Tomasz Łysiak
SZALBIERZ
POWIEŚĆ AWANTURNICZA
Z XIII WIEKU
„Pan zapytał Kaina: „Dlaczego jesteś
smutny i dlaczego twarz twoja jest
ponura? Przecież, gd...
23 downloads
21 Views
1MB Size
Tomasz Łysiak SZALBIERZ POWIEŚĆ AWANTURNICZA Z
XIII WIEKU
„Pan zapytał Kaina: „Dlaczego jesteś smutny i dlaczego twarz twoja jest ponura? Przecież, gdybyś postępował dobrze, miałbyś twarz pogodną; jeżeli zaś nie będziesz dobrze postępował, grzech waruje u wrót i łasi się do ciebie” Rdz 1
Rok 1237...
ROZDZIAŁ I
Wielu było łazęgów w tamtych czasach. Ciągnęli na wozach, pieszo, na wołach, konno, albo na łodziach i spali to tu, to tam, gdzie popadnie, a ich jedynym zajęciem było imanie się gospodarskich prac, żebranie, kradzieże i drobne oszustwa. Pewnie dlatego nie byli zbyt lubiani w żadnej z dzielnic, pędzono ich kijami, albo odganiano kamieniami, jak psy. Coś chyba było w nich właśnie z psów bezdomnych – tak jak one zbijali się w dzikie watahy, krążyli po lasach, spali w trawach, albo jakichś gęstwinach i wyglądali też podobnie, chudzi, wynędzniali, z zapadniętymi bokami i złym spojrzeniem rzucanym spode łba. Niektórzy szli samotnie, inni w parach, jeszcze inni zbijali się w stada. Nie lubiano ich, bo czas był niespokojny, granice niepewne, a starsi powiadali, że człowiek, co po drogach chodzi i własnego kąta nie ma, przez duchy złe jest opętany i może przynieść jedynie chorobę i nieszczęście. Gdy więc łazęga pojawiał się we wsi albo w mieście, to krążył najpierw pod opłotkiem, w oczy zaglądał, łasił się trochę i starał przymilić, a gdy człowieka dobrego znalazł, co serce ma w piersiach litościwe, to się zdarzało, że na służbę szedł, w gospodarstwie zostawał, na stryszku spał, krowami się zajął, albo chlewem i za to wikt miał, opierunek i ciepłe miejsce na okres zimowy. Kiedy jednak pierwsze roztopy ruszały, z drzew schodziła szadź, z pól śnieg topniał i spływał do rzek, i gdy pierwsze szpaki zaczynały śpiewy na gałęziach drzew, wtedy łazęga taki robotę rzucał, pana swojego zostawiał i szedł w dalszą drogę. Całkiem, jakby zew jakiś go wołał i kazał iść dalej, chociaż mądre to na pewno nie było, gdyż po drodze czyhało wiele niebezpieczeństw, chorób, zbójców, niewygód i dzikich zwierząt. Łazęga to jednak był łazęga i trudno. Nie można mu było przemówić do rozumu – nadchodziła wiosna i on spod ziemi zmarzniętej, jak nowy pęd dzikiego bzu, musiał się wydobyć i tyle. Tłumaczyć coś takiemu było tylko stratą czasu, bo siła taka drzemała w powietrzu wiosennym, że mocniejsza była od rozumu, od lęków i od chęci życia w wygodzie i w cieple. Tak to i łazęgów widzieć można było już marcem na drogach, całkiem jak ptaki na niebie, co zapowiadają ciepłe dni. Niektórzy z nich jednak, chociaż też w ciągłym wojażu, zyskiwali sobie szacunek i jakiś mir wśród ludzi, bo się poczęli parać przydatnymi pracami.
Wozili niezbędne materiały, kupczyć zaczęli od wsi do wsi, rzeczy do sprzedania jakieś przewozić, a potem i oferować coraz to bardziej wyszukane towary: przyprawy, medykamenty, zioła, albo i maści na schorzenia. Moda sprowadzona do Wrocławia przez księcia Henryka, co pierwszych osadników z Niemiec ściągał, kazała się ludziom ubierać w stroje bardziej wyszukane, w tuniki barwniejsze, w nakrycia głowy nicią kolorową wyszywane, w trzewiki skórzane, barwione, w płótna delikatne – tak też i łazęga stał się po trosze kupcem obwoźnym, co takie cudeńka z dalekich stron na wozie mógł przywieźć i białogłowom na rynkach niewielkich osad sprzedać. Ten łazęga, co stał we wsi pod borem, zaraz koło placu przy gospodzie jeszcze miał inny koloryt niż tamci i swą dziwnością przyciągnął prawie wszystkich mieszkańców sioła. Pierwsze co go różniło od innych łazików i obszarpańców, było to, że ubrany był dostojnie, a gdyby go tak na koniu jakim spotkać, można by rzec, że rycerz książęcy, albo ktoś znaczny. Spojrzenie miał twarde i władcze, zarost równo przycięty, włosy gładko zaczesane, z tyłu na kark delikatnie opadające. Na plecach miał zarzucony kaftan skórzany, bez rękawów, z wycięciem delikatnym na lędźwiach. Ręce muskularne i jak przez rzeźbiarza wykształcone, nasmarowane tłuszczem, że błyszczały w świetle, jak ciało węża oplatające się o korzeń. Skórę miał ten człowiek ciemną, opaloną bądź wiatrem osmaganą do śniadości, kości policzkowe lekko wystające i dziwny rys w powiekach: jakby śmiał się lub miał ochotę się zaraz roześmiać, a tak naprawdę patrzył poważnie i było w jego oczach coś smutnego. Wysokie buty z cholewami też znamionowały kogoś raczej znacznego, niźli pierwszego lepszego z brzegu łazęgę. Wóz zaprzężony w dwa woły, jakim poruszał się ów człowiek, tak jak i jego ubiór, wskazywałby raczej na kupca i za takiego też dzieci go uznały, gdy pojawił się zza zakrętu. Biegły machając rękami i krzycząc, że „kupcy na wieś ciągną” A on zajechał przed gospodę i spytał, czy byli we wsi niedawno jacyś handlarze, a jak mu powiedziano, że i owszem, to wtedy oznajmił, iż jest wędrownym łazęgą, a nie kupcem i ma umiejętności dziwne, które czynią go nadludzkim. Gdy spytano, jakie to posiada talenty, odparł, że jest tak silny, jak kilka turów razem wziętych i że może to udowodnić. Rzekł też wtedy, iż z łatwością może porwać na kawałki gruby łańcuch, taki jak u bram zwodzonych w zamkach. Słuchało go dwóch chłopów tęższych, więc śmiechem wybuchli i zaczęli obcego klepać po ramieniu. – Łańcuch zerwiesz, powiadasz? – A zerwę. – Aleć chyba taki... – jeden z wieśniaków wyrwał sobie włos z głowy i pokazał przyjezdnemu, a wtedy drugi chłop zarechotał i zgodził się z tym. – Taki to by zerwał... – A jak taki zerwę, to co? – spytał wtedy ów tajemniczy człowiek i podszedł do wozu, po czym wyciągnął z niego zwój grubych, metalowych ogniw. Mężczyźni ważyli je przez dłuższą chwilę w ręce. Jeden z nich śmiał się dalej, ale w jego głosie pojawiła się nutka wiary, że jednak jest to możliwe. – Taki zerwiesz? – Zerwę. – Prawdę gadasz? – Prawdę. – Udowodnij.
– Nie chce mi się – odparł nieznajomy i zaczął pakować łańcuch z powrotem pod zwój płótna leżącego na wozie. Stał tyłem do nich i czekał, kiedy zaczną znowu, a gdy tylko usłyszał pytanie natychmiast odwrócił się. – A co trzeba, żeby ci się zachciało? – spytał jeden z wieśniaków z rozpaloną już ciekawością w oczach. – Zbierzcie wieś, miedziaków wrzućcie do garnka, to pokażę, że zerwę... – powiedział i patrzył na nich obserwując, jak zmagają się z własnymi wątpliwościami i chęcią przerwania szarej nudy snującej się przez wieś dzień za dniem. – A jak nie zerwiesz? – To miedziaka nawet od was nie wezmę... Stali przez chwilę z rozdziawionymi ustami, w końcu jeden drugiego szturchnął łokciem i szepnął: – Wita trza zawołać. – To zawołaj. – Ty zawołaj. – Razem zawołamy. – To razem. W tej to chwili zza leżących na wozie szpargałów wypełzło jakieś zwierzę. Wyglądało tak potwornie, że obaj chłopi rzucili się na kolana. Monstrum było niewielkie, całe porośnięte kudłatą, krótką, rudą sierścią, miało wyłupiaste oczka i długi zawinięty ogon, lecz to co było w nim najstraszniejsze, to iż całkiem przypominało człowieka. Tyle, że zmniejszonego. Zupełnie, jakby ktoś gotował długo ludzkie ciało, potem w dziegciu umaczał, a na koniec zanurzył w sierści wyciętej z psa. – Panie dobry, co to macie na wozie? – załkał jeden z klęczących chłopów, trzęsąc się cały. Mężczyzna kucnął koło niego i wyszeptał wyjaśniając: – Nie bój się. To bestia niegroźna. Zwie się małpa i jest podobna do człeka. Kupiłem od karawany, co szła z Ziemi Świętej. Jak wieś sprowadzisz tu na plac, dam ci ją potem dotknąć. Chcesz? – Panie, a czy obiecasz, że jak wieś sprowadzę, to dybuka dotykać nie będę musiał? – Dobrze. – To my, panie, pobiegniemy... – wyjęczał jeden. – Kiedy chcesz zacząć? – dodał drugi. Mężczyzna popatrzył w niebo na gromadzące się chmury, splunął i rzekł: – Tak szybko, jak się da. Padać będzie. – To biegniemy. – To biegnijcie. Wędrowiec nadstawił ramię i małpka weszła mu na bark, po czym przejechała pyszczkiem po policzku. – Nie całuj, Gigi, nie całuj – szepnął do niej – ludzie zobaczą, i spalą mnie, zobaczysz. Szykujemy się. Złapał za postronek od wołów i zaprowadził je na plac obok gospody. Dziwne było, że budynek, stojący przy samym trakcie z Biecza do Krakowa stał jakby pusty, ani wozu przy nim nie było żadnego, ani konia, lecz widać takie czasy były, że się w tę stronę mało ludzi zapuszczało, z racji plotek o niebezpieczeństwach. Ustawił wóz pośrodku i zdjął plandekę z napiętych prętów. Specjalnie impregnowane płótno było twarde i szeleściło, jak żagiel na statku. Wskoczył na górę i rozciągnął je tak, że powstała kurtynka, zza której można było wyjść do występów. Zaczął nacierać ciało tłuszczem z niewielkiego dzbanka, jaki postawił w trawie. Palce wcierały oleistą ciecz w bicepsy, a on patrzył, jak zbierają się ludzie.
Podchodzili nieufnie, przyglądając się z daleka, pochylając głowy, patrząc spode łba, jakby wietrzyli jakiś podstęp. Wychodzili zza chat, spomiędzy plecionych łoziną opłotków, a dzieci wybiegły z zagonów poletek ciągnących się aż pod las, o tej porze roku będących już tylko smutnymi rżyskami. Najpierw pojawili się młodzi chłopcy, przepychając się i śmiejąc cichaczem, z drugiej strony wyszły dziewczyny zbijając się w gromadkę, jak stadko gęsi, a dorośli szli środkiem i zaczęli tworzyć niewielkie półkole, rodzaj naturalnej widowni zwróconej w stronę wozu. Wieść o małpie musiała zrobić na mieszkańcach sioła wielkie wrażenie, gdyż po chwili z głębi wsi pojawił się orszak, na którego czele biegła kilkuletnia dziewczynka, za nią kroczyły opasłe kobiety, stawiając szeroko grube nogi, a na koniec czterech wychudzonych mężczyzn dźwigało na barkach dwie, klnące do żywego, staruchy. Bokiem pędziło jeszcze kilku dziadków, starających się zachować pozory dostojeństwa, lecz potykających się prawie o swoje kostury, gdyż na placu była tylko jedna belka drewna, na jakiej można było usiąść, a starców do zajęcia było dwukrotnie więcej, niżby się dało na niej upchnąć najbardziej nawet chudych i starczych ciał. Jedno z dzieci podkradło się od tyłu, żeby zobaczyć, co jest za zasłoną i stało tak patrząc na wóz, zawalony przeróżnymi pakunkami i skrzyneczkami, dziesiątkami najróżniejszych woreczków, pękami ziół, kawałkami zasuszonego mięsa, owocami i ziarnem, belami płótna, glinianymi dzbanami, przerdzewiałymi grotami do strzał, dziwnymi ceramicznymi buteleczkami, tajemniczymi zawiniątkami, na których widniały malutkie węzełki, oraz wielką ilością przedmiotów, których nawet nie potrafiłoby nazwać. Dziecko sterczało wspierając się stopami o wielkie drewniane koło wozu z rozdziawioną buzią i szerokimi oczami, aż w końcu małpka wyszczerzyła na nie groźne kły i szkrab uciekł w popłochu szukać matki w tłumie. Starsi chłopcy wdrapali się na gałąź dębu rosnącego niedaleko wozu i patrzyli z góry, dyndając nogami. Kuglarz nasmarował się olejem, złapał łańcuch i wyszedł na środek placu. Skłonił się, a tłum wtedy przestał szemrać i po jeszcze kilku chwilach ściszonych komentarzy zamarł zbity w ciasną ciżbę. Widziano tu wielu podróżnych dziwaków, grajków, łazęgów, oszustów, minstreli, wracających z bitew rycerzy, kalek, żebraków, starych ludzi wyrzuconych w świat, kupców i zamożnych podróżników, gdyż wszyscy oni, jadąc do Biecza, lub z powrotem, zatrzymywali się w gospodzie – jednak takiego kogoś widzieli po raz pierwszy. – Ludzie! – krzyknął nagle mężczyzna, rozkładając dłonie. – Daleko stąd, za wieloma szczytami gór jest Święte Miasto! Do niego ruszyli rycerze z całego świata, by bronić pył, po którym deptał Pan nasz Jezus Chrystus, przed wrażym sandałem niewiernych! W mieście tym mury są białe i wysokie, wieże sięgają samego nieba, studnie dają żywą wodę, a duchy rodzą się w tych studniach i wskakują w umysły mężczyzn! Taki to duch jest we mnie! Stał trzymając ręce szeroko, tak że drgały jego mięśnie nasączone oliwą. Popatrzył twardo w oczy ludzi, a potem przeszedł się powoli wzdłuż tłumu czekając, aż opuszczą wzrok. – Taki duch jest we mnie, ludzie! – krzyknął znowu, a jego głos poniósł się daleko – Zwą mnie Jeruzalem! Oto przed wami człowiek zrodzony ze Świętego Miasta! Skłonił się prawie do samej ziemi. – Potrafię zmieniać ludzi w pająki, w bociany, albo w inne zwierzęta! Pośród ludzi dał się słyszeć szmer, niektórzy zaczęli się oglądać po sobie, ktoś zakaszlał nerwowo. – Nie bójcie się, nie bójcie! Nikogo z was nie zmienię w pająka, bo wy jesteście dobrym ludem! Szedł z powrotem, zrobił pełny półokrąg i po raz kolejny uniósł dłonie ku niebu. – Ja, Jeruzalem, zmieniam tylko złych ludzi, tylko złych!
Gwizdnął, a zza wozu wyskoczyła małpka i wbiegła mu zgrabnie po nodze, chwytając się poły kaftana, po czym siadła na barku. Poklepał ją po głowie. Ludzie aż jęknęli ze zgrozy. – Wiecie kto to jest? – zapytał głośno. Twarze w tłumie wyrażały jedynie bezbrzeżne zdumienie. Na niektórych był grymas lęku, na innych niedowierzania. – Chcecie wiedzieć, kto jest? – zapytał głośno. – Powiedz! – krzyknął ktoś. – Powiem! – obrócił się dookoła osi i kontynuował: – To niewierny! To niewierny, co napadał kupców chrześcijańskich zaraz pod Świętym Miastem! Zmieniłem go w zwierzątko! Chłopi zaczęli rozdziawiać gęby ze zdumienia. Wtedy na środku placu, kilka metrów przed tłumem Jeruzalem ułożył kawałek płachty, a na nim postawił pusty garnek na monety. – Dary składajcie, a ja za chwil parę ukażę wam, o ludzie, jak wielką siłę posiadłem! Zerwę ten oto łańcuch! Zaczął iść wzdłuż zgromadzonych i pokazywać żelazne ogniwa, a niektórym dał nawet spróbować, czy trzymają mocno i czy nie są przypadkiem nacięte. Kilku mężczyzn szarpnęło za końce łańcucha, lecz nie udało im się nawet go nadwątlić, więc pokiwali głowami, na znak, że będzie to prawdziwe wyzwanie. Szmer aprobaty poniósł się wśród widowni. Ludzie tłoczyli się zaciekawieni, coraz bardziej zacieśniając krąg. Większość twarzy była wychudła, zmęczona, pokryta szarością smutku i biedy. Patrzyli po sobie niepewnie, ale zaraz kilka osób podeszło do rozłożonej płachty, po czym ułożyli na niej dary: kaczkę, kilka placków pszennych, jakieś owoce i kawały słoniny owinięte sznurkiem. Kuglarz założył sobie łańcuch na kark i stanął nad płachtą na szeroko rozstawionych nogach. Spojrzał w dół i strzyknął śliną, cmokając z niezadowoleniem. Stuknął butem w pusty garnuszek, w którym nie zabrzęczała nawet jedna moneta. Rozejrzał się i w tłumie zauważył dwóch wieśniaków, z którymi rozmawiał wcześniej. Kiwnął na jednego z nich palcem, a chłop podbiegł, ściągając z głowy słomiany czepiec i mnąc go w palcach z przejęciem. – Cóż to? – szepnął do niego Jeruzalem, biorąc go na bok. – To znaczy, panie? – odpowiedział biedak cichutko, jąkając się. – Pieniędzy nie dają... – Bo nie mają, panie... – Tego żeście mi nie rzekli wcześniej, że wieś miedziaków nie ma... – syknął kuglarz i ścisnął chłopa za łokieć. – Boście nie pytali... – odpowiedział wieśniak mrugając oczami – u nas, panie, pieniądz ma ino Wit... I w karczmie mieć mogą... – Któż Wit? – Pan nasz. – Trzeba było wcześniej gadać... – ze złością wypisaną na twarzy powiedział Jeruzalem, po czym odwrócił się i uśmiechnął szeroko do publiczności. – Oto przed wami, Jeruzalem! Syn Świętego Miasta! Mag i Siłacz! Wielka ręka! Oto ludzie zobaczycie pokaz siły nieprawdopodobnej i nieludzkiej! Zdjął z karku łańcuch i z błyskiem w oku zaczął chodzić tuż przed tłumem pokazując jeszcze raz twarde, mocne, żelazne ogniwa. Pstryknął na małpkę a ta pojawiła się nagle w niewielkim, czerwonym kapturku na głowie. W łapkach trzymała maleńki bębenek. Na znak kuglarza zaczęła uderzać w niego pazurkami, popiskując przy tym czasem i strojąc śmieszne miny. – Ludzie! Teraz oplotę się wokół tym łańcuchem, a niech mi kto z was pomoże!
Podbiegło dwóch chłopców, złapali za końce i owinęli szczelnie mężczyznę, tak że łańcuch wpił się w jego wypolerowane tłuszczem ciało. Jeruzalem kazał jeszcze sprawdzić, czy na pewno dobrze jest związany, co oba wyrostki zrobiły chętnie, śmiejąc się do siebie i szturchając łokciami. – Jak widać łańcuch mocny jest! – wrzasnął Jeruzalem i potoczył wzrokiem po zebranych. – Kto spróbować chce? – spytał jeszcze silnym głosem, lecz jakoś nikt nie miał już ochoty sprawdzać, więc kuglarz stanął twardo na nogach i spojrzał w niebo. – Dajcie mi siłę! – krzyknął prosto w kłębiące się w górze szare, ciemne chmury – Dajcie mi siłę, Niebiosa! Napiął nagle mięśnie i aż poczerwieniał od wysiłku wkładanego w walkę z łańcuchem. Żyły wyszły mu na wierzch, skronie zaczęły pulsować, a oczy wybałuszył tak strasznie, że wydawać się mogło, iż za chwilę wyrwą się z oczodołów. Stękał, pocił się, drżał na całym ciele i wypuszczał co pewien czas powietrze przez zaciśnięte wargi, jakby para uchodziła z gotującego się kotła, na którym pokrywka skacze. Już się zdawało, że przegra z żelastwem, już chłopcy siedzący na gałęzi dębu zaczęli pokrzykiwać, że żelazo od człeka silniejsze, gdy nagle, z trzaskiem podobnym do tego, jaki wydaje łupina orzecha, gdy ją stuknąć młotem, pękło pierwsze ogniwo. Tłum krzyknął z wrażenia, a jeden z dziadków siedzących na belce zaczął się śmiać i uderzać z radości w kolano. Z jednej strony, na lewym bicepsie siłacza, pękł kawał łańcucha i wisiał rozdwojony, lecz nadal trzymający się innych zwojów. Jeruzalem nabrał powietrza jeszcze raz i znowu napiął wszystkie mięśnie, a z jego ust dobiegło przeraźliwe charczenie, gdy rwał łańcuch wpinający mu się w ciało. Małpka zaczęła pokrzykiwać żałośnie i szybciej bić w bębenek. Wtedy pękło kolejne ogniwo i stalowa pułapka zaczęła opadać z ciała kuglarza. Gdy to się stało, mężczyzna wykonał trzeci, potworny wysiłek, napinając wszystkie mięśnie. W tym momencie łańcuch rozleciał się na kilka mniejszych części i spadł na trawę. Tłum zaczął krzyczeć i wiwatować, zaś Jeruzalem z zadowoleniem skłonił się w pas. Wyprostował się i rozejrzał po ludziach ciesząc się efektem. Młodzieńcy na gałęzi klaskali, staruchy śmiały się pokazując bezzębne, ziejące dziurami szczęki, kobiety spoglądały na mężczyzn, którzy krzyczeli radośnie, unosząc w górę ręce. Z przodu stało kilkoro malutkich dzieci, a niektóre z nich miały buzie szeroko otwarte, z paluszkami włożonymi ze zdziwienia do środka. Wśród nich był kilkuletni chłopiec o blond włoskach i dużych, szarych, smutnych, zamglonych oczach. O tyle o ile w nabożnym skupieniu pozostałych malców było coś zwyczajnie dziecięcego, o tyle jednak spojrzenie tego chłopca wydawało się dziwne, dalekie i jakby nieobecne. Kuglarz stanął w pół kroku, zatrzymany tym spojrzeniem, zmarszczył czoło i myśl jakaś przelotna go zafrapowała, lecz zaraz przeszedł dalej, tryumfalnie unosząc kawałki porwanego łańcucha. Podszedł do wozu i wskoczył na niego od tyłu, tak że był zasłonięty przez płótno. Przestawił bliżej siebie duży dzban, porządnie zamknięty drewnianą pokrywą uszczelnianą woskiem. Stuknął w nią palcem, jakby chciał sprawdzić, czy łatwopalny olej dalej tam jest. Przez chwilę rozważał czy warto, po czym nagle podjął decyzję, spluwając i mamrocząc coś pod nosem. Złapał za długi, żelazny pręt, na którego końcu zaczepiony był niewielki kłębek szmatek, zwilżonych łatwopalnym płynem. Stanął przed tłumem i wyprężył się. – Ludzie, ludzie, ludzie! Oto pochodnia, która nosi płomień! A ja, Jeruzalem, mogę zadziwić was wszystkich, pijąc z niej ogniste języki! A jeśli zechcecie, z trzewi swoich plunę ogniem, jak smok! Prawdziwym ogniem! Jest to możliwe! Jest to możliwe! Chłopi zaczęli gadać między sobą, podnieceni zapowiedzią. Kuglarz pochylił się nad płachtą z darami i pustym garnczkiem, po czym stuknął go końcem ciżmy i wrzasnął:
– Lecz garniec ognia jest pusty, ludzie! Jest całkiem pusty! Snadź miedziaków potrzebuje, by płomień się znalazł! Zaczął iść wzdłuż widowni i pokazywać metalową pochodnię, podsuwając im ją prawie pod nos. Potem znowu stanął na środku i skierował twarz w niebo. Wtedy właśnie pierwsza kropla deszczu, jakby zebrawszy się do lotu z krańca chmury, runęła w dół, przeleciała długą drogę gdzieś z wysokiego nieba i pacnęła kuglarza prosto w czoło. Zmarszczył się ze złością. Następna kropla uderzyła w czubek głowy jednego z dziadków, który zaczął gderać o pogodzie, co kiedyś była znośna, a teraz żyć się z nią nie da. Kolejna spadła na unoszone nagłym podmuchem wiatru płótno. Jeszcze następna pacnęła w dno stojącego na płachcie garnka. Czający się nisko po polach wicher, nagle uderzył w liście na dębie, szeleszcząc złośliwie i wyginając gałęzie. Młodzi chłopcy, którzy siedzieli na jednej z nich zsunęli się natychmiast i uciekli w stronę wioski, krzycząc, że będzie lać. Od razu też staruchy kazały się odnieść z powrotem młodym mężczyznom i zaczęły zawijać głowy chustami. Deszcz zbierał się wysoko w chmurach już od samego rana, kotłował w szarych kłębach, wisiał nad ziemią, a teraz po kilku zaledwie kroplach zapowiedzi, runął z niebywałym impetem. Długie, wodne strugi zaczęły siec wszystko, co napotkały na swojej drodze: liście, gałęzie, trawy, piaszczyste koleiny na drodze, bruzdy i zagony na polach, słomę pokrywającą dachy i ludzi zgromadzonych na niewielkim placu przy gospodzie, na skraju wsi, pod samym lasem. Wrzask się zerwał wśród tłumu równie dziki, jak wiatr co targał gałęziami. Jedni przez drugich zaczęli pokrzykiwać, machać rękami, zasłaniać się czym popadnie, kawałkiem sukna, płótnem, czepcem czy po prostu ramionami i biec na przełaj do domów, by schronić się przed ulewą. Jeruzalem patrzył na nich przez chwilę zły, ściskając w ręku pręt do połykania ognia i podbiegł do wozu, żeby zarzucić płachtę na wygięte łukowato żerdzie. Woły przywiązane kilkanaście metrów dalej do palika parsknęły rozeźlone, jakby krople deszczu były chmarą gzów atakujących w parny dzień – potężne zwierzęta zaczęły odganiać się od nich szarpnięciami łbów, machaniem uszu i ogona. Małpka kwiląc cichutko przesunęła się blisko drewnianego, zbitego z dębowych desek, koła wozu i zaczęła łasić się do nóg swojego pana, owijając wokół łydek niczym kot. – Precz, Gigi – syknął mężczyzna. W oddali zahuczał grzmot. Gigi złapała oburącz but i przytuliła się do wysokiej cholewy. Siłacz kopnął z całej siły, tak że małpka zapiszczała i pobiegła, żaląc się, pod wóz. – Precz, powiedziałem! – wrzasnął mężczyzna i cisnął za nią metalowym prętem. Obrócił się i wściekłym wzrokiem zlustrował okolicę. Nikogo już nie było na placu pod rozłożystym drzewem. W błocie zostały tylko, wyżłobione przez stojących ludzi, ślady stóp, które teraz zaczynały zbierać wodę z padającego deszczu. Kuglarz popatrzył w stronę wsi i nagle dostrzegł niewielką postać stojącą pod dębem. Zamarł, patrząc na malca, tego samego który tkwił w tłumie gapiów, przyglądając się występowi szklistym wzrokiem. Chłopiec był niziutki, miał może z sześć, siedem lat, straszliwie brudną koszulę sięgającą do kolan, jasne włoski zmierzwione w kudłatą szopę i wielkie oczy błyszczące na ciemnej buzi. Nie było go prawie widać na tle kory dębu, szczególnie przy padającym deszczu. Stał i patrzył nieruchomo na siłacza, a deszcz przedzierając się między liśćmi drzewa kapał mu na koszulę i na włosy. Jednak chłopiec zdawał się tego nie czuć, ani nie widzieć. Utkwił wzrok w Jeruzalemie, zupełnie jakby patrzył na istotę boską, która pokazem swojej mocy wprawiła go w taki stan osłupienia, że dzieciak nie mógł wrócić do rzeczywistości. Szalbierz także stał nieruchomo i patrzył na malca, a przez twarz przebiegł mu dziwny grymas, który jednak szybko zniknął pod twardą i zimną maską.
– Ty co, mały? Czego tu chcesz? – powiedział groźnie i wyprostował się. Chłopiec zadrżał nagle na całym ciele, jakby ze strachu, albo z zimna. Ale nie uciekł. Ani nic nie powiedział. Stał tak po prostu. I patrzył. – Czego chcesz, mały, pytałem. Głuchy jesteś? – groźnym basem zahuczał Jeruzalem i postąpił dwa kroki w kierunku malca. Zmrużył oczy przyglądając mu się bacznie, jakby chciał się przebić przez zimną nieobecność widoczną we wzroku brzdąca. Zdawało się, że chłopiec zapomniał o całym bożym świecie, o tym że deszcz pada, że ludzie tu byli, lecz poszli, że tam dalej ktoś w chacie siedzi i czeka może na niego, że teraz ten dziwny łazęga coś mówi do niego, albo i krzyczy prawie. Wyglądał tak, jakby nic do niego nie docierało, jakby deszcz tylko huczał w nim, lub jakby przygniatało go tak bezbrzeżne zdumienie, iż nie był wstanie wykonać najmniejszego ruchu. – Inni już polecieli! Uciekaj! Bo zmokniesz! – mężczyzna klasnął w dłonie, tak jak się przegania kury, które wyleciały za ogrodzenie, by wróciły z lasu na podwórko. – No! Biegiem! Raz, dwa! Kuglarz zrezygnował z pokrzykiwań, gdyż deszcz nadal padał, a on musiał zasłonić wóz płótnem. Machnął ręką na chłopaka i zaczął naciągać materiał na żerdzie. Dociągał wszędzie rzemienie, by, wiatr nie zerwał poszycia, spluwał co chwilę ze złością i klął pod nosem. Kiedy odwrócił się, pod drzewem już nie było chłopca. Popatrzył w stronę wsi, lecz tam też nic nie było widać, żadnej biegnącej postaci. Wzruszył więc ramionami i plunął na ziemię pienistą strużką śliny. Deszcz kapał z chlupotem i otwory po stopach zostawione przez widownię robiły się coraz bardziej wypełnione wodą, zamieniając się w niewielkie kałuże i zaraz łącząc w większe bajora i całe rozlewiska. Jeruzalem pozbierał z ziemi pozostawione przez wieśniaków dary i wrzucił wszystko na wóz. Małpka przyglądała mu się spod wielkiej góry szmatek i przymilnie mrugała oczkami. Szalbierz popatrzył na nią zły i rzekł: – Źle wybrałem, Gigi, znowu źle. Wskoczył na tył wozu i zaczął układać mokre placki pszenne na niewielkim skrawku serwety, a potem przyjrzał się kaczce i powąchał ją przez pióra. – Źle wybrałem – powiedział znowu i splunął ze złością – trzeba było relikwie sprzedawać, Gigi, relikwie. Wstał i wychylił się z wozu, patrząc w stronę wsi. Szare strugi deszczu stały się zasłoną tak nieprzebytą dla oczu, że mógł jedynie zobaczyć zarysy bliżej położonych chałup i stojącą blisko, wielką gospodę. Patrzył tak, pozwalając kroplom deszczu spływać po natłuszczonej twarzy i włosach. Potem cofnął się do środka i otarł twarz ręką. – Trzeba było relikwie sprzedawać, a nie łańcuch rwać. Temu Witowi bym co sprzedał. Jak to władyka jest, to rycerz musi, z nadania księcia Bolesława. To i wiary Chrystusowej winien być, Gigi, Chrystusowej... – mówił jakby do siebie, ale zwracając się jednocześnie do zwierzątka. Na koniec zaklął mocno, rozwiązał pakunek okręcony grubą linką i zaczął wyciągać z niego dziwne przedmioty, unosić do oczu, oglądać i odkładać z powrotem. Wyjął kawał starego, skórzanego sandała z oberwanym rzemieniem, niewielką ampułkę z ciemną drzazgą zatopioną w żywicy, pukiel siwych włosów oprawiony w srebrny medalion, kawałek kości przybity niewielkimi ćwiekami do rogowej oprawki i maleńki kielich, zamknięty od góry drewnianą klapką, oblaną woskiem. Ten ostatni przedmiot, niewielki kieliszek ceramiczny, z nóżką wykonaną z metalu rzeźbionego w roślinne wzory potrzymał dłużej przed oczami, oglądając dokładnie i kręcąc nim w palcach. Mrużył oczy jednocześnie, jak mistrz rzemiosła, sprawdzający szlachetność wykonania i oznaki kunsztu. Cmoknął i podważył paznokciem wieczko. Nie chciało najpierw odpaść, lecz gdy nacisnął mocniej zeskoczyło. Zajrzał do środka i westchnął.
– Wyschło – powiedział i pokręcił głową. Kuglarz miał przy tym twarz tak ściągniętą, iż widać było, że cały jest skupiony na filigranowym naczynku trzymanym w opuszkach palców. Sięgnął powoli za pas i wyjął nóż. Naciął kciuk końcem ostrza i patrzył, jak do kieliszka powoli ścieka strużka krwi. Małpka cichutko pisnęła i zaczęła drapać się w główkę, a potem wzięła do malutkich łapek czapeczkę i zaczęła ją ssać. – Nie bój się Gigi – zaczął ją uspokajać, widząc, że makak, obdarzony dobrym węchem, czuje zapach krwi i zaczyna się niepokoić – to błogosławiona jucha, małpo. To jucha świętego Wojciecha... Zaśmiał się szyderczo i zakaszlał, po czym nagle uniósł głowę, zaniepokojony. Zaczęło mu się zdawać, że przez walące o dach krople deszczu słyszy czyjeś kroki na zewnątrz, całkiem jakby ktoś skakał między kałużami. Schował szybko kielich do sekretnej kieszeni w rękawie i wyjrzał z wozu. Nikogo jednak nie było w pobliżu. Kuglarz patrzył jednak jeszcze przez chwilę na okolicę zalewaną padającym deszczem. Ulewa przybrała na mocy, lecz nie było w niej gwałtowności burzy, która latem potrafi spaść z nieba, zmoczyć wszystko dokumentnie, a potem odejść równie szybko i pozwolić światu schnąć w promieniach słońca. Z ciągnących się po horyzont ciemnych, burych chmur kapały strugi, jedna za drugą, niezmiennie, jakby wcale nie miały ochoty szybko się urwać. Na powierzchni kałuż zaczęły tworzyć się bąbelki, a każdy kto zna się trochę na pogodzie wie, iż w takim wypadku zanosi się na deszcze długie, rzęsiste i uciążliwe. Kuglarz patrzył na lecące z nieba krople, potem na chmury i na koniec przyjrzał się błocku, jakie rosło z każdą chwilą dookoła. – Przeklęty deszcz! – syknął i splunął w kałużę. Ślina rozpłynęła się w brudnej wodzie i znikła po chwili, jakby nigdy jej nie było. ROZDZIAŁ II
Deszcz płynął strugami po dachu gospody, która za czasów świetności musiała być pełna przyjezdnych, stających tu w połowie drogi z Biecza do Krakowa, aby posilić się przed dalszą drogą, łyknąć miodu albo i przespać się pod ławą, teraz jednak wydawała się opuszczona, jak wielkie, ponure zamczysko wypalone ogniem podkładanym przez wrogie zastępy. Otwory okienne wyzierające tu i ówdzie z przysadzistych, ciemnych ścian miały w sobie tylko resztki rybich pęcherzy naciąganych na listwach – wisiały one w strzępach i powiewały targane podmuchami wiatru, zaś położone w tyle budynki gospodarcze świeciły pustkami – pozrzucane żerdzie pokazywały drogę do stajni i obór, lecz wydawały się one całkiem martwe. Jakby kto klątwę jaką położył na karczmę i lud cały się jej bał, omijał kołem, spluwał nad opłotkiem i nie chciał wejść do środka. A być to mogło też, że od śmierci Laskonogiego zamarł ruch w okolicy, kupcy rzadziej podążali na południowy wschód, a i podwody żadne nie były potrzebne, bo nie było książęcych posłanników krążących między miastami. Rzecz mogła być w tym, iż Henryk siedział daleko, we Wrocławiu, oko miał skierowane na północ w stronę ziem Odonica w Wielkopolsce i Konrada na Mazowszu, więc i tereny na południowy wschód od Krakowa zdawały mu się odległe i nie warte uwagi. Ślady wydeptane w błocie przez wieśniaków, układające się w ścieżki i dróżki biegnące przez sioło, pokazywały wyraźnie, którędy chodzą najczęściej, lecz większość z nich omijała wejście do gospody. Gdyby więc nie strużka dymu unosząca się leniwie znad wielkiego dachu, szarpana i tłumiona wiatrem, delikatna, lecz jednak ciągnąca się wyraźnie, można by
przypuszczać, że nikt tam nie mieszka – gospodarzy zabiło chore powietrze, albo inny mór, jakieś nieszczęście się przytrafiło, lub też zła wieszczba zniechęciła ludzi do przychodzenia. Ta właśnie cienka wstęga dymu świadczyła o tym, że być może ktoś stróżował w jakiejś tylnej izbie, na wypadek, gdyby podwodę książęcą trzeba było zabezpieczyć, jeśliby wielkim zrządzeniem losu pojawił się na drodze jakiś konny z pilnymi wieściami do Biecza. A może we wsi panowały specjalne, miejscowe zwyczaje i gospoda żyła, jak niedźwiedź dzielący swój żywot na dwa okresy: co pewien czas odżywała, tętniła radością, światłami bijącymi z otworów okiennych, parnym wyziewem gorącego powietrza od tłoczących się, spoconych ciał, przemieszanego z odorem piwa i miodu, a potem nadchodził czas odpoczynku, niezbędnego oddechu, jaki nabrać musi każdy tancerz lub pijak chłodząc głowę przed pójściem w kolejne pląsy... I być może teraz właśnie był taki czas zimowego snu... Jeruzalem splunął na ziemię patrząc na wymarłą karczmę i wciągnął w nozdrza zapach unoszącego się dymu. Zarzucił na siebie dziwny rodzaj habitu-peleryny, z wielkim kapturem, wyjął olbrzymi zakrzywiony kostur z wnętrza wozu, przez piersi przewiesił torbę na rzemieniu i przez chwilę pił z małego bukłaczka, który schował do kieszeni. Przepasał się jeszcze szerokim skórzanym pasem, cmoknął na małpkę by wskoczyła mu na ramię i podszedł do wejścia. Pchnął drzwi do gospody, a te rozwarły się ze zgrzytem przerdzewiałych zawiasów. Schylił głowę, wsuwając się pod grubą, niską framugą i wślizgnął się do wnętrza. Małpka pisnęła cichutko, więc pstryknął ją w pyszczek. – Cicho, Gigi, nie gadaj... Nie gadaj... Gospoda tonęła w półmroku i jedynie niektóre sprzęty widać było w szarej, słabej poświacie wpadającej do środka z otworów okiennych i ujścia kominowego. W powietrzu unosił się zapach łoju, starego zatęchłego piwa i miodu. Jeruzalem zostawił za sobą otwarte drzwi, by rzucić więcej światła do środka. – Jest kto? – krzyknął i stuknął laską w słup podtrzymujący powałę, a potem poprawił uderzając w najbliższą ławę. Nikt jednak nie odpowiedział. Jedynie woda kapiąca przez dziurę dymową w dachu uderzała w środek wygasłego paleniska. Małpka zaczęła się wiercić i piszczeć, przechodząc Szalbierzowi z jednego ramienia na drugie. Zdjął ją na chwilę, poklepał i zrzuciwszy kaptur na plecy, posadził sobie zwierzątko z powrotem na barku. – Cicho, Gigi, cicho... – uspokoił ją szeptem i zaczął przyglądać się izbie. Gdzieniegdzie, porozrzucane chaotycznie na klepisku, stały ławy zbite z wielkich, grubych desek, a środek pomieszczenia zajmowało wielkie, kamienne palenisko, nad którym, na samym szczycie dachu widniał okrąg dymowy. Wpadający przez niego deszcz chlupał w wygasłym, dawno zwęglonym stosiku drewna i wybijał kroplami ślady w popiele, a potem spływał po kawałkach wypalonych brewion, zbierał się niżej w kałużę i płynął strużką, która znikała pod jedną ze ścian, wypływając gdzieś na zewnątrz. Jeśli strużka dymu, jaką Jeruzalem widział nad gospodą nie wychodziła z tego paleniska, musiało to znaczyć, że za ścianą z grubych bali znajdowała się jeszcze część mieszkalna i ktoś w niej teraz przebywał. Kuglarz podszedł do metalowego trójnoga służącego do zawieszania kotła nad ogniem i stuknął po raz kolejny kijem, wywołując teraz większy hałas. – Jest tam kto? – krzyknął już zniecierpliwionym głosem – Co to? Mór jakiś w gospodzie, czy jak?! Gości macie! Gdzieś z głębi dało się słyszeć odległe kasłanie, złorzeczenie, dziwne stuki, skrzypy i pohukiwania, lecz potem wszystko na powrót ucichło i w karczmie słychać było tylko deszcz kapiący tu i ówdzie przez otwory, który na zewnątrz chłostał silnymi strumieniami ziemię. Małpka zacisnęła mocniej swoje łapki na szyi łazęgi. – Zostaw, Gigi, nie bój się – Jeruzalem strząsnął futrzane rączki z gardła i znowu zastukał laską, ale tym razem głośno i wyraźnie.
– Jest tam kto, do kroćset, czy nie? Głodni czekają! – krzyknął już naprawdę rozeźlony kuglarz i stanął tuż koło paleniska. Spojrzał w górę na padające do gospody wraz z deszczem smugi niebiesko-szarego światła. Wyciągnął dłoń, by złowić na nią kilka lecących w dół kropel, a potem dał je do zlizania małpce. Znowu coś skrzypnęło w oddali. Następnie dał się słyszeć suchy kaszel odbity echem jak w studni. Później rozległ się odgłos kroków i w niewielkim wejściu na wprost paleniska, zza wiszącej zasłony ukazała się ziemista twarz z małym purchlem u samej nasady nosa. Dziwny ten osobnik koszulę miał czarną tak dokumentnie, jakby to był smolarz, a nie karczmarz. Jego wydatny brzuch i nalane policzki świadczyły jednak o dostatku i pełnej misce. Resztki siwawych włosów sterczały mu po obu stronach łysiny, gdzieniegdzie widniały w nich kurze piórka i słoma. – Czego? – wysapał takim tonem, jakby podróżny wyrządził mu krzywdę przerywając sen. – A wy co – z kurami chadzacie spać? Jeść nam dajcie! – Wolę już z kurami, niźli z tym, co na ramieniu nosisz. Ktoś ty, co to za maszkaron z piekieł i czego się wydzierasz? – karczmarz wykrzywił dolną wargę i zza pleców wyjął kawał lagi, niby niechcący tak się o nią opierając, by widać było, że w razie czego jest uzbrojony. – Kto ja jestem to mniejsza! To zaś zwierzę z dalekich krain i bać się go nie musisz... Kąsa tylko na rozkaz... Daj strawy! – Obcym nie dam. A jak tyś rabuś? – W gospodzie obcym nie dasz? Człowieku! Czyś ty rozum postradał? Atleta rozejrzał się po pustej karczmie, kiwając głową na znak, iż rozumie już przyczynę braku gości, po czym powiedział wzdychając: – Jak tak się rządzicie w tej gospodzie, to i nie dziwota, że pusto w niej, jak w lochu... – Nie twoja rzecz – żachnął się karczmarz – mów ktoś zacz, albo strawy nie dam. – Nie znacie mnie? Łańcuchy rwałem tam pod dębem, ino ulewa nam przerwała. Toście nie słyszeli, że jestem? Cała wieś była. – Wieś to wieś, a ja to ja, nie gadasz kto jesteś, to idź precz. Strawy nie będzie. Zakaszlał znowu i obtarł usta rękawem, po czym obrócił się, żeby zniknąć w głębi izby, za zasłonką. Nie zdążył. Zakrzywiony koniec laski-kostura zahaczył mu o szyję. Szalbierz przyciągnął go do siebie, aż do samego paleniska. Karczmarz brudnymi palcami, nerwowo obmacał koniec laski i powoli odsunął ją od grdyki. – Gwałt czynisz? Gwałt? – wycharczał – toś ty rabuś. – Nie jestem rabuś. Moje imię Jeruzalem, karczmarzu. – A jam nie karczmarz, ino jego brat. Nie duś... – rozcierał sobie szyję nerwowymi ruchami i jednocześnie gadał: – Co za imię: Jeruzalem. Dziwne jakieś. Ale strawę dam, tylko nie duś więcej... Kaszląc odszedł. – Chodź no tu, karczmarzu! – wrzasnął za nim kuglarz. Karczmarz wrócił z bardzo niezadowoloną miną. – Rzekłem ci, że strawę podam, rabusiu. – Ja tu dzisiaj śpię. A niech mi tylko w brzuchu coś zagra po tym twoim jedzeniu, to się dopiero z moją lagą zapoznasz. – Nie strasz rabusiu. Nas jest więcej we wsi. Płacić masz czym? – O to niech cię głowa nie boli. Zapłata będzie, jakem Jeruzalem. – Będzie, będzie, będzie. Gada taki, a potem ucieka i tyłeś go widział... Zapłać najpierw, a ja co przyniosę... Jak się znajdzie... – Rzekłem ci, że mam pieniądze. – Pokaż.
– Rzekłem, że mam i tyle wystarczy – w oczach przybysza pojawiły się na tyle ostre błyski, że karczmarz, czy raczej jego brat, w każdym razie osobnik pełniący niejako tę funkcję, podrapał się po swojej łysinie, strzepnął jedno piórko i odszedł w stronę części mieszkalnej mrucząc pod nosem o czasach, co na psy zeszły. Jeruzalem siadł na najbliższej palenisku ławie, a małpka wdrapała mu się na kolana i natychmiast zwinęła w kłębek starając zasnąć w zagłębieniu peleryny. Deszcz nie ustawał i Szalbierz splunął wprost do małego rowka, płynącego, jak prowizoryczny rynsztok środkiem izby, po czym zaczął stukać palcami w stół. Z jednej ze ścian sterczał wyprawiony łeb tura, z wystającymi na boki rogami i pyskiem wysuniętym w mrok, jakby zwierzę węszyło, czy nie skrada się drapieżnik. Po dłuższej chwili pojawił się karczmarz niosąc dymiącą misę z kaszą i kawałkami mięsa. Jeruzalem wręczył mu dwie monety, które brudas potarł palcami i przyjrzał się im przez zmrużone oczy. – Nie stare? Leszkowe? – Gdzież tam, bite przez Henryka – odpowiedział Jeruzalem sięgając do drewnianej kopystki. Mężczyzna chuchnął na pieniądze i schował je do rękawa. Kuglarz zagłębił łyżkę w kaszy i postawił ją na sztorc. – A co z karczmarzem? Gadasz, żeś jego brat... – zagadnął, gdy kucharz miał odejść i zniknąć za zasłoną. Zatrzymało go to pytanie. Obrócił się, a oczy mu stężały. – Nic ci do niego, rabusiu. Bratu się zmarło. Gorączka go zdusiła. I nie pytaj więcej, bo żona jego w boleściach leży. – W boleściach, mówisz? – W boleściach rabusiu... – W boleściach... – Szalbierz pokiwał głową, jakby się zadumał nad cierpieniem kobiety. Spojrzał na karczmarza i rzekł z pełnymi ustami: – Gorączka ją trawi? – Trawi. – Ciało jej dygoce? – Dygoce, oj dygoce. – I ślepia wywraca, jakby dybuk ją opętał? – O to, to. Całkiem jak brata, gdy zległ. – Aha. No. Jak zległ. To by się zgadzało... Gorączka trawi... Ślepia wywraca... Taaak... Całkiem, jak u tamtych... Atleta wypowiedział te słowa nie patrząc już na łysego mężczyznę i zaczął ze smakiem przeżuwać kąski. Karczmarz wyszedł, ale zaraz wrócił z dzbanem. Stał przez chwilę, niepewnie, jak dzieciak, co się boi wejść do izby, gdzie rodzice rozmawiają i tak przestępuje z nogi na nogę, jakby w nim walczyła chęć postąpienia dalej z lękiem przed reakcją ojca. – Miodu? – spytał nagle i stanął dwa kroki bliżej. – A miodu... – odpowiedział Jeruzalem. I jadł dalej spokojnie. Grubas uśmiechnął się nerwowo i postawił koło niego kubek i dzban, a nawet grzecznie nalał miodu. – Może chleba? – A to dajcie i chleba. Ze dwie pajdy – odparł Jeruzalem i zajadał, jakby nic się nie stało, patrząc na krople deszczu uderzające w palenisko. Grubas sapiąc z wysiłku wybiegł zza zasłonki, po czym położył pajdy chleba na stole. – Masz. Jedz – powiedział i usiadł na ławie na przeciwko przyglądając się Szalbierzowi. Przez chwilę tak trwali w milczeniu. Przyjezdny jadł, patrząc na deszcz kapiący w popiele, jakby nie widział karczmarza, a ten wbijał w niego natarczywy wzrok.
– Zwierzątko was ciekawi? – spytał kuglarz i pokazał na śpiącą mu na kolanach małpkę, po czym wyjaśnił poklepując makaka: – Sen ją zmorzył po występach. – Aha... – mruknął grubas, lecz nawet nie spojrzał dłużej na zwiniętą w kłębek Gigi. Dalej więc siedzieli, a ciszę popołudniową wypełniał jedynie szum deszczu na zewnątrz, kapanie kropel na drwach pod otworem w dachu, mlaskanie Jeruzalema i stukanie łyżki o dno michy. W końcu Szalbierz spojrzał pytająco. – A coście to, nie zwyczajni jesteście tego, jak ludzie jedzą? – rzekł i łyknął kolejny kęs – ...że się tak patrzycie? Palce brata zmarłego karczmarza zaczęły pląsać wokół siebie, zdradzając zdenerwowanie, ale twarz rozjaśniła mu się w przesadnie przyjaznym uśmiechu. – Gadałeś coś o gorączce. Znasz się na tym? Patrzył chciwie na twarz przyjezdnego, chcąc wyczytać z niej chociaż iskierkę nadziei na zdrowie dla kobiety. – Gunda leży i dycha, kaszel ją męczy i gorąc oblewa... Jak mojego... Wiesz... – mówił dalej, nerwowo ruszając grdyką i patrząc przymilnie. – O gorączce mówisz? – zapytał siłacz i zanurzył palce w potrawie, nabrał do garści i podsunął małpce, jak na miseczce. Makak obudził się i zaczął chłeptać mu z dłoni, niczym pies. – O, o, o. O gorączce... – Tej, co brat ci na nią... – O tej samej... – O tej, co jego żona teraz leży? – O, o tej właśnie... Małpka wylizała dłoń swojego pana z kaszy, a ten wytarł ją dokładnie o skraj peleryny, który jak widać było zresztą, nie raz już służył mu do tego celu. Grubas patrzył na te czynności i niecierpliwił się, ale nie miał odwagi popędzać. Szalbierz obejrzał dłoń i strząsnął z niej ostatnie kawałki kaszy. Zapytał przeciągle i ze spokojem: – O tej, co to ludzie we wsi się boją i do gospody nie przyjdą, bo gorączka, jak morowe powietrze, przenosi się przez wiatr? – Oj, jakbyś wiedział, jakbyś wiedział, o tej właśnie... Jeruzalem nagle spoważniał i utkwił w nim wzrok. Milczał przez moment, wyczekując aż tamten spuści oczy. Gdy grubas nie wytrzymał i zaczął oglądać sobie stopy, powiedział do niego: – Znam się na tym. – Prawdę gadasz? – grubas poruszył się, a w źrenicach zapaliła mu się nadzieja. – Prawdę. – I co? Wygonić z ciała umiesz? – brat karczmarza zaczął nerwowo pocierać dłonią o dłoń. Jeruzalem zanurzył łyżkę w kaszy, nabrał porcję i wsadził do ust. Przeżuł kęs, a potem zaczął wydłubywać kawałek mięsa z zębów. – No umiesz, czy nie? – nie wytrzymał grubas. – Rzekłem ci, że umiem. I z tej Gundy i z ciebie. – Ze mnie? – oczy mężczyzny zrobiły się okrągłe ze strachu – ze mnie? Jak to ze mnie, człowieku? Co ty gadasz, że ze mnie? Kiedy ja... Ja nie... Jeruzalem wyciągnął kawałek mięsa spomiędzy tylnich zębów, i nagle przechylił się w stronę karczmarza, po czym zaczął mówić: – Co znaczy to „ja nie”? „Ja nie”? A kto może tak rzec „ja nie”? Widziałem takich już, widziałem sporo... Nawet w ostatniej chwili, gdy... Jak już wiesz, kto po nich rękę wyciągał... A oni wtedy to samo, co ty... „Ja nie”, albo... „Teraz?”... Albo „dlaczego teraz”? „Jeszcze daj
żyć”... I takie tam różne... Słyszałem... Bo wiele już takich osób, co na gorączkę z tego świata odeszły widziałem. Wiele za rękę trzymałem. I każda myślała, że jakaś inna. Że ją to ominie. Że jej w ogóle niepisane, albo że nie teraz. „Boże, zmiłuj się nade mną” – Szalbierz zaczął parodiować płaczliwy ton umierających – „Daj łaskę, daj łaskę, oddal ode mnie, nie zabieraj”. A potem. Sam wiesz. Smutek w rodzinie. I żal. Piach tylko się sypie na człowieka. A ty? Ty myślisz, że jak żona gorączkę wzięła od twojego brata, to teraz na ciebie samego nie spłynie? Nie wejdzie z dymem? Nie wniknie przez ucho, jak śpisz? Tak myślisz, karczmarzu? To ja ci powiem... Powiem, że ona... Już jest w tobie, ino sam jeszcze nie wiesz... Już ci w żyłach krąży, już ci krew od środka chłepce, tylko sam nie wiesz nawet o tym, sam nic nie przeczuwasz... Na koniec Szalbierz splunął na ziemię i zaczął dalej jeść. – We mnie? Ja, ja... Co ty gadasz? – na czole grubasa pojawiły się krople potu. Starł je szybko ręką, a potem spróbował uśmiechać się, jakby chciał pokazać, że wcale się nie denerwuje, lecz cały zaczął już drżeć z lęku. Złapał się za głowę i ścisnął ją mocno. Małpka zaskrzeczała nagłe i zaczęła wykonywać takie same ruchy – chwytać się łapkami za głowę, ściskać i kolebać, jak dziecko huśtające się na pniaku. – Ale ja... ja... – grubas nagle oderwał dłonie od głowy i zwarł szczęki w złości. Popatrzył gniewnie na kuglarza i wychrypiał: – Straszysz mnie, rabusiu, co? Jeruzalem wydłubał sobie mięso z zęba. Wzruszył ramionami i strzelił wydłubanym kawałkiem w stronę paleniska. Grubas zebrał ręką kolejne krople potu pojawiające się na czole. Zrobiło mu się gorąco. Patrzył to na pot, to na nieznajomego, to na rękę z roztartymi kroplami na palcach, to na spokojne oblicze mężczyzny, który najwyraźniej twierdził, że zna się na leczeniu gorączki. – Jak umiesz uleczyć, to ulecz – twarz tłuściocha spływała potem tak obficie, że całe jego strugi wpadały mu za kołnierz. – Zapłać. To uleczę. – Takiś chytry? – oczy grubasa zwęziły się w dwie szparki – myślisz, żem ja głupi, co? Żeś mi stracha napędził? Jeruzalem skrzywił się z niesmakiem i otarł palec o róg peleryny. Karczmarz sięgnął, szamocząc się z ubraniem, do kieszeni w rękawie, wyjął z niej dwie otrzymane wcześniej monety i położył na stole. – Co żeś płacił, ja oddam. Ulecz, a strawę dzisiaj masz darmo i jutro cały dzień. I spanie. Jeruzalem patrzył na niego przez chwilę poważnie, a potem roześmiał się. Odsunął z powrotem monety w stronę grubasa. – Tak to życie sobie cenisz? Za dwa miedziaki? To jakoś chyba bez wartości dużej żywot twój i tej kobiety. Szalbierz zaśmiał się znowu i na koniec nagle spoważniał. Chwycił grubasa za fragment szmaty, w jaką był owinięty i przyciągnął do siebie. – Zapłać porządnie, a ja pomyślę, czy uleczyć. Grubas szarpnął się, złapał miedziaki i odszedł mamrocząc gniewnie pod nosem. Atleta uśmiechnął się i podsunął małpce misę, żeby ją wylizała do czysta. Zwierzak rzucił się do jedzenia. Minęło kilka minut i zza zasłony dało się słyszeć stukanie sabotów i suchy kaszel. Po chwili pojawił się zgarbiony, zasmucony karczmarz. Podszedł do stołu i z ciężkim westchnieniem usiadł na ławie. Atleta zdawał się na to nie zwracać uwagi, podrapał nawet małpkę za uchem. – Ile chcesz? – zapytał tłuścioch grobowym głosem i obtarł czoło z potu. Jeruzalem popatrzył na niego zimnym wzrokiem. – Tyle, ile masz.
– Mało mam – odparł natychmiast grubas. – To masz pecha – wycedził atleta – za „mało” to mi się nie opłaca. – Powiedz ile chcesz. Jeruzalem uśmiechnął się krzywo: – A na ile się cenisz – ty siebie i żonę swojego brata? – Łotrze! Chyba nie myślisz, że dam się oszukać! Chodź najpierw do niej i ją wylecz, to się zastanowię ile ci zapłacić za siebie. Co ty na to? – Ja nie leczę. Jam nie znachor. – Nieee? – twarz grubasa tym razem spurpurowiała ze złości – nie leczysz? To co mi tu bajdurzysz? Nie pójdziesz na górę do niej, jak zapłacę? – Nie. – Jak to: nie? – A tak. Leczyć może wasz znachor, ze wsi. Byłeś u niego? – Jeruzalem zaczął gładzić po sierści małpkę, która wskoczyła mu na ramię. – Byłem – grubas zwiesił głowę ponuro. – I co? – I nic nie rzekł, ino kazał okadzać ziołami, ofiarę w świątyni złożyć i chłodzić czoło z gorączki szmatami z zimną wodą. – Przyszedł tu, gdy prosiłeś? – Nie – odparł tłuścioch i łyknął ślinę. – A widzisz – ciągnął dalej atleta – on wie, że gorączka się niesie przez powietrze i podmuchy wiatru. Głupi nie jest, dlatego nie przyszedł, tylko dał zioła. Jam też nie głupi, więc do niej nie zajdę, choćbyś górę złota mi tu na stół wysypał. Rozumiesz, karczmarzu? Przez chwilę grubas tarmosił sterczące z boku głowy włosy. Potem powiedział: – Czekaj tu! Zniknął za zasłoną. Wrócił po dłuższej chwili, trzymając w ręku gliniany dzban. Usiadł z nim przy stole i postawił przed sobą. Potem zza pazuchy wyciągnął spory tasak. Zamierzył się i uderzył w naczynie, aż pękło, a monety rozsypały się po stole. Były tam różnego typu pieniądze – przede wszystkim miedziaki, ale też i kilka krążków połyskujących srebrem. – Niech ci będzie – sapiąc ciężko grubas zaczął je zagarniać rękami do środka – tyle brat zgromadził z tej gospody. Niech on płaci, jak już go na tym świecie brakło. I za żony zdrowie i za moje... Jeno... – Jeno co? – zapytał siłacz. – A jak tyś oszust? Rabuś? Jeruzalem uśmiechnął się pobłażliwie. – A jak to sprawdzisz? Masz sposób? Nawet twój znachor ze wsi tu nie przyszedł. Ludzie się boją – gospoda stoi pusta. Gdzie ratunku będziesz szukał? – zaczął mu klarować powoli i spokojnie – a ja mam na wozie medykamenty z dalekich krajów. Niejednego już z gorączki wyciągnęły, aleć ci ich tu na dowód nie przywlokę. Na wiarę zapłać. I tak innego wyjścia nie ma. – To ostań tu z nami, aż ona wydobrzeje. – Nie. Zabierz sobie te monety. Rano ruszam w drogę. Odsunął od siebie pustą misę, którą małpka wylizała do czysta. Patrzył teraz na grubasa ze spokojem gracza, który posiadł całkowitą przewagę nad przeciwnikiem. Chwilę trwało milczenie. Brat zmarłego karczmarza ważył teraz w głowie argumenty – leżące przed nim pieniądze, które pewnie by zyskał, gdyby kobieta zmarła i ryzyko własnego zachorowania, w które teraz uwierzył. Strach przed chorobą zwyciężył jednak chciwość. W końcu grubas zatrząsł głową, przesunął pieniądze w stronę siłacza i rzekł: – Na wiarę dam.
Małpka zaczęła wsadzać do ust monety. Jeruzalem zgonił ją ze stołu i wstał. Powiedział spokojnie: – Włóż pieniądze do jakiegoś garnka, ja idę do wozu i zaraz wracam. Zarzucił kaptur na głowę i wyszedł przed gospodę. Nadal padało rzęsiście, więc nie wysuwał się spod okapu, lecz szedł tuż koło ściany, tak by nie dać się zamoczyć strugom cieknącym ze strzechy. Przeskoczył kałuże i zbliżył się do stojącego obok zabudowań gospodarczych wozu. Kot szmyrgnął spod koła rozchlapując wodę i zniknął za rogiem tak szybko, że siłacz nawet nie zdążył go dostrzec – gdy podniósł kaptur, już zwierzaka nie było. Jeruzalem pochylił się, by deszcz nie kapał mu na twarz, lecz spływał po kapturze, i klnąc po cichu z racji błota oblepiającego skórzane buty, zaczął rozsupływać sznur, jakim były przewiązane szmaty zakrywające tył wozu. Rozwiązał węzły i wszedł do środka, po czym zaczął przebierać w pakunkach, przekładając skrzyneczki. W końcu chwycił jedną z nich i odchylił wieko. W środku stały ceramiczne buteleczki, dziwne maści, metalowe tuby, zawiniątka z pożółkłego pergaminu, gliniane garnuszki zakryte korą, zioła spięte w małe wiązanki, proszki w puzderkach z napisem wykaligrafowanym w dziwnym języku, korzenie, kulki wyglądające na kawałki niedźwiedziego łoju i wiele malutkich, lnianych torebeczek. Przez chwilę przetrząsał to wszystko i zaczął wkładać do małego woreczka wybrane medykamenty. Nagle spojrzał w bok i zamarł. Płótno, które stanowiło okrycie wozu – jego dach i ściany zarazem, owinięte na półkolistych żerdziach stanowiących podporę tego daszku – było teraz z jednej strony wyraźnie uniesione, a linka, która normalnie była przepleciona przez otwory w bocznych ściankach wozu wisiała smętnie, jakby ktoś ją rozsupłał. Jeruzalem powolutku położył wieko skrzynki i rozejrzał się po wnętrzu, sprawdzając, czy czego nie brakuje. Najwyraźniej jednak wszystko było na miejscu. Powoli opadł na kolana i zbliżył twarz do powstałego otworu, podniósł delikatnie płótno i przeszukał wzrokiem okolice, jednak dziura była na tyle niewielka, że mało było widać: kawałek ściany gospody i strugi lejącego deszczu. Kuglarz złapał za metalowy drąg do połykania płomieni i wyskoczył z wozu. Rozejrzał się na wszystkie strony, ale nie było widać nikogo, tylko woda waliła z monotonnym chlupotem o ziemię. – Przeklęte koty – warknął Jeruzalem, strząsnął krople ściekające po kapturze i zapakowawszy do woreczka wszystkie medykamenty zawiązał szczelnie wejście do wozu. Potem, wykonując duże susy, podbiegł do wołów znoszących cierpliwie ulewę i zaprowadził je do pustej obory. Podrzucił im trochę siana ze stryszku i zaryglował za nimi drzwi. Wrócił do gospody tą samą drogą, którą szedł, pod okapem. Kiedy rozwarł drzwi i wszedł do środka, na szyję rzuciła mu się małpka, kwiląc cichutko. Prychnął na nią, żeby zostawiła go w spokoju, więc zeskoczyła na ziemię i pobiegła pod stół. Zdjął kaptur i potrząsnął peleryną. Za drzwiami szumiał deszcz, a wewnątrz gospody nadal było słychać kapanie kropel na kamienne palenisko. Grubas zniknął. Na stole stał dzbanek wypełniony monetami. Jeruzalem zanurzył w nich dłoń i wymacał palcem dno, po czym zaczął wyjmować z woreczka medykamenty i układać je przed sobą na stole. Gdy miał już ułożone wszystkie, jeden obok drugiego, usłyszał suchy kaszel i stukanie sabotów o deski. Stukanie ucichło, gdy karczmarz przeszedł z desek ułożonych w przejściu na klepisko izby. Potarł rękami, jakby chciał je umyć, po czym zapytał: – I co, rabusiu – jesteś gotów? – Jak widzisz – odpowiedział Szalbierz i wskazał na leżące na stole lecznicze cudeńka. Potem siedzieli długo i Jeruzalem tłumaczył grubasowi, co i jak ma używać, które zioła zmieszać z wodą, by uzyskać lecznicze napary i dawać chorej do wdychania, którą maścią smarować kończyny, jak nakładać łój niedźwiedzi na skronie i nos, i jak często mieszać z wrzątkiem biały, wschodni proszek oraz ile razy na dzień należy go pić. Na środku stołu
położył zasuszone skrzydło nietoperza i kazał je zawiesić nad łóżkiem chorej, a potem ciągle bujać za pomocą długiego kija – bujanie zalecił, jako środek nieodzowny na wygnanie złego ducha i gorączki. Kiedy skończył wyjaśnienia, karczmarz podrapał się po łysinie i stwierdził bezradnie, że nic nie pamięta. Sprzedawca musiał zatem wszystko wyjaśnić jeszcze raz, ale kazał biedakowi powtarzać po trzy kroć wszystko, co ten usłyszał... Grubas już się chciał oddalić, żeby zacząć leczenie, gdy pewna myśl zaświtała mu w głowie. – Na noc się kładziesz u nas? – Nie. Będę spał na wozie, ale woły żem do obory wprowadził. – To opłata się należy. Cofnął się do stołu i sięgnął do garnuszka, z którego wyciągnął zgrabnie jednego miedziaka. – Żreć co będą? – zapytał jeszcze. – Jak znajdą? – odparł pytaniem Jeruzalem. – To się też opłata należy – dodał tłuścioch, wyciągnął z dzbanka jeszcze jednego miedziaka, i trzymając medykamenty na rękach, jak chrust niesiony do ogniska, podreptał w głąb gospody. Jeruzalem złapał garnek, opatulił się płaszczem i gwizdnął na małpkę: – Chodź, Gigi, idziemy stąd. No, wskakuj. Małpka wślizgnęła się do wnętrza kaptura. Poklepał ją przez materiał i wyszedł na dwór. Wnętrze gospody było tak wilgotne i zimne, że spanie w nim niczym by nie było lepsze, niźli na wozie, a dziura zrobiona w poszyciu przez jakiegoś ciekawskiego, nie dawała mu spokoju – lepiej było na noc pilnować dobytku. Deszcz zelżał trochę i kapał teraz wolniejszym rytmem, za to strugi cieknące z dachów, poszyć, strzech, żerdzi szumiały jak dziesiątki górskich potoków. Ziemia zamieniła się w bagno, w którym stopy zapadały się aż po kostki. Wóz stał w tym bajorze i widać było, że zapadł się głębiej pod wpływem ciężaru. Jeruzalem zaklął cicho pod nosem i splunął. Przez środek placu koło gospody przebiegła z kwikiem ubłocona, chuda świnia, wydając przeraźliwe wrzaski, chlupocąc racicami i rozbryzgując błoto bajora na wszystkie strony. Za nią pojawił się wieśniak w całkowicie przemoczonej i szarej koszuli. Ślizgał się po błocie i starał utrzymać na bosych nogach. W prawym ręku dzierżył spory, przerdzewiały topór. Wieprz z kwikiem zniknął za budynkiem gospody. Chłop zatrzymał się i wyprostował nagle, bo dostrzegł łazęgę, co dawał występy na placu. Wytarł nos krańcem koszuli i patrzył niemo. Twarz, niegolona dawno, ze wszech stron okolona była kępkami nierównego zarostu, oczy szkliły się gorączkowo, a zapadnięta, pomarszczona skóra na policzkach ciasno oklejała kości. Wieśniak stał nieruchomo, woda ciekła mu po twarzy tak, że krople zatrzymywały się na brwiach, potem płynęły prosto w oczy, lecz on nie wycierał ich, a jedynie mrugał i patrzył. Małpka na ramieniu Jeruzalem pisnęła przy uchu cichutko. Poklepał ją dla uspokojenia. Stojący w błocie chłop otrząsnął się nagle, obtarł koniec topora rogiem koszuli i poszedł powoli stawiając długie kroki, aż zniknął za rogiem gospody. Za chwilę, poprzez kapiący deszcz dał się słyszeć makabryczny ryk zabijanej świni. Jeruzalem podszedł powoli do wozu i zaczął spokojnie rozsupływać węzły wejścia. Gdy po raz drugi usłyszał ryk świni drgnął i obejrzał się. Pod okapem gospody stał chłopiec. Ten sam, którego wcześniej widział pod dębem, w szarym, brudnym gieźle sięgającym do kolan – drżał z zimna i przestępował z nogi na nogę. Patrzył szerokimi oczami na kuglarza, lecz ten wykrzywił się w złym uśmiechu i machnął głową, na znak, że nie chce tu widzieć nikogo. Chłopiec pobiegł uderzając bosymi stopami o wodę z kałuż, rozbryzgując ją na boki. Zniknął przy budynkach gospodarczych, widać go było przez moment, jak wdrapuje się po drabince na mały stryszek. Jeruzalem wyjął zza kaptura małpkę i wrzucił do wnętrza wozu. Zaskrzeczała, jakby niezadowolona, że jej pan wymyśla sobie deszcz i pobiegła natychmiast schować się w kłębowisku szmat. Za chwilę wystawał z nich tylko koniuszek jej ogona.
Jeruzalem obszedł wóz dookoła, sprawdzając wszystkie wiązania. Następnie złapał miejsce, w którym ktoś rozplatał zabezpieczenia i zaczął przewlekać nowy kawał rzemienia przez otwory. Płótno pokrywające dach wozu było specjalnie przygotowywane, warzone w kotle, w mieszaninach smarowideł zdobytych od wschodnich kupców – dzięki tym wywarom zyskało dziwne i wielce przydatne w podróży cechy: usztywniło się i nie przepuszczało wody, stanowiąc doskonałe pokrycie dla wędrownego wozu. Dlatego Jeruzalem troszczył się o nie, zszywał nawet najmniejsze dziurki powstające w czasie podróży, dbał o to, by rzemienie zawsze dawały dobry naciąg i zabezpieczały boki, a czasem nawet gotował na nowo wywar według sobie tylko znanych przepisów i małą miotełką z trawy nakładał tę maź na płótno. Teraz też oglądał wszystko z troskliwością gospodarza sprawdzającego dach domu. Przejechał dłonią po mokrym materiale, poskrobał je paznokciem, a potem zaczął wiązać rzemień mocujący do boków. Usłyszał chlupot za plecami i odwrócił się. Zza rogu gospody wyszedł chłop. Pod pachą trzymał łeb świni, a resztę nieszczęsnego zwierzęcia ciągnął za sobą po ziemi zostawiając szeroki, krwisty ślad. Jeruzalem spojrzał na wieśniaka. Chłop przerwał swój marsz, zatrzymał się i uniósł głowę. Znowu patrzył przez chwilę tak, jakby siłacz nie był człowiekiem, lecz kawałkiem drewna, krzewem, dziwem, ulotnym złudzeniem wywołanym słońcem lub deszczem. Po chwili odwrócił się, by iść dalej, po czym zniknął za jedną z chat. Deszcz zaczął rozmywać krwawe ślady. Szalbierz pociągnął nosem, skończył wiązać rzemienie i poszedł do obory sprawdzić, jak się mają woły. Wszedł do pachnącego stęchlizną pomieszczenia i poklepał zwierzęta po zadach. Najwyraźniej były zadowolone – najadły się w miarę suchego siana i teraz drzemały spokojnie. Coś szmyrgnęło na stryszku i atleta uniósł głowę. Przez chwilę wypatrywał szczurów, ale przypomniał sobie chłopca wchodzącego po drabince, więc tylko prychnął przez zęby. Wzruszył ramionami i wrócił do wozu. Ściemniało się, a deszcz, choć zelżał, to nie ustawał, co nie za dobrze wróżyło podróży następnego dnia. Zajrzał pod wóz i przez chwilę mierzył wzrokiem odległość między osią, a błockiem. Splunął ze złości. Wiedział, że jeśli tak dalej pójdzie, to może się z tego bajora nie wydostać, nawet przy najbardziej wytężonym wysiłku wołów. Popatrzył w niebo, jakby chciał przewidzieć pogodę – jednak chmury ciągnęły się aż po horyzont i nic nie zapowiadało rychłej zmiany. Zły na siebie za popełniony błąd w wyborze miejsca na postój, kopnął w grudkę błota i wskoczył na wóz. Powoli zaczynało się ściemniać. Palce Jeruzalema zręcznie zaplotły wejście do wozu, a końce rzemieni wciągnęły do środka i zawiązały w mocny węzeł. Małpka wyszła spod stosu szmat i zaczęła kręcić się w kółko. Siłacz wyciągnął spomiędzy skrzynek dwie duże derki i kilka zawiniątek. Jeden koc ułożył sobie jako materac, zawiniątka wsunął pod głowę, a drugim nakrył się szczelnie, tak by nie docierała wilgoć. Makak natychmiast wsunął się pod nakrycie i ułożył w nogach, by grzać pana swoim ciałem. Jeruzalem łyknął jeszcze miodu z buteleczki, by się rozgrzać na noc, a potem zakorkował ją i ułożył się do snu. Słuchał przez chwilę odgłosu kropel padających na płócienny dach wozu. W oddali, coraz ciszej i ciszej, ujadał pies. W końcu, we mgle umysłu, szczekanie przerodziło się w szczebiot dziecka. Nad brzegiem szerokiej, płynącej spokojnie przez morze traw, rzeki siedział Jeruzalem i trzymał w zębach słomkę. Słońce zachodziło gdzieś daleko przed nim, tam gdzie na horyzoncie majaczyły szczyty gór. Nadchodził ciepły wieczór, a tysiące motyli, ważek, małych muszek i trzmieli latało ponad chwiejącymi się, pod wpływem lekkiego wiatru, kwiatami. Czuł na ramieniu rękę kobiety, masującej mu zmęczone mięśnie karku. Patrzył w dół, na podejście do wodopoju, z setkami śladów zostawionych przez konie chłepczące tu wcześniej z płycizny. W środku strumyka siedział chłopiec i rzucał kawałami mokrego piachu przed siebie. Po każdym udanym rzucie śmiał się i sięgał z powrotem do wody, by przygotować kolejną
piaskową pigułę. Potem ciskał ją, patrzył jak zatacza szeroki łuk i wpada do rzeczki wzbijając w górę rozbryzgi wody. Jeruzalem też uśmiechał się słysząc jego szczebiot. Chłopak nagle zakończył zabawę i wybiegł z wody otrzepując się jak zmoczony, rozbrykany szczeniak. Szedł w stronę Jeruzalema, a słońce podświetliło go tak, że nie widać było twarzy, a jedynie ciemny zarys.
ROZDZIAŁ III
Otworzył oczy. Rozpaczliwie starał się chwycić oddech. Nie dało się. Czyjeś palce zaciskały mu szyję z taką mocą, że zaczął tracić przytomność. Nad nim majaczył migotliwy cień. Ktoś siedział mu na brzuchu i dusił, zaciskając na grdyce żelazny uścisk grubych dłoni. Złapał za nadgarstki i zaczął ciągnąć, żeby rozewrzeć uchwyt, lecz nie dał rady. Schwycił jeszcze raz, za uciskające palce i zaczął je wyginać. Na nic. On był prosto ze snu, a napastnik siedział na nim, tamując oddech zarówno rękami, jak i własnym ciężarem. Ostatkiem sił wymacał więc jego twarz i nacisnął na gałki oczne. Usłyszał charkot i uścisk na szyi zelżał. W końcu nadludzkim wysiłkiem Jeruzalem zepchnął z siebie atakującego, zaczął kaszleć i łapać oddech. W tej chwili otrzymał jednak cios czymś ciężkim w głowę. Pociemniało mu w oczach. Znowu poczuł żelazne palce na gardle. Szukał rękami oczu napastnika, lecz tamten już wiedział, czego oczekiwać i robił uniki. Dusił jak oszalały. Nagle pochylił twarz, wionąc zapachem czosnku i potu. Wycharczał krztusząc się z wysiłku i ze złości: – Nie żyje, rabusiu, ona nie żyje! Teraz Jeruzalem wyraźnie poczuł na sobie potężny brzuch. Ręka szukając oczu natrafiła na łysinę grubasa i zaczęła szarpać za sterczące z boku włosy. Tamten zajęczał, lecz nie puszczał i dusił dalej, jakby ogarnęło go przedziwne szaleństwo. – Nie żyje! Zabiłeś ją rabusiu, zabiłeś! Nie daruję ci tego! Zginiesz i ty, zginiesz! Trutkę żeś jej podał, trutkę! – charczał i dławił się ze złości, z emocji pulsującej pod czaszką dzikim rytmem drapieżników. Jeruzalem na oślep starał się trafić w oczy, ale tłuścioch ugryzł go w rękę. Ciemność zaczęła wibrować atlecie pod powiekami, ciągnęła ku sobie spokojem, zachęcała do zaprzestania walki, otumaniała jakimś dziwnym, przyjemnym płaszczem. Zaczął w nią odpływać, jak w ciepłą wodę. Tak lubił latem zejść między szuwarami do rzeki, zostawić wszystko i dać się unieść strumieniowi, dać ogarnąć włosy i twarz płodowym ciepłem, położyć ramiona na delikatnym nurcie, zagłuszyć uszy wodną melodią i mrużyć oczy od słońca. Ciągle obserwować ważkę błądzącą nad wodnym lustrem, tuż koło twarzy. Ważka tańczyła nad nosem, a jej skrzydełka wirowały tak szybko, iż zdawały się być suknią tańczącej w powietrzu białogłowy. Szalbierz uśmiechnął się do niej i chciał wyciągnąć rękę, dać ważce usiąść na palcu, lecz nie potrafił, woda była zbyt ciężka, oblepiała mu ciało gorącym splotem, zaczęła wlewać się do ust, dusić, dławić, hamować oddech. Trzciny uderzyły mu w ramiona, jakby urządzały chłostę za podglądanie ważki w lubieżnym pląsie. Ważka uśmiechnęła się i zaczęła śpiewać. Jej głos, ze słodkiego, zamienił się w natrętne brzęczenie, a w końcu w straszliwy skrzek. Przeraźliwy wrzask atakującej małpy. Atleta otworzył oczy. Żelazny uścisk napastnika zelżał, palce rozwarły się i Jeruzalem próbując chwycić powietrze rozpaczliwie, jak ryba wrzucona przez rybaka do łodzi, zobaczył grubasa miotającego się i próbującego strząsnąć z głowy uwieszoną na niej małpkę. Mały zwierzak, widząc swojego pana w opresji, rzucił się na kark karczmarza i wgryzł w jego ucho, tak, że krew bryzgała dokoła zalewając wszystko czerwonym gejzerem. Grubas chwycił małpkę i ciągnął, ale ta tak mocno wpiła się zębami w małżowinę, że żadna ludzka siła nie była w stanie jej oderwać. Uderzył ją mocno pięściami z dwóch stron. Makak wydał przeraźliwy pisk i odskoczył. Grubas otarł twarz z krwi i wysyczał: – Ona... Nie żyje... To... Skrzydło... Magia... Ty... Nagle podniósł leżący obok pręt do połykania ogni. Chwycił jak miecz i zamachnął się. Jednak w ciemności źle wymierzył – żelazny drąg był zbyt długi i zahaczył o wręgę
podtrzymującą daszek na wozie. Grubas szarpnął ze złości, ale nie zdążył już wymierzyć tego ciosu. Jeruzalem kopnął go w brzuch z taką mocą, że ciało tłuściocha wyleciało przez rozsupłane wejście i wylądowało z chlupotem w błocie. Szalbierz, nadal kaszląc, wytoczył się za nim i zeskoczył po kostki w wodnistą maź. Teraz on trzymał w ręku pręt. Grubas uniósł się chwiejąc, zamachnął się tracąc prawie równowagę i z całej siły wymierzył mu cios w twarz, ale nie trafił – pięść przeleciała obok ucha. W tym momencie żelazo chwycone wprawna ręką siłacza poleciało w dół i uderzyło ze świstem. Karczmarz zakolebał się na boki jak pchnięta drągiem wieża z kamieni, które tylko przypadkowo czyjaś ręka ustawiła w kolumnę i poleciał w błoto. Woda chlapnęła wysoko i strzeliła w twarz siłaczowi, tak, że zalepiła mu oko ziemistym mazidłem. Nogi tłuściocha zadrżały i zamarły. W tyle, z wozu dochodziło popłakiwanie małpki. Jeruzalem wytarł oko. Patrzył przez chwilę osłupiały. Odkaszlnął kilka razy, splunął i rozmasował sobie grdykę. Oddech wracał do normy, uspokajał się, gubił szaleńczy, trwożny rytm. Deszcz nadal padał cichutką, delikatną mżawką, zraszając wszystko mgiełką, osadzając pajęczynę kropelek na włosach, karku i ramionach atlety. Ciało grubasa zaczęło stapiać się z błotem i wyglądało, jak góra poskręcanych, zamoczonych szmat. Kolana Szalbierza, zazwyczaj tak mocne przy rwaniu łańcuchów, przy łykaniu ogni, przy podnoszeniu głazów o niewyobrażalnym ciężarze teraz zmiękły i zaczęły się giąć jak u małego dziecka. Upadł na nie prosto w bajoro podwórza. Patrzył. Patrzył szerokimi oczami na leżące ciało. Warga drżała mu lekko i spływała po niej brudna strużka wody z oka. Deszcz zaczynał znowu padać coraz mocniej. Po chwili włosy przylgnęły mu do policzków, jakby wyszedł z kąpieli. Przebierał palcami w błocie. Bardzo ciężkimi palcami. Małpka zakwiliła. Jeruzalem teraz dopiero zaczął słyszeć, że psy we wsi ujadają tak, jakby dziki zwierz zakradał się pod ogrodzenia. Obejrzał się powoli przez ramię, mrużąc oczy i starając zobaczyć coś w ciemnościach. Przed nim leżała w błocie bryła, która jeszcze niedawno była bratem karczmarza, z tyłu majaczył jasnym dachem wóz, a z prawej strony czerniała olbrzymia karczma i dalsze zabudowania, na tle jaśniejszego nieba wyglądające jak skały nad wąwozem. Coś drgnęło pod ścianą karczmy. Przez moment Jeruzalemowi wydawało się nawet, że widzi tam kogoś, że pod okapem stoi przykurczona postać i przygląda mu się, ale gdy zmrużył oczy nie mógł dojrzeć nikogo. Podsunął się na kolanach w stronę leżącego ciała, chwycił za dłoń i potrzymał chwilę, żeby sprawdzić, czy jest zimna. Zaklął cicho pod nosem. Uniósł się na kolana i schylił się, by złapać za nogi grubasa, ale w tej chwili znowu dostrzegł ruch pod okapem. Teraz nie miał już wątpliwości. Rzucił się w tamtą stronę. Ktoś zaczął uciekać wzdłuż ściany. Pobiegł za nim, bardziej na słuch, niż na wzrok. Zdołał złapać za rękaw i dosłownie na rogu budynku zobaczył, jak wyrywa mu się z rąk mały dzieciak, ten sam chłopak, który przyglądał mu się od rana. Chłopiec krzyknął przeraźliwie, szarpnął się i uciekł. Zniknął w okolicach obory, rozpłynął się w ciemnościach, jak zjawa. Jeruzalem stał przez dłuższą chwilę i oddychał głębiej. Świat wirował mu przed oczami. Oparł się na chwilę o ścianę karczmy. Potem kilkakrotnie uderzył się otwartą dłonią w policzki, jakby starał się otrzeźwić po długim pijaństwie. Jego twarz rzadko zdradzała emocje – Szalbierz urodził się w jednym z wędrownych taborów, jakie przybyły na polskie ziemie z dalekich wschodnich stron i odziedziczył po matce śniade, twarde rysy twarzy, z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi i ustami zaciśniętymi w wąską kreskę. Oczy, jak u drapieżnika, osadzone w masywnej czaszce nieraz już zjednywały mu respekt w trakcie postojów, gdy grał w kości z przygodnymi przeciwnikami. Wystarczyło, że patrzył na nich zimno i spokojnie, a przestawali gardłować i wycofywali się pokornie – widać ze spojrzenia płynęła jakaś nieznana im ostrość i zdecydowanie. Miał w tej twarzy zaklętą historię przodków z dalekich stepów, wysmaganą dziesiątkami wiatrów zebranych na końskim grzbiecie, miał w niej siodła Hunów i twarde jatagany arabskich handlarzy niewolników, miał morską sól zakrzepłą od wystawiania lica na wiatry wiejące od morza, miał suchość gardła przy przemarszu stępa przez pustynię, gdy
słońce wypala skórę i wysysa z niej ostatnie krople wody, miał coś wreszcie z zimnej zaciętości wilka, który stoi nie dając znać po sobie, czy zaraz rzuci się do gardła, czy odejdzie spokojnie w dalszą drogę. Ta stalowa twarz pozwalała mu wygrywać każdy pojedynek na słowa, zdobywać ludzkie zaufanie, budzić lęk, podziw, kazać wierzyć we wszystkie sztuczki, jakimi się posługiwał, by otumanić ludzi. Ta twarz pomagała mu być siłaczem, atletą łamiącym podkowy i zrywającym łańcuchy, lecz kilkanaście dni dalej to samo oblicze, tylko zakryte kapturem, przepoczwarzało się w znachora i znawcę ziół, a jeszcze dalej, stawało się nobliwą twarzą obwoźnego handlarza relikwiami... Potrafił wykorzystać tę twarz, potrafił nad nią zapanować, zagrać koniuszkami mięśni, utrzymać jej ostre wybrzmienie, gdy było trzeba... Teraz jednak, stojąc w ciemności, oparty bezradnie o ścianę, pozwolił tej twarzy rozewrzeć się w otumanieniu, dać się przenicować uczuciu, jakie ma człowiek, gdy śni mu się koszmar. Patrzył szeroko rozwartymi oczami, jak dziecko przyglądające się czemuś, co właśnie się wydarzyło zupełnie niechcący, a przed oczami staje mu widmo pieklących się rodziców. Znowu usłyszał żalącą się w wozie małpkę i to nagle spowodowało, że wróciła mu świadomość. Podszedł, rozglądając się uważnie na boki, do leżącego w gliniastej mazi ciała, złapał za nogę i zaczął ciągnąć w stronę gospody. Zostawiał za sobą w rozmiękłej ziemi szeroką wygniecioną ścieżkę. Deszcz cały czas siąpił, a grubas oblepiony błotem zaczął zatracać cechy ludzkie i w ciemnościach zdawał się być martwą bestią upolowaną w kniei, olbrzymim zwaliskiem tłuszczu, mięśni i sierści. Musiał stanowić nie lada obciążenie, bo Jeruzalem, nawykły do dużych ciężarów dźwiganych w czasie swoich pokazów, sapał i oddychał ciężko, ciągnąc ile sił w stronę drzwi do karczmy. Najwyraźniej ubranie karczmarza stało się częścią bajora, a samo ciało nabrało podwójnej wagi przez swoją bezwładność. W końcu jednak atleta dotarł aż w okolice wejścia, rysującego się na tle nieba ciemniejszym, wyżej uniesionym, trójkątnym daszkiem. Puścił wtedy nogę, która pacnęła w błoto z chlupotem i podstawił dłonie pod wodę, cieknącą z dachu wąską strużką. Nabrał ją w ręce, obmył twarz, a potem prychnął i otworzył drzwi do gospody. Przez chwilę badał wnętrze, upewniając się, czy jest pusto, wrócił rozglądając się czujnie na boki i szybko zaciągnął trupa do środka. Na koniec jeszcze rozejrzał się i zamknął drzwi. W środku panował nadal zapach stęchlizny i całkowite ciemności. Teraz, w nocy, był tu mrok tak absolutny, że po wyciągnięciu ręki Jeruzalem nie widział swoich palców. Słuchał przez chwilę i wyłowił uchem dźwięk kropel uderzających o wygasłe palenisko. Zaczął posuwać się w jego kierunku krok za krokiem, z wyciągniętymi przed siebie dłońmi, badając przestrzeń, jak ślepiec pozbawiony kija. Dotknął jednej z belek podtrzymujących powałę koło paleniska i skręcił w stronę, w której, zdawało mu się, że są drzwi do wewnętrznych pomieszczeń. Nagle uderzył kolanem w jakąś ławę, syknął, prawie się potknął, ale za chwilę wymacał brzeg otworu prowadzącego do części mieszkalnej. Odsunął dłonią ciężki, gruby wojłokowy materiał pełniący rolę zasłony i wślizgnął się do korytarzyka. Posuwał się wolno, trzymając ręce szeroko, tak by dotykać ścian. Palce jechały po belkach, glinie i wystających gdzieniegdzie kawałkach prętów wiklinowych umacniających okrycie ścian. W końcu dostrzegł smugę światła, nisko przy ziemi. Czerwonawy, delikatny poblask prowadził prosto pod kolejną zasłonę z derki i wydostawał się dołem, dając znak, gdzie znajduje się wejście. Odsłonił szybkim ruchem zasłonę i wszedł do wnętrza. W izbie tliło się ognisko, otoczone wielkimi, przynoszonymi z jakichś nadrzecznych terenów, kamieniami. Z góry, z otworu w dachu kapała woda, spadając na żar i sycząc każdą kroplą uderzającą w dogasające drewno. W naprzeciwległej ścianie było malutkie okienko, zasłonięte jakimś kawałkiem szmaty, unoszonej drobnymi podmuchami wiatru. W koszyku stały smolne szczapy ułożone w gęsty stosik. Jeruzalem złapał jedną z nich i zapalił od żaru, po czym wetknął w szparę między kamieniami. Drewienko zajęło się płomieniem i rozświetliło izbę migotliwym, pomarańczowym światłem. Na stojącym z boku posłaniu, w kotłowisku różnych szmat, kawałków skór, derek, plecionych mat i płócien leżała kobieta. Jedna jej ręka zaciskała mały
kubek z lekarstwem, twarz miała zesztywniała i uniesioną ku górze, oczy szeroko rozwarte i wlepione w przestrzeń. Tuż nad nią u powały, wisiało na kawałku konopnego sznurka skrzydełko nietoperza. Kobieta zdawała się przyglądać mu ze zdumieniem i sprawiała wrażenie, jakby zmarła zdziwiona tym widokiem. Jeruzalem wziął do ręki szczapę i wrócił do ciemnego korytarza, gdzie zostawił ciało. Wciągnął grubasa do izby i usadził na podłodze, koło posłania zmarłej, opierając go plecami o ścianę. Martwy tłuścioch wyglądał niczym mąż, co się łajdaczył i spił poprzedniej nocy, a potem tak przysiadł sobie przy łożu, bo żona nie wpuściła go do siebie by nie zabrudził skór rzygowiną. Jeruzalem obtarł pot z czoła i popatrzył na niego chwilę, ważył w głowie to, co się zdarzyło i starał się rozwikłać zagadkę, którą los mu podsunął – jeszcze wczoraj troszczył się jedynie o to, czy dość miedziaków wpadnie do garnka po jego występie, a już tej nocy z komedianta i znachora przedzierzgnął się w zbójcę, kradnącego ludzkie istnienia dla miski strawy. Patrzył swoim zimnym, szaro– stalowym wzrokiem na martwego grubasa. W pewnej chwili splunął i ze złością kopnął w jego zabłoconą, bosą stopę. Zerknął na kobietę i zaczęło mu się zdawać, iż wzrok opuściła niżej i nie patrzyła już na skrzydło nietoperza, lecz, że z wyrzutem na twarzy spoglądała prosto na niego. Podszedł i próbował zamknąć jej powieki dłonią. Nie chciały jednak się opuścić. Złapał więc za jedną ze szmat i zarzucił na czoło kobiety, żeby nie widzieć. Mięśnie twarzy mu nie drgnęły, już odzyskały swoją pewność siebie, ale po plecach przebiegł niemiły dreszcz. Siąpiło nadal na dworze. Tu i ówdzie, wewnątrz gospody dawało się słyszeć kapiące krople – stukały o stoły i ławy. Gdy przechodził ciemnym korytarzem ścian jakiś szczur uciekł mu nagle spod stóp i znikł w głównej sali. Szalbierz miał w kieszeni kilka smolnych szczap i gdy jedna zaczynała gasnąć, podpalał od niej kolejną. Myślał gorączkowo, pocierając palcami skroń. Zostawił jedną ze szczap na skraju paleniska i wybiegł przed gospodę. Kucnął i zaczął się przyglądać ziemi. Było co prawda straszliwie ciemno, padał deszcz, a chmury zasnuwające niebo zabrały delikatny blask księżyca i gwiazd, ale gdy przyzwyczaił wzrok, dostrzegł długą smugę wiodącą prosto od wozu, w kierunku wejścia do gospody – ślad po ciągniętym grubasie. Wyglądało to, jak ścieżka wyślizgana cielskiem wielkiego węża. Wybiegł więc w błoto i zaczął stąpać gdzie się da, by zamazać tę śmiertelną dróżkę za pomocą dziesiątków odciśniętych śladów stóp na gościńcu, które zaraz napełnią się kapiącym deszczem. Biegał tak w kółko jak oszalały, chlapiąc, tupiąc i co pewien czas przyglądając się swojej pracy. Aż w końcu zdyszany przestał i kucnął. Rozejrzał się dokoła, starając się wypatrzyć, czy w odległych gospodarstwach nie migocze jakieś światełko, albo czy gdzieś nie zarysuje się sylwetka człowieka. Na szczęście psy przestały ujadać, ale nie wiedział, jaka jest pora nocy – niebo wyglądało na tak samo czarne, jak było wieczorem i równie dobrze mogło być koło północy, jak i w okolicach świtu. Jeruzalem wślizgnął się do wozu i położył na chwilę na wznak. Małpka natychmiast przytuliła się do niego, układając w kłębek przy nogach. Poczochrał ją po futerku i oddychając głęboko próbował zebrać myśli. Nagle zerwał się i wyjął z jednego kufra długie zawiniątko. Odwinął szmaty i skóry, po czym ujął w rękę zakrzywioną na końcu, wygiętą w łuk, ostrą, wschodnią szablę. Przejechał po niej dłonią, a szmatką wytarł resztki oliwy, którą kiedyś ją posmarował, by nie rdzewiała pod wpływem wilgoci. Wyskoczył z wozu i zatknął swoją ostrą broń za pas. Rozejrzał się przez chwilę, ale nie usłyszał, ani nie zobaczył nic niepokojącego, więc szybko pobiegł w stronę gospody. Szczapa dogasała już w głównej izbie. Wziął ją do ręki i zaczął obchodzić wszystkie kąty, zaglądając gdzie się da i czegoś szukając. W korytarzyku znalazł jeszcze jedne drzwi, które prowadziły do sporej izby, pełniącej rolę spiżarni. Rozejrzał się po stojących worach z ziarnem i mąką, wiszących kawałach suszonego mięsa, glinianych misach wypełnionych grochem, prosem, kulami wosku i
podszedł do drewnianej klapy widocznej w klepisku. Podniósł ją i zajrzał do piwniczki, ale zobaczył tam tylko zwolna topniejące, brudne kawały lodu i poczuł chłód. Zamknął klapę i skierował się do stojących po lewej stronie olbrzymich dzbanów przysypanych sianem, kawałkami desek, walających się potłuczonych kawałków glinianych mis i kubków. Na wyprofilowanych drewnianych formach suszyły się tu stare, przez nikogo od dawna nieruszane, skóry zwierząt, naciągnięte tak, że futro jeszcze było od wewnątrz. Odsunął ręką stary kocioł, który na odległość śmierdział zjełczałym tłuszczem. Dopiero teraz znalazł to, czego szukał. Pod ścianą stało kilka glinianych dzbanów z otworami zabezpieczonymi drewnianymi wieczkami i dla szczelności zalanymi pszczelim woskiem. Uderzył szablą w bok jednego z nich, zrobił sporą dziurę i w tym momencie w całej spiżarni rozniósł się smród oleju. Powąchał i rozsmarował płyn na palcu. Złapał za ułożone pod ścianą snopki słomy i zaczął je przenosić do izby, w której leżały ciała zmarłych. Okrył je słomą, narzucił kawałki desek i starych sprzętów, tak jakby konstruował duży pogrzebowy stos. Na koniec zarzucił na wszystko dziecięcą kolebkę. Potem przyniósł dzban z olejem i polał całą konstrukcję, a także korytarz, ściany, podłogę, chlusnął nawet do spiżarni. Wreszcie zbliżył się do zmarłej kobiety. Dźwignął pełny dzban oleju i wylał na nią całą zawartość. To samo uczynił z bratem karczmarza. Gdy kończył nagle odrzucił dzban na łóżko i zamarł, sięgając szybko do pasa i wyszarpując broń. Materiał wiszący w oknie uniósł się trochę i w słabym świetle zamigotały czyjeś palce. Kuglarz rzucił się w stronę okienka, zerwał zasłonkę i wyjrzał na zewnątrz. Nikogo nie zauważył. Deszcz kapał, drzewa szumiały niedaleko, jęczała okiennica. Całkiem, jakby złudzenie dopadło zmęczony umysł Jeruzalema. Nie był do końca pewien, czy ktoś uniósł szmatę, czy to po prostu szarpnął nią wiatr. Rozejrzał się i przez chwilę zawahał przed rzuceniem ognia. Patrzył to na okno, to na oblane oliwą zwłoki i łykał nerwowo ślinę. W końcu wsunął płonącą szczapę w szparę między belkami, podciągnął się i wystawił głowę przez otwór okienny. Rozejrzał się przez chwilę, nasłuchując, wsparł na framudze, przerzucił nogi i stanął pewnie po drugiej stronie, po czym szybko wyciągnął z wnętrza szczapę i zaczął iść świecąc sobie, a szablę trzymając w drugiej ręce. Tu, na tyłach karczmy, nie było niebezpieczeństwa, że ktoś go zobaczy – był oddzielony od pozostałych chat we wsi szeregiem zabudowań gospodarczych – wielką szopą i kilkoma innymi przysadzistymi budyneczkami. Po chwili stał już koło obory. Zaczął nasłuchiwać, ale poza szumem deszczu i od czasu do czasu delikatnym sapnięciem wołów nie słyszał niczego podejrzanego. Było w nim teraz coś z kota ścigającego ofiarę. Skurczył się w sobie, a jego oczy zdawały się przewiercać mrok i wynajdywać wszelkie szczegóły. Bezszelestnie, uważając by nie chlapnąć stopą w błocie, podsunął się do wejścia. Schylił się i prześlizgnął między żerdziami, a potem zaraz klepnął uspokajająco woły, bo zaczęły się wiercić zaniepokojone. Obszedł je w kucki dokoła, nasłuchując pilnie i mrużąc oczy. W pewnym momencie nad głową usłyszał dziwne szurnięcie, podobne do tego, jakie wydał szczur w gospodzie. Coś poruszyło się na małym stryszku przeznaczonym do przechowywania siana na zimę. Wysunął się delikatnie pomiędzy żerdziami wejścia i odnalazł małą drabinkę prowadzącą na górę. Zaczął wspinać się po niej aż dotarł do, pachnących starą żywicą drzwiczek. Były przymknięte, ale widniała w nich niewielka szpara. Wsadził w nią palce i bardzo powoli je otworzył. Poczuł zapach siana, lecz wewnątrz panowała ciemność tak całkowita, że nie był w stanie dostrzec niczego. Kilka razy poruszył szablą w sianie i zajrzał w głąb, ale nic nie zauważył. Zszedł więc cicho na dół i kucnął przy dymiącej czarnym dymem nasmołowanej gałęzi, wtedy usłyszał kaszlnięcie. Małe, niewinne, zupełnie cichutkie kaszlnięcie. Najwyraźniej tłumione ręką i zdławione, gdy tylko się pojawiło. Stał przez chwilę nieruchomo i patrzył w górę, po czym złapał szczapę i wszedł z powrotem po drabince. Zaświecił do środka, rozgarnął siano i ujrzał chłopca. Siedział w kącie i trzymał dłonie zawinięte na kolanach. Jego buzia była tak umorusana, że zdawało się, iż to jakieś dziecię stepowe, z plemienia o śniadej skórze, a nie miejscowy chłopiec. Pod szarym czołem świeciły olbrzymie, błyskające białkami oczy, a blond włoski,
potargane tak, że siano leżące dokoła zdawało się być ułożone w większym porządku, wyglądały, jak wiecheć suchej trawy. Chłopak spoglądał na Jeruzalema, niczym mysz złapana w kącie. Nie próbował uciekać, tylko czekał skulony na to, co będzie dalej. Szalbierz patrzył na niego zimnym wzrokiem i przysunął się bliżej. Chłopiec drgnął, ale nie zmienił pozycji. Jeruzalem splunął, odgarnął siano i przełożył szablę do prawej ręki. – Węszyłeś mały psie, węszyłeś... – wycharczał zły. Chłopiec tylko patrzył. Nic nie mówił. Nie odpowiadał. Nie płakał. Nawet nie drżał. – Węszyłeś i w końcu sobie wywęszyłeś – wysyczał przez zaciśnięte zęby siłacz. Zamachnął się by uderzyć. Twarz chłopca nie drgnęła. Oczy malucha patrzyły prosto w zimne, wilcze i okrutne źrenice Jeruzalema całkiem tak, jakby nic się nie działo, jakby ręka z szablą nie zawisła w powietrzu, jakby zaraz nie miała uderzyć, jakby właściwie nic się nie stało, a ten mężczyzna klęczący teraz przed chłopcem i szykujący się do ciosu, nie istniał i był tylko wytworem dziecięcej wyobraźni – niczym chochliki bagienne i leśne skrzaty. Jak gdyby to sen przyszedł i ogarnął malca. A we śnie nic nie jest prawdziwe, nic się nie zdarza, choć zawsze ma się wrażenie, iż to takie życie prawdziwe się dzieje. Tak patrzył ten chłopiec właśnie, jakby spał. I Jeruzalem zatrzymał cios. Nie uderzył. Miał rękę wyciągnięta do tyłu, ale malec nie zareagował. Może gdyby zasłonił się ręką, drgnął, pisnął, zrobił właściwie cokolwiek, jakikolwiek ruch, to żelazo spadłoby na niego kierowane nawykiem uderzania, gdy ofiara się broni. Ale tym razem ofiara wykroczyła poza naturalny bieg przyrody, zdawała się nie dostrzegać niebezpieczeństwa, choć przecież wisiało tuż nad nią realne, a jednak dla dziecka nierzeczywiste, jak dybuk, czy leśny ludek z klechd opowiadanych przez mamę. Jeruzalem zatrzymał rękę. Po jego czole zaczął spływać pot, a ręka drżała coraz mocniej, jakby zmagał się z jakimś bólem, który przeszył mu bark. Opuścił powoli szablę. Jęknął. – Ty psie... – wysapał bezradnie. Chłopiec dalej się nie ruszał i patrzył w przestrzeń. W jego oczach zamigotało coś na kształt melancholijnego uśmiechu, ale zgasło. Kuglarz zamierzył się ponownie i po raz kolejny nie ciął chłopca, lecz zdał się teraz sam opleciony wzrokiem, sam złowiony w sieć spojrzenia. Mężczyzna jęknął, jakby coś go zabolało, otarł wierzchem dłoni pot z czoła i patrząc błędnym wzrokiem na malca, złapał go za koszulę i podciągnął ku sobie, a potem wyszeptał złowrogim głosem: – Jakbyś nie węszył... Jakbyś nie węszył, ino w domu przy cycku matulki siedział, to i bym cię nie zdybał. A tak... Bezsilnie warknął jak pies, i szarpnął chłopaka za sobą. Cicho sprowadził go po drabince i rozglądając się czujnie przeprowadził wzdłuż ściany gospody, a potem przez gościniec do wozu. Oczy chłopca nadal zdawały się nie widzieć tego, co naprawdę wokół się dzieje. W tyle wozu leżała zwinięta w kłębek małpka, która ujrzawszy intruza wyszczerzyła zęby, żeby od razu pokazać, kto tu rządzi. Jeruzalem sprawnie skrępował malca linką i zatkał mu usta szmatą, potem rzucił go obok skrzynek i zakrył płótnem. Deszcz mżył teraz delikatnie, nie było słychać uderzeń kropel, tylko gdzieniegdzie z dachów się lało. Mrok już rzedniał, zdawać by się nawet mogło, że to świt nadciąga, albo i oczy Jeruzalema tak już do ciemności nawykły, że teraz widział więcej i wyraźniej. Zniknął w ciemnych czeluściach gospody, i wzdrygnął się, gdy woda kapnęła mu za kołnierz.
ROZDZIAŁ IV
– Słyszałeś? – szept rozległ się wewnątrz chałupy, a kobieta przysunęła się do śpiącego mężczyzny i odgarnęła mu długie włosa z czoła. Przez chwilę przyglądała się czy śpi, czy oddech świszczy regularnie i czy pierś mu się unosi żywo, czy słabo. Przejechała dłonią po szorstkiej od zarostu szczęce. – Słyszałeś? – zapytała znowu, a w jej głosie grała nutka skrywanego zdenerwowania. Dziesiątki razy tak już go budziła, a potem okazywało się, że rwetes czyniła niepotrzebnie, kierowana swoimi strachami. Jednak teraz postanowiła wyrwać go ze snu, choć był to środek nocy i deszcz rzęsisty szumiał na zewnątrz. – Czego? – zapytał chrypiąc i obrócił się na drugi bok, Zasłaniając ucho ręką. Patrzyła przez chwilę otwartymi szeroko oczami, utkwionymi w ciemności. – Psy – wyszeptała. – I czegóż, że psy? – mamrotał mężczyzna niewyraźnie. – Szczekają strasznie – mówiła, wsparta na łokciu. – Psy, babo, są od tego, żeby szczekały – długowłosy przekręcił się na drugi bok. – Ale tak jakoś... – Co znowu: „tak jakoś”? – Tak jakoś dziwnie, jak na zwierza jakiego... – Niech podchodzi... – gadał mężczyzna rozeźlony – bydło pochowane... A ty śpij... Kobieta słuchała dalej, mężczyzna zasnął, a psy ujadały mocno i zaciekle. We wsi były też dlatego szanowane i ludzie dobrze je traktowali, resztki czasem jakieś rzucając, albo kości do ogryzienia. Lepiej już było krowę kopnąć, czy kurę, jak w drogę właziła, niźli psa, bo ten miał szacunek pewien. Nieraz to już psy wiejskie niedźwiedzia oznaczyły, albo i odgoniły, jak się do barci chciał dobierać, czy kozę porwać. Za gospodarzem często chodziły, w polu się kładły, przy radle szły, nie dbając czy na deszcz się zbiera, czy słońce praży, czy zimno, czy ciepło, krowy i woły z krzaków dzieciom wyganiać pomagały swoim szczekaniem i stróżowały przed łotrzykiem wszelkim, co się od gościńca mógł trafić. Tak też i sioło kiedyś chroniły przed najazdem niespodziewanym, bo one pierwsze ujadały, jak coś źle się działo, jakby nie tylko węchem, ale jakimś swoim instynktem potrafiły odkryć, że coś się dzieje złego i że w powietrzu się zbiera jakieś zagrożenie. Ludzie więc poznawali już ich szczekanie – kiedy wieszczyło groźne terminy, a kiedy było takim to sobie zwykłym wyciem do księżyca, bo świeci i denerwuje. Tej nocy szczekały dziwnie i zajadle, dlatego kobieta nasłuchiwała zaniepokojona, patrząc w mrok i szturchając męża. Jednak w pewnej chwili do jej uszu, poza szczekaniem dobiegł głos jeszcze inny, cienki, wysoki i strasznie żałosny. Pisk się roznosił daleko, gdzieś od lasu. Kobieta odetchnęła i szepnęła do męża: – Śpij, śpij. Szarak kwili w zagonie... Śpij... – A gadałem ci... – wymamrotał i okrył się szczelniej derką. Na placu koło gospody, na szczycie wozu, siedziała niewielka małpka, drżąc na całym ciele i wyła w niebogłosy, skrzecząc i płacząc, jakby ktoś jej wyrządzał straszną krzywdę, a jej jęki roznosiły się po okolicy. Toteż i psy zaczęły ujadać, gdy ją usłyszały. Zaczął jeden, na odległym końcu wsi, a zaraz odpowiedział mu inny, z drugiego krańca. Gdy te dwa zagadały do siebie, to pozostałe, te przy chałupach środkowych, jakby wyczekawszy pierwsze takty i wsłuchawszy się w sens psich rozmów, włączyły się w koncert. Potem już cała wieś
rozbrzmiewała miarowym szczekaniem. Gdy na chwilę cichło, jak dla nabrania oddechu, to kwilenie małpki natychmiast dodawało wigoru tym hałasom. Drzwi karczmy zgrzytnęły i z gospody wybiegł Jeruzalem, miotając wokół wściekłymi spojrzeniami. Przeskoczył największe kałuże, złapał małpkę za kark, zacisnął rękę na jej pyszczku, żeby ją uciszyć i chociaż z razu ugryzła go w grzbiet dłoni, to jednak na chwilę dała się uspokoić. Kuglarz schował ją pod pelerynę i stał przez chwilę patrząc w stronę wsi i nasłuchując uspokajających się powoli psów. Gdy uznał, że szczekanie cichnie, wślizgnął się do środka i ułożył jak do snu. Gigi natychmiast, swoim starym zwyczajem zwinęła się w kłębek tuż pod jego kolanami i westchnęła ciężko, z wyrzutem tak mocnym w głosie, jakby była kobietą, utyskującą na powrót pijanego męża z karczmy. Powoli małpka zaczęła zasypiać. Kuglarz leżał nieruchomo, patrząc w dach wozu i nasłuchując. Potem złapał za płótno leżące na chłopcu i odsunął je. Zobaczył otwarte oczy leżącego szkraba. Dziwne źrenice przeszywały go na wylot, jakby Szalbierz nie istniał, a potem zaszły mgłą. Maluch zamrugał parę razy i całkiem tak, jakby szmata wepchnięta do buzi nie była kneblem wciśniętym przez oprawcę, lecz kawałkiem ściery umaczanym w krowim mleku, co matki podają niemowlakom na zaśnięcie, zaczął ją ssać i po chwili usnął. Przez jego twarz przemknął nawet wyraz jakiejś dziecięcej błogości. Jeruzalem przyjrzał mu się, prychnął zły, i odwrócił się na drugi bok. Swoją szablę wcisnął pod skórę dzika, na której złożył głowę. Psy wioskowe szczekały coraz rzadziej, aż w końcu ich ujadanie ustało. Tylko krople, delikatne jak mgła mżyły po poszyciu wozu, dając wrażenie szelestu rzeki. Starał się nie zamknąć oczu, chociaż powieki same opadały. Potem zerwał się na chwilę, gdyż zdawało mu się, jakby ktoś chodził koło wozu. To były jednak tylko zwidy, bo gdy wystawił głowę przez tylne wejście to nikogo nie zauważył, chociaż rozglądał się czujnie, mrużąc oczy i przepatrując wszystkie zakątki. Sprawdzał tak co chwila nerwowo, co się dzieje, a potem kładł się z powrotem. Poprawiał też kilkakrotnie ułożenie swojej szabli, jakby nie był pewien, czy zdąży wyciągnąć ją na czas. Wciągał w nozdrza powietrze, mocno i natarczywie, niczym zwierz szukający śladów człowieka w przepastnej puszczy. Tak właśnie robi niedźwiedź, gdy wiatr zaniesie mu jakiś podejrzany zapach: staje sztywny, zatrzymując się w pół kroku, wyciąga przed siebie łeb, napręża szyję i zaczyna wywąchiwać wiatr nozdrzami, które falują i rozdymają się na wszystkie strony. I tak też wyglądał Jeruzalem, wdychając poranne powietrze i klęcząc, niby zwierz, a jego głowa wyciągała się w szarość poranka, na napiętym karku. Małpka i dziecko zasnęli razem zgodnie. Na obu pyszczkach malował się spokój płynący ze snu i beztroska, spokojna radość. Nagle chłopiec zaczął kaszleć. Być może szmata wciśnięta do ust zatamowała oddech na tyle, iż zaczął się dusić. Kaszel zaczął nim miotać, chłopiec dławił się, szarpał i jęczał, jakby chciał uczynić wszystko, by wypluć knebel, choć spał ciągle. Jeruzalem patrzył na to wściekły i zdał sobie sprawę, że te jęki i szarpaninę ktoś stojący tuż koło wozu mógłby usłyszeć. Splunął więc ze złością i wyszarpnął knebel. Cisnął go na podłogę, a na malca zarzucił derkę, kilka skór dzika i jakieś szmaty, które miał pod ręką. Pod tą górą nie było już nic widać. Jedynie kawałek pięty sterczał spod przykrycia. Kuglarz przyglądał się jej i przez jego twarz przebiegł dziwny grymas. Rzucił się do skrzynek i największą z nich opróżnił, wyrzucając wszystkie szpargały na rozciągniętą na dnie wozu płachtę. Potem włożył śpiącego chłopca do środka, okrywając szmatami, a następnie zamknął wieko i zarzucił wszystko skórami, kawałami płótna, prętami do łykania ogni i pozostałymi pakunkami. Gdy skończył zaklął pod nosem, kręcąc głową, a potem rozciągnął się na wznak na dnie. Czekał nadal. Patrzył w dach. Słuchał padających kropel. Małpka spała snem kamiennym i już nawet nie wsunęła się w nogi swego pana, gdy Jeruzalem ciągle węsząc także ułożył się do snu. Spał lekko i nerwowo, drzemiąc właściwie.
Zaczął się oddalać w krainę traw, gdzie siedział z kobietą u boku i dzieckiem bawiącym się w rzece. Kładł się wśród kłosów pod rozgrzanym, błękitnym niebem. Wyciągał rękę, by przesłonić słońce i patrzył, jak krańce palców zabarwiają się pod wpływem światła na czerwono. Obudził się nagle, bo usłyszał krzyk. Ktoś biegł i darł się w niebogłosy. Wnętrze wozu wypełniał gryzący dym. Jeruzalem zaczął kaszleć i machać ręką. Odrzucił zasłonę wiszącą w wejściu i rozejrzał się. Okolica wyglądała, jak z opisów, jakimi raczył go jeden mnich spotkany kiedyś w drodze, który widząc oszukańcze praktyki atlety zaczął straszyć go wizją piekła, które po stokroć jest ponoć gorsze, niźli gniew dybuków grasujących na ziemi. W okolicach wozu wszystko wyglądało tak, jakby to piekło z opowieści mnicha właśnie tutaj miało swoje wejście prowadzące do podziemi. Dym zmieszał się z mgłą i oplótł wszystko dookoła, tak że biegające postaci wyglądały jak czarty wyłaniające się z bagien. Ciemnoszare kłęby były wszędzie, więc małpka uciekła z wozu na gałąź dębu, skąd darła się w niebogłosy. Ludzie biegali wokół krzycząc i machając rękami, lecz nie znać było ich twarzy, a jedynie czarne sylwetki. Część z nich stała w zwartej grupie i patrzyła na płomienie wydobywające się z dachu gospody. Komentowali to, co się dzieje, szepcząc sobie do ucha i pokazując widowisko palcami. Matki brały dzieci na ręce i zasłaniały im chustami twarze, tak by dym nie wchodził do ust, lecz same ciekawe pożaru, nie odchodziły, przyciągane magnetyczną siłą tragedii. Jeruzalem wyszedł z wozu i stanął obok niego, wspierając się ręką o bok. Jeden z mężczyzn z derką namoczoną w wodzie i narzuconą na głowę spróbował wejść do wnętrza karczmy, lecz wybiegł po chwili. W środku żar był potworny. Wielkie bele żarzyły się obejmowane syczącymi płomieniami. Gospoda paliła się wysyłając w niebo olbrzymi słup czarnego dymu z żywicznego, modrzewiowego drzewa, skwiercząc niby olbrzymie ognisko i nie pozwalając zbliżyć się nikomu, ani od frontu, ani z tylnej strony. Co prawda padało przez całą noc, ale ludzie zbyt późno dostrzegli pożar, by móc uratować śpiących we wnętrzu i gdy ogień dotarł do słomianej strzechy, to ta, choć z wierzchu bardzo mokra, zajęła się natychmiast wysokim płomieniem. Ktoś krzyczał, by ratować ludzi, ale już wiadome było, że nikt do środka nie wejdzie. Ogniste języki ogarnęły ściany, buchały z otworów okiennych, owijały się na węgłach i stapiały u góry w jedną, wielką, żarzącą się masę. Zrobiło się tak gorąco, że deszcz przestał dochodzić do ziemi – delikatne krople parowały zanim zdołały przedrzeć się przez obszar gorącego powietrza. Niektórzy chłopi padli na ziemię i zaczęli biadolić, a kobiety podniosły jęk, który brzmiał jak skomlenie dziesiątków płaczliwych stworzeń wyjących w głębinach lasu. Jeden z wieśniaków podbiegł do Jeruzalema i runął na kolana: – Ratuj ich panie, ratuj. Tyś jest silny i mocny. Zlitujcie się, panie. Załkał i skulił się. – Siostra moja tam panie, siostra. Zlitujcie się i wyratujcie ich... Zapłatę dam, wywdzięczę się, ino ratujcie... Złapał go za nogę i zaczął drżeć. Jeruzalem odepchnął go. – Odejdź. Nic już poradzić się nie da. Pomarli... – powiedział spokojnie. Chłop łkał przez chwilę, a jego plecami wstrząsał płacz. Nagle uniósł się i pobiegł w stronę płonącej gospody. Przedarł się między stojącymi ludźmi, odepchnął ich i poleciał w stronę karczmy, żeby wbiec do środka. Jednak gorąc był tak wielki, że nie zdzierżył i na kilka kroków przed drzwiami upadł w błoto i płakał bezsilnie. Z wnętrza wsi nadciągnął dziwny orszak. Czterech Mężczyzn niosło na barkach rodzaj siedziska, zbitego z długich żerdzi, a pośrodku wyściełanego skórami. Siedział na nim mężczyzna. Miał długie, siwiejące włosy opadające na ramiona, twarz pooraną bruzdami doświadczenia, a jego tułów kończył się tu gdzie powinny zaczynać się nogi, tych jednak nie było. Dwa krótkie kikuty sterczały z tułowia, obłożone skórą oplecioną metalowymi obręczami. Tuż za tą lektyką szła kobieta, czwórka dzieci i dwóch młodzieńców.
Gdy zbliżyli się do zbiegowiska ludzie umilkli. Nawet płaczki zaprzestały rwania włosów z głowy i szalonych jęków. Tragarze zestawili siedzisko z ramion i położyli delikatnie na ziemi. Gdy odstąpili, rozszedł się też tłum na boki i utworzył rodzaj dużego koła. Gospoda strzelała w niebo tysiącami iskier, ogarnięta płomieniami ze wszystkich stron. Strzecha spłonęła dosłownie w kilka minut i dach zawalił się całkowicie. Widać było tylko czarne żebra belek lizane olbrzymim ogniem. Mężczyzna w lektyce patrzył na to przez chwilę i osłonił twarz przed gorącem. Tragarze odstawili go troszkę w tył. Jeden z nich pochylił się by wysłuchać dyspozycji i po chwili podbiegł do Jeruzalema. Spojrzał hardo i rzekł: – Panie, Wit chce z tobą gadać. – Nie wiem, kto Wit – odpowiedział Jeruzalem oparty lekceważąco o wóz. – Wit, panie – chłop wskazał ręką za siebie, w stronę mężczyzny w lektyce. – Z Witów znam ino Światowita, ale ów ma cztery gęby, a ten tam, jak widzę, ma tylko jedną – prychnął atleta. – Z nadania książęcego Wit ziemią naszą, wsią naszą, wołami naszymi i każdym żywotem, co na tej ziemi stanie, włada. Twoim też. Gadać z tobą chce – rzekł rozeźlony tragarz i nerwowo zaczął szarpać wąsa. – Jakoś nad tymi żywotami, co w gospodzie, nie zawładnął. Same mu uleciały – odparł kuglarz ze złośliwym uśmiechem, poprawiając kaptur na plecach – jak chce gadać, niech podejdzie. – Jemu trudno będzie, nie widzisz? – wąsacz zdawał się tracić cierpliwość – idziesz czy nie? Co mam mu odrzec? Jeruzalem westchnął i kiwając głową poszedł w kierunku długowłosego. Z bliska mógł przyjrzeć się jego twarzy. Rozliczne zmarszczki zdawały się dobrze pasować do idącej przez policzek blizny. Siwawe włosy, spadające na ramiona wskazywały na dojrzały już wiek mężczyzny, a w oczach tlił się rodzaj pewnego zobojętnienia na sprawy świata doczesnego, zobojętnienia, jakie mają w sobie tylko ludzie, którzy otarli się o śmierć i zdają sobie sprawę z ulotności ziemskiej egzystencji. Jednocześnie było w tej twarzy coś szlachetnego, zupełnie nie pasującego do czerwonawych, prostackich twarzy chłopów. Znać było rycerza. Był pewnie jednym z tych wojów, którzy brali udział w zbrojnych wyprawach książęcych, a potem osiadali w małych wsiach, budując tam swoje siedziby. Jego obcięte nogi, przy całej umięśnionej budowie ciała, świadczyły też o tym, że kalectwo przyszło od miecza, bądź topora, a nie choroby. Patrzył w płomienie zżerające budynek gospody i lico gorzało mu pomarańczowym odblaskiem. Jeruzalem stanął obok i spojrzał na pożar. Płaczki zaczęły znowu zawodzić, jakby wiedziały, iż pan będzie teraz zajęty rozmową, toteż można wrócić do normalnych, przewidzianych zwyczajem na tę okoliczność, zajęć. Jeruzalem kucnął obok lektyki, złapał w dłonie grudkę ziemi i roztarł ją, nadal patrząc w płomienie. Trwali tak nie rozmawiając przez dłuższą chwilę. – Karczma płonie, a baby płaczą, zamiast się cieszyć. Rozumiesz coś z tego? – zapytał nagle Wit, a w kąciku jego ust zamigotał rodzaj uśmiechu. Jeruzalem nie odpowiedział, tylko rzucił kulkę ziemi utoczoną w dłoniach. Pacnęła w kałużę tuż przed nimi. – Bo że chłopy lamentują mnie nie dziwota – jak karczma płonie to gorzej, niżby chałupę własną mieli potracić – ciągnął dalej Wit i nagle odwrócił twarz w stronę siłacza, a uśmiech zastygł i znikł całkowicie – ktoś zacz, odpowiadaj. W pytaniu tym była twardość nieznosząca sprzeciwu, nawykła do natychmiastowych, zdyscyplinowanych odpowiedzi. Atleta odparł pokornie: – Zowią mnie Jeruzalem.
– A mnie Kraków – syknął długowłosy – gadaj prawdę. – Prawdę wam gadam. Jestem Jeruzalem. Tak mnie matka nazwali. Ja sam się z tym imieniem na świat nie prosiłem. – Nikt się nie prosi – kontynuował Wit – a i odejść też czasem niełatwo, nawet jak się bardzo chce. – Macie rację – przytaknął siłacz. – To mnie ciekawi, czy pożar od pioruna, albo i kaganka stłuczonego. Co myślicie? – Mnie tu nic do myślenia o tym – Jeruzalem wziął do ręki kolejną grudkę ziemi i zgniótł, robiąc z niej kulkę. – Wczoraj ino strawę zjadłem w gospodzie i karczmarza widziałem. – Więcej gadał z tobą nie będę, bo mi się zdaje, że łżesz – nagle długowłosy spojrzał badawczo w stronę siłacza. Patrzyli sobie przenikliwie w źrenice, jakby ten, który pierwszy opuści wzrok, musiał się przyznać do porażki. Ale żaden nie odpuszczał. Jeruzalem wysyczał: – Łgarstwo mi zarzucasz? Bo żem przyjezdny i spałem niedaleko? Tak to gości przyjmujecie, czcigodny Wicie? – Tyś szalbierz i komediant, a nie gość – z zimnym uśmiechem zaczął mówić długowłosy – a czy prawdę gadasz, czy łżesz, to zaraz się przekonamy, jak twój wóz się wybebeszy. Może i znajdziem co ciekawego? – Nie masz prawa. Gościna obowiązuje – Jeruzalem nie spuszczał z tonu. – Dziwni to goście, gdy chałupy płoną po ich wizytach – Wit nie spuszczał wzroku z atlety, jakby chciał ujrzeć na jego twarzy grymas zdradzający zły uczynek. Jeruzalem patrzył jednak święcie oburzony. – Pięknie to praw przodków przestrzegacie i na gościa oskarżenia rzucacie! Podejrzewasz, żem podpalacz, a dowód masz, szlachetny Wicie? – Jeruzalem wycedził przez zęby wściekły, podkreślając szczególnie słowo „szlachetny” tak by zabrzmiało ironicznie. – Może i się znajdzie, wtedy pogadamy – rycerz dał znać swoim tragarzom i ci pobiegli w stronę wozu, żeby go przeszukać. Jeruzalem chciał pobiec za nimi, ale długowłosy kiwnął mu palcem, że ma zostać. Wokół zgromadziło się kilku chłopów, więc kuglarz nie miał żadnych szans ucieczki, musiał czekać. Patrzył z wściekłością na Wita, lecz ten melancholijnie znów spoglądał w płomienie, całkiem, jakby siedział wieczorem przy ognisku i słuchał bajania starych ludzi. Jego przyboczni tymczasem wleźli do wozu i zaczęli tam buszować. Nagle jeden z nich wrzasnął na cały głos i wybiegł. W jego rękę wgryziona była małpka. Zwierzątko, schowane w wozie, rzuciło się dzielnie do obrony dobytku. Spróbował ją strząsnąć, lecz nie mógł. – Ratujcie od bestii, panie!!! – krzyczał chłop, rzucając ręką na wszystkie strony, lecz zęby stworzenia zacisnęły się mocno. Jego pomocnik wybiegł z wozu, trzymając w ręku duży kij. Zamachnął się, ale nie trafił. W tym momencie Szalbierz nie wytrzymał i rzucił się w ich stronę: – Strzymajcie się! Gigi! Puść, Gigi! Gigi! Małpka usłuchała go, przestała gryźć i natychmiast, drąc się przeraźliwie, dobiegła do pana i wskoczyła mu na ręce. Przyboczny Wita zwijał się z bólu na kolanach i objął ustami miejsce ugryzienia, jakby chciał wyssać jad. Jeruzalem przytulił makaka i odwrócił się do Wita śląc mu pełne oburzenia spojrzenie. – Jeszcze mnie pobijcie może, bo pożar był. A że ulewa spadła, to mi topór w głowę wbijcie panie, tacyście szlachetni... Chłop ugryziony przez małpę dobiegł do nich i jęcząc rzekł: – Na wozie, panie, tyleć tego, że nie idzie rozeznać, co jego, a co skradzione być może... Nie idzie rozeznać... A ten niewierny, co się na mnie rzucił... – Dybuk to... – syknął Wit.. – Nie dybuk. To w bestię zamieniony...
Chłop dopadł do niego i przez chwilę mu coś tłumaczył gorączkowo, lękliwie wskazując przy tym na Szalbierza. Długowłosy splunął, zgrzytnął zębami, popatrzył na Jeruzalema mrużąc oczy i rzekł: – Niech ci będzie, ale i tak ci wiary nie daję. W oczach masz kłamstwo wypisane, Szalbierzu. Potem kiwnął ręką na przybocznych, a gdy ci podeszli wydał dyspozycje: – Niech goreje, jak goreje, nic tu po nas. A ten ma jak najszybciej ze wsi wyjechać i więcej na mojej ziemi się nie pokazywać. Woły pomóc mu zaprząc i niech rusza czym prędzej. Tragarze złapali za końce żerdzi i unieśli Wita w górę. Podbiegły zaraz dzieci i kobieta, ustawiając się w tyle za lektyką. Długowłosy spojrzał na atletę i powiedział na koniec: – Jedź gdzieś daleko od nas, zły człowieku. I więcej nie wracaj. A do mnie prawda wcześniej, czy później przyjdzie. Jest jak deszcz, zawsze przychodzi. A wtedy strzeż się. Jeśli to twoja sprawka, odnajdę cię. Jeruzalem odwrócił się i odszedł w stronę wozu. Tragarze ponieśli Wita w głąb wsi. Kobiety nadal krzyczały w niebogłosy. Co jakiś czas zawalały się kolejne belki stropu wyrzucając w niebo snopy iskier. Chłopi pomogli zaprząc woły, podłożyli pod koła wozu kawały drewna, by łatwiej wydostał się z błota i wypchali go, zapierając się plecami i pokrzykując na siebie. Jeruzalem zaciął batem i ruszył. Jeszcze długo widział za sobą, unoszący się w niebo, czarny pióropusz dymu. Deszcz przestał padać i zza chmur pokazało się słońce. Koło południa zaczęły nawet śpiewać skowronki. Jeruzalem spojrzał na nie do góry i obtarł czoło z potu. Kobieta siadła na ławie tuż przed dużą chatą. Obok niej, w białej koszuli siedział Wit, a jego długie włosy spadały mu na ramiona. Patrzył w stronę pól i milczał. Twarz miał kamienną, jak u posągów stawianych na świętych wzgórzach. Wzrok błądził gdzieś daleko. Za polami ciemniała linia lasu, a nad nim, daleko kołowały stada ptaków. Patrzył na nie i mrużył oczy, jakby chciał je policzyć. Żona rozczesywała mu włosy zgrzebłem i stukała nim o kant ławy co pewien czas. – A rzekłam ci w nocy, że psy szczekają... Czesała go dalej, a on milczał. – Rzekłam, a ty nic... Mężczyzna westchnął i powiedział coś cicho. Co gadasz? – spytała kobieta. – Że jesienią pachnie powietrze. – Aha – odpowiedziała.
ROZDZIAŁ V
Przy zakręcie drogi sterczała w niebo podłużna, wapienna skała, wyglądająca jak maczuga wetknięta w ziemię przez jakiegoś olbrzyma, który tędy wędrował i na czas odpoczynku zostawił swoje narzędzie walki, a potem po prostu o nim zapomniał. Jej górna część była kilkakrotnie szersza od dolnej i aż dziw brał, że nie wywracała się na bok. W każdym razie, nie przejmując się możliwością runięcia skały, Jeruzalem postanowił odpocząć w jej cieniu. Na szczęście szlak był pusty i pierwszego dnia podróży Jeruzalem nie spotkał nikogo, a drugiego minął się tylko z wozem jadącym na Biecz – powoził nim żydowski kupiec, z długą, białą brodą kładącą się na brzuchu. Wymienili zdawkowe pozdrowienie i gdy Żyd upewnił się, że droga jest bezpieczna, ruszył dalej, cmokając na woły i bijąc je długą witką. Na koniec tylko odwrócił się na koźle i krzyknął: – W lasach uważaj! Jeruzalem pomachał mu, dziękując, lecz nie chciał się wdawać w żadne rozmowy i gdy tylko znalazł bezpieczne schronienie w okolicach wapiennej skały, rozłożył się tam obozem, żeby w końcu złapać oddech, przemyśleć wszystko i zastanowić, co dalej czynić. Wóz stał niedaleko, woły pasły się w wysokich trawach, a małpka skakała wokół ich ogonów próbując je schwytać, lecz wielkie przeżuwacze machały tylko chwostami, jakby zwierzak z tyłu był tylko nic nieznaczącym gzem. Szalbierz leżał na wznak i trawił upieczoną na ognisku kaczkę, którą dostał we wsi, jako zapłatę za występy. Był zmęczony, bo jechał nieprzerwanie przez cały poprzedni dzień, w nocy spał, ale nie odpiął wołów z jarzma, także zwierzęta też nie odpoczęły należycie. Rankiem ruszył i jechał aż do południa następnego dnia. Wtedy stwierdził dopiero, iż jest na tyle daleko od pechowej wsi, że może z większym spokojem wypocząć. Wóz skierował za skałę, tak, aby ta zasłaniała go od drogi. Gdyby ktoś jechał od strony wioski, to nie dostrzegłby niczego, aż do momentu minięcia kamiennej maczugi. Obok niego, na trawie leżał chłopiec. W ustach nie miał knebla, ale nadał był spętany. Jeruzalem podawał mu w trakcie drogi tylko wodę. Także i teraz pieczoną kaczkę zjadł sam, bekając po niej i wycierając tłuszcz rękami, a potem wcierając go we włosy. Malec patrzył na niego i w jego rozszerzonych oczach nie widać było nawet głodu, nadal zdawał się być pogrążony tak głęboko w swoim wewnętrznym świecie, iż jakiekolwiek sprawy fizyczne zdawały się do niego nie docierać. Buzia, pod warstwą brudu, wydawała się jeszcze bardziej wyciągnięta i chuda. Jeruzalem leżał na plecach i przymykał oczy z lubością. W końcu wstał, przeciągnął się i wrzasnął do małpki: – Gigi! Do wozu! Marsz! Zwierzak zaczął skakać radośnie wokół niego, ale gdy oberwał kopniaka zaraz z piskiem uciekł i schował się we wnętrzu pojazdu. Szalbierz poszedł w kierunku wołów i podprowadził je do dyszla, spokojnie nałożył jarzma, przewlekł rzemienie, zaczepił sznurowe lejce o metalowe kółka, położył je na grzbietach i końcówki oparł na koźle. Potem zgarnął resztki po jedzeniu, mały kociołek, serwetę i nóż, który wytarł starannie z tłuszczu o trawę i na koniec wyglansował o krawędź skórzanego kaftana. Gdy wszystko było gotowe do dalszej drogi wyszedł z cienia na trakt i rozejrzał się, mrużąc oczy od popołudniowego słońca. Następnie, wynajdując takie zagłębienia w wapiennym kolosie, w których mógł postawić stopę, wdrapał się na sam szczyt skalnej maczugi i przylgnął do jej wierzchołka, niczym jaszczurka. Patrzył uważnie w stronę, z której podążał, ale nic nie wzbudziło jego podejrzeń. Także z przodu, tam gdzie droga ginęła w lesie, nie dojrzał niczego niepokojącego. Zsunął się ze skały. Otrzepał kubrak i podszedł do leżącego na ziemi chłopca. Stanął nad nim i pociągnął nosem, jakby na
katar mu się zbierało, otarł czoło z potu i złapał małego za koszulę. Podrzucił go do góry i wsunął pod pachę, jak kawałek drewna. Potem poszedł w stronę zarośli, wziął szeroki zamach i cisnął w zielsko. – Nie trzeba było węszyć, gadzie – wysyczał do siebie. Obszedł wóz dookoła i zobaczył małpkę, która stała na dachu rozglądając się trwożliwie i niepewnie popiskując. Pisnęła mocniej, gdy jej pan schwycił ją za kark, ściągnął z dachu i zapiął jej na szyi obrożę przyczepioną długim łańcuszkiem do metalowego kółka w podłodze wozu. Jeruzalem wskoczył na kozła, cmoknął i ruszył w drogę. Woły stąpały leniwie, kolebiąc ciało równomiernym rytmem, a koła skrzypiały na żelaznych osiach. Szalbierz patrzył przed siebie beznamiętnym wzrokiem i zdawał się coś przeżuwać, co chwilę spluwał i krzywił się z niesmakiem, jakby w ustach miał coś niezwykle gorzkiego. Co pewien czas patrzył w niebo, jak człowiek niedowierzający bogom i wątpiący w ich przychylność. Gdy wóz dotarł do ciemnej ściany lasu, Jeruzalem zaklął dziko i skrzywił się tak mocno, jakby rozbolał go brzuch. Zatrzymał woły. Przy kolejnym splunięciu z jego ust wystrzeliła ślina i uderzyła w zad jednego ze zwierząt. Na czole perliły mu się krople potu, a oddech stał się szybszy i gwałtownie rwał piersią. Zeskoczył z kozła i zaczął iść z powrotem, klnąc cały czas i kopiąc grudki ziemi, patyki i drobne kamyczki. Zatrzymał się i chciał cofnąć do wozu. Znowu spojrzał w niebo, a jego wargi rozszeptały się w jakimś niezrozumiałym bełkocie, jakby człowiek ten postradał zmysły, jakby dwóch w nim było zaklętych ludzi, dwie różne dusze i każda prowadziła z drugą jakiś ostry, kłótliwy, dialog, szarpiąc ciałem i wykrzywiając rysy. Takich to szaleńców, gadających od rzeczy i drżących na ciele, widywano w szpitalu Jadwigi przy klasztorze trzebnickim, takich też bano się we wsiach i w miastach, takich uznawano za przeklętych, za uczniów demona i wyganiano kijami, cepami, kamieniami, czym popadnie. Upadł na kolana, zaczął gryźć własną rękę i płakać, lecz nagle wstał i otrzepał się, całkiem jak pijak starający się dojść do porządku waleniem się samemu po gębie. Po czym ruszył dalej, już z kamienną twarzą, jaką zwykł prezentować światu. Szedł tak z pochyloną głową, stawiając wielkie kroki, aż dotarł do samej skały. Minął wielką maczugę i doszedł do krzaków. Zaklął ponownie i rzucił się w zarośla. Po chwili wychynął z nich cały potargany, trzymając w rękach chłopca. Malec miał zamknięte oczy. Był całkiem zimny. Jeruzalem położył go na trawie i zaczął rozcierać zgrabiałe rączki. Potem uderzył go dwa razy bardzo silnie w twarz tak, że policzki dziecka zaróżowiły się i drgnęły mu powieki. Wtedy wziął dzieciaka na plecy, jak tobołek i ruszył z powrotem do wozu stojącego na skraju lasu. W wejściu do wozu stała małpka, szarpiąc łapkami za łańcuch, woły zaś nic nie traciły ze swojego spokoju, kołysząc łagodnie ogonami. Jeruzalem ułożył malucha na derce, wyjął spomiędzy skrzyń swoją krzywą szablę i wsunął między więzy. Sznurki opadły cięte szybkim ruchem, pozostawiając odciśnięte ślady na rękach chłopca. Małpka zaczęła obskakiwać swojego pana, to z lewej, to z prawej, więc szturchnął ją łokciem, żeby się uspokoiła. Słowa przekleństw co chwila cisnęły mu się na usta, jakby miały stanowić przykrywkę dla uczuć. – Na co żeś wąchał, szczeniaku, na co, bękarcie jeden, psie, wrzodzie... – powtarzał ciągle to samo zdanie, niczym refren modlitwy. Jego wielkie dłonie złapały te malutkie i rozcierały ślady po sznurku. Z płuc chłopca wydostało się jęknięcie, coś na kształt żałosnego westchnienia. Na twarzy Szalbierza pojawił się grymas goryczy i złości, a jego usta zacisnęły się w cienką, ponurą kreskę. Po okryciu kocem malucha, wyszedł z wozu i obszedł go kilka razy w kółko, kopiąc w koła i w dyszel, plując na woły, szarpiąc co chwila włosy i klnąc na czym świat stoi. W pewnej chwili spojrzał nawet w niebo z taką złością, że zdawać by się mogło, iż grozi chmurom, że przebije je wzrokiem i zamieni w deszcz. Ręce zaciśnięte w pięści
skierował ku górze i kilkakrotnie nimi machał. Małpka zeskoczyła z wozu, tak że łańcuch napiął się na całej długości i biła brawo, siedząc na drodze i mrugając ślepiami wielce zaciekawiona nowymi ćwiczeniami, jakie wykonywał jej pan. – A poszłabyś! – w pewnym momencie gniewne mknięcie prawie ją przewróciło, ale niezrażona schowała się pod wóz i stamtąd nadal oklaskiwała widowisko. Gdy ruszyli w dalszą drogę chłopiec leżał przykryty kilkoma szmatami i dyszał ciężko, zaś na jego czole pojawiły się krople potu. Zwierzak siedział tuż obok i drobnymi paluszkami przebierał po ogniwach metalowej uwięzi. Łańcuch kołysał się miarowo raz w jedną, raz w drugą stronę, ciągle tym samym rytmem, aż w końcu uśpił małpkę. Wóz podskakiwał na wyżłobieniach gościńca, a wraz z nim wszystko, czym był wyładowany: flaszeczki, pudełka, metalowe kółka, cynowe kubeczki, ceramiczne puzderka i gliniane dzbanki. Cały dobytek brzęczał zgodnie w tym samym momencie. Osie skrzypiały co pełen obrót kół, więc muzyka, jaką wydawał pełznący drogą wóz rozchodziła się wokół, jak nawoływanie pachołków uprzedzających pojawienie się dostojnego pana – było go słychać dużo wcześniej, niż pojawił się zza załomu drogi. Dla leśnej zwierzyny furgon stanowił nie lada dziwowisko, a sarny zamiast uciekać w gęstwinę stały przy trakcie i patrzyły na to niezwykłe „zwierzę”, aż zbliżyło się tak, że nie pozostawało nic innego, jak dać długiego susa w kępy traw i krzewów rosnących po obu stronach drogi. Las był tu gęsty, lecz co chwila zmieniał swoje oblicze. Raz odsłaniało się wnętrze mroczne, pod dachem olbrzymich jodeł i tak wielkiej gęstwy pod nimi, iż zdawać się mogło, że człowiek nie byłby w stanie przebić się przez tak splątane gałęzie, obumarłe drzewa, kolczaste pędy płożące się u ziemi i sięgające wyższych gałęzi. Znowu za chwilę rozjaśniały się świetliste polany, gdzie brzozy szumiały delikatnym śpiewem, a pomiędzy nimi sterczały jedynie żółte, pomarańczowe, krwiste pędy wielorakich traw i tylko wąskie ścieżki zwierząt znaczyły te idealne połacie leśnych kobierców nieregularnymi nitkami. Gdzieniegdzie droga zamieniała się w grząskie bajora, nad którymi krążyły stada drobnych muszek i komarów. Tu, gdzie po obu stronach gościńca pojawiały się bagniste kipiele, topieliska ze śladami czochrania się dzików o korę drzew, tam też i owadów było jeszcze więcej, tak że jedynie dobrze zasznurowany tył wozu chronił śpiącego i dygoczącego chłopca od ukąszeń. Teren opadał i wznosił się ciągle na kolejnych pagórkach i dolinkach. Wóz co pewien czas zagłębiał się kołami w tak grząskie doły wypełnione wodą, że Jeruzalem musiał wysiadać po kolana w błoto, wyciągać ukryty pod wozem bardzo długi drąg i pokrzykując na woły, napierać na niego całym ciężarem, by za pomocą dźwigni wydobyć pojazd na twardszy grunt. Co jakiś czas, gdy trakt wchodził na tereny suche, na których panowała sosna i wszędzie roznosił się żywiczny jej zapach, podgrzewany promieniami słońca, Jeruzalem zatrzymywał woły i wtedy szedł na tył wozu. Tam przykładał rękę do rozpalonego czoła chłopca i gładził go po głowie. Wyciągał wszystkie swoje kuferki i skrzynki, długo nad nimi siedział, skrobiąc się po głowie i klnąc, wybierał jakieś proszki i mikstury, a potem mieszał wszystko z przegotowaną wodą w cynowym kubku i dawał mu do picia unosząc trochę dłonią wsuniętą pod kark malucha. Gdy dotarli do małej rzeczki biegnącej wzdłuż olbrzymiej łąki, tuż przy samym skraju lasu, zatrzymał wóz na dobre podprowadzając go pod rozłożyste gałęzie dębu. Woły uwiązał do palika wśród traw, małpkę uwolnił z łańcucha, a chłopca ułożył na derkach pod samym drzewem i opatulił. Wyjął osmolony kociołek i rozpalił ogień, rzucając z krzesiwa iskrę na przechowywaną w skórzanym woreczku hubkę, a potem zaraz podkładając suche trawy i małe patyki. Wrzucił do wody trochę ziół i lekko cuchnącą już kurę, którą wiózł ze sobą jeszcze z wioski. Gdy zupa zaczęła bulgotać, zamoczył w rzece kawał szmaty i zaczął obcierać twarzyczkę chłopca z brudu i potu. Kucał przy nim i przez jego twarz przebiegały dziwne grymasy, jakby wstydu, czy niedowierzania, że on, Szalbierz, człowiek, który nie zwykł plamić się zbytnią i niepotrzebną
czułostkowatością, pochyla się nad jakimś bachorem i zachowuje jak niańka. Odchrząknął i rozejrzał się, chcąc sprawdzić, czy aby na pewno nikt tu nie stoi niedaleko, by wyszydzić jego kobiece, jak mu się zdawało, zachowania. Jednak wokół szumiały tylko drzewa, choć i ten niewinny szelest liści wydawał mu się jakoś kpiący i ironiczny. Potem zobaczył, że malec nagle się uśmiecha przez sen, więc zamarł i przyglądał mu się, a w końcu odwrócił się i splunął z bezsilności. – Na co ci to było, na co...– wrócił za chwilę do mycia i zrzędził pod nosem – na co, psie mały, po co żeś nos wściubiał, teraz masz za swoje... Jeruzalem siedział aż do zmroku przy ognisku i, gdy chłopiec kaszlał, zrywał się i okrywał go pledem, pomimo tego, że i tak dzieciak był doskonale opatulony. Czasem odchodził gdzieś na bok pozbierać chrustu, ale szybko wracał i rozglądał się czujnie, sprawdzając czy wszystko jest w porządku. W końcu zaczął usypiać, a ognisko tliło się jeszcze przez jakiś czas, aby zamienić się w kupkę gasnącego żaru. Małpka ułożyła się jak zwykle w kłębek u jego nóg. Dąb rozłożył nad nimi ramiona, stając się dachem dla tego domostwa. Ciemno już było całkiem, gdy ciszę przerwał jęk. Coś na kształt skargi, urwanego żalu, zduszonego krzyku wbiło się w delikatny szelest liści poruszanych wiatrem. Jeruzalem zerwał się na równe nogi i szybko dorzucił chrustu do ogniska. Dmuchnął ze dwa razy i po chwili wszystko zajaśniało płomieniem. Chłopiec siedział pod drzewem, derka zwieszała mu się z ramion a włoski sterczały na wszystkie strony. Wyglądał jak jeden z leśnych gnomów, które rano rodzą się na bagnach i obumierają pod wieczór. Mrugał błękitnymi oczami, rozglądając się i starając zrozumieć, gdzie jest i co się z nim stało. Kiedy dojrzał Jeruzalema podciągnął kolana pod brodę i objął rączkami nogi. Patrzył tak zza kolan i trwał w katatonicznym bezruchu. Jeruzalem też mu się przyglądał, czekając, że dziecko coś powie, zrobi jakiś gest, albo przynajmniej jakiś mięsień mu zadrga na policzku. Szalbierz jednak nie dostrzegł nawet nikłego błysku zainteresowania w oczach chłopca, więc w końcu zarzucił na siebie opończę i kaptur, tak by w świetle ogniska nie było widać twarzy i bez słowa powiesił na żelaznym trójnogu kociołek z zupą, a potem zajął się dokładaniem drewna i dmuchaniem w ogień. Co pewien czas zerkał na malucha, ale ten nie zmieniał pozycji i przyglądał się wszystkim czynnościom z zimnym spokojem. Im dłużej Jeruzalem krzątał się przy zupie i przy ogniu, nie zwracając uwagi na chłopaka, tym bardziej na oblicze malca wracało życie. Jego oczy śledziły każdy ruch dorosłego, ale nie było w nich śladu lęku, czy zaniepokojenia, a raczej najczystsza dziecięca ciekawość. Gdy z kociołka zaczął się wydobywać aromat zupy oczy chłopca zrobiły się szersze a częstsze mruganie świadczyło o tym, że odczuwa głód. Po chwili tuż przed nim wylądowała miska z parującą zupą. Jeruzalem wrzucił do niej drewniana łyżkę, usiadł parę kroków dalej i patrzył. Chłopiec nie ruszył się. Tylko jego oczy spoglądały to na jedzenie, to na dorosłego. – Jedz – powiedział w końcu ten dorosły i zaczął udawać, że sprawdza sobie przetarcia na kaftanie i opończy. Malec jednak nie drgnął. Do miski zaczęła powoli skradać się małpka węsząc i zerkając trwożliwie to na swojego pana, to na siedzącego obok chłopca. Uciekła z piskiem, gdy Jeruzalem rzucił w nią patykiem. – Poszła, Gigi! Do wozu! – nastraszył ją groźnym głosem i znowu zerknął na chłopaka. – Jedz póki ciepłe, na dobre ci pójdzie – powiedział spokojnie – bo żeś słaby... Jedz, powiadam... Chłopiec patrzył nerwowo to na zupę, to na mężczyznę, zaczął mrugać bardzo szybko, a nagle odrzucił derkę i padł przed miską na kolana. Zaczął jeść, jak zwierzę, wpychając palcami do ust kawały mięsa i zieleniny z zupy, mlaskając, parząc sobie wargi i łykając niepogryzione kawałki kury. Potem złapał miskę w trzęsące się ręce i wypił zawartość siorbiąc głośno, co i rusz dmuchając, parskając, dławiąc się i krzywiąc.
Kiedy już ją wylizał do czysta, odstawił dokładnie w miejsce, gdzie stała przedtem i znowu usiadł pod drzewem, zakrywając nogi rękami. Jeruzalem zdjął kociołek z ogniska i dorzucił gałęzi, tak że buchnęły płomienie. Usiadł i przyjrzał się chłopcu badawczo i surowo. W końcu zapytał: – Ktoś zacz i jak cię zowią, szczeniaku? Dzieciak milczał. Szalbierz chrząknął i poruszał kijem wśród drew, tak by lepiej się paliły. – Gadaj pókim dobry, jak cię zowią? – powtórzył pytanie. Jednak malec nadal nie odpowiadał, zupełnie tak, jakby nie rozumiał, albo nie słyszał pytania. Jeruzalem wstał i podszedł do niego. Gdy tak stanął przed chłopcem wyglądał jak góra obok pchły. Ognisko dodało mu drapieżnych, olbrzymich kształtów, gdyż kaptur opończy wznosił się wysoko za jego karkiem, jak grzywa nad lwem, a pomarańczowe światło nadało całej postaci konturowy przerażający wymiar, pogłębiając to olbrzymim cieniem rzuconym na pień dębu. – Co, gadać nie chcesz? Tak cię otumaniło, czy co? – zapytał i kucnął. Teraz był na tyle blisko, że mógł zajrzeć prosto w oczy dziecka. Co dziwne chłopiec nie starał się skulić, czy zasłonić. Po prostu patrzył. – Pomnisz, skąd się tu wziąłeś? – kolejne pytanie lądowało w pustce tych oczu. – Pomnisz, kto ja jestem i gdzie mnie widziałeś? Skąd ty jesteś? Gdzie matulka twoja? – Jeruzalem zadawał następne pytania groźnym tonem. W końcu wstał i obszedł ognisko w koło. Nagle szybkim krokiem podszedł do dziecka, złapał za koszulę i podniósł sobie do oczu, tak że bose nogi chłopca zawisły w powietrzu. – Gadaj pókim dobry, bo i tak wszystko z ciebie wycisnę, ty psi bękarcie, no gadaj! – warknął mu prosto w twarz, zionąc dymem i zapachem czosnku – gadaj, bo jak się rozeźlę, to dopiero poczujesz... Będziesz gadał? Trzymał tak i patrzył prosto w niebieskie oczy, ale te mrugały tylko i dawały znać, że nic nie rozumieją z tego, co on mówi. Cisnął malca na ziemię, a ten znowu przybrał poprzednią pozę, z kolanami pod brodą. Mężczyzna ze złością zwarł potężne pięści, tak że strzyknęły kostki. – Masz Jeruzalema za głupka, hę? Masz za głupka? To ja ci gadam, żem ja chytrzejszy! – ukląkł nagle przed chłopcem a w oczach błyszczało mu coś szalonego – jam jest szalbierz, szczeniaku, mag, zielarz, jam siłacz, jam potężny wywoływacz piorunów, jam zaklinacz deszczu i kobiet, ja wypędzam złe duchy z ciał, ja rwę łańcuchy i potrafię koniom zdjąć odmę z płuc. To ja! Jeruzalem! Zrozumiałeś? Wielki Jeruzalem ze Wschodu! O mnie opowieści chodzą, mnie się ludzie strzegą, a inni czekają jak zbawienia. To ja, o tu na tym wozie mam flakonik z potem świętej Weroniki! Świętej Weroniki, szczeniaku! Rozumiesz? Więc mi gadaj tu zaraz, bo się rozeźlę! – szarpnął mocno i ścisnął za rękę. Odczekał chwilę sapiąc, lecz chłopiec nie odpowiadał. Dalej patrzył niemo, nie rozumiejąc czego się od niego żąda. Raz tylko, gdy Jeruzalem mocniej wrzasnął, dzieciak zatrząsł się od góry do doły, tak jakby go febra łapała, ale potem nadal trwał w bezruchu. W końcu puścił go Jeruzalem i milcząc zaczął chodzić wokół ogniska. Małpka i chłopiec z równym zaciekawieniem wodzili za nim oczami. Zarzucał opończę i zdejmował, a raz nawet zaczął gryźć palce, tak coś rozpatrywał. Stawał i przyglądał się, a potem znowu dorzucał do ognia. Jeszcze kilka razy, z zaskoczenia próbował zmusić chłopca do odezwania się, ale nie dał rady. – Będziesz gadał, czy nie? Pomnisz coś, czy nie? Ktoś ty? – pytał na zmianę gorączkowo. W końcu podparł się pod boki, popatrzył na małego i splunął na ziemię. – Możeś ty i głuchy, albo co... Nie wiem... Przekonamy się – powiedział takim tonem, jakby podjął ważną decyzję i właśnie ją obwieszczał – pojedziesz ze mną, psi synu. Będziesz
mi usługiwał we wszystkim i pomagał, jak Gigi. Jak komuś ozorem coś mlaśniesz, bo może i mlaskać potrafisz, ino się kryjesz, to wtedy ci go oberżnę, zrozumiano? Chłopiec nadal tylko patrzył. Jeruzalem dalej obwieszczał swoją decyzję. – A zwał cię będę Bękart, boś ty psi bękart i tylko kłopot mam, żeś się za mną przypętał. Żreć dostaniesz, a spać będziesz na wozie, razem z Gigi. A języka rozumieć już ja cię wyuczę. Teraz spać. Gdy to powiedział westchnął głęboko i ułożył się na liściach pod drzewem, obok ogniska, zakrył kocem i skamieniał, jakby od razu uciekł w krainę sennego spokoju. Chłopiec zaraz zwinął się w kłębek i przykrył derką. Drżał trochę, wiercił się, pojękiwał, co chwila przekręcał się na drugi bok. A potem do jego jęków dołączyły inne, bardziej zwierzęce, lecz równie cieniutkie i słabe. To małpka przyszła spać razem z chłopcem i wcisnęła mu się pod derkę. Jeruzalem uniósł głowę zdziwiony. – Gigi? Ty pomiocie szatański... – wyszeptał, ale pozwolił makakowi spać z chłopcem. Wkrótce dwa małe ciałka unosiły się równym rytmem sennych oddechów. Szalbierz spojrzał na to i zaklął. Długo jeszcze nie mógł zasnąć. W końcu wsłuchał się w spokojny szum drzew, oplatający wszystko odwieczną melodią, która mówi ludziom o lękliwych sercach, że wszystko i tak znajduje swój czas, a pory roku przychodzą po sobie jednostajnie i w końcu ukoją nawet największe niepokoje. Jeden liść spadł z gałęzi i znalazł się tuż przed twarzą Szalbierza, po czym leżał tak aż do rana poruszany ciepłym oddechem. Rano Jeruzalema obudziły radosne piski przemieszane z okrzykami rozpaczy. Gdy uniósł głowę zobaczył, że dookoła wozu biega małpka skrzecząc przeraźliwie, jakby opadł ją tłum mrówek, a za nią w dzikich podskokach szaleje chłopiec, próbując uchwycić ją za ogon i śmiejąc się do rozpuku za każdym razem, gdy chowała ten zgrabny chwościk pod siebie z miną człowieka zazdrosnego o pilnie skrywane skarby. Jeruzalem wstał i odkaszlnął. Chłopiec natychmiast się uspokoił i wrócił na miejsce przy palenisku, gdzie usiadł przyjmując pozycję sowy. Spoglądał szerokimi oczami na Szalbierza wykonującego czynności związane z poranną toaletą, a potem zaczął wąchać cudowny zapach zupy, gdy pod kociołkiem pojawił się ogień. Zupa zaczęła bulgotać w naczyniu, a Jeruzalem przyniósł w małym cebrzyku wody i dolał do niej, by rozcieńczyć. Tak przygotowany pożywny płyn miał potem stać na wozie, zakryty kawałem deski i czekać na kolejne posiłki. W razie złej pogody można było sięgać do kociołka i pożywiać się w każdej chwili. Gdy znad powierzchni rosołu zaczęły unosić się kłęby pary, Jeruzalem podszedł do chłopca, złapał go za kark, jak szczeniaka i zaniósł do rzeki. Tam, pomimo wymachiwania rękami i prób obrony, zdarł z niego straszliwie brudną koszulę i zamoczył ją, a następnie natarł piachem i wypłukał. To samo zrobił z porciętami, dziurawymi w kroku, a na koniec wyszorował samego chłopaka, zmywając z niego tony brudu i każąc zanurzyć głowę, by wypłukać z włosów dziesiątki traw, owadów i całą masę kurzu, pyłu i igliwia zbieranego przez blond czuprynę od dawna z całej okolicy. Chłopiec nie był zadowolony, ale szybko poddał się tym czynnościom, dzielnie znosząc szorstkie pociągnięcia szmat i piasku po całym ciele. Nawet zaczął sam uczestniczyć w myciu, zatykając nos, gdy trzeba było zanurzyć się pod wodę. Prychał jak kociak, gdy olbrzymia łapa wciskała mu na zmianę głowę do rzeki, a potem szorowała włosy i krzywił się z niesmakiem, gdy trzeba było umyć uszy. Mycie miało się ku końcowi, gdy Jeruzalem zamarł i chwycił chłopca za ramiona. Jego oczy zwęziły się w dwie szparki, a na czole pojawiła się zmarszczka. Palcem dotknął miejsca na samym środku klatki piersiowej chłopca. W miejscu, gdzie żebra zbiegają się i formują mostek, tam gdzie chrześcijanie noszą zawieszony na łańcuszku krzyżyk, świadczący o ich wierze, widniał niewielki, siny tatuaż. Przedstawiał rodzaj medalionu, o owalnym kształcie i zdobnego w motywy roślinne, jakby liście jakiejś rośliny przeplatały się wokół tworząc jego podstawę. Malec trwożliwie zasłonił medalion ręką, ale dłoń mężczyzny była silniejsza: odgiął palce maluchowi i przyjrzał się
całemu wzorowi. Pośrodku medalionu widniała litera, pięknie zdobiona i wyglądająca jak inicjał w bibliach, ilustrowanych ręcznie przez pracowitych mnichów. Ktoś niezwykle precyzyjnie wytatuował w środku elipsy literę „i”, zaś wokół niej niczym dookoła pnia drzewa w ogrodzie rajskim, owijało się cielsko węża. Chłopiec wydał się zaniepokojony oględzinami i patrzył przerażony na kucającego przed nim mężczyznę, jakby zastanawiał się, czego może oczekiwać po odkryciu tatuażu. Jeruzalem nic jednak nie powiedział, wyprowadził chłopca z kąpieli, okrył derką i zaczął suszyć jego rzeczy na długim kiju przy ognisku. Patrzył momentami z ukosa na malucha i widać było, że mocno się nad czymś zastanawia. Raz kucnął przed chłopakiem i zapytał spokojnie: – Rzeknij co, mały, hę? Rzeknij skąd ty... Coś ty za jeden... Odpowiedziały mu tylko rozwarte niewinnie oczy... – Rozumiesz, co gadam do ciebie? Kiwnij głową... Jednak chłopiec milczał i nie dawał żadnego znaku, że pojmuje sens słów, które się do niego wypowiada. – Skąd masz ten znak, rzeknij mi, mały... – Szalbierz próbował się dowiedzieć i wyciągnął rękę w stronę chłopca, tak jakby chciał odchylić derkę i wskazać tatuaż, jednak dziecko wzdrygnęło się i mocniej opatuliło. Jeruzalem zrezygnował z dalszych pytań i zajął się szykowaniem do drogi. Zapakował kociołek z zupą na wóz, zabezpieczył wywar przed wylewaniem się na wybojach, korzystając z suchej okolicy nazbierał traw i małych patyczków na rozpałkę i schował w specjalnej skrzyni na wozie, ponaciągał linki utrzymujące dach, wytrzepał i pochował derki i szmaty, zaprzągł woły w jarzma, a na koniec pozdejmował suche rzeczy chłopca z wbitych w ziemię kijów i rzucił mu do ubrania. Chłopiec natychmiast się w nie przyodział i stanął, czekając co będzie dalej. Kuglarz wyprowadził wóz na drogę i zapiął obrożę małpce, która nie była z tego powodu zadowolona, ale przyjęła ten fakt, jako niemiłą rutynę podążania przez świat ze swoim panem. Gdy wszystko było już gotowe do ruszenia Szalbierz stanął przy wozie i zadarł głowę. Patrzył na pierzaste obłoki sunące po błękitnym przestworze. Chłopiec stanął na środku traktu i czekał na pozwolenie wejścia na wóz. Jeruzalem spojrzał na niego, a potem znów w niebo. Wciągnął w nozdrza zapach lasu, zapach szumiących liści brzóz, które rosły z lewej strony – dając wrażenie oceanu bieli kolejnych zachodzących za siebie pni drzew, zapach mchu i mokrego piachu, jaki miał pod nogami. Westchnął i wskoczył na tył wozu. Szukał tam czegoś przez chwilę, szarpał się z czymś, klął cicho, a potem coś gadał niezrozumiałego do siebie samego. Wyskoczył w końcu i podszedł do chłopca i kucnął tak, by moc patrzeć mu w oczy. – Słuchaj, Bękarcie – powiedział i oparł mu ciężkie ręce na ramionach – nie możesz jechać ze mną. Co rzekłem wczoraj... to rzekłem, ale dzisiaj jest dzisiaj... Rozumiesz, mały? Chłopiec zaczął mrugać szybciej, a jego oczy zrobiły się szersze. – Nie wiem, czy rozumiesz, co gadam, czy nie, ale... – przełknął ślinę i zaraz kontynuował – dla Jeruzalema dzisiaj w inną stronę chmury na niebie popędziły. Chłopiec zaczął mrugać jeszcze szybciej. – Masz tu, co trzeba na drogę w tym woreczku, placki ci dałem, i suszonego mięsa, i owoce – atleta poklepał go policzku i założył przez głowę zrobiony przed chwilą z kawałka materiału i sznurka tobołek – to głodny nie będziesz. Idź prosto nosa, przed siebie, skąd żeśmy jechali, a nie zbaczaj z traktu. Za trzy noce dojdziesz do wioski. Znowu przerwał i musiał odkaszlnąć na chwilę, bo coś mu w gardło wlazło. – No, tak jak ci gadam, nie zbaczaj z traktu. Nie zgubisz się. Śpij na skale, albo na drzewach, a w dzień idź. Rozumiesz, Bękarcie? No...
Pchnął go lekko w ramię, jakby chciał odwrócić i zmusić do marszu, ale chłopiec nie poddał się ruchowi. Nadal mrugał i patrzył. – No idź, Bękarcie, idź, widzisz... – Jeruzalem podrapał się po tyle głowy, a potem odsłonił koszulę na piersiach malucha i pokazał wytatuowaną literę – ...widzisz ten znak, mały? Ja nie wiem, co to za znak i co on oznacza, aleć wiem jedno... dla Jeruzalema znaczy, że będą kłopoty... Do wioski wrócisz, nic ci nie będzie. Ino nie wygadaj co żeś tam widział, ale jak innym gadasz tyle co mi, to i nic o mnie nie wypaplasz. Tam ci żyć będzie lepiej, tam żeś do mnie się przyplątał to i tam powracaj... Na koniec poczochrał go wielką łapą po włosach i rzekł na pożegnanie: – No... Chwat z ciebie... Ale teraz twoja i moja droga w dwie strony pobiegną. Rozumiesz mały? To... bywaj... Bękarcie... Wrócił do wozu, wskoczył na kozła i ruszył. Jechał patrząc przed siebie, a usta miał zacięte w cienką kreskę. Woły coś szły za wolno, bo co chwila im batem po zadach uderzał. Jechał tak i ani razu nie spojrzał na boki, tylko wpatrywał się przed siebie. Dojechał do zakrętu i zatrzymał się. Zeskoczył, żeby popatrzeć w tył. Kilkanaście metrów za wozem stał chłopiec z przewieszonym przez ramię tobołkiem. Jeruzalem splunął i zaklął. Podszedł żwawym krokiem i złapał chłopca za ramię tak silnie, że ten aż syknął z bólu. – Ruszaj Bękarcie, rzekłem ci! Marsz! Bo się rozeźlę! No! Pchnął go tak silnie, że chłopiec przeleciał kilka metrów. – No ruszaj! Bo batem przejadę po grzbiecie! Malec stał jednak nieporuszony. Kuglarz wrócił do wozu i zdjął bat z kozła. – Uciekaj szczeniaku! No już! Pókim dobry! – tym razem w oczach Szalbierza zapaliła się prawdziwa wściekłość. Jednak Bękart nie chciał ruszyć. Stał twardo i patrzył. Jeruzalem zmiął przekleństwo w ustach, rzucił bat na ziemię, podszedł do niego i kucnął ponownie. Zaczął klarować: – Słuchaj, Bękarcie. Ty dla mnie, jak szczenię dla basiora, kiedy w las pójść musi, bo puszcza woła, rozumiesz? A jam jest z wilków, a nie z suk, co gniazdo wiją. Jam nie od gniazda, jam od złego życia na drogach... Niedobrym i zło we mnie siedzi... Gadają ludzie o mnie szalbierz... Oszust... I dobrze gadają, bo komedie robię przy drogach, ludzi szabruję na fałszywe zioła, albo i innymi sztuki w głowach im przewracam. Idź ty, Bękart, w swoją drogę, o tam, do wsi. Jam nie tatko dla ciebie... Zrozumiałeś? Mały? Chłopiec nagle pokiwał głową na znak, że rozumie i złapał Jeruzalem za rękę i ścisnął mocno. – Puszczaj i idź... – powiedział łagodnie atleta próbując wyswobodzić dłoń z chwytu. Chłopiec ponownie skinął głową, potwierdzając. Nagle oczy Jeruzalema zwęziły się. – Rozumiesz, co gadam? Znowu malec potwierdził skinięciem. – Zawsze rozumiałeś? I po raz kolejny nastąpiło kiwniecie na znak zgody. – To głupiego ze mnie robisz? Hę? Chłopiec z takim samym spokojem kiwnął głową z góry na dół. – Ej, Bękart, coś kręcisz. To jak z tobą – wyrozumiesz co po naszemu gadam, czy całkiem nie rozumiesz ani słówka, ino machasz łepetyną, jak ptak co dziobie ziarna? Blond włoski znowu wykonały szybki ruch w płaszczyźnie pionowej. Jeruzalem przyjrzał mu się podejrzliwie i z pełną powagą na twarzy zapytał: – Gadaj prawdę. Pewnieś ty dziewczynka, a nie chłopak i żresz odchody gołębi na początek dnia? Kiedy i tym razem chłopiec pokiwał główką, wyrażając pełną aprobatę, kuglarz wybuchnął śmiechem. Chłopiec też się uśmiechnął. Nie puszczał jednak rękawa mężczyzny.
Jeruzalem usiadł na drodze. Chłopiec zaraz siadł koło niego. – Co ja z tobą mam, Bękarcie, co ja mam... Już z tym diablim pomiotem na wozie mniej kłopotów, jak z tobą. Ech, przybłęda, co wtyka nos gdzie nie trzeba... Splunął na piach, wstał i rozmazał plwocinę butem. – Wskakuj na wóz – machnął głową. Chłopiec najwyraźniej to polecenie zrozumiał, bo w te pędy, z rozmachem wskoczył na furgon i usadowił się z uśmiechem zaraz obok małpki, która udawała, że na nic nie zwraca uwagi, zajęta próbą rozgryzienia orzecha laskowego. Szalbierz podszedł do niego i pokiwał palcem: – Ino masz posłusznym być, pamiętaj! Co ja ci gadam, to święte! Pojąłeś? Chłopiec pojął, bo potwierdził skinieniem. – I wóz czyścił będziesz. Pojąłeś? To malec też najwyraźniej pojął. – Aha... I bez tego kiwania głową. Czuprynka posłusznie wykonała ruch z góry do dołu, aby tym bardziej wykazać pełne zgody posłuszeństwo na wszelkie decyzje. Jeruzalem już tylko machnął ręką. Wskoczył na kozła, zaciął batem i wóz ruszył w dalszą drogę, skrzypiąc i pojękując w leśnej ciszy. Usta Jeruzalema już nie były zaciśnięte w złą kreskę. Ktoś, kto znałby go dłużej, mógłby stwierdzić nawet, że migoce na nich coś na kształt uśmiechu. Dziwnego uśmiechu, jakiego ten mężczyzna nie miał na swojej twarzy od bardzo dawna, może nawet od czasu, gdy był dzieckiem, a być może nigdy nawet nie uśmiechał się jeszcze w ten sposób. Owszem, na jego twarzy pojawiało się tysiące różnorakich grymasów, od drobnych zachęcających uśmieszków, przez rozbrajające szczere uśmiechy kierowane do kupców, zalotne uśmiechy kątem ust do przechodzących mieszczek, szczerzenie zębów, gdy pękały na nim łańcuchy ku uciesze gawiedzi, aż do skrytych uśmiechów, które rozsyłał zamieniając się w zakapturzonego zielarza mieszającego mikstury, czy złowrogich półuśmiechów sprzedawcy relikwii, gdy sugerował nimi, iż nie zakupienie drzazgi z krzyża pańskiego oznacza ni mniej, ni więcej tylko wieczne potępienie dla tego, kto śmiał żałować dukata na święty kawałek drewna, ale wszystkie te rodzaje grymasów były doskonale wyuczonymi formami, maskami, narzędziami, które wykorzystywał w swym szalbierczym fachu. Jeruzalem traktował tę swoją oszukańczą profesję za taki sam zawód, jak każdy inny: kowal był od tego, by w gorącej kuźni tłuc młotem podkowy, chłop męczył się z radłem na polu, woj bił się za księcia, a on, jako szalbierz zajmował się szalbierstwem, czyli oszukiwaniem ludzi za pieniądze. Był medykiem, gdy trzeba było medyka, komediantem, gdy brakowało humoru, bryzgał płomieniem z ust dla tych, co chcieli ognistych popisów, dla złaknionych pokazów nadludzkiej siły rwał łańcuchy i gniótł dłońmi metalowe kule, albo łykał zakrzywioną, wschodnią szablę, zaś pragnącym religijnej ekstazy prezentował się jako uduchowiony sprzedawca relikwii, prosto z Ziemi Świętej, osławiony Jeruzalem z Jeruzalem. Tak, jak inne swoje umiejętności, tak też doskonale posiadł sztukę zwodzenia słowem, gestem, mimiką, gibkością ciała, muskulaturą, a także i uśmiechem. Teraz jednak, gdy jechał przez las, na jego wargach był inny uśmiech, całkiem prosty, zupełnie tak, jakby Jeruzalem naprawdę był zadowolony. Splunął sobie nawet pod koła wozu raz i drugi, a potem zaklął. I klepnął się po kolanie. Woły ciągnęły wóz swoim jednostajnym rytmem, nie bacząc, czy obrywają batem, czy też nie.
ROZDZIAŁ VI
Las, przez który podróżowali, zgęstniał. Droga ginęła w bujnych trawach, a wóz co i rusz obcierał się o krzewy, więc Jeruzalem wychylał się sprawdzając, czy nie uległa rozdarciu powłoka dachu. W końcu zatrzymał się i ściągnął materiał z wygiętych żerdzi stanowiących jego podporę. Chwilami wóz zapadał się w takie doły, że szorował osiami po ziemi, więc woły stękały z wysiłku, żeby ciągnąć go dalej. W powietrzu wisiała wilgoć, przesiąkając przez ubrania i osiadając na twarzach drobną mgiełką. Chociaż był dzień, zdawało się, że jadą w mroku: przeciskali się przez tak wysokie ściany potężnej kniei, iż nie widać było prawie nieba w górze, tam gdzie stykały się wierzchołki drzew. Brzozy ustąpiły miejsca olbrzymim bukom i jodłom o pniach tak grubych, że można by we wnętrzu każdej z niej wydrążyć domostwo. Droga opadała i wznosiła się, a wóz powoli, jak żuk wdrapujący się z wysiłkiem na trawę, pełzł do przodu. Wzrok nie mógł przedrzeć się przez gęstwinę, tak mocno zarosło wszystko mniejszymi drzewami starającymi się wspiąć w górę i przedrzeć ku światłu. Gdzieniegdzie widniała tylko wyrwa po starym drzewie, które spróchniałe ze starości leciało w dół łamiąc i miażdżąc inne, rosnące niżej drzewa, odwiecznym prawem, według którego władca odchodzi do wiecznej krainy zabierając ze sobą swój orszak. Widać, że trakt handlowy, ciągnący od Halicza ruskiego i Biecza do Krakowa opustoszał jakoś – może być, że uwaga wrocławskiego księcia, Henryka była skierowana tylko na północ i Jędrzyk – jak Henryka ludzie zwali w tych stronach – zatracił się całkiem w ciągłych zmaganiach z Konradem na Mazowszu i Odonicem w Wielkopolsce, a południowy wschód kraju zaniedbał całkiem, przez co stały się te ziemie niebezpieczne, a kupcy woleli ciągnąć na wschód traktami biegnącymi na Sandomierz. Może też coś wisiało w powietrzu – ludzie gadali po gospodach, że książę już niedomaga, że sił nie ma i księstw wszystkich już nigdy nie zjednoczy, bo starość go zjada i samotność, odkąd się Jadwiga w klasztorze cysterskim zamknęła. Jeszcze inni plotki siali, że rzecz cała w klątwie jest, jaką na głowę księcia rzucił biskup poznański Kietlicz. A gdy klątwa na księciu wisi, wtedy i cały kraj nieszczęściom różnym jest bardziej podatny, suszom, powodziom, najazdom i morowemu powietrzu. A możliwe też było, że Jeruzalem przysnął na jakim rozstaju i zjechał z głównego traktu. Czasem zatrzymywał wóz i patrzył w tył zafrasowany, ale teraz droga była tak wąska, że wozu by nie zawrócił, a w bok zjechać też by nie dało rady, tak gęste zielone ściany rosły po obu stronach. Na szczęście były to tylko chwilowe utrudnienia, widać że na terenie podmokłym las wdarł się na mało używaną drogę, ale gdy wilgoci w poszyciu zrobiło się mniej, to i dukt się wyrównał, a zarastające go zielska zrobiły się na tyle niskie, iż można było jechać bez przeszkód. Teren stawał się coraz bardziej pofałdowany – co pewien czas wspinali się więc w lesie na małe wzniesienie, by za chwilę zjeżdżać z niego w dół. Las zrobił się w końcu trochę rzadszy, znikły buki i zaczęły królować potężne jodły. Nagle Jeruzalem zatrzymał wóz, patrząc niespokojnie na boki. Z przodu, kilkadziesiąt metrów przed nimi, w poprzek drogi leżało zwalone drzewo. Zaniepokoił go fakt, iż ta wielka jodła wyglądała na zupełnie dorodny egzemplarz, zaś rosnące dookoła inne drzewa nie sprawiały wrażenia, że szalał tu jakiś huragan. Zielone jeszcze igły na gałęziach wyraźnie wskazywały na jej niedawny upadek. Jeruzalem natychmiast zeskoczył z kozła, i kręcąc głową na wszystkie strony przedostał się na tył wozu. Gdy chłopiec wysłał mu pytające spojrzenie przyłożył palec do ust, nakazując milczenie i wykonał ruch dłonią, który mógł znaczyć tylko jedno – nakazywał malcowi, by ten położył się płasko i leżał nieruchomo. Szybko nakrył dzieciaka
kawałem materiału i wyciągnął spomiędzy skrzyń swą długą, zakrzywioną szablę. Zapiął małpce obrożę, zeskoczył i cały czas zwrócony plecami do wozu, obszedł go na około. Przeszukiwał wzrokiem każdy zakątek zieleni. Grube pnie jodeł nie pozwalały jednak spojrzeć dalej, a pomiędzy nimi widniał wysoki do piersi człowieka kobierzec paproci. Wystarczyło kucnąć, by być całkowicie niewidzialnym. Cały czas rozglądając się w napięciu atleta wymacał jedną ręką leżący na stercie szmat swój skórzany kubrak. Szybko zarzucił go na siebie i zapiął guzy. W głębi lasu odezwał się przeciągły, przerażający, zmrażający do szpiku jęk. Przypominał wycie wilka, ale wydało go ludzkie gardło. Jęk trwał tak długo, aż starczyło komuś oddechu i zakończył się chrapliwym, skrzekliwym pomrukiem. Małpka zapiszczała trwożliwie i zaczęła skakać i miotać się na łańcuchu. Gdy pierwsze wycie ucichło, z drugiej strony drogi, również z głębi lasu odezwało się kolejne, przeciągłe, charkotliwe i złowieszcze. Zadrgało w koronach drzew, owinęło się wokół pni, zawisło na chwilę ciszą pośród gałązek, uderzyło w wóz. I umilkło. Jeruzalem nerwowo przerzucił szablę z prawej ręki do lewej i z powrotem. Teraz wystrzelił spomiędzy paproci następny dziki okrzyk, zaraz za nim obudził się jeszcze jeden, a po nim następny i za chwilę wycie ogarnęło cały las. Zewsząd dochodziły jazgoty o najprzeróżniejszych brzmieniach, tonacjach i wysokościach: niektóre wilcze i przeciągłe, inne basowe charkotliwe, rwane, jeszcze inne, jak szczekanie psa, nerwowe, żądne krwi. Szalbierz stanął na tyle wozu, opierając się plecami o wejście. Gdy zerknął za siebie zobaczył skuloną i drżącą na całym ciele małpkę oraz przerażone oczy chłopca widniejące pod uniesionym nieco materiałem. – Ludzie lasu – rzucił chłopakowi wyjaśnienie i zacisnął wargi czekając na atak. Ten jednak nie następował. Zamiast niego las grzmiał wyciem, potęgowanym przez echo, odbijanym od setek pni. Zdawało się, że dzikie bestie krążą dookoła, pośród paproci, lecz nie pokazują się, a jedynie wyją, jak oszalałe, zdawało się, że otaczają wóz ze wszech stron, że giną w koronach drzew, by za chwilę pokazać się tuż przy ziemi. Jeruzalem patrzył to w lewo, to w prawo, łykał nerwowo ślinę, a strużka potu zaczęła ściekać mu po karku. Starł ją dłonią i przyjął postawę do walki, na lekko ugiętych nogach, z jedną stopą wysuniętą wprzód, sprężyście, tak by w każdej chwili uskoczyć, chwycił długą szablę w obie dłonie i ustawił ją pionowo, zasłoną przed sobą. Wciąż nikogo nie było widać. Gdzieniegdzie tylko poruszały się czubki paproci. Zamiast tego trwał koncert przerażającego wycia. Napastnicy krzykiem zmiękczali ofiarę zanim przystępowali do faktycznego ataku. Tu, w lesie, mieli czas. W tym miejscu zatarasowanie drogi z jednej strony za pomocą zwalonego pnia skutecznie zatrzymywało każdy wóz. Gęste chaszcze, przez jakie trzeba by się przebić w drodze powrotnej, na odcinku, na którym trakt zarósł dokumentnie, skutecznie uniemożliwiały wszelkie możliwości ucieczki. Stąd nie było jak uciec. Można było tylko czekać na atak. I nagle, jak nożem uciął, wrzaski ustały. Echo jeszcze odbiło się wśród pni, wszystko zamarło, przestały szeleścić paprocie i tylko słychać było skrzeki małpy skaczącej trwożliwie na wozie. Jeruzalem łypał na boki ściskając w dłoniach rękojeść szabli. Nabrał powietrza w płuca i krzyknął, z nagromadzonego napięcia, złości, lęku, ile tylko miał siły. Jego ryk poniósł się teraz wśród drzew, jak odpowiedź wielkiego zwierza na ujadanie drobniejszych napastników. Policzki zafalowały, skóra na twarzy nabrała karminowej barwy z wysiłku, ale Jeruzalem ciągnął bojowy wrzask dotąd, aż poczuł w piersiach ostatni haust powietrza. Urwał dopiero, gdy zabrakło go całkiem. Poprawił stopy, wsparł się wygodnie plecami o wóz i patrzył cały czas czujnie na wszystkie strony. Wydawało się, że las umilkł zupełnie, że krzyki były tylko wytworem umysłu zmęczonych podróżników, taki spokój panował wśród paproci i pomiędzy gałęziami szumiących niewinnie jodeł. Nawet Gigi przestała płakać i skuliła się przy bocznej ściance, skubiąc nerwowo sierść na łapkach.
Dopiero po dłuższej chwili nerwowego wyczekiwania, spomiędzy drzew, zwalonych, zmurszałych pni, spod potężnych paproci, z gniazd uwitych w igliwiu, z wysokości rozwidleń w koronach nielicznych już buków, zza kolczastych krzewów, spomiędzy korzeni i zielska, zaczęli pojawiać się ludzie lasu. Wychodzili zgarbieni, pokurczeni, z oczami przekrwionymi, jak od leśnej gorączki, z kawałkami futer i skór pozszywanymi chaotycznie w okrycia spiętrzające się w potężne garby na plecach, ramionach, nogach, z włosami nastroszonymi i splecionymi sznurkami w długie, grube warkocze, z twarzami ciemnymi od wcieranej, szarej gliny i z popękanymi, grubymi wargami. Wypełzali z kryjówek, w których byli skryci tak doskonale, iż można by stać tuż obok i nie zauważyć ich. Stawiali kroki powoli, jak wilcza wataha, z pochylonymi karkami i wzrokiem wbitym w ofiarę. Nie śpieszyło im się i nie musiało im się śpieszyć – ofiary były w saku, zmiękczone wyciem, przerażone do szpiku kości nie powinny już właściwie stawiać żadnego oporu, można było bez przeszkód przystąpić do mordu i rabunku. Trzymali w rękach prymitywne, śmiercionośne narzędzia – topory, tasaki, drągi, kije i maczugi żmudzkie nabijane kamieniami. Zaczęli zbliżać się, zacieśniając krąg, stawiając kocie kroki, przeskakując zgrabnie leżące kłody, czy prześlizgując się pod gałęziami. Tak jak wcześniej wyli, jak stado wilków, tak teraz zbliżali się w całkowitym, złowrogim milczeniu, nie komunikując się żadnym gestem, skinieniem, znakiem, machnięciem, nie pokazując śladów porozumienia, całkiem jakby robili to już dziesiątki razy i wyczuwali najmniejszy swój ruch, jakby byli jednym drapieżnikiem zaklętym w kilkunastu ciałach. Jeruzalem patrzył im w oczy i szykował się do odparcia ataku. Krąg zacieśniał się i kilku napastników było już całkiem blisko wozu. Niektórzy skradali się w stronę wołów, patrząc na nie łakomie, inni najwyraźniej zbliżali się, by utłuc atletę, lecz jego muskularny wygląd i trzymana w dłoniach błyszcząca szabla najwyraźniej robiły jednak wrażenie więc podpełzali do niego nisko przy ziemi, szykując się do jednoczesnego ataku z wszystkich stron. Była wśród nich kobieta, która z dzikim, obłąkańczym wyrazem twarzy wyszczerzyła poczerniałe resztki zębów, jak stary pies obnażający kły mechanicznie w momencie zagrożenia. Ona padła na ziemię i czołgając się wężowatym ruchem wślizgnęła się pod wóz. W tłumie leśnych ludzi, zacieśniających coraz bardziej zwarte koło, pojawił się przywódca – młodszy, wyprostowany, bardziej umięśniony, z natłuszczoną brodą. Jako jedyny trzymał w ręku miecz. Na głowie miał założony niewieści, kolorowy, haftowany czepek, taki jakie noszą bogatsze mieszczki, albo dworki w grodach, czy na zamkach książęcych, dwie frywolne wstążeczki były zaplecione koło uszu, a całość brodacz nosił z taką dumą, jakby była to korona władcy. Patrzył złowrogo i spokojnie na Jeruzalema i szedł powoli tak, jak się podchodzi do kury, by ją zarżnąć. Nie można jej przepłoszyć zbyt gwałtownym ruchem, bo gdakając ucieknie w las i tylko przysporzy kłopotu i biegania. Lepiej ją zajść ze wszech stron, zagonić, otumanić, okrążyć, przerazić w odpowiedniej chwili, otoczyć ludźmi, i gdy zacznie gdakać schwycić trzepoczącą, a potem zaraz na pień i toporkiem w łeb. Widać było, że tak właśnie miało się stać z właścicielem wozu. Wódz przystanął przyglądając się Szalbierzowi. Pod wozem kobieta wyciągnęła przerdzewiały nóż i zaczęła czołgać się w stronę stóp ofiary, żeby poderżnąć szybkim ruchem ścięgna nad piętami. Wtedy wszystko odbyłoby się właściwie bez walki. Źrenice przywódcy zwęziły się w dwie szparki. Bardzo powoli zaczął unosić miecz, by dać sygnał do ataku. Czekał na ruch kobiety. Reszta przywarła na ugiętych nogach, ściskając broń w dłoniach i błyskając białkami oczu w szaro-ziemistych twarzach. Zerkali to na szykującą się do ataku kobietę to na swojego wodza. Jeruzalem łyknął ślinę i na moment spojrzał w niebo. Splunął, ale nie zdążył zakląć. Ręka herszta leśnej bandy sunęła powoli w górę i już miała dać znak do ataku, gdy w powietrzu rozległ się złowrogi świst... Z dala, zza wielkiej kłody zagradzającej drogę pofrunął z szybkością błyskawicy pocisk. Strzelił w bark wodza i z przerażającą, potężną mocą porwał go za sobą i wbił w pień olbrzymiej jodły rosnącej przy drodze. Przyszpilone ciało wyglądało jak wielki żuk przybity
bretnalem do ściany. Dokonała tego strzała długości ramienia wysokiego mężczyzny, mocno opleciona przy grocie i zaopatrzona w metalowe niewielkie poprzeczki tuż za jego mocowaniem. Zadrżała przy końcu po wbiciu i sterczała w poprzek drogi, jak wielka gałąź. Wódz leśnych ludzi nie zdążył nawet krzyknąć, gdy bełt przeszył go na wylot, wyrwał kawał mięsa z barku, wytrącając uniesiony miecz i porwał za sobą, niosąc kilka metrów i przybijając do drzewa. Patrzył teraz zdziwiony w dół, jakby nie pojmował zupełnie, co się stało, na krew wyciekającą brunatnymi strugami po drzewcu. Czapeczka spadła mu od uderzenia i została na drodze, tam gdzie stał, leżała teraz w trawach niewinnie, jakby coś po prostu zdmuchnęło człowieka, którego miała pod sobą. Takich strzał, tej długości nie używał nikt – była zbudowana jak bełt wystrzeliwany z kuszy, lecz długość miała podobną do najdłuższych pocisków używanych przez łuczników, liczyła co najmniej metr długości, a siła, prędkość, moc uderzenia i tor lotu były takie, jakby wystrzelił ją jakiś potężny kusznik. Jej uderzenie przyszło nagle, było takim zaskoczeniem, że wszyscy zamilkli zupełnie, stanęli nieruchomo patrząc z niedowierzaniem na to, co się stało. Ludzie lasu pootwierali szeroko usta, a ich oczy były wielkie i wpatrywały się w jeszcze przed chwilą stojącego obok nich wodza z takim zdziwieniem, jakby zamienił się w dybuka. On też mrugał szybko, nie rozumiejąc tego, co się wydarzyło, nawet chyba jeszcze nie czując bólu, który dopiero powoli napływał mu do głowy. Jeruzalem w tym momencie dostrzegł między swoimi nogami rękę z nożem. Kobieta leżała już przygotowana do zadania cięcia, ale uderzenie strzały całkowicie ją zaskoczyło – herszt bandy jakby zapadł się pod ziemię – rozglądała się niepewnie nie rozumiejąc sytuacji, bo samego momentu uderzenia nie widziała, a teraz zasłonięta kołem mogła dostrzec tylko rozdziawione gęby pobratymców. W tym momencie zawyła z bólu, bo zakrzywiona szabla Jeruzalema odcięła jej dłoń. Wyturlała się sikając krwią i wyjąc. Wódz przybity strzałą do drzewa zaczął tracić przytomność, a w kąciku jego ust pojawiła się czerwona piana. Z oddali, zza zwalonej przez drogę kłody, dał się słyszeć potężny, dojmujący dźwięk rogu. Poniósł się w lesie mocnym, niskim barytonem i urwał nagle, w pół tonu. Wszystkie głowy ludzi lasu obróciły się w tamtą stronę. Patrzyli nerwowo przestępując z nogi na nogę. Po chwili ciszy róg jeszcze raz zagrał, z taką mocą, jak wojska, które szykują się do rozpoczęcia oblężenia i ruszają na mury. Zza zakrętu dał się słyszeć tętent koni, a zanim oddział wyjechał, słychać było chrzęst uprzęży, kółek kolczug uderzających o siebie i metalowych nagolenników stykających się z puśliskami siodeł, zgrzyt zawiasów przy hełmach i metalowych osłonach na stopy, hurgot mieczy, osłon na piersiach koni, rękawic i napierśników. Ludzie lasu rozejrzeli się po sobie trwożnie, popatrzyli na drgającego w agonii wodza, który wisiał smętnie na drzewie i nagle, jak na komendę, rzucili się do ucieczki. Zniknęli w lesie tak szybko, jak się pojawili – wtopili się w tajemne ścieżki, a ich futrzane garby i zmierzwione włosy zlały się z brunatno-zieloną ścianą lasu. Kobieta wyjąc jak ranny pies i ściskając sobie kikut pobiegła kuśtykając za nimi. Po chwili pozostały po nich tylko kołyszące się tu i ówdzie liście paproci, i gdyby nie trup przybity do drzewa, i odcięta dłoń u stóp atlety, to można by rzec, że nic się nie wydarzyło. Jeruzalem kopnął odciętą rękę na bok i przeszedł na przód wozu, oczekując na nadjeżdżający oddział. Słychać było, jak konni zbliżają się do leżącego drzewa. Nie było ich widać, bo ścięta jodła leżała tak, że jej sterczące w górę gałęzie przesłaniały widok drogi. Gdy tubalny głos wydał komendę, zapewne do przeskoczenia, bądź objechania zawady, spod koców na wozie wychylił się chłopiec, by zobaczyć kto nadciąga z odsieczą. Atleta wsparł się na zakrzywionej szabli i także czekał, wypatrując wojów z ciekawością. Zza pnia drzewa pojawił się pierwszy rycerz, więc kuglarz przestąpił z nogi na nogę, jakby przyjmował rodzaj pozy powitalnej. Chłopak zaś podsunął się jeszcze wyżej na skrzynkach i kuferkach, żeby widzieć, co się będzie działo. Za rycerzem, który objechał leżącą jodłę bokiem pojawił się jeszcze jeden koń, lecz bez jeźdźca, za to z wielkimi tobołami przytroczonymi do grzbietu. Jeździec siedział dumnie wyprostowany w siodle i dzierżył w ręku duży miecz, półtorak, a do lewego przedramienia miał przymocowaną tarczę. Szyszak na jego głowie był zaopatrzony w
szeroki, mocowany na szczycie, ruchomy nosal, zasłaniający twarz. Juczny koń jechał za rumakiem rycerskim, wiedziony linką przytroczoną do siodła. Za tym dziwnym orszakiem nie pojawił się już jednak nikt. Rycerz dojechał prawie do samego wozu, wstrzymał konia na kilka metrów przed wołami i stojącym obok siłaczem. Głowa w szpiczastym szyszaku wykonała obrót w lewo z przeraźliwym zgrzytem metalu trącego o kaptur z żelaznych, splecionych kółeczek, a potem w prawo, z równie drażniącym ucho piskiem. Spoza, zapinanego na haczyki, nosala błyszczała para lekko wybałuszonych oczu, która na chwilę zatrzymała się na przybitym do drzewa człowieku lasu. Cała zbroja podskoczyła raz i drugi, jakby siedzący w niej człowiek zakrztusił się ze śmiechu. Gdy rycerz zatrzymał się, ustał też hałas wydawany przez wszystkie metalowe przedmioty zawieszone na pociągowym zwierzęciu – klamry, kawały mis, kubki, zawiasy z drzwi, obręcze od beczek i kół, podkowy, fragmenty uzbrojenia, okucia tarcz, guzy od kaftanów, groty strzał, żeliwne kulki, sztabki, klucze, narzędzia rolnicze, młotki, siekiery oraz kawał blachy zwinięty w rulon i związany rzemieniem. Całość stwarzała wrażenie olbrzymiej góry śmieci znalezionej u jakiegoś niewydarzonego kowala i w trakcie jazdy wydawała hałas tak potworny, że z daleka brzmiała jak odgłos jadącego oddziału konnicy, który słyszeli chłopiec i Jeruzalem. Zbroja ich wybawcy była niezwykle podobna do kupy złomu leżącej na jucznej chabecie – przerdzewiała tak mocno, iż tylko miejscami widać w niej było połyskujący fragment niegdysiejszej, srebrnej stali. Tu, gdzie rdza była tak silna, iż potworzyły się dziury, ponakładano, za pomocą grubych nitów, potężne łaty. Rycerz włożył miecz do pochwy i odpiął nosala, który opadł na ramię. Pod hełmem, w kolczym kapturze, opinającym twarz, jak chusta niemowlęciu, widać było sterczący, perkaty na końcu, nos. Za nim jaśniały wesołe oczka, a poniżej pyszniły się zapadłe policzki porośnięte niegoloną szczeciną. Ich wybawca popatrzył na nich z dumą, po czym uniósł do ust róg, przewieszony na rzemieniu przez ramię. Zadął w niego, tak by głos rozniósł się po kniei. A potem rzekł, a właściwie wykrzyczał, jak herold obwieszczający królewskie edykty: – Jam jest Dragiełło herbu Kraplan, rycerz księcia Henryka, a także księcia Władysława i matki jego Grzymisławy, obrońca słabych i uciśnionych istot tego padołu, omnium primum vir dei, z nadania księżnej Jadwigi, błogosławionej nam wszystkim pani nieskalanej, a także pogromca smoków i wszelkich gadzin, wnuk w prostej linii świętego Jerzego i człowiek rycerskiego stanu, a duszy czystej! Po wygłoszeniu tej, widać nauczonej na pamięć, formuły, spojrzał na Jeruzalema i zakończył wywód nagłym pytaniem: – A tyś kto? Siłacz przyglądał mu się, nie mogąc wyjść ze zdumienia i odparł powoli: – Jeruzalem. Tak mnie zowią. – Niechaj będzie – to mówiąc, jakby to było najzupełniej naturalne w zaistniałej sytuacji, chudzielec odwrócił konia i odjechał w stronę skąd przybył. Nie odwracając się, wykrzyknął wyjaśnienie osłupiałemu Szalbierzowi: – Wracam po Adelajdę! Zniknął w okolicach zwalonego pnia, widać było, że zsiada tam z konia i buszuje w przydrożnych krzakach, a za chwilę pojawił się dźwigając coś dużego. Zarzucił ten olbrzymi przedmiot na grzbiet jucznego konia, przytroczył i podjechał ponownie. Gdy zbliżał się do nich, chłopiec zeskoczył z wozu i przystanął obok kuglarza, przyglądając się z zachwytem nadciągającemu jeźdźcowi. Ten jechał wyciągnięty, jak struna, rozglądając się na boki, a resztki pióropusza na jego hełmie podskakiwały śmiesznie, tak że nadały mu wygląd nastroszonego kogucika. Znowu las napełnił się dziesiątkami dźwięków, brzęknięć i jęków wydawanych przez wszystkie te dziwaczne metalowe przedmioty, które dźwigał na sobie umęczony juczny konik. Na szczycie całej tej góry żelastwa leżała potężna kusza, długości co najmniej dwukrotnie większej, niż wszystkie te, jakie do tej pory Jeruzalem widywał w czasie
swoich wojaży; miała dwa pokaźnych rozmiarów ramiona, zwężające się ku końcom i zakończone metalowymi kulkami, tułów i prowadnicę wykonane z nieznanego siłaczowi, bardzo ciemnego drewna, o drobnych słojach, mechanizm naciągowy składający się z kilku jakichś bloczków, kółek i zębatek, oraz duży składany trójnóg, taki jakiego używa się do podwieszania kociołka nad ogniskiem, przytwierdzony na samym przedzie, tu gdzie prowadnica pod strzały wystawała jeszcze wprzód, całkiem jak nos właściciela kuszy, który sterczał mu z twarzy i wyprzedzał go o krok w trakcie jazdy. Obok były jeszcze przytwierdzone, związane rzemieniem długie strzały, takie właśnie jak ta, na której wisiał wódz leśnej bandy. Rycerz Dragiełło zatrzymał konie, zeskoczył z siodła i najpierw, z widocznym wysiłkiem, kręcąc nim na wszystkie strony, zdjął z głowy szyszak. Zapiął nosal na haczyki i przytroczył ten dziurawy i przerdzewiały stalowy cebrzyk do siodła. Potem spojrzał na Szalbierza i stojącego obok chłopca, pogładził palcami długą, wąską bródkę, która teraz dopiero ukazała się w pełnej krasie i zyskując rumieniec na kościstych policzkach rzekł: – Przedstawiam wybawicielkę waszą z opresji, wielce dostojną i drogą memu sercu, Adelajdę – tu ręką wskazał na przytroczoną do siodła kuszę – Pani jest to mego serca i rozumu, a o jej wierności zaświadczyć może każdy, kto miał czelność wystawić ją na próbę. Słucha tylko Dragiełły i podąża za nim przez świat, bo dzielna z niej niewiasta i posiada wszelkie walory wiernej białogłowy... Pogładził broń z czułością i podszedł do wozu. – Tyś jest Jeruzalem – rzekł do Szalbierza, który kiwnął potakująco głową – a cóż to za pacholę? Domniemam, że synowiec? Witaj, młodzieńcze... I złapał chłopca za nos dwoma palcami w skórzanej rękawicy, aż dzieciak fuknął i cofnął się rozcierając niezadowolony miejsce po dotknięciu. – Fukanie zdradza bojowy charakter, pacholiku – rycerz zaczął przygładzać przerzedzone włosy przylegające gładko do głowy – wiedz, iż nos twój miał jedyną w swoim krótkim jeszcze życiu okazję do spotkania się z rękawicą pogromcy smoków, wykonaną ze skóry jeża, które to pożyteczne bestie, jak wszystkim wiadomo, są odporne na jad wszelkich gadzin. – Bękart, do wozu – szepnął Jeruzalem do chłopca i chrząknął – pozwól szlachetny panie, że uścisnę ci prawicę. Wybawiłeś nas z opresji. Podszedł z wyciągniętą ręką. Rycerz zdjął rękawicę i uścisnął dłoń, a potem zaraz podrapał się po długich, rzadkich, oblepiających czoło włoskach. Jeruzalem ciągnął: – Bestie wyszły z lasu, wozu nijak cofnąć było, więc już myślałem, że krucho z nami będzie. Ale żywcem by nas nie wzięli. Szalbierz wskazał na wbitą w ziemię wschodnią szablę. Dragiełło spojrzał i oczy zaświeciły mu się z zachwytu. Podszedł, wyjął broń z ziemi i oglądał przez chwilę, cmokając, mrużąc powieki, jeżdżąc palcem po klindze, patrząc pod światło na odblask stali w świetle. Wyglądał, jakby na chwilę zapomniał gdzie jest i co się z nim dzieje, tak zafascynowały go te oględziny. Smakował każdy fragment broni, ważył ją w ręce, na koniec świsnął nią w powietrzu, raz i drugi, i kręcąc głową z zachwytem podał Jeruzalemowi. – Nie wbijajcie jej w ziemię. Żelazo na tym cierpi i traci ostrość. A stal przednia – westchnął i oczy zamgliły mu się wspomnieniem, na chwilę urwał i dopiero po takim dłuższym oddaleniu się myślami w jakiś inny, swój świat wrócił, aby skończyć zdanie – znam tylko jedno miejsce na ziemi, gdzie kują takie głownie. Najlepsze pod słońcem. Aleć... Nagle spojrzał żywo na atletę i zapytał: – To jak was zowią? – Jeruzalem – rzekł szalbierz i przystroił twarz w jeden ze swoich wystudiowanych, przyjaznych, uśmiechów.
– Jeruzalem, gadacie, Jeruzalem... Dziwne imię... – powiedział kiwając głową i zaczął mechanicznym ruchem nawijać końce brody na palec, kręcąc mały pukiel – skąd to u was taka szabla? – Od jednego kupca ze Wschodu – odparł atleta i widząc zainteresowanie rycerza dodał – wybaczcie, lecz nie na sprzedaż. Życie wam zawdzięczam, ale tej szabli nie sprzedam. Mogę wam co insze dać i bez pieniędzy, boście nam żywoty uratowali, znaczy mnie i Bękartowi, i małej Gigi, o tam małpka na wozie, co ją widzicie, ale szabli wam nie mogę dać. Chodźcie sobie co wybrać... Przeszedł do wozu, wskoczył na tył, gdzie już posłusznie usadowił się chłopiec. Zaczął otwierać kufry i proponować rycerzowi kolejne dobra. – Może chcecie oleju z głowy Salomonów górskich, co przysparza mądrości? – zapytał i wyciągnął w stronę Dragiełły mały, ciemny flakonik. – Nie chcecie? To może... – zniknął na chwilę cały w kufrze, grzebał, grzebał i za chwilę pojawił się, trzymając w dłoniach jakąś wyschłą bulwę – ten korzeń mandragory, co doda wam jurności, gdy go z popiołem wypić przed nocą? Rycerz nie odpowiedział. – Też nie chcecie. Aleć się wam na pewno spodoba... – znowu zanurkował w pakunkach, wywracał wszystko do góry nogami i w końcu, zadowolony wyciągnął starą, drewnianą podeszwę buta. Położył ją na dłoni z wielkim szacunkiem. Ten kawał drewna, z widocznym, ciemnym wyżłobieniem od dużego palca u nogi miał przewiercony otworek, przez niego biegł sznureczek, a na końcu przytwierdzona była pergaminowa karta z pieczęcią. – Przyjmijcie to ode mnie w darze – powiedział z uroczystą miną – ten oto kawałek najcudowniejszego sandała świętego Sebastiana zgubiony w czasie kaźni i przebity w jednym miejscu strzałą. Do niego ofiarowuję wam panie list spisany przez biskupa gnieźnieńskiego Świętopełka, co daje świadectwo prawdziwości tej świętej relikwii i uprasza o traktowanie jej z należną czcią. Panie... W imię mojej wdzięczności... Przyjmij ten dar – Jeruzalem pochylił głowę i czekał na przyjęcie. Jednak Dragiełło odmówił skinieniem. Uśmiechnął się z wyższością i rzekł: – Widać waszą pobożność, drogi mężu. Wielcem jej rad. I waszej wdzięczności. Jeno wdzięczni ludzie to tacy, co żyją po bożemu. Zachowajcie tę świętą relikwię i niech was prowadzi bezpiecznie po drogach, was i dziecko wasze. Mnie na pomoc innych błogosławionych zdawać się nie trzeba... Sam jestem w prostej linii potomkiem osoby świętej i przez Kościół na ołtarze wyniesionej... – Wybaczcie, nie znałem was – Jeruzalem skłonił się nisko – jakiż to święty w waszą krew się przelał? Dragiełło dumnie wygiął dolną wargę i przyjął dostojną pozę, po czym wyjaśnił dobrotliwie: – Moim dziadem w prostej linii był święty Jerzy, pogromca smoków. Po nim mam wychudłą kibić, krew odporną na jady, płomienia się nie lękam i z Adelajdą świat przemierzam, wszelką gadzinę żelazem pieniąc. Jam jest Dragiełło, herbu Kraplan. Jeruzalem skłonił się jeszcze raz, chociaż w kąciku jego ust zamigotał ironiczny uśmiech. Mrugnął nawet do Bękarta po szelmowsku i dał znać, by też się pokłonił z szacunkiem. Chłopiec patrzył z wielkim podziwem na rycerza i pokłonił się szczerze. – Dokąd to podążacie i kim jesteście? – zapytał dzielny Dragiełło, luzując paski spinające kirys, by go sobie zdjąć. Szalbierz schował święte obuwie do kuferka i zaczął wszystko porządkować i układać na swoim miejscu. Małpka iskała w tym czasie kubrak z nieistniejących insektów, jakby chciała zaznaczyć swoją obecność. Kuglarz zaś tłumaczył rycerzowi: – Jak wam rzekłem – zowią mnie Jeruzalem. Jestem stanu wolnego i toć sobie bardzo cenię, po drogach jeżdżę, świat poznaję, a i żyję sobie z fachu różnego. To łańcuchy rwę ku
uciesze gawiedzi, to sztukę pokażę, to zioła komu sprzedam, to kogo z podagry uleczę na węglach palonych, to świętą relikwię wręczę, jak zapłatę sowitą da. Jedni gadają, żem szalbierz, inni, że cuda prawdziwe z nieba ściągam, a po prawdzie sam nie wiem, czym szalbierz, czym anioł. Ot, życie takie, na drodze... A ten mały, to Bękart, przybłęda, a nie mój. Na wozie jedzie, umyje co trzeba, pomoże... A ów zwierzak, co widzicie, wołam go Gigi. Ze Wschodu jest, tam takie żyją. Ludziska się dziwują i miedziaki kładą, jak sztuczki wyczynia, jak gębę wykrzywi, to śmiechu co niemiara... Dragiełło słuchając zrzucił pancerz z westchnieniem ulgi. Pod spodem, na wychudłym ciele, wisiała kolczuga z drobnych oczek, gdzieniegdzie podziurawiona. Ją też zdjął i wszystko położył na siodle jucznego konia, zostając w olbrzymiej koszuli, która kiedyś pewnie była biała, a teraz przypominała barwą leśne igliwie. Podparł się pod boki i rozejrzał. Tymczasem Jeruzalem skończył porządkowanie wozu, zeskoczył i powiedział: – A teraz do Tyńca jadę, do klasztoru. Wiozę z Biecza, dla opata, jedną maść na oparzenia. Jakbyście z nami w drogę ruszyli, to razem i raźniej będzie i przyjemniej. A osoba szlachetna, to i posłuchać co ciekawego się zda... Uśmiechnął się zachęcająco do rycerza. Ale ten rozglądał się wokół myśląc o czymś zupełnie innym: – Do Tyńca, powiadacie, do opata... Dobrze... Do Tyńca, to dobrze, to jedźcie, ino z Bogiem... Dragiełło podszedł do leżącego na środku drogi czepeczka kobiecego, podniósł go i obejrzał uważnie. Bękart i Jeruzalem przyglądali się zaciekawieni. Rycerz podrapał się po głowie zamyślony, a potem wsunął czepek w rękaw koszuli, stanął teraz przy wiszącym na drzewie wodzu ludzi lasu. Herszt bandy zastygł w bezgranicznym zdumieniu. Głowę miał zwieszoną w dół i ślepia jeszcze wybałuszone na strzałę, która przybiła go do drzewa. Muchy już obsiadły ranę i w miejscu, gdzie drzewce wchodziło w ciało zrobiło się aż czarno od nich. Dragiełło popatrzył na zarośniętą twarz trupa i rzekł przez ramię: – Zaprawdę sandał Sebastiana żywoty wam ocalił przez strzałę mojej Adelajdy. Szanujcie go i nie zbywajcie nikomu. Złapał za długą, giętką strzałę, zaparł się nogą o pień i zaczął delikatnie ją wyjmować, ruszając tam i z powrotem, tak, by nie uszkodzić drzewca ni grota. W końcu stęknął mocniej i poczerwieniał cały na twarzy. Strzała wypadła, ciało człowieka lasu runęło bezwładnie na ziemię, a Dragiełło wypuścił powietrze z płuc. Potem jeszcze odczyścił ją i przytroczył do pozostałych bełtów na siodle, zapakował na swojego jucznego konia pordzewiały miecz leżący w trawie i na koniec stanął w rozkroku, potargał się za brodę i obwieścił: – Jeszcze ino kłodę trza usunąć i możecie ruszać. Wspólnie z atletą odpięli woły od wozu i zaprzęgli je linami do pnia drzewa leżącego w poprzek drogi. Nie chciał się łatwo odsunąć, bo jodła była potężna, ale gdy odrąbali siekierami boczne gałęzie, poszło łatwiej. Można było jechać dalej. Jeruzalem przytroczył linkami pakunki, posprawdzał wszystko, wrzucił chłopaka jednym ruchem na wóz i usiadł na koźle. Tymczasem Dragiełło wytarł spocone ciało w kawał szmaty wieziony w worku z przyborami, a potem ubrał się ponownie w pancerz. Wsiadł na konia i podjechał do wozu. – Jeszcze raz stokrotne dzięki za wszystko, szlachetny rycerzu – powiedział do niego Jeruzalem skłaniając głowę – będziemy sławić imię Dragiełło, gdziekolwiek żywot nas poniesie. – Jedźcie z Bogiem – odparł rycerz. – A wy? – spytał atleta. – Ja tu mam sprawę. – Tu? W lesie? – A tu – ze spokojem pokiwał głową rycerz.
Podjechał do wozu, tak że koń dotknął go prawie bokiem i wyciągnął rękę, by złapać chłopca za nos dwoma palcami. Teraz jednak maluch był szybszy i cofnął w porę głowę. – To jak na ciebie gadają, młodzieńcze? – zapytał Dragiełło. – On jest milczek – rzucił z boku Jeruzalem – odkąd się przypałętał, pary z gęby nie puścił, to imienia też nie ma. Jak pies – sierota. Chyba nie nasz, bo nic nie wyrozumie ze słów, ino z ruchów i napięcia głosu. Ja wołam na niego Bękart. Przez przekorę może się odezwie. Rycerz przyjrzał się chłopcu uważniej. Chwycił go za brodę i mimo oporu obrócił w prawo i lewo, oglądając profil. – Milczek z ciebie? Ale ducha masz, widzę, w oku... – Milczek z niego i wilczek – Jeruzalem dogadywał nadal z boku. – A milczek i wilczek – powtórzył pogromca smoków i dodał – to jak żeś taki wilczek, to Dragiełło pamiątkę ci zostawi ze spotkania. Sięgnął do juka przy siodle i wyciągnął wisiorek. Był to kawałek bardzo ciemnej żywicy, oprawiony w metal, z uszkiem do przewlekania. – Noś go zawsze na sercu. To zastygła smocza krew. Chroni od złego. Poklepał malca po policzku, wyprostował się w siodle i podsunął konia do Jeruzalema, Uścisnęli sobie dłonie. – Bywaj dzielny rycerzu. Nie zapomnimy ciebie – powiedział Szalbierz. – Bywajcie i wy – machnął ręką Dragiełło. Wóz ruszył w drogę, skrzypiąc osiami, a cały majdan zaczął się telepać swoim zwyczajnym rytmem. Chłopiec usiadł na tyle i spuścił nogi, które dyndały nad trawami smagającymi go po piętach. Małpka próbowała złapać wisiorek, więc odgonił ją szturchnięciem. Dragiełło złożył ręce na łęku i patrzył na oddalający się pojazd. Gdy już prawie zniknął za zakrętem, skryty grubymi pniami drzew, rycerz zawrócił. Miał właśnie wbijać pięty w końskie boki, by ruszyć, kiedy usłyszał wołanie. To Jeruzalem wracał na piechotę. Jakby czegoś zapomniał. Kuglarz miał wielce zafrasowaną minę. – Co wam? – zapytał Dragiełło, kiedy już atleta zbliżył się do niego na wystarczającą odległość. Ten doszedł prawie do samego konia. – Wy tu sprawę macie? – zapytał. – A tu – odpowiedział ze spokojem rycerz i zaczął nawijać loczki brody na duży palec u ręki. – W kniei sprawę macie? – pytał dalej Jeruzalem. Dragiełło rozejrzał się dookoła, poprzyglądał jodłom, krzakom i rosnącym gdzieniegdzie bukom. – No jak knieja wokół, to i w kniei, z tego wychodzi. – To jak to tak, bo nie pojmuję. Co za sprawę w kniei macie? Dragiełło popatrzył zdziwiony: – A co to, na świętego Hiacynta – mało spraw w kniei mieć można? – Bo wy ani z nami, ani na Halicz, to gdzie? W zbroi do lasu? Rycerz wybuchnął śmiechem, a potem uniósł dumnie brodę. – Ech, widać, że ogłady nie macie. Jakże to tak indagować, jak zbójcę na drodze? Jam jest Dragiełło herbu Kraplan, rycerz księcia Henryka, a także księcia Władysława i matki jego Grzymisławy, obrońca słabych i uciśnionych istot tego padołu, omnium primum vir dei, z nadania księżnej Jadwigi, błogosławionej nam wszystkim pani nieskalanej, a także pogromca... – Nie obraźcie się – przerwał mu Jeruzalem – pytam, bo... Zamilkł nie mogąc znaleźć wyjaśnienia. Na to Dragiełło złagodniał, sięgnął do rękawa i wyjął kobiecy czepek. Pokazał go nad łbem końskim.
– Taką sprawę mam – powiedział. – Taką? – zapytał Jeruzalem zdziwiony. – A taką – odpowiadał rycerz – jak widzicie. – Białogłowa? Dragiełło podrapał się po głowie i popatrzył za siebie. – Musi, białogłowa. Chociaż tam na drzewie to niewiasta nie wisiała, chyba że na gębie zarosła. Znowu zaniósł się cienkim chichotem. – Wasza? – Kto? – No, białogłowa – wasza to jakaś, że jej szukacie? Rycerz zaprzeczył głową. – Nie. Córka jednego kupca spod Krakowa. Żalił się chłopina w gospodzie, że mu ją ludzie lasu porwali na drodze halicyjskiej, wypłakiwał, żyły chciał ciąć, w ostatniej chwili nóż mu z ręki wyrwali. Jeruzalem łypał na niego uważnie, a usta zacisnęły mu się w kreskę. – Książęcy nie mogli jej odbić? – zapytał. – Książę na Śląsk ruszył, ponoć choroba go truje, wojska nie ma w grodzie, ino straże są, a że jam... Jeruzalem pokiwał głową ze zrozumieniem i dokończył za niego: – ...a że wy obrońca uciśnionych, to... – ...to właśnie jest sprawa dla rycerza Dragiełło, herbu Kraplan – wyjaśnił pogromca smoków i puklerz włosów, jaki zawinął sobie na palcu odwinął na całą długość. – To i moja będzie... – rzekł kuglarz po krótkim namyśle. – Co rzekliście? – tym razem zdziwienie pojawiło się w małych oczkach, zaraz za długim nosem, który zaczął węszyć podstęp. – To i moja będzie ta sprawa – wyjaśnił twardo Jeruzalem. – Nie wasza. Wy z dzieciakiem jedźcie. – A wy na ludzi lasu sami się wyprawić chcecie? – Nie sami – rycerz wskazał na wiszącą dumnie na jucznym koniu olbrzymią kuszę – ino z Adelajdą. – To i ze mną pójdziecie. – Na to zgody nie ma! – obruszył się chudzielec i zaczął nerwowo targać brodę – wyście są ocaleni i macie ruszać. Droga wolna! Mnie nie honor z wami iść! – A mnie nie honor z wami nie pójść! Rozumiecie? – Jeruzalem spojrzał tak mocno w oczy rycerza, że ten przez chwilę się jąkał, wahał, skubał brodę, ale w końcu machnął głową na znak, że tak postawioną sprawę zrozumiał. – Niech wam będziecie, jak napieracie – spuścił z tonu – aleście uparci, jak ta moja chabeta, co graty na grzbiecie nosi. Jeruzalem okręcił się na pięcie, wrócił do wozu i rozpoczął przygotowania do ukrycia go w lesie. Odjechał spory kawałek i zjechał nagle w bok, gdy zauważył prześwit między drzewami. Nadjechał też i Dragiełło, mrucząc coś pod nosem o dziwach nad dziwy, jakimi jest honor szalbierza. Tak właśnie mamrocząc zabrał się razem z Jeruzalemem do pracy. Wóz zaprowadzili w gęstwinę, tak, że nie widać go było z drogi, woły wypięli z jarzma i przybili do palików, żeby się pasły na małej polance. – Na co mi to przyszło, szalbierzy i dzieci z opresji ratować, a potem mieć ich na głowie – dogadywał ciągle rycerz. Ucięli kilka drzewek i przestawili je tak, iż wyglądały, że to las naturalnie zarasta, a tymczasem stanowiły doskonałą zasłonę dla małego taboru. Dragiełło uwiązał też do palików
oba swoje juczne konie, by miały odpoczynek – w lesie i tak niewielki był z nich pożytek. Całą konstrukcję z żelastwem ściągnął z grzbietu biednego, chudego konika, równie wysuszonego, jak jego pan i cisnął na ziemię, aż dał się słyszeć brzęk tak potężny, jakby stu rycerzy naraz padło skoszonych strzałami. – Ciszej trochę – oburzył się Jeruzalem – zaraz obudzicie wszystkich ludzi lasu, jacy we wszystkich puszczach śpią, a nie tylko tych tutaj. – Dragiełło nie zna lęku i nie boi się hałasów. Niech drżą gady i smoki. – Słuchajcie no – przekonywał Jeruzalem, rozkładając płachtę nad wozem, jako dach w schronieniu dla chłopca – z zaskoczenia ich weźmiem i fortelem. Siła na nic tu i głośne wrzaski. – Raz już od rogu tyły podali, to i teraz się zlękną, a my ich najedziem, uprzednio Adelajdą troszkę ubiwszy – odpowiedział rycerz, z miłością w oku doglądając bloczków i kółek naciągu swojej olbrzymiej kuszy. – Wiecie, gdzie ich leże? – Na co mi leże? Tu, na drodze, na nich zaczekam, z Adelajdą u boku. – Na drodze raz tyły podali, drugi raz nie podadzą. Trza ich zajść, jak niedźwiedzia w gawrze. – Dragiełło, herbu Kraplan do bitwy staje, a nie zakrada się, jak szczur! – dumnie wyprężył pierś pogromca smoków. – Jakoś z Adelajdy to z ukrycia żeście strzelili – wytknął mu natychmiast atleta. To spostrzeżenie zbiło z tropu rycerza. – Prawdę gadacie. Z ukrycia – stropił się i zaczął nad czymś przemyśliwać. Dumał, dumał i w końcu stwierdził, że w jego rodzinie, już od wieków praktykuje się strzał z ukrycia, gdyż tylko w ten sposób można smoka ubić skutecznie. Na to Jeruzalem szczerze się zaśmiał, ale pominął milczeniem te, czynione na poważnie, wzmianki o potężnych, łuskowatych stworach. Usiedli i zaczęli szeptem omawiać dalsze działania. Potem przykuli małpkę łańcuchem do wozu, uzbroili się, wzięli cały zapas strzał do Adelajdy, Jeruzalem zarzucił na plecy worek, a w garści ścisnął swoją szablę, zaś Dragiełło przypasał swój miecz i na głowę wcisnął, za mały chyba, szyszak. Ruszyli. Zanim jednak poszli, atleta posadził chłopca na wozie i kilkakrotnie, bardzo powoli do niego przemawiał, pokazując palcem na wóz, na małpkę i na konie. Chłopiec chyba zrozumiał, bo pokazał paluszkiem na siebie, na wóz, na małpkę i na konie, a potem układnie kiwnął głową. Zasłonili wejście na polankę ściętymi drzewkami i powolutku, bokiem drogi zaczęli skradać się do miejsca, w którym wielkie drzewo zatrzymywało jazdę wszelkich wozów. Jeruzalem, z racji swojej siły niósł na plecach kuszę, zaś Dragiełło wiązkę strzał. Gdy dotarli do miejsca zasadzki, wleźli w krzaki. Wybrali takie skupisko niewielkich krzewów, by mieć dobry widok zarówno na miejsce, w którym leżał trup wodza leśnych ludzi, jak i na samą kłodę jodłową. W ten sposób mogli zauważyć każdego, kto zbliżałby się z jednej bądź z drugiej strony. Ukryli się dobrze pod liśćmi i zaczęli czekać. – Wielkie nieba! – załamanym głosem zaczął narzekać rycerz, gdy już wczołgał się pod wielki jałowiec – słynny Dragiełło herbu Kraplan, rycerz księcia Henryka, a także księcia Władysława i matki jego Grzymisławy, obrońca słabych i uciśnionych istot tego padołu, omnium primum vir dei, z nadania księżnej Jadwigi, błogosławionej nam wszystkim pani nieskalanej, a także pogromca smoków i wszelkich gadzin, wnuk w prostej linii świętego Jerzego i człowiek rycerskiego stanu, a duszy czystej, leży teraz w obecności zwykłego chama, w postaci, wybacz Matko Przenajświętsza – szalbierza i oszusta, pod krzakiem, jako zbój w zasadzce! – Zamilknijcie wreszcie, bo ich spłoszycie gadaniem – uciszył go w końcu Jeruzalem.
– A przyjdą? – Muszą. – Po niego przyjdą? – A juści. Po niego. Zamilknijcie już. Zamilkł tedy Dragiełło i leżał już dalej niezwykle spokojnie, cierpliwie znosząc chmary komarów, które zleciały się do jego długiego nosa, gardząc najwyraźniej krwią oszusta, który będąc tuż obok prawie się nie musiał od nich odganiać. W lesie robiło się coraz ciemniej. Zbliżał się wieczór.
ROZDZIAŁ VII
Rzeka nie była na tyle szeroka by stać się naturalną fosą dla kryjówki ludzi lasu, ale zawsze stanowiła przeszkodę do przejścia i przede wszystkim źródło wody pitnej. Płynęła niezwykle wolno, tak że prawie nie widać było jej ruchu, a brzegi miała tak zarośnięte zielskiem, trzcinami oraz plątaniną traw i gałęzi, że nie dało się prawie nigdzie do niej wejść bez robienia większego hałasu. Może właśnie to zadecydowało o tym, iż na jednym z jej brzegów ludzie lasu zbudowali swoją siedzibę. Składała się ona z kilku, byle jak skleconych chat, krytych trzciną, skórami, wojłokowymi płachtami i mających ściany oblepione wyschniętym rzecznym mułem dla uszczelnienia. Zajmowały one przestrzeń na niewielkiej polance i tworzyły zwarte koło, w taki sposób, iż wejścia do tych domostw, musiały się znajdować od wewnątrz okręgu, by uniemożliwić napastnikom wtargnięcie do środka w razie ataku. Nie było jednak żadnej formy palisady, muru, czy nawet ogrodzenia wokół sioła. Wszystkie te chaty sprawiały wrażenie skleconych niedbale i w pośpiechu, krzywo, bez niezbędnych wzmocnień, takich jak widuje się w normalnych wsiach. Gdzieniegdzie, spod warstwy zaschniętej, zamulonej gliny, jaką okryto ściany sterczały wycinane w lesie żerdzie, z jakich postawiono te konstrukcje. Najwyraźniej ludzie lasu pędzili żywot koczowniczy, przemierzając lasy w poszukiwaniu miejsc dobrych na zasadzki i rabunki. To o nich babki opowiadały klechdy dzieciom, strasząc maluchy, że jak będą niegrzeczne, to zabiorą je ludzie lasu, co się żywią ludzką krwią. Niejedno dziecko płakało w nocy, myśląc o tych leśnych stworach, co mają twarze czarne, włosy splecione, oczy kaprawe i straszne, jak u węża. Plemię wykorzystało udogodnienia terenu, by zabezpieczyć się przed atakiem niespodziewanych gości – rzeczka stanowiła, co prawda niewielką, ale jednak trudną do przebycia przeszkodę, z racji stromych, porośniętych ostrymi krzakami brzegów, zaś polana była na tyle obszerna, że można było na niej wieść całkiem wygodne życie. Na wielkim, rozłożystym dębie, rosnącym prawie przy samej wodzie, znajdowała się strażnica – był to rodzaj pomostu zbudowanego w rozwidleniu konarów, na samej górze, skąd obserwator musiał mieć doskonałe pole widzenia. Jeruzalem wskazał ją palcem Dragielle, gdy tylko rycerz usadowił się obok niego, by rozpocząć obserwację. Siedzieli obaj na gałęzi drzewa, po drugiej stronie rzeczki, i dokonywali lustracji terenu. Rycerz pokiwał głową i zmrużył oczka, usiłując dostrzec, czy na strażnicy ktoś jest. Przez dłuższą chwilę wydawało się, że nie ma tam nikogo, lecz w końcu ukazała się ciemna postać, rozprostowująca kości po długim siedzeniu na żerdziach. Strażnik oparł się o poprzeczkę i patrzył w dół. Dragiełło szturchnął w bok Jeruzalema, lecz ten syknął zniecierpliwiony: – Nie szturkajcie mnie, bo zlecę. Drogę do kryjówki ludzi lasu poznali już poprzedniego wieczoru. Ich czekanie przy drodze opłaciło się – nie zdążyło się jeszcze ściemnić, gdy pojawiło się trzech ubranych w skóry mężczyzn. Rozglądali się nerwowo, ale stwierdziwszy, iż kłoda jest odsunięta, a wozu nie ma, doszli do wniosku, że ich niedoszłe ofiary są już gdzieś daleko, więc niebezpieczeństwo ze strony jeźdźców nie istnieje. Po krótkim badaniu najbliższej okolicy, nasłuchiwaniu, przykładaniu ucha do ziemi, w końcu złapali martwego wodza za ręce i nogi, przytwierdzili rzemieniem do dwóch długich kijów, jak zabitą sarnę i poszli w las. Dwóch z nich niosło trupa, a trzeci torował drogę wśród chaszczy. Jeruzalem poszedł ich tropem, zaś Dragiełło pozostał w krzewach z Adelajdą przy boku. Szalbierz skradał się kocim ruchem i wkrótce zorientował się, że mężczyźni weszli na ścieżkę. Żeby do niej trafić należało pokonać dość gęste zarośla, ale kiedy już Jeruzalem się przez nie przecisnął zobaczył, że dróżka jest
bardzo wyraźna. Okazało się, że kryjówka ludzi lasu nie leży zbyt daleko, bo wystarczyło iść tym wąskim szlakiem krótką chwilę, by do niej dotrzeć. Wioska była ulokowana tuż za rzeką, a jedyne wygodne dojście do niej stanowiła kładka zrobiona z pnia olbrzymiego drzewa, przerzucona z jednego brzegu na drugi i pełniąca rolę mostu. Górna część kłody była ścięta siekierami i w ten sposób uzyskano w miarę płaską powierzchnię, po której nie ślizgały się stopy. Zejścia do rzeki były tak mocno zarośnięte, iż przedzieranie się przez nie zrobiłoby zbyt wiele hałasu. Jeruzalem i Dragiełło wybrali się tu w nocy, gdy jeszcze było ciemno i dotarli do kryjówki ludzi lasu tuż przed świtem. Bękart, czy też, jak go nazywał Dragiełło, Wilczek, palił się też do tej wyprawy, gdy zobaczył, jak wrócili wieczorem, by szykować się do nocnego wypadu, lecz tak wyraźnie zabronili mu iść za nimi, że został ze skwaszoną miną i wyglądał na obrażonego. Nad rzeką znaleźli w końcu dość rozłożyste drzewo, na które się wdrapali i schowani za gęstym listowiem dokonywali oględzin sioła leśnego ludu. Tam wcześnie rano zaczęło już pulsować życie. Wracali z lasu zwiadowcy i myśliwi, objuczeni zwierzyną wyciągniętą z sideł. Z otworów w dachach uniósł się dym, znać, że ktoś gotował pierwszą strawę. Z jednej z chat wyszła kobieta, by nabrać wody. Patrzyli, jak się pochyla z drewnianym cebrzykiem i potem wraca do swojego szałasu. – Co myślisz, Szalbierzu? – zapytał szeptem Dragiełło. – Właśnie dumam, jak ich podejść – odpowiedział Jeruzalem, marszcząc czoło – można by dalej w górze rzeki się przeprawić i zaatakować z tamtej strony, gdzie się nie spodziewają. – I cóż ci to przyniesie, na świętego Cyryla? – rycerz swoim zwyczajem zaczął nawijać brodę na palec, ale że prawie by spadł z drzewa w tym momencie, więc zrezygnował i schwycił się dłonią gałęzi. – Zaskoczenie – odpowiedział atleta. – Widać, że w boju żeście niezaprawieni. Ja żem stoczył walk z górą sto pięćdziesiąt – wiedzcie, że pierś ta dzielna, brała udział w potyczkach na Ziemi Świętej i w dalekich lasach Saksów, a i w krainach wiecznego zimna, gdzie ludy o czerwonych twarzach żyją. A jak pierś bywała w świecie, to i ta ręka razem z nią. A jak ta ręka to i palec ów. A jak palec to i broda. A jak broda, to i głowa przecie. A jak głowa, to wiem co mówię, słuchaj chamie rycerza... Kuglarz westchnął ciężko i rzekł: – To gadajcie, ino cicho, bo zaraz wieś całą zbudzicie paplaniem rycerskim. Jaki macie plan? I czemu zaskoczenie wam się nie podoba? – Zaskoczenie, widzisz, zaskoczenie... Puść wojów na bój przez rzekę – masz zaskoczenie? Nie. Tyle co hałasu narobią i zanim dolezą, to się potopią. Albo i zajdź w górę rzeki i atakuj od lasu, z ich brzegu, aleć w pojedynkę – to jak to się zowie? Zaskoczenie? Nie – głupota, bo bać się jednego nie będą. Trza im oczy zmydlić i fortelem zadziałać. Przestraszyć więcej, niż naprawdę uderzać... – Nawet do rzeczy gadacie – Jeruzalem podsunął się do rycerza – to co wam po głowie chodzi, jak żeście w bitwach bywały? Rycerz popatrzył zadowolony na niego, uśmiechnął się i zaczął znowu nawijać brodę na palec: – Widać, że kontakt z rycerskim stanem wam na dobre wychodzi, bo w obyczaju się chamstwa wyzbywacie. Słuchajcie... – Słucham. – Pierwsza rzecz – należy modły odbyć, jak zwyczaj nakazuje. – Modły? – Jeruzalem szeroko otworzył oczy – tu, na drzewie? – A myślicie, że Bóg na drzewo nie zagląda? Jak wyście się tu wdrapali, to i Bóg da radę. Bez modłów do Najświętszej Panienki o pomoc i opiekę Dragiełło żadnej bitwy nie zaczyna, to sobie zapamiętajcie i to sobie wbijcie do łba, jeśliście pod moją komendą!
– Pod komendą? Tu żeście już chyba trochę przesadzili, rycerzu – obruszył się Jeruzalem i zaczął schodzić z drzewa wściekły – to sobie modły uprawiajcie dalej. Jeruzalem nie pies i jeszcze pod niczyją komendą nie chodził i nie będzie chodził. Zsunął się po pniu i zerknął w górę. Dragiełło zdawał się nie zauważać tych czynności. Złożył ręce do modlitwy i stercząc jak wielkie ptaszysko na gałęzi, zaczął ze spokojem się modlić: – Ave Maria, gratia plena, Dominus tecum... – Nasamprzód o smokach plecie, a teraz modlitwy odprawia na gałęzi, jak w kaplicy, tuż pod nosem leśnej bandy, wyście rozum postradali! Wdzięczny wam jestem za ocalenie żywota, ale wybaczcie... Mnie już chyba trzeba w dalsza drogę. – ...Benedicta tu in mulieribus, et benedictus fructus ventris tui Iesus. Sancta Maria, mater Dei... – rycerz zmawiał zdrowaśki zupełnie niezrażony komentarzami dobiegającymi spod drzewa. Jeruzalem machnął ręką rozeźlony, poprawił wiszącą na plecach, przypasaną rzemieniem szablę i stawiając wielkie kroki świadczące o wściekłości doszedł do ścieżki i zaczął iść w głąb lasu. Nie uszedł jednak wiele, gdy dziwny grymas przemknął mu po twarzy. Pot zaczął płynąć po skroniach cienką strużką, jakby jego kroki w drugą stronę zaczęły go przyprawiać o wewnętrzny ból trzewi. Sięgnął ręką do czoła i otarł je zdziwiony. Przystanął i zaczął pluć intensywnie na ziemię, a zaraz potem kląć. Postał tak chwilę, odetchnął głęboko i wrócił z powrotem do drzewa, na którym siedział rycerz, modląc się nadal i patrząc w niebo. – Dragiełło! – syknął i zadarł głowę patrząc na rycerza. – ...ora pro nobispeccatoribus... – słowa modlitwy płynęły gładko z ust nieskalanego męża. – Dragiełło! – powtórzył już głośniej Szalbierz. – Ciii, nie widzicie, że modły odprawiam? Pomódlcie się i wy – odpowiedział mu rycerz rozeźlony, że ktoś przerywa mu pobożne czynności i natychmiast powrócił do swoich praktyk, składając obie dłonie. – Dragiełło! Dajcie spokój! Ja się modlić nie umiem, jako wy... – głośnym szeptem powiedział kuglarz. Dragiełło wywrócił oczy, jakby chciał pokazać niebu, z czym ma tutaj do czynienia na tym ziemskim padole. Pochylił twarz w dół: – W tajemnicy wam rzeknę, że ja też nie umiem, ale co i rusz próbuję. A wy... wy jesteście szalbierz, to możecie udać sztukę, że się modlicie. Jeruzalem pokiwał głową w wyrazie zupełnej bezradności wobec szaleństwa, jakie najwyraźniej ogarnęło poczciwego rycerza. Westchnął, splunął i wdrapał się na drzewo. Usiadł na gałęzi i czekał naburmuszony, aż Dragiełło skończy się modlić. – ...et Spiritus Sancti, amen – padło w końcu z ust nabożnego chudzielca, który z namaszczeniem się przeżegnał. Wyglądał tak, jakby teraz dopiero rozum mu wrócił i świadomość, które oddaliły się w inny świat w czasie modlitwy. Spojrzał z ukosa na pochmurnego, siedzącego z zaciśniętymi ustami, kuglarza. – Co was tak zeźliło? Modlić się nie chcecie? – Nie umiem. Jeruzalem wolny jest, jak ptak. Rozumiecie rycerzu? Jak ptak! Nikomu nic do tego, wam też. Będę chciał to i modlitwa będzie, a na razie mi o komendach swoich nie opowiadajcie, bo jam nie wasz giermek. – A czyj? – zapytał zdziwiony rycerz. – Niczyj. – Całkiem niczyj? – Całkiem niczyj, jużem wam powiedział. – Toś ty biedny, jak nie wiesz komu służyć... Na to Jeruzalem nie strzymał, zaklął srodze, splunął z drzewa, patrząc jak ślina leci w dół i zmienił temat, aby przejść do jakichś konkretnych rozwiązań:
– To co wam z tej modlitwy przyszło? Macie jakiś plan? Albo co insze? Jak ich podejdziemy? Bo jak czego mądrego nie wymyślicie, to ja się na taką wyprawę z wami nie piszę... Rycerz podrapał się za uchem, nawinął pukiel brody na palec i rzekł: – Pierwsza rzecz – wybadać, gdzie tę Hannę, bo Hanna na imię córce tego kupca, niech Bóg ma ją i jego w swojej opiece, psie juchy chowają. Jak jeszcze dycha, bo mogli i ją żywota pozbawić... – To i racja – przyznał Szalbierz. – A druga rzecz... – tu nagle urwał i się zamyślił. – A druga? – podpytał kuglarz. – A druga to... – nagle zaświeciły się jego oczka, jakby wymyślił coś bardzo chytrego – ...widzicie, chodzi mi po głowie jedna myśl, co ją krzyżowcy raz w czyn wcielili pod jednym miastem... W tym momencie w siedzibie ludzi lasu coś zaczęło się dziać, więc rycerz i Szalbierz natychmiast umilkli przyglądając się temu, co rozgrywało się po drugiej stronie rzeki. Najwyraźniej nadeszła już pora aktywności porannej i, poza niewiastami, idącymi po wodę, czy chrust, zaczęli pojawiać się mężczyźni; wszyscy ubrani w skóry niedźwiedzie, borsucze, albo lisie, w większości nawet chyba niewyprawiane, bo zachowały sztywność i dzięki temu pełniły rolę pancerzy, choć widać też było gdzieniegdzie skórę lepiej skrojoną i miększą. Niektórzy z nich mieli gęste, zmierzwione włosy, wiązane w warkocze, albo olbrzymie kity wiszące na karkach, inni byli całkiem do łysego ogoleni, zupełnie jakby ta społeczność składała się z dwóch kast, które różniły się między innymi rodzajem fryzur. Ci ogoleni na łyso mieli zresztą lepszej jakości ubiory, przybierające już kształt szytych kubraków, a nie tylko dziko wyglądających skór zwierząt. Spomiędzy chat wybiegły też dzieci, które zaczęły bawić się i hasać z piskiem dookoła. Jeden z mężczyzn, widać, że starszy wiekiem, z głową gładko ogoloną, w długiej szacie sięgającej aż do ziemi, uniósł rękę i zaczął pokazywać pozostałym wojom miejsce na uboczu polany, w okolicy dębu, na którym była strażnica. Potem coś wykrzyknął i słowa te doleciały do uszu Jeruzalema i pogromcy smoków, siedzących na gałęzi, jak dwa wielkie ptaki. – Słyszeliście? – zapytał rycerz. – Słyszałem – odpowiedział Szalbierz. – Wyrozumieliście co z tej mowy? – Ni w ząb. – Ja też. Obaj spojrzeli na siebie i w podobny sposób zmrużyli oczy, bo widać było, że te same podejrzliwe myśli przebiegły im po głowach. – Czy myślicie, to co ja? – dalej pytał Dragiełło. – Nie wiem, czy to co wy, aleć może wy myślicie, co ja? – odparł mu Szalbierz. – Widzicie ten nos? – indagował dalej kwiat rycerstwa – ten to nos nie zawiódł jeszcze rycerza Dragiełły, bo w nosie tym płynie od pokoleń krew pogromców wszelkich gadzin. A tu, widzicie mój drogi Szalbierzu, nos mój coś zaczyna mnie kręcić. A jak pewnie wiecie (zresztą – jak nie wiecie, to teraz się dowiecie), Dragiełło ufa bezgranicznie tylko Najświętszej Panience, swojej Adelajdzie, oraz nosowi. Więc, jak nos mnie kręci – znaczy niepokoje w powietrzu wiszą. – To co ten nos wam podpowiada teraz? – Że to wcale nie zbóje zwykłe, ani żadne ludzie lasu. – To się z wami zgadzam, rycerzu – atleta kiwnął głową – tu i mój nos mi mówi, że to nie zwykła leśna banda. – Gadają nie po naszemu – kontynuował dalej wywody rycerz herbu Kraplan – znać, że jakiś obcy lud, dziwnie się noszą, głowy mają na łyso ogolone, chaty budują z żerdzi i skór...
... – i dzieciska ze sobą mają i baby – dodał Jeruzalem – to nie zbójów rzecz baby za sobą ciągać i dzieciska. Znowu umilkli, by obserwować, co się dzieje. Mężczyźni zaczęli rozchodzić się na kilka stron, część z nich znikła w lesie, inni poszli przez kładkę na drugi brzeg. Łysy starzec stał pośrodku polany i wydawał polecenia gromkim głosem. Niektóre sylaby, a czasem i całe słowa dolatywały do Dragiełły i Jeruzalema. Były chropawe, szorstkie, zalatywały melodią dalekich krain, raziły uszy zbitkami głosek, tak, że żadne gardło w okolicy nie dałoby rady ich wymówić bez połamania języka, miały w sobie obcą śpiewność, która z jednej, strony drażni, a z drugiej przyciąga przez nieznajomą barwę. Staruch wyciągał chudą, patykowatą rękę i wskazując miejsce pod dębem szwargotał coś po swojemu. Już po chwili zewsząd dał się słyszeć stukot siekier uderzających o drzewa. Melodia niosła się wyraźnym echem i kończyła się rozdzierającym hukiem walących się pni. Dragiełło nie mógł dłużej usiedzieć na gałęzi i zszedł rozprostować kości i rozmasować lędźwie, a Szalbierz nadal prowadził uważną obserwację. Po jakimś czasie z lasu zaczęli wychodzić pierwsi drwale, ciągnąc na linach olbrzymie pnie. Zrzuciwszy je na miejscu wskazanym przez starca, wracali w gęstwinę, by rąbać następne, gdy tymczasem na miejscu inni zaczęli z wyciętych w lesie bali układać piramidę. – Co tam widzicie? – szepnął głośno Dragiełło zadzierając głowę. – Wejdźcie, to obaczycie – odpowiedział równie głośnym szeptem atleta. – Kiedy mnie gałąź kłuje, a lędźwie mam rycerskiego stanu, znaczy nie za bardzo tłuszczem obrośnięte. – Tak mi się zdaje, że... stos stawiają... pogrzebowy – wyjaśnił Jeruzalem schylając głowę. – Musi dla tego zbója, co go Adelajda o drzewo rzuciła, aż dychać przestał. – Musi dla niego, ale nie gadajcie tyle, bo was usłyszą. Rycerz ucichł i zaczął chodzić w kółko, dla przywrócenia krążenia w dolnej części ciała, która najwyraźniej mu zdrętwiała, zaś Jeruzalem poprawił się na gałęzi i patrzył dalej. Po drugiej stronie rzeki trwały przygotowania do pogrzebu. Szybko i sprawnie wznoszono stos z grubych pni ścinanych w lesie. Pomiędzy nimi utykano duże ilości suchych traw, chrustu oraz uschłych gałęzi obłamywanych w lesie z dolnych partii drzew. Na samym szczycie woje postawili rodzaj tronu, obciągniętego skórą, obwiedzionego czterema włóczniami stojącymi na sztorc. Zanim posadzono na nim ciało zmarłego, kobiety obmyły je kilkakrotnie wodą, a potem namaściły dobrze tłuszczem i olejem. Jego włosy obcięto dużym sierpem, a potem mniejszymi nożami ogolono, aż do łysej skóry. Wtedy inne kobiety przystąpiły z dzbanami, w których były barwniki i za pomocą drobnych miotełek zaczęły nakładać farbę na twarz i czaszkę martwego wojownika. Starzec przyglądał się temu milcząco, a potem podszedł do brzegu rzeki i zaczął spoglądać w dal, oparty na długim kiju. Zatopił się w myślach, a jego wzrok błądził w zielonej ścianie listowia widocznej po drugiej stronie wody. Jeruzalem mimowolnie przytulił się do pnia, mając wrażenie, że oczy starego człowieka mogą go dostrzec pomiędzy liśćmi. Nagle kuglarz drgnął jak oparzony, bo w dole coś się zakotłowało. Kątem oka dostrzegł, iż Dragiełło z kimś się szamocze w krzewach, więc ześlizgnął się po pniu, starając się utrzymać taką stronę, by nie dostrzegł go starzec na drugim brzegu. Rycerz walczył z kimś leżąc na ziemi i majtając chudymi nogami. Jeruzalem rzucił się na oba ciała, całym ciężarem przygniatając je do ziemi. Wtedy dostrzegł, iż Dragiełło zmaga się z kimś mniejszym, wierzgającym okrutnie i wijącym się jak piskorz. Pod rycerzem leżał, czerwony z wysiłku, Bękart. Jeruzalem zakrył mu buzię dłonią, tłumiąc jęki, a drugą nakrył usta równie czerwonego z wysiłku rycerza. Gdy obaj się uspokoili, co znać było po wracającym rozumie do źrenic, atleta odjął powoli ręce. – Ładnie to rycerzowi na dziecko się porywać?
Ten natychmiast ze złości poczerwieniał ponownie i wydusił z siebie: – Z tyłu bestia siedział, w tym krzaku. Ale go zdradziło czkanie. Więc żem zaszedł gada od ścieżki, udając, że za potrzebą. I wtedy... Ale żem myślał, że to jeden z tych dzikusów, a nie nasz Wilczek. Przecie Dragiełło, herbu Kraplan, znany jest jako obrońca sierot, bratku, a nie dzieciobójca... Jeruzalem tymczasem popatrzył na malca i w tym wzroku była taka złość, że chłopak natychmiast spuścił oczy ku ziemi i usiadł starym zwyczajem, podciągając kolana pod brodę. – Gigi sama została przy wozie? I konie? I woły? I wóz? I wszystko? Zostawiłeś wszystko i za nami żeś polazł? – w głosie Szalbierza bulgotała taka złość, że zdawać się mogło, iż eksploduje. Podniósł rękę i uderzył chłopca, aż ten przeleciał kilka metrów do tyłu i skulił się, zakrywając głowę rękami. Następny cios już miał spaść mu na plecy, gdy rękę podnoszącą się do góry powstrzymała koścista dłoń rycerza, która zacisnęła się na przedramieniu. – Wstrzymajcie się no, Szalbierzu, albo całą przyjaźń moją stracicie – powiedział rycerz poważnym głosem – Wilczek głodny jest wrażeń, boć to i Wilczek, taka jego natura. Źle uczynił, ale wy go nie bijcie teraz, w gniewie. Karę potem jaką poniesie. Ich oczy się spotkały. Przez chwilę w źrenicach atlety płonął straszny gniew, ale potem, pod wpływem twardego spojrzenia Dragiełły, zelżał. W końcu mięśnie rozluźniły się i opuścił rękę. – Uwierzcie mi, jakem Dragiełło, karę poniesie odpowiednią, sam o to zadbam. Jeruzalem obtarł czoło z potu: – Co za ścierwo niewdzięczne. – Nie ścierwo, ino dzieciak. Uspokójcie się. Wy na drzewo wracajcie i baczcie co się dzieje za rzeką, a ja chłopaka do taboru zaprowadzę. – Ja pod waszą komendą służył nie będę, już rzekłem. – To wy z nim idźcie, a ja zostanę – powiedział brodacz i podniósł brwi oczekując odpowiedzi. – Musiał o świcie za nami leźć, bękart jeden – siłacz splunął na ziemię – a idźże z nim rycerzu, idź. Potem się z nim rozmówimy. To rzekłszy obrócił się i wrócił na stanowisko obserwacyjne. Dragiełło kucnął obok dzieciaka i wyciągnął rękę. Złapał go za rożek koszuli i pociągnął, by coś powiedzieć do chłopca. Ten najpierw się szarpnął, ale zaraz pozwolił otworzyć sobie ramiona. – Chodźże z Dragiełłą Wilczku. Trochę żeś przeskrobał, co? Krew cię do bójki niesie, hę? Oj, lube to uczucie rycerzowi Dragielle, uwierz mi – lube. I zachichotał. Malec usiadł. Jego giezło rozchyliło się w tym momencie i rycerz zauważył tatuaż na piersi. Dobrotliwy chichot natychmiast zamarł mu w ustach. Żelaznymi dłońmi chwycił chłopca za ręce, i przyjrzał się znakowi. Wbił oczy w medalion, z wytatuowaną literą pośrodku, a przez czoło przebiegła mu bruzda. – Coś widzę, że Najświętsza Panienka ostatnio na dziwne drogi skierowała rycerza Dragiełło herbu Kraplan, oj na dziwne... – wyszeptał do siebie w zadumie, przyglądając się sino-błękitnemu rysunkowi. Całkiem teraz spoważniał: – Skąd to masz, synku? Ktoś ty? Chłopak nic nie odpowiedział. – Rozumiesz, co gadam? Malec kiwnął głową na znak, że nie rozumie. – Jak nie rozumiesz, jeśli mi głową kiwasz, że nie? Oczy pod blond włoskami zaczęły wyrażać bezradność. – To wyrozumiesz coś z naszej mowy? Teraz kiwnął głową na tak.
– Coś ty mało rozumiesz, ale rozumiesz. Będziesz gadał? I po raz kolejny maluch pokiwał głową, ale tym razem znowu zaprzeczył. – Niech ci będzie. Potem się tym zajmiemy, a teraz chodź, idziemy do wozu. Złapał go za rękę, podniósł jak piórko i kocim ruchem stawiając długie, patykowate nogi ruszył ścieżką w stronę zostawionego przy drodze wozu. Po drugiej stronie rzeki przygotowania do pogrzebu nadal trwały. Ciało zmarłego okryto wojłokami. Z lasu znoszono coraz większe ilości traw, suchych gałęzi, kawałów kory. Wszystko to upychano w szpary pomiędzy grubymi pniami. Starzec widząc, że praca toczy się zgodnie z jego wytycznymi, dostojnym krokiem oddalił się w głąb osady. Jeruzalem starał się z wysokości swojego punktu obserwacyjnego przypatrzyć twarzom tych ludzi, krzątających się przy stosie. Było w nich coś niepokojącego, jakiś ciemny rys z dalekich stepów, z odległego południa. A jednocześnie niektórzy z nich, ci którzy mieli plątaninę włosów na głowie, odznaczali się jasnymi czuprynami. Przyglądał im się z zaciekawieniem, łowiąc okiem wszelkie szczegóły, wsłuchując się w dochodzące zdania, czy słowa, obserwując giętkość i mocną budowę krępych ciał. Po jakimś czasie, gdy kobiety skończyły malować twarz i ręce zmarłego niebieską farbą, z lasu przyprowadzono krępego, małego konika, z gęstą ciemną grzywą. Jeden z wojowników uwiązał go do żerdzi przy stosie, a potem przyniósł duże skórzane siodło, zarzucił mu na grzbiet i docisnął popręg. Tymczasem Dragiełło, mamrocząc pod nosem, wywracając oczami, strzępiąc co i rusz siwiejącą brodę, mlaszcząc i krzywiąc się, zaprowadził chłopca za rękę z powrotem do obozowiska. Tam posadził go na wozie i pokiwał palcem: – Masz tu siedzieć, łobuzie i czekać. Cały majdan pod twoją komendą, Wilczku. Koni pilnować. Wołów. I tej gadziny rudej, z ogonem zawiniętym w kółko... Co Dragiełło powiedział, to poświadczyć musisz kiwnięciem łepetyny... Chłopiec pokiwał głową. – A o tym... – tu kościsty palec rycerza wskazał tatuaż na piersiach chłopca – o tym pogadamy dogodniejszą porą. To powiedziawszy Dragiełło złapał konie i woły za sznurki, po czym zaprowadził w stronę rzeki, która według jego wyliczeń powinna płynąć niedaleko ich taboru. Rzeczywiście, niedaleko znalazł rzekę i w miarę łagodne zejście do wody, gdzie mógł napoić zwierzęta. Potem wrócił, uwiązał je ponownie, zakrzątnął się pośród rzeczy i z kupy żelastwa, jakie miał w swojej przedziwnej kolekcji wiezionej na jucznym koniu, powybierał różne części, zawinął wszystko w dużą płachtę i zrzuciwszy na plecy ruszył w drogę na posterunek przy rzece. Przed odchodnym jeszcze raz pokiwał groźnie chłopcu, ale ten siedział już z miną tak zrezygnowaną, że po samej jego spuszczonej głowie znać było, iż tym razem, aczkolwiek z niechęcią, ale jednak zastosuje się do nakazów. Dragiełło szedł przez las rozglądając się czujnie i co chwila sprawdzając, czy przypadkiem, nie czają się gdzieś po bokach ludzie lasu. Kiedy doszedł do drzewa, zastał pod nim Jeruzalema, który rozmasowywał obolały od siedzenia grzbiet. – Na cóż żeście przez las to całe żelastwo przytargali? – zapytał Szalbierz zdumiony, spoglądając na wielki wór z metalowymi częściami. – To uzbrojenie dla armii... – Dla armii? – Jeruzalem rozejrzał się dookoła, dla pokazania, że nie widzi tu nikogo poza nimi dwoma, a potem popatrzył na rycerza, jak na osobę niespełna rozumu i dodał – A gdzież wy tu armię widzicie? – Wyście są Szalbierzu, jak ten Tomasz. Rękę chcecie włożyć, dotknąć, żeby uwierzyć... – uśmiechnął się rycerz. – A uwierzyć można czasem i w to, czego nie widać...
Wszystko kwestia jest podejścia... Pomyślunkiem można więcej zdziałać na dzikusów, niźli tępą siłą, Szalbierzu... Zresztą sam to pewnie w swoich kuglarstwach wykorzystujecie... – To nie takie dzikusy, rycerzu, nie takie jak myślicie – poważnie odpowiedział Szalbierz. – Chcecie Dragielle wmówić, że te gęby, jak u zwierza i te łyse pały na głowach to chrześcijański jest ludek? Chyba nie wiecie, co mówicie... – Nie chrześcijański, rycerzu, nie chrześcijański, ale i nie taki dziki, jak się wam wydaje... – A wy co – znacie ich, czy jak? To czego nie gadacie od razu? Ino snujecie domysły, a Dragiełło wraz z wami niepotrzebnie kości wystawia na gałęziach na zaziębienie? Cóż to za bestie? Może rozjaśnicie co, Szalbierzu, w głowie rycerza? Jeruzalem skinął na niego, by usiadł pod pniem drzewa. Sam też kucnął i ściszonym głosem zaczął klarować rycerzowi swoje przypuszczenia, jakie przyszły mu do głowy, gdy przyglądał się kryjówce obcych: – Słyszeliście no kiedy o Połowcach? – O Połowcach? Dragiełło przez chwilę marszczył czoło, podrapał się po głowie, nawinął kosmyk brody na palec i odrzekł: – Słyszałem o różnych ludach. I tych z Północy, co na łodziach najeżdżają miasta portowe, i tych z dalekiego Południa, co w Ziemi Świętej potykają się z kwiatem rycerstwa, świeć Panienko nad duszami poległych w obronie czci jezusowej, alem o żadnych Połowcach nie słyszał. Co za licho te Połowce, bo nie wyglądają na lud boży, ino na nasienie szatańskie? – W jednej karczmie pod Sandomierzem kupiec ze Wschodu mi o nich opowiadał – ciągnął dalej szeptem Jeruzalem – i mówił, że mieszkają w stepie. Na Rusi Halickiej zwą ich Połowcami – a to stąd, że dzielą swój lud na dwie połowy. Jedna bez praw jest pełnych, jak nasze chłopstwo i ta nosi włosy na czerepie, niczym białogłowy, zaś połowa druga to rycerski stan. I ci głowy golą do łysego nożami, odkąd posiądą prawa bycia wojownikiem. Dragiełło na te słowa pomacał się po rzadkich, siwych włosach i powiedział ze smętem w głosie: – To Dragiełło by jeszcze u nich za chłopka robił. Po czym gdy wymacał placki powiększającej się łysiny dodał z uśmiechem: – Choć i niedługo by się pewnie przeniósł do rycerskiego stanu. Po czym zachichotał. Zaś Jeruzalem kontynuował opowieść: – Gadają na nich Połowce, albo też Komani, od miasta dużego, co założyli daleko w stepach, a zwie się Komana. Nikt go pono nie widział, ale ten kupiec opowiadał, że nie ma tam chat, ani domostw, ani wieżyc, ni kościołów, ani murów, czy wałów – same ino szałasy z żerdzi i skór. Lud to wojowniczy i krwiożerczy. Spokoju nie zazna, ino na koniach gna przed siebie, dla szukania pastwisk i zdobyczy na kupcach jadących przez ich ziemie. Gadają inszym językiem, daleko z południowych krain, że nikt nie może ich wyrozumieć. I jeszcze jedno mi rzekł na sam koniec... – No co wam rzekł? – dopytywał się rycerz niecierpliwie. – Że po śmierci palą ich na stosach. Duch stepu w nich mieszka, wierzą, że ów duch tylko na czas jakiś w ciało się przyobleka, a potem z dymem musi ulecieć i na trawach osiąść. A jeszcze... – No cóż jeszcze? Gadajcie po ludzku... – zniecierpliwił się rycerz. Jeruzalem urwał, skinął głową, żeby rycerz szedł za nim i wdrapał się z powrotem na drzewo. Kiedy Dragiełło sapiąc ze złości usadowił się obok na gałęzi, kuglarz wskazał mu dłonią przeciwległy brzeg. Tam już kończyły się przygotowania do pogrzebu. Ciało zmarłego sterczało na samym szczycie stosu, zwrócone twarzą w stronę zachodzącego słońca, które
zaczęło kłaść na okolicę złoty płaszcz popołudniowych promieni. Szalbierz skończył zdanie rozpoczęte na dole drzewa: – ...powiedział mi jeszcze ten kupiec, a wierzyć mu mogę, bo nie raz go już słuchałem i zawsze prawdę gadał, że te Połowce mają obyczaj taki, że przed paleniem truchła, malują mu gębę na kolor nieba. By łatwiej duch się przemienił w powietrze... Na to zamilkli obaj i przez dobrą chwilę przyglądali się, jak w okolicach stosu stawiane są dzbany z jadłem i napitkiem, na ostatnią drogę przeznaczone. Mężczyźni zaprzestali noszenia drew z lasu i usiedli na trawie. Wtedy z głębi osady wyszedł, podpierając się na długim kiju, starzec i gdy skinął głową na znak przyzwolenia, rozpoczął się ostatni etap przygotowań do pogrzebu. Na ścieżce biegnącej pomiędzy chatami pojawiły się kobiety, ubrane w długie suknie poprzetykane kawałami skór, rozkrzyczane i zawodzące, z włosami w nieładzie, wymachujące rękami ku niebu i skamlające tak głośno, iż ich wycia uderzyły w ścianę lasu, jak koncert wilczyc opłakujących zmarłe szczenięta znalezione w gnieździe. Gdy pomiędzy nimi pojawiły się dwie białogłowy spętane sznurami, jak bydło prowadzone pod nóż rzeźnika, z pętlami zarzuconymi na szyję, Jeruzalem i Dragiełło aż podskoczyli na gałęzi. Jedna z tych kobiet miała na sobie kolorową, płócienną suknię, jaką noszą jedynie lepiej uposażone mieszczki i pomimo wystrzępienia i dziur; pomimo tego, że chusta, jaką zwykle zarzucają niewiasty na ramiona by chronić się przed chłodem, była uwalana błotem; pomimo tego, iż włosy wyglądały, jak sterta siana a twarz zdawała się być równie dziką, co drugiej kobiety na uwięzi, to jednak Rycerz wraz z Szalbierzem nie mieli najmniejszych wątpliwości, że właśnie widzą Hannę. Natychmiast też zaczęli toczyć gorączkowe narady taktyczne, dotyczące sposobu jej uwolnienia. Wreszcie uzgodnili ostateczną wersję, mimo kolejnej próby rezygnacji Jeruzalema, gdyż ten nie znosił rozkazującego tonu, jakiego używał rycerz. Milcząc obserwowali dalej to, co działo się po drugiej stronie rzeki. Dwie kobiety, na powrozach trzymanych przez skurczone staruchy podprowadzono w okolice stosu. Po usadzeniu ich na ziemi, zaczęto malować im twarze niebieską farbą. Połowcy gromadzili się, siadając na ziemi, jakby w oczekiwaniu widowiska. Niektóre kobiety targały włosy, płakały, inne ustawiały gliniane czworaki na trawie, a wojownicy zaczęli z nich popijać. – To jednak mieliście rację z tą Hanną – rzekł po cichu Jeruzalem – bo już myślałem, że czas mitrężę na gałęzi, obserwując to całe obce plemię, a żadnej białogłowy tam nie będzie i to wszystko jeno w głowie waszej istnieje, jak te smoki. – Smoki istnieją, tylko lud małej wiary im zaprzecza, bo się ma za mądrzejszych od Pana Boga, a co Dragiełło rzecze, zawsze z serca płynie – odparł rycerz i stuknął się w pierś, aż posypała się rdza z pancerza, po czym z troską zerknął na atletę – ale rzeknij mi Szalbierzu, czy nie chcesz się wycofać z tej przygody? Tyś przecie łazęga i cham, a nie rycerz. Rzeknij, że wracasz, a Dragiełło mieć żalu nie będzie. U mnie długu nie masz, a może i lepiej by było, żebyś do chłopaka wrócił i z Wilczkiem przez świat jechał, niźli tu, z ludem dzikim karku nadstawiał. Wcześniej mowa była o ludziach lasu, z nimi łatwiej zawsze, bo są jak bestie dzikie, a tu jednak plemię jest zorganizowane, jak sam żeś zauważył, owi Połowcy. Toć i lepiej, byś już w drogę ruszył, a Dragiełło na nich z Adelajdą pobieży i skórę im wygarbuje, bo sami widać sobie nie potrafią... Co ty na to? To powiedział i zawiesił wzrok na twarzy siłacza. Jeruzalem popatrzył też na niego i pokiwał głową z takim rodzajem troski, jakie mają czasem matki nad rozbrykanym dzieciakiem, a potem spokojnie odpowiedział: – Wiecie rycerzu. Ja was nawet polubiłem przez ten krótki czas, co się znamy. Ale też im dłużej się znamy, tym mniej was mogę zrozumieć. To najpierw cały plan układacie, żeby potem proponować mi odejście?
Dragiełło wzruszył ramionami i zrobił minę, która miała znaczyć „no tak właśnie”, ale nie rzekł nic. Na to atleta nagle zmrużył oczy: – Bogaty ten kupiec jest? – Jeden z najbogatszych w Krakowie. Co rok przywozi cały wóz towarów ze Wschodu. Zwie się Pieniążek. – To i piękne nazwisko – rozjaśniła się twarz Szalbierza – bardzo przemawia do mojej szalbierskiej duszy. I pewnie wam się jako wywdzięczy, za wyratowanie córuchny, hę? – Kto go tam wie, kto go wie... – Rycerz wzniósł oczy do nieba – dla Dragiełły nagroda jedynie w niebiesiech leży. I Najsłodsza Panienka może ją wręczyć... – To jak mieszek z dukatami z kupieckiej ręki na stół poleci, to co z nim zrobicie? – Może być, że do Trzebnicy zawiozę, księżnej Jadwidze przekazać, jako dar na dalsze, zbożne dzieło budowy klasztoru. Wielka to pani jest, powiadam ci, drogi mój sprzedawco relikwii, oj wielka i świętą na pewno zostanie, w takim umartwieniu żyje. A w Trzebnicy dalej potrzeby są duże i na klasztor ciągle środków trzeba, o co książę wszystkich uprasza. – Ale po prawdzie, jak wy z tej strony będziecie ich macać, a ja obejdę z drugiej i jeszcze w sam środek mam wlecieć, to komu się wdzięczność większa winna należeć? Temu kto schowany za rzeką, czy temu co z tyłu atakuje? Dragiełło, strapił się i nawinął kosmyk brody na palec. – No juści, że... wam, powiedzmy, połowa sakiewki przypadnie. A druga zostanie dla księżnej w Trzebnicy. Co wy na to? Dobijemy targu? – Ja targować się o nic nie muszę... Mi się połowa należeć będzie, żeby było po prawdzie... Dragiełło popatrzył na niego ze smutkiem i dodał: – A ja myślałem, że to honor wam każe z Dragiełłą pozostać, na drzewie siedzieć i na tych, jak to mówicie, Połowców, się szykować. – Cóż z honorem w grobie uczynicie? Na ogół się on w ziemi rozpływa i same kości zostają... – Jeruzalem popatrzył na niego z ironicznym uśmieszkiem, po czym dodał: – No, szykujmy się, bo jeszcze nam piękną Hannę te Komanie usmażą, jako żonę tego dzikusa i ani sakiewki nie będzie, ani klasztor w Trzebnicy się nie wzbogaci. Zeskoczył z drzewa i wziął do ręki powróz. Rozejrzał się, znalazł gęsty krzak i zaczął do niego przywiązywać koniec liny. Dragiełło, też zsunął się po pniu, po czym, starając się wykonać jak najmniej szelestu, zaciągnął w krzaki swoją wielką kuszę i ułożył ją tak, by móc razić przeciwnika na drugim brzegu. Słońce nabrało już czerwonej barwy, która zwiastuje nadejście sierpniowego wieczoru, i na wodzie położył się krwawy blask. Obaj mężczyźni uwijali się w ciszy, szykując wszystko do ataku. Szalbierz zerknął nagle na stopę i zobaczył, jak jego skórzany trzewik oblazły mrówki. Strzepnął je i zerknął w bok, koło pnia drzewa widniało spore mrowisko. Kuglarz kucnął obok i przez moment przyglądał się wędrującym owadom. Na kopczyku widać było w jednym miejscu niewielkie zamieszanie. Kilka mrówek próbowało pogryźć osę, która wbiła się szczękami w kawał martwej gąsienicy transportowanej do wnętrza kopca przez robotnice. Osa wściekła zaczęła miotać się wokół, bzyczeć przeraźliwie i kąsać wszystko. Mrówek pojawiało się jednak coraz więcej – wpijały się w nogi i odwłok pasiastego wroga i gryzły, nie zważając na śmierć współtowarzyszek. Osa walczyła, lecz w końcu zaczęła słabnąć. I gdy zdawało się, że zaraz padnie, zrezygnowała z walki i nie zważając na uczepione na całym ciele mrówki skupiła się z powrotem na gąsienicy. Odgryzła z niej kawałek i pomimo wbitych wszędzie mrówczych szczęk odleciała, unosząc ze sobą w powietrze czerwonych, malutkich wojowników. Szalbierz popatrzył w stronę wioski Połowców i zmrużył oczy.
ROZDZIAŁ VIII
Stary człowiek patrzył na stos pogrzebowy i palcami stukał leciutko w długi kij, zakończony u góry niewielką czaszką nietoperza, w której maleńkich oczodołach błyszczały dwa niebieskie, górskie kamyki. Starzec czuł pod opuszkami palców miejsce wyślizgane od wieloletniego kładzenia rąk w tym samym wygięciu długiej lagi. Znał to miejsce lepiej, niż swoje ciało, znał je doskonałe, gdyż tyle razy ściskał je w ważnych momentach swojego życia – gdy rozsądzał spory, albo wydawał wyroki, gdy słuchał w zamyśleniu ludzi skarżących się na sąsiadów, albo proszących o pomoc w schwytaniu koniokradów przybyłych od strony stepu, gdy pieczętował śluby, albo składał ofiary niebiosom i rzekom, gdy trwał w zamyśleniu i gdy ciskał słowa pełne gniewu, gdy słuchał wodzów i szamanów z innych plemion, zgromadzonych na wielkich naradach i kiedy matki przychodziły do niego, by się wyżalić. Tyle razy trzymał palce dokładnie w tym samym miejscu długiego kija, że zaczęło mu się zdawać, iż drewno wyżłobiło się pod wpływem tego dotyku, układając idealnie do ręki. Stary człowiek znał zapach kija, czuł jego zimno, gdy przykładał go sobie do czoła w chwilach osamotnienia i słabości, wspierał się na nim, jakby to była jeszcze jedna, przyrośnięta kończyna. Teraz trzymał dłonie splecione na rytualnej szamańskiej lasce i patrzył na przygotowania do pogrzebu. Dźwięk piszczałek rozchodził się w powietrzu tak, jak dzieje się to z odgłosami ptaków: można się nimi zachwycać, stając i przekrzywiając głowę, a można po prostu iść lasem, traktując ich śpiewy jako rzecz tak naturalną, że się tego właściwie nie słyszy. Tak było właśnie z melodią, jaką wydobywali z instrumentów członkowie jego plemienia. Była naturalna, jak śpiew ptaków i starzec prawie jej nie słyszał. Próbował raczej w myślach dojść do tego, który to raz stoi w okolicach stosu i widzi człowieka na jego szczycie. Jeszcze niedawno śmiejącego się, albo złoszczącego, strojącego miny, a teraz będącego kawałem mięsa i kości, z farbą nakładaną przez baby na twarz i mającego lada moment rozpłynąć się w powietrzu, jak mgła. Jak mgła... Myślał starzec... On sam jest jak mgła... Jest, a zaraz pewnie nie będzie... Zaczął zastanawiać się nad tym, ileż zbiegów okoliczności w jego życiu złożyło się na to, że stoi teraz wsparty o Kij Nocy, patrząc, jak na tronie ognistym siedzi ciało o wiele młodszego od niego mężczyzny. Co za pech... Nawet nie zdążył odkupić win... Odejdzie do krainy wielkiego stepu z piętnem bratobójcy niewymazanym z ducha... Chociaż może... Kto zna wyroki Duchów? – myślał Stary Człowiek. Starzec poczuł zmęczenie, więc usiadł na przyniesionym pniu obłożonym skórą. Spojrzał na mężczyzn grających rzewną melodię. Jeden z nich wybijał rytm na bębenku wykonanym z koźlej skóry. Patrzył na tego mężczyznę i przez chwilę przeniósł się myślami do czasów, gdy jako małe dziecko przyglądał się takim ceremoniom z oddali, bojąc się twarzy trupa, bojąc się, że ten zmarły może na niego nagle spojrzeć z wysokości stosu. A potem, gdy ogień go już pochłonie, może wlecieć mu z dymem do ust i zamieszkać w płucach... Popatrzył w stronę piramidy z belek, gotowej już prawie do podpalenia. Co znaczyła ta pierwsza śmierć na nowej ziemi? Pierwsza odkąd uciekli przed hordą nadciągającą ze Wschodu? Płacz kobiet brzmiał teraz jak śpiew i zgrał się jęczącym trelem z dźwiękami instrumentów. Żony zmarłego miały iść za mężem do świata wielkiego stepu, by tam służyć mu, jak za życia – szyć kaftany ze skór i gotować posiłki. Co dziwne – to kobieta z ich rodu, zrodzona z Połowców, wychowana wśród nich, nie mogła się z tym pogodzić – krzyczała i miotała się, chciała zerwać powróz, a nawet przegryźć go w pewnej chwili, więc jedna z
pilnujących staruch uderzyła ją z całej siły w twarz. W przeciwieństwie do niej ta obca, branka z drogi, wydawała się być w pełni pogodzona z tym, co ją czeka. Starzec patrzył na nią w zamyśleniu i zastanawiał się, co też takiego dzieje się w umyśle tej kobiety, zapatrzonej w dal, jakby nieobecnej, a nawet, co przez chwilę mu się wydawało, lecz było tak dziwne, że aż nie chciało mu się w to wierzyć – uśmiechniętej? Zdawała się być obojętna na to co się dzieje, jakby zupełnie nie zwracała uwagi, że niedługo zostanie spalona i zamieni się w stepowy dym. Może godność nie pozwalała jej na szarpaninę z więzami? W każdym razie patrzyła niemo na to, jak dwie stare baby nakładają jej miotełkami niebieską farbę na twarz. Gdy skończyły, spojrzała w stronę słońca i przymknęła oczy, ciesząc się ciepłem promieni. Wtedy Stary Człowiek wstał, wspierając się na swoim kiju i podniósł rękę. Unieśli się też pozostali. Bębenek zaczął bić żywszy rytm. Wojownicy uklękli i oddali głęboki pokłon, a potem z ich ust popłynęła pieśń dalekich stepów, chropawa i świszcząca, lecz tkana nostalgią i żalem, rodzajem tęsknoty za tym, co odpływa. Starzec spojrzał w stronę stosu. Siedząca na szczycie postać zdawała się przyglądać ceremonii z kpiącym uśmieszkiem, lekko przekrzywiając głowę, jak ptak patrzący z góry na pisklęta. Martwy wojownik miał otwarte oczy – co według wierzeń miało mu ułatwić drogę do krainy Wielkiego Stepu, tak by widział wszelkie przeszkody i by potrafił je ominąć. Tego właśnie bał się Starzec, już od kiedy był dzieckiem – tego martwego szklistego wzroku, który stawał się centralnym punktem płonącego stosu. Co tam było w środku? Co czaiło się w tym martwym zapatrzeniu? Zdziwienie? Rozpacz? Lęk? Ból? Radość, którą człowiek winien odczuwać stawiając stopę po tamtej stronie? Ludzie gadali, że po tamtej stronie jest lekkość i wielkie morze traw. Można iść wśród nich i gładzić kłosy dłonią, iść bez zmęczenia, płynąć nad nimi jak wielka łódź żaglowa, przesuwać się w cudownym szeleście i w śpiewie skowronków. Ludzie też gadali, że tam jest jasna radość. Tylko, czy... – myślał Stary Człowiek – czy ludzie prawdę gadają? A co jeśli nic nie ma? Kto to sprawdzi? Śpiew kobiet i melodia grana przez flecistów były coraz żywsze, dźwięki wibrowały, wdzierały wszędzie, kładły nisko przy ziemi i zaraz wzbijały gdzieś wyżej jakimś nagłym, strzelistym pieniem. Płaczki zawodziły smutno i przeciągle, zupełnie jakby każda z nich była matką tego mężczyzny siedzącego na stosie. Stary szaman stał opierając się na lasce i spojrzał w górę na bielusieńką czaszkę nietoperza. Ile spraw widziały jej oczy? Ile pytań słyszały? Ile razy spadły na nią krople deszczu? Co należy robić dalej? – myślał Stary Człowiek – Przenieść obozowisko gdzie indziej? Ale gdzie, jeśli już nadciągała jesień? Może czekać spokojnie – w końcu pojawienie się oddziału zbrojnych na dużym gościńcu nie powinno należeć do rzeczy nadzwyczajnych? Starzec zaczął znowu stukać palcami w Kij Nocy. Ze szczytu stosu patrzył na niego zmarły wojownik. Zdawało się przez moment, jakby przymknął oczy, a potem jeszcze raz je otworzył, więc szaman potarł dłonią powieki. Czuł dziwny niepokój, jakby coś wisiało w powietrzu, jak burza, albo nagły wicher, który przed uderzeniem zalega ciszą, aby później tym mocniej zaskoczyć świat własną porywistością. Dlaczego ten człowiek siedzi tam, na stosie? A on nadal, mimo swojego wieku, może spoglądać na świat, wdychać powietrze, smakować potrawy i słyszeć szum traw? Kto decyduje o tej kolejności udawania się w ostatnią podróż? O tym wszystkim myślał Stary Szaman. W pewnej chwili westchnął i spojrzał w stronę rzeki. Jej widok, oraz widok pędzącej w jego stronę potwornie wielkiej strzały był ostatnią rzeczą, jaką zobaczył w swoim długim życiu. Drzewce przebiło go pasie, wyrwało kawał mięsa i przeleciało dalej, niknąc między szałasami.
Stary człowiek rozkurczył dłoń i z pomiędzy jego palców wysunął się powoli Kij Nocy upadając na ziemię. Po chwili zwiotczałe ciało szamana runęło obok laski. Urwała się melodia. Zamilkli muzycy. Kobiety przestały płakać. Wojownicy zamarli w pół kroku. Upadł na ziemię bębenek. Gdzieś daleko, między szałasami, zaczął miauczeć mały kot. Wyszedł zza rogu jednego z domostw i spojrzał na stojących nieruchomo ludzi. Pisnął zdziwiony i gdy nagle uderzył w las straszliwy, wściekły wrzask Połowców, uciekł zjeżony w głąb wioski. Zza rzeki zabrzmiał nagle dźwięk rogu, ten sam, jaki wcześniej słyszano na drodze, gdy rabusie plemienni zostali zaatakowani przez tajemniczych rycerzy. Wojownicy rzucili się do swoich szałasów po broń, kobiety zaczęły krzyczeć w niebogłosy i rozpierzchły się, jak stadko kur, między które wpadł jastrząb. Z platformy obserwacyjnej, w strachu przed wrogimi łucznikami zbiegł strażnik. Leciał wymachując rękami i krzycząc, że za rzeką widać gromadzące się wojska, że w krzakach połyskują hełmy, tarcze i włócznie. Staruchy złapały za powrozy, na których były przytroczone, gotowe do spalenia żony zmarłego, po czym uciekły w głąb sioła. Dragiełło leżał na skraju rzeczki, dokładnie naprzeciwko kładki idącej z jednego brzegu na drugi. Adelajdę wsparł na ramieniu. Specjalny system bloczków pozwolił mu ją napiąć kilkakrotnie szybciej, niż robili to zwykli kusznicy – w wypadku zwykłej kuszy bowiem należało postawić swoją broń czubkiem o ziemię, wsunąć stopę w metalowe strzemię i włożyć dużo wysiłku w napinanie cięciwy. Tymczasem pogromca smoków miał machinę, która charakteryzowała się nie tylko straszliwą siłą i wielkością, ale miała też inną cechę unikalną – jej cięciwę napinał specjalny system, w którym główną rolę spełniały bloczki i zębatki, na jakie nawinięta była niewielka stalowa linka. Na jej końcu znajdował się haczyk, który należało zaczepić o główną cięciwę i dopiero napinać ramiona, kręcąc niewielką korbką. Co prawda wydobywał się wtedy terkot, który mógł zdradzić miejsce pobytu strzelca, lecz Dragiełło ciągle dopracowywał ten system, a nawet w tym celu odbył specjalną podróż do uniwersytetu w Bolonii, gdzie znalazł uczonego konstruującego machiny. Tam też studiował księgi, w których znajdowały się rysunki machin miotających i oblężniczych, tam badał siły potrzebne do wyrzucania wielkich strzał, tam pojął sposób działania śruby Archimedesa i budował niewielkie balisty, testując ich działanie. Teraz wspierał policzek o swoje ukochane cudeńko, spoglądał w postawiony pionowo celownik wycięty z kawałka blachy i spokojnie czekał. Afrykańskie drewno, z jakiego wykonano kuszę pachniało aromatem dalekich krain. Rycerz spoglądał na drugą stronę rzeki i zastanawiał się, czy Jeruzalem dotarł już na swoją pozycję. Przed chatami zaczął się niewielki ruch. Wśród traw i drobnych krzewów pojawili się wojownicy, kryjąc się za niewielkimi tarczami. Wielu z nich miało w rękach małe, stepowe łuki, lecz połowa, ta z niższej kasty, była bardzo źle uzbrojona, w proste włócznie, maczugi i długie drągi. Dragiełło rozejrzał się po swoim oddziale, jaki na brzegu rzeki utworzył wraz z Szalbierzem, korzystając ze starego sposobu krzyżowców, którzy nocami, w czasie oblężeń palili wielkie ilości ognisk, by dać wrażenie masy rycerstwa stojącego obozem, gdy tymczasem była ich zaledwie garstka. Tu rolę ognisk pełniły kawałki metalu wożonego przez Dragiełłę. Na gałęziach i na powbijanych w ziemię kijach wisiały podkowy, niewielkie kawałki hełmów i tarcz, okucia z drzwi, przerdzewiałe fragmenty kolczug znalezione na polach bitewnych. Gdy wiatr lekko zawiał ruszając krzewami, wtedy cały ten żelazny majdan kołysał się i pobrzękiwał, wydając dźwięki rozstawiającego się olbrzymiego oddziału rycerstwa. Słońce zaś, które odbijało się w błyszczącym metalu, dopełniało optycznie dzieła.
– Staaaaaawaaaaaaj! – potężny krzyk poniósł się przez całą dolinę, gdy Dragiełło wrzasnął, zwijając obie dłonie koło ust. – Kuszeeeee! – wydarł się jeszcze raz i potem pomodlił się prosząc Boga o wybaczenie tego oszustwa, które raniło jego rycerską dumę, lecz nawet jeśli nie był to klucz do uwolnienia kobiety, lecz wytrych, to jednak zdawał się być jedynym rozsądnym wyjściem z sytuacji. Rycerz pomodlił się szybko o skuteczność fortelu, przebiegł tyłem i odpowiedział sam sobie, jakby był drużynnikiem kuszników: – Jest kuszeeee! Naciąąąąągaaaać! Pobiegł z powrotem na stanowisko przed kładką, przypadł znowu do Adelajdy i przytulił do niej policzek. Złapał w otworze blaszki celowniczej strażnicę na dębie, potem zjechał niżej i przeleciał wzrokiem po szałasach, krzewach i wystających tu i ówdzie tarczach Połowców. Komanie szykowali się do obrony zamykając wojownikami przejścia między chatami. Dragiełło czekał. Gdyby wbiegli na przerzucony nad wodą pień, mógłby potężną strzałą przewiercić kilku naraz, jak kuropatwy nadziewane na rożen. Jednak Połowcy wcale nie kwapili się do ataku. Pojawienie się rycerstwa, najprawdopodobniej ciężkozbrojnego, licznego i w dodatku z machinami oblężniczymi nie napawało ich duchem walki. Czekali i nawet nie wystrzelili z łuków. Dragiełło popatrzył w okienko swojego celownika. Oderwał na chwilę oczy i ogarnął większy teren. Jego krzaczaste, białe brwi zwęziły się nagle nad długim nosem. Z lewej strony, w miejscu, gdzie kończyła się, położona na przeciwległym brzegu, polana, posuwało się do przodu czterech wojowników, skacząc od krzaka do krzaka. Najwyraźniej chcieli w jakimś innym miejscu przedostać się przez rzekę i albo zaatakować z flanki, albo – co było bardziej prawdopodobne z racji niewielkiej liczebności oddziałku – wybadać raczej sytuację i zorientować się, jakie siły wroga przystąpiły do ataku. Dragiełło wstał, złapał Adelajdę i co sił w nogach, przedzierając się z trudem przez zarośla przebiegł kawałek dalej. Znalazł miejsce, skąd mógł trafić któregoś ze skradających się. Klęknął, rozgarnął gałęzie i przyłożył kuszę do ramienia. Naprowadził ją na cel, wybierając idącego na przedzie wojownika, z tarczą zawieszoną na plecach. Wymierzył, wstrzymał oddech, czerwieniejąc z wysiłku, ustabilizował długą kuszę i pociągnął za język spustowy. Odrzut szarpnął nim w tył. Strzała pomknęła z wielką prędkością i trafiła Połowca w plecy, akurat w momencie, gdy obrócił się on w stronę rzeki. Bełt przeszył wiklinowy krąg tarczy z łatwością, a wojownik padł nieżywy, plując krwią. Pozostali trzej natychmiast uciekli w popłochu. Dragiełło przebiegł na swoje stanowisko przed mostkiem, szybko nakręcił naciąg, nałożył nową strzałę i położył się łapiąc z trudem oddech. Zza zasłony ustawionych z tarcz wzleciała nagle w niebo chmura kilkunastu strzał. Zakreśliła półokrąg na niebie i spadła w krzaki nad rzeką, tam gdzie widać było fragmenty uzbrojenia rycerskiego. Jeden z Połowców wychylił się spomiędzy szałasów nasłuchując. Jedynym i najlepszym probierzem skuteczności strzałów łuczniczych była skala wrzasków wydawanych przez tych, którzy zostali trafieni. Na ogół po każdej takiej salwie rozlegały się chóralne jęki, płacze i krzyki, tych, w których ciała wbiły się grube drzewca strzał. Tymczasem znad rzeki nie dochodził teraz nawet jeden dźwięk, panowała zupełna cisza. Dragiełło przyłożył dłonie zwinięte w trąbkę do ust i – tak głośno jak się da – zaśmiał się, by szyderstwo śmiechu doszło do uszu wojowników po drugiej stronie rzeki. Potem nawet wstał, by lepiej go było słychać i wrzasnął po łacinie: – Maleeeeeddddddiiiiictiiiiiisssss! Połowcy odpowiedzieli kolejną salwą z łuków. Strzały ze szmerem wpadły w krzaki. Dragiełło zmrużył oczy patrząc z niecierpliwością, kiedy do akcji wkroczy Jeruzalem. Wtedy właśnie z tyłu za wioską rozległ się jakiś wrzask.
Pierwsze fragmenty dachów od strony lasu zaczął już zajmować płomień, a jego języki dość szybko przeskakiwały coraz wyżej i wyżej. Zarośnięty mężczyzna stał obok zagrody z krępymi, małymi konikami i patrzył, jak wybiegają przez zsunięte żerdzie, po czym uciekają w las. Stał i krzyczał w niebogłosy, żeby powiadomić swoich współplemieńców. I jego krzyk urwał się tak szybko, jak się zaczął, gdyż gardło przecięła mu w poprzek, wschodnia szabla, którą trzymał jeździec siedzący na jednym z koni. Szalbierz spojrzał w stronę rzeki. Miał teraz mało czasu. Zeskoczył z konia i wpadł do ostatniego od strony lasu szałasu, gdzie widział, jak staruchy wprowadzają córkę kupca. Na chwilę stracił ostrość widzenia, gdyż wewnątrz panował mrok. Usłyszał dziwny charkot i zobaczył tylko kątem oka rzucającą się na niego postać. Instynktownie pchnął szablą w tę stronę. Tuż obok jego twarzy pojawiła się, drgającą w agonii, twarz starej kobiety, pomarszczonej i ciemnej, z włosami potarganymi, jak u leśnej wiedźmy. Charczała umierając i powoli opadła jej ręka, w której trzymała zakrzywiony, pordzewiały puginał. – Jesteś? – usłyszał nagle głos kobiety dobiegający z ciemnego kąta. – Szybko! – krzyknął, złapał ją za ramię i zaczął ciągnąć za sobą. Wypadł przed szałas i zerknął w stronę wioski. Panowała tam straszliwa panika. Wszędzie słychać było krzyki przerażenia. Wojownicy porzucili pozycje obronne od strony rzeki, gdy zrozumieli, że są otoczeni. Kiedy ich konie pobiegły w las, postanowili zrobić to, co wszystkie ludy nomadów robią w sytuacji, gdy rzeczy dzieją się nie po ich myśli – uciec i dopiero potem się nad wszystkim zastanowić. Mężczyźni łapali dzieci na ręce. Starsi ludzie biegli wywracając się. Niektóre kobiety starały się zabrać najcenniejsze rzeczy z dobytku, zawijając je szybko w szmatki. Nikt nie myślał już o obronie, a wszyscy gnali do lasu, by jak najszybciej zniknąć w gęstwinie. Tumult jaki zapanował wybuchł nagle, z nieopisaną siłą i nikt nie dałby już rady go opanować. Dziesiątki stóp wzbiły w powietrze takie tumany kurzu, że wszystko zaczęło zdawać się potworną zawieruchą, w której być może zaraz pojawi się wróg atakujący z lasu. Szalbierz wskoczył na konika i sięgnął ręką do kobiety, żeby ją złapać i wciągnąć na siodło. W tym momencie z tłumu wypadł na niego wrzeszczący wojownik. Miał łysą głowę i wymalowany pas idący pionowo, przez lewą część twarzy. Krzyczał i biegł z uniesioną włócznią. Jeruzalem z całej siły uderzył konia szablą w zad i zwierzę dźwignęło się, stając dęba. Włócznia wbiła się w jego bok. Koń runął na ziemię. Połowca puścił drzewce włóczni i sięgał do zawieszonej u pasa maczugi, gdy otrzymał cios szablą prosto w głowę. Upadł na kolana zalewając się krwią. Jeruzalem szybko przeciął więzy na rękach kobiety. – Uciekamy – krzyknął i zaczął biec w stronę lasu. Ona jednak tkwiła w bezruchu, patrząc w przestrzeń. Podbiegł do niej i krzyknął, by przebić się przez wrzask panujący w wiosce: – Biegnij za mną! Kobieto! Nie ruszyła się. Wziął ją na ręce, zarzucił sobie na plecy i pobiegł do lasu, niknąc między pniami. Gdy pył we wsi opadł, spomiędzy płonących szałasów wybiegł mały kotek. Drżąc z przerażenia szukał drzewa, na jakie mógłby się wspiąć. Miał całą białą sierść, z niewielką czarną łatką przy nosku. Miauczał przeraźliwie, szukając pomocy. Wszędzie leżały porozrzucane kawałki ubrań, łapcie, skóry, maczugi, tarcze, jakieś zbite dzbanki. Całą wioskę spowijał czarny dym z płonących domostw.
Kotek piszcząc pobiegł w stronę rzeki. Zobaczył leżącego na ziemi człowieka w powłóczystej szacie i przypomniał sobie, jak kiedyś ten człowiek brał go na ręce i pieścił. Zbliżył się więc do niego miaucząc i szukając ratunku. Jednak stary człowiek leżał całkiem nieruchomo, a jego szkliste oczy wpatrzone były w niebo. Kotek otarł się o jego twarz i nie znajdując ciepła zaczął biec dalej. Dopadł do wielkiej konstrukcji z dużych pni drzewa. Na jej szczycie siedział drugi człowiek. Ten też się nie ruszał. Kotek wspiął się na górę, wbijając pazurki w kolejne belki, wszedł po nodze na kolana człowieka i tam zwinął się w kłębek. Miauknął cicho. Ale człowiek nie chciał go pogłaskać.
ROZDZIAŁ IX
Krople sierpniowego deszczu uderzały w poszycie dachu wydając głuchy dźwięk, podobny do tego, jaki słychać na olbrzymich liściach łopianu w czasie ulewy. Te jednak krople, które płynęły po twarzy dziewczyny siedzącej na wozie, to nie były strugi wody lecącej z niebios ku ziemi, lecz... łzy. Ciekły swobodnie po policzkach, całkiem jakby nad jej głową nie było żadnej osłony i jakby to deszcz obmywał jej twarz zbawiennymi strumykami, przynoszącymi ukojenie zbolałej duszy, i być może łatwiej było jej płakać właśnie wtedy, gdy cały świat wydawał się być mokrym i załzawionym, a być może to wysoko w chmurach komuś zrobiło się żal tej kobiety i też zapłakał. Dragiełło jechał przez pół dnia milcząc, z głową zwieszoną, tak że deszcz spływał po bokach rycerskiego szyszaka i kapał na ramiona zbroi. Jeruzalem zaproponował rycerzowi, by przesiadł się na wóz, a konie przywiązał z tyłu, lecz pogromca smoków był jednocześnie obrońcą wszelkich uciśnionych i gdy zobaczył niewieście łzy, których nie dało się ukoić żadnymi słowy, zdecydował, że będzie jechał konno, by nie naruszać spokoju białogłowy i pozwolić jej spokojnie ronić krople żalu. Gdy zaprowadzili ją poprzedniego dnia do obozowiska, w którym czekały konie i woły pod opieką małpki oraz chłopca, powiedziała tylko, że przez te wszystkie dni hańby i bólu nie płakała, bo chciała mieć wolną duszę. – Teraz, gdym odzyskała wolność ciała, pozwólcie rycerze, wypłakać się mej duszy – powiedziała, przez jej twarz przebiegł nagły skurcz i z oczu zaczęły płynąć owe łzy. Spakowali się więc w milczeniu, jakoś wcale nie radując się ze zwycięskiego zakończenia tej przygody, a jedynie przyglądając z ukosa na te szlachetne, niewieście krople smutku. Jeruzalem nawet szepnął na ucho Dragielle: – Nie ruszajcie, niech ryczy, babom takie ryki potrzebne. Odczekamy, aż jej smętek odejdzie i co pogadamy. – Macie rację – odszepnął mu rycerz – jedźmy i nie gadajmy. Jechali więc milcząc, a zbroja Dragiełły zdawała się z każdą minutą tej jazdy przez ulewę coraz bardziej rdzewieć, chlupotać i rzęzić, lecz rycerz nie reagował na żadne namowy i nie chciał zrezygnować z jazdy w siodle. – Tyleż to razy zmokły nam grzbiety, Adelajdzie i mnie, że to nam nie dziwota, A chyba żeście nie widzieli nigdzie rycerza krwi szlachetnej, znanego w świecie pogromcy smoków i obrońcy dziewic, jak zwykłą podwodą podróżuje, jako chłopek, albo inszy łazęga – perorował zawzięcie, gdy w czasie któregoś z postojów Szalbierz usiłował go nakłonić na jazdę pod dachem – wam wypada, bo z wami inna sprawa, wy jesteście łazęga, jakich teraz po drogach niemało, inaczej mówiąc cham zwykły, co posmakował wolności na furgonie. Jedźcie sobie spokojnie i Dragiełły herbu Kraplan wołami nie ciągnijcie, bo nie uchodzi. Nie uchodzi i tyle. Dzieciak niech jedzie i ta niewiasta... – Mieliście nie gadać – wtrącił się Jeruzalem, gdy rycerz brał oddech przed kolejnym zdaniem. – Prawda – spochmurniał Dragiełło i przestał mówić. Czasem tylko nawijał jeden z kosmyków brody na palec. W twarz córki kupieckiej właściwie nie spoglądał, bo było w niej coś tak przemożnie smutnego, gdy siedziała na tyle wozu i patrzyła na drogę, a po jej twarzy płynęły kolejne strugi łez. Było w jej płaczu coś takiego prostego, zrodzonego z natury, jakby przez długie dni niewoli u Połowców gromadziła te tysiące kropli, a teraz dopiero, uznawszy, że mogą płynąć spokojnie, otworzyła im bramy w powiekach i pozwoliła uchodzić. Twarz miała kamienną, zapatrzoną w dal i tylko te słone strugi ciągle biegły po policzkach, tak że wszystko zdawało się być deszczem – rozpacz kobiety, smutek niebios, melancholia rycerza.
Wilczek też dostroił się do nastroju i siedział w swojej obronnej pozie, z kolanami pod brodą, a na zaczepki małpki chcącej przerwać deszczową nudę jakąś zabawą, reagował wzruszaniem ramion i odtrącaniem zwierzaka. Następnego popołudnia uznali, że są na tyle daleko, by nie obawiać się już ataku Połowców, więc Jeruzalem postanowił rozbić obóz. Na miejsce wybrał mały pagórek porośnięty wyschłymi w słońcu trawami i ocieniony kilkoma potężnymi dębami. Rozciągał się z niego widok zarówno na drogę w dwie strony, jak i na rozległe łąki kładące się żółtym dywanem prawie po horyzont, na którym dopiero ciemniała linia kolejnego lasu. Skraj leśnej głuszy, z którego właśnie wyjechali zapewniał odpowiednie zabezpieczenie przed wiatrem i dawał szanse na zdobycie w miarę suchych gałęzi na rozpałkę. Szalbierz w ten sposób pokierował wołami, by wciągnęły furgon na szczyt pagórka tak, by jego bok zatrzymywał wiatr wiejący od strony łąk. Potem poszedł z toporkiem do lasu i wrócił z długimi drągami, z których dość szybko sklecił przestronny szałas. Wraz z Wilczkiem poprzetykał go świeżymi gałęziami i nakrył kawałem płótna. – A wy nam przy budowie nie pomożecie? – zapytał Dragiełłę, który zrzucił żelastwo z jucznego konia pod drzewo, przykrył je jakąś szmatą i rozpoczął dziwne medytacje, wpatrzony w przestrzeń. Jednak rycerz pozostał głuchy na to pytanie, zaś jego mina wyrażała dezaprobatę dla takich impertynencji i to w czasie, gdy osoba szlachetnego rodu oddaje się ćwiczeniom duchowym. Atleta dokończył więc budowę schronienia jedynie z pomocą chłopca. – Tam spać będziemy, rycerzu herbu Kropla, czy jak tam, co się pracą uczciwą nie skala – powiedział ze złością, wskazując szałas, a potem skierował palec na furgon – zaś na wozie jedynie piękny stan, znaczy się niewiasty, czyli... Gigi i Hanna... Przez chwilę myślał nad słowami, które właśnie wypowiedział i wybuchnął serdecznym śmiechem – Gigi i Hanna, ha ha ha ha, niewieści stan, ha ha ha ha! Umilkł dopiero, gdy napotkał smutny wzrok kobiety – wtedy chrząknął, jakby mu coś w gardle stanęło, albo jakby go choroba brała i odszedł na bok poklepując się po plecach. Deszcz tymczasem nie dawał spokoju i lał się z nieba to mniejszymi, to większymi strugami, tak że wszystko zdawało się być już przemoknięte do cna – ciżmy, kubraki, spodnie, giezła, skórzane elementy uprzęży, wyściółka hełmu rycerza, a nawet smycz małpki. Dragiełło postukał palcem w zdjęty szyszak i ze zgrozą w oczach stwierdził, że od tego jednego stuknięcia w stalowym nakryciu głowy zrobiła się dziura. Gdy zobaczył to chłopiec, wybuchnął śmiechem, co rycerz natychmiast zgasił oburzonym spojrzeniem i dodał zgryźliwie: – Gadać nie gada, psia jucha, a śmieje się, gdy najmniej wypada. Uważaj, żeby cię rycerz za gadzinę nie uznał, bo marny będzie twój los młodzieńcze. W chwilach, gdy ulewa traciła na mocy Jeruzalem ułożył z co suchszych gałęzi małe ognisko, które nakrył wywróconym do góry dnem kotłem i w końcu, podrzucając kory brzozowej, rozpalił ogień. Pod daszkiem szałasu, grzejąc się usiedli wszyscy, nawet i Hanna zeszła z wozu, wyciągając dłonie w stronę ognia. Nie wiadomo było czy nadal płacze, gdyż właściwie każdy miał lico zmoczone deszczem. – Te Połowce, czy jak ich zowią – Komany, to dzikie jakieś całkiem, jak ludy co żem je oglądał w drodze do Ziemi Świętej – zaczął nagle gadać Dragiełło przerywając ciszę wypełnioną jedynie chlapaniem deszczu po liściach drzew – co to ich napadło, żeby z jakich krain dalekich nasze polskie lasy nawiedzać? Jeruzalem spojrzał tylko na rycerza, ale nic nie odpowiedział, toteż siedzieli tak przez długą chwilę, słuchając jedynie deszczowej melodii wystukiwanej na dębach przez cieknącą z niebios wodę. Dragiełło zakręcił loka z brody na swoim dużym palcu, przyjrzał mu się z uwagą i rozwinął na całą długość, a potem kontynuował, zupełnie, jakby część jego myśli
dokonywała żywota wewnątrz siwej głowy, a inna część znajdowała ujście w wyrzucanych nagle z ust zdaniach: – To mało im stepów i pustyń, mało skalistych uskoków w wysokich górach, mało kóz i mleka, mało kupców do złupienia na drogach w tym ich kraju, a jeszcze musieli do nas zjechać? Co za licho ich przygnało, tych Połowców? Przecie to jeszcze ziemie Rurykowiczów na wschód od nas leżą, a to z Rusami zawsze za łby się brały te Połowce, to czemu tym się chciało aż tutaj, w nasze lasy zapuszczać? Co za diabelskie nasienie? Rycerz wyciągnął ręce w stronę płomieni i grzał je przez chwilę. Jeruzalem odezwał się po chwili: – Może ich bogactwa zachodnie kuszą i wieści ich doleciały, że u nas kupcy bogaci po drogach krążą? Nie sądzicie, rycerzu? – Coś mało tych kupców na drodze spotykamy, nie sądzicie? – odparował Dragiełło – widzieliście no jakiego? – Ostatnio jakby mniej, a w istocie, chyba nie spotkałem – odrzekł Jeruzalem stropiony. – To myślicie, że tym Połowcom to się opłaci tak daleko jechać, kraj swój zostawić, żeby po jakichś obcych lasach się kryć, na zimy ostre wystawiać i wieść życie zbójów? I po co – żeby tylko raz na jaki czas piękną pannę chwycić, czy wóz obłupić kupca? Ech, w tej starej łepetynie rycerskiej jeszcze nie całkiem zardzewiało wszystko, uwierzcie mi... co się może jednak stać z szyszakiem, jako żywo... – A mnie się zdaje, że mogło co tam i pordzewieć od długiego jeżdżenia na siodle, bo trochę świata żem zjechał, ale jeszcze waszego smoka, o jakim ciągle gadacie, żeście jego pogromca, nie widziałem – powiedział Jeruzalem dorzucając do ognia kilka kawałków drewna i brzozowej kory. Trudno stwierdzić, czy nagłe poczerwienienie popielatej zazwyczaj twarzy rycerza było spowodowane tymi nagle buchającymi płomieniami, czy też złością, jaka go ogarnęła. – Uważajcie, chamie, na słowa, bo do rycerza mówicie i to przy płci pięknej, a chamstwa i obrazy nie zniosę! – To co – widzieliście kiedy smoka, a może i ubiliście jakiego, hę? – Jeruzalem rozsiadł się wygodnie pod daszkiem i zdawał nie zwracać uwagi na groźny ton brzmiący w słowach Dragiełły. – Mam rzec prawdę? – głos rycerza drżał z emocji. – No rzeknijcie, bom ciekaw. Skrzydeł ma ile? Cztery? I może zionie ogniem? Hę? Możeście już jakiego tą waszą Adelajdą utłukli, co? To pokażcie trofeum: zęba jakiego, albo łuskę z gadziny? Rycerz nagle powstał, a tunika zwisająca do kolan i rozcięta z trzech stron, załopotała na wietrze podkreślając okropną chudość jego ciała – dzielny wojak ukazując się bez kolczugi, kirysu i naramienników wyglądał jak pies, który właśnie wyszedł z wody. Miecz był odpasany, leżał teraz wraz z tarczą i resztą uzbrojenia przy jucznym zwierzęciu, ale ręka Dragiełły wykonała machinalny ruch do pasa, by chwycić za rękojeść, jednak nic nie znalazłszy zacisnęła się w pięść. – Prawdę wam rzec? – powtórzył, a jego głos wrzał ze złości. – No, rzeknijcie, bośmy ciekawi – Jeruzalem kontynuował zabawę i rzucił od niechcenia mały patyczek do ogniska. – To ci rzeknę, chamie, że mój dziad, święty Jerzy, osobiście smoka ubił i zostawił przodkom tę spuściznę, co by gadzinę ostatnią wytłuc, rozumiesz? Ostatnią, łazęgo! Aleć co tobie zrozumieć z tego! Ty szalbierstwem żyjesz na drogach, mieszkiem żyjesz, dukatem, ty łupisz też, jak te Połowce! Nic o smokach nie wiesz, ale kiedy już ujrzysz jednego, kiedy ślepia jego zobaczysz przed nosem, kiedy w twarz ci plunie siarką i ogniem – wtedy wspomnisz słowa Dragiełły, wtedy wspomnisz! W tej to ostatniej chwili żywota tu się duchem przeniesiesz i wspomnisz! Wiary nie masz! W smoki nie wierzysz, jako i w
modlitwę! Tyś bezbożnik, Szalbierzu! Gdzie wiara w tobie? No gdzie, psi synu? A smoki... smoki istnieją... są! Ja to wiem! Nie widziałem żadnego, ale czuję... czuję je, jak krążą po świecie! Tu, w sercu, czuję ich lot, łopot ich skrzydeł, gdy nadlecą! Dlatego gotuję się na nie, cały żywot poświęcam i w kapitule w Badenbergu żem śluby złożył! I kiedy już smoka tą ręką, razem z Adelajdą, ubiję wtedy łeb ci jego pod nogi rzucę! To powiedziawszy, czerwony na twarzy podbiegł do leżących pod dębem rzeczy i wyciągnął z pochwy miecz. Jeruzalem zerwał się na równe nogi, by skoczyć do wozu po swoją szablę. – Jak ci życie ocaliłem, tak i teraz ci odbiorę! – wykrzyknął rycerz w szaleństwie. Nagle głos kobiety wbił się w tę gorączkową chwilę, jak okład lodu kładziony na czoło trawionego żarem chorego: – Wiem czemu... – powiedziała Hanna patrząc w płomienie. Powiedziała to spokojnie, a w jej głosie nie było śladu płaczu. Jeruzalem stanął, jak wryty, odwrócił się i patrzył to na niewiastę, to na dyszącego ze złości rycerza. Dragiełło powoli opuścił miecz. – Wiem czemu... Siadnijcie, to wyjaśnię – powiedziała znowu spokojnym głosem. – Przeproś, psi synu, albo cię ubiję – rzucił Dragiełło, a w jego oczach paliła się tak szlachetna, tak mocna, tak silna przekonaniem, wiara w słuszność swoich myśli i w słuszność swoich rycerskich czynów, że Jeruzalem przestąpił z nogi na nogę, przygryzł wargę i w końcu, całkiem jak wnuk wobec niezbyt już rozumiejącego rzeczywistość dziadka, skapitulował dla świętego spokoju. – Przepraszam was – powiedział. – Co żeście tam burknęli? – zapytał rycerz krzykliwie – bom przygłuchy ostatnio. – Przepraszam was – powtórzył Jeruzalem zrezygnowany, wzdychając ciężko, jak człowiek co z pokorą musi znosić niewesołe zdarzenia, jakie los mu przynosi. Dragiełło westchnął równie ciężko i usadowił obok Hanny, by jej posłuchać, lecz miecz tym razem – na wszelki wypadek – położył blisko siebie. Jeruzalem także usiadł z kwaśnym uśmiechem na gębie. Kobieta schowała ręce w rękawy płóciennej sukni i po chwili zaczęła mówić: – Zwał się Koszi ów dzikus, który na drodze mnie chwycił i do chaty nędznej zaprowadził, gdzie na żonę mnie sobie ułożył... Tu przerwać musiała na chwilę, by nie wybuchnąć na powrót jakim szlochem. Rzekła tylko dla wyjaśnienia: – Wybaczcie... ślozy... rycerze szlachetni... aleć... Widać, że wybaczyli, bo zamilkli obaj i siedzieli z opuszczonymi głowami. Mały Wilczek skulił kolana pod brodę, a małpka drżąc z zimna wtuliła się pod kubrak Jeruzalema. Gdy Hanna opanowała płacz, zebrała się w sobie znowu i mówiła dalej: – Koszi należał do niższego rodu u nich, bo splamił się kiedyś jakimś niecnym uczynkiem, stąd mu golić głowy nie pozwolili, ale by się wykupić z klątwy plemiennej musiał trudzić się napadami na drogach. Takimi, co ja i tatko... I znowu urwała, tłumiąc zdenerwowanie, po czym szybko i nerwowo dodała: – Jak tatki zdrowie? – Tatko zdrów jak tur i na panienkę w Krakowie oczekuje – wyjaśnił skwapliwie Dragiełło. – Chwała Matce Przenajświętszej, że go od choroby idącej z frasunku uchroniła – westchnęła Hanna wznosząc oczy ku niebu, po czym powróciła do opowieści: – ...ciągle więc na drogę chadzał i czekał na ofiary, a gdy z wieczora wracał, tedy zły był bardzo i kijem uderzał mnie i kobietę tamtą... – Ech, szczęście miał bezbożnik jeden, że go Adelajda w mgnieniu oka do drzewka przyszpiliła, bo by gagatek miał z Dragiełłą do czynienia – wtrącił się rycerz.
– Możecie w spokoju wysłuchać? – szeptem uciszył go atleta. Córka kupca niezrażona tymi wtrętami ciągnęła opowiadanie: – ...ale czasem, jak zupy ciepłej podjadł i na skórach się ułożył, to i gadać zaczynał. Z tamtą po ichniemu, a ze mną po naszemu: Nie dziwcie się tak, nie dziwcie – po naszemu. Język nasz poznał, bo sam jeździł kiedyś na nasze ziemie kupować sukno, futra, jantar i stąd się rozeznał. Gadał jakoś tak dziwnie, jak dziecko albo jak chory, ale też sens można było ułowić... To żem go i raz spytała, jak był przy lepszym humorze na duchu, co też plemię ich robi tu na naszej ziemi. Snadź lepiej by im było u siebie siedzieć, na kupców napadać, zali tu na obcym i odrzekł... Zamilkła na chwilę, po czym wyciągnęła dłonie z rękawów w stronę ognia, tak jakby znowuż przejmował ją chłód wilgotnego powietrza. Ognisko dogasało, więc Jeruzalem wstał i dorzucił drew, lecz gdy usiadł, by słuchać dalej opowieści o Połowcach, okazało się, że Hanna umilkła na dobre, a oczy zaszły jej mgłą, siwym, szalonym omamem, jaki oddala rozum od tego co dzieje się wokół i oznacza, iż w głowie powstało coś nie z tego świata, że przestał się liczyć czas i miejsce. Rycerz i Jeruzalem patrzyli to na siebie to na nią, lecz ona nic nie mówiła, jak wcześniej na wozie, zatopiona była w myślach i we łzach. Źrenice miała wpatrzone w płomienie i błyski w jej oczach zdawały się być jakąś oznaką szaleństwa, utraty zmysłów, odpłynięcia w otchłań swojej duszy. Rycerz i Szalbierz nie mieli odwagi przerwać tego milczenia, lecz patrzyli na nią i dawali się unieść pomrukowi wiatru, jaki zaczął łopotać połą dachu w namiocie i rytmicznym uderzeniom kropel deszczu wśród liści. Uchwyt od kociołka zaczął kołysać się poruszany tymi podmuchami i wydawał z siebie skrzyp, jaki zwykle wyśpiewują zardzewiałe zawiasy okiennic. Gdy Hanna zaczęła mówić, ochryple, cicho, jednostajnie i jakby z zaświatów, a nie z siebie samej, po plecach rycerza i atlety przebiegł dreszcz, a chłopiec skulił się i schował twarz w kolanach, by na nią nie patrzeć. Z jej ust popłynął potok chrapliwych słów, gwiżdżących jak wiatr w żerdziach namiotu: – Uciekli. Oni uciekli. Koszi uciekł i inni uciekli. Gnali, umykali, gubili kozy i owce. Uciekli i zostawili domy i chaty. Rzeki i swoje miasta. Biegli. Jechali na koniach. Na wozach. W stronę zachodu słońca. Przez błoto i bagno. Przez lasy. Zostawili step i uciekli. Połowcy uciekli. Rozumiecie? Tam… tam daleko... od strony słońca... czarna... idzie pył. Bali się. Koszi się bał. Spał w namiocie i bał się. Koszi, jak dziecko, tulił się do mnie i płakał. Bił. Uciekł. Przed nimi. Uciekli inni przed nimi. Tam ciągnie rzeka. Dzika rzeka, co porwie i uniesie. Was uniesie i porwie za sobą, przeleje się, zniszczy... Ciągnie i płynie, wariuje i krzyczy. Czarna rzeka. Skośna rzeka. Głowy. Tam głowy płyną. Małe czaszki i czarne. W skórach płyną głowy. Złe oczodoły, płaskie. Daj matko żyć, śmierć płynie na nas i nasze domy. Rzeka czarnych głów. Krzyczy. Jedzie. Ciągnie. Cała ziemia pod nią jęczy, tyle głów w tej rzece, rozlewa się rzeka pod niebo, na kraniec stepu. Konie, mnóstwo koni. Dziesiątki, setki, tysiące koni. Płacz trawo, ile koni. Płacz niebo, ile głów. Zęby w nich grają taką pieśń, taką pieśń, ja słyszałam ją, znam, chyba znam, ta pieśń, taka słodka, ale nie, nie pamiętam, chyba on coś mówił o tej rzece, o ich pieśni. Lecz potem widzę – on stoi na przedzie, czarny wódz, pędzi na koniu, twarz ma zakrytą żelazem, ale pędzi, widzę włosy spod hełmu, on krzyczy, chyba, coś krzyczy. Armia płynie, wielka armia, czarna armia głów. Stwory z bagien uciekną, strzygi uciekną, dybuki uciekną. Chowaj się ludu przed rzeką dzikich głów. Idą, pędzą, biją kopytami w ziemię, aż boli, aż boli ziemię, aż słyszę teraz, jak jadą, tysiące ich jadą, zatrzymajcie, nie zatrzymacie, błagam, mury, sześciopalcy ich zatrzyma, lecz... nie... dlaczego? Pożoga idzie, kładą się cienie, to nie zgaśnie szybko, chociaż liczycie, macie za mało, nie możecie, jest jeden co wybawi, lecz nie macie serca, w sercu ukryta tajemnica, nie widzę. Ale chyba tam pod murem ktoś bieży na ratunek; umrze, przeżyje, co się stanie? Znowu oni, cała ich armia jedzie, konie pędzą po rzece, po szczycie fal jadą, nie toną konie.
Nie chcę płakać już. Słońce zajdzie i spadnie na ratunek nam niebogom! Biegnijcie! Wici ślijcie! Bójcie się Boga, rycerze! Oni tu jadą! Oni jadą! Czego jeszcze siedzicie?! Ostatnie słowa wykrzyczała w konwulsji stojąc, po czym wyprężyła się, jak ktoś kto ma właśnie zemrzeć i padła bijąc potylicą o ziemię. Jeruzalem rzucił się do niej razem z rycerzem. Podnieśli jej głowę. W kącikach ust pieniła się ślina, a oczy świeciły wywróconymi białkami. – Łania tam bieży, cała w ogniu, nie ma ucieczki, płonie... Ratujcie... ratujcie, błagam... oni już... jadą na nas... jadą... Zamknęła oczy, drgnęła mocno i zapadła w sen. Jeruzalem wziął ją na ręce i zaniósł do wozu. Tam ułożył delikatnie i okrył skórami, bo trzęsła się z zimna, albo z ogarniającej ją choroby. Coś mamrotała pod nosem i Szalbierz zbliżył ucho do jej warg, ale nic nie mógł zrozumieć. Czasem tylko dawało się wychwycić słowa „rzeka”, bądź „głowy”, albo „uciekajcie, uciekajcie”.. Jeruzalem poszperał w swoich kufrach i odnalazł jakieś proszki i zioła na gorączkę, po czym zaczął gotować wywar na ognisku. Dragiełło zaś założył ręce do tyłu i chodził nerwowo tam i z powrotem pod dębem, a w pewnym momencie przyłożył nawet czoło do kory, jakby chciał schłodzić sobie gorączkę dręczącą myśli. Potem stanął nad Jeruzalemem i prychnął: – Co tam wyczyniacie za szalbierstwa? – Nie szalbierstwa, ale zioła warzę na gorączkę, co ją trawi... – Na nic to. Ta gorączka z ducha jest, a nie z ciała, nie rozumiecie? – powiedział rycerz i znowu zaczął chodzić w kółko i myśleć. Tymczasem chłopiec wdrapał się na wóz i klęknął obok jęczącej Hanny, po czym położył jej rękę na czole. Krzyknęła, na co natychmiast przybiegli atleta i Dragiełło, ale chłopiec gładził ją dłonią po głowie i nagle popatrzyła na niego zupełnie normalnym wzrokiem, a przez jej twarz przebiegło nawet coś na kształt uśmiechu ulgi. Wyciągnęła rękę i pogładziła chłopca po twarzy, tak jak robią to matki, z czułością dyktowaną przez macierzyńską miłość. Potem przekręciła się na bok i usnęła. – Dobrze, że sen ją ogarnął, boć to najlepsze na chorobę – powiedział Szalbierz i zaczął obmywać jej twarz kawałkiem szmatki maczanym w ugotowanym wywarze. – Wieszczkę leczyć będziecie? Z czego? Z wieszczenia? Chybaście ślepi, jak nie widzicie, że proroctwa z jej ust płyną. Albo też tak do szalbierstwa mózg wasz już nawykł, że nic do niego nie dociera poza oszustwem i kombinacjami. – O jakich proroctwach mówicie? Bo ja tylko słyszałem gorączkowe majaki chorej panny, co to dużo w niewoli przeszła – takie życie – ale cóż płakać nie będziemy A ja, tak jak i wy, trochę świata zjeździłem i wiecie... jakby tak zliczyć ile sprzedałem szczebli z drabiny, co się przyśniła Jakubowi, to po takiej drabince, byście do samego nieba zaszli. Mnie, starego lisa, na jęki pięknej panny nie nabierzecie, ja już niejedną wiedźmę na bagnach żem widział, jak z głodu najzwyczajniej pomarła, mimo swoich mocy... Więc mi bajek o proroctwach nie smażcie, ani o waszych smokach, tylko dajcie ratować jej żywot, bo na tym też się znam trochę, dobrze? – odpowiedział ze złością Jeruzalem i zaczął wyciskać krople wywaru na jej usta. – Gadać z wami próżna rzecz, łazęgo, widzicie jeno świat dookoła nosa i wiecie, nawet mi was po trosze żal... – powiedział pogardliwie Dragiełło i odszedł z marsową miną, by chodzić na około dębu i rozmyślać. Noc okrywała wzgórek, okoliczny las, furgon, woły, niewielki szałas, dwa rycerskie konie i stertę żelastwa leżącą pod drzewem, wielką opończą ciemnej, szumiącej wichrem i pachnącej wilgocią niezbadanej przestrzeni. Dym snuł się ciężko z wilgotnego drewna, które nie chciało się palić, strzelało czasem gniewną iskrą i buczało wężowym sykiem, jak potwór wyłażący spod ziemi.
ROZDZIAŁ X
Dragiełło źle się chyba czuł w samej tunice, jakby rycerzem będąc nie powinien zdziewać nigdzie uzbrojenia, albo też zły ton rozmów z Szalbierzem i te proroctwa mroczne tak na niego wpłynęły, że tej nocy nie położył się od razu spać, jak to miał w zwyczaju, gdy droga za dnia wymagała wysiłku, lecz chodził, rozmyślał, targał swoją bródkę i modlił się. Nie zwracał uwagi na ironiczne spojrzenia Szalbierza i cmokał coś, mamlał pod nosem, przeżuwał słowa, mruczał do siebie i gaworzył, jakby prowadził sam ze sobą jakieś dysputy. W końcu podszedł do ułożonej pod drzewem kupy żelastwa i na powrót wdział na siebie kolczugę. Chodził w niej i co pewien czas pocierał przerdzewiałe miejsca, całkiem jakby to mogło przywrócić blask rudym od starości kółkom, nitowanym dokładnie na wzór używany przez rycerstwo Zachodu, lecz tak zaniedbanym, iż sprawiały wrażenie drucików plecionych przez jakiego pijanego płatnerza, z najgorszych materiałów. Kolczuga musiała być niegdyś pięknym dowodem biegłości płatnerskiej sztuki, i zapewne została wykonana przez jednego z niemieckich, doskonałych mistrzów rzemiosła, lecz nieczyszczona, nienacierana tłuszczem, w polskich wiatrach, deszczach i słotach, a nawet – co możliwe, słuchając opowieści samego Dragiełły – w słońcu Ziemi Świętej, zyskała wygląd staruszki, która przeżyła swoje najpiękniejsze chwile i czekała już na koniec swojego żywota: przebita wrażym ostrzem padłaby wraz z rycerzem na ziemię i umarła przykryta błotem i śniegami na wieki. Była pewnie wierna Dragielle, jak kochająca żona – zaniedbywana, lecz idąca z mężem, aż do śmierci, pomimo przeciwności losu. Zresztą rycerz najwyraźniej obdarzał części swojego uzbrojenia dziwnym rodzajem miłości – nadawał im imiona i przemawiał do nich, jakby były żywe. Najwyraźniej setki, tysiące kilometrów przewędrowanych w samotności powodowały, że zaczynał mówić do wszystkiego, co wędrowało z nim razem i stąd pewnie zobaczył ducha nie tylko w obu koniach – bojowym i jucznym, ale też w zbroi, mieczu, szyszaku, czy swojej wielkiej kuszy. Konie zwały się Bel oraz Zebub, przy czym Belem był wierzchowiec na którym Dragiełło jechał, gniady rumak z pięknie wysklepioną piersią, lecz zapadłymi bokami i tu rycerz w przypływie dobrego humoru stwierdzał, że owo Bel znaczy Wojowniczy, co wzięło się od łacińskiego helium, a koń w pełni na to miano zasługuje, co może potwierdzić fakt, iż plemię nomadów arabskich chciało go od niego odkupić za wysoką cenę, zaś koń drugi, juczny, wałach o wiecznie zmęczonym, spokojnym spojrzeniu, w którym zawierało się wielkie filozoficzne przesłanie o dystansowaniu się do rzeczy martwych i nieistotnych poprzez żucie trawy i patrzenie w dal, zwał się Zebubem, gdyż w chwilach upartej bezmyślności stawał się powodem ataków szału pogromcy smoków, który wtedy uznawał oba zwierzęta za dzieło Belzebuba. Problem Zebuba wynikał z jego zalety – był on mianowicie głuchy jak pień i w związku z tym nie słyszał przeraźliwego huku żelastwa, jakie sam woził na grzbiecie; ta wspaniała cecha czyniła go wielce zdatnym do celu, jaki mu przeznaczył jego pan, lecz jednocześnie wprawiała rycerza w białą gorączkę, gdy chciał, by koń wykonał czynność bardziej skomplikowaną od podążania na postronku za ogonem Bela. – Zebub, przesuń swoje ciało trochę w stronę krzaka – krzyczał na przykład rycerz i walił go witką, lecz koń spokojnie zaczynał jeść kwiaty rosnące mu u stóp. Poza końmi oraz Adelajdą, czyli olbrzymią kuszą na smoki, zostały też ochrzczone inne części uzbrojenia – kolczuga zwała się Kundzia, co stanowiło zdrobnienie niemieckiego imienia Kunegunda, miecz nosił imię Zedrzykaptur, szyszak zwał się Żołędziem, zaś tarcza Krapłanką, z racji herbu, który niegdyś był na niej wymalowany, lecz farba poodchodziła płatami i teraz zostały już tylko ślady dawnego malunku. Piękny ten herb, Kraplan, na jaki
rycerz powoływał się w swoich inwokacjach, najlepiej prezentował się na kropierzu, który Dragiełło przechowywał w małej skrzynce i wyciągał jedynie przy specjalnych okazjach, w momentach reprezentacyjnych, jak wjazd do znacznego grodu, spotkanie z księciem czy władyką, albo gdy miał stoczyć jakąś szczególnie ważną walkę. Kropierz miał po bokach haftowane złotymi i zielonymi nićmi głowy smoków, a tu gdzie tkanina okrywała zad konia oraz po obu stronach części przedniej widniały Kraplany, herby w kształcie tarczy przedzielonej na dwa pola – w jednym z nich, na tle czerwonym widniały trzy oberżnięte smocze głowy, a w drugim na tle żółtym widać było liście egzotycznej rośliny, Kraplanu właśnie, albo inaczej mówiąc smoczego ziela, trzymane w dłoni przez rycerza, który w drugiej ręce dzierży miecz. Dragiełło nie posiadał kopii, toteż swój proporzec mógł wywieszać jedynie wtedy, gdy przygotował uprzednio odpowiednio długą włócznię, pełniąca rolę drzewca i dlatego prawie nigdy go nie używał, choć też przewoził w małym pakunku – za to kropierz zakładał na konia chętniej, szczególnie, iż tkanina, okrywająca boki rumaka doskonale maskowała jego chudość. Poza tym kropierz ów na tyle przyciągał uwagę widzów, iż mniej rzucały się w oczy rdzawe plamy w uzbrojeniu. Kirys zakładany na kolczugę, oraz ruchoma część twarzowa przy szyszaku, rodzaj nosala zaczepianego od góry na haku i mającego dwa rozszerzone płaty zakrywające kości policzkowe dodawały rycerzowi wyglądu bardzo groźnego – znać było wojownika z dalekich stron. Tej nocy jednak ów rycerz chodził w kółko, gadał do siebie, albo do kolczugi Kundzi, czasem skrobał paznokciem rudawe naloty na jej kółkach, a potem mamrotał pod nosem o Połowcach, dziwach i wróżbie usłyszanej z ust kupieckiej córki. Jeruzalem skończył kolejne zabiegi medyczne i po podaniu Hannie płynu zawierającego wschodni proszek, który przełknęła bezwiednie, usiadł przy ognisku i dołożył do niego drew. Patrzył w ogień zamyślony i zaczął gwizdać melodię, jaką słyszał w trakcie swoich podróży – melodię dalekich stepów i krain, o jakich tylko klechdy i bajania chodzą po wsiach, ale rzewną i piękną, taką, że znać było w niej duszę wędrowca, który tęsknie wspomina wszystkie dziwy, jakie widział, wszystkie wieczory, jakie spędził przy ogniu i wszystkie kobiety, które czule szeptały mu w ucho. Dragiełło przysiadł się słuchając. Również i chłopiec usiadł obok. Deszcz przestał padać, lecz lekki wiatr poruszał koronami drzew tak, że słychać było ich szelest, który wlewał się do głowy jak szum wielkiej górskiej rzeki, usypiający i oddalający w zielone doliny wyobraźni, jednostajny i miarowy, kołyszący człowieka, jak kolebka dziecię. Ponieważ już nie padało, ogień palił się lepiej i iskry zaczęły strzelać w niebo. Ciepły blask od płomieni zalał najbliższą okolicę i kończył się tam, gdzie stały wielkie dęby, a tuż za nimi widniał nieprzenikniony mrok lasu. – Co wiesz o chłopaku, łazęgo? – w melodię wdarł się skrzekliwy głos Dragiełły. Jeruzalem nie przerwał, lecz gwizdał nadal, nic sobie jakby nie robiąc z pytania. – Ogłuchliście od tego gwizdu, czy jak? A może ten cham co wam w duszy siedzi jeszcze bardziej chce się schamić przez to świergolenie? Co wyście – skowronek, czy oszust, dla Boga? – Jam nie wasz rab, tylko człek wolny, to sobie zapamiętajcie – odparował nagle Jeruzalem i skrzywił wargi ze złości. – Człowiek wolny, dobre sobie – zaśmiał się rycerz szczerze i donośnie, aż się odbiło echem w lesie, po czym dodał ciszej – to pierwszy raz słyszę, że wolność człowieka się zasadza w tym, że można własnym wozem po drodze jechać. A jeśliście nawet wolni, w waszym oszukańczym mniemaniu, to po pierwsze jesteście człowiek żywy i to sobie wy zapamiętajcie! – Tego nie zapominam – odparł atleta naburmuszony – a jak myślicie, dlaczego znoszę wasze głupie gadanie, choć mnie ręka świerzbi? Ja swój honor też mam, chociaż może inszy – szalbierski, ale też honor... Atleta splunął między nogami i zaklął po cichu.
– To i nawet język macie honorowy – przyciął mu rycerz. Jeruzalem wydął tylko wargi na znak pogardy i znowu zaczął gwizdać. Po chwili Dragiełło spytał ponownie: – Wiecie co o chłopaku? Tym razem Szalbierz urwał gwizdanie i odrzekł, patrząc w ogień: – Już wam mówiłem. Bękart jakiś. Przyplątał się jak pies, za wozem szedł, odganiałem nawet, odganiałem, ale tak się trzymał, że zezwoliłem w końcu żeby pozostał. Ot, przybłęda i tyle... – Toście tatkiem się stali dla niego – prychnął ironicznie rycerz – wychowacie go na oszusta, co? – I gadaj tu z wami. Nie podoba się wam ze mną jechać, ja nie zatrzymuję, droga wolna – zdenerwował się siłacz i zmarszczył groźnie brwi. Ponownie zagwizdał wschodnią melodię, ale tym razem żwawiej i ze złością. W końcu zaczął pluć, aż wreszcie zaprzestał prób gwizdania i umilkł. Ognisko skwierczało od gotującego się soku jakiejś świeżej gałęzi, którą trawił żar. Rycerz myślał przez chwilę, nawijając kosmyk brody na palec, a na jego czole pojawiła się olbrzymia zmarszczka, oznaczająca wielką gonitwę myśli. W końcu powstał i wyciągnął prawicę mówiąc: – Święty Jerzy się pewnie teraz w grobie przewróci... Mam nadzieję, że Najświętsza Panienka pilniejszymi sprawami teraz zajmować się musi i nie będzie widzieć tego poniżenia, jakie Dragiełło herbu Kraplan, rycerz księcia Henryka, a także księcia Władysława i matki jego Grzymisławy, obrońca słabych i uciśnionych istot tego padołu, omnium primum vir dei, z nadania księżnej Jadwigi, błogosławionej nam wszystkim pani nieskalanej, a także pogromca smoków i wszelkich gadzin, wnuk w prostej linii świętego Jerzego i człowiek rycerskiego stanu, a duszy czystej, odniesie wyciągając rękę ku zgodzie wobec stanu mniej szlachetnego, co nie nazwę chamstwem obecnie przez sytuację dyplomatyczną, i zachęci do zawarcia rozejmu. Jeruzalem wybałuszył na niego gały i półgłosem spytał: – Może wam tego wywaru dać, co i Hanna go piła? Tymczasem rycerz stał obok ogniska z wyciągniętą ręką i podniesioną głową, w pozie wskazującej na niezwykle ważki moment, uroczysty i jakiś wyjątkowy. Blask płomieni oświetlał go od spodu, nadając teatralny wymiar, jak postaciom z moralitetu granego przez komediantów na rynkach, a cień rzucany na pnie dębów rysował się wyraźnym konturem z zaznaczoną zmierzwioną bródką. Ciągnął swój wywód dalej: – Zważcie na konieczność wyższą, taką jak obrona dalsza czci i życia niewiasty, także co wyniknie z jej wieszczby, a ważkie jest dla księstw naszych, w szczególności dla Henryka i Władysława, co wraz z Grzymisławą pod jego opieką, aleć i Konrada na Mazowszu. Książę nasz, jak pewnie nie wiecie, boście łazęga, nie tylko pobożnością się oznacza, na znak której brodę zapuścił, co jak można zauważyć i u mojej skromnej osoby występuje, ale też i rozmysłem przedniej miary, bo już prawie kraj cały zjednoczył. Że ludzie gadają, iż od Niemca wzory bierze? Niech gadają – na dobre nam idzie, kupców sprowadza, handel do przodu pcha i w siłę rosną nasze miasta. Że rody się w Krakowie na niego burzą? Niech się burzą – on jeden teraz kraj może w jedno państwo skleić. Aleć jeśli jakaś pożoga ma iść... Jeśli nadejść co ma... To uwierzcie mi, że stać nam nie wolno, czekać nam nie wolno, gdy taką wieszczbę słyszymy... Stąd do zgody ręka rycerska wyciągnięta przez ową konieczność wyższą, a nie przez okoliczność bratania się z chamstwem. Kuglarz patrzył na niego w osłupieniu. Splunął. Powstał i zaśmiał się, a potem pokręcił głową z niedowierzaniem. – Albo z was najbardziej szalony człowiek, jakiego dane mi było poznać, albo najbardziej szlachetny – powiedział patrząc teraz już łagodniej na stojącego przed nim chudzielca w
rdzawej kolczudze i z rękawem tuniki powiewającym na wietrze, gdy tak wyciągał dłoń sztywno przed siebie – jedno i drugie zda mi się obce, ale jedno i drugie mi się podoba. Sam się dziwuję, czemu tak jest. Ale... Przerwał na chwilę, zmrużył oczy i uścisnął nagle rękę rycerza, po czym skończył zdanie: – ...ale niech wam będzie i zgoda między nami. Potem splunął, zaklął i usiadł. Rycerz także. Pogładził się po brodzie z lubością, jak po dobrym posiłku i spokojnie, jakby nic szczególnego się nie zdarzyło i wrócił do wcześniejszego pytania. – To z tym chłopakiem to jak? Wiecie co jeszcze o nim? Jeruzalem pokręcił przecząco głową. – A tej literze co powiedzieć możecie? – rzucił Dragiełło spokojnym tonem. – O literze? – Szalbierz podniósł brwi zdziwiony – Skąd to wam wiadomo o tej literze? – Jak żeśmy tych Połowców podchodzili, to się chłopakowi giezło odsłoniło i wtedy ją zobaczyłem, ale nie było czasu na gadanie... – Tak... też ją widziałem, ale co znaczy, nie wiem. – Ta litera to „i” – wyjaśnił rycerz. – I co według was może znaczyć owo „i”? – zapytał zaciekawiony Szalbierz. – Chodź no tu Wilczku, bliżej, nie bój się – zachęcił rycerz chłopca, który zdawał się być zaniepokojony przebiegiem rozmowy. Obaj uśmiechnęli się przyjaźnie do malca, ale ten jeszcze bardziej skulił się w sobie, jakby przeczuwając podstęp. – Bękart! Nie bój się, podejdź no do nas i pokaż ten rysunek, co masz na piersi – perswadował atleta, lecz odniosło to chyba odwrotny skutek od zamierzonego, gdyż maluch skurczył się mocno i zacisnął ręce na kolanach. – Nie mówcie tak na niego – powiedział Dragiełło i podniósł się z dobrotliwym uśmieszkiem na twarzy – widać, że z jakiego znaczniejszego rodu jest chłopak. Wilczek z niego, a nie bękart jaki pospolity... Rycerz zbliżył się do chłopaka, pogładził go po głowie i zaczął łagodnie wyjaśniać: – Nie masz się czego obawiać, dzieciaku – nic ci nie zrobimy złego, za co ręczyć mogę swoim słowem rycerskim. A w to chyba nie wątpisz, że Dragiełło, jak za co ręczy, to na pewno słowa dotrzyma, hę? – zawiesił głos i czekał na reakcję chłopaka. Ta nie następowała, całkiem jakby malec nie rozumiał słów przed chwilą wypowiedzianych, lecz rycerz był cierpliwy i zastygł w pozie, która mówiła, że dotąd będzie czekał, aż nastąpi jakaś odpowiedź na jego pytanie. I rzeczywiście, po chwili blondynek kiwnął czuprynką na znak, że zgadza się z tymi słowami, czy na znak, że po prostu uwierzył Dragielle, po czym wstał i podszedł do ogniska. – To się sprytnie lis ukrywał z rozumieniem zdań – prychnął Szalbierz kręcąc głową z niedowierzaniem – i ja, stary komediant, co ludzi mami na drogach, dałem się podejść dzieciakowi, i zawierzyłem, że z obcych krain pochodzi, a języka naszego ni w ząb nie rozumie. – Z osądem zaczekajcie, kiwanie głową, nie znaczy wcale, iż z naszym językiem się urodził, a jedynie, że coś tam się wyuczył ze słuchania – uspokoił atletę Dragiełło. – To i racja – potwierdził Jeruzalem i nawet uśmiechnął się do chłopca, dodając mu jakby animuszu. Malec stanął niedaleko ognia i rozchylił koszulę, ukazując tatuaż. Szalbierz dorzucił drew do ogniska, żeby lepiej było widać i obaj mężczyźni pochylili się nad chłopcem, rozpoczynając badanie litery. Dragiełło dotknął jej palcem i powiedział: – Piękna robota, znać jakiegoś misternego artystę, co kłuł dzieciaka. Patrzcie na dokładność rysunku. Wygląda to, jak inicjał... – Jak co? – wtrącił się Jeruzalem.
– Jak litera w księgach. Mnisi malują w księgach pierwszą literę. To „i” też tak tutaj wygląda, patrzcie, jak pięknie zdobione, te liście tworzą zgrabny oplot, a sam rdzeń litery tworzy jakby pień drzewa. Wokół niego widać węża, co oplata cielskiem całą literę – roślinę. To wszystko mi się widzi na drzewo rajskie, z którego Ewa rwała jabłko, by podać Adamowi, jeno że tutaj... – Nie ma Adama i Ewy, jest samo drzewo – wtrącił się Jeruzalem. Chłopiec zaczął się wiercić niespokojnie, denerwując zbyt długimi oględzinami, więc pozwolili mu odejść i usiąść po drugiej stronie ogniska. Malec objął swoim zwyczajem kolana ramionami i bacznie się przyglądał obu mężczyznom wielkimi oczami, jak mały puchacz siedzący na gałęzi. – Właśnie, jest samo drzewo i szatański wąż, dobrze żeście zauważyli i to właśnie mnie frasuje – potwierdził Dragiełło, kiwając głową w zamyśleniu. – Widzieliście już gdzie taki inicjał? – spytał atleta. – Tak. – Gdzie? – I tu jest kłopot, Jeruzalemie. – Jaki? – Widziałem już gdzieś taki znak. Taki sam, albo podobny, lecz... nie pomnę gdzie. A teraz przy tych wieszczbach Hanny jeszcze bardziej umysł mi się zmącił... – wyjaśnił zrezygnowany rycerz. – I tyle z naszych domysłów. Znaczy nic... – rzucił Szalbierz. Usiedli na powrót przy ognisku, a Jeruzalem rozpoczął grzanie kolejnej porcji wywaru dla Hanny i pochylał się nad kociołkiem, coś tam mieszając i dosypując. Dragiełło nawijał kosmyk brody na palec i w końcu utkwił wzrok w chłopcu. Patrzył uważnie, a w końcu, cedząc powoli słowa rzekł: – Chłopcze drogi. Wilczku. Wierzę, że Najświętsza Panienka tak stawia nogi tego rumaka Bela, że wiedzie on rycerza Dragiełłę zawsze tam, gdzie powinien się znaleźć. Nawet gdy on sam się temu dziwuje, a i czasem złorzeczy. Tak też i widzisz, że Hanna od Połowców uratowana, tyś nie wiadomo skąd do Jeruzalema się przypętał i tak to sobie nagle przy ognisku siedzimy. Sam byś pewnie też nie zgadł dlaczego to i po co... Malec spoglądał spokojnie na rycerza, a w jego wzroku zapaliły się jakieś ciepłe iskierki. Szalbierz widząc co się dzieje, udawał, że nic go nie obchodzi ta rozmowa tak nagle rozpoczęta z dzieciakiem i odszedł do wozu, poić wywarem pannę Pieniążkównę. – Słyszałeś te straszne wieszczby co z ust Hanny wychodziły? Te klechdy jakby o jakimś pogromie straszliwym, co na głowy nasze idzie? Chłopiec kiwnął głową na znak, że zrozumiał pytanie. – Widzisz, nawet i gadać już potrafimy – uśmiechnął się Dragiełło zadowolony i dodał – jak tak dalej pójdzie, to jeszcze się całkiem polubimy i kiedyś cię na rycerza poduczę i sam na smoki pojedziesz, co by utłuc gadzinę. Chciałbyś być rycerzem? Wilczek po raz kolejny machnął czuprynką. – To pięknie, jak chcesz. Ale widzisz, mój młodzieńcze, najpierw trzeba się wykazać przymiotami ducha, żeby cię kto pasował na rycerza. Dopiero potem można wtedy kopią wywijać i kolczugę wdziewać, albo i herb na tarczy malować. Jeruzalem właśnie wracał z wozu, z kawałkiem szmatki w ręce i z małym glinianym dzbankiem, w jakim przechowywał wywar leczniczy, ale widząc co się święci cofnął się parę kroków i skrył w ciemności lasu, tak by słyszeć każde słowo, lecz nie być widzianym. Dragiełło kontynuował rozmowę: – To widzisz, jak ci przedkładałem właśnie, wierzę że nic na darmo w moim życiu rycerskim się nie dzieje, bo inaczej by było zmarnowane całkiem, a do tego Najświętsza Panienka jak i święty Jerzy, mój potomek w prostej linii, by przecie nie dopuścili. Więc
jeśliśmy tak na siebie w swoim życiu wpadli – ty i ja, Wilczek i Dragiełło, rycerz i chłopiec, to coś w tym być musi i tylko czy zdołamy dojść do tego, oto jest pytanie. I jeśli tak, to potrzebuję twojej pomocy chłopcze. Pomóż nam, proszę – Dragiełło zawiesił głos i czekał. Chwilę trwało milczenie, bo malec zaczął gryźć palec, ale nagle wstał i pokiwał główką na znak, że chce pomóc. – Dzielny z ciebie chłopak, młodzieńcze. Widać, że rycerz będzie z ciebie jak się patrzy – uśmiechnął się chudzielec i przysiadł koło chłopca, po czym zaczął pytać: – Rozumiesz wszystko, co mówimy z Jeruzalemem? Na to chłopiec pokiwał głową raz na „tak” i raz na „nie”, a potem wykrzywił się w jakimś dziwnym grymasie. – Część rozumiesz? Malec potwierdził. – Stąd jesteś, z naszych ziem? Chłopczyk wzruszył ramionami bezradnie. – A mówić coś potrafisz? Na to dzieciak otworzył szeroko usta i wsadził paluszek do buzi. Dragiełło złapał go nerwowo za rękę i podprowadził do ogniska, żeby lepiej widzieć przy płomieniach. Patrzył, a jego oczy zrobiły się żelazne, stalowe i złe, zaś twarz skamieniała, jak dziwna maska, tak mocno ścisnął mięśnie szczęk. Przełknął ślinę i zdławionym głosem rzekł: – Kto ci to zrobił... Maluchu... Kto? Chłopiec wykrzywił nagle buzię, dolna warga zaczęła mu się trząść, jakby zaraz miał się rozpłakać na wspomnienie koszmarnych chwil. Rycerz odszedł na chwilę na bok, i znać było po szybciej unoszącym się torsie, że musi zdławić emocje. Wrócił za moment, starając się nie pokazać po twarzy, że coś w ogóle przeżywa. Kucnął, pogładził chłopca po głowie i pytał dalej: – Wiesz kto? Chłopiec potwierdził. – Więc kto? Malec rozłożył bezradnie ręce, a jego oczy lśniły na wilgotno. Podobnie też i pod powiekami Dragiełły zrobiło się wilgotniej, lecz starał się nic po sobie nie poznać i pytał dalej: – Nie potrafisz opisać? Dzieciak potwierdził. – Jeden człowiek? Chłopiec uniósł palce pokazując, że tych ludzi było ośmiu. – A gdzie to wszystko było? Malec wzruszył ramionami i machnął ręką. – Dzielny z ciebie kandydat na rycerza – Dragiełło zwichrzył mu włosy ręką – a powiedz mi, czy wiesz co na temat tej litery, co masz tutaj wkłutą? Tu chłopiec bardzo wyraźnie potrząsnął głową zaprzeczając. – Jesteś pewien, że nic nie wiesz? Mina chłopczyka, gdy energicznie dawał znaki rycerzowi, wskazywała, że naprawdę nie wie nic na temat inicjału, jaki nosi na piersiach. – Może to inicjał od imienia, co? Rzeknij, jak masz na imię? Jakoś na „i”? – dopytywał się Dragiełło, lecz chłopak podniósł ramiona bardzo wysoko na znak, że nie ma bladego pojęcia. – Możeś ty Iwo, jak Odrowąż, biskup krakowski, hę? A może Igor, czy Iwan i z jakiego wschodniego księstwa jesteś, co? Nie? Izydor? Rycerz zaczął wymyślać kolejne imiona na „i” lecz każda propozycja spotykała się nieodmiennie z przeczącym ruchem głowy chłopca, bądź ze wzruszaniem ramionami. W pewnym momencie, zniecierpliwiony tym przedłużającym się indagowaniem wychynął z ciemności Jeruzalem i przerwał słowotok rycerza mówiąc:
– Dajcie już spokój dzieciakowi. Bo jeszcze zaraz mu wmówicie, że to „i” to od Iesus, a my będziemy Piotr i Paweł. Jedna wieszczka nam na wieczór wystarczy, jeszcze nam Zbawiciela tu nie ściągajcie. Zaśmiał się i usiadł przy ognisku. Dragiełło przerwał wypytywanie chłopaka, pogładził go po głowie i przysiadł się do Jeruzalema. Po chwili zapytał go szeptem: – Wiedzieliście, że chłopak ma język wydarty przemocą? Szalbierz przez chwilę patrzył w ciemność, potem syknął i splunął przez zęby. – Nie. Myślałem, że niemota jest, bo naszego nie rozumie. – A gdzie on się do was przypałętał? – W jednej wiosce przy trakcie, zaraz za Bieczem. Przez chwilę jeszcze rozmawiali półszeptem i nagle spostrzegli, że dziecko zasnęło, zwieszając główkę na bok w niewygodnej pozie. Spojrzeli się wtedy po sobie. Potem jeden wskazał na drugiego. Zaśmiali się i w końcu Jeruzalem wstał, wziął dzieciaka na ręce i zaniósł na wóz, gdzie ułożył brzdąca tuż koło śpiącej kobiety. Obaj mężczyźni rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, ale w końcu ich też dopadło zmęczenie i położyli się spać w szałasie. Nie spali jednak spokojnie. Jeruzalem miał zaraz pod głową ułożoną swoją szablę, a rycerz spał tak lekko, że co chwila budził się patrząc w dach szałasu i zasypiając znowu. W końcu nadeszła pora przedświtu – ten czas, kiedy słońce jeszcze jest schowane za horyzontem, lecz świat zaczyna jaśnieć coraz wyraźniejszą szarością; czas w którym chłopi na skraju lasu palą łojowe ogarki dla duchów, dla Doli i Niedoli, by ta pierwsza więcej w ich życiu była pomocna, a ta druga, by rzadko się zjawiała; był to czas, w którym ofiarę się składa dla Licha rzucając w las kawały mięsa, by zadowoliło się tym łupem i dało spokój zwykłym ludziom. Właśnie w takim momencie, gdy noc już ma ustąpić porannemu światłu rycerza obudziło szarpnięcie. Machnął powiekami i otworzył oczy. Gdy uniósł głowę ujrzał nad sobą cień chłopca. Dziecko jęczało, jakby stało się coś ważnego. Dragiełło wybiegł z szałasu i natychmiast dorzucił drew do ognia. Klęknął i zaczął dmuchać, a chłopiec stał tuż za nim i trzymał drżącą rękę na jego plecach. Gdy buchnęły większe płomienie, rycerz odwrócił się. – Co się stało, Wilczku? Boisz się? Spać nie możesz? Chłopiec zaprzeczył i przez chwilę szukał czegoś w stercie drewna do palenia, po czym podszedł do ogniska z kijkiem w ręku. Schylił się i w miejscu, gdzie ogień wypalił trawę, na popiele zaczął rysować coś tym patyczkiem. Dragiełło pochylił się i patrzył. Delikatne ruchy drewienka zaczęły szybko nadawać dobrze znany rycerzowi kształt. Patrzył na rysunek i nawijał brodę na palec. – Miecz rysujesz, Wilczku? Chłopiec pokiwał głową. Po chwili skończył i wskazał paluszkiem na rysunek. Nie był to jednak dziecięcy szkic, w którym proste linie krzyżują się, tworząc schematyczny obraz miecza – w popiele widniał kształt dokładny i idealnie skrojony, jakby ktoś miecz ten ułożył przy ognisku prawie, a nie rysował. Szerokie, wygięte jelce zdradzały doskonałą robotę, rękojeść zakończona była półksiężycowatą główką, zaś na głowni widać było równe zbroczę, takie jak robią najlepsi płatnerze. Chłopiec popatrzył na miecz, i jakby zadowolony z wykonanego dzieła, odrzucił kijek w ogień. Spojrzał na Dragiełłę, a potem machnął rączka gdzieś w dal. Buzia wykrzywiła mu się w podkówkę, a w oczkach zaświeciły się łzy. – Był tam taki miecz, Wilczku? Taki miecz? – spytał pogromca smoków, prostując się i stając nad rysunkiem, jak wielka wieża. Siwe włosy rozsypywał mu wiatr. Chłopak pokiwał głową i zadarł brodę patrząc na stojącego obok mężczyznę. Dragiełło patrzył przez chwilę w milczeniu, a potem kucnął koło małego i skubnął go palcami w nos.
– Idź już spać, idź spać, wszystko będzie dobrze, mieczem też się zajmiemy – powiedział cicho. Potem zerknął przez ramię, czy Jeruzalem na pewno śpi i przytulił chłopca do wychudłej piersi. Malec wtulił się w niego i zamknął oczy, oddychając ciężko. Rycerz szepnął: – Masz szczęście, szkrabie, żem cię spotkał. Pamiętaj, nic ci się złego stać nie może, odkąd Dragiełło będzie przy tobie, a teraz leć spać. Chłopak posłusznie pobiegł w stronę wozu. Rycerz stał przy dogasającym ognisku i nakręcał długiego loka z brody na palec, przyglądając się mieczowi wyrysowanemu w popiele. Wiatr jednak coraz bardziej rozmazywał rysunek, aż w końcu rozwiał go tak, że już widać było tylko jego zarysy. W końcu też i płomienie zagasły, a w ciemności żarzyły się tylko węgle. Dopiero wtedy, gdy nic już nie było widać, Dragiełło postawił stopę na rysunku i poruszał nią tam i z powrotem, żeby zatrzeć ślad. Położył się w szałasie na wznak i słuchał, jak las budzi się do życia. Spojrzał w bok na śpiącego Szalbierza i na jego unoszącą się równym rytmem klatkę piersiową. Potem też zamknął oczy i postanowił zasnąć, żeby zebrać siły na dalszą drogę.
ROZDZIAŁ XI – Nazywają mnie Karlito, braciszkowie. I żebyście wiedzieli, że to imię mam od tego, iż tak podobny jestem walecznością do jednego francuskiego króla, Karola, a nie od tego, żem skarlały, bo tę ułomność mi matka natura zostawiła żebym po świecie chadzał i ludziom wskazywał, iż nie wielkością mięśni człowiek słynie, lecz rozumu! – to mówiąc mały człowieczek, postury dziecka, o twarzy wykrzywionej dziesiątkami zmarszczek i blizn usiadł na ławie i trzepnął dzbanem glinianym w stół, aż chlapnęło dookoła miodem. Potem zanurzył usta w płynie i żłopał przez dłuższą chwilę, tak że słychać było tylko gulgotanie w gardle, a znad naczynia sterczały jedynie posklejane brudem włosy. Gdy skończył, beknął mocno i otarł wargi rękawem długiej, szarej szmaty, która zapewne była niegdyś rodzajem koszuli, lecz w wyniku wielu lat użytkowania zamieniała się w coś, co było jedynie nieokreślonym rodzajem ubioru wierzchniego, z dziesiątkami łat, naszyć, powiązań, brudnych plam nachodzących jedna na drugą, kawałeczkami nitek sterczącymi tu, gdzie ktoś nieudolnie zeszywał rozdarcia oraz zwieszającym się na plecy kapturem. Jeruzalem, Dragiełło, Wilczek oraz Hanna siedzieli po drugiej stronie stołu i patrzyli na karła z równym zaciekawieniem, co jeszcze niedawno tłum gapiący się na małpkę, gdy Szalbierz dawał występy przed karczmą. Połykanie ognia, rwanie łańcuchów, wschodni taniec w wykonaniu Gigi oraz rzut sześcioma nożami do chłopca stojącego pod ścianą, tak że kolejne ostrza wbijały się tuż koło rąk i nóg malucha nie czyniąc mu krzywdy, przyniosły dochód, który teraz można było spokojnie spożytkować w oberży na rozkosze podniebienia. Tłum w gospodzie w Tyńcu tężał, gdyż zbliżał się wieczór, toteż schodzili tu zewsząd ludzie, którzy skończywszy robotę spragnieni byli kapki miodu czy piwa, więc też i karzeł nie czuł się w obowiązku tłumaczyć, z tego, iż zajmuje miejsce przy stole – ława była wolna, więc po prostu się wgramolił i usiadł. – Jako żywo, szlachetni panowie, z daleka jedziecie... – łypnął na siedzącą po drugiej stronie czwórkę lewym okiem, które zdawało się być zielone, w przeciwieństwie do prawego, które jaśniało przepitym i przekrwawionym błękitem, ale też wszystko to mogło się zdawać jedynie, bo w karczmie panował półmrok, gdyż za oświetlenie służyły szczapy smolne powtykane gdzieniegdzie w specjalne uchwyty w słupach. – Może z daleka, a może z bliska, kto to wie – odpowiedział szorstko Jeruzalem i łyknął z dzbana. – Znać, że szlachetni panowie z daleka, na wozie widziałem tyle dobra ze Wschodu – karzeł zaśmiał się i zakaszlał, a po jego twarzy przebiegł chytry cień. Sięgnął za pazuchę i wyciągnął z niej mały dzwonek przymocowany do kijka; zaczął nim potrząsać i dzwonić, a potem zarzucił sobie kaptur na głowę i zawodząc dziko wyjęczał: – Trąd! Trąd! Trąd! Górze, ludziska, trąd! Trąd, odstąpcie, trąd! Z rękawa wysunęła się jego cienka, jak szpon, kostropata ręka i chwyciła za przegub Hannę. Kobiecie rozszerzyły się oczy ze zdumienia i zgrozy, lecz nie wyrywała przedramienia z uścisku. Z kaptura wychyliła się wykrzywiona, ospowata twarz karła, na której cienie padające z łuczywa uczyniły straszliwą maskę, jakiej zląkłby się niejeden chwat, a cóż dopiero niewiasta. Hanna jednak spoglądała ze spokojem na dziwnego człowieczka, który wysyczał, nadal ściskając jej rękę: – Aż dziw bierze, że białogłowa do karczmy zachodzi, jak mąż, i jak mąż z panami szlachetnymi jedzie z daleka, córka to ona, czy siostra, czy jak? Jeruzalem zrywał się właśnie od stołu, sięgając do pasa, u którego wisiał potężny nóż, gdy w głowę karła uderzyło wielkie, jak bochen łapsko. – Coś ty, Karlito, znowu gości mi straszysz? Mało ci było, jak żeś w dybach siedział do północy za tamte ryby? – za karłem, który właśnie sycząc z bólu, pocierał sobie potylicę, stał
potężnej postury karczmarz, z wielkim fartuchem zakrywającym brzuszysko i uśmiechając się rozłożył ręce. – Wybaczcie, żem w porę nie zauważył, że do was podchodzi. To Karlito. Żebrak spod klasztoru. Co tam zbierze, to tu u mnie przepije. Czasem co ukradnie, to go kasztelan tyniecki do lochu każe wtrącić, czy w dyby zakuć. Taki to śmieć. A trądu nie bójcie się, bo to ino jego zabawka na przyjezdnych, co by z nich trochę grosza na litość wziąć. Karczmarz starł ścierką miód rozlany na stole, a potem złapał karła z kark, żeby go wyrzucić. – Pójdzież mi śmieciu od gości, no już! – Zostawcie go! – nagle odezwała się Hanna i spojrzała na oberżystę. – Aleć to... Drań i złodziej, szlachetna panno... – karczmarz zatrzymał się w pół kroku, a Karlito zawisł w jego wielkiej ręce, jak bezradny królik machający nóżkami. – Hanno, to się nie godzi, żeby z nami siedział cham najgorszy – szeptem rzekł do niej Dragiełło. – Zostawcie go proszę! – powtórzyła kobieta, patrząc na karczmarza wzrokiem tak pewnym siebie, iż ten wypuścił karła z ręki i odszedł w stronę kontuaru, kręcąc głową z niedowierzaniem i mrucząc coś pod nosem o tym, jak to świat schodzi na psy, a białogłowy, zaczynają chadzać do karczm. – Oj, dziękuję, wam, dziękuję, szlachetna panno! Wiedzcie, że Karlito człowiek honorowy i nigdy wam tego nie zapomni! – karzeł usiadł na ławie i z bolesną miną zaczął się masować po potylicy, po czym miauknął: – tak to jest, że silniejszy słabszego po łbie walił będzie, tak to urządzony ten świat. – I walił będzie nadal, jak jeszcze raz tę pannę tkniesz, łajzo, choćby palcem – wysyczał Jeruzalem, a w jego oczach pojawił się żelazny błysk. Kuglarz łyknął energicznie z dzbana, aż zadrgały w świetle bicepsy, namaszczone tłuszczem do występów. Karzeł popatrzył na nie z uznaniem i aż podskoczył, gdy atleta walnął dzbanem w stół, jakby potwierdzając groźbę zawartą w słowach, potem wykrzywił swą wstrętną gębę w uśmiechu i spytał uniżenie, starając się wypowiedzieć pytanie tak głośno, by przedarło się przez gwar panujący w gospodzie: – A powiedzcie mi, gdzie ten ogień się chowa, co potem nim z ust tryskacie? W brzuchu gdzieś siedzi, czy w piersiach? Bo mi się zdaje, że chyba musi w samej pięcie siedzieć, jak żeście taki silny, bo się waszej siły obawia, co? Jeruzalem zmrużył oczy ze złości i ścisnął szczęki, na co karzeł natychmiast zareagował przyjaznym uśmiechem: – Wybaczcie głupie pytania, Karlito tu wiedzie żywot pod klasztorem i jedynie co w Tyńcu zobaczy, to i tyle, co świata widział, a i to co gości w gospodzie wypyta, to też jego, bo cała mądrość świata płynie tymi samymi drogami, co miód i piwo – zaczyna się w gębie, przechodzi przez serce, a kończy się w głowie. Tak też jak i takich szlachetnych gości zobaczyłem, a i z panną równie szlachetną wielkiego ducha, to sobie myślę – nic, tylko trzeba do nich na ławę się przysiąść, Karlito. Przysiąść, zagadać, świata się dowiedzieć. Bo to, co w moje ucho wpłynie, to i potem w głowie zostanie, a to co w mięśniach się raczej nie zda, bo u mnie malutkie, jak tak popatrzeć na wasze i porównać. Ale cóż, na świecie i tur być musi, i zając. Jakbyście tak wystawili tura naprzeciw zająca na plac, co by się w pojedynku zbili, to komu się ostanie żywym? No komu? Turowi – rzekniecie. A ja wam na to rzeknę, że zając swój rozum ma i w dłuższym czasie to i tura przeżyje, albo też i tak mu chybko między nogami pobieży, że bydlę padnie na piach bez zmysłów, tak mu myślenie zaszkodzi nagłe. – Zamilknij, karle – powiedział przez zęby Szalbierz. Karlito złapał więc za dzban i zaczął sączyć miód, lecz co chwila go opuszczał, by przyjrzeć się znad krawędzi naczynia siedzącym na przeciwko przybyszom. Dragiełło targał swoją brodę, po czym zawinął kosmyk na palec i rzekł do siłacza, przekrzykując gwar:
– Trzeba nam było do Krakowa jechać od razu, a nie do Tyńca zbaczać, gadałem ci, Szalbierzu. Teraz nam przychodzi siedzieć przy stole z chamstwem najgorszym i pannę narażać na trąd, albo inne plugastwa. Jeruzalem zaczął stukać palcami w stół i odrzekł: – A ja wam gadałem też, że opat maści potrzebuje na oparzenia, bo się jeden z braci w klasztorze oblał wrzątkiem. Nie rozumiecie tego? – Może i rozumiem, ale mój rycerski nos mi podpowiada, że nic dobrego nie będzie z tego siedzenia po karczmach. W drogę trzeba ruszać... – Zamilknijcie w końcu, bo karzeł słucha – siłacz uciął rozmowę i zerknął na siedzącego na przeciwko człowieczka, który właśnie zaczął dłubać pracowicie w nosie i wycierać rękę pod stołem. Karlito uśmiechnął się, rozciągając swoje wykrzywione, grubsze z jednej strony, a cieńsze z drugiej, wargi i rzekł uspokajająco: – Nie turbujcie się braciszkowie, nie turbujcie. Karlito nic nie słyszy z waszych rozmów. Ani nawet się nie rozezna gdzie Kraków, a gdzie Wrocław, bo tylko w Tyńcu siedzi, od maleńkości... Karzeł wyglądał, jak jakiś leśny stwór, albo dybuk, co nocami wychodzi z bagien: miał twarz tak wykrzywioną jakby ktoś po niej długo deptał, a potem nabijał ją ćwiekami, z jednej strony była spłaszczona, jak od uderzenia kopytem, z drugiej ospowata i pomarszczona, jakby ktoś chciał poskładać większe ilości skóry w jeden, zbyt mały policzek. Zaczął się śmiać, a potem zachłysnął miodem, albo śliną i kaszel spowodował, że oczy wyszły mu na wierzch. Machał rozpaczliwie rękami i poczerwieniał. Aż w końcu Dragiełło się zlitował, wstał i pacnął go od góry w plecy, tam gdzie fałdował się kaptur. To uspokoiło kaszel. Karlito obtarł załzawione oczy rękawem. – Co ty tam masz na plecach? Kamienie? – spytał rycerz oglądając sobie dłoń po uderzeniu. – Garb, panie, garb – wymamrotał karzeł i chlipiąc ze smutku dopadł do dzbana, po czym wysączył go aż do dna. Kiedy już wypił ostatnią kropelkę, odstawił naczynie na bok i spojrzał błagalnie, z miną zbitego psa: – Panie, darujcie mi, wiem, żem bezczelny całkowicie i że nic nie jestem wart, aleć to i tak jest w życiu, że jednemu się wiedzie, i ma wszystko, mięśnie piękne i postawę, a nawet białogłowy, a drugiemu tylko przeciwności w nos biją. Tak to mnie biednemu i garb natura przysporzyła, i nóżki króciutkie, i jeszcze mi na dzban kolejny miedziaków nie staje. A widzicie, dzień dzisiaj dla mnie, szczególny, to i smutek go jakoś nie uczcić... Zawiesił głos i spuścił głowę, jakoś tak smętnie, że wszyscy przy stole się obruszyli, poza Hanną, która siedziała patrząc w dal szklistym wzrokiem, jakby była obecna ciałem, lecz duch ulatywał gdzie indziej. – Co za dzień dzisiaj macie specjalny? – zapytał Dragiełło zaciekawiony. – Widzę, że w szlachetnym rycerskim puklerzu i serce też bije szlachetne, na los bliźniego uczulone. Piękne to i zaprawdę powiadam, ja Karlito, że rycerstwo u nas nie upadnie, póki tacy rycerze, jak wy będą chodzić po tej ziemi i baczyć na niedolę maluczkich. Tu Karlito skłonił się, tak że głowa zjechała mu aż pod stół, a nad blatem widniał jedynie garb przykryty wielkim kapturem. Potem wysunął głowę spod stołu i wzniósł oczy do nieba, a widniał w nich taki smutek, jakby nadchodził właśnie dla niego kres żywota, a następnie zaczerpnął powietrza i z głębokim westchnieniem wyznał: – Dzisiaj to właśnie, u wrót kościoła, gdym klęczał o litość błagając wchodzących ludzi, anioł do mnie spłynął i rzekł: Karlito, bój się Boga w niebiesiech, nie pij już dłużej, bo więcej miodu i piwa przez twój garb nie przepłynie. Tu karzeł załkał na moment urywając opowieść, zaś Dragiełło patrzył na niego zachwycony, zakręcając loka brody na palcu i szepcząc do siebie: „anioł, anioł przemówił do niego, anioł”. Karlito zerknął kątem oka na rycerza, sprawdzając, czy opowieść należycie się
mu w ucho wkłada i kontynuował, wydając z siebie coraz żywsze westchnienia i coraz to mocniej błyskając białkami oczu: – A piękny był to anioł, zaiste, skrzydła miał... o takie miał skrzydła, jak stąd, dotąd... – tu Karlito zilustrował opowiadanie sięgając ręką do jednej strony stołu, a potem przełażąc na czworakach po ławie na drugi koniec – i stał taki piękny ten anioł i mówił do mnie, że grzech tyle trunku w małe ciało wlewać, że piekło na mnie czeka, jak nie przestanę... – I co ty na to? – spytał Dragiełło zaciekawiony. – A nic. – Nic? – zdumiał się rycerz. – Nic, bo tak mnie z wielkiej radości zatkało, żem nic nie mógł wyrzec, jeno łbem machałem, że się zgadzam. I on poleciał, o poleciał wysoko, aż w słońcu zniknął... – Dzisiaj padało – wtrącił się Jeruzalem. – Padało, bo padało – kontynuował karzeł i patrzył w sufit gospody, jakby właśnie tam, w tej chwili szybował ów anioł – aleć się w tym momencie całkiem rozpogodziło, jak odleciał. – I co dalej było? – pytał dalej Dragiełło, przechylając się przez stół. Karlito nie odpowiadał przez chwilę, tak był zapatrzony w ciemne belki u powały, ale w końcu oprzytomniał i popatrzył smutnie na rycerza, po czym rzekł: – Potem przysięgę złożyłem, że już nie będę więcej pił. Miodu, ani piwa. Taki to los mój marny, ej los... Opuścił głowę na piersi i zaczął łkać cichutko. Jeruzalem powiódł wzrokiem po towarzyszach podróży. Dragiełło i chłopiec patrzyli na karła szerokimi oczami i widać było, że opowieść garbusa zrobiła na nich wrażenie. Hanna natomiast zdawała się nic nie słyszeć i wpatrywała się w przestrzeń, w jakiś jeden odległy punkt, pogrążona w swoich myślach. – Wilczek, do wozu mi leć i pilnuj dobytku – szepnął Szalbierz do chłopaka, który wyszedł ociągając się. Potem atleta wyprostował się, splunął pod stół i powiedział dobitnie: – To coś ci, karle, nie wychodzi z tymi obietnicami, co? Bo jak widzę, miód pijesz... Karzeł podniósł gniewne, urażone oczy. Patrzył przez moment i powiedział z wyższością: – Kto nie widział, ten nie wierzy. A ja przysięgę żem złożył. Że... od jutra... od jutra pił nie będę... Chlipnął ponownie i obtarł nos rękawem, po czym kontynuował: – ...a dzisiaj, gdy w moim życiu marnym, ostatni jest dzień, ten wielki ostatni dzień przed przysięgą, dzień, gdy po raz ostatni w mym biednym życiu miodu bym się napił, czy piwa, to i nawet miedziaka nie mam, by się napić, nic nie zostało... Wyciągnął z rękawa pustą, wytłuszczoną sakiewkę, którą wywrócił na lewą stronę i pokazał zebranym, a potem huknął czołem w stół i tak pozostał leżąc i płacząc. Dragiełło szarpnął kosmyk nakręcony na palec i rzekł, sięgając do rękawa. – Znajcie miłosierdzie rycerza, biedny człowieku, oto macie... Nie zdążył wyjąć monety, bo powstrzymała go silna ręka Jeruzalema. – Czekajcie. Chyba żeście się nie dali omamić zwodniczym słowom tego karła? – wychrypiał kuglarz świdrując oczami leżącą na stole rozczochraną łepetynę. Wstał i złapał Karlita za kołnierz, unosząc jak szczeniaka. – Co wy to? Co wy to? – załkał przerażony żebrak, machając rękami i mrugając przerażonymi oczami. – A to, że mi teraz z oczu znikniecie i to już! Dosyć tego! – ostro przygadał mu atleta – jam też z tego fachu, i na robocie też się znam! No już! Uciekaj mi! Pchnął karła, aż ten wywrócił się i przeleciał na tył ławy, tak że w górze widać było tylko dwie, odziane w szmaty przewiązane sznurem i podbite korą, nogi. Przy innych stołach huknął śmiech. Kilku gości odwróciło się śmiejąc. Jeden wykrzyczał: – Co, Karlito? Anioł do ciebie znowu zagadał?
A potem zaniósł się śmiechem, a z nim razem zarechotali inni, po czym wrócili do własnych rozmów, jakby przygody z Karlitem należały do stałego repertuaru w tej gospodzie. Karczmarz widząc zamieszanie wyszedł zza kontuaru i zbliżył się z wielką ścierą w łapie, jakby należało garbusa posprzątać z klepiska. – Mówiłem, żeby ścierwo wyrzucić, bo ino powietrze psuje. Oberżysta schylił się, żeby złapać karła, ale w tej chwili, gdzieś z otchłani swoich myśli, z dalekich światów, w których była pogrążona jej głowa, powróciła do gospody Hanna, i rzekła twardo i zdecydowanie: – Zostawcie go! – Panienko, przecież to ścierwo, żebrak spod klasztoru i złodziej – karczmarz jakby prosił jej zlitowania. – Zostawcie go, rzekłam! – jeszcze mocniej powiedziała kobieta i patrzyła na karczmarza z twardym, władczym rodzajem spojrzenia, jakie potrafią mieć w sobie jedynie niewiasty z domów, w których żyje jaki władyka. – Pani... – próbował przemówić do niej Jeruzalem, lecz ucięła to uderzając płaską dłonią w blat stołu, aż rozległo się głośne plaśnięcie. – Rzekłam, zostawcie tego człowieka w spokoju – powiedziała po raz kolejny, patrząc w jakiś punkt w przestrzeni, aż karczmarz się odwrócił, jakby sprawdzając, czy co nie wisi na słupie za jego plecami. – Dajcie mu miodu i wody i czego zapragnie, ja z mojej kiesy zapłacę, jak do ojca dojedziem to wam zwrócę – powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Jak sobie życzycie, pani, ale uwierzcie mi, że... – próbował jeszcze zagadnąć ją Jeruzalem, lecz po raz kolejny przecięła to zdecydowanym słowem. – Rzekłam. – Niech będzie – odpowiedział Szalbierz i skinął na karczmarza, by ten doniósł miodu dla wszystkich, a potem usiadł przygładzając włosy ze złością. Zaklął pod nosem i splunął kilka razy pod stół. – Anioły istnieją, Szalbierzu, istnieją, tak jak smoki – szepnął do niego Dragiełło, z oczami rozpalonymi, jakby przed chwilą doświadczył czegoś niezwykle ważnego – istnieją, bo widzą je czasem ludzie, albo czują. One są. Ja wiem. Ten karzeł też wie. A ty nie wierzysz... Jeruzalem tylko prychnął pogardliwie, na znak, że takie opowieści zna doskonale, bo sam je produkuje na pożytek tłumu. – O dzięki ci za wszystko, dostojna pani, Karlito nigdy ci nie zapomni tej hojnej opieki – karzeł wygrzebał się spod ławy chlipiąc i zasiadł za stołem. Jeruzalem popatrzył na niego i podniósł palec wskazujący, po czym pokazał go garbusowi, jak rodzaj napomnienia, jakie wysuwa się niegrzecznym dzieciom i trzymał go tak nic nie mówiąc. Karczmarz doniósł kolejne dzbany z miodem i piwem, niedzieli teraz wszyscy z opuszczonymi głowami i popijali w milczeniu. Hanna odezwała się tak nagle, że wzdrygnęli się jednocześnie i popatrzyli na nią. A ona mówiła spokojnie i cicho, nie ruszając prawie ustami, patrząc w przód, przed siebie, gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie, jakby jej wzrok przebijał ściany gospody i leciał hen, daleko, przez lasy i knieje, jakby widział wszystko i wszędzie. – Tam płynie woda cicha. Ja też z nią jestem, jakbym boso szła po łące, po kwiaty i tam jakbym widziała kwiat piękny i czysty, po drugiej stronie I weszłam do niej, do wody. Płynę rzeką, jakby mnie matka pod sercem nosiła, tak ją czuję, tę rzekę, ciepłą, lecz nagle wiry idą, koło mnie, strach mnie chwyta za gardło, taki strach, aż oczy nie chcą patrzeć, a gardło chce krzyczeć, lecz woda zalewa zimna. Jadą, jadą oni, już są, czuję jak tonę, przy nich tonę, tysiące koni czarnych tętni mi w skroniach i ciągną mnie w dół. Wir. Jaki wyje wir. Koło uszu
mi wyje. Oni wyją, jeźdźcy wyją, ciągną mnie za ręce w dół toni. Tak płynę łam po kwiaty, a oni... Z łuków mają ręce, cięciwy mają w palcach, w głowach mają groty. Uderzą w wirze. Ciągną tu, jak rzeka. Ratujcie wszystko. Bydło w lasy. Ogień z nieba plunie na świat. Na rzekę. Na łąkę. Ratunek przyjdzie od pierwszego. Siedmiu będzie tych, siedmiu powiadam, a żaden jakby nie był od tego... Nagle załkała krótko i przerwała. Patrzyli na nią oniemiali. Dyszała ciężko, jakby z wielkiego wysiłku. Na jej skroniach widać było strużki potu, które skrzyły się w świetle łuczywa i płynęły w dół, aż do szyi. Spojrzała na karła. On odstawił powoli dzban trzymany w ręce. Przełknął ślinę ze strachu. – Ty będziesz z nimi, rycerzu. Ty będziesz... – nie skończyła zdania i nagle powróciła do poprzedniego stanu. Wyprostowała się, utkwiła wzrok w przestrzeni, a nawet zdawało się, że się uśmiechnęła. Potem sięgnęła ręką po dzban i napiła się miodu. Jeruzalem odkaszlnął. Dragiełło podrapał się po brodzie i zaczął nawijać kosmyk na palec. Karzeł patrzył na nią z bezbrzeżnym zdumieniem, a potem napił się z wielką natarczywością. Ręce aż mu drżały z niecierpliwości. Przechylił się do Szalbierza i spytał szeptem, tak jakby chciał ukryć pytanie przed resztą gospody: – Wieszczkę wieziecie? Hę? Wieszczkę? No rzeknij mi – wpatrywał się z napięciem w twarz atlety. – Jaką tam wieszczkę. Ot kobieta przeżyła sporo w niewoli u zbójców i tyle. Trochę gorączkuje – wyjaśnił Szalbierz, odchrząkując co chwila. – Co tam, prawdę gadaj, przecie widziałem, że wieszczka. Na co wieszczkę wieziecie i komu? – dopytywał się karzeł natarczywie. – A ja ci gadam, że żadna wieszczka z niej, tylko chora niewiasta, po tym, co przeżyła w niewoli, rozumiesz? – To ja rozumiem... Ale też i więcej rozumiem... – odparł na to garbus i nie uzyskawszy nic od Szalbierza przechylił się do Dragiełły. – A wy mi rzeknijcie. Jesteście rycerskiego stanu, to kłamać wam nie przystoi. Wieszczka ona, co? Dragiełło zakłopotany podrapał się po głowie, rozejrzał na prawo i lewo, i dziwnie się jąkając rzekł: – Prawdę wam gada, w niewoli była owa niewiasta. I do ojca ją wieziem, co tu dużo gadać... – Do ojca, to ja wierzę, ale mi rzeknijcie, czy wieszczka? – Wierzę, że wieszczka – odparł Dragiełło w końcu i napił się z dzbana. – I ja wierzę. I ja... – odparł karzeł w zadumie – słyszeliście, co mi wywieszczyła? Że Karlito będzie rycerzem, że będzie rycerzem... – Ha, ha, ha – roześmiał się Jeruzalem – to ja bym jednak chyba bardziej w tę chorobę uwierzył, niźli w wieszczbę, co mówi, że ty karzeł, garbus, żebrak i złodziej, masz być rycerskiego stanu! – To wy sobie w chorobę wierzcie, a ja uwierzę w co chcę – odparł Karlito i znowu złapał dzban rozgorączkowanymi rękami. Pił nerwowo, łypiąc na boki oczami. Wtedy właśnie zawiał wiatr. Kilka łuczyw zgasło od powiewu. Drzwi musiały skrzypnąć w trakcie otwierania, ale w gospodzie nikt tego nie usłyszał, bo było za głośno – wszystkie stoły były zajęte, w powietrzu unosił się zaduch potu, piwa i miodu. Dopiero, gdy podmuch zgasił płomienie pochodni, ludzie ucichli i obejrzeli się. Teraz paliły się już tylko kaganki. Przez drzwi, z chrzęstem metalu, ze stukotem sprzączek uderzających o kirysy, ze zgrzytem nitowań i zawiasów, z szelestem kolczug, weszło do środka pięciu rycerzy. Stanęli za
drzwiami bark w bark, nieruchomo. Każdy z nich miał na sobie tak samo wyglądającą, tak samo skrojoną i podbitą skórą, tak samo wykutą i tak samo zabarwioną zbroję. Wszystkie elementy uzbrojenia, począwszy od ciżem, nagolenników, aż po zawieszone na plecach peleryny były czarne, jak smoła. Przy pasach wisiały średniej wielkości miecze, w takich samych czarnych pochwach, z takimi samymi rękojeściami przeplecionymi czarnym rzemieniem, z jelcami kutymi na czarno. Wysklepienia pancerzy, czy naramienników, o kształtach nieznanych w okolicy, gdzie używano przede wszystkim kolczug, bez dodatkowych elementów opancerzenia, wskazywały, że cała piątka przyjechała z bardzo daleka, z jakichś zachodnich krajów. Rycerze mieli przez plecy przewieszone, na czarnych szerokich pasach, małe niezwykle ciemne kusze, z kompletem niewielkich bełtów doczepionych po bokach rękojeści. Na głowach nie mieli szyszaków, czy też zachodnią modą hełmów, lecz wyglądali tak, jakby całą twarz, głowę i potylicę, jakiś kowal oblał im smolistym metalem i zakuł na wieki. Stalowe głowy były łyse i składały się z kilku znitowanych ze sobą części, tak, że przednia z nich tworzyła maskę przedstawiającą twarz ludzką, z wysklepionym nosem i czołem, z delikatną brodą, ze szczękami tak lekko zarysowanymi, jak u kobiety. Wszystkie te twarze, te żelazne maski, były podobne do siebie, jak dwie krople wody. W tylniej części hełmów znajdowały się otwory, przez które wychodziły kitki włosów i leżały na plecach, na ciemnych kapturach. Pięciu czarnych, jednakich rycerzy, przecisnęło się więc przez wąskie wejście do oberży i stanęło murem, jeden obok drugiego, ramię w ramię, jak dobrze zdyscyplinowane wojsko, gotowe w każdej chwili do bitwy. Blask skwierczących kaganków oliwnych rzucał na nich migoczące światło. Karlito przełknął miód, który uwiązł mu w ustach i patrzył na rycerzy w pobożnym skupieniu, tak jak i cała reszta gospody. Rozmowy urwały się tak nagle, jakby je kto nożem uciął. Wszystkie oczy zwróciły się na czarną piątkę stojącą u wejścia. – Światło! – rozległ się metaliczny głos, który wydobył się spod jednej z czarnych masek, a brzmiał tak, jakby wypłynął z czeluści piekielnych. Karlito przeżegnał się. Jeruzalem powoli spuścił rękę pod stół, gdzie miał dwa noże – jeden u pasa, a drugi przy bucie. Dragiełło zamarł z kosmykiem brody nawiniętym na palec i przyglądał się rycerzom mrużąc oczy. Hanna zdawała się uśmiechać rozpromieniona. Karczmarz nerwowo przebiegł pomiędzy słupami podtrzymującymi powałę i pozapalał łuczywa, a tu gdzie się pokończyły, powtykał nowe. Rycerze stali przy wejściu lustrując izbę. W czarnych maskach mieli wycięte dziury na oczy i usta oraz małe otworki w dolnej części nosa, toteż gdy oddychali słychać było dziwne dudnienie dobywające się spod metalu, które przechodziło po plecach, jak zapowiedź nieszczęść. Nikt z gości nie ważył się nawet ruszyć i słychać było, jak trzaska ogień na palenisku w głównym piecu. Gdy zrobiło się jaśniej, jeden z Czarnych Rycerzy podniósł rękę. Na ten znak podeszli dalej, w głąb gospody i znów przystanęli. W świetle padającym od łuczyw, lampek i od paleniska, widać teraz było dokładnie ich czarne maski. Twarze jakby zastygłe w zimnym grymasie, ni to uśmiechu, ni to płaczu, lecz jednocześnie gładkie i bezosobowe. Były takie same, lecz na każdej z nich, na czole widniał wykuty numer. Rycerz z numerem dwadzieścia jeden, sprawiający wrażenie dowódcy, powiedział: – Miejsce! I znowu metaliczny dźwięk, jaki wydobył się spod maski przeleciał w powietrzu i ściął lędźwie strachem wszystkim gościom w karczmie. Kilku ludzi siedzących przy stole najbliżej głównego paleniska zerwało się na równe nogi i odbiegło do innych ław. Karczmarz z krzywym uśmiechem podbiegł ze ścierą i starł blat z plam miodu i piwa, zagarnął puste dzbany, a następnie szerokim gestem zaprosił Czarnych Rycerzy do zajęcia miejsc. Usiedli z chrzęstem uzbrojenia, rozglądając się na boki. Widać było, iż żelazne maski, jakie nosili na głowach utrudniały im obserwację całego terenu, bo w metalu były wykute otwory niewiele większe od wielkości oczu, stąd zasięg spojrzenia był ograniczony; poruszali się zatem w
bardzo zgrany sposób, tak, by ci którzy idą z boków grupy mogli obserwować przestrzeń na lewo i na prawo. Usiedli po obu stronach stołu, tak by każdy z nich mógł ogarniać wzrokiem inną część gospody. – Chleb i woda! – rzekł po raz kolejny człowiek z numerem dwadzieścia jeden, a karczmarz zgiął się w pasie i zniknął za kontuarem. Gwar powoli wracał do gospody, lecz już nie taki jak poprzednio, tak jakby każdy gość starał się normalnie rozmawiać przy garncu czegoś mocniejszego, ale jednocześnie baczył, by nie zanadto rzucać się w oczy czarnym przybyszom. – Znacie takich? – Jeruzalem łyknął trochę miodu z dzbana i przechylił się do Dragiełły – Widzieliście już takich cudaków? – Różnych widziałem rycerzy, strażników świątyni z krzyżem czerwonym, albo i tych z zakonu Najświętszej Panienki, co na Mazowszu się właśnie sadowią, z krzyżem czarnym, aleć takich, całych czarnych, po raz pierwszy oglądam – odszepnął mu chudzielec, nawijając tym razem brodę na palce zarówno lewej, jak i prawej ręki, tak był zafrasowany widokiem dziwnych postaci. – To Duchy są! – powiedział nagle Karlito i żeby być bliżej rozmówców, wspiął się trochę i ukląkł na ławie, przechylając się przez stół. – Duchy? – zakpił Jeruzalem – wam już chyba całkiem od miodu i piwa się pomieszało w tej małej łepetynie. Najpierw anioły widujecie pod kościołem, a potem rycerzy z blachy, krwi i kości zwiecie duchami. Coś chyba rację miał ów skrzydlaty, co żeście go widzieli, że wypiliście już dosyć w swoim życiu karła i że przestać by można było. – A ja wam gadam, że Duchy. Wiem dobrze, bo w klasztorze co dzień siedzę przy furcie i datków żebrzę, to i widzę, kto zacz wchodzi do opata, albo też i ucha przychylę kto w gospodzie co opowiada, ale jak nie chcecie wiedzieć, kto są ci rycerze, to wasza sprawa, Karlito się prosił nie będzie z opowieściami, tam gdzie go nie chcą. Odsunął się w tył, grając obrażonego, aż Dragiełło skinął na niego i zachęcił: – Gadajcie, ja wam daję wiarę przecie. Karzeł tylko na to czekał i ponownie przechylił się przez stół. – Zwą ich Duchami, a na wsiach też mówią na nich Duchacy, bo z ciemności wyjeżdżają, jak dybuki leśne, nikt ich zoczyć nawet nie może. To rycerze są z jednego zakonu... – Zakonni? Dziwne, bo znam wielu, w Ziemi Świętej kilka ładnych lat za młodu, przy krucjacie przejeździłem w piaskach i pyle, a o takich nie słyszałem. Co za zakon? – przerwał zainteresowany Dragiełło. – Nie przerywajcie, to wszystko wam opowiem – zirytował się karzeł, łyknął miodu i kontynuował ściszonym głosem – zakon to Świętego Ducha, znaczy najważniejszy nad wszystkimi, bo nie masz rzeczy ważniejszej od Św. Ducha. Kto jemu zgrzeszy, na wieki w piekle się będzie poniewierał i ratunku żadnego nie ma, ani nawet pokuty się nie da mu sprawować, jak już zgrzeszysz Duchowi, choć byś i do końca żywota się biczował na drogach. Tak też i ten zakon najważniejszy i jemu zgrzeszyć, to już sprawa ciężka, bo jak cię na oko wezmą, to po tobie, braciszkowie, po tobie, na amen. Nie ma on żadnego uznania w księgach i mieć nie może, tak jakoby nie istniał wcale, bo pomyślcie – Pana Naszego Jezusa Chrystusa widzieli ludzie, prawda? – No, widzieli – potwierdził Dragiełło, a nawet i Jeruzalem kiwnął głową. – A Panienkę Przenajświętszą też widzieli ludzie? – Widzieli, a jakże – potwierdził rycerz. – A Ducha Świętego kto widział? – zapytał karzeł i podniósł brwi oczekując odpowiedzi. Zamiast niej Szalbierz z rycerzem równo pokręcili głowami przecząc. – A właśnie, nikt go nigdy nie widział i widzieć nie może – ciągnął dalej garbus, zadowolony, że ma zdyscyplinowanych słuchaczy przy stole – tak też i tego zakonu zgodnie z dokumentem papieskim nikt zobaczyć nie może w żadnych księgach. Pierwsza to bulla
papieska, co nie tłokiem w pieczęci, lecz mową jedynie dała zatwierdzenie jego istnieniu, a każdy kto choć wzmiankę małą o nim zawrze, pisząc księgi po klasztorach, na zawsze ma zniknąć z tego świata. Zakon Świętego Ducha ma być jak sam Święty Duch – wszyscy wiedzą, że jest, lecz nikt dotknąć go nie może. Tu karzeł przerwał na chwilę, by łyknąć trochę miodu i gdy odstawił dzban, zerknął na towarzyszy siedzących przy stole, a potem przez ramię obrócił się, by zlustrować Czarnych Rycerzy siedzących przy palenisku. – Nie radzę wam dotykać ich choćby końcem palca, bo zabiją z kuszy. Już raz żem widział, jak u wrót klasztoru jeden taki na nich wpadł, pijany całkiem jak bela. Jeden strzał i... Karlito przejechał palcem po szyi, pokazując co stało się z tym pijaczkiem, który ośmielił się wpaść na rycerzy – Duchów. – A teraz wybaczcie, że urwę opowieść, bo kiszki mi z głodu marsza grają, to i jęzor nie da rady mleć ciągle. Łyknął resztkę miodu z dzbana i położył twarz na stole, podkładając obie złożone ręce pod policzek, jak dziecko ułożone do snu w kolebce przez troskliwą matkę. Dragiełło z Jeruzalemem spojrzeli po sobie. Szalbierz westchnął ciężko, splunął pod stół i rzekł: – Co wam dać do zjedzenia? Karzeł odpowiedział natychmiast, otwierając jedno, zielone oko: – Kasza z mięsem jagnięcia może być. Atleta sięgnął do sakiewki i wstał od stołu. Poszedł w stronę kontuaru, by zamówić mięsiwo dla wszystkich. Karczmarz pokiwał usłużnie głową. Gdy Jeruzalem wracał do stołu, musiał przejść obok stołu Czarnych Rycerzy. Jeden z nich przerwał jedzenie i cofnął rękę z chlebem zmierzającą do dziury w masce, w której widniały okolone brodą usta. W otworach na oczy błysnęły jego źrenice utkwione w twarzy Szalbierza i czarny zakonnik odwrócił się aż na ławie, patrząc za odchodzącym w głąb izby Jeruzalemem. Kiedy misa z gorącą kaszą i kawałami mięsa stanęła pośrodku stołu, wszyscy, z wyjątkiem Hanny zaczęli jeść, a Karlito, zadowolony z rozwoju sytuacji mlaskał i głośno się oblizywał. – Gdzie ma siedzibę ten zakon? Wiecie? – spytał Dragiełło, łykając gorący kęs i bacząc, by tłuszcz nie zachlapał mu brody. – Nie ma siedziby, ni zamku żadnego – rozpoczął dalszą opowieść karzeł – jakże to myślicie, że miałby siedzibę i nikt by go w księgach nie umieścił? Inni mają i owszem. Zamki budują w Ziemi Świętej, albo i na dzikich terenach u Prusów, jak to u nas. A oni nie. Oni są Duchami. Mają prawo zwierzchnie spać w każdym klasztorze, gdzie tylko się pojawią. Przyjadą do sług maluczkich świętego Franciszka? Muszą dostać cele na spoczynek. Do dominikanów w Krakowie? Też sobie mogą wybrać cele do spoczynku i jadła w kuchni klasztornej nabrać. Do benedyktynów, jak u nas, w Tyńcu? To się może opatowi podobać, lub nie, lecz mogą go z jego własnego łoża wyrzucić i w nim spać. Tak nakazał papież Innocenty! A posłuszeństwo, wiecie braciszkowie, w Kościele Świętym – rzecz pierwsza i najważniejsza. Ja to wiem, bo sam w posłuszeństwie trwam wobec woli Bożej i jako żebrak tyniecki żyję i nigdzie po świecie się nie tułam. Tu karzeł, widząc, że kaszy w misie jest coraz mniej, rozpoczął żwawiej napełniać policzki i urwał na dobrą chwilę. Ciszę wypełnioną mlaskaniem i żuciem przerwał dopiero Jeruzalem, pytając: – A te hełmy dziwne, co na głowach noszą? Skąd ci to takie? – Na pokorę – odparł garbus. – Na pokorę? – zdziwił się Szalbierz – czy wy czasem nie wymyślacie czego, jak z tym aniołem pod kościołem? – Z aniołem to prawda, jak mnie tu widzicie, a z Duchami wiem, bo pod furtą klasztorną siadam, to mnie i braciszkowie znają, a i czasem zupą poczęstują – tłumaczył się karzeł – a
czasem i zawołają na mnie, że Karlito pod furtą tylko żebrze, a za pracę się nie weźmie, to i zupy mi nie dadzą. Tak i czasem, chociaż się święty Karol w grobie musi przewracać, że mnie takie bezeceństwa spotkają i za pracę się wezmę, bo mus taki, widzicie braciszkowie, i w ogrodzie klasztornym ziemię kopię małym radłem, co za posługę wobec klasztoru jest uznane. Tak i też jedną wiosną, żem kopał, jak Duchy do klasztoru przyjechały i spały w jednej celi, a wtedy braciszkowie w ogrodzie się skarżyli między sobą, a ja żem słuchał, bo uszy mam od tego, żeby słuchały. Dalej nie dowierzacie? Bo jak nie, to gadać nie muszę... Znowu udał obrażonego, obruszył się jakby i poprawił w sobie. – Gadajcie, gadajcie, ja wam wierzę – wtrącił się Dragiełło, nawijając po jednym loczku brody na każdy palec z osobna – To co z tymi maskami, czy hełmami, czemu takie mają? – Ja tam nie wiem do końca – wykładał dalej karzeł, lubując się swoimi słowami i specjalnie robiąc pauzy dla podsycenia ciekawości u słuchaczy – bo tyle z tego, com słyszał wtedy w ogrodzie, ale z tego com usłyszał, to wiem, że dla pokory to jest. – Jak to: dla pokory? – pytał dalej rycerz. – No, dla pokory. Znaczy, że jak idzie człek do Zakonu Ducha, to się musi specjalnym hartem wewnętrznym wykazać i pokazać też światu, że całkiem rezygnuje z siebie, jako z osoby żywej na tym padole, ale się w całości poświęca służbie Duchowi Świętemu. I w tej służbie oddaje co ma najcenniejsze, rezygnując z wszelkiej prywaty, imienia, majątku, najmniejszego grzebyka, czy spodni, a nawet z twarzy własnej, co przecież największym jest majątkiem człowieka, bo nikt drugiej takiej nie nosi. Zamiast twarzy własnej nosić musi twarz żelazną, jednaką dla każdego zakonnika, tak by ino siłą ducha mógł istnieć i walczyć o dobro Kościoła na ziemi. Tak to jest z nimi i dlatego hartu wielkiego to wymaga, by się do końca żywota w taką maskę żelazną dać zakuć jakiemu zakonnemu kowalowi... Tu karzeł zawiesił głos i nagle załkał smutnie. – Tak jak te Duchy biedne, tak i mnie, Karlita, los nieszczęsny spotkał... – Was? – zdumiał się Jeruzalem. – A mnie. Bo jak oni w żelazną maskę do końca żywota zakuci będą, tak i ja, żebrak nędzny, co śluby poczynił, do końca moich dni miodu nie tknę ni piwa, co okrutniejszą się zdaje regułą, niźli ta z przyjęciem żelaza na twarz. Jako i oni cierpiał będę do końca mych godzin, patrząc jak inni raczą się trunkami, a mnie tylko ślina po brodzie kapać będzie. To mówiąc karzeł pochylił się i znowu załkał cicho, zerkając bokiem, czy Dragiełło znowu do sakwy nie sięgnie i kolejnego dzbana nie postawi. W gospodzie robiło się coraz gwarniej, jakby ludzie przyzwyczajali się do obecności Czarnych Rycerzy przy jednym ze stołów i w miarę upływającego czasu przekonywali się, że nic złego się nie dzieje i można sączyć miód, czy piwo bez większych przeszkód. Duchy spożywały swój chleb, popijając wodą. Jedna z postaci, siedząca przy stole w samym kącie oderwała się od panującego tam mroku i zbliżyła do światła bijącego od paleniska, po czym bijąc pokłony, kroczek po kroczku, zbliżyła się do Czarnych Rycerzy. Chudy ten człowieczek o figurze skulonego szczura i równie szczurzym uśmiechu, co cała jego postura, pochylił się nad jednym z zakonników i zaczął coś szeptać gorączkowo, a potem zaraz się oddalił, rozpływając się w ciemnościach izby. Tymczasem karzeł, zadowolony z efektu, jaki osiągnął opowieścią, czknął głośno, podrapał się po głowie i znowuż przechylił się przez stół. – Ale wiecie, braciszkowie – powiedział głosem osoby, która zna się na rzeczy – wszystko co opowiadam, to słyszałem jednym uchem w ogrodzie, albo przy furcie od ojców co ich święty Benedykt uszlachetnia swą regułą. A tu w gospodzie... – Co: tu w gospodzie? – spytał Jeruzalem i splunął pomiędzy nogami na ziemię. – Tu w gospodzie ludziska różne rzeczy gadają o tych Duchach. – Jakie to rzeczy gadają, mówcie wprost, bo wam dzbana kolejnego z piwem nie postawię.
– Toć gadam po kolei. Więc ludzie gadają – tu karzeł zawiesił głos i zajrzał smutno w głąb pustego dzbana – ludzie gadają... – Powiedzcie, co gadają, to ja wam potem dzban postawię – obiecał Szalbierz. Karzeł na to westchnął, kręcąc głową, jak nad niesprawiedliwością wielką, która go spotkała i rzekł przewracając oczami: – Ludzie gadają, że Duchy to duchy! – Oj, chyba już dzbana nie będzie dzisiaj! – zagroził kuglarz rozsierdzony. – Dajcie skończyć, a nie gorączkujcie się, przecież gadam po kolei – sumitował się Karlito i ciągnął dalej: – Więc ludzie gadają, że Duchy, to duchy, a nie ludzie z tej ziemi. Tylko dusze, co w czyśćcu cierpiące i na ten świat zesłane, by pokutę w tych maskach odprawić i na chwałę Bożą służyć, a grzechy swoje wymazać przed Sądem Ostatecznym. Stąd te maski na twarzach noszą, że ciało całkiem mają zwęglone od kotłów i smoły w piekle, gdzie ich diabły przysmażały. Dlatego, by żyć tu, na ziemi, musieli ich zakuć w te żelazne maski i dali im numery miast imion. Nie są z ciała, lecz z ducha te Duchy, pokutują bez twarzy i męki straszne znoszą, by się odkupić. Ale zło w nich ciągle drzemie i potrafią wyjść nocną porą, jako wilki, zgrają całą, bo tak tylko chodzą, błyskać ślepiami spod masek i pode wsie podchodzić. Tam, jak grzesznika jakiego zdybią, tak go do piekieł biorą, albo smażą tu na ziemi. Tak jednego znaleźli smolarza, co za dziewkami łaził, jednego roku o tu, na moczarach, jak był usmażony do cna i przywiązany do drzewa. Sprawka to ani chybi tych Duchów. Mogą się poruszać tak cicho, jak wiatr i ledwo się obejrzysz, a już masz ich za uchem. – Milcz, karle – za plecami garbusa rozległ się metaliczny, niski basowy glos. Karlito w jednej chwili wpadł w drgawki tak silne ze strachu, że ślina puściła mu się strużką z ust. – Wybaczcie, wybaczcie, jam chory, jam chory, panie wybaczcie, panie błagam, nie ubijajcie – płacząc tak, że wargi trzęsły mu się jak u małego dziecka, Karlito powoli zjechał z ławy pod stół, tam zwinął się w kłębek i jęcząc zasłonił głowę rękami. Nad nim, koło stołu, stało pięciu Czarnych Duchów. Każdy dotykał drugiego ramieniem tak, iż stanowili zwarty mur. Wszyscy mieli wymierzone kusze z naciągniętymi bełtami i wszystkie groty ich strzał skierowane były w Jeruzalema i Dragiełłę. Pogromca smoków stał z ręką na głowni miecza przypasanego do boku, lecz Duch z numerem Dwieście Piętnaście, mierzący mu prosto w pierś ze swojej kuszy, tylko odgiął palec ze spustu i pokiwał nim znacząco, jakby groził dziecku. Dragiełło wiedział, że jego kolczuga, Kundzia nie wytrzyma strzału z kuszy, a szczególnie z takiej odległości, więc gryzł wąsa, odjął dłoń z rękojeści i stał nieruchomo. Szalbierz nie wstał, a obie ręce trzymał pod stołem. W jego pierś mierzyły numery Sto Dwanaście, Sto Trzydzieści Siedem i Sto Pięćdziesiąt Jeden. Wszystkie kusze tych Duchów celowały dokładnie w ten sam punkt, a palce w czarnych rękawicach leżały na spustach. – Wyjmij ręce spod stołu – powiedział Dwadzieścia Jeden, metalicznym głosem, który brzmiał w ten sam sposób, nie zdradzający żadnej emocji, jak wtedy gdy nakazywał zapalenie światła, zrobienie miejsca, czy podanie jadła i napitku. Ten głos, wydobywający się spod żelaza, jak z metalowej studni, nie znosił sprzeciwu, i właściwie nawet nie dawał na niego miejsca; była w nim niezachwiana pewność, że to co zostało powiedziane, zostanie też spełnione. Po raz drugi tego wieczoru gospoda ucichła. Było tak cicho, że słychać było trzaski palących się na słupach łuczyw. Ludzie zamarli i odwróceni patrzyli na to co się stanie. Jeruzalem przez chwilę czekał, ale zaraz, bardzo powoli, wysunął ręce spod stołu i pokazał puste dłonie.
– Wstań bardzo powoli – Dwadzieścia Jeden wydawał kolejne dyspozycje. Szalbierz uniósł się i wyprostował patrząc odważnie w oczy świecące spod żelaznej maski. – Połóż ręce na blacie – głos Ducha brzmiał za każdym razem tak samo jednostajnie, jakby wydawał ciągle te same polecenia wołu ciągnącemu wóz. Atleta spełnił i ten rozkaz, a w świetle łuczyw zagrały jego namaszczone tłuszczem bicepsy, gdy wspierał się o blat. Kiedy stanął nieruchomo, nadal patrząc w oczy numerowi Dwadzieścia Jeden, numer Sto Dwanaście obszedł stół dookoła i wyciągnął trzy noże, jakie Jeruzalem miał ze sobą: jeden w bucie, jeden u pasa, i jeden z tyłu, za kaftanem. W trakcie tego wszystkiego Hanna siedziała nieruchomo, patrząc w przestrzeń, lecz teraz spojrzała w oczy zakonnika Dwadzieścia Jeden. Rzekła spokojnie: – Puśćcie go! Sto Trzydzieści Siedem wymierzył w nią swoją kuszę. Lecz ona zdawała się tego nie widzieć. – Puśćcie go! To jeden z siedmiu – powiedziała dobitnie. Lecz Dwadzieścia Jeden zdawał się nie zwracać uwagi, na to co rzekła. – Zostajecie tutaj, aż do rana! – wydał rozkaz, a potem rzucił do podkomendnych – Idziemy! Dwie czarne rękawice spadły na barki Jeruzalema i wyciągnęły go zza stołu. Długo jeszcze panowała cisza w gospodzie, nawet po tym, gdy drzwi już dawno zamknęły się za pięcioma Czarnymi Rycerzami i prowadzonym przez nich Jeruzalemem. Karlito zaś przestał płakać od razu, gdy zobaczył, że nikogo nie ma koło stołu, ale wolał nie wychodzić spod niego jeszcze przez dłuższy czas.
ROZDZIAŁ XII
Jeruzalem leżał na plecach i patrzył w niebo. Kłosy traw łaskotały go w policzki i kiwały się leciutko, pchane delikatnymi podmuchami wiatru. W górze śpiewały skowronki, lecz nie mógł zobaczyć jak latają, a tylko słyszał, jak ich trele oplatają się wokół siebie to ciszej, to głośniej. Słońce prażyło mocno, więc zapach kwiatów i pyłków traw zdawał się unosić nisko przy ziemi i aż dusić swoją gęstością. Wilczek chlapał się w rzeczce płynącej niedaleko, wśród łąk i czasem słychać było jego śmiech, dobiegający, jak spod ziemi. Jeruzalem mrużył powieki, Przymykając to jedno, to drugie oko, bo słońce świeciło tak mocno, że nie mógł spoglądać w obłoki otwartymi oczami. Czuł całym ciałem, jak oddycha łąka, na której leżał. Koniki polne cykały wokół zachęcone do pieśni palącym upałem. Na jego twarzy pojawił się cień. To siedząca obok niego Hanna pochyliła się nad nim, zasłaniając słońce. Otworzył szerzej oczy. Nie widział dobrze jej twarzy, bo stała się ciemną plamą na tle jasnego nieba. Włosy opadły jej z boków głowy i położyły się na policzkach Szalbierza. Łaskotały tak delikatnie i uroczo, że chciał, by ta chwila trwała wiecznie. – Pięknie pachną twoje włosy – powiedział – pachną, jak ta łąka, jak te kwiaty, pachną wiatrem. – Kocham cię – szepnęła i schyliła się mocniej, po czym musnęła jego czoło wargami. Potem pogładziła go palcami po policzku, z czułością matki, a nie kochanki, albo żony. – Kocham cię – powtórzyła i widział, nawet pod słońce, jak się uśmiecha. Zamknął oczy. A ona odeszła w stronę rzeczki, żeby kąpać się z Wilczkiem. Słuchał, jak w górze śpiewają ptaki. Robiło mu się coraz cieplej. Gorąc zaczął zalewać mu oczy. W tle słyszał jeszcze śmiech bawiącej się z dzieckiem Hanny, lecz słyszał go coraz słabiej, jakby kawałek łąki, na którym leżał oddalał się coraz dalej, jakby pędził wśród stepów ten kawałek jego ziemi. W końcu ucichły śmiechy, a on czuł coraz większy żar słońca, taki jaki może być tylko w południe, w ciągu bezwietrznego dnia. Słoneczna kula wisiała mu teraz nad głową i w zamkniętych powiekach żarzyła się czerwienią. – Obudź się, psie! – usłyszał i otworzył oczy. Przed nim, tuż przed twarzą, płonęła pochodnia. Widział ją przez chwilę rozmazaną, jakby była słońcem, a po chwili dopiero zobaczył, że składa się z poszczególnych płomieni omiatających jej głownię. Patrzył jak płyną równo, wokół kawałków szmat, jak układają się w pomarańczowo-żółtą wstęgę. Czuł na twarzy żar tego ognia. Ktoś trzymał go za włosy i podnosił twarz ku górze. Znad lewego oka ciekła gorąca struga, pewnie krew, i zalewała powiekę, lecz nie mógł ruszyć ręką by ją zmazać, więc oblewała źrenicę na czerwono, a on mógł jedynie mrugać, lecz nie potrafił zrobić nic więcej. – Dychasz, psie? – usłyszał pytanie, a zaraz po nim rechot. Wokół było ciemno, a pochodnia przystawiona prawie do samej twarzy powodowała, że nie mógł zobaczyć nic więcej poza jej płomieniami, ani poczuć nic więcej poza jej żarem. Reszta zdawała się dziać gdzieś daleko, bo całym światem dla Jeruzalema stał się teraz ten ognisty, skwierczący kawałek drewna. Postarał się splunąć na niego, ale miał mało siły, więc tylko strzyknął śliną, która spłynęła z wargi na brodę. Czuł jak pieką go policzki i jak zaczynają zwijać się brwi od gorąca. – Jak dychasz, to masz pecha – powiedział tubalny głos i ponownie zaniósł się dzikim rechotem. Pochodnia nagle odjechała od twarzy i zawisła w ciemności, parę metrów od twarzy siłacza. Mógł teraz przez moment, mrugając, dojść w miarę do siebie i zobaczyć gdzie jest i
co się z nim dzieje. Nad nim widniało sklepienie lochu, dalej była krata z otwartymi w niej drzwiami, obok stół, na którym leżały różne narzędzia. Tuż przed nim, z pochodnią w ręku stał potężny grubas, z dolną wargą zwisającą na brodę, owłosiony na całym ciele drobnymi kłakami; ciemne włosy okalały mu głowę lokami, jak u kobiety, a nieogolona gęba wyglądała jak wielki bochen, w który ktoś powtykał sierść zwierzęcia. Patrzył na Szalbierza i uśmiechał się, a potem przekrzywił głowę na bok, Przyglądając się uważnie i powiedział: – Może zerwiesz łańcuch, hę? Zaniósł się śmiechem, ubawiony własnym dowcipem, Po czym przybliżył pochodnię do twarzy Jeruzalema i zapytał z grymasem łobuziaka na twarzy: – Może byś zerwał te łańcuchy, jak tam przed gospodą? Bo tam ci łatwo poszło... Jeruzalem zebrał resztkę śliny z suchych ust i splunął w tę twarz, którą widział migoczącą obok pochodni. Od razu otrzymał siarczyste uderzenie, po którym głowę odrzuciło mu aż na bark. – Hardy jesteś? – gulgotał grubas cofając się i wycierając oplutą gębę skórzaną, kowalską rękawicą. – Hardy? To zobaczymy... Gotując się ze złości zaczął przebierać w narzędziach leżących na stole i brał do rąk to jakieś obcęgi, to piłkę, to maczugę z kolcami, to obrożę nabijaną gwoździami, lecz za każdym razem odkładał, jakby przyrząd miał sprawić za mało cierpienia i szukał kolejnego w stosiku. Jeruzalem zamknął oczy i starał się uspokoić oddech. Wtedy usłyszał kroki dochodzące od strony kraty. Zerknął w tę stronę i zobaczył migoczące na ścianie światło od pochodni. Grubas przerwał szukanie narzędzi i też patrzył. Schody musiały być kręte, takie jak w wieżycach, albo głębokich lochach, idące w dół wąską studnią. Na drewnianych stopniach słychać było stąpanie butów podkutych żelazem, zaś po chwili dał się słyszeć metaliczny, dudniący odgłos oddechu, wydobywający się rytmicznie spod hełmu. W końcu ukazała się cała postać, ubrana w czarną tunikę do kolan, rozciętą z przodu i tyłu, oraz po lewej stronie dla wsiadania na konia. Mężczyzna zszedł na dół, trzymając dłoń w czarnej rękawicy tuż nad głową, by nie zahaczać żelazną maską o sklepienie i stanął w otwartej kracie. Otrzepał dłonie z pyłu i zerknął na Szalbierza, a potem na grubasa. – Zostaw nas – powiedział, a metaliczny głos brzmiał jeszcze donośniej wzmacniany echem odbijanym od ścian lochu. Oprawca pochylił się w ukłonie, co przyszło mu z trudem, bo z przodu miał potężne brzuszysko. Jego wargi rozciągnęły się w szerokim, służalczym uśmiechu, a ręce wykonały kilka drobnych, nerwowych ruchów. – Zostawić to? Panie? Człowiek w masce skierował na niego pytające spojrzenie. – Znaczy... Zabawki mam zostawić, panie? Czy zabrać? I tu machnął tłuściutką dłonią w stronę leżących na stole narzędzi i zachichotał nerwowo, jak panienka. – Powiedziałem. Zostaw nas – powtórzył Czarny Rycerz. – Tak, panie. Już mnie nie ma. Grubas zarzucił na siebie gruby skórzany kaftan bez rękawów i zniknął na schodach. Gdy gdzieś w górze skrzypnęły drzwi, człowiek w masce wstawił pochodnię do uchwytu na ścianie i usiadł na małym zydelku przy stole. Utkwił wzrok w Jeruzalemie i położył dłoń na stole. Na jego masce widniała wykuta cyfra Pięć. Milczał przez dłuższą chwilę i patrzył, ale Szalbierz wytrzymał to spojrzenie, wpatrując się w ciemne oczy, okolone siwymi, potężnymi brwiami bez odrobiny lęku. Słychać było jeszcze przez chwilę, jak tupią w górze kroki grubego oprawcy, potem jego kaszel, zgrzytnięcie jakichś zawiasów i w końcu wszystko ucichło. Jedynie pochodnia huczała płomieniem. Po długiej chwili milczenia zakonnik w końcu się odezwał: – Znasz herb Zakonu Rycerzy Świątyni Pańskiej?
Jego głos miał ten sam metaliczny wydźwięk, jak u rycerzy w gospodzie, lecz była w nim szlachetność dojrzałego wieku i spokój wynikający z poczucia władzy. Jeruzalem nie odpowiedział. – ...Czyli... Templariuszy? – pytał dalej Czarny Rycerz. Szalbierz nadal nie odpowiadał. – Ten herb przedstawia dwóch rycerzy jadących na jednym koniu. A wiesz, co to oznacza? Jeruzalem dalej milczał. – To znak ubóstwa i poświęcenia wszystkiego, co najlepsze w życiu, służbie. Służbie Panu w Niebiesiech – mówił człowiek z numerem Pięć – Ty jesteś w służbie mamony, szalbierzu i łazęgo, ciężej ci zatem wyrozumieć takie sprawy, lecz tak jak Rycerze Świątyni, tak też i my żyjemy tylko w służbie Panu. My idziemy nawet dalej, niże templariusze, idziemy mocniej w służbę Ducha Bożego, oddajemy twarze i życie jego posłudze. Służba jest na pierwszym miejscu, a nie życie, choć większość ludzi ceni życie jako najważniejsze... Zawiesił głos i patrzył przez chwilę na atletę. – Pewnie myślisz teraz, bo spryt jakiś musisz mieć, jako komediant, pewnie się zastanawiasz, czemu ci o tym opowiadam... Jeruzalem splunął na ziemię, zaś Numer Pięć mówił dalej: – Mówię ci o tym, bo moje i moich braci życie nic nie znaczy wobec służby. Wobec celu. Jednego celu, jaki uświęca mój oddech i oddech każdego z nas. Cel jest najważniejszy, a nie życie. Tym bardziej więc... Tu zawiesił głos na chwilę i postukał palcami w blat stołu, po czym zerknąwszy jakby od niechcenia na narzędzia leżące na stole skończył zdanie: – ...tym bardziej więc, szalbierzu, twoje życie nie znaczy dla mnie nic. Czarny Rycerz zerknął nagle na grzbiet swojej rękawicy, na której zauważył jakieś ślady pyłu. Podniósł ją do oczu, żeby przyjrzeć się lepiej i dmuchnął na jej wierzch, wzbijając obłoczek kurzu, a potem trzepnął ją drugą ręką, by jeszcze lepiej wyczyścić brud. – Życie nic nie znaczy, i twoje cierpienie też. Jeśli nastąpi – kontynuował Numer Pięć i oglądał swoją rękawicę pod światło, z dokładnością rzemieślnika tkającego złotą nić. – Dla mnie liczy się cel. A ten osiągnę, jeśli dowiem się od ciebie tego, co chcę. Zatem pomyśl o tym i postaraj się zaspokoić moje pragnienie dotarcia do owego celu, a wtedy unikniesz cierpienia. Czy mówię jasno? – Tak jasno, jak cała twoja gęba – warknął Jeruzalem i splunął. Czarny Rycerz przyjrzał się Szalbierzowi, jak zwierzęciu miotającemu się w klatce, przekrzywiając trochę głowę i patrząc ze spokojem człowieka, odgrodzonego grubymi kratami od groźnej na wolności bestii. – Zawiśniesz na haku, łotrze, tego możesz być pewien – powiedział Numer Pięć, a potem zaraz dodał tym samym spokojnym, metalicznym głosem, jakby sprawy, o których mówił, były błahostkami dnia codziennego: – zawiśniesz skazany wyrokiem kasztelańskim, w zgodzie z prawem, chyba, że okaże się, iż ciało twoje nie jest wytrzymałe na indagacje przedstawicieli Zakonu. Wtedy umrzesz w tym lochu. Wcześniej. I boleśniej. Szalbierz zgrzytnął ze złości zębami i wymamrotał: – Co mam ci powiedzieć, Duchu, żebyś mnie puścił? Powiedz, bo mi samemu do głowy nie przychodzi co takiego was interesuje z mojej wiedzy, iż się w lochu teraz ze mną kisisz, zamiast zażywać smaku wina w swojej ubogiej celi? Czarny Rycerz zaśmiał się, zaś Jeruzalem, szarpnąwszy łańcuchem, jakim był przywiązany do wbitego w podłoże słupa, pytał dalej: – Powiedz, bo nie wiem. Albo spytaj opata klasztoru, bo do niego jechałem z medykamentem wschodnim na oparzenia. Spytaj, jak nie wierzysz. – Pytałem.
Jeruzalem wytrzeszczył oczy i po chwili dopiero rzekł: – I co ci powiedział? – Wszystko. – Jak wszystko, to o co chcesz pytać jeszcze? – O wszystko, czego nie wie opat. W gładko wypolerowanym, czarnym metalu maski odbijał się blask pochodni, równo na czole, między oczami, tak że Czarny Rycerz zdawał się płonąć prawie. Rysunek tej twarzy wykutej w ciemnej stali, był przedziwnie mdły, pozbawiony rys, wysklepiony delikatnie, całkiem jakby na wzór posłużyło oblicze kobiety, lub też pacholęcia. Ktoś, kiedyś musiał wykonać pierwszy odlew, z którego tłoczono te maski, a osoba, która służyła za wzór musiała być kimś młodym i niezwykle gładkim, nieludzkim właściwie, jak strzyga ukazująca się w odbiciu wodnym, albo jak jakaś mara o człowieku, a nie człowiek sam w sobie z pełnym i wyróżniającym go zawsze obliczem. Być może jakiś snycerz odlał pierwszy egzemplarz z formy wykonanej w piasku, wlewając ołów w wytłoczony piach wsypany do skrzyni, tak jak wykonuje się ozdoby srebrne dla książąt, na sarkofagi, czy na błyskotki dla kobiet. Nos na tej czarnej, metalicznej twarzy zdawał się być idealnie równy i cienki, jakby był doskonałą formą geometryczną tryskającą wprost znad otworu na usta, wargi wyglądały przedziwnie, jakby schowane w większych ustach, rozwartych w szerokim uśmiechu, albo grymasie bólu, zaś nad otworami na oczy piętrzyły się dwa lekkie wałki nadoczodołowe, pozbawione brwi, lecz zapewne spełniające rolę niewielkich rynienek odprowadzających gromadzącą się na hełmie wodę. Jeruzalem szarpnął się znowu w łańcuchach i pytał dalej rycerza: – To co chcesz wiedzieć o mnie? O tym, jak się robi maść na krwawiące rany? Jak się miesza prawoślaz z krzywodębem? Jak się robi wywar z pokrzywy? Może o tym jak łykam ogień na targach? Albo jak rwę łańcuchy, że się ludziom zdaje, iż porwałem je naprawdę? Co? Gadaj Duchu, o co ci chodzi, a ja ci wyjawię. Człowiek w masce zaczął się śmiać i śmiał się nadal głucho i metalicznie zza swojej maski, a Jeruzalem nie przerywał swoich gorączkowych pytań: – O tym mam ci rzec, jak działa wschodni proszek na gorączkę? Jak się mleko ścina z czosnkiem na ropiejące rany, czy o tym, jaki pająk najlepsze sieci wije na opatrunki po bitwie? A może o relikwiach co? O drzazgach z Krzyża, albo o włosie świętego Floriana prosto z Krakowa, a może o tym sandale Sebastiana, albo o całym kielichu juchy świętego Wojciecha? Może o tym, jak kaptur zarzucam na głowę, żeby zielarzem się stać, albo o tym, jaki tłuszcz najlepiej wytopić, by potem ciało nacierać przed pokazem? A może cię ciekawi, jak się małpę tresuje na łańcuchu, jak się śpiewa piosenki i bacikiem ją bije po piętach, żeby umiała składnie tańczyć? Albo chcesz wiedzieć, jaką korę się żuje, by mieć oczy czerwone i gorączkę na czole, jak u chorego? Albo chcesz jaki korzeń sproszkowany, co chuć mężom poprawia? A może w gwiazdach chcesz się uczyć czytać, i wiedzieć co los przyniesie? Albo chcesz wiedzieć, jak nożem rzucić, by ostrze musnęło tylko tego, w kogo rzucam? No rzeknij co, rzeknij, Duchu przeklęty, żebym wiedział, bo nie wiem co cię tak we mnie, zwykłym szalbierzu ciekawi! Ostatnie słowa wydyszał, albo wykaszlał właściwie, splunął na koniec i zwiesił głowę, patrząc spode łba, jak zraniony wilk. Tymczasem mężczyzna w masce śmiał się przez cały czas, gdy Szalbierz zadawał kolejne pytania, a nawet walił się dłonią w kolano, jak przy najlepszym występie i dopiero po chwili się uspokoił i spoważniał. – Doskonale – powiedział – doskonale szalbierzu fach swój poznałeś i prawie bym się dał przekonać, żeś tylko... oszust niewinny. I komediant, po prawdzie, co widać właśnie. Doskonale żeś to odegrał. – Wszystko, co gadam to prawda! – warknął Szalbierz – nic więcej tylko prawda. A ja też nic więcej nie wiem.
Poza tą prawdą, co wam rzekłem i co mogę rzec o sobie. Nie wiem, czemu mnie w lochu trzymacie, Numerze Pięć. – Widzę, że na drogach i w kniejach nawet uczą cyfry odczytywać takich łazęgów, jak ty! – kpił Czarny Rycerz – a z tą prawdą to wiesz doskonale, i tak samo dobrze jak ja, że... nie ma lepszego kłamstwa, jak prawda właśnie. Tylko inaczej podana. Sięgnął po leżący na stole nóż i podniósł go do światła. – Jak popatrzeć od tej strony, to co widać? Piękny nóż, całkiem ładnie utrzymany, zgadza się? Jeruzalem milczał, a mężczyzna okręcił nóż drugą stroną i pokazał rdzę na klindze, od strony, gdzie nóż leżąc w lochu narażony był na kapanie wody. – Ale jak z tej strony popatrzeć, to inaczej to wygląda. Choć nóż ten sam. Tylko prawda o nim zgoła inna. Numer Pięć odłożył nóż na stół i wstał. Przechylił ciężar ciała z palców na pięty, a potem podszedł do Szalbierza i popatrzył mu prosto w oczy. Przez chwilę spotkały się ich źrenice – przekrwione i płonące złością Jaruzalema oraz zimne i stalowo siwe mężczyzny w masce. – Wiesz o jakiej twojej stronie mówię, Szalbierzu. Nie o tej srebrnej. O tej przerdzewiałej – wyszeptał zakonnik. – Nie wiem, o czym gadasz, czarna masko. Chyba wam się we łbach poprzekręcało od wilgoci w tych stalowych cebrach – wyjęczał Jeruzalem – nie wiem, czego chcesz ode mnie, przysięgam, nie wiem. – Nie wiesz... – zadumał się jakby człowiek w masce. – Nie wiem, na Boga, przysięgam – charczał dalej Szalbierz wytrzeszczając oczy z wysiłku i ze złości. – Na Boga przysięgasz – ironicznie prychnął Czarny Rycerz – ciekawe czy Bóg słucha twoich przysiąg... Potem Numer Pięć sięgnął za plecy i wyciągnął zza nich drewnianego sabota. Buta musiał mieć schowanego w jakiejś kieszeni, czy worku na plecach, pod peleryną, bo wcześniej nie było go widać. Położył teraz tego zwykłego, ochlapanego zaschłym błotem, drewniaka na stole koło narzędzi. Przez chwilę zaskwierczała pochodnia na ścianie i zamigotało światło. Jeruzalem patrzył to na leżącego buta, to na siedzącego obok zakonnika i wytrzeszczał zdziwione oczy. Czarny Rycerz przejechał palcem po sabocie i zebrawszy zeschłe błoto dmuchnął na nie, tak że w powietrzu znowu pokazała się mała chmurka. Popatrzył na wiszącego na łańcuchach więźnia i uśmiechnąwszy się pod maską rzekł: – I jak dobrze zgaduję, ten właśnie zwykły, obłocony but nic ci nie przypomina... Jeruzalem miał oczy wielkie, jak koła i potrząsał głową, jakby chciał się zbudzić ze snu. – Człowieku, człowieku jeden – wydukał w stanie najwyższego zdumienia – czyście wy postradali rozum do reszty? Trzymacie mnie w lochu z racji czyjegoś sabota? Czy was morowe powietrze z nóg nie zbiło? Człowiek w masce milczał. – Boże! Toć jakiś koszmar, toć sen, a nie jawa – wyjęczał kuglarz i wykrzywił się w bolesnym grymasie. Zakonnik pochylił się do przodu i niskim, basowym głosem powiedział: – Widać Bóg opuścił Jeruzalem. Milczeli znowu przez dłuższą chwilę, a Szalbierz kręcił cały czas głową z niedowierzaniem i myślał tak gorączkowo, że po skroniach płynęły mu krople potu. Starał się zebrać wszelkie możliwe ślady z przeszłości, przypomnieć sobie, czy gdzieś nie widział podobnego sabota, lecz przecież takie drewniaki noszą na stopach dziesiątki ludzi. Nie sposób dojść, nie sposób sobie przypomnieć. Tymczasem Duch delektował się jego męką, a nawet lekko się uśmiechał. W końcu nabrał powietrza i zaczął mówić:
– Widzę, że pamięć cię zawodzi, Szalbierzu... – Przysięgam... – wyjęczał Jeruzalem. – Nie przysięgaj już więcej, bo aż w uszach boli. Nie poznajesz tego kawałka drewna... Bo poznać nie możesz. Jakbyś poznał, to byś ty go miał, a nie ja... Szalbierz nadal kręcił głową i wpatrywał się w leżący na stole drewniak, marszcząc czoło. Numer Pięć mówił spokojnie dalej: – Widać, że ogień był za mały z płonącej gospody, bo żeś dobrze ziemi nie przepatrzył, czy jakie ślady nie zostają. Jeruzalem jęknął. Przez głowę przebiegły mu szybko obrazy. Brat karczmarza, który dusi go na wozie. Deszcz. Błoto. Trup ciągnięty do środka po błocku. Potem izba. Martwa kobieta. Ten mężczyzna nieżywy, półsiedzący pod ścianą. Polewa go oliwą z dzbana. Tłusta ciecz spływa po głowie. Kapiący tłuszcz na siwych włosach. Nogi sterczące na pół izby. Kopie w nogę i widzi... widzi... bosą stopę, jak odskakuje na bok. Bosą... – Znaleźli to w błocie, na drugi dzień, jak słońce wyszło i ogień się dopalił. Sterczał z ziemi, jakoś tak tuż koło śladów twojego wozu. Nie widziałeś, bo nocą szybko żeś się musiał sprawić ze wszystkim, a w dzień jeszcze dużo błota było. Odjechałeś szybko, Szalbierzu z tej wsi, szybko... Jeruzalem spuścił głowę i dyszał ciężko. Zakonnik patrzył na niego i stukał końcem palca w drewniaka, odłupując kawałeczki zaskorupiałego błota. Potem spokojnie mówił dalej: – To już zaczynamy widzieć prawdę od tej strony, gdzie rdza ją bierze, co? – Ja bez winy jestem, panie, bez winy – wyszeptał Jeruzalem. – Co tam szemrzesz? – Że jestem bez winy! On na mnie wpadł nocą i dusić mnie zaczął na wozie! Czarny Duch odłupał kolejny kawałek błota. – I sam się ukatrupił potem, co? – Nie sam. Ale ja... broniłem się – tłumaczył się Szalbierz – każdego prawo bronić się przed napaścią. – To i prawda – przyznał Czarny Rycerz – ale już nie każdego prawo potem trupy palić w gospodzie, bo taki czarny dym, jak pójdzie, to znaczy jedno. Znaczy, żeś winien. – Nie tak było... – A jak? – Nie wiecie... – Nie wiem, bo tam nie byłem... – Tam... – Co – tam? Jeruzalem popatrzył nagle z błyskiem w oku na zakonnika i spytał: – Myślicie, żem w gospodzie ich ubił? To po co bym sabota na dwór wynosił, powiedzcie mi? Po co? Żeby ślady zostawiać? On mnie napadł... On... Zakonnik wstał z krzesełka, a na jego czole zamigotała wykuta cyfra Pięć. Stanął przed Jeruzalemem i patrząc spokojnie rzekł: – Nie chodzi tu, Szalbierzu, o ten mord... – Nie? – zdziwił się Jeruzalem. – Nie. Ja bym czasu nie marnował na takie saboty – Rycerz strącił rękawicą drewniaka ze stołu, aż ten poleciał gdzieś pod ścianę – od tego są kasztelanie, starości, albo i sołtysi. I od tego cię zasądzą i zawieszą na haku. – Ale ja... – starał się coś powiedzieć atleta. – Milcz, nie przerywaj – metaliczny głos nabrał większej prędkości i większej moc, dudnił teraz z żelaznej maski, jak w głębokiej studni z żelaza – nie sądź, parszywy psie, że się będę z tobą o sabota, czy jednego i drugiego karczmarza pieklił. Niech gniją. Niech zdychają.
Jak ty zdechniesz. Mnie nic do tego. Taki los, że się zdycha. Mnie co innego w głowie ważne i to mi wszystko wyśpiewasz, jak twoja małpka na występie. Powiesz wszystko, a jak zaczniesz mówić, to ja słuchać tylko będę, a potem, jak już wszystko wygadasz, to cię wydam zwykłym sądom. I tam cię sprawiedliwość spotka. U mnie nie o sprawiedliwość ziemską chodzi, ale Bożą, a to już co innego. Tu nie ma litości dla psa. Pies nie ma duszy, więc nie żal. A ty gadać będziesz. Duch nagle stracił wcześniejsze panowanie nad sobą, zaczął chodzić nerwowo, mówić szybciej i w sposób rwany. Niektóre słowa aż ginęły w jego masce i nie można było ich zrozumieć, gdy wykonywał szybkie zwroty na lewo i na prawo. – Ty powiesz wszystko, psi synu, bezbożniku. Sługo szatana. Twarz masz koloru szatańskiego i to już świadczy źle, a ducha jakiego masz koloru? Wynidzie z ciebie, czy siłą się go wyrzuci? Może sam powiesz, hę? Gadaj! Gadaj, albo rwał cię będę kolcami do żywego! – Ale co chcecie, żebym gadał? – jęknął Szalbierz. Czarny Rycerz przystanął i zbliżył się tak blisko do twarzy Jeruzalema, że nos jego maski prawie dotknął skóry więźnia. Wysyczał: – Gadaj od kogo jesteś... – Od nikogo... – dopowiedział szeptem atleta – sam po świecie jeżdżę... – Kto cię wysłał z nich? – Ale kto miał wysyłać, panie?! – Burke? – Nie wiem o czym gadacie, na litość Boską, co wam do głowy przychodzi?! – Orda? – Nie wiem. – Szejba? Jeruzalem jęknął tylko na znak, że nie rozumie. – Gujuk? Kaadan? Kajdu? Monghe? Bajdar? Buri? Który z nich? – Panie, ja nie rozumiem, o co pytacie, nie znam tego języka, przysięgam – charczał siłacz, szarpiąc się z łańcuchami mocno ściskającymi mu dłonie. – Gębę masz tatarską i serce tatarskie. Imię żeś przybrał ze świętego miasta, ale nas nie zwiedziesz, nas w pole nie wyprowadzisz. My wiemy, dla kogo pracujesz, dla kogo po wsiach jeździsz i małpką tresowaną ludzi skupiasz, my wiemy komu w ucho potem ułożysz pieśni o tym, co żeś widział. My wiemy, co będzie, jak w step wrócisz, gdzie cię duch twój szatański ciągnie, my to wiemy. Nam nie umkniesz, jak zając. Nie skłamiesz. My już wiemy. A ty nam powiesz, to co wiemy. I wtedy cię zostawię. Gadaj, psi synu, gadaj pókim dobry, który z nich cię słał i co masz za wieści mu donieść. O czym? O miastach? O wsiach? O tym, jakie grody mają strażnice? Ilu ludzi siedzi na ostrowach? Jakie są machiny na wieżach? Ilu ludzi pociągnie z dzielnic sąsiednich na wezwanie? Gadaj psi synu, co masz wiedzieć i komu zanieść! Komu? Duch złapał szyję Jeruzalema i zaczął dusić ciężką czarną rękawicą. Szalbierz wybałuszył oczy i łapał powietrze otwierając szeroko usta, lecz nie mógł zaczerpnąć ni hausta, bo ręką cisnęła go zbyt mocno. Żyły wyszły mu na boku szyi i na skroniach, gdy rycerz puścił. Jeruzalem kaszlał mocno, odzyskując przytomność, a zakonnik pytał, zaś pod jego maską spływały krople potu świecące w odblaskach rzucanych przez pochodnie: – A może Subedej sam cię wysłał? Atleta pokręcił tylko głową i wychrypiał sylabizując: – Nie... wie... pa... nie... nie... wiem... przy... się... gam... Czarna maska pojawiła się tuż przed oczami już tracącego świadomość Jeruzalema. – A może sam Batu? Widziałeś Chana Batu? Byłeś w jego ger? Piłeś z nim kumys? Szalbierzu, pytam...
Ręka znowu zacisnęła się na jego gardle, dusząc i dławiąc, a maska zaczęła tańczyć przed oczami. Piątka na żelaznym czole stała się kolejnymi piątkami, całymi ich tabunami, jakie zaczęły wirować wokół. – Batu... Powiesz mi... Powiesz... Batu... Czy Subedej? Gadaj... psi synu... Wszystko to odpłynęło w ciemność i Jeruzalem stracił przytomność.
ROZDZIAŁ XIII
Ciemność potrafi mieć różne barwy. Może pachnieć granatowym i sinym bezmiarem morza, gdy stanąć na dziobie statku w środku nocy i wdychać słone, mroźne powietrze, z rozpostartymi szeroko ramionami i twarzą wystawioną na wodne podmuchy; może igrać w oku gęstwą liści, gdy wyciągnąć ręce w gęstej kniei, pod szumiącymi gdzieś bardzo wysoko drzewami, może być czerwona i ciepła, w stepie albo przy ognisku; może być nagle oślepiająca swoim doskonałym mrokiem, gdy wyjść z jasno oświetlonej izby w nocną drogę; bywa, że są w niej nietoperze kwilące nad głowami, tak że ich łopot przeleci jak puch koło ucha; może wreszcie ciemność pachnieć, gdy zamkniesz oczy ukojony muzyką wieczoru stojąc koło potężnej lipy, dotykając ręką jej ciepłej kory i czując, jak pod opuszkami palców tętni życiem stare drzewo, może tak pachnieć ta ciemność, że działa na głowę, jak miód albo piwo, tak upaja swoim wdziękiem, swoją duchotą, swoim aromatem wszystkiego, co kryje się za nieprzeniknioną powłoką: pyłkiem, suchym liściem, kwiatem, trawą, śladem odciśniętym na piaszczystej ścieżce. Tysiąc ma odmian ciemność, lecz ta której doświadczył Jeruzalem, gdy otworzył oczy, nie miała nic wspólnego z żadną inną, jakiej wcześniej doświadczył w swoim życiu. To nie była ciemność – to była pustka, której nie mógł przeniknąć wzrokiem, ani zawiesić na niej wzroku, złapać jakiejś gęstości, czy punktu zaczepienia. To był mrok absolutny, w którym zaczynały wirować krwiste plamki tylko z tego powodu, że patrzył zbyt długo, że cały wysiłek włożył w to, żeby dojrzeć cokolwiek. Nie widział nic. Zamknął więc oczy. I zaczął słuchać. Gdzieś niedaleko kapała woda. Spływała najwyraźniej po jakiejś mokrej ściance i gdy zbierała się kropla, leciała w dół, po czym uderzała w kamienne, czy ceglane wyżłobienie, w jakim zebrała się maleńka kałuża. Te cichutkie mlaśnięcia kolejnych kropel zlały się w uszach Szalbierza w jeden rytm, powtarzał go w umyśle, jak uderzenia bębenka. Klap, klap, klap, klap – zaczął wymawiać powoli, suchymi popękanymi wargami. Klap, klap, klap – dudniło w głowie. Klap, klap, klap – stukało mu serce. Klap, klap, klap – napinał mięśnie pod łańcuchem i potem odpuścił, bo nie miało to sensu. W pewnym momencie zorientował się, że mówi zbyt szybko, że nabrał pędu w powtarzaniu rytmu, że go przekroczył i że tak naprawdę krople spadają ze ściany wolniej, niż on to skanduje, tak jakby chciał przyśpieszyć ich bieg. Zatrzymał się i wsłuchał w ich logikę, zapragnął zrozumieć sens ich zbierania się, wyobraził sobie, jak mała strużka cieknie po kamieniu, wąskim wyżłobieniem, a potem zatrzymuje się na niewielkim wzniesieniu, jak tam zaczyna pęcznieć, nabrzmiewać, skupiając się w sobie, dojrzewać, jak owoc i po podjęciu decyzji dokonuje skoku w przestrzeń, a potem leci niewyobrażalnie długo, ze świstem przecinając wilgotne powietrze, by zakończyć żywot na twardym podłożu, rozbić się na mniejsze cząstki i stopić z innymi kroplami. Powoli, spierzchniętymi wargami spróbował trafiać w tę logikę, stopić swoje „klap” z uderzeniem kropli, usłyszeć najpierw jej lot. Wtedy też usłyszał inny dźwięk, dochodzący gdzieś z góry, z oddali. Dziwny zgrzyt, albo jęknięcie, jakby ktoś przejechał metalem po metalu. Zamarł i podniósł głowę nasłuchując. W absolutnej ciszy pacnęła kolejna kropla, po niej jeszcze jedna, i jeszcze kolejna, i znowu rozległo się zgrzytnięcie, całkiem, jakby ktoś obrócił klucz w zamku. Jeruzalem zadarł głowę, niczym wilk wietrzący ofiarę, całkowicie stężał i wyciągnął szyję tyle ile mógł. Przez dłuższą chwilę słychać było jedynie kapanie wody, jak uprzednio, lecz po kilku minutach Szalbierz usłyszał kolejne, wyraźne, przekręcenie klucza w zamku. Dochodziło z góry i było bardzo stłumione. Po kolejnej, długiej ciszy, nastąpiło jedno większe zgrzytnięcie zawiasów i słychać było wyraźnie, jak ktoś otwiera zamek i całe drzwi, a potem je zamyka. Potem dały się słyszeć szelesty i szorowanie po ścianach, a następnie stłumione szepty. Znowu ucichły na chwilę. Nagle
rozległ się straszliwy łoskot zwalającego się po kolejnych stopniach ciała, podkreślone jeszcze silnymi jękami na każdym stopniu, o który ktoś boleśnie się obijał, spadając w dół. Na koniec nastąpiło potężne gruchnięcie o ziemię, na samym dole schodów. – Matko Przenajświętsza, litości – rozległ się zrzędliwy płacz. Ktoś z góry syknął i uciszył go bardzo głośnym szeptem: – Zamilknij, karle, bo nam tu wszystkie gadziny sprowadzisz na głowy! – Już chyba nie mam głowy rycerzu, ino drugi garb, więc chyba na garby, a nie na głowy – jęczała osoba na dole, którą Szalbierz słyszał doskonale, parę metrów przed sobą. – Jest on tam? – z góry rozległ się kolejny szept. – Nie wiem przecie – zeźlił się ten na dole. – To spytajcie – dopowiedział głos z góry. – Jesteście tu? – jękliwy głosik nabrał teraz wielce tajemniczego wymiaru. – Jestem – odpowiedział równie cicho Jeruzalem. – Jest tu! – wrzasnął prawie osobnik będący na dole. – Nie krzyczcie! – wysyczał ten na górze. – Kazaliście pytać, to odpowiadam – odpowiedział mężczyzna z dołu. – To nie gadajcie więcej, tylko zapalcie szczapę. – Zapalcie, zróbcie, zejdźcie, szepnijcie, spytajcie – denerwował się głos na dole, szamocząc z jakimiś szpargałami – nic tylko Karlito ma coś robić, jak się panu rycerzowi zachciewa. A Karlito nie sługa, ino wolnego stanu jest, znaczy żebraczego, klasztornego. Przez chwilę stękał, a potem dały się słyszeć stuki, które wydawał kawałeczek krzesiwka uderzający o sztabkę metalu. Potem pojawiły się pierwsze iskry i natychmiast zajęła się mała hubka, a zaraz za nią smolna szczapa, jaką dzierżył w ręku karzeł. Światełko zamigotało najpierw małym płomyczkiem, a za chwilę większym, tak że Jeruzalem musiał zmrużyć oczy. – Schodzę! – z góry doszedł władczy głos Dragiełły. Już po chwili, szorując plecami i wystawiając długie, chude ręce, jak pająk idący po ścianie, rycerz pojawił się na dole przed kratą. Spojrzał na Jeruzalema, sapnął i rzekł: – To tu się w lochu, Szalbierzu, chowacie? Ładna sztuka, ale wolę to łykanie ognia, co robicie na targu. – Ja też – odparł Jeruzalem. – Otwieraj, karle – rzucił rozkaz Dragiełło. Garbus wyjął z łachmanów wielkie kółko z kluczami. Zaczął je przetrząsać nerwowo i jednocześnie z ust jego zaczął wylewać się potok narzekań: – Niech mnie, żebraka biednego, Matka Przenajświętsza i Wszyscy Święci mają w opiece, że mi taki przyszedł dzień, iż w pomocy zbójcom staję przeciw klasztorowi. Jakby mnie ojciec Albert tak zobaczył, jak z refektarza klucze żem wyciągnął z haka, to już bym się do końca życia pokutą żadną nie wypłacił, nawet jakbym tak z radłem co dzień ogródek pielił. To mnie dopust Boży spotyka, mnie żebraka biednego, mnie co choroby rozliczne ciało moje męczą. Święta Anielo miej mnie w opiece. Święty Florianie zmiłuj się nade mną. I na co mi to przyszło, na co... Cóżem zawinił... – Zamilknij i otwieraj! – rozeźlił się rycerz. – Kiedy szukam klucza – usprawiedliwiał się Karlito i wkładał kolejne klucze do zamka, lecz żaden nie pasował. W końcu jednak zamek w furcie zgrzytnął i puścił. Rycerz natychmiast zapalił pochodnię tkwiącą w ścianie i cały loszek rozświetlił się od płomienia. – To tu mieliście, Jeruzalemie, ładne widowisko – rzekł rycerz, patrząc na zebrane na stole narzędzia i machnął ręką do garbusa, by ten zajął się łańcuchem, jakim był skrępowany Szalbierz.
– Panie, nie będzie tu takiego klucza, żaden nie spasuje, już widzę... – wygiął wargi Karlito, gdy tylko przyjrzał się zamkowi w kajdanach. – Tu użyj złodziejskiego sprytu – odparł rycerz, z lubością oglądając narzędzia, po czym dodał pokazując większy młotek – albo żebraczej siły. – Wolę spryt, do tego mnie natura stworzyła – odpowiedział karzeł i wyjął z woreczka zwój miękkiego drutu, z którego zaczął wyginać wytrych do otwarcia łańcucha. Po chwili wetknął go do otworu, pokręcił trochę, wyjął, jeszcze trochę dogiął, sapiąc i mlaskając, a potem w końcu przekręcił tak, że puściły mocowania i Jeruzalem stanął, chwiejąc się na nogach i ocierając przeguby zdrętwiałych rąk, na których widniały czerwone ślady po łańcuchach. – W samą porę, w samą porę – wyszeptał, próbując rozprostowywać palce i potem je kurczyć. – W samą porę, bo byście tu pewnikiem się nauczyli łykać ogień po prawdziwości, na amen – rzekł Dragiełło zagarniając narzędzia do kawałka płachty, jaki wyjął ze spodni. Rycerz poukładał w tym naprędce zrobionym tobołku co lepsze sztuki, a potem jeszcze podszedł do łańcucha wiszącego na palu i obejrzał go pod światło. – Po co wam to żelastwo? – zapytał poirytowany karzeł, stojąc w otwartej kracie i przebierając nogami, na znak, że pora już biec na górę. – Chamstwu nie wnikać w rzeczy ważniejsze! – odpowiedział srogim głosem Dragiełło i zaczął zawiązywać supeł na tobołku, a potem z hukiem metalu zarzucił sobie wszystko na plecy i nagle zatrzymał się widząc utkwione w sobie, zdziwione spojrzenia garbusa i Szalbierza. – To na smoki – wyjaśnił – do machin na smoki. Roztrącił ich łokciami i stanął na dole schodów, po czym rzucił komendę do karła: – Weź, karle, pochodnię i świeć nam, aż do góry do schodów. – Na smoki? – zapytał Karlito Jeruzalema, podnosząc wysoko brwi. – Na smoki – odparł mu Szalbierz, poważnie kiwając głową. – No, chyba, że na smoki – zgodził się żebrak i wziąwszy pochodnię zaczął iść w górę schodów. Na szczycie zgasił ją butem, po czym bardzo ostrożnie uchylił drzwi. Wejście do lochu znajdowało się z boku wieżycy stojącej w kącie klasztornego dziedzińca bocznego, zwanego roboczym. Tutaj zwożono materiały na dalsze prace budowlane w klasztorze, tu stały beczki pod ścianą i piętrzyły się zwały kamieni i cegieł, na rozbudowę obronnych murów, które już opasywały klasztor grubymi zębami blanek, a miały być w przyszłości jeszcze potężniejsze. Jedna trzecia dziedzińca stanowiła mały ogród, z wypielęgnowanymi grządkami, odgrodzony od reszty terenu poziomymi żerdziami. Karzeł wsadził głowę w szparę w drzwiach i rozglądał się uważnie, a tuż nad nim głowy wysadzili Dragiełło i Jeruzalem. Noc była bezchmurna i niebo wyglądało jak gigantyczna, gwiezdna kopuła. Patrzyli na zalane światłem księżyca podwórko i wybałuszali oczy doszukując się jakiegoś podejrzanego ruchu. – Psy są z drugiej strony, od stajni i obór – wyszeptał Karlito – cichcem idźmy, co by ich nie obudzić, bo się zaraz cały Tyniec zerwie na ich szczekanie. – Tam lina wisi – Dragiełło wskazał Szalbierzowi fragment muru, na którego szczycie połyskiwał zakrzywionymi hakami trójząb, a z niego zwieszał się przytroczony sznur. – Jak żeście to zrobili? – spytał Jeruzalem. – Podziękujecie potem Adelajdzie – szeptem odpowiedział rycerz klepiąc kuglarza po plecach – ona to wypluła trójząb na mury, a teraz idziemy... Pierwszy, skulony prawie do samej ziemi, przebiegł przez dziedziniec karzeł. Dopadł do kupy kamieni mających służyć na budowę i przylgnął do nich, tak doskonale zlewając się z
ich masą, że gdyby ktoś przechodził dosłownie obok, to mogłoby mu się zdawać, że garbus to kolejna kamienna bryła na stosie. Drugi zerwał się do biegu Dragiełło, lecz zrobił dosłownie dwa kroki, gdy ręka Szalbierza szarpnęła go do tyłu. Przywarli obaj do ściany wieżycy, kucając obok siebie. – Co? Coście widzieli? Idzie kto? – szepnął nerwowo rycerz i złapał za rękojeść miecza, rozglądając się bacznie na prawo i lewo. – Nie, nikt – odpowiedział mu prawie w samo ucho Jeruzalem. Od kupy kamieni oderwała się nagle i uniosła w górę głowa karła, który jakby wietrzył dookoła a potem kiwnął łbem pytająco, tak by ich pośpieszyć. Szalbierz machnął mu ręką, żeby zaczekał. – O co wam chodzi? – spytał rycerz zniecierpliwiony – wydarliśmy was z lochu, nawet kosztem rycerskiego honoru, to teraz wiejmy szybko, jak się da, bo zaraz nas dojrzą! – Gdzie wóz? – spytał szeptem zdenerwowany Jeruzalem. – Wasz wóz? – Tak, mój wóz. Gdzie on? – Zabrali go wtedy. – Wiecie gdzie? – Nie. Wóz zniknął, tylko chłopak został, schowany za ścianą. – Gigi? – Też wzięli. – To ja muszę do wozu! Na gorączkowe szepty rycerza i kuglarza, którzy kucali przy ścianie zdenerwował się Karlito i syknął kilka razy, rozeźlony, a potem machnął energicznie ręką, pokazując w stronę liny i robiąc takie złe miny, że widać je było nawet przez cały podwórzec, w świetle księżyca. – Czy wyście zwariowali do reszty? – zaczął się denerwować Dragiełło – życie wam niemiłe, czy co? Na co wam wóz, jak życie tu postradacie! – Muszę! – twardo powiedział Szalbierz – Dziękuję wam rycerzu, za ratunek, ale ja muszę. Idźcie sami, linę mi tylko zostawcie, ale ja idę szukać wozu. Dragiełło popatrzył na niego i zaczął nawijać brodę na palec. – Czasem tak jest, że coś trzeba, rycerzu, czasem tak jest! – szeptał dalej Jeruzalem – idźcie, uciekajcie, a ja zostanę. Tymczasem od kupy kamieni oderwał się karzeł i skulony w pół, wyglądając w poświacie księżyca, jak dzikie zwierzątko, przebiegł z powrotem i kucnął koło nich, a jego gęba wykrzywiona w makabrycznym grymasie złości wyglądała teraz pod kapturem, jak maska diabelska, niczym u maszkarona. – Coście, panie, co wyczyniacie? – zaczął gderać – Umykać nam trzeba! – Widziałeś gdzie mój wóz? – spytał go Jeruzalem. – Jaki wóz? Nie gadać nam teraz o wozie, tylko zmykać, póki nas nie widzieli! Dragiełło złapał go za kark i przyciągnął mocniej do siebie, po czym wyszeptał prosto w gębę garbusa: – Jak po klucze lazłeś do refektarza, widziałeś gdzie wóz? – Nic nie widziałem, panie. Stajnie z drugiej strony są. Jak wóz będzie to tam... – odpowiedział karzeł i przełknął ślinę, po czym zaraz dodał jąkając się: – Panie, jak chcecie do wozu, to mnie puśćcie i zapłatę obiecaną dajcie. Wyciągnął do Dragiełły kostropatą rękę i ułożył dłoń w łódeczkę, z takim wdziękiem, iż znać było w tym dziesiątki przećwiczonych wypadków żebrania. Jeruzalem splunął na ziemię, zaś rycerz uniósł lekko w górę karła, trzymając go mocno za kołnierz w miejscu, gdzie kaptur przykrywał jego garb. Karlito zaczął się wić w tym uścisku i jęczeć:
– Panie, ja już swoje zrobiłem, do lochu was zaprowadziłem, nawet żem zbrukał obietnice życia czystego i bez grzechu, łamiąc wszelkie przykazania a najbardziej siódme, bo żem znowu użył wytrycha, czego obiecałem nie robić, panie, obiecałem na świętej spowiedzi, a teraz na co mnie przychodzi? Jaką za to zapłatę dostanę? Boście przyrzekli... Dragiełło rzekł mu głośnym szeptem prosto w wielki nochal: – Pójdziesz z nami, karle, do wozu nas zaprowadzisz i jeszcze nas do wyjścia z klasztoru zawiedziesz. Bo my tu mamy sprawę do załatwienia. Ty z nami! – Nie, panie, ja nie z wami, Karlito musi teraz szybko biec, biec do liny, puśćcie mnie! Karzeł wierzgnął i ugryzł, rycerza w rękę. Ten wrzasnął cicho i pacnął garbusa w łeb, aż ten zamrugał oczami i załkał o ratunek do świętej Anieli, więc Dragiełło zatkał mu gębę rękawicą i przyciągnął do siebie. Wyczekali przez chwilę w ciszy, bacząc, czy co gdzie się nie poruszy, ale nawet psy nie zaczęły szczekać. Gdzieś tylko skrzypnęła od wiatru żerdka w ogrodzeniu. Jeruzalem popatrzył na rycerza i spytał cichutko: – Jak to, to idziecie ze mną? Rycerz powoli odejmował rękę od ust karła kiwając mu palcem, by był cicho, a potem odparł: – Czasem tak trzeba, Szalbierzu, czasem tak trzeba. Ja już z wami wlazłem do tej rzeki aż po szyję i teraz wychodzić mi z niej ciężko. Karlito wzniósł błagalne oczy do nieba, a potem skierował je do Jeruzalema: – Panie, przemówcie do swego druha, by puścić mnie raczył! Jak mnie zoczą w klasztorze, że zbiega żem wypuścił, to chłostać każą i potem wygnają. A gdzie ja się podzieję, jak żem całe życie w Tyńcu spędził, panie, gdzie? Szalbierz przyłożył tylko palec do ust, żeby go uciszyć. – Prowadź do wozu – wyszeptał. – O ja nieszczęsny – załkał Karlito – chyba żem zgrzeszył aniołom swoim wiarołomstwem, aleć obiecuję i klnę się na wszystko, że jak żywy stąd ujdę, to już nigdy więcej miodu, czy piwa nie tknę. Żadnego garnca już do rąk nie wezmę! – Prowadź, a swoje miedziaki dostaniesz na koniec, jak żem ci obiecał! – pchnął karła Dragiełło. Garbus otarł nos rękawem, westchnął ciężko, przeżegnał się i ruszył pod samym murem. Przemknęli za nim, jak cienie, wzdłuż wysokiej ściany, pomiędzy stertami desek, kucnęli obok ustawionych jedna na drugiej beczek, a potem karzeł kilkoma susami dopadł do małej furtki w niskim, bielonym murku idącym w poprzek. Pchnął kratę. Było otwarte, więc zajrzał na dziedziniec główny. Jako, że nadal panowała idealna cisza i słychać było jedynie szum drzew rosnących obok bramy, machnął ręką i Szalbierz wraz z rycerzem przemknęli za nim. Dopadli do karła i skulili się chowając za małym krzewem tuż przy murze, patrząc uważnie na wejście do klasztoru i na okiennice widoczne na pierwszym piętrze. Wszystkie były zawarte i znikąd nie dochodziło światło. – Gdzie ten wóz mogli przywlec? – spytał szeptem Jeruzalem, pochylając się do uszu Karlita. – Ja tam nie wiem, czy jest w ogóle – odpowiedział z przekąsem karzeł, ale widząc gniewne spojrzenie zaraz dodał – ale pewnie tam, gdzie stajnie i obory. – Prowadź – szepnął Dragiełło. – Kiedy psów nie widzę – odparł karzeł rozglądając się bacznie po całym dziedzińcu. – To i dobrze chyba – Dragiełło zaczął skubać końcami palców kosmyk brody i mrużyć oczy wpatrując się w przeciwległy koniec dziedzińca, gdzie była kolejna furta. – Niedobrze, bo jak gdzie śpią psie juchy i się zbudzą... – To nie wiesz gdzie śpią?
– Gdzie popadnie, raz przy kuchni, raz przy oborze, a jak co, to w ogrodach, albo i przy bramie, jak to psy... – Trudno, nie ma co czasu mitrężyć na myślenie, bo nas tu jeszcze ranek zastanie – ponaglił rycerz – prowadź dalej, Karlito, a nagroda cię nie minie... Karzeł przeżegnał się po raz nie wiadomo już który i pobiegł na ukos przez cały dziedziniec, aż przypadł do stojącej w samym środku studni i usiadł opierając się plecami o jej ścianę, tak by pozostać w cieniu. Odczekał chwilę, wyjrzał zza rogu i pobiegł dalej, przebierając małymi nóżkami, tak szybko, jak tylko się da, aż zdyszany dopadł do bramy prowadzącej na dziedziniec prawy, tam gdzie były stajnie, obory i chlewy. Spróbował nacisnąć klamkę w furcie wewnętrznej, wyciętej w drewnianych pierzejach, lecz nie dało się. Wtedy ruszył potężną drewnianą belą, włożoną w metalowe obejmy. Drgnęła. Karzeł machnął wzywając pomocy, więc rycerz i Jeruzalem przebiegli skuleni przez dziedziniec i dopadli do bramy, po czym chwycili drewniany bal i powolutku wysunęli z obejmy. Uchylili jedno skrzydło, na tyle by przecisnąć się do środka. Wsunęli się jeden za drugim: najpierw Jeruzalem, potem rycerz, a na koniec Karlito, rozglądając się jeszcze po dziedzińcu i sprawdzając, czy nikt nie widział ruchu. – Jest! – wyszeptał Jeruzalem wskazując świecący w ciemnościach jasnym dachem wóz stojący tuż przy ścianie od strony klasztoru, dostawiony do boku. Z prawej znajdowały się wejścia do stajni, gdzie słychać było parsknięcia koni, wyczuwających intruza, dalej, ze spadzistym dachem i niskim wejściem byłą rozłożysta obora, a na końcu znajdowały się chlewy i kurniki. – Idę – napiętym głosem powiedział Szalbierz i nagle zawrócił, po czym złapał Dragiełłę za ramię. – Jak będziemy uciekać? – spytał gorączkowo. – Bel i Zebub czekają tam pod murami, koło jednej chaty i grzbiety mają gotowe, chyba, że się spiekliły całkiem i w jednego Belzebuba zlały, przez swoją upartość – odparł mu rycerz. – A chłopak i Hanna gdzie? – W lesie ich ukryłem. – To za mało koni mamy – wargi Szalbierza mówiły szybko i gorączkowo, lecz słowa nie traciły na wyrazistości, pomimo ściszonego głosu – idźcie siodłać co się da, w tej stajni, bierzemy konie! – To jest myśl! – zapalił się Dragiełło, a w jego oczach zamigotały szalone, radosne błyski – całkiem, jak w jednym zameczku niedaleko Antiochii, całkiem... Karlito upadł na kolana. Zaczął cicho płakać i ciągać za połę tuniki rycerza. – Panie, błagam was, darujcie życie mnie biednemu, darujcie, zezwólcie mi zbiec, zezwólcie. O koniach nie było mowy, ani o wozie. Utłuką, ani chybi utłuką nas Duchy. Zabiją. Umowa była, że do lochu i z powrotem. Panie, puśćcie Karlita, na nic się wam on już nie zda, na nic. Jeruzalem złapał go za gardło i podniósł do góry, po czym warknął mu w twarz: – Przestań wreszcie skamleć, psie mały. Już jesteś z nami na amen w pacierzu. Jak nas schwycą, to przysięgam, że powiem im, żeś mnie uwolnił, a wtedy i tak marny twój los. Wybieraj – albo płaczesz, albo jesteś z nami! Karlito zachlipał bezradnie i wydukał: – Do... dobrze... pa... panie... Kar... lito... z wami... z wami... Dragiełło popatrzył na niego i pomachał groźnie palcem, po czym rzekł: – Karle! Jak nas zwiedziesz na jotę, to cię nawet święty Florian nie uchroni przed moim Zedrzykapturem – tu rycerz stuknął się po mieczu – ani inni święci. Bacz, że masz czelność z wielkim rycerzem. Jam jest Dragiełło herbu Kraplan, rycerz księcia Henryka, a także księcia Władysława i matki jego Grzymisławy, obrońca słabych i uciśnionych istot tego padołu,
omnium primum vir dei, z nadania księżnej Jadwigi, błogosławionej nam wszystkim pani nieskalanej, a także pogromca smoków i wszelkich gadzin, wnuk w prostej linii świętego Jerzego i człowiek rycerskiego stanu, a duszy czystej! Na te słowa twarz karła odmieniła się, jakby jasność jakąś zobaczył w rycerzu. Przebierał przez chwilę mięsistymi wargami, po czym upadł na kolana i ucałował potomka świętego w tunikę. – Przebacz panie, karłu, bo nieświadom był – wyjąkał – nieświadom... Cóż mam czynić? – Biegiem przez dziedziniec leć i dopasuj klucz do głównej bramy – rozkazał mu Jeruzalem – potem wracaj i melduj, czy się udało. Garbus pokłusował posłusznie, skulony we dwoje i przecisnąwszy się przez bramę zniknął im z oczu. Rycerz i Szalbierz spojrzeli sobie w oczy. – To siodłam dwa, a resztę na czapraki i postronek – rzucił Dragiełło i puścił się w stronę stajni. Jeruzalem zaś kilkoma susami zbliżył się do wozu, i wskoczył na tył. Rozsunął poły i wszedł do środka. Przez chwilę przyzwyczajał wzrok. W środku leżały porozbijane skrzynki i kuferki, walały się szmaty i kawałki skór i materiałów. Kółko, do którego Szalbierz przypinał małpkę było puste – najwyraźniej zabrano ją uwiązaną do łańcuszka. Jeruzalem zaczął przerzucać szpargały, brakowało wszystkich flaszek z lekami, nie było też dzbanków z olejem skalnym, który służył do łykania płomieni, znikła bela z kawałem jedwabiu, sproszkowane korzenie i wszystkie relikwie. Złapał za mały worek z koźlej skóry, związał wyszarpaną dziurę postronkiem i zaczął upychać znalezione resztki, niektóre małe puzdereczka i dziwne gałganki, na które nikt nie zwróciłby uwagi, sztabki srebrzystego metalu a także łańcuch, jaki służył mu do występów. Obwiązał sobie łańcuch w pasie. Potem rozgarnął rękami cały bałagan na boki i wsunął palce w szparę między deskami. Uniósł ją lekko i drugą ręką złapał za dwa gwoździe, które odrzucił na bok. Ze skrytki leżącej pod deską wyjął małą skrzyneczkę, sakiewkę, zakrzywiony puginał w złoconej po brzegach pochwie, oraz podłużną tubę. Wszystko upchnął w worku i na koniec przewiązał sznurkiem, u góry, tworząc dwie pętle, tak by zarzucić worek na plecy. Rozejrzał się, splunął ze złością i zaklął. Już miał zeskoczyć z wozu i pobiec w stronę stajni, gdy nagle zatrzymała go pewna myśl. Położył się na brzuchu i zajrzał pod wóz, gdzie pokazywał chłopcu dwa uchwyty do podtrzymywania bagażu. Z radości aż prawie krzyknął. Wczołgał się pod furgon i wyjął z uchwytu swoją szablę, wsuniętą do zakończonej paskami pochwy. Wysunął ją na tyle, by zobaczyć kawałek klingi i ucałował stal. Potem popatrzył w stronę nieba i wyszeptał: – Wilczek jesteś, Wilczek, a nie Bękart. Właśnie miał wychodzić spod wozu, gdy nagle usłyszał szczeknięcie psa. Dochodziło gdzieś zza muru, od strony budynku klasztornego. Zamarł na chwilę na ziemi, słysząc, jak serce łomocze mu tak mocno, iż odbija się od gruntu pod nim i uderza w górę kaftana. Wciągnął powietrze nosem i postarał się uspokoić oddech. Ze stajni dał się słyszeć jakiś rumor, potem któryś koń zarżał i parsknął mocno, a następnie zakolebał się, waląc kopytami w drewniana barierę. Pies za ścianą budynku zaczął szczekać miarowo i groźnie. Jeruzalem przekręcił się na brzuch, leżąc dalej pod wozem i podczołgał się w stronę dyszla, bo tam widział drzwi, wyglądające jak wejście do jakiejś części gospodarczej, być może do kuchni. Szczekanie wzmogło się i wnet zbliżyło. Drzwi nagle skrzypnęły, i po małym drgnięciu otworzyły się, a cały dziedziniec zalało światło pochodni. Na progu stał grubszy jegomość, w długiej, zgrzebnej koszuli z płótna i z łysą głową, okoloną wianuszkiem rzadkich, siwych włosów. Patrzył zaspany w stronę obory i mrużył oczy podnosząc pochodnię. – Kie licho? – wyjąkał.
Spomiędzy jego nóg wyskoczył mały, kudłaty pies, pognał w stronę stajni i zaczął ujadać tuż przed wejściem do niej. Z głębi budynku rozległ się tubalny, metaliczny głos: – Co się dzieje, bracie Albercie? Za wyrwanym ze snu zakonnikiem, stojącym w powiewającej na wietrze koszuli, stanął Czarny Rycerz, jeden z Duchów z karczmy, dopinając pas z mieczem. Był bez peleryny i bez kolczugi, w samej czarnej tunice i spodniach. Na jego czarnej masce nie widać było w tym świetle numeru, Jeruzalem nie rozpoznał głosu ani Numeru Dwadzieścia Jeden, ani też Pięć. – Lis pewnie po stajniach łazi – odparł opat. – Lis? – zza czarnej maski dobyło się pytanie, zaś w otworach na oczy zaświeciły dwie bystre źrenice penetrujące teren. Pies nadal ujadał przed wejściem do stajni, i w końcu znalazł szparę w nie do końca przymkniętych wrotach i wpadł do wnętrza. Przez chwilę słychać było jego warczenie, potem nagły skowyt i wszystko ucichło. W oddali, gdzieś nad bramą odezwał się puchacz. – Dziwny lis... – podejrzliwy, metaliczny głos rozległ się na dziedzińcu i Duch zaczął schodzić po dwóch kamiennych stopniach, odpychając jedną ręką braciszka zakonnego, a drugą sięgając do rękojeści miecza. Wykonał trzy, cztery kroki w stronę stajni i kątem oka, na krawędzi maski, dostrzegł cień poruszający się po prawej stronie. Uskoczył machinalnie i to go uratowało. Ostrze szabli Jeruzalema przeleciało tuż koło jego barku. Brat Albert krzyknął cicho i jękliwe, a potem wsparł się o framugę przerażony i zaczął bezwiednie zmawiać różaniec, zaś jego wargi ruszały się w przedziwnym tempie regulowanym zlęknionym oddechem. Duch jednym ruchem wyszarpnął miecz i odwrócił się stając na dwóch ugiętych nogach, z jedną wysuniętą lekko w przód w postawie gotowej do walki. W rękach dzierżył długi, półtoraręczny miecz o czarnej głowni. Uniósł go, trzymając ręce zaciśnięte na rękojeści, na wysokości prawego biodra. Oczy zaświeciły mu spod maski. Na przeciw niego, między drzwiami do klasztoru i tkwiącym w nich z pochodnią w ręku benedyktynem stał Jeruzalem, z głową lekko pochyloną, zwrócony bokiem ciała, na ugiętej prawej nodze i lewej cofniętej w tył. – Pies Batu-chana... – wyszeptał Czarny Rycerz – bardzo dobrze. Zginiesz od mego miecza, sługo szatana... Szalbierz pokazał mu tylko zęby w uśmiechu, jak tygrys obnażający kły przed atakiem. – Pater noster, qui est in coelis, sanctificetur nomen tuuni... – dały się słyszeć słowa modlitwy szeptanej przez opata, lecz zaraz ucichły gdy rozpoczęła się walka, i zakonnik stał już tylko oparty plecami o framugę, jedną ręką trzymał pochodnię, całkiem jakby obaj walczący poprosili go, by im poświecił, drugą zaś dłonią ściskał krzyż wiszący na piersiach i modlił się poruszając bezszelestnie wargami. Rycerz pozostawał na swojej pozycji absolutnie nieruchomy, tylko oczy widoczne w dwóch wyrżniętych w metalu otworach śledziły to co się dzieje, zaś Jeruzalem na zgiętej w kolanie nodze lekko kiwał się, niczym kot, który przywarł do ziemi. Szablę uniósł na wysokość bioder i pokiwał nią lekko, w lewo i prawo, a potem ustabilizował, tak, że obaj mieli teraz broń utrzymaną w nienagannej pozycji, pionowo, nisko chwyconą, gotową do wyprowadzenia błyskawicznego ataku. Zaczął przestępować z nogi na nogę, obchodząc rycerza w prawo, tak by nie skrzyżować kroku i ciągle zachować taki odstęp między stopami, by móc w każdej chwili uskoczyć. Duch obrócił się więc również, by ciągle być zwróconym twarzą do przeciwnika. Odblask pochodni mignął teraz w załamaniach hełmu, uwidocznił zbroczę miecza i w jego świetle zabłysnął numer wykuty na czole hełmu: sto trzydzieści siedem.
– Zobaczymy, czy duch szybko uleci z twego ciała – syknął Jeruzalem i splunął na ziemię. W tym momencie Czarny Rycerz rozpoczął atak. Wzniósł miecz za plecy, tak że jelce prawie dotknęło mu karku, wyskoczył prawą nogą w przód i wyprowadził potężne cięcie na wprost, na głowę Szalbierza. Ten natychmiast zasłonił się szablą, wyrzucając dłoń w prawo i w górę, tak, że głownia zawisła kilkanaście centymetrów nad jego czołem, amortyzując uderzenie. Kuglarz ugiął się na nogach przyjmując ten potężny cios, a miecz ześlizgnął się wzdłuż klingi sypiąc iskry. Natychmiast odpowiedział szybkim cięciem w lewy bark rycerza, wyprowadzając atak znad głowy, lecz wcześniej stracił balans ciała i chociaż szabla szła z nadgarstka, a nie z całej ręki, nabierając niezwykłej prędkości, to jednak Sto Trzydzieści Siedem zdołał postawić zasłonę koło bioder. Rycerz sparował cięcie i wydając stęknięcie od wkładanej w to olbrzymiej, ciągniętej z lędźwi siły ciął w poprzek, w poziomie, na prawą stronę szalbierza. Teraz Jeruzalem ledwo strzymał uderzenie, chociaż zdążył postawić zasłonę szybką szablą. Zatoczył się dwa kroki w tył i przez to nie dał rady zaatakować w odwecie: musiał przyjąć następny cios wyprowadzany znowu z góry, na głowę. Czarny Rycerz po raz kolejny wydał z siebie głośne stęknięcie, jakby oddechem pchał klingę do ataku i chciał z głębi brzucha przydać jej jeszcze energii. Miecz runął na uniesioną krzywo szablę, tak że broń Szalbierza przyjmując uderzenie ugięła się, uderzając go w bark i szczerbiąc się potężnie. Półtorak rycerza po udanym natarcia, zataczał natychmiast kolejne koło, korzystając z rozpędu zadanego zamachem i leciał jeszcze raz z góry. Tym razem Szalbierz klęcząc, ledwo wytrzymał uderzenie i ostatnim wysiłkiem woli, przygięty prawie do ziemi, wyprowadził kontruderzenie, by odepchnąć rycerza, bądź złapać oddech choć na moment. Duch przyjął cięcie z lekkością i nagle wyprowadził pchnięcie, celując sztychem wprost w brzuch Szalbierza. Jeruzalem uchylił się w ostatniej chwili i skoczył w bok, przeturlał się i skulił koło wozu, dysząc. Rycerz natychmiast odwrócił się w jego stronę i zastygł trzymając miecz w idealnej pozycji, na wysokości prawego biodra z jedną nogą wystawioną w przód. Jeruzalem zebrał się w sobie, uniósł w górę i przyczaił, jak kot. Spojrzał w oczy Rycerza. Tamten też już zaczął oddychać ciężej. Szalbierz przyjął pozycję drapieżnika, przestępując z nogi na nogę, bardzo nisko, przy ziemi i całkiem, jakby chciał tańczyć z Duchem, zaczął go okrążać, kiwając się w górę i w dół. Wyskoczył nagle w przód, wyciągając się jak długi, wykonując cięcie na bok. Rycerz sparował, lecz gdy sam wyprowadził uderzenie z tej zasłony, jego miecz natrafił na pustkę, gdyż Szalbierza już tam nie było. Miecz ze świstem przeciął powietrze. Rycerzem aż zachwiało, gdy mierzony cios nie znalazł celu. Szybko rzucił oczami w bok, lecz krawędzie otworów w masce nie pozwalały mu widzieć w pełni tego, co dzieje się dookoła, a przeciwnik po prostu zniknął mu z pola widzenia. Obrócił się szybko i zauważył go od strony stajni. Ciął natychmiast mocno, z góry, na głowę. Lecz na próżno. Znowu celu nie było tam, gdzie winien być. Miecz uderzył w ziemię. Targnął nim z powrotem i w ostatniej chwili zasłonił się od ciosu szabli lecącej z ciemności, jak błyskawica. Jeruzalem krążył wokół niego teraz z taką prędkością, iż wydawało się, że jest naraz w dziesiątkach miejsc, wił się, kucał, przenosił ciężar ciała z lewej nogi na prawą, unosił i opadał, podskakiwał, szybko ruszał głową na karku, kulił się w sobie i zaraz wyskakiwał, jak sprężyna, był z lewa i z prawa, w dole i w górze, wszędzie. Czarny Rycerz dyszał ciężko i wyprowadzał kolejne uderzenia, lecz trafiały one w pustkę – Jeruzalem był szybszy i nie stał nawet przez moment w jednym miejscu. Wykonywał takie ruchy, jakby tańczył, a Duch nie był w stanie nadążyć za nim wzrokiem. Rycerz zrozumiał, że w ten sposób nie ma najmniejszych szans – czarny hełm z numerem, jaki nosił na głowie, dawał co prawda doskonałą ochronę od uderzeń, ale ograniczał pole widzenia tak, iż było wiadomo, że w końcu któregoś cięcia już nie zauważy. Zatoczył mieczem olbrzymie koło wokół siebie, by odstraszyć przeciwnika i zaczął się cofać w stronę
muru klasztornego, by przylgnąć do niego plecami. Wtedy odzyskałby kontrolę nad otoczeniem. Ciął po raz kolejny, nie patrząc nawet dokładnie i miecz wyjąc w powietrzu zatoczył okrąg. Szalbierz mignął z prawej i natychmiast pojawił się z lewej. Znowu miecz przeleciał w koło, wyznaczając bezpieczne pole do cofania się i rycerz wykonał kolejny krok w tył. Czuł, że musi być już niedaleko muru, lecz nie wiedział, ile jeszcze ma za plecami. Wykonał następny potężny zamach i szybko odwrócił się, by przez ułamek sekundy zerknąć i ocenić odległość, jaka dzieli go od ściany. W tym momencie szabla Jeruzalema uderzyła go od tyłu pod kolanem, przez ścięgna, tnąc ciało i puszczając fontannę krwi z przeciętych żył. Czarny Rycerz jęknął tylko i wznosząc oczy ku niebu, obrócił się. W świetle pochodni widział migoczącą postać Jeruzalema, który to znikał, to pojawiał się w otworach w masce. Dyszał ciężko. Pot lał mu się strugami po czole i zalewał powieki. Oddech stał się nieznośny w olbrzymim stalowym hełmie. Płuca pracowały, jak wielkie miechy tłoczące powietrze do blaszanej puszki, która zaczęła dudnić tym oddychaniem. Ostatnim wysiłkiem woli wziął zamach i wyprowadził cios z barku, mierząc w migoczącą twarz Szalbierza. Miecz znowu przeleciał w powietrzu i uderzył w ziemię. Rycerz poczuł słabość spływającą na skronie i upadł na podcięte kolano. To zahamowało upływ tryskającej krwi, ale spowodowało potworny ból, więc jęknął. Opadł na drugie kolano. Spojrzał przed siebie. Przez szpary w hełmie widział dziedziniec zlany żółtym, migotliwym, światłem pochodni, ciemność nieba, zarysy dachów stajni i obór, poczuł zapach siana i gnoju od krów. Wciągnął powietrze do płuc i powiedział cicho, a jego szept, zwielokrotniony metalową tubą, jaką była jego maska, porósł się przez cały podwórzec: – Szkoda... Nie widział Jeruzalema, który stał tuż za nim i wymierzył mu ostatni cios: pchnięcie w plecy, które przeszyło rycerza na wylot. Padł na ziemię z łoskotem, a jego hełm uderzył w kamienie, jakimi wyłożono podejście do kuchennych drzwi i wydał głuchy dźwięk, jakby płyty sarkofagu zasuwanej nad grobowcem. Spod jego ciała zaczęła wylewać się potężna, ciemna kałuża, jakby krew rycerza również miała czarną barwę, tak jak jego maska, tunika, miecz, rękawice i wszystko to, co nosił przez całe swoje zakonne życie, wyrzekając się siebie. – Nie ma numeru Sto Trzydzieści Siedem – powiedział Jeruzalem i wyciągnął szablę z ciała, po czym obtarł ją o fragment smolistej tuniki. W oddali, w drzwiach do stajni pokazała się głowa Dragiełły. Szalbierz obrócił się i spojrzał na stojącego w drzwiach opata. Brat Albert nadal modlił się, niemo ruszając przerażonymi ustami, w jednej ręce dzierżąc krzyż wiszący na rzemieniu, a w drugiej trzęsącą się pochodnie. – Jeruzalemie... – wyszeptał w końcu drżącym głosem zakonnik. Szalbierz podszedł do niego bliżej, wkładając szablę do pochwy i ocierając czoło z potu. – Jeruzalemie... – powtórzył opat żałośnie – cóżeś uczynił... Szalbierz patrzył na niego i mrugał nerwowo, nic nie mówiąc. – A więc... więc... to prawda... – szeptał dalej brat Albert, a w jego oczach błyszczał żal, rodzaj zawodu, jaki może przeżyć ojciec, gdy syn nie spełnia pokładanych w nim nadziei. – Jaka prawda? – syknął Jeruzalem. – O tym... prawda... – mnich nadal ściskał krzyż i przesunął go trochę w stronę kuglarza, jakby chciał się osłonić krucyfiksem od zbliżającego się zła – o tym, co gadali. – To nieprawda, przysięgam! Oni łżą! – Szalbierz ze złości zacisnął szczęki – niech ojciec im nie wierzy, niech nie wierzy. Klnę się na... – Na kogo się klniesz, synku, na kogo? – spytał zakonnik. – Na Boga się klnę! – Na jakiego Boga? Jeruzalemie? Na jakiego Boga ty się klniesz? Na jakiego Boga... Spójrz, co żeś uczynił, popatrz. Synku! Co żeś zrobił!
Jeruzalem skrzywił się, jakby miał się rozpłakać ze złości i wyjęczał: – Toć przecież... Ojciec... Widział... – Widziałem. – Ja nie... Niech ojciec im nie wierzy! – zaszlochał prawie kuglarz i zacisnął palce na rękojeści miecza. Odwrócił się by odejść, ale nagle zwrócił się jeszcze raz twarzą do opata i spytał ze ściśniętym gardłem: – Maść na oparzenia ojciec ma? – Mam. – Dobrze. Niech wam służy. Opat powoli osunął się na kolana, uniósł krzyż do ust, przymknął oczy i zaczął gorączkowo zmawiać różaniec. Jeruzalem popatrzył na niego, odwrócił się i pobiegł w stronę stajni, gdzie już stał gotów Dragiełło. Rycerz wyszeptał: – A co z tamtym? Gwałtu krzyczeć nie będzie? – Nie – odpowiedział szybko i gwałtownie Szalbierz – nie będzie. Jedźmy. Szybko. – Konie gotowe – odpowiedział Dragiełło – a tamtego żeście oprawili, całkiem jak ja z jednym Saracenem, co napadł na karawanę w Ziemi Świętej... – Potem o tym – twarz Jeruzalema była jak zmrożona lodem, mówił mechanicznie, wypowiadając tylko te wyrazy, jakie musiał powiedzieć, bo wymagała tego sytuacja „teraz jedźmy. – Koni jest osiem, wszystkie czarne, jak smoła – wydeptał rycerz. – Bierzemy! – rzucił prędko kuglarz i naparł ciałem na ogrodzenie. Otworzyli je szeroko. Potem podbiegł do wrót, i nacisnął barkiem na ich skrzydło, aż usunęło się pod naciskiem i otworzyło na tyle, by dwa konie mogły spokojnie przejechać tym przejściem. Poprawił tobołek na plecach i zacisnął klamrę pasa troczącego szablę do boku. Wyprowadzili konie za uzdy i wskoczyli na siodła. Rycerz zdołał osiodłać cztery, na pozostałe tylko narzucił czapraki i nachrapniki, zaś wszystkie powiązał postronkiem. Wskoczyli na dwa pierwsze konie. Jeden zarżał mocno. Jeruzalem zerknął na klasztor. Przez dwie okiennice na pierwszym piętrze świeciły smugi światła – znać że hałasy na podwórcu obudziły kolejnych zakonników. Prędzej – syknął do rycerza, gdy ten gramolił się na konia i nie mogąc trafić stopą w strzemię. Na jego plecach wisiał worek, który podejrzanie chrzęścił metalem. W końcu Dragiełło wskoczył na konia, złapał za wodze, spiął wierzchowca piętami i ruszyli. Przemknęli przez podwórzec i podjechali przez bramę na główny dziedziniec. Gdy podjeżdżali do głównej bramy, z tyłu otwarły się główne drzwi do klasztoru i stanął w nich jakiś braciszek, pewnie furtian i rozkrzyczał się w niebogłosy, a jego wrzask poniósł się echem dookoła: – Luuudzie! Łotry w klasztorze!! Łooootryyyy!! Ludzieeee!! Po czym poleciał gdzieś do środka, krzycząc. Jeruzalem rozejrzał się dookoła bramy, lecz nigdzie nie było widać karła. Zeskoczył z konia i podbiegł do wrót. Były zamknięte. – Przeklęty karzeł! – wrzasnął Szalbierz, splunął i ze złości kopnął w furtę. – Niechże tylko garbus trafi w moje ręce! – zapieklił się Dragiełło, po czym zaraz dodał – lina! Na drugim podwórcu jest lina! Zostawmy konie i tamtędy! Podjechał szybko do małego bielonego murku, wspiął się w strzemionach wyjrzał ponad jego zwieńczeniem na drugą stroną. Szarpnął wodzami i zawrócił konia. Twarz miał purpurową ze złości. – Nie ma! Nie ma liny, ni haka! Szalbierz sięgnął do pasa i wyjął na powrót szablę. – To jesteśmy w saku – rzekł grobowym głosem.
Tymczasem furtian dobiegł pewnie do dzwonnicy, bo nagle w noc, która kołysała ciszą mieszkańców Tyńca, wdarł się potężny, budzący grozę dźwięk dzwonu, co o tej porze znaczyć mogło jedynie napaść jaką dziką i wezwanie do gotowości. – To już po nas – rycerz dumnie wydął wargi, po czym wyciągając miecz z pochwy dodał – to jest zatem dzień, gdy Dragiełło herbu Kraplan, pogromca smoków i obrońca uciśnionych skończy swój żywot. I co zabawne, Jeruzalemie, nigdy bym nie przypuszczał, że odejdę z tego świata nie broniąc Ziemi Świętej przed niewiernymi, ale u boku zwykłego szalbierza, umykając pogoni jak łotr pospolity. W tym momencie za plecami usłyszeli zgrzyt. Po nim jeszcze jeden, a następnie dał się słyszeć odgłos klucza przekręcanego w zamku, raz i drugi, a potem wielka, żeliwna klamka ugięła się pod naciskiem czyjejś ręki. Ktoś z drugiej strony otwierał bramę. Zgrzytnęły zawiasy i w szparze pojawiła się plugawa, wykrzywiona bruzdami, z wargami wydętymi tak, jakby jeździł po nich ciężki wóz, twarz karła. Karlito zaglądał ostrożnie, lecz natychmiast złapała go za czuprynę ręka Dragiełły i wciągnęła do środka. – Zdrajco przeklęty! – wściekły rycerz targał garbusa za sterczące z głowy włosy. – Puśćcie panie, puśćcie! Za co? – jęczał karzeł. – Wrota miałeś rozewrzeć! – Toć rozwarłem. – A gdzieżeś był? – Tam – garbus wskazał za siebie. – Tam? – No tam. – To czemu stamtąd wrota otwierasz, łajdaku? – Panie, bo żem pomyślał, że liny szkoda i haka, co tam wiszą – płacząc prawie wyjaśniał garbus – to żem najpierw po tej linie się spuścił z murów i wrota, żem otworzył, ino z tamtej strony. – Uciec chciałeś i w ostatniej chwili cię sumienie ruszyło! – Panie, na świętego Floriana przysięgam, że nie! Na to wtrącił się Jeruzalem: – Potem się z karłem policzymy, a teraz w drogę, bo nas dopadną! Unieśli skoble i blokady i naparli barkami na wrota. Ze zgrzytnięciem uchyliły się na tyle, by móc przeprowadzić konie. Jeruzalem wskoczył na jednego, a tymczasem Dragiełło zobaczył, że na podjeździe z drugiej strony czekają jego dwa rumaki, zaś Bel podnosi łeb, wietrząc gdzieś w pobliżu swojego Pana. – Bel! Zebub! – krzyknął rozradowany. – Gdzie tam, panie, zwykły karzeł – wyjąkał mu na to Karlito. W tym momencie świsnęła strzała i wbiła się w ościeże bramy tuż przed nosem Dragiełły, drżąc przez chwilę basowo, jak pszczoła, która wcięła się żądłem w pień. W oknie klasztornym stał jeden z Czarnych Rycerzy z kuszą przyłożoną do ramienia. – Dalej! – wrzasnął Jeruzalem i ruszył do przodu, a za nim pognały pozostałe konie połączone postronkiem, jeden za drugim. Dragiełło wskoczył na Bela i złapał za kark garbusa, poczym usadowił go za sobą. I puścił się galopem w ciemność. Kopyta koni waliły z hukiem w krętą, kamienistą drogę wspinającą się na szczyt wzgórza, na jakim położony był klasztor. Na niebie zaczęło się przejaśniać i nad Tyńcem powoli wstawał dzień. Dźwięk dzwonu rozchodził się daleko, lecąc ze szczytu wzgórza pomiędzy oczerety nad rzeką i zwielokrotniony echem wzbudzonym we mgłach wiślanych rodzących się o poranku leciał gdzieś daleko w knieje. Ludzie budzili się ze snu, zrywając na równe nogi i szykując do ucieczki. W czasach tych niespokojnych bowiem zawsze można było oczekiwać jakiejś napaści, albo
niespodziewanego najazdu. Braciszek Maurycy tymczasem, furtianin i dzwonnik opactwa benedyktyńskiego w Tyńcu, ciągnął za sznur od dzwonu i patrzył w górę, jak kolebie się on na dużych, drewnianych leżach. Na dłoniach braciszka już dawno porobiły się odciski od tej grubej liny, więc teraz mógł nią szarpać długo i mocno, bez obawy, że zedrze sobie skórę z rąk. – Wstaną braciszkowie, w sam raz na jutrznię – powiedział do siebie, uśmiechając się i zaintonował po cichu psalm: – Qui habitat in adiuctorio Altissimi, in protectione Dei coeli commorabitur*
*
Qui habitat... - Kto mieszka pod osłoną Najwyższego, pod opieką Boga niebios bezpiecznie przebywa.
ROZDZIAŁ XIV
Drobne czerwone kuleczki wystające tu i ówdzie z niewielkich roślin zdawały się być małymi owadami, zebranymi na cienkich łodyżkach w zwarte skupiska: po dotknięciu palcem rozpadały się i leciały w dół środkiem zielonej rynny, jaką tworzyły omszałe zielonym puszkiem liście. Te delikatne kwiatuszki wydawały z siebie duszący, mdławy zapach, unoszący się tuż nad ziemią, jak mgła wstająca o świcie z bagien i zdający się być raczej wynikiem gnicia padliny jakiegoś zwierzęcia, niźli chęci skuszenia cudnym aromatem pszczół czy trzmieli, mogących użyczyć swych łapek do dobroczynnego zapylenia. Rośliny o czerwonych kwiatach-kuleczkach porastały trawiaste kępki na moczarach, tworząc wrażenie barwnych kobierców pośród brunatnych i błotnistych kałuż. Fetor jaki wydawały odstraszał wszelkie latające insekty i gdyby kucnąć pomiędzy tymi kwiatami, to można by nie myśleć o krążących wyżej komarach. Pomiędzy tymi krwawo czerwonymi wysepkami, chlupocząc długimi, chudymi nogami, niby pająk skaczący po powierzchni jeziora, posuwał się Dragiełło, z twarzą napiętą, jak gdyby podchodził grubego zwierza. Starał się wykonywać kroki tak długie, jak tylko mógł, by jak najrzadziej wyciągać stopy z bajora, bo buty miał do cna przemoknięte i nasączone bagiennym, cuchnącym mułem, więc każdy kolejny ruch kosztował go masę wysiłku, zaś ciżma, nieprzytrzymana ręką, mogłaby już zostać w błocie, pod wpływem własnego ciężaru. Gdy już udawało mu się postawić kolejny, wielki krok, balansował przez chwilę, jak komediant utrzymujący równowagę na szczudłach, po czym ustabilizowawszy pozycję, dokonywał bacznej lustracji terenu, rzucając wokół uważnym wzrokiem spod półprzymkniętych powiek. Przymrużone oczy przeczesywały teren, tak by nie umknęła żadna zdobycz, zaś bródka zdawała się wskazywać kierunek marszu, jak najlepszy przewodnik – najpierw ona zwracała się w którąś stronę, za nią szła napięta twarz rycerza, potem przekręcał się korpus i na koniec następowało szarpnięcie całym ciałem, wyjęcie tylniej nogi z bagna i przesunięcie jej w przód. Tuż za nim, zatykając nos i skacząc z jednej kępy na drugą, posuwał się Karlito, badając głębokość wody długą żerdzią. Tu gdzie rycerzowi sięgała ona do kolan dla karła mogła stanowić topiel, w jakiej straciłby życie. Garbus przeskakiwał więc tylko po szczytach trawiastych wysepek, a gdy się na której zatrzymał wtedy wznosił oczy ku niebu i żegnał się z płaczliwą miną. Dragiełło zatrzymywał się w miejscach, w których rosły większe ilości czerwonych kwiatków, po czym stukał palcami w łodyżkę i nadstawiał dłoń przy końcu liścia, by zebrać kuleczki lecące w dół i włożyć je potem do dużego garnca, przewieszonego na sznurku przez ramię. Właśnie kucnął przy mocniej obrośniętym krzaczku i pracowicie, kwiat po kwiecie i liść po liściu, zaczął ogałacać go ze zdobyczy, nie zwracając uwagi na wydobywający się przy tym smród. Karzeł usiadł na kępie trawy, sprawdzając wpierw, czy przypadkiem nie rozgniecie tyłkiem smrodzących kulek i kładąc obok dwa kolejne dzbany, z czego jeden był już po brzegi wypełniony zebranymi kwiatkami. Garbus zatkał nos i wzdychając spytał: – Nie możecie panie zbierać czego innego, dajmy na to konwalii, czy werweny, albo wilczego łyka, albo mięty na łąkach? Tylko musicie to kwiecie, śmierdzące jak pies zdechły zeszłego lata? Dragiełło odpowiedział nie oglądając się:
– Rzadko można znaleźć tyle smoczego ziela. Na maść przeciw gadzinom nic lepszego nie znajdziesz, karle. – Jak was o przyjęcie na służbę prosiłem nic żeście nie mówili o smoczym zielu... – utyskiwał dalej karzeł – i gdzie to by słyszeli, żeby rycerz po bagnach chodził i ziele zbierał, jak starucha, albo wiedźma. – Chcesz: ze służby cię zwolnię, droga wolna – rzucił przez ramię Dragiełło, schylając się do kolejnej kiści czerwonych kwiatów. – Gdzie tam, panie. Już chyba wolę wasze smrody wąchać, niźli do Tyńca wrócić. Jak mnie z wami widzieli przy ucieczce, tak już innej drogi dla Karlita nie ma, jak z wami... – Chcesz na służbie być: za mną łazić musisz jak pies – dalej odpowiadał rycerz, ze spokojem z jakim rozmawia się z niecierpliwymi dziećmi. – Na co to wam, to ziele? – Karlito na chwilę odjął rękę zaciskającą nos, by odetchnąć swobodniej, ale gdy tylko powąchał fetor unoszący się nad bagniskiem, zaraz ponownie zamknął nozdrza paluchami. – Gadałem ci, karle, że to na maść na smoki... Od oparzeń... – Maść na smoki, maść na smoki... – mamrotał karzeł i znowu puścił nos, żeby chwilę pooddychać normalnie, a na jego twarzy pojawił się grymas podejrzliwości podszyty lękiem. – Znaczy na smoki rycerz sam jedzie?... A giermkowie wtedy zostają z jucznym bydlęciem? – Tak właśnie jest, Karlito, tak właśnie – odpowiedział rycerz i wsypał kolejną zawartość dłoni do dzbana. Karzeł przez chwilę dumał rozważając niebezpieczeństwa związane ze służbą u rycerza, co na smoki się wyprawia, ale że jeszcze żadnego w swym życiu nie widział, toteż i kierowany ciekawością, właściwą wszystkim karłom postanowił jednak los swój związać z potomkiem świętego Jerzego, co samo przez się powodowało, jakby u samej osoby świętej za giermka był. Zaraz następnego dnia po ucieczce z Tyńca, gdy zaprowadził wszystkich bocznymi ścieżkami w głąb lasu, aż do chaty starej wiedźmy, co się jej zmarło kole tego roku, co księżna klasztor w Trzebnicy zaczęła stawiać, Karlito postanowił poprosić Dragiełłę, by ten go na służbę do siebie za giermka przyjął. Do Tyńca powrotu już nie było, gdyż w trakcie ucieczki widziało go kilka osób, jak podskakuje na grzbiecie konia jadąc z łotrami, zaś samotna tułaczka dla kogoś jego postury musiała się źle skończyć. Padł więc wtedy na kolana i całując rąbek tuniki rycerza obiecał mu ślepe posłuszeństwo i wierność, jeśli ten go z sobą weźmie. A jeszcze napomknął coś o przepowiedni wieszczki, która przepowiedziała mu, że będzie rycerzem, w co też Karlito głęboko uwierzył. – Szlachetny panie? – odezwał się garbus, lecz rycerz właśnie postawił kolejny duży krok, więc sługa musiał podążyć za nim, macając żerdzią wodę i skacząc na kolejną kępę. – Co tam, Karlito? – spytał go rycerz, zbierając kolejne kwiaty do dzbana, zaś karzeł zasapany usiadł opierając się o pień drzewa rosnącego na kępie. – Czy wyście już smoka jakiego widzieli? – Jeszcze żadnego, Karlito, żadnego, ale jednego prawie żem znalazł w Ziemi Świętej – odpowiedział mu rycerz. – To jak żeście żadnego nie widzieli, to skąd wiecie, że są? – Mój dziad ubił dwa, ojciec ponoć jednego, jak w rodzinie opowiadali. Wcześniej nawet więcej ich bywało, a teraz już wszystkie prawie wybite. Ale jeszcze żyją jakie. Niektóre w górach, inne w dalekich stepach – żywo odpowiedział Dragiełło i na chwilę oderwał się od zbierania kwiatów, stając prosto na dwóch nogach – i ja któregoś dnia swojego spotkam, to wiem karle. To wiem, jak... Urwał przez chwilę i popatrzył w niebo, zaś delikatny wietrzyk, jaki właśnie powiał poruszył kosmykiem siwych włosów spadających mu na czoło. – ...To wiem, jak – ciągnął dalej po tej chwili przerwy, uśmiechając się do wiatru – jak to, że kiedyś zawsze nadejdzie wiosna. Patrzysz Karlito na liście, które lecą z drzewa i myślisz,
że to smutne. Ale wiesz, że potem będzie kolejna wiosna. I jakby się stało tak, że któregoś dnia byś zapomniał o wszystkich wiosnach, jakie przeżyłeś i zobaczyłbyś, jak liście spadają na ziemię jesienią, to jakbyś się czuł, Karlito? – ...płakać by mi się chciało z żalu, że tak pięknie było, a już nie będzie – odpowiedział mu karzeł. – Ale jakby wtedy ktoś ci rzekł, że wiosna przyjdzie, to byś mu uwierzył? Tu Karlito podrapał się w głowę myśląc ciężko. – Jakby tak rzec po prawdzie... Chyba bym nie zawierzył... – Ale może byś jednak poczuł, że to musi być prawda. Że pamiętałeś coś, lecz nie pomnisz tylko teraz, ale w duszy został ślad. I ten ślad ty rozumiesz i czujesz, Karlito. Twoje serce pamięta, choć twoja głowa wszystko zapomniała. Pojąłeś, karle? Karlito miał tak pomarszczoną twarz z samego swojego przyrodzenia, iż ciężko było na niej zauważyć jeszcze jakieś pomieszanie, ale te słowa uczyniły w jego umyśle zamęt, jakiemu nie mógł już sprostać i widać było, że gęba pomarszczyła mu się jeszcze dobitniej. W końcu zwiesił swoją wygiętą, mięsistą, dolną wargę i wybełkotał: – Nie pojmuję, panie, wybaczcie... Co ma wiosna ze smokiem? Dragiełło popatrzył na niego z uśmiechem i rzekł: – I dlatego właśnie ja jestem rycerzem, a ty moim giermkiem. I powrócił do zbierania czerwonych kuleczek, zaś karzeł z westchnieniem znowu zatkał nos, by odgrodzić się od smrodu. Siedział tak patrząc w niebo wybałuszonymi oczami, powiercił się, powiercił i w końcu puścił nochala i spytał: – Szlachetny panie? – Co tam znowu, Karlito? Karzeł klęknął i rozejrzał się, jakby sprawdzając, czy nikt nie widzi, po czym donośnym szeptem zapytał, ale z takim napięciem w głosie, jakby chodziło o jakąś niezwykle intymną, trudną do omawiania sprawę: – Szlachetny panie, bo mnie ino turbuje jedna rzecz... – Jaka? – Z tym zielem, to jeszcze mogę wyrozumieć, że je zbieracie, chociaż smród straszliwy, ale mi tak po głowie chodzi, że... – Że co znowu? – zapytał rycerz prostując się. – Że ta wasza cała Adelajda... Znaczy ta kusza przedziwna, wybaczcie, panie... – Co z Adelajdą? – pytał Dragiełło biorąc się pod boki. – Jeszczem tak wielkiej nigdy nie widział, a wielu zbrojnych przez Tyniec jechało, oj wielu... – Nie widziałeś i widzieć nie będziesz – zaczął mu tłumaczyć pogromca smoków. – To kusza specjalna, na smoki, wykonana przez jednego francuskiego mistrza. Drewno ma aż zza mórz przywiezione, gdzie Saraceni, czarni, jak sadza żyją. Dzięki temu lekkość ma odpowiednią, zaś siłę bierze z damasceńskiej stali wygiętej w kilka płatów na łuczyska. Naciąg zaś... – Nie, panie, nie o to mi chodzi... – jęknął karzeł, wybałuszając oczy. – A o cóż to? – wybałuszył oczy rycerz – gadaj chamie, bo się kwiat oberwie i do wody poleci. – Chodzi o to, że... – garbus podrapał się po tłustych włosach i rozejrzał znowu po bagnisku, po czym wyszeptał: – Rzecz w tym, panie, wybaczcie karłu, jak głupoty gada, ale może od fetoru mu się we łbie zmąciło, rzecz w tym, że rycerzowi z kuszą nie uchodzi... Tu spojrzał błagalnie na rycerza, by ten go po głowie czym nie zdzielił i jąkając się tłumaczył się dalej:
– Mnie tam karłu nic nie wiedzieć o rycerskich sprawkach, ale z tego com w gospodzie słyszał tylko, panie. A wiesz jak to w gospodzie – ludziska gadają, człowiek słucha. W ucho co wpadnie, a potem kłopoty są. Rycerz zmarszczył groźnie czoło. Karlito tym bardziej zaczął się jąkać: – Wy... wybacz panie śmiałość, żem spytał. Ot, na ba... bagnisku się odmy nabrało w głowę. – Słuchaj, karle i żebyś na przyszłość zapamiętał... – basowym tonem, przyciągając brodę do piersi i patrząc spod krzaczastych brwi wyrecytował Dragiełło: – Jam jest Dragiełło herbu Kraplan, rycerz księcia Henryka, a także księcia Władysława i matki jego Grzymisławy, obrońca słabych i uciśnionych istot tego padołu, omnium primum vir dei, z nadania księżnej Jadwigi, błogosławionej nam wszystkim pani nieskalanej, a także pogromca smoków i wszelkich gadzin, wnuk w prostej linii świętego Jerzego i człowiek rycerskiego stanu, a duszy czystej! Adelajda zaś, kusza moja, świętym jest narzędziem do walki ze złem, które świat opasa pod postacią smoków i wszelkiej maści dzikich gadzin, co po lasach i grotach się chowają, by człeka bogobojnego ukąsić. Jako ten przyrząd do walki z nasieniem szatańskim we wszej postaci, zyskała Adelajda błogosławieństwo biskupa Kietlicza i papieskie namaszczenie świętym olejem do walki z pogańskim robakiem. Na te słowa karzeł padł na kolana jęcząc: – Wybacz panie, wybacz, karłu. – Dbaj o nią, czyść z nalotu i tłuszczem nacieraj, gdy tylko chwilę mieć będziesz wolną! – Tak, panie, tak. Jak rzekłeś, wybacz mi – korzył się garbus. Dragiełło na to pozwolił mu wstać i zabrał się dalej do zbierania kwiatów, ale widać było po minie, że go trochę rozsierdził nowy giermek. Dlatego też Karlito już więcej nie narzekał na smród, ani niewygody, tylko skakał posłusznie za swoim panem po kępach traw i podawał kolejny dzban do napełniania. Chodzili tak jeszcze z godzinę, aż rycerz napełnił wszystkie trzy dzbany. Wtedy zamknął je szczelnie kawałkami skóry, obwiązał sznurkiem i wyciągając nogi z błota, tak by nie pogubić ciżem i nakazał powrót do obozowiska w lesie. Chata wiedźmy znajdowała się pośrodku kniei, o prawie cały dzień drogi od Tyńca leśnymi ścieżynami. Gdy trzy dni wcześniej uciekli z klasztoru i dopadli do czekających pod wielkim dębem Wilczka i Hanny, natychmiast podjęli decyzję by zaufać karłu, który gorączkowym głosem opowiadał o tej ukrytej na bagnach kryjówce. Drogę do niej znał ponoć tylko on, a pytany skąd zna takie ścieżki, oparł zasmucony, że wiedźma Skumna zabierała go tam często ze sobą i że bywał u niej całe dnie, a ona traktowała go prawie, jak syna, zaś odkąd zmarła stał się już prawdziwym sierotą, jej siedlisko było schowane w samym środku ciemnego lasu, zaś trafić do niego można było tylko znając doskonale drogę – trzeba było umieć czytać ścieżki zwierząt, bądź jak Karlito, pamiętać charakterystyczne znaki, które ułatwiały dojście, takie jak leżące pnie, stare borsucze nory, wielkie drzewa o wygiętych gałęziach, czy rozlewiska moczarów, okolone łąkami. Przez las przedzierali się na piechotę, prowadząc konie za uzdy, potykając się na wykrotach i korzeniach, a czasem rwąc ubrania o kolczaste zarośla. Tu i ówdzie Jeruzalem wyrzynał drogę swoją szablą, dopytując wtedy karła, czy jest pewien, że w takie dzikie gąszcza należy się wdzierać. Teren wznosił się i opadał utrudniając marsz. Z głębokiej kniei Wychodzili na łąki porośnięte trawami tak wysoko, że Jeruzalemowi sięgały do piersi, zaś chłopca i karła trzeba było sadzać na grzbiecie konia, by cokolwiek widzieli. Droga przez te łąki była bardzo nieprzyjemna, gdyż co i rusz natrafiali na dołki i wzniesienia, których po prostu nie było widać, więc idący na przedzie zapadali się w nie nagle i znikali jakby diabeł wciągał ich do piekła. Jeden z koni wpadł w jeden z takich dołów i rżąc dziko próbował się z niego wygrzebać, lecz nie dał rady. Miał złamaną nogę, a jego cierpienia ukrócił Szalbierz, przecinając zwierzęciu szablą szyję, a na chlustającą krew zaczęły się natychmiast zlatywać roje much. Karzeł jednak prowadził ich
pewnie, wynajdując kolejne charakterystyczne punkty i w końcu, prawie pod wieczór, cienkim przesmykiem wśród bagien, dotarli nad brzeg położonego w samym środku puszczy jeziorka. Chata wiedźmy stała po drugiej stronie i wyglądała rzeczywiście na opuszczoną. W dachu uwitym z kilku warstw trzciny przemieszanej z trawą widniały spore dziury, z których woda wypłukiwała kolejne źdźbła zapadające się do środka: gdzieniegdzie nawet zostały same żerdzie, na których wisiały smętnie ostatnie kawałki poszycia. Ściany też świeciły pustkami, a w wejściu widać było wielką kałużę rozdeptaną dziesiątkami racic. Najwyraźniej w tym miejscu dziki urządziły sobie kąpielisko. W powietrzu unosił się ich charakterystyczny zapach i gdy kawalkada zbliżyła się do chaty, konie czując ów fetor, zaczęły się burzyć i rżeć ze strachu. Część ściany z lewej strony wejścia, obłożona kiedyś korą, była teraz całkowicie wyłysiała od czochrania się odyńców, które ocierały się o chropawe wypustki. W środku panował koszmarny nieład. Walały się kawałki skorup i resztki glinianych dzbanów. Przysypany liśćmi leżał w kącie duży kocioł, a obok niego stał oparty o ścianę żeliwny trójnóg. U powały na dwóch krzyżujących się belkach wspornikowych, widniały wysuszone zioła zebrane w pęczki i podczepione łodygami do góry. Na jednym z boków, na dużych hakach wisiały kawałki skór, dwa szkielety nietoperzy obłażące jeszcze resztkami czarnej sierści, na drewnianej półeczce zaś leżała wyglądająca jak wykonana z wosku ludzka ręka. Jeruzalem skrzywił się, gdy ją zobaczył, lecz Karlito zasłonił ją szybko kawałkiem szmatki i rzekł: – Zostawcie. To ręka glorii. Lepiej jej nie ruszać. Nad samym wejściem, na grubym kawałku drutu, zaczepionego o metalowe kółko, kołysały się trzy małe, odlane z brązu, ludzkie główki, które dzwoniły, jak dzwoneczki, poruszane każdym podmuchem wiatru. Klepisko było zasłane różnymi szpargałami, liśćmi i igliwiem, tak, że nawet nie było widać w pierwszej chwili starego leża wiedźmy, zrobionego z gałęzi dębu tworzących ramę i wyłożonego mchem z bagien. Konie były przestraszone i dopiero gdy Szalbierz z rycerzem poklepali je po zadach i przemówili spokojnie dały podprowadzić się i uwiązać do palików wbitych w ziemię na małej polance, po drugiej stronie chaty. Całą noc Hanna spędziła z chłopcem przy ognisku, gdyż malec przejęty lękiem nie mógł zasnąć. Także i następnego dnia, gdy Jeruzalem wyruszył na polowanie, nie chciał siedzieć w okolicach chaty i wolał położyć się na małym pomoście z żerdek, jaki wychodził tuż przed chatą na jeziorko. Wilczek kładł się na brzuchu i końcem urwanej trzciny ratował wielkie chrząszcze, jakie zlatywały się nad powierzchnię i tam rozpoczynały swój śmiertelny taniec, przebierając łapkami bezradnie po powierzchni wody. Chłopiec podstawiał ginącym żukom trzcinę tuż przed ich przednie czułki, a potem lekko unosił i wtedy zaczepiały się za roślinkę, wietrząc instynktownie nadejście niespodziewanego ratunku. Potem malec wynosił je na trawę i puszczał, przyglądając się jak odchodzą w gęstwinę zmoczone i drżące jeszcze. Tego dnia, gdy rycerz wrócił wraz z Karlitem z moczarów, zobaczył znowu chłopca leżącego na pomoście i machającego trzcinką. Dragiełło wszedł na pomost i kucnął tuż za nim. – Ratujesz bezbronnych, Wilczku? Chłopiec obrócił się i zmrużył oczy, bo rycerz był od strony słońca. Pokazał mu żuka trzymającego się kurczowo końca trzciny. – To pięknie, Wilczku. Tak trzeba. Ale widzisz, ile tych żuków pływa na powierzchni jeziorka? – Dragiełło zatoczył dłonią krąg – strasznie dużo, prawda? Chyba nie dasz rady uratować wszystkich, co?
Malec uśmiechnął się i wzruszył ramionami, a potem zbiegł na trawę i wypuścił kolejnego szczęśliwca. Rycerz patrzył za nim, jak wraca na pomost i kładzie się na brzuchu, by łowić dalej, po czym wstał i powiedział, ale cichutko, już tylko do siebie: – I masz rację, synku, masz rację... W tym cała rzecz... W tym cała rzecz... Że i tak próbujesz... Dragiełło odszedł i zajął się rozgniataniem kwiatków kamieniami. Przez cały ten czas nucił sobie cichutko jakąś melodię, lecz gdy ktoś pojawiał się w pobliżu natychmiast cichł, jakby nie chciał, by ktokolwiek słyszał, co śpiewa. Pod wieczór wrócił z lasu Jeruzalem, niosąc na plecach martwą sarnę, która złapała się na założone przez niego wnyki. Rzucił ją na ziemię i odciągnął na bok, by w krzakach zdjąć skórę i oprawić. Karzeł z chłopcem zaczęli znosić z lasu chrust i palić ognisko, a także szykować rożen z długiego kawałka drewna, opalając go najpierw dla utwardzenia. Szalbierz zawiesił sarnę za dwie tylnie nogi na gałęzi i zaczął oprawiać. – Zgrabnie to robicie – usłyszał nagle za plecami. To stał Dragiełło, w samej tunice i szyszaku na głowie, lecz z odpiętym nosalem i bez kaptura kolczego. – Nie raz oprawiałem już – odparł Jeruzalem i nacinał nogi od wewnątrz, odciągając płaty skóry. – Znać to, znać – pokiwał głową rycerz – pomóc wam? – Nie, dziękuję, wydolę – odparł Szalbierz. – Chcę was spytać o coś – rzekł rycerz stając obok i przyglądając się zgrabnym ruchom. – Pytajcie... – odparł spokojnie Jeruzalem – ja odpowiem. Nagle urwał i otarł kroplę potu z końca nosa wierzchem szmaty, jaką okręcił dłonie do roboty. Spojrzał w oczy Dragiełły i powiedział: – Macie rację. Ja wam winien jestem, żeby co rzec. Dragiełło pokiwał głową i zerknął na jezioro, po czym rzekł: – Jakby tak tu zamieszkać, razem z białogłową i dzieciakiem, to piękny żywot by był... – Piękny – przytaknął Jeruzalem i wbił nóż w ziemię, po czym oparł się ręką o drzewo i rzekł: – Dziękuję wam, rycerzu. Drugi raz wam życie zawdzięczam. Nie zapomnę tego, wierzcie mi. Nie zapomnę. Jak Bóg da – spłacę, gdy przyjdzie taka pora. Rycerz popatrzył na niego i spochmurniał, po czym zakręcił sobie lok brody na palcu i powiedział cicho: – Ja nie o tym Jeruzalemie. – Nie? – Nie, nie o tym. Bo podziękowań na tym świecie mi nie trzeba. Ja dostanę swoje na tamtym, jak już Bóg powoła do siebie. Ja o czym innym... – Wy o czym innym... – Szalbierz przestąpił z nogi na nogę. – Wiecie o czym? Jeruzalem spojrzał na niego i przez chwilę krzyżowali oczy, po czym wyszeptał: – Chcecie wiedzieć prawdę... – Tak – odparł spokojnie rycerz – tyle jesteście mi winni, po tym jak dla was położyłem na szalę swój rycerski honor. Wiecie, dlaczego wyciągnąłem was z wieży? Jeruzalem pokiwał głową przecząco. Obaj stali tak przez chwilę patrząc, jak z sarny ścieka krew, leci strugą po białym podbrzuszu, znacząc czerwoną ścieżkę na siwej sierści. – To dla niego – Dragiełło kiwnął głową, wskazując Wilczka, który szedł właśnie z lasu z wielkim naręczem chrustu na rękach. Chłopiec minął ich i rzucił gałęzie na stertę koło ogniska, by zrobić zapas. Zawrócił i poszedł w stronę lasu. Patrzyli na niego w milczeniu. – Dla niego? – spytał Jeruzalem. – Tak. Dla niego – odpowiedział Dragiełło – widzicie, Szalbierzu, wy jesteście łotr i zbój. Sami żeście mi to rzekli, a ja to też wiem.
Szalbierz pochylił głowę, a potem podrzucił ją tak, że włosy przeleciały mu za ucho. – Zresztą mój rycerski nos nie zawiódł mnie jeszcze, jak żyję. Prowadził mnie do Świątyni Pana, na morzu mnie nie zostawił, a nawet raz z pustyni wywiódł. Tak i teraz rzekł mi, co trzeba – kontynuował Dragiełło – a gdy was wzięli w oberży pomyślałem: coś cham przeskrobał i teraz zbiera owoc szalbierczego życia. Rozumiesz, bratku... Szalbierz milczał. Rycerz niezrażony mówił dalej: – Tak też i w pierwszej chwili, gdym już gorączki się wyzbył całkiem z głowy, miałem wieźć Hannę do ojca, do Krakowa, a was zostawić sprawiedliwości kasztelana. Wedle prawa miecza by was osądzili, czy na gruncie kościoła, czy książęcym, jeśliście co przeskrobali. Tak myślałem właśnie, gdy krew wzburzona z głowy już odeszła. I poszedłem się modlić za waszą duszę na powietrze. Wychodzę, gdzie konie były wiązane, gdzie też i wóz wasz stał, co go zabrali i wiecie... I wtedy, gdym właśnie zmawiał różaniec, wtedy zobaczyłem chłopca. Stał tak bezradnie na podwórcu koło tej gospody i patrzał w tę stronę gdzie was zabrali. Potem za wozem pobiegł chwilę i wrócił. Jak psiak taki, co go zostawili. Usiadł tak sobie pod ścianą i wiecie... Ten chłopiec płakał za wami... Tak sobie wtedy myślę: jak chłopak płacze za Szalbierzem, znaczy coś musi być na rzeczy. I modlić się zacząłem za waszą duszę. On mnie wtedy zoczył, podbiegł zaraz i złapał za rękę. A w oczach miał takie coś, takie coś... Jakby tu rzec... Że nos Dragiełły wtedy wie, że za tym czymś iść trzeba, choć rozum mówi co innego... Złapałem zaraz karła i... resztę już chyba wiecie... Jeruzalem milczał cały czas i łyknął ślinę. Popatrzył w las. Potem znowu otarł kroplę z nosa wierzchem obłożonej szmatą dłoni. Nic nie powiedział. Dragiełło stał i przyglądał mu się wyczekująco. Nagle Szalbierz powiedział: – Zabiłem człowieka. – To żem widział. Aleć rycerska była walka. Inaczej on by was utłukł – rzekł pogromca smoków. – Nie tego – rzekł Szalbierz i spojrzał w stronę ogniska – innego, wcześniej. Dragiełło pokiwał głową i też odwrócił się w stronę ognia. Jeruzalem mówił dalej: – Leczyłem jedną kobietę medykamentem. We wsi takiej, po drodze. Zmarło jej się, a on z wściekłości napadł mnie na wozie. Dusić zaczął. Zabiłem. Rycerz słuchał w milczeniu. – Zabiłem, a potem ciało wniosłem do gospody. To brat karczmarza był. Ułożyłem w środku i podpaliłem. Taki grzech mój... Dragiełło opuścił głowę. Nie mówił nic przez moment i nagle nawinął kilka kosmyków brody na palec: – Nie mnie sądzić co grzech, a co nie, od tego są spisy kościoła. – Chłopiec chyba... – Szalbierz przełknął ślinę – widział... Dragiełło przyglądał się mu zdumiony i zapytał: – I chciał jechać z wami, czy wyście go porwali? – Sam chciał, ja go nawet... w krzaki żem go rzucił... ale on chciał... Rycerz zaczął skubać siwe kosmyki na palcu. – Te Duchy... wiedziały o wszystkim? – O wszystkim. Ktoś doniósł. Sabota im dowieźli zgubionego i to był ślad na mnie. Po raz kolejny Jeruzalem otarł czubek nosa ręką, jakby zbierał mu się katar. – To wszystko? – spytał Dragiełło. – Cała prawda o mnie – odparł Jeruzalem i spojrzał w niebo. Potem splunął na ziemię i dodał – o to mnie w wieży Duchy pytali. – Dziękuję, Szalbierzu – powiedział na to Dragiełło i uściskał mu prawicę. – To ja wam dziękuję – rzekł Jeruzalem, wyjął nóż z ziemi i zaczął dalej oprawiać sarnę.
– Wy raczej chłopcu podziękujcie – rzekł odchodząc w stronę ogniska rycerz – to on was z tej wieży wyciągnął. A ja z karłem byliśmy narzędzia, tylko narzędzia, w służbie Tego tam, z góry... Dragiełło wrócił do ogniska, usiadł i zaczął układać wygniecione kwiatki w małym garnku, po czym ustawił go z brzegu ogniska, by zagrzać wywar. Nucił sobie pod nosem swoją melodię i co pewien czas zerkał to na karła i chłopca noszących drewno, to na Hannę patrzącą w iskry wydobywające się z płomieni i lecące ku górze. Kobieta milczała, nieobecna duchem, zatopiona w myślach, jak zresztą przez większość czasu od dnia uwolnienia z rąk Połowców. Jej wzrok zdawał się na ogół błądzić w przestrzeni i choć porozumiewała się w kwestii najważniejszych spraw, mówiła czy jej zimno, czy ciepło, albo czy chce coś jeść, bądź pić, to jednak ciągle sprawiała wrażenie, że jej umysł odszedł do innej rzeczywistości, a jedynie ciało jest tu na ziemi i ulega zwykłym ziemskim potrzebom. Na pytania rycerza czy Jeruzalema odpowiadała rzeczowo, ale bardzo krótko i jeśli czasem wykazywała chęć do kontaktu z kimś innym, to właściwie głównie z chłopcem: gdy bał się, bądź czuł się samotny, wtedy przytulała go, kładła policzek na jego głowie, albo cichutko śpiewała mu pieśń o łódeczce. W pieśni tej mała łódeczka płynęła wielką czarną rzeką i bardzo pragnęła dostać się do morza, lecz tonęła i potem leżała na dnie, gdzie nie dochodził żaden promyk słońca. Chłopiec słuchając tej pieśni zasypiał, i to nawet w chacie wiedźmy, gdzie najwyraźniej bał się wszystkiego, co go otaczało. Chatę zresztą udało się uszczelnić i ocieplić, co wobec coraz zimniejszych nocy nadchodzących z końcem sierpnia stało się koniecznością. Jeruzalem zdjął wiszące u wejścia główki i rzucił je w kąt, by nie dźwięczały na wietrze. Tego wieczoru Hanna zdawała się nie zwracać uwagi na chłopca, lecz patrzyła w iskry ulatujące ku niebu i milczała jak zwykle. Dragiełło rozpoczął warzenie mikstury na maść od smoczych oparzeń, której recepturę dostał w spadku od przodków. Dorzucił kilka liści wilczego ziela, zmieszał Wywar z czerwonych kwiatków i dusił go na wolnym ogniu. Karlito przyglądał się temu z zaciekawieniem, a nawet dopytywał się o skład twierdząc, iż sam potrafi warzyć tajemne wywary, bo pokazała mu to jego macocha-wiedźma. Gdy Jeruzalem przyniósł gotowe do pieczenia kawały mięsa, nadziali je na rożen, po czym zaczęli z wolna obracać wielkim kijem. Na jego końcu stał Jeruzalem i nadawał obrotom równy, wyważony rytm. Dragiełło patrzył na kręcące się na ogniu mięso i zawinął szczelniej w tunikę. – Czemu rzuciłeś głowy, w kąt, panie? – spytał nagle Karlito. – Rzuciłem, bo dźwięczały – odparł Szalbierz. – Źle, braciszkowie moi, źle – wyjęczał karzeł drapiąc się po brodzie – nieszczęście może być z tego. Głowy to grzeszników, głowy grzeszników, co po tym świecie jeszcze krążą... Chłopiec przysunął się do Hanny i podciągnął kolana pod brodę. – Zamknij się, karle, dzieciaka nie strasz! – zapieklił się Dragiełło. – Kiej nie straszę, mój panie, nie straszę – odpowiedział karzeł – prawdziwe to głowy, ino w metalu pieczone aż do obsuszenia. Sam widziałem, jak Skumna je w liście łopianu okładała i piekła, a potem obsuszała na słońcu. Konie zarżały gdzieś za chatą i Jeruzalem złapał gałąź płonącą i poszedł zobaczyć co z nimi. Uspokoiły się, ale gdy wrócił, miał zły wyraz twarzy. Splunął pod nogi karłu, złapał za trzy wiszące główki, zaniósł je na brzeg jeziora i z rozmachem wrzucił do wody. Chlusnęły gdzieś dalej, wśród trzcin i gdy wszystko ucichło słychać było tylko trzaskanie ognia i skwierczenie tłuszczu na opiekanym udźcu. Dragiełło zaczął coś gwizdać cichutko, ale zaraz umilkł, wpatrzony w płomienie. Szalbierz stał przez dłuższą chwilę, obracając rożen, lecz nagle przypomniał coś sobie i wrócił do chaty. Wyszedł trzymając małe zawiniątko w dłoni, a na jego twarzy malował się skrajny wyraz obrzydzenia.
– Panie, nie! Błagam, tylko tego nie rusz, błagam cię panie! – krzyknął karzeł i rzucił się w stronę Szalbierza. Złapał za szmatkę, lecz Jeruzalem szarpnął ze złością i na ziemię, wprost w błoto wydeptane przez dziki upadła wysuszona, biała ręka. – Cóż to, karle, wyprawiacie! – tym razem Dragiełło wstał poruszony, targając swoja brodę. – Zostawcie, panie, zostawcie! – Toć ohydztwo jest! – wrzasnął rycerz, a Jeruzalem schylił się by podnieść dłoń. Karzeł rzucił się na nią, zasłaniając całym ciałem. – Nie, panie, błagam, zostaw, ja schowam, ja schowam, widzieć nie będziecie! Jeruzalem złapał garbusa za kark i uniósł tak, że nogi zadyndały mu w powietrzu. – Gadaj, co to za łapa! – Niech lepiej nie opowiada, wyrzućcie do jeziora, albo spalcie w ogniu! – dorzucił rycerz. Karzeł jąkając się zaczął tłumaczyć: – Ręka to jest, panie, ręka glorii, ręka glorii. – Co za ręka glorii, o czym pleciesz garbusie? Czyżbyś gdzie znowu garnca z piwem dorwał? Gadaj prawdę! – syknął prosto w wykrzywioną gębę Szalbierz. – Dyć gadam całą prawdę. Ręka to glorii. Skumna ją wyszykowała. Jeruzalem posadził go na ziemi, a Dragiełło kazał się uspokoić i opowiedzieć. Karzeł przygładził włosy ręką i opowiedział: – Ręka glorii to, braciszkowie, jest dłoń wisielca. Trudno o taką, żeby ją gdzie znaleźć, jak wisielców nie ma i wtedy trzeba czekać, aż się jaki znajdzie, albo i samemu sprokurować, przy większej potrzebie. Ten się znalazł, bo rodzinę mu powietrze zabrało złe, to i sam się obwiesił przy drodze, a Skumna ze mną w nocy tam polazła i żem jej pomagał piłować. Zimno było, to i ręce mi się trzęsły, a Skumna mnie w głowę biła, żem niezdara, to i wolniej szło... – Nie gadajcie już o tym, jak żeś rękę odrzynał, karle jeden, bo dzieciak słucha – rozsierdził się rycerz. – Tak, panie, tak panie, wedle rozkazu. To tak dalej, że jak już się ma dłoń wisielca to należy ją zamienić w rękę glorii, a robi się to tak: najpierw należy ją owinąć w kawałek całunu, dobrze ściskając, co by odsączyć resztki juchy. Następnie wkłada się ją do glinianego naczynia i dodać trzeba – saletry, soli, zimatu i ostrej papryki wiezionej z dalekich stron od kupców, a wszystko winno być dobrze sproszkowane, co żem robił tłukąc kijem w tym kotle. Potem się to tak stawia na dni piętnaście na słońcu, co by słońce wygrzało i całkiem rękę wysuszyło. Później się rękę wkłada do pieca i dosusza jeszcze dymem z paproci i werweny. Na koniec z tłuszczu wisielca, czystego wosku i sezamu chińskiego robi się, braciszkowie moi specjalne łuczywo i wkłada się w palce tej ręki. A jak się zapali, to się nikt ruszyć nie może i wszyscy stoją, jak skamieniali, nic też potem nie pomną z tego co widzieli w owym stanie. Jak to się złoczyńcom nadaje do kradzieży, to żem sam sprawdził. Raz w gospodzie... Coś jeszcze chciał gadać, lecz trafiła go najpierw ręka Szalbierza w głowę, a potem zaraz z drugiej strony poprawiła ręka Dragiełły, więc Karlito wywrócił się na plecy, machając w górze nóżkami, jak bezradny żuk. – Dosyć tych bajd, bo już dzieciak całkiem mokry ze strachu – rzucił Dragiełło. – Jakich bajd? Jakich bajd? Prawdę gadam, a ci biją – żalił się Karlito – toć i sprawiedliwości nie ma na tym świecie. Kłamiesz – biją. Prawdę gadasz – też w głowę przyłożą. – To może lepiej gębę zamknąć i nic nie gadać będzie najlepiej – powiedział Jeruzalem, złapał dłoń przez szmatę i pomimo rozpaczliwego machania rękami przez karła, wrzucił ją do ognia.
Karlito jęknął przerażony i schował głowę między kolanami. Dłoń zaskwierczała w żarze i Jeruzalem zdjął z ognia rożen z pieczenia, po czym odstawił na bok, by mięso nie przeszło trupim jadem. Ręka wydawała się ciemnieć na ogniu, a potem zamiast się zapalić buchnęła dymem, jak kupa mokrych liści. Coś zaczęło w niej jęczeć i syczeć. Hanna uniosła wzrok i spojrzała w dym. Jej wargi wypluły jakieś niezrozumiałe słowa, a oczy zdawały się ulatywać całkiem w obce światy. Chłopiec drżał na całym ciele, więc Jeruzalem złapał jakiegoś kija, nabił na niego dłoń i złorzecząc podbiegł do jeziora, po czym dalekim zamachem wyrzucił dymiącą rękę daleko do wody. Karlito jęczał skulony na ziemi. Dragiełło targał brodę, a na jego twarzy malował się wyraz najwyższego obrzydzenia. Jeruzalem wrócił plując i złoszcząc się. Zamachnął się nawet, by uderzyć garbusa, lecz ten jęczał tak żałośliwie na ziemi, że Szalbierz zrezygnował z ukarania go. Duszący dym rozwiewał się powoli. W garncu, w którym gotował się wywar ze smoczego ziela zaczęło wrzeć i bulgotać. Wilczek podniósł się i patrząc w ogień wyciągnął rękę. Rozłożył szeroko palce i patrzył na nie pod światło, przyglądając się, jak czerwienieją od płomieni. Potem nagle szarpnął za swoją koszulę i zrzucił ją z siebie jednym ruchem. Stał tak chudziutki, z wystającymi żebrami, oświetlony czerwonym światłem od ogniska i patrzył w płomienie. Podrapał palcami tatuaż na piersi, a potem podbiegł do błota wygniecionego przez dziki i uklepał na nim plaski kawałek. Wziął do ręki kijek i zaczął rysować. Tuż za nim, przyglądając się stanął Jeruzalem, a obok niego zaciekawiony rycerz. Wilczek rysował powoli, lecz bardzo dokładnie. Co pewien czas jego ciałem wstrząsały mocne dreszcze, a oczy błysnęły białkami, całkiem jakby tracił przytomność. Z pod jego ręki, na ziemi zaczął wyzierać rysunek dużego miecza, tak odwzorowany, jakby ktoś odcisnął w błocie taki miecz i odszedł sobie. – Skumna będzie się gniewać, braciszkowie, będzie się gniewać – skomlał na ziemi Karlito – ratujcie anieli, Karlita, ratujcie, święta Anielko przyjdź mi ku pomocy, święty Jordanie ratuj mnie w potrzebie, święty Florianie bądź przy mnie! Dziecko wzięło teraz do ręki mniejszy patyczek i zaczęło pisać. Na jelcu miecza, zaczął pojawiać się wyraźny napis. Dragiełło czytał go w miarę, jak chłopiec kreślił litery: HEC FIGURA VALET AD AMOREM REGUM ET PRINCIPUM IRAS IUDICUM. W tym momencie z ust Hanny począł dobywać się dziwny śpiew, a właściwie jęk. Śpiewała najpierw o łódeczce, miotanej falami rzeki, lecz zaraz melodia uwięzła jej w krtani i zamiast niej z ust wydobył się bełkot. – Skumna, to Skumna, ratujcie mnie, anieli, ratujcie. To Skumna – jęczał Karlito. Z ogniska ulatywał gęsty, siwy dym. Gdy chłopiec usłyszał śpiew, przerwał rysowanie, podbiegł do Hanny i usiadł obok, nasłuchując. Ona nagle wyprostowała się i patrząc w płomienie zaczęła mówić: – Jadą. Oni jadą czarną rzeką. Tysiące rycerzy, strzeżcie się grody. Ludzie, do lasów bieżcie, do kniei. Oni jadą, na koniach jadą. Twarze jadą i głowy jadą. Bójcie się. Rzeka was zadławi. Lecz siedmiu uratuje was. Siedmiu będzie przeciw rzece. Oni, jak ptaki pędzą, jak wichry, jak kamienie z gór. Zatrzymajcie ich zatrzymajcie... Dymy... Dymy są wszędzie. Ogień pluje, pełza, pali, parzy, jest w stopach, w oczach, płomień. Straszny płomień. Belka spada. Głowa pęka. Bójcie się ognia, rycerze. Pędźcie rycerze, koni nie żałujcie. Tam będzie tego tysiące. Ja sama... Oni sami... Miecz. Będzie miecz z nimi... Miecz na koniu! Taki miecz. Widzę rzekę. Pędzi na nas. Zaleje. Smok na niej. Smok bieży od nich. Smok ogniem pluje. Pada każdy na ziemię. Siły. Siły nie ma. Biada nam. Górze nam. Biada nam. Ratujcie! I nagle jęknęła i zwiesiła głowę na piersi. Zastygła tak na dłuższą chwilę. Chłopiec pogładził ją po ręce.
Dragiełło ocknął się nagle i rozejrzał. Jeruzalem stał przy rożnie i kręcił nim spokojnie. Hanna patrzyła w ogień zamyślona. Chłopiec wrzucał do ognia małe patyczki, zaś Karlito wpatrywał się rozszerzonymi źrenicami w piekące się mięso i widać było, jak co i rusz łyka ślinę. Rycerz potrząsnął głową i uderzył się w twarz, jeden raz i drugi. Jeruzalem przyjrzał mu się z uśmiechem i rzucił: – Cóż to, rycerzu, to już wam modlitwy do praktyk pobożnych nie starczą, tylko pokutne biczowanie po licach zaczynacie? Dragiełło jeszcze raz potrząsnął głową. Wstał i poszedł do chaty. Schylił się i zajrzał w kąt. Pod ścianą leżały, rzucone niedbale, trzy żelazne główki. Wyszedł przed chatę i przyjrzał się ziemi, na której taplały się dziki. Nie było na niej śladu rysunku. Kucnął i przejechał palcem po błocie. – Hec figura valet ad amorem regum et principum iras iudicum – powtórzył rycerz pod nosem. – Ten znak wpływa na miłość królów i książąt, na gniew sędziów – dodał jeszcze, mrucząc po polsku. Potem pokręcił z niedowierzaniem głową i przyjrzał się Jeruzalemowi, który ze spokojem obracał pieczeń na ogniu. Usiadł z powrotem i nawinął brodę na palec.
ROZDZIAŁ XV
Nóż miał delikatne wyżłobienie wzdłuż ostrza srebrzystego i giętkiego, o obu krawędziach ostrych i zwężających się ku końcowi, jak ogon węża, drewniana rękojeść była równo, pasek przy pasku, owinięta ciemnym rzemykiem, zaś na końcu widniał, doczepiony dla równowagi, mały, szary kamyk o gładkiej powierzchni, pełniący rolę główki. Przypominający raczej sztylet, niźli kozik, nóż leżał idealnie w dłoni i był tak doskonale wyważony, że gdy kładło się go na palcu, tkwił równo i nie tracił równowagi, jak deseczka, na której odważa się mąkę. Kiedy Szalbierz ułożył go na przedramieniu, czubek ostrza wsparł się o palec wskazujący, zaś jego główka znalazła się w równej odległości między nadgarstkiem a łokciem. Obwiązał go małym kawałeczkiem szmaty i zasupłał od wewnętrznej strony, tak by łatwo się dało rozwikłać węzeł w razie nagłej potrzeby. Potem opuścił rękaw kaftana i zakrył ostrze. Gdy szedł, nie było widać, że cokolwiek ma przyczepionego do przedramienia. Odwrócił się nagle i wyrzucił rękę w przód. Nóż ze świstem przeciął powietrze i uderzył w pień brzozy. Wilczek podbiegł do drzewa, wspiął się na palce i złapał za rękojeść. Mocował się przez chwilę, gdyż ostrze mocno zagłębiło się w korę, lecz po chwili wyszarpnął broń z drzewa. Podbiegł i wręczył ją Jeruzalemowi. Ten po raz kolejny przywiązał nóż do ręki i zaczął iść, oddalając się od brzozy. W ułamku sekundy okręcił się na pięcie i wyrzucił klingę w powietrze. Znowu ostrze wbiło się w biało-czarny pień. Chłopiec wyciągnął je i podał mężczyźnie. Tak jak następnym razem i jeszcze następnym. Za którymś razem Szalbierz przyklęknął i pokiwał palcem na malca. Wilczek stanął tuż obok niego, patrząc zachwycony na połyskującą stal. – To piękny nóż, wykonany przez pasterzy, na dalekich stepach. Weź go do ręki. Chłopak złapał rękojeść w najgrubszym miejscu i pobujał nożem, jakby chciał sprawdzić jego ciężar. Przejechał palcem po ledwie widocznych literach wyżłobionych w metalu. Miały dziwny kształt i niczym nie przypominały napisów, tych widzianych w kościołach, nad wejściami, w kaplicach i bocznych nawach, raczej wyglądały na dziwne krzaczki o wielu wystrzępionych gałązkach. – Musisz zrozumieć nóż, jeśli chcesz nim rzucać – mówił dalej Jeruzalem i złapał za rękę chłopca, tak by odpowiednio ułożyć mu dłoń do rzutu. – On ma swoją duszę, jak wszystko. Jeśli zrozumiesz sens tej duszy, wtedy będziesz umiał trafić w co zechcesz. Złap go i wyczuj, gdzie jest jego środek, tak by nie opadał ani w jedną, ani w drugą stronę. Malec ułożył sobie rękojeść na małej dłoni, lecz nóż zakolebał się i zwisł z jednej strony. – Nie od razu. Spokojnie. Najpierw poczuj go, zrozum. Wygnieć rękojeść palcami, kawałek po kawałku. Wilczek posłusznie zaczął ugniatać opuszkami palców rzemienie na rękojeści. Dotarł aż do jelca wykonanego z kawałka rogu. – Ściśnij go palcami i zapamiętaj każdy najmniejszy szczegół – doradził Szalbierz – a teraz zamknij oczy. Chłopiec przymknął powieki. Szalbierz zawiązał mu na czole kawałek szmatki, którą wcześniej mocował klingę do przedramienia. – Dotykaj go spokojnie, każdą, najmniejszą nawet część i zapamiętaj. Wyczuj, gdzie ma zagłębienia, a gdzie lekkie wybrzuszenia. Zapamiętaj każdą nierówność, jaką znajdziesz – on tylko wydaje się idealnie wygładzony, a tak naprawdę jest pełen... zagadek, jak każdy, jak zwierzę, albo liść. Znajdź wszystkie jego tajemnice...
Jeruzalem wstał i zostawił chłopca samego, klęczącego wśród wrzosowiska, tuż obok brzozy, odszedł kilkanaście metrów dalej i stanął w krzakach przyglądając się. Chłopiec został tylko z szumem liści wokół siebie i z nożem w garści. Westchnął i usiadł wygodniej na piętach, a potem z niezwykłą starannością zaczął dotykać noża – jechał koniuszkami palców po każdym fragmencie, ślizgał się po ostrzu, wjeżdżał paznokciem w zagłębienie biegnące wzdłuż klingi, zdzierał delikatnie kawałeczki naskórka, wypolerowanym na kamieniu ostrzem, wyczuwał najmniejsze nawet uskoki rzemienia oplątującego rękojeść. Wilczek złapał w pewnym momencie za kamienną główkę, uniósł nóż do nosa i wciągnął głęboko do płuc jego zapach, a potem mocno przytulił całą jego głownię do policzka, tak że odcisnęła się czerwonym śladem. – Dobrze – usłyszał nagle podchodzącego Jeruzalema, który przyklęknął obok i rzekł: – nie zdejmuj opaski. Szalbierz sięgnął do buta i wyciągnął drugi nóż, po czym ułożył go na mchu. Obok umieścił jeszcze jeden, tak samo wyglądający, który miał schowany za plecami, a ten trzeci wyjął z ręki chłopca i położył z lewej strony pozostałych. Następnie potrzymał w dłoniach każdy z nich, tak by wszystkie były ciepłe i gdy stwierdził, że nie różnią się temperaturą powiedział: – Przed tobą leżą teraz trzy noże, Wilczku. Każdy z nich został zrobiony przez tego samego kowala, odlany z tego samego kawałka stali, z tej samej formy. Każdy z nich ma ten sam napis na klindze i każdy tę samą rękojeść, rzemień, oraz główkę. Mistrz, który je wykonał, zrobił wszystko, by nie różniły się niczym, zupełnie niczym, by były jak bliźniacze odbicie w wodzie tego samego noża. Jednak są one trzy, każdy ma inną duszę. Teraz znajdź ten jeden, którego duszę zapamiętałeś. Szalbierz odszedł kilka kroków i stanął z założonymi rękami, nic nie mówiąc i przyglądając się chłopcu. Wilczek przełknął ślinę i zaczął macać przed sobą. Znalazł trzy noże i przyciągnął je do siebie, układając ostrzami w stronę kolan, jeden obok drugiego. Potem brał po kolei do ręki, ważył chwilę i przebierał palcami po rękojeści. Dotykał ostrza każdego z nich, a na koniec przyłożył je po kolei do policzka i wybrał jeden, który uniósł przed sobą w wyciągniętej ręce. Jeruzalem podszedł do niego i przyjrzał się a potem zadowolony zerwał chłopcu opaskę z oczu. – Dobrze, chłopcze, bardzo dobrze – uśmiechnął się i splunął na ziemię. Potem jeszcze kilkakrotnie kazał wybierać chłopcu nóż z trzech pozostałych leżących na mchu, zanim przystąpił do nauki rzucania. Gdy uznał, że Wilczek radzi sobie z tym świetnie rozpoczął lekcje miotania do celu, lecz w ten sposób by wyrzucać ostrza na ślepo, z zawiązanymi oczami i dopiero po rzucie zdejmować opaskę z czoła, by przyjrzeć się wynikowi. Podchodził i układał malcowi rękę w prostą linię wychodzącą z barku, rozluźniał nadgarstek, pokazywał lot noża, idąc z nim powoli po linii rzutu i trzymając za trzonek, aż ostrze docierało do kory brzozowej. Wokół szumiała knieja, pochylając nad nimi ramiona wielkich drzew, a oni zdawali się zapominać o całym bożym świecie. Jeruzalem nagradzał chłopca za postępy czochraniem blond włosów, a chłopak uśmiechał się do niego radośnie, gdy udało mu się coś dobrze zrobić. Ćwiczyli tak już drugi dzień odkąd wyjechał Dragiełło wraz z karłem, zostawiając ich w chacie Skumny. Hanna siedziała nad brzegiem jeziora, a oni chodzili w ustronne miejsce i zajmowali się ciskaniem stalowych ostrzy w różne, grubsze i cieńsze, drzewka. Karlito zresztą wolał zostać wraz z nimi i wcale nie palił się do eskapady zaplanowanej przez swojego pana, gdy wraz z Jeruzalemem ustalali dalszy plan działania.
– Szlachetny panie, zważ, że na swoich barkach dźwigam ciężar, jaki matka natura mi nałożyła, bym miał więcej rozumu, gdyż kiedy oleju mi braknie w łepetynie, wtedy schylam się do przodu i kapie mi on z garbu prosto do łba – tłumaczył zawzięcie, machając krótkimi rączkami – lecz ten garb dźwigam ja sam, choć trud to czasem nie do zniesienia. Ale gdy wy mnie, jako swój garb w drogę weźmiecie, wtedy zważcie, iż na plecach swoich będziecie mieli już dwa zbędne naroślą. Bo garbem będę ja sam dla was, a i jeszcze mój garb, na mnie jako na garbie, targać będziecie, co razem się zsumuje w dwa garby. – Jeździłem już na zwierzu takim, co jeden garb nosi, a słyszałem o takim co ma je dwa na grzbiecie i żyje sobie całkiem nieźle... – z uśmiechem odparł Dragiełło. – Prawdę gadacie? – rozwarł szeroko oczy karzeł – bywają takie? – Bywają – odpowiedział mu rycerz – lecz różnią się od ciebie znacznie. – Głupie są pewnikiem mocno – rzucił Karlito. – Całkiem nawet mądre. Potrafią też obyć się bez picia przez wiele dni, co tobie przychodzi z trudnością. Tu karzeł zaczął się zaklinać, że nie tknął garnca od kilku dni, lecz wobec faktu, iż w głuszy leśnej nie ma żadnych garnców z miodem, czy piwem, które mogłyby stanowić pokusę musiał w końcu zamilknąć. Jeruzalem także skapitulował wobec kategorycznych żądań rycerza, by Hannę odwieźć do jej ojca, co zaświadczył mu swoim honorem rycerskim. Szalbierz tłumaczył, że lepiej w lesie siedzieć i przeczekać wrzenie, jakie musiało nastąpić po tym, jak ukatrupił jednego z Czarnych Rycerzy, lecz na to Dragiełło mu odparował, że trzeba było o tym myśleć wcześniej, a Ducha nie przebijać szablą, tylko rannego zostawić na dziedzińcu. Kuglarz przekonywał, że teraz na drogach musi się kłębić od ludzi, którzy ich szukają, wysłanników książęcych, a może i awanturników, chcących uzyskać dobre imię, czy pieniądze za schwytanie zbiegów. Karlito zgadzał się z tym i dorzucił, iż jak żyje jeszcze nie słyszał, by kto zabił Ducha, a Czarnych Rycerzy boją się wszędy, bo są mściwe i bezlitosne, pojawiają się z nagła, o każdej godzinie i chwycą z gardło, zanim się człowiek obejrzy. – Pędzą oni na swoich czarnych koniach i nie słychać kopyt, jakby nad ziemią lecieli, jak ptaki, a nie ludzie. Gadają po wsiach i w gospodzie, że jak chcą, mogą przez mur przeniknąć, i nagle stanąć tuż koło człeka, co się najmniej ich spodziewał. A jak na kogo się uprą, to po nim, choćby i pod ziemię się zapadł. Nie z tego świata są Czarni Rycerze, nie z tego... – gadał Karlito i na koniec zaczął czynić znak krzyża nad Szalbierzem, a potem starł w dłoni trochę dziurawca, co rósł mu między nogami i zaczął posypywać nim nogi kuglarza. – Co czynisz, karle? – spytał rozeźlony Jeruzalem. – To na odczynienie zapachu, co by cię Duchy w lesie nie wyczuły, jak psy. A one czują wszystko, z daleka, po śladzie dojdą i zatłuką. – Jakoś na razie jednego żem ubił i zwykła jucha spod niego płynęła. Całkiem zwykła. – A gębę żeście jego widzieli? – Twarz miał przecie pod maską – odparł Jeruzalem rozsierdzony. – Właśnie, właśnie. Pod maską. Ludzie gadają, że oni maski nosić muszą, żeby im sierści diabelskiej nie było widać, co ją mają na gębach – wysyczał Karlito chichocząc, lecz szybko zasłonił się łokciem, widząc jak Szalbierz bierze zamach by go zdzielić i dodał skwapliwie: – lecz to ludzie tak gadają, a wiecie jak to z ludziskami: usłyszą co, nie wiedzą o czym, a głupoty plotą. – Zamilcz – wyszeptał mu w ucho Jeruzalem, unosząc za kraj kapoty, zaś karzeł od razu pokiwał głową na znak zgody. Po długiej wymianie zdań, Szalbierz z rycerzem ustalili, że ojca Hanny zawiadomić należy, iż córka z rąk Połowców jest uratowana, lecz należy to uczynić ostrożnie i tak, by się całą gromadą po drogach nie tłuc. Musiał być gwar po gospodach i po rozstajach, że mordercy zakonników zbiegli, a widziano ich w gospodzie z kobietą, więc w opisach musiało
stać, że jadą z białogłową. Dragiełło zdecydował, że pojedzie sam, na Belu, dźwigając za sobą na siodle, karła, który uczepi się pleców, a w razie czego schowa się pod paradnym płaszczem rycerza. Karlito będzie potrzebny, by drogę powrotną znaleźć wśród lasów i bagien, którą tylko on rozeznać mógł. Jadąc nocą dotrą do Krakowa za dzień, dwa, tam odnajdą ojca niewiasty i wrócą z nim razem do chaty Skumny w lesie. Tu tatko córuchnę z ich rąk odbierze i sakwę z nagrodą im przekaże. Wtedy też zdecydują co dalej czynić. Karzeł utyskiwał na ten pomysł i przekonywał, że już od urodzenia niezwykle cuchnie, toteż, gdy go ukryć za plecami rycerza, pod suknią, to może być z tego wielki wstyd w mieście, że jedzie pan tak znamienity, a fetor ohydny za sobą sieje, co mogłoby cały plan pogrzebać. Nie wziął biedak pod uwagę tego, iż chata wiedźmy znajduje się tuż nad brzegiem jeziora, więc jego towarzysze postanowili zaradzić temu kłopotowi i rozebrawszy garbusa, wyczyścili go piaskiem przemieszanym z łojem sarny. Darł się nieborak w niebogłosy, aż wszystkie czarne konie zbiegły się z jednej strony i przyglądały widowisku strzyżąc uszami. Potem Karlito płakał nad hańbą, jaka go spotkała pod koniec godziwego żywota. Lecz gdy już wysuszył oczy z łez, wtedy stwierdził, że jeśli przeżył tak koszmarną rzecz, jak kąpiel, tak też i podróż do Krakowa zniesie. – Zobaczycie, braciszkowie, że jaką mieszczkę jeszcze ze sobą przywiodę, bo jak się w grodzie pojawię, zaraz cne panny poczują, że umysł wielki zajechał i ciągnione przez tęsknotę za obcowaniem z wielkim mędrcem, będą się za mną uganiać i chcieć przypodobać. – Tego ci życzę, Karlito, tego ci życzę – rzekł ze śmiechem Jeruzalem, machając im ręką, gdy odjeżdżali na Belu. – Albo też karlicę piękną przywiozę, karlicę – odwrócił się jeszcze karzeł, gdy odjeżdżali. Rycerz pomachał jedynie ręką. Całe swoje żelastwo zostawił w chacie wiedźmy, co oczywiście wiązało się z wieloma komentarzami Karlita, który musiał znosić to wszystko i układać. Na złośliwe pytania snute przez karła wobec tej kupy przerdzewiałej stali, rycerz odpowiadał tylko, że nie będzie chamstwu tłumaczył konieczności zbierania materiału na rozbudowę machin przeciw smokom, bo kto jest krwi bezczelnej ten i tak wyższych celów nigdy nie pojmie. Zebub nie przejął się zupełnie tym, iż jego pan zniknął w kniei i wielce zadowolony z faktu, iż nie musi nic dźwigać na grzbiecie przeżuwał spokojnie roślinność, której miał w bród pod sobą. Jeruzalem zbił z żerdzi rodzaj ogrodzenia, na które złożyły się powbijane co parę metrów paliki i poprzeczki powiązane kawałami sznura i pozbijane hakami wziętymi z kupy złomu targanej przez świat, toteż juczny koń Dragiełły nie musiał zastanawiać się nad swoim bytem: po prostu tkwił między jednym krańcem ogrodzenia a drugim. Sąsiedztwo pięknych, czarnych rumaków, o gęstych błyszczących grzywach, umięśnionych, długich szyjach i smukłych pęcinach, zamkniętych razem z nim wewnątrz tego płotu, celem odgrodzenia od drapieżników, wcale go nie obchodziło. Patrzył sobie w przestrzeń ze spokojem filozofa i z równie wielkim spokojem kręcił żuchwą, mieląc trawy. Konik ten miał chyba w spojrzeniu coś takiego, co miała też i niewiasta siadająca na pomoście wychodzącym na jeziorko i machająca nogami tuż nad lustrem wody. Jeruzalem przyglądał się skrycie Hannie i starał złowić jej rozkojarzone spojrzenie, by złapać ją na zwykłym ziemskim odczuciu, lecz nie potrafił. Nawet gdy mówiła coś, co każdemu zdało by się normalnym słowem, czy zdaniem, to Szalbierz czuł w tym jaką nieziemską siłę, coś magnetycznego i dziwnego, czego nie był w stanie sobie przetłumaczyć. Jedno z takich spojrzeń rzucanych przez kuglarza na kobietę zauważył Wilczek – Jeruzalem przyglądał się Hannie, jak ta stara się rozczesać zgrzebłem długie, poplątane, jasne
niby żyto włosy, gdy nagle obrócił się i zobaczył chłopca, jak prycha śmiechem i zmyka w krzaki. Pogroził mu pięścią, ale potem pomyślał, że pewnie wyglądał jak osioł przyglądając się pannie. Następnego ranka po tym, jak odjechał Dragiełło z karłem, Jeruzalem obudził się o świcie. Rozejrzał się po wnętrzu chaty, przeleciał wzrokiem po zawieszonych u powały ziołach i zerknął w bok. Światło wpadało przez drzwi siwą smugą wstającego dopiero poranka, zaś wokół snuły się mgły, wdzierając nawet do wnętrza domku połaciami płożącej się wilgoci. W jeziorku grały żaby, zaś daleko w kniei krzyczał myszołów, wyruszając na polowanie. Wilczek spał zwinięty w kłębek zakryty aż po samą głowę derką. Gdzieś za ścianą zarżał cicho koń i stuknęło kopyto, lecz potem nie działo się nic niepokojącego. Wtedy okręcił się na drugą stronę i spojrzał na Hannę. Spała z głową ułożoną na stertce liści owiniętej szmatką, przykryta kropierzem rycerza, tak że smocze łby z jego herbu zdawały się leżeć na niej i ją oplatać. Włosy opadały w nieładzie przez policzek i kładły się na posłaniu. Na jej twarzy była wymalowana dobra gładkość, miękka i wspaniała, gładkość twarzy kobiety, która śpi i czuje się bezpieczna u boku mężczyzny, zwinięta w maleńki kłębuszek. Patrzył na nią i nie drgnął nawet, jakby bał się, że ją spłoszy. Potem nagle przysunął się odrobinę, by wciągnąć w nozdrza zapach jej włosów. Zapragnął tego, jak wszystkiego na świecie – poczuć zapach jej włosów, gdy śpi. Tak cicho, jak się da, uniósł się i podsunął ku niej. Serce zaczęło mu bić szybciej, a z ust unosiła się para. Prawie dotknął Hannę ramieniem. Miała słodki uśmiech małej dziewczynki śpiącej w ramionach mamy. Przyglądał się przez chwilę tym wargom, a potem jeszcze podsunął się odrobinę, a oddech zaczął rwać mu płuca napięciem idącym z głowy. Gdzieś nad jeziorem zakwilił ptak, a potem chlupnęła ryba. Szalbierz przekręcił kark i zawisł w pozycji tak nienaturalnej, że po chwili zaczął drżeć na całym ciele, lecz nie chciał jej dotknąć, a jednocześnie pragnął zanurzyć twarz we włosach kobiety i wdychać ich zapach. Zamknął oczy. Wciągnął powietrze, czując włosy łaskoczące policzki. Kiedy podniósł powieki nagle stężał – tuż przed sobą zobaczył jej błyszczące źrenice. Patrzyła na niego, miękko i spokojnie. Kąciki oczu uśmiechały się do niego czule. – Co robisz, mój kochany? – zapytała go cichuteńko i bardzo delikatnie, jak puszkiem, musnęła go końcami palców po twarzy. Przełknął ślinę. – Śniłaś mi się tak... – wyszeptał. – Śniłam ci się? – Tak – odparł i zamknął oczy. Czuł zimne końce jej palców na policzku. – Teraz? – Nie, kiedyś. Wciągnął znów powietrze w płuca, starając się wessać z nim cały zapach włosów, jaki tylko mógł i zapamiętać go na zawsze, wbić sobie w ostatnich zakamarkach mózgu, by nigdy i nikt nie mógł mu go wydrzeć. – Co robisz? – spytała. – Staram się zapamiętać ciebie. – Jak pachnę? Szyja zaczęła mu drżeć od wysiłku, gdyż wisiał w bardzo nienaturalnej pozycji, lecz nie chciał ruszyć się, bo czuł, że to może zniszczyć ten moment, że on zniknie, jak kamyczek wrzucony do wody. – Jak... łany zbóż – odpowiedział – jak wiatr od pól. – Jak wiatr od pól... – powtórzyła za nim i spojrzała znowu czule: – ty przyszedłeś wtedy po mnie... – Przyszedłem wtedy.
– Wziąłeś mnie za rękę... – Tak – odpowiedział, patrząc w jej oczy. – Nie bałeś się? – Bałem się. – Dlaczego szedłeś? – Nie wiem – szeptał, a głos chrypiał mu w gardle – szedłem, jak do wiatru od pól. – Tak szedłeś, jak wiatr. Pogładziła go znowu po twarzy, a on zamknął oczy. Za jego plecami kaszlnął Wilczek. Obrócił się na boku i spojrzał na chłopca. Malec kopnął nogami w derkę, jęknął i przekręcił się nerwowo. Szalbierz odwrócił się z powrotem w stronę Hanny. Spała w tej samej pozycji co uprzednio, zaś włosy opadały jej przez policzek na ziemię koło twarzy. Cofnął się. Leżał potem patrząc w sufit, aż wstał dzień i wyszło słońce. Dopiero wtedy wyszedł przed chatę. Gdy w ciągu dnia białogłowa usiadła na pomoście, podszedł do niej i usiadł obok. Rzucił patyczek do wody i patrzył, jak drewienko najpierw zanurzyło się całkiem, a potem wypłynęło na powierzchnię. Zaraz też przyleciał chłopiec i zaczął łowić żuki swoją trzcinką. Jeruzalem powiedział wtedy: – Pytaliście mnie, pani, czemu poszedłem wtedy... – Ja was pytałam o coś? – spojrzała na niego szklistym wzrokiem. Zmieszał się i potrząsnął głową, odszedł zawstydzony i kręcił się przez chwilę wokół chaty, mrucząc coś do siebie, a w końcu poszedł do lasu, by posprawdzać wnyki. Chłopiec rzucał nożami przez pół dnia i starał się trafiać w narysowaną przez Szalbierza na drzewie figurkę kota. Noże jednak nie trafiały w kota, lecz latały wszędzie dookoła. Wtedy kuglarz zabrał chłopaka na ćwiczenia w lesie i wrócił razem z nim po kilku godzinach. Malec był niezwykle rozradowany i zaraz wypróbował nowe umiejętności. Teraz za każdym razem trafiał go w głowę lub szyję. Podskakiwał wtedy do góry, jakby udało mu się co najmniej upolować dzikie zwierzę. Jeruzalem przyglądał się jego rzutom i oprawiał zająca, zręcznymi ruchami nacinając cienką błonkę między skórą a mięśniami. Nóż biegał po ścięgnach i wbijał się w biały naskórek, ukazało się sino-czerwone mięso, a zając zaczął wyglądać jak przedziwny stwór, którego nie mogła zrodzić matka natura, lecz diabły jakieś w czeluściach piekielnych. Gdy skóra ściągana mocnymi ruchami wzdłuż brzucha, pleców i łapek doszła już prawie do łebka, zając mrugnął. Szalbierz przerwał oprawianie i spojrzał w niewielkie oczko. Zdawało mu się, że patrzy prosto na niego. Nagle mrugnął jeszcze raz i Szalbierz wbił nóż w to oko i je wydłubał, po czym rzucił na trawę. Potem usiadł na pieńku i podparł głowę rękami. – Co się dzieje ze mną, co się dzieje – mamrotał – czy to chata jakoś działa, czy wiedźma gdzieś tu krąży i magię odczynia. Nie wiem... Poczuł na sobie rękę chłopca. Wilczek spoglądał pytająco, jakby chciał się dowiedzieć, co się stało. – Nie wiem co się dzieje, chłopcze, ze mną, z moją głową i ze światem – wymamrotał Jeruzalem – odkąd cię spotkałem wtedy w tej wsi... wszystko tak... galopuje. Wokół mnie, z prędkością wielką. I sam nie wiem, co jawa jest a co sen. Nawet ty. Rozchylił chłopcu giezło i dotknął palcem znaku na piersiach: – Co znaczy to „i” twoje i czemu jesteś na mojej drodze... Kto cię nasłał i czemu? Malec patrzył na niego z uśmiechem, a potem wziął patyczek i powoli, ze spokojem, narysował na ziemi znak miecza. – Co za miecz, co za miecz? Gdzie ten miecz? – pytał Jeruzalem pocierając głowę pięściami.
Wilczek starł nóżką rysunek, zakręcił się w koło i pobiegł na pomost, uśmiechnięty i beztroski, jak dziecko, które biegnie się bawić z chłopcami, wiedząc, że matka i tak zawoła w odpowiedniej chwili, gdy już strawa będzie gotowa na obiad. Wtedy spadła pierwsza kropla deszczu. Za nią następna. Po niej jeszcze jedna chlupnęła prosto w jezioro. Inna spadła Szalbierzowi na czoło, gdy spojrzał w górę na nadciągające szaro-grafitowe chmury. – Co za chmury ciągną, co za chmury? Patrzył tak w niebo i stał, czekając na deszcz. Wilczek pobiegł w stronę derek rozłożonych przy ognisku i zaniósł je szybko do chaty, by nie zmokły. Hanna zgarnęła kocioł z zupą, ugotowaną z ryb i znalezionych w okolicy ziół. Chłopiec podbiegł do Jeruzalema i złapał go za rękę, by zaciągnąć do środka, lecz mężczyzna zdawał się być głuchym. Malec ruszył więc w stronę drzewa, gdzie wisiała jeszcze rozpięta skóra sarny do garbowania, odczepił ją z palików, wyciągając przez przewiercone otwory i biegiem zaniósł do chaty. Z góry leciało coraz więcej kropel, uderzających w liście, trawę, gałęzie, wodę na jeziorze i dach domku. Trzciny ugięły się pod podmuchami wiatru. Jeruzalem stał jak skamieniały i nadal patrzył w górę. Gdy lunęło na dobre, trzymał twarz skierowaną ku chmurom i pozwalał wodzie ściekać po całym ciele. Mrużył oczy, jakby chciał, by płynące z nieba strugi zmyły mu odmę, wyczyściły wapory i rozwiały majaczenia. Potem ścisnął głowę i potrząsnął nią kilkakrotnie, jak pies otrzepujący się po wyjściu z rzeki. Zobaczył, jak chłopiec znosi zapas drzewa do wnętrza chaty i kilkoma susami dopadł do ogniska, które już zaczęło syczeć i przygasać. Złapał kilka co większych głowni i wskoczył z nimi do środka, po czym ułożył pośrodku chaty, tam gdzie było miejsce na palenisko, tuż pod otworem w samym środku dachu. Padł na kolana i zaczął dmuchać, by dorzucone gałązki zajęły się płomieniem. Potem pochuchał w dłonie, bo zrobiło się zimno i przyciągnął bliżej belę służącą za ławę. Usiedli na niej wszyscy troje i patrzyli na świat zalewany deszczem, grzejąc plecy od ogniska i przyglądając się temu, co dzieje się nad jeziorkiem. Strugi deszczu tworzyły zwartą ścianę, przez którą prawie nie było widać lasu po drugiej stronie, zaś rozgrzana wcześniej słońcem ziemia, parowała, tak że powietrze stało się nią natychmiast nasycone do granic możliwości. Wilczek wdychał je z przyjemnością i przytulił się bokiem do Hanny, zaś ona ogarnęła go derką. Tak siedzieli prawie do wieczora, słuchając szumu deszczu i wody lecącej z dachu do małych kałuż, jakie potworzyły się w tych miejscach, gdzie w poszyciu powstały dziury. Konie skupiły się też pod ścianą i stały niezadowolone, z opuszczonymi łbami, potrząsając czasem uszami. Chłopiec usłyszał dziwny metaliczny dźwięk i obejrzał się. To woda, małymi kroplami, zaczęła kapać na trzy metalowe główki leżące pod ścianą. Zdawały się teraz uśmiechać złośliwie i patrzeć prosto na Wilczka. Ze szpary tworzącej usta jednego z czerepów wyszedł konik polny, i strząsnął wodę zebraną na łapkach. Jeruzalem zobaczył, że chłopiec odwraca się przerażony, więc kopnął główki dalej i przykrył kupką liści. Tak dotrwali, skuleni do wieczora i przespali noc zbici w ciasną kupkę, chuchając parą, drżąc i pocierając sobie plecy dla rozgrzania. Na drugi dzień nadal padało i Jeruzalem wychodził tylko po drzewo, które potem suszył wieszając na ogniskiem. Wilczek pociągał nosem i siedział z kolanami pod brodą, a potem zabawiał się rzucaniem nożami w pień. Hanna nalała zupy do jednego garnca, z którego pili po kolei, siorbiąc i dmuchając. Konie rżały z zimna i wilgoci. Wieczorem, gdy Wilczek ułożył się do snu, Jeruzalem usiadł obok Hanny i rzucając niewielkie kawałki kory brzozowej do ogniska, które buchało jaśniejszym płomieniem spytał: – Nie zimno ci, pani?
Nie odpowiedziała, więc ponowił pytanie: – Nie zimno ci, pani? Może kabat dam, to cieplej będzie. Znowu milczała, a potem z jej ust wydobył się głos, lecz był tak cichy, że nic nie można było w nim rozeznać. Mokre drewno syczało na ognisku i gdy tylko Jeruzalem przez dłuższą chwilę nie dorzucał kory płomienie robiły się niebieskie i coraz to mniejsze. Wilczek spał skulony, z głową w ramionach. Ona patrzyła w ogień tym nieobecnym spojrzeniem, które Szalbierz poznał już wcześniej. Przysunął się bliżej na ławie i przyjrzał Hannie. Jej wargi najwyraźniej drżały pod wpływem wypowiadanych słów, lecz były to ruchy tak minimalne, że można by rzec, iż to lekkie drżenie spowodowane zimnem. Jeruzalem przybliżył się jeszcze bardziej i w końcu bardzo powoli opadł na kolana, po czym schylił głowę, by mieć ucho tuż przy jej ustach. Złowił pojedyncze słowa: – Duch... Pędzi duch... Czarni... Będą... Gotowość upadła... Znajdą... Za późno będzie... – Co mówisz, pani? – wyszeptał i starał się słuchać dalej. Z jej ust wychodziły słowa ulotne, jak dym: – Idź... Uciekaj... Z chłopcem idź... On z wami... On jeden z siedmiu... Idź ty z nim. Gnaj. Uciekaj. Duchy za tobą. Czerń za tobą. Noc za tobą. Konie za tobą. Wycie za tobą. Pędź... Ty zły. Pędź. Umykaj. Idź za głosem chłopca. Za nim idź... Miecz będzie w dłoni wtedy... Pędź po miecz, gnaj po miecz, uciekaj po miecz! Z ogniska uniósł się siwy, kłębiący się tuman i owiał klęczącego Szalbierza, wcisnął się do oczu, aż załzawiły, wepchnął się do płuc i spowodowały silny kaszel. Jeruzalem zerwał się na równe nogi i kaszląc odszedł na bok. Gdy wrócił Hanna już nic nie mówiła. Gładziła palcami fragment sukni i uśmiechała się, a potem zaraz ułożyła się do snu. On nie mógł jednak zasnąć i leżał tak przez całą noc prawie, patrząc na wiszące u powały zioła. Zdawało mu się momentami, że słyszy śmiech, a w środku nocy wychodził nawet do rżących koni i świecił płonącą gałęzią, bo zaniepokojone kotłowały się za ogrodzeniem, lecz nie zobaczył żadnego zwierza. Woda kapała wszędzie jednostajnymi rytmami uderzeń o błoto. Zamykał oczy i wtedy dźwięk ten potężniał i zdawał się walić, jak kotły bojowe przed bitwą. „Skumnaaaaa” „Skumnaaaa” – słyszał Szalbierz dziwny jęk, lecz gdy zrywał się z nożem w garści nikogo wokół nie było, lecz tylko wiatr jęczał we wszystkich szparach. Czasem zdawało mu się, że postać widzi jakąś na skraju lasu, jakby kobietę zawiniętą szalem, o włosach gęstych i mocno skołtunionych, jak u dzikiego zwierza. Podbiegał w tę stronę i zjawa rozmywała się w deszczu, bądź okazywała się tylko krzakiem, chwiejącym się na wietrze. Kuglarz przecierał oczy i bił się w policzek, a potem rozglądał nerwowo dookoła, starał się szukać śladów w błocie, lecz nic nie znalazł, poza swoimi własnymi odciskami stóp. – Wyjdź! Pokaż się! – wrzasnął raz z całych sił prosto w gęstwinę, lecz odpowiedział mu tylko chór kropel, walących o liście. Obejrzał się i zobaczył Hannę i chłopca, którzy stali w drzwiach chaty zaniepokojeni wrzaskiem. Starł więc wodę z twarzy i zaklął. Nie chciało mu się nawet pluć już, co zwykł czynić w chwilach, kiedy targała nim złość. Było jednak wszędzie tak mokro, wilgoć zdawała się przenikać wszystko i nicować człowieka do cna, tak że splunięcie zginęłoby w lawinie mokrych strzyknięć lecących z niebios i straciłoby całe swoje symboliczne znaczenie. Czwartego dnia też padało. Szalbierz poczuł gorączkę uderzającą w skronie i mamiącą umysł, tak że wszystko wirowało wokół niego. Po skroniach płynął pot i zdawało mu się, że jest niezwykle duszno, chociaż w powietrzu ciągle było tyle wilgoci. W kącie widział trzy leżące główki, które zdawały się śmiać z niego, a on był przekonany, że wcześniej ukrył je gdzieś dobrze i przykrył liśćmi. – Co się dzieje ze mną, co się dzieje? – pytał się sam siebie, tarł czoło rękami, lecz wszystko zdawało się rozgrywać coraz dalej od niego. Widział twarz Wilczka, jak pochyla się
nad nim zatroskany, lecz zdawało mu się, że chłopiec jest dużo starszy i ma już zarost na twarzy. Że marszczy się w grymasie, jakby się złościł. Potem patrzył na Hannę, jak daje mu do rąk garniec z ciepłą zupą i jak go przykrywa derką. Zaczął drżeć w całym ciele, później poczuł bóle w kościach i na koniec zasnął ciężkim snem. Gorączkował i pocił się, zaś kolejne warstwy, którymi okrywała go Hanna nic nie dawały: zdawał się odpływać w jakąś mroczną otchłań. Widział starca siedzącego nad nim i kiwającego głową. „Perun to przyszedł do ciebie, Szalbierzu, Perun z niebios, on się zemści na tobie, on się zemści. Śmiałeś się z Peruna... Perun cię spali deszczem...” – starzec naciskał mu końcem kostura na gardło, a potem znikał, odchodził, rozpływał się we mgle. Deszcz zamienił się w krople potu spływające po skroniach, łaskoczące, jak źdźbła trawy, gdy położyć się na łące. Szalbierz jęczał, a oddech jego drżał, jakby ogarnęło go szaleństwo lęku, który rwie płuca i głowę najgorszymi wyobrażeniami, a także pozbawia człowieka chłodnego osądu. Zdawało mu się, że ktoś usiadł na nim i gniecie mu klatkę piersiową, a potem zawija coś zimnego na szyi, oplata i zaciska z potworną siłą. Uniósł lekko powieki: to małpka, jego Gigi, z którą przejechał tyle dróg, siedziała na nim w kucki i iskała się. Jej łańcuszek, jakim zwykle przypinał ją do kółka w wozie, zwisał jej z boku i okręcał mu szyje, dusił, jak pętla zarzucona na skazańca. Chciał spędzić małpkę z siebie, zrzucić ją, lecz ręce miał, jak z ołowiu, ciężkie i niezgrabne, nie mógł uczynić najmniejszego ruchu, chociaż łańcuch oplatał mu grdykę coraz ciaśniej. – Precz, Gigi – wycharczał, lecz ona nie chciał zejść. Zamachnął się, lecz nie mógł w nią trafić. Łańcuszek wpijał się ogniwami w skórę i tamował oddech, a on zaczął wpychać ręce między metal a krtań. Małpka coraz mocniej gniotła mu piersi, a w końcu zaczęła wydzierać się w niebogłosy. Wygiął rękę i złapał ją za głowę. Ona szarpnęła się. Spojrzał na jej pyszczek i w tym momencie oprzytomniał trochę. Zobaczył, a raczej poczuł, gdyż w chacie było ciemno, że na jego brzuchu siedzi Wilczek, zaś on ciągnie go za czuprynkę. Widział tylko jego ciemny zarys, zaś obok większa postać schwytała go za rękę i zaczęła ściskać. To musiała być Hanna. Natychmiast rozluźnił zaciśnięte na włosach palce. Kobieta uniosła go lekko, zaś chłopiec szybkim ruchem wyjął spod niego szablę i po chwili komplet noży, ułożony pod głową, jak poduszka. Za ścianą rozległ się straszliwy kwik i rżenie koni, a po nim walenie kopytami i dzikie wierzgnięcia. Hanna schyliła się prawie do jego twarzy, tak że poczuł jej włosy, smagające policzek. – Wilcy – szepnęła. Uniósł się na łokciu, lecz był zbyt słaby żeby wstać. Spojrzał, jak chłopiec znika w wejściu do chaty, gdzie zamajaczyła na chwilę jego drobna sylwetka, po czym opadł ciężko na posłanie. Po chwili rozległ się jeszcze gorszy jazgot i rżenie koni, a tuż za nim bulgoczący charkot i skowyt dzikiego zwierza. Hanna wybiegła i Jeruzalem został sam. Zanurzył się znowu w gorączkowy sen. Zdawało mu się, że słyszy wycie wilczych watah podchodzących tuż pod samą chatę, że widzi ślepia błyszczące w ciemności, że może prawie policzyć ich fosforyzujące, zielone gałki, lecz potem zaczynały one tańczyć przed nosem i zamieniały się w świetliki ulatujące w mrok. Drżał słysząc wycie, lecz gdy odzyskiwał świadomość i patrzył co się dzieje, dostrzegał, że to jedynie deszcz wali w poszycie dachu i wiatr gwiżdże w dziurawych ścianach. Wtedy zapadał w dalszy sen. W chacie zgasło ognisko i Hanna na zmianę z Wilczkiem próbowali je rozpalić, lecz zamokła hubka zostawiona w niedomkniętym woreczku i skończyło się suche drewno – byli skazani na zimno, wilgoć i ciemność. W pewnym momencie Szalbierz zbudził się z ciężkiego, gorączkowego, snu i usiadł wodząc dokoła przerażonymi oczami. Sięgnął za siebie, by wyszarpnąć szablę, lecz nic nie znalazł na
posłaniu. Machnął ręką, by złapać przeciwnika, lecz ramię przecięło tylko powietrze. Zdawało mu się, że wokół niego krążą jakieś bestie, stwory nie z tego świata, szczerzące kły, a w końcu zaczął widzieć, że mają postać ludzką, są ubrani w wielkie, czarne zbroje, poruszają się z chrzęstem kruczo-ciemnych kolczug i tylko czasem błyskają ich oczy spoza masek z wykutymi numerami. – Precz Duchy, precz ode mnie – jęknął machając rękami i wtedy na chwilę odzyskał ostrość widzenia tego, co rzeczywiste. W chacie wiedźmy było teraz ciaśniej, bo wokół pali podtrzymujących dach stały uwiązane konie, a ich ciała parowały ciepłem i wilgocią. Wilczek i Hanna wprowadzili je do środka, bo gdy wilki raz poczuły krew, mogły wrócić każdej nocy. Jeruzalem czasem czuł, jak białogłowa zmywa mu pot z czoła, albo kładzie na nim zimną szmatkę. Łykał też bezwiednie mięso z sarny, które ona najpierw żuła, by mógł przełknąć kęs i czymkolwiek się pożywić. Gdy odzyskiwał świadomość, widział czasem, iż jest dzień, bo przez drzwi wejściowe i przez wszystkie otwory, wpadały do środka smugi światła. Patrzył wtedy na nie i umysł wciągał go w kolejne wiry, aż zasypiał. Potem zaczął czuć dym łaskoczący nozdrza i ciepło bijące od ognia, lecz nie miał siły patrzeć. Dygotał na całym ciele, i czuł, jak dym wnika w niego, niczym wiatr między trzciny, jak sączy się do oczu, ust i nosa, a stamtąd pędzi po całym ciele. Wokół głowy kręciły się jakieś dzwoneczki, a smuga dymna zaczęła mieć dziwnie słodki smak. – Wypędź złego, wypędź złego, wyssij złego, zabierz złego – zdawało mu się słyszeć. Uniósł w pewnym momencie lekko głowę. Zdawało mu się, że jest rozebrany do pasa, a po skroniach płynie mu pot. Przyciągnął brodę do klatki piersiowej i spojrzał w dół. Na jego ciele kłębiły się pijawki, niektóre dopiero przystawione, inne odęte jak bania i odpadające tak, że zostawał krwawy ślad. Z ciemności wychynęła kurza ręka trzymająca gałąź z owiniętymi szmatami, zionącą dymem z końskiego łajna przemieszanego ze smalcem. Okadziła go ta ręka dokumentnie, zaczął kaszleć, bo duszący dym wdzierał się w płuca. – Wypędź złego, wypędź złego, wyssij złego, zabierz złego! Idź Licho, skąd żeś przyszło! – znowu usłyszał i nagle pomiędzy kłębami dymu zobaczył twarz Karlita, który zdawał się być zachwycony uwijaniem się w dymnych obłokach, z końskim łajnem na kiju – wypędź złego, wyssij złego, wypędź złego, wyssij złego! Chciał coś krzyknąć do karła, lecz dym go zadławił i opadł bez sił zupełnie, zemdlony. – Wypędź złego, wyssij złego – słyszał słowa galopujące wokół głowy, jak dziwny rój owadów, które wypadły z pnia, na jaki nadepnął niechcący, w czasie marszu przez las. Potem znowu zdawało mu się, że widzi maski Czarnych Rycerzy, jak pochylają się nad nim, chwytając za ręce i nogi. Starał się zapamiętać ich numery, lecz nie potrafił, bo cyfry zmieniały się, pląsały i przeskakiwały z jednej maski na drugą. Nieruchome, wykute przez zręcznego mistrza czarne twarze nagle zaczęły ożywać, drgać, uśmiechać się, a potem marszczyć brwi, w okrutnym i złym wyrazie. Szalbierz chciał splunąć i zakląć, lecz nie mógł. Ktoś dotykał chłodną dłonią jego czoła i wtedy rycerze znikali, a zamiast tego Jeruzalem widział tę samą łąkę, na której już kiedyś był – na której leży w trawie, słyszy chłopca bawiącego się w rzece, a nad nim pochyla się Hanna, głaszcząc go po twarzy włosami. – Pij – usłyszał i posłusznie rozchylił usta, zaś w gardło zaczęła się wlewać życiodajna, gorąca zupa. Łykał ją, czując, jak wlewa mu się w żyły, roznosząc energię, której tak strasznie mu brakowało. – Pij – w ucho wpadł mu znowu ten sam głos, który był głosem kobiety z łąki. W końcu zasnął, lecz zasnął dobrym snem – snem, który przynosi ulgę i ukojenie. Dał się mu unieść.
ROZDZIAŁ XVI
– A ja wam gadam, że wszystko przez główki, braciszkowie moi, wszystko przez te główki – usłyszał Jeruzalem i otworzył oczy. Wewnątrz chaty paliło się ognisko, a jego ciepły blask rozlewał się dookoła, otulając żółcią, czerwienią i pomarańczem najdalsze zakątki domku, i złocąc wiszące u powały zioła tak, iż zdawały się być ozdobami wykonanymi ze szlachetnego kruszcu, a nie zerwanym kiedyś dawno, na łąkach, kwieciem. – Jakby główki nie legły pod ścianą ciśnięte, to by i Skumna nie rzucała uroków – gadał karzeł siedząc na kawałku pnia i dłubiąc w zębie długą drzazgą. Wilczek odsunął się od niego na porządną odległość, by nie czuć odoru unoszącego się z ust garbusa. Po drugiej stronie, na równie dużym kawałku pnia siedział Dragiełło, wsparty plecami o pal podtrzymujący dach chaty i nawijał kosmyk brody na palec patrząc w zamyśleniu w płomienie. Drewno trzaskało, wyrzucając czasem iskry, a Wilczek z radością dorzucał nowych drew, aż rycerz musiał go czasem strofować, by chłopak nie spalił całej chaty. Hanna usiadła w drzwiach i patrzyła w stronę jeziora. Deszcz nie padał, choć w powietrzu czuć było wilgoć. Od strony wody słychać było żabi koncert, odbijający się echem w lesie. – To wam gadam ja, Karlito, braciszkowie moi, co już niejeden urok odczyniał i niejeden też pomagał rzucać. Główki przez szacunek winny wisieć w wejściu do chaty, bo patrzą się one w cztery strony świata, jak Światowid. – Przecież są tylko trzy, karle, te główki, to jak chcesz, żeby się w cztery strony gapiły? – rzucił od niechcenia Dragiełło. – Bo jedna zginęła, mój szlachetny panie. Winna być z tamtymi a nie ma jej, i to właśnie bardzo niepokoi moją skołataną duszę. Gdy jedna główka znikła – znak to niechybny, że gorsze czasy idą, oj gorsze. – Gadanie... – wysapał nagle Jeruzalem i podniósł się na łokciu. Wszyscy zerwali się na równe nogi. – Nareszcie, Jeruzalemie, nareszcie – krzyknął rycerz – jużeśmy się naczekali nieźle, aż się obudzicie. Ale widzę, że ciągle wam te sztuczki w głowie i tylko czekacie, żeby kogo omamić! Dragiełło podszedł zadowolony i poklepał go po plecach. Za chwilę podskoczył Wilczek, uśmiechając się i pogłaskał Szalbierza, tylko z drugiej strony. Na to zerwał się karzeł, a jego twarz, pooraną zmarszczkami, z wielodniowym zarostem sterczącym z krzywej szczęki, jak szczecina na wyleniałej kozie, wyrażała tak niebiańską radość, że aż dolna warga, mięsista i zwisająca normalnie z jednej strony, rozciągnęła się w uśmiechu. Garbus podkuśtykał do chorego i widząc, że nie jest zbyt chętny do oddawania gorących uścisków, poklepał go po prostu po kolanie. Zaraz też podgrzano zupy w kociołku i podano choremu w garncu, a on usiadłszy tak, że oparł się plecami o ścianę siorbał i patrzył na swoich towarzyszy zadowolony. – To was zmogło... – Dragiełło przyglądał mu się, wyciągając w przód swoją postrzępioną bródkę – dobrze, żem kazał karłu uroków jakich odczynić, bo już źle żeście wyglądali. A pijawki już raz mnie wyciągnęły z gorączki, która trawiła mnie w Ziemi Świętej. Wtedy to jeden templariusz przyniósł tych ohydnych zwierzątek w małym dzbanie i na pierś mi poukładał... – To już trzeci raz – wyszeptał Szalbierz, łykając gorący płyn – to już trzeci raz mi życie ratujecie, rycerzu.
– Nie wspominając o karle – wtrącił się Karlito – wielcem zmęczony dymieniem i zaklęciami, oj wielce... Szalbierz skinął im głową na znak podziękowania. Po chwili też zapytał, unosząc głowę znad krawędzi naczynia z parującą zupą: – Co z końmi? Rycerz zerknął na Hannę i na chłopca, po czym rzekł: – Jeden stracony. Na szczęście Zebub przeżył, ale rumaka od Duchów wilcy rozszarpali za ogrodzeniem. Dragiełło uniósł się i wyszedł na chwilę z chaty, po czym Wrócił trzymając w ręku wilczą skórę. Rzucił ją na pień koło ogniska. – Ten basior go zagryzł, a potem... Tu rycerz przerwał i zerknął na chłopca, skromnie spuszczającego głowę. – A potem miał przyjemność spotkać się z innym Wilczkiem, ino ludzkim... Jeruzalem spojrzał na chłopca, a ten uniósł oczy, szukając u niego aprobaty. Dragiełło kontynuował, podpierając się dumnie pod bok, jakby to on sam zabił drapieżnika: – Młodzieniec nasz dzielny, wyobraźcie sobie, widać że Najświętsza Panienka ma go w swojej opiece, wziął trzy noże i kiedy w nocy i deszczu wataha podchodziła pod ogrodzenie, rzucił nimi w basiora... – Pamiętam coś, ledwie żem się uniósł wtedy z posłania... – rzucił Jeruzalem. Na te słowa poruszyła się też Hanna, dodając od siebie: – I prawie żeście chłopaka nie zadusili, tak się wam koszmar mienił z jawą... Dragiełło podniósł skórę i przybliżył się do ognia, po czym, rozłożył tak, by podświetliły ją płomienie. Na jednym boku, zaświeciły się trzy, położone blisko siebie otwory. – Zakłuł wilka trzema rzutami, każdy wszedł obok drugiego, i to tak, że się zmieściły między kolejnymi żebrami. Karlito cmoknął z zachwytu i zatarł ręce. – To i prawdziwy z niego Wilczek – mówił dalej rycerz i pęczniał z dumy – znać, że nie na darmo imię mu nadałem, bo i wilka na tę cześć ubił. I to jak! Niejeden by się nie powstydził takiego rzutu! Jeruzalem pokiwał głową, zaś chłopiec wstał i podszedł do niego. Wyciągnął rękę, a na niej leżały, równo koło siebie, trzy noże o rękojeściach zawiniętych rzemieniem, z rogowymi jelcami i dziwnym napisem na ostrzu. Malec uśmiechnął się przepraszająco, jakby wstyd mu było, że zabrał je bez zgody właściciela. Szalbierz popatrzył na niego przez chwilę i nagle drgnął mu kącik ust w uśmiechu, jaki ledwie dał się widzieć zza kilkudniowego zarostu. – Weź je sobie – wyszeptał cicho, pokonując chrypkę zalegającą gardło – są twoje, zasłużyłeś na nie... Wilczku... Chłopiec z radości otworzył szeroko oczy i chciał podbiec, żeby uściskać Jeruzalema, lecz ten powstrzymał go ruchem ręki: – Nie trzeba – powiedział i zanurzył usta w zupie, jakby już więcej go zupełnie nie obchodziło to, co stało się z wilkiem. Dragiełło odwiesił skórę na haku. Karlito przyglądał się przez chwilę chłopcu, jak ten siedzi i trzyma na kolanach noże, dotykając po kolei każdego z nich, po czym wycedził niby to do siebie, lecz tak by wszyscy usłyszeli. – Karzeł na nagrody nie zasługuje. Chociaż leczył i okadzał... – tu łypnął okiem na Szalbierza – ...lecz pewnie taki los karłów, że im za nagrodę doczesną służyć mogą jedynie ich garby, co chronią przed tym, by wiatr nie wiał w głowę od tyłu. Chociaż wszyscy usłyszeli te utyskiwania, jednak nikt nie miał zamiaru ich komentować. Dragiełło dorzucił drew do ogniska i rozparł się wygodnie na pniu. Jeruzalem skończył jeść, odstawił garniec, obtarł usta wierzchem dłoni i spytał:
– Gdzie on? Rycerz podniósł na niego pytające oczy. – Gdzie kupiec? Ojciec Hanny? – zapytał ponownie kuglarz, wobec braku natychmiastowej odpowiedzi – wszak żeście po niego jechali. – I jak widzicie nie ma go z nami – odpowiedział Dragiełło i zaczął ze spokojem skubać brodę. – To widzę przecie – kontynuował Szalbierz i poprawił się w sobie, czekając na wyjaśnienia. Jednak wobec tego, że Dragiełło zdawał się nie mieć ochoty na rozmowę, postanowił zaczekać spokojnie, aż ten sam się do niego odezwie. Rycerz zapewne modlił się teraz, bądź medytował, bo jego wargi drżały niedostrzegalnie, co mogło być wyrazem wypowiadania słów w rozmowie z Panem w niebiesiech, albo też zwykłą ułudą wynikłą z migających blasków od płomieni ogniska. W końcu rzeczywiście skierował wzrok na Jeruzalema i rzekł: – Dobrze, że już jesteście przy zdrowiu. Ruszać nam trzeba, a kilka dni żeście w gorączce leżeli. – Powiecie, co zacz i czemu jego nie ma z wami? Dragiełło rozparł się wygodniej i nawijając brodę na palec zaczął snuć opowieść, patrząc to w ogień, to w stronę, w której leżał Jeruzalem: – Jak żeśmy z Karlitem ruszyli, tak też i jeszcze za dnia do drogi żeśmy dotarli, co od południa idzie z jednej strony na Biecz, z drugiej na północ do Krakowa i na Tyniec, znaczy tej samej, co żeśmy nią jechali wcześniej. Karlito ściskał mnie w pasie tak mocno, żem musiał oddech wstrzymywać, a na koniec wziąłem kawał sznura i przywiązałem giermka do siodła, co by nie spadł gdzie w drodze, albo też i swego pana nie udusił, za co by się potem w piekle smażył, wedle morderstwa na osobie rycerskiego stanu. Jechaliśmy drogą, pilnie bacząc, czy kto z przodu nie podąża, by nas nie zaskoczył i modląc się do Najświętszej Panienki o opiekę w tej dobie niebezpiecznej. Jak żeśmy dotarli do rozstaja, gdzie się trakt rozwidla i wiedzie na zachód do Tyńca i na północ do przeprawy na Kraków, wtedy nos mój rycerski, który mnie nie zawiódł tyle razy, kazał mi zejść z konia i posuwać się lasem, między drzewami. To na dobre nam wyszło i wierzcie, mi że jakbym mógł nos swój ucałować, to bym to zrobił, lecz przez wiele lat ćwiczeń mi się to nie udało, tak też i tym razem nawet nie próbowałem oddać mu hołdu należnego. A trzeba by. Ledwo żeśmy z karłem wleźli w las, a tu od strony rozstajów tętent dał się słyszeć. Legliśmy w trawach i zaczęliśmy wyglądać, kto jedzie. Karzeł tylko prawie nas wydał głośnym jęczeniem... Tu Karlito przerwał opowieść rycerza, wtrącając się: – Jakby was tak mrówki po garbie oblazły, to też byście biadolili... – Garb trzeba umieć chronić od przeciwności losu, jak już Bóg go nam zesłał, karle – uciął wywody giermka Dragiełło i ciągnął dalej: – Legliśmy więc tak w krzakach i patrzymy, a tu jedzie z dziesięciu jeźdźców na drodze i... zgadnijcie jak wyglądali... – Czarni, jak kruki – wyszeptał Jeruzalem. – I w maskach, w maskach na gębach, diabelskie nasienia. Pędzili, jak duchy i już żem myślał, że nas wyczują psie juchy, ale żem wzniósł modły do świętego Floriana, z racji że do Krakowa niedaleko, gdzie relikwie jego leżą, i nas uchronił, a one przejechały mimo i znikły za zakrętem. – Skąd się wzięli oni tutaj, w takiej ilości? – zapytał Szalbierz, lecz Dragiełło skinął na niego, by pozwolił mu opowiadać dalej, nawinął kosmyk brody na kciuk i ciągnął: – To i bardzo żeśmy ostrożnie już dalej szli, tylko bokiem drogi, konia ciągnąc za uzdę i bacząc, czy kto nie czuwa gdzie. Tak na drugi dzień doszliśmy do Krakowa. Najpierw na przeprawę trzeba było chyba z pół dnia czekać, bo ruch był spory. Akurat targ się odbywał w mieście, więc łatwiej nam było w grupie wjeżdżać przez bramę. A tam, wyobraźcie sobie stali
woje książęcy i każdego przepatrywali dokładnie, kto wjeżdża i po co. Nas przez chwilę baczyli równo, ale żem ich zbeształ, że mają do czynienia z rycerzem herbu Kraplan, sługę księcia Henryka, wybawcę wdów i sierot, a także potomka świętego Jerzego w linii prostej, po mieczu. Zaś jak się zwiedzieli, że za smokami po świecie jeżdżę, wtedy też i puścili do środka. A nawet śmiali się przyjaźnie... – Coś wy panie, chyba nie całkiem widzicie, co śmiech przyjazny jest, a co nie – zagderał Karlito – ze mnie też się ludziska śmieją, ale chyba nie przyjaźnie, ino... – Zamilcz, chamie, gdy twój pan opowiada – wściekł się Dragiełło i rzucił w karła kawałkiem skorupy leżącej obok. – Koniec końców, do miasta żeśmy wjechali, i całe szczęście, że was z nami nie było, bo niechybnie by nas ucapili, jak żem potem siedział w gospodzie, by języka zaczerpnąć, to się i zwiedziałem, że już głośno o nas wszędzie, a najbardziej o was, Szalbierzu, jako o zabójcy zakonników, co w okolicy grasuje. Jeruzalem łyknął ślinę i spojrzał na Dragiełłę mrużąc oczy, zaś rycerz mówił dalej: – Tu słuchajcie uważnie, bo żeście tak patrzyli na wieszczbę Hanny, że prawdy w niej nie ma. A tymczasem, co usłyszałem, to potwierdza, co z ust jej słyszeliśmy... – Wielcem ciekaw tego... – Jeruzalem podsunął się trochę na posłaniu by lepiej słyszeć. – Chodzi, mój wielmożny panie, o to, że Karlito koniec końców zostanie rycerzem – wtrącił się nagle karzeł. – Zamilknij w końcu, garbusie, bo cię z chaty wygnam zaraz – zdenerwował się rycerz i gdy Karlito obrócił się obrażony, kontynuował: – Chodzi o ten najazd jakiś niemożebny, o którym Hanna opowiada, jak się można domyślić z jej słów chaotycznych. Otóż z tego, co ludzie gadają już po kątach znać jest, że ruchy jakieś daleko, we wschodnich krainach są i wielka armia stamtąd ruszyła, zaś armia ta ciągnie w stronę zachodzącego słońca i miażdży wszystko, cokolwiek stanie na jej drodze. Chłopiec przysiadł się bliżej, by lepiej słyszeć, zaś Karlito dorzucił drew do ogniska i słuchał dalej rycerza, który opowiadał zapatrzony w trzaskające iskrami bierwiona: – Jadą ponoć tysiącami, a wszystko to wojownicy na koniach. Zwą się Tatarami – jedni mówią, że od nazwy pewnej rzeki a inni, że są oni zrodzeni w samym piekle i stąd to zwą ich jeźdźcami z Tartaru, albo też i Tatarami... Prą ponoć do przodu właśnie, jak rzeka straszliwa i ciemna, co nie zna litości. Jeżdżą konno świetnie, strzelają z chińskich łuków, a twarze mają sine... Tu Dragiełło przerwał na chwilę i zerknął z ukosa na Szalbierza: – ...sine, jako i wy, Jeruzalemie. Wybaczcie mi, przyjacielu, lecz ludziska w gospodzie i na ulicy, jak o was gadali, to mówili „Tatar”, albo „Tatar-zabójca” Jeruzalem uśmiechnął się krzywo i rzekł na to: – Nie pierwszy to raz na mnie krzyczą ludzie, żem Tatar, albo też inny dzikus. Matka mnie chowała w jednym wozie, co szedł taborem przez wsie. Skąd jestem i jaka krew we mnie płynie, tego nie wiem... Ale we mnie polskie serce bije i dusza też polska, choć skóra może świeci inaczej. – Dobrze, że tak mówicie, bo mnie w boku ściskało coś, jak słyszałem te gadanie. – „Ta tatarska świnia” tak gadali, żeby rzec prawdę po całości – znowu dorzucił Karlito i tym razem nie ustrzegł się już przed ciśniętym kawałkiem zbitego dzbana, który zdzielił go prosto w czoło oblepione przepoconymi włoskami i zapewnił rycerzowi spokój na najbliższe minuty. – Ty lepiej Karlito opowiedz, jak żeś ode mnie miedziaki wyłudził, niby to za służbę, a potem żeś się schlał do nieprzytomności i zarzygał stół, ażem musiał płacić karczmarzowi za sprzątanie – powiedział Dragiełło i to już całkiem uspokoiło karła, który pomny swoich uprzednich ślubów i przyrzeczeń postanowił jednak zamilknąć. Rycerz pociągnął palcami po brodzie i prawił o dalszych perypetiach:
– Dalej żeśmy się dowiedzieli, że Tatarzy owi ciągną już na Ruś, a Kipczacy i Połowcy, co żeśmy ich w lesie spotkali, umykają przed nimi, gdzie się tylko da. Całe wsie połowskie, czy kipczackie ciągną na zachód teraz, na Węgry i do nas też, by schronić się gdzie w lasach przed tą armią straszliwą. Ponoć nie ma jej równych na świecie, a woje w niej okrutni są, jak dzikie zwierzęta. Gdzie wtargną tam mordują i palą, litości nie mają nad dzieckiem, czy białogłową. Niewiastom ciężarnym brzuchy rozpruwają mieczami i płody rzucają psom na pożarcie. Jak kogo w bitwie nie ukatrupią, to potem wydają nieszczęśnika na tortury straszliwe. Nie można ich zatrzymać, bo są ich dziesiątki tysięcy, a każdy podobny jeden do drugiego, z licem ciemnym, w zbroi z łusek i tak równo idą, strzemię w strzemię, że zawrócić mogą w kilka minut całą armię i stanąć w tył, jak jeden mąż. Gdzie przeleżą, tam popiół zostaje, płacz i zgliszcza. Stąd może i pustki były na drodze z Biecza, jak żeśmy jechali – znać, że już ludzie boją się najazdu jakiego, bo gadanie jest wszędzie o tym po gospodach i na placach. Hanna słuchała tych słów i uśmiechała się leciutko, jakby ktoś klechdę bajał, którą ona zna doskonale, każde jej słowo, więc bawi ją, jak kto inny snuje wątek. Nuciła pod nosem swoją kołysankę o łódce, która miotana różnymi falami w końcu lądowała na dnie rzeki. Wilczek gładził dłonią swoje trzy noże i co pewien czas zerkał to na rycerza, to na Jeruzalema. – A jak ludzie tak gadają o tych Tatarach, to coś z prawdy być musi na rzeczy. Zresztą patrzcie na obecność Czarnych Rycerzy, może ich też tu jakaś nawałnica ściągnęła, co ze Wschodu na nasz kraj płynie – zakończył wypowiedź Dragiełło i napił się wody z małego bukłaka wiszącego na haku tuż obok jego głowy. – A co z tatkiem naszej Hanny? – spytał Szalbierz patrząc na dziewczynę i dziwiąc się, że ta nie pyta o swojego ojca, lecz spokojnie czeka na rozwój opowieści, jakby znała jej finał i nie była ciekawa tego, co będzie za chwilę powiedziane. Dragiełło zasępił się i nakręcił brodę na palec, po czym powiedział: – Nie było go. – Jak to go nie było, cóż to znaczy? – spytał Szalbierz podenerwowany. – Znaczy to, iż drzwi jego domu zastaliśmy zawarte. Pytaliśmy, czy kto wie co o nim i w końcu żeśmy trafili do jednego sprzedawcy materiałów na suknie, co znał go, a nawet miał dla mnie wieści ważne do przekazania, gdybym z córką się pojawił w mieście. Dragiełło odkaszlnął, ale Hanna dalej zdawała się być nie zainteresowana tym, co opowiada, patrzyła daleko, w ciemność nocy wiszącą granatową opończą nad jeziorkiem i plotła cienki warkoczyk z włosów zwieszających się koło ucha. Rycerz mówił dalej: – Człowiek był to chamskiej postury, gruby bardziej niż wysoki, o głosie tak cienkim, jak niewiasta, albo chłopiec i na początek tylko zbył nas odpowiedzią, że kupiec Pieniążek wyjechał z miasta, by kupczyć gdzieś daleko. Potem zaś przyciśnięty bardziej przez metodę rycerskiego zadawania pytań, co potem wyjaśnię w szczegółach, a teraz tylko dodam, że trzeba do niej mieć narzędzie rodzaju mojego Zedrzykaptura, wyznał resztę, a nawet przekazał zostawione przez ojca panienki pieniądze. Oto sakwa... W tym momencie Dragiełło wyjął zza pasa woreczek z monetami i rzucił na posłanie obok Szalbierza, a z jego wnętrza dobył się dźwięk tak słodki dla uszu Karlita, iż usta karła rozszerzyły się w uśmiechu błogim, jakby dostąpił najwyższej rozkoszy, bądź znajdował się właśnie w przedsionku do nieba. – Gadał nawet wylewnie potem, gdy uświadomił sobie, że rzecz ma właśnie z rycerzem herbu Kraplan, i opowiedział, że ojciec naszej Hanny wpadł w straszny stan, w którym przestał już odczuwać radość życia, po tym, jak utracił żonę i być może starszą córkę. Morowe powietrze ponoć zabrało mu wcześniej młodsze dzieci. Gdy więc wrócił z drogi z Biecza, lamentując, postanowił wysłać swoją ostatnią córę, młodszą o dwa lata, Kingę, do
Trzebnicy, do klasztoru cysterek, co go w pieczy ma nieskalana księżna Jadwiga, panie użycz jej swojego miłosierdzia, której to służę, jak wiecie, jeżdżąc po świecie za smokami. Tam też Kinga ma służyć Panu naszemu jedynemu w niebie. Kupiec zalecił też, iż gdyby jakim cudem rycerz Dragiełło wrócił z żywą Hanną do Krakowa, żeby i druga jego córka, do trzebnickiego klasztoru się udała, by do końca swych dni spłacać tam dar wdzięczności za żywot cudownie ocalony. Jak też podobno zaznaczył, ostateczną decyzję w sprawie jego woli miałaby podjąć sama jego córka, czy się jej podda, czy też życie według swojego pomysłu wieść zamierza. Podał też, że do Torunia płynie jedną ze swoich łodzi, by dowieźć materiały budowlane na wznoszony tam zamek Zakonu Świętej Panienki i jeśli taka nasz wola będzie, możemy za nim płynąć drugą łodzią, co do której wszelkie dyspozycje zostawił. A kupiec z materiałem nie był zadowolony, jak nas zobaczył, bo sakwę wydać musiał, a już się pewnie nosił z myślą o jej zachowaniu i dobrym spożytkowaniu. Dragiełło przerwał i spojrzał na niewiastę, zaś na jego twarzy malował się wyraz ulgi, iż wypowiedział te wieści, może nie do końca dla wszystkich wesołe. Hanna dalej plotła warkoczyk i patrzyła w ciemność, siedząc w otwartych drzwiach chaty. Karlito zakaszlał niepewnie i czując, że w powietrzu zawisło niewygodne milczenie wstał, by dorzucić drew do ognia. Na zewnątrz zarżał koń. – Pójdę, obaczę, czy bydlę jakoweś znowu nam koni nie podchodzi – wymamrotał i wyszedł mijając Hannę w drzwiach tak, by broń Boże nie dotknąć jej nawet skrajem szaty. Szalbierz skrzyżował spojrzenie z rycerzem i obaj utkwili źrenice w odwróconej od nich plecami kobiecie. Okręciła się nagle, tak, że część włosów, z uplecionym warkoczykiem zasłoniła jej policzek. Spojrzała na nich trzeźwym wzrokiem, na jednego, potem na drugiego, na koniec na chłopca i rzekła: – Dziękuję wam szlachetni rycerze, za wszystko, co żeście dla mnie uczynili. Za wszystko. Na chwilę umilkła, a w ognisku strzelił mokry kawałek drewna. Dragiełło nabrał powietrza, by coś powiedzieć, lecz ona w tym momencie zaczęła mówić dalej: – Wiem, że jestem nie swoja. Coś we mnie stało się od czasu, gdy w brankę poszłam, sama nie wiem co i dlaczego. Jak myślę o tym, to zda się, jakby czar jaki ktoś na mnie rzucił, albo jakbym postradała wsze zmysły. Budzę się ze snu, zasypiam, potem znowu się budzę i wiecie... nie wiem już które sen jest, które ze snu przebudzenie. To że z wami gadam to sen, czy też naprawdę się dzieje. Tak mi się w głowie plącze, wybaczcie... W drzwiach stanął wracający Karlito, ale cofnął się zaraz, by nie przeszkadzać. Ona mówiła dalej: – Tak plącze się i plącze wszystko, jakby kto kołowrotek kręcił z przędzą i kręcił, a ja w tym kołowrotku i płakać mi się chce, albo i śmiać z życia całego. A ono się wije, ciągle trwa, przychodzi do mnie rankiem, odchodzi wieczorem. Kapie jakoś dziwnie, jakby deszcz mi leciał do głowy. Ale czuję... Czuję, że przy mnie jesteście, że chronicie mnie... To wam za to... Dziękuję... Jeruzalem odkaszlnął cicho, a ona popatrzyła na niego, aż nie wytrzymał i spuścił wzrok. Potem spojrzała na Dragiełłę, który nerwowo nawinął brodę na palec. Mówiła dalej: – Tak też i wdzięczność czuję olbrzymią, że żyję, że czuję zapach wiatru i promienie słońca. Tak dobrze mi wtedy. Że wszystko trwa, a ja też w tym jestem. Wybaczcie mi, panowie, lecz... ja do klasztoru, do księżnej nie pójdę. Z Boga to białogłowa i dla Boga, lecz ja... czuję, że mnie gdzie indziej wiatr zapędzić musi. Jak łódkę. Gdzie indziej mnie zagna. Muszę z chłopcem i z wami. Na północ, w górę rzeki. Tam jest miecz, co mi się śni, co po nocach przychodzi do mnie i świeci, jak gwiazda. Tam on leży teraz w błocie, ja to wiem.
Widziałam go dziesiątki razy we śnie i... wiem, że prawda to. On tam czeka. Na was czeka. I na mnie. Umilkła i spojrzawszy w ogień zaczęła pleść warkoczyk z drugiej strony. Wtedy też Karlito wtoczył się przez drzwi do środka, chuchając w swoje krótkie ręce. – Nic jakoś przy koniach, panie, nic. Spokojne są – powiedział i siadł ciężko na belce. Wilczek spojrzał na niego, potem na rycerza, a na koniec utkwił wzrok w Jeruzalemie, jakby czekając na to, jaką decyzję podejmą dorośli. – Co myślicie, rycerzu? Do Trzebnicy, czy na północ rzeką? – spytał kuglarz i odkaszlnął. Dragiełło dumał przez chwilę i odrzekł: – Słyszeliście, co białogłowa rzecze. Na północ chce płynąć, a nie do klasztoru iść. Jej wola, a nam ją uszanować należy. Ja z nią popłynę, aż ojcu w ręce ją przekażę. Wtedy dopiero skończy się moja misja. Wiecie – jam jest rycerz, któremu pisane są dwie rzeczy: gadziny wszelkie tłuc i smoki, a także, jak Bóg da, pomagać wszem istotom, które cierpią od życia różne przeciwności. Pociągnął nosem, jakby katar jakiś mu przeszkadzał. – Tak też i teraz nawet myśleć nie będę długo, tylko pójdę za tym, co Bóg mi zsyła, jak ścieżkę, a co słyszę w słowach tej niewiasty, albo i w oczach tego dziecka widzę. Tam mi iść, Szalbierzu, tam mi iść. W tamtą stronę. I nie pytajcie, czy sens w tym jest, czy nie ma. Tego nie wiem. Idę, bo nos mój rycerski mnie tam wiedzie, a z nosa idzie taka nitka cienka do serca i stamtąd się karmi. No, także wiecie już moje zdanie. Widząc, że Szalbierz milczy, przyglądając się mu natarczywie, dodał: – A wy się Szalbierzu nie turbujcie, jedźcie tam gdzie was dusza woła. Wasza ścieżka może inaczej się plecie, niż moja. Tak to jest, że ten Najwyższy nam je splata, a my czasem je tak, widzicie, trzymamy razem, a kiedy indziej nagle odbijemy w bok. I nigdy nie wiesz, Szalbierzu co żeś właśnie wybrał, w jakie drzwi wszedłeś: w te co do raju prowadzą, czy do piekła. Dopiero, jak idziesz, czuć zaczynasz, czyś dobrze wybrał. Urwał na chwilę i zerknąwszy na sakiewkę leżącą przy Jeruzalemie zakończył: – Odliczcie sobie no połowę tej sakwy, jak żeśmy się umówili. I między nami kwita będzie. Karlito zerwał się na równe nogi i śliniąc się trochę i mlaskając swoimi szerokimi wargami podsunął się do Szalbierza, po czym wyciągnął w jego stronę zaciśniętą pięść, a gdy ją rozwarł na jego dłoni ukazał się kłębek czarnego końskiego włosia. – Jak nie wiecie, co czynić, rzućcie te włosy do ognia – wyszeptał podniecony karzeł – jak się spalą od razu, znaczy, że samemu odejść, a jak zaskwierczą, zwiną się i topić się będą, znak to wtedy, że z nami jechać trzeba. Zakolebały się trzy żelazne główki, jakie na belce podwiesił wcześniej garbus i zadzwoniły bujane wiatrem, jak dzwoneczki targane w kościele na wejście kapłana celebrującego mszę. Jeruzalem potrząsnął głową, jakby zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem ta rozmowa nie jest kolejnym majakiem, zwidą, jaka przyszła do niego w gorączce. Splunął na ziemię. Karlito wywnioskował z tego, iż Szalbierz nie ma zamiaru wróżyć z końskiego włosia, więc niezadowolony wrócił na swoje miejsce. W końcu Jeruzalem wyszeptał: – Nigdzie włóczył się nie będę. Jeszcze mnie duchy czarne do lochu wtrącą, albo głowy pozbawią toporem jakim. Mnie nie czas do pnia na rynku i do topora co na niego leci odcinając zbójecki łeb. Mnie czas do życia. Albo i do śmierci. Ale nie takiej na pniaku. To mi się nie widzi. Złapał za woreczek z pieniędzmi uniósł w górę, jakby ważył jego ciężar. Podniósł go tak, by widzieć jego kształt pod światło.
– Za tym gonię odkąd wyrosłem od cycka matusi. Za tym. Taki jestem, widzicie, rycerzu. Szalbierz. I wilka w owcę nie zmienicie, choćbyście go nauczyli beczeć, jak baran. Jak go w stado wpuścicie, to w końcu zagryzie te wełniste kulki kole siebie. Widać jednak, że duchy stepu chcą inaczej. Nie można duchom kazać dąć w inną stronę, bo nie można wiatrom kazać zawrócić. Ja też i z wiatrem popłynę. Znaczy z wami. Rzucił sakiewką, a ta przeleciała łukiem nad ogniskiem a Dragiełło chwycił ją w rękę, aż brzęknęło w środku. – Weźcie te pieniądze, rycerzu – rzekł spokojnie, a Dragiełło patrzył na niego ruszając bródką, jak koza wietrząca smakowity kąsek – bierzcie je, bo ja wam jeszcze się muszę wypłacić. I to wiele. Swój honor mam. Dotąd z wami będę, aż dług spłacę, bo żeście trzy razy mnie spod kosy wyciągnęli. Może ja i szalbierz, może gębę mam tatarską, ale też i honor jakiś we mnie siedzi. Widzicie, nawet ja go mogę mieć, choćbyście nigdy tego nie rzekli o mnie, gdym na placu ogniem pluł, albo łańcuchy rwał. Potem spojrzał na Hannę i dodał: – Jadę z wami. Jadę z wami rycerzu i z tobą piękna pani. Z tobą też Wilczku. Jadę, choćby do piekła. Jakby nam smoka przyszło zabić, to masz rycerzu to ramię moje koło siebie. Jak anioł przyjdzie, byś już pić nie mógł, Karlito, do mnie go wyślij. Ja mu pióra ze skrzydła wyrwę. Miecz znajdziemy, Wilczku, tylko wskaż drogę: ja ci go z ziemi wyszarpnę, albo i ze skały. A co wieszczka nasza rzeknie, że tak ma być, tak będzie. Żyję drugi raz. Albo trzeci. Takoż i żyję z wami i dla was. W drużynie. To powiedziawszy wydał nagle z siebie westchnienie i opadł z sił. Głowa mu się zwiesiła, tak że brodą wsparł się o pierś. Dragiełło podszedł i oparł mu rękę na ramieniu. Wyszeptał, okrywając go do snu derką: – Spijcie, Szalbierzu, śpijcie. Rankiem ruszamy w drogę. Potem uklęknął z boku i zaczął się modlić. Karlito z niedowierzaniem patrzył to na sakiewkę, to na zasypiającego Szalbierza. Westchnął ciężko i pokiwał głową, a na jego twarzy malowała się rozpacz, jak u matki niemogącej zrozumieć beztroskiego zachowania dziecka. Podrapał się po szczecinie, jaka porastała jego policzki. Powoli przymykał powieki, a swoje krótkie nóżki wyciągnął w stronę ognia. Było coraz cieplej i cieplej, więc zsunął się z ławy i oparł garbem o pień. Na głowę opadła mu opończa, okrywając kapturem twarz. Dzwonienie główek kolebiących się na wietrze ukoiło go, niczym słodka kołysanka. Zdawało mu się, że wiedźma pochyla się nad nim i szepcze mu coś do ucha. – Tak, Skumno, tak – wyszeptał już właściwie przez sen i odpłynął do wspaniałej krainy snu, w której karły nie maja garbów i mogą stawiać wielkie kroki, długimi, jak wielkie tyki nogami. Zdawało się, że Karlito jest szczęśliwy.
ROZDZIAŁ XVII
Poranna mgła, która spowiła mlecznym całunem jeziorko, małe trawiaste łączki i mokradła wcinające się bokiem, sprawiała wrażenie nisko płożącego się dymu, tak jakby gdzieś pod powierzchnią ziemi tlił się torf, albo jakby ktoś rozpalił tysiące malutkich ognisk, a potem zarzucił je zielonymi, świeżymi liśćmi. W tej mgle uwijał się Karlito, brodząc w niej po szyję i przenosząc jakieś worki oraz zawiniątka z chaty wiedźmy do zagrody z końmi i na odwrót, a przy okazji złorzeczył pod nosem na ciężki los, jaki go spotyka. Ruchem dyrygował Dragiełło, który stał w wejściu i długim, jak szpon palcem pokazywał co i gdzie przenosić, albo jaki przedmiot przepakować z jednego worka do drugiego. Rycerz nie miał zadowolonej miny, zaś jego bródka zwisała smętnie, mokra od porannej rosy, świadcząc o bardzo złym humorze swojego pana, którego twarz ozdabiała tak dzielnie, poddając się od tylu lat skubaniu i nawijaniu na palce. Bródka ta, strzępista, długa i siwa była – jak mawiał o niej sam pogromca smoków – przejawem religijnego podejścia do życia, w którym pierwsze miejsce zajmował Bóg i Przenajświętsza Panienka czuwająca nad szlachetnymi rycerzami. Twarz nieogolona bowiem, jak wytłumaczył rycerz karłu, gdy ten biadolił nad swoją szczeciną porastająca policzki, była oznaką wyrzeczenia się bogactw i dóbr tego świata, czego wzór dał sam książę wrocławski, zapuszczając długą brodę świadczącą o jego pobożności, skąd ludzie zaczęli zwać go „brodatym” Poza zwieszoną bródką cała twarz rycerza wyrażała bezbrzeżny smutek, gdyż musiał on pożegnać się z dużą częścią swoich metalowych łupów, zbieranych dotąd skrzętnie po całym świecie, i zostawić je w chacie Skumny, przykryte szmatami i liśćmi. Jeruzalem przekonał rycerza w trakcie porannych przygotowań do drogi, iż hałas, jaki wydaje z siebie ta kupa żelastwa wieziona na jucznym koniu, jest tak potężny, że mowy nie ma, by drużyna mogła się poruszać bezszelestnie bokiem gościńców. Z daleka bowiem słychać będzie obijające się o siebie kawały zawiasów odkręconych z drzwi, metalowych skobli, fragmentów mocowań i okuć, grotów strzał czy blaszanych części uzbrojenia i wtedy ucieczka kilku jeźdźców przypominałaby próbę przeprowadzenia oddziału ciężkozbrojnych rycerzy przez główną izbę gospody tak, by żaden z gości ich nie zauważył: zawsze jakaś szansa istnieje, lecz tylko wtedy gdy wszyscy ci ludzie będą pijani w pień. Dragiełło najpierw próbował oponować i przekonywał Jeruzalema, że przebył już w ten sposób tak wiele dróg, iż potrafi przewidzieć, kiedy Zebub ma zostać w tyle, lecz Szalbierz nie chciał nawet słyszeć o takiej możliwości, żeby wieźć ten cały szmelc ze sobą. – Zrozumcie, Szalbierzu – trajkotał rycerz wijąc się jak piskorz – że lata całe zbierałem to wszystko, by móc sprostać temu, co dla szlachetnego rycerza najważniejsze – swojemu powołaniu. A mi jeszcze od dziada mojego, Jerzego herbu Kraplan, co świętym jest od ubicia smoczej bestii, zostało w dziedzictwie jedno zadanie: ścigać gadziny po świecie i zabić, każdą, jaka zagraża ludzkiemu plemieniu. A są jeszcze takie, uwierzcie mi. Dragiełło mówiąc szarpał za rękę Jeruzalema, a ten jeszcze całkiem z choroby nie wydobrzał, więc zbladł aż trochę, lecz rycerz poczytał to, jako słabość wobec siły argumentów, więc natarł ze zdwojoną mocą: – Widzicie, Jeruzalemie, wam się zdaje, że dużo żeście widzieli, bo po świecie jeździcie i sztuki ludziom robicie po gospodach. Ale smoka żeście nie widzieli, więc i nie wiecie, co za potężne to bydlę i mocne. Słuchajcie więc, co wam opowiem... Smok skórę ma tak twardą jak najsilniejszy pancerz, bo z łusek złożoną, a pod nią jeszcze tłuszczu na dwa łokcie będzie, zanim do cielska się można dostać, tak też i wszelkie miecze, kopie, łuki, czy kusze, które na człeka są zdatne, albo i tura nawet z nóg zbiją, przy smoku słabe są, jak zabawka z drewna.
Tu Dragiełło wystawił w górę swoją kościstą dłoń, tak że palec wskazujący wystrzelił tuż przed nosem Szalbierza: – Rozumiecie mnie? Słabe, jak zabawka. Trach i pęka wszystko. A zatem, drogi Szalbierzu, a zatem... Trzeba konceptem smoka ruszyć i siłą inną. Mówiąc o koncepcie rycerz stuknął się palcem w czoło, ale zaraz też zawiesił go z powrotem przed oczami kuglarza i kontynuował z ogniem w oku: – Stąd Adelajdę ze sobą po świecie wożę, a ona wierna mi jest, jak małżonka niejednemu, albo też i wierniejsza. A ja sam zbieram co się da, by ją ulepszać, robić naciągi, kołowrotki weneckie konstruować, bloczki stawiać, linki ze ścięgien próbować, groty do strzał co mocniejsze koncypować, haki... – Rozumiem. – Rozumiecie? – w głosie Dragiełły pojawiła się nadzieja. – Rozumiem, że powołanie macie i smoki zwalczać musicie – na spokojnie tłumaczył Szalbierz – ale też posłuchajcie głosu rozsądku. Całe to żelastwo kram taki robi, jak dziesięć wozów. Jak z tym chcecie Czarnym Rycerzom umykać? Rycerz łyknął ślinę i spuścił głowę, a potem zaczął skubać brodę. – Zostawcie dużą część tu, w chacie Skumny i jak kiedy burza ucichnie, to po to wrócicie, Karlito was zawiedzie – spokojnie klarował Jeruzalem – a teraz weźcie tylko, co naprawdę trzeba, by hałasu nie robić. Nie pozostało rycerzowi nic innego, jak zgodzić się z tą argumentacją, lecz zanim wydał dyspozycje swojemu giermkowi, na kolana się rzucił, zaraz koło chaty i oddal Bogu swoje troski, w krótkiej modlitwie, w której akcentował słowa fiat voluntas tua, mówiące o zgodzie człowieka na wolę niebios. Tak też Karlito musiał chodzić tam i z powrotem, układać wszystkie metalowe części na jednych kupkach, inne na drugich, a jeszcze inne owijać starannie w szmatki, by nie brzęczały za mocno i pakować do worków, które następnie troczył do siodła Zebuba. Na koniec przywiązał Adelajdę do jednego boku konika, tak, że widać ją było tylko od tej właśnie strony, a gdyby stanąć po przeciwległej, to nic podejrzanego nie rzucałoby się w oczy, poza kilkoma niewielkimi pakunkami. Na koniec wdrapał się na ogrodzenie, przeszedł z jednej żerdzi na drugą, chwycił się grzywy i wskoczył na konia. Ruszyli tak, brodząc we mgle, jak w dziwnym jeziorze z dymu, a konie stawiały kroki ostrożnie, bojąc się rozpadlin. Jeruzalem chwiał się w siodle, z twarzą, w której kąciki warg, opadające ku dołowi pokazywały ile wysiłku wkłada, by osłabione chorobą ciało utrzymać w pionie na kolejnych wertepach. Tuż za nim, jechały powiązane trzy czarne luzaki, a na końcu kawalkady Hanna i Wilczek, który co i rusz oglądał się za siebie, jakby dla sprawdzenia, czy nikt za nimi nie podąża. Chłopiec włożył sobie trzy noże od Jeruzalema z tyłu, za pasem i co pewien czas sięgał dłonią za plecy i upewniał się, czy ich nie zgubił. Jeźdźcy musieli przedzierać się przez gąszcza tak dzikie, iż Dragiełło co pewien czas zsiadał z konia i torował drogę mieczem, przebijając się przez ścianę tarniny i niskich krzewów o kolczastych łodygach. Karlito wskazywał drogę, ale gdzieniegdzie musieli po prostu zdawać się na jego wyczucie kierunku, zaś ścieżki zwierząt, wijące się w lesie, jak chaotyczny krwioobieg, prowadziły ich raz w jedną, raz w drugą stronę i czasem karzeł zatrzymywał kawalkadę, podnosił rękę i wietrzył jak pies, unosząc w górę nos. Gdy poczuł zapach brzóz, albo też zgniłych liści zalegających moczary, wtedy machał na znak, iż jadą w dobrą stronę, a jeśli nie mógł sobie poradzić, to Dragiełło zdejmował sługę z konia i wtedy garbus dreptał śmiesznie po lesie, albo kładł się na ziemi i zlizywał wilgoć gałązek. W końcu jednak ruszali dalej i na koniec tej wielogodzinnej podróży dotarli do prześwitu między drzewami.
– Gościniec – szepnął głośno karzeł, chociaż wszyscy doskonale to rozumieli, iż właśnie dotarli do drogi. Jeruzalem nagle pobladł, zakolebał się i prawie spadł z konia. Zsunął się na bok siodła, głowa mu zwisła i położył się na końskiej szyi, tak jakby chciał przejechać pod nawisem gałęzi. Rycerz podbiegł zaraz do niego i przy pomocy reszty drużyny ściągnął go z wierzchowca i ułożył pod drzewem, by odpoczął. – Osłabłem, wybaczcie – wyszeptał Szalbierz sinymi wargami. – Przejdzie wam zaraz, to z wysiłku, po tym jak was gorączka męczyła – powiedziała Hanna i otarła mu rękawem sukni zimny pot z czoła. Karzeł wraz z chłopcem drobnymi susami przedostali się na sam kraj drogi, by zlustrować ją, czy aby bezpiecznie. Zalegli tam i patrzyli w dwie strony uważnie. – Zdążymy? – pytał kuglarz osłabionym głosem. – Nie martwcie się – Dragiełło uśmiechnął się do niego – człowiek ma mieć zapłacone za każdy dzień czekania. Łódź stoi przy starym brodzie, wszystko żeśmy uzgodnili. Zadatek też mu opłaciłem, by widział, że z zacnym ma do czynienia rycerzem, który wie co honor znaczy. – Pewny to człowiek? – spytał Jeruzalem i popatrzył w górę, w korony drzew, gdzie zleciał jakiś ptak i siadł na gałęzi, otrząsając pióra. – Dla ojca panny Hanny ponoć nie raz przy łodziach robił, do Gdańska spływał i przy wiosłach siedział. Aleć to i nigdy pewności nie ma... – Miejmy nadzieję... – głos Szalbierza był słaby, więc Dragiełło pochylił się, by słyszeć lepiej – ...że nie zdradzi... – Tu i tak nas ścigają na ziemiach Henryka i toż samo będzie u Władysława w dzielnicy – tłumaczył rycerz – Konrad od dawna z Henrykiem zwaśniony, a chociaż pokój między nimi od kilku lat panuje, to i jednak wszyscy gadają o tym, jak ciągle najazd jakiś mały, jeden za drugim idzie. Nie kochają się obaj, nie kochają... – Macie rację, ryzyko jest, ale jak do Konrada Wisłą spłyniemy, tam i Czarnych Rycerzy być nie powinno, inny tam zakon ponoć się buduje, u niego może znajdziemy opiekę – powiedział mocniejszym głosem Jeruzalem i dźwignął się – jedźmy, już mi lepiej. Wstał i pochylił się opierając ręce na kolanach, jak po długim biegu. Zaczerpnął kilka razy powietrza w płuca i wyprostował się, po czym wsiadł na konia. – Gotów jestem, możemy ruszać. – Jedźmy zatem! – wydał dyspozycję Dragiełło, po czym wjechali na gościniec. Ruszyli stępa, trzymając się blisko lewej strony drogi, by w każdej chwili móc spiąć konie i uskoczyć w bok. Dragiełło wysforował się o kilkadziesiąt metrów i w razie zauważonego jeźdźca miał dać znać przez podniesienie ręki, by reszta schroniła się w gąszczach, zaś samemu udawać rycerza zdążającego do Krakowa z Biecza. Musieli raz tylko wskoczyć do lasu, gdy zauważyli podniesioną prawicę rycerza. Pędem wjechali między drzewa, a potem tylko nasłuchiwali zza zarośli, trzymając ręce na pyskach końskich, by nie rżały. Od strony drogi doszło ich skrzypienie osi wozu, który powoli toczył się koleinami. Gdy hałas ucichł usłyszeli tętent powracającego Dragiełły i jego nawoływania. Wtedy dopiero wyszli z powrotem na trakt. – Zwykły kupiec – rzucił im krótkie wyjaśnienie rycerz, więc westchnęli z ulgą i ruszyli w dalszą drogę. Las przerzedził się teraz i pomiędzy grubymi pniami olbrzymich dębów, lip i klonów nie było większych zarobi, a jedynie niziutkie krzaczki, trawy o wielobarwnych kłosach i mchy, więc musieli zachowywać jeszcze większą czujność – w takim lesie byliby widoczni z większej odległości. Gdy dotarli do miejsca, w którym gościniec rozgałęział się w jedną stronę na Tyniec, a w drugą na Kraków, musieli wycofać się dobry kawałek drogi, by odnaleźć zarośniętą starą drogę do używanego kiedyś brodu. Zmierzchać się już zaczynało, więc Karlito zaczął gderać cicho pod nosem, iż pewnikiem klątwa Skumny nad nimi wisi i nie pozwoli im dotrzeć, tam
gdzie zmierzają, zaś on sam, gdyby wiedział, jakie niewygody go czekają w służbie rycerza, grubo by się zastanowił nad tą ważną decyzją, jaką podjął w przypływie gorącej krwi. Dorzucił jeszcze, iż pierwszy raz słyszy, by giermkowie rycerzy musieli przenosić żelastwa i podkowy z jednej kupki na drugą, niczym kowale oraz, że życie żebraka tynieckiego ma wiele uroków, które teraz dopiero docenia. W końcu Jeruzalem wściekł się, widząc jak karzeł gada korzystając z tego, iż jego słowa nie dochodzą do uszu rycerza, jadącego z przodu, spiął lekko konia piętami, zrównał się z Zebubem i złapał garbusa za kołnierz. – Jak ci się nie podoba, karle, może do Tyńca zawróć – wysyczał mu w ucho – stąd masz niedaleko. – Coś ty, panie – wypaplał Karlito przerażony, kłapiąc dolną wargą – takie to tylko paplanie, nie dawajcie temu uwagi. – To bądź łaskaw tak nie paplać. Jakżeś na służbie, tak też dziób zamknij i rób co ci każą. – Widzisz panie, wybacz, lecz to nie ja tak gadałem – wymamrotał karzeł. – Jak nie ty? Chyba głupiego nie chcesz ze mnie robić? Co słyszałem, to słyszałem. – Gdzieżbym się ośmielił gadać, że żeście nie słyszeli, to czego żeście nie słyszeli. Jak żeście słyszeli, znaczy musi być, że żeście słyszeli. Mnie nie chodzi, że żeście nie słyszeli, ino, że to nie ja gadałem. – Przecież słyszałem, karle, nie igraj ze mną... – Bo z gęby to wyrodnej wyszły słowa, co żeście słyszeli, lecz głowa inna je myślała. O tamta, co z tyłu jest – tu pokazał na wybrzuszenie schowane pod kapturem. – Chyba mi nie chcesz wmówić, że to garb twój gadał. – Jasne, że on, szlachetny panie, jakbyś się tak mu dobrze przyjrzał, to byś zobaczył, ile jadu siedzi w bestii. I głupoty. A ja... cóżem winien: Bóg chciał, Bóg dał, a karzeł nosi... Na to Jeruzalem zamachnął się i przyłożył otwartą dłonią w zakapturzony wzgórek. – Za co to, panie, za co bijecie? – Zamilcz. Nie ciebie biję, tylko garba winnego gadania. Na drugi raz racz go okiełznać, jak się będzie biesił. – Ojć, panie, macie rację, macie rację, ale ja już go nauczę, ja nauczę – jęczał garbus masując się po plecach z kwaśną miną. Jechali więc dalej, a Karlito już nic nie gadał, tylko czasem patrzył w niebo, jakby chciał sprawdzić, czy tam w górze widzą, ile niesprawiedliwości go spotyka na tym świecie. Droga do starego brodu była nawet widoczna i nie zarosła tak strasznie, jak myśleli, lecz jadąc w tamtą stronę musieli ją przeoczyć. W pewnym miejscu widać było jej początek na gościńcu, który z jednej strony odchodził odnogą w las, a dalej znikała między grubymi pniami drzew porośnięta drobnymi krzaczkami. Zauważyli ją właściwie w ostatniej chwili przed zapadnięciem zmierzchu i wjechali na tyle głęboko w las, by nie dało się ich zauważyć z głównego traktu, nawet gdyby zapalili Malutkie ognisko. Ściemniło się już na tyle mocno, a Jeruzalem był tak słaby po całodziennej podróży w siodle, że musieli zanocować na malutkiej polance leżącej przy samej drodze do brodu. Konie spętali i przywiązali do palika wbitego w ziemię a potem przygotowali sobie posłania z naciętych gałęzi. Dragiełło rozpalił maleńkie ognisko, by zagrzać w kociołku mięsny wywar dla Szalbierza. Poza tym nie piekli mięsa, by nie rozchodził się zapach spalenizny, posilili się po prostu suszonymi kawałkami z sarniny, wiezionymi w workach, a płonące patyczki zadusili od razu, gdy zagotowała się zupa. Potem zapadli w krótki nerwowy sen. Szalbierz spał przykryty kilkoma derkami i zdawał się oddychać spokojnie i równo, nie jęczał, ani nie rzucał się z boku na bok. Dragiełło zarządził, iż będą trzymać warty na zmianę z karłem i chłopcem: najpierw on, a potem oni obaj, lecz w końcu ich nie zbudził, gdy miała nadejść ich kolej. Przesiedział noc pod drzewem, oparty o pień i doczekał momentu, gdy niebo rozjaśniło się trochę i kiedy stwierdził, że lada chwila świt nadejdzie, a oni będą w
stanie odnaleźć drogę w lesie, zbudził resztę. Jeruzalem kaszlał trochę, lecz po chwili oddech mu się uspokoił i z chwacką miną wsiadł na konia. Ruszyli, uchylając głowy przed coraz większymi gałęziami, a w końcu wszyscy musieli zsiąść z koni. Droga zarosła tu od góry, tak gęstym listowiem, że szli jeden za drugim, ciągnąc wierzchowce za lejce, i osłaniając twarze, by nie poharatać policzków o ostre gałązki. Podłoże zrobiło się wilgotne i gdy stawiali stopy, zapadały się w mokrą trawę, a potem buty nasiąkły i chlupotały przy każdym kroku. Na nogawicach, ciżmach, tunikach i sukniach zostawało coraz więcej kolców, ostrych gałązek, ziaren traw i ziół, osłonek kwiatów i twardych nasion, które strząsane przy każdym ruchu, wpijały się w materiał. Konie szły bardzo niechętnie, bo były smagane gęstwiną, rżały, spinały się, albo też stawały nieruchomo i nie chciały iść dalej, aż trzeba było mocniej rozgarniać zarośla. Dragiełło tracił pewność co do wybranej drogi, bo chwilami się zdawało, że nie są już na żadnym starym trakcie, lecz po prostu w głębi lasu, ale wtedy Karlito padał na kolana i sprawdzał rękami podłoże, by wyczuć stare koleiny od wozów. Gościniec przestał być używany odkąd przez Wisłę znaleziono nową, płytszą przeprawę pod samym Krakowem, więc zdążył już zarosnąć do cna. Co pewien czas Jeruzalem patrzył w górę na korony drzew, bo tak naprawdę to prześwit między nimi najlepiej wskazywał, którędy prowadzi stara droga. Teren zaczął wznosić się i opadać na łagodnych górkach, aż w końcu nagle chaszcze znikły i widać było wyraźną piaszczystą drogę przez las, tak jakby wkroczyli na tereny bardziej suche. Po obu stronach rosło teraz więcej sosny, przemieszanej z brzozami i stojącym tu i ówdzie, jak senior wśród wasali, rozłożystym, szlachetnym i silnym dębem. Teraz przyśpieszyli i zrobiło się jaśniej. Ptaki zaczynały na dobre swój poranny koncert, wypełniając knieję dziesiątkami treli, pohukiwań, świergotań i dalekich nawoływań. Jechali pośród tego śpiewu milcząc i wdychając pełnymi piersiami urok poranka, jakby za wzgórkiem, za następnym zakrętem drogi miało ich oczekiwać coś niespodziewanego, więc dobrze jest teraz napawać się jeszcze pięknem tej spokojnej chwili. Na środku traktu stanął w pewnym momencie lis, przyglądając im się z napięta kitą, jakby dziwił się, że jeszcze jacyś ludzie jeżdżą tą drogą, gdy tak naprawdę on tu rządzi od kilku lat, i podjechali naprawdę blisko niego, zanim czmychnął w głuszę. W końcu sosna zaczęła znikać, pojawiło się więcej osiki drżącej delikatnie w podmuchach wiatru, gdzieniegdzie widać było olchy, pnie drzew zaczął porastać grubszy mech, a w poszyciu pojawiło się coraz więcej bujnej, soczystej zieleni, zdradzającej, iż zbliżają się do rzeki. Wspięli się na wyższy wzgórek, droga opadła gwałtownie i wtedy ją ujrzeli. Wisła rozlewała się tu w dziesiątki mniejszych strumyczków prześlizgujących się między piaszczystymi łachami, nurt tracił na nich swoją siłę i wyrazistość, rozdrabniał się na mniejsze wstęgi, i wszystko zamieniało się w bardzo szerokie, podmokłe rozlewisko, po którego drugiej stronie ciągnęły się, jak okiem sięgnąć, łąki. Pomiędzy nimi jaśniała wstęga drogi idąca gdzieś tam, daleko do traktu sandomierskiego. Brzeg południowy, na którym stali był zgoła inny: porośnięty gęstym lasem, na wysokiej skarpie, którą rzeka podmywała, zabierając z wodą tony piasku i rozrzucając go po łąkach, tak że tworzyła się płycizna, jaką można było przeprowadzać woły, konie i wozy. Gdy stanęli na szczycie skarpy, widzieli, jak droga spada w dół, rozszerza się w spory, piaszczysty lej, rozjeżdżony dziesiątkami kół wozów, kopytami i ludzkimi stopami w rozległe, opadające szeroko i łagodnie wybrzeże, wyglądające jak podejście do wodopoju dla wielkich stad bydła. Za czasów, gdy bród spełniał swą rolę, musiał być tu ruch już od rana, a na piasku znać było pewnie mnóstwo śladów po przechodzących tędy ludziach, teraz jednak wszystko pogrążone było w ciszy poranka, piasek zdawał się być wygładzony, jak woda na rzece, marszcząc się jedynie tu i ówdzie od wiatru. Gdzieniegdzie nad wodą unosiły się skrawki mgły, zaś po drugiej stronie, na łąkach był jej cały ocean, więc gdyby ktoś jechał tamtędy, mógłby odnieść wrażenie, że płynie wozem nad chmurami. Lekki wiatr popychał jej drobne strzępki, jak
obłoczki sunące tuż nad ziemią, by po chwili rozpłynąć się w powietrzu ocieplanym przez pierwsze promyki słońca. Stali tak przez chwilę zapatrzeni w ten obraz i milczeli. Cicho zarżał jeden z koni, a na to ze skarpy zerwał się olbrzymi ptak i pofrunął w stronę łąk. Musiał to być myszołów, albo orzeł, gdyż skrzydła, które rozłożył były nieprawdopodobnej wielkości. Krzyknął złowieszczo, a ten ptasi wrzask, jak okrzyk potwierdzający władzę nad krainą, poniósł się echem odbitym od drzew. Ptak odleciał daleko na łąki i widać było jak ląduje na dalekim, pojedynczym, stojącym samotnie drzewem. Jednak dookoła, jak okiem sięgnąć, nie było widać łodzi. Mgła sączyła się nad wodą spokojnie i jednostajnie. Podobnie też, powoli, płynęła woda po rozlewiskach. – Nie ma go – wyszeptał Jeruzalem podchodząc do Dragiełły i ciągnąc konia za uzdę. Rycerz zagryzł wargi. – Miał czekać. Nawet i dziesięć dni. Tak się z nim umówiłem. – Może był i jednak zrezygnował? – Wszystko się mogło stać, Szalbierzu, wszystko. Obaj szeptali, jakby mieli świadomość, że każde słowo powiedziane głośniej rozpruje ciszę jakby przesunąć jeden nóż po drugim. Karlito podszedł chwiejąc się z nogi na nogę. Pociągnął swojego pana za kraniec tuniki i spytał cicho: – Co robimy, panie? Zniknął mu z twarzy bezczelny uśmieszek, a w oczach malowała się bezradność dzieciaka które zgubiło się w tłumie na targu. – Czekamy – odpowiedział Dragiełło. – A jak on odpłynął już, to co będzie? – pytał dalej garbus – Czekamy, czy wracamy? – Możemy spróbować drogą – powiedział Jeruzalem i splunął na piach – tam dalej będzie się ciągnąć trakt handlowy z Sandomierza. – A Duchy to nie będą nas po trakcie szukać? – dorzucił od razu Karlito, marszcząc swoje wielkie brwi. – Czekamy – powiedział po raz kolejny Dragiełło, spokojnie cedząc zgłoski. – Tak, panie. Czekamy – rzucił garbus posłusznie i siadł podpierając głowę rękami. Usiedli więc wszyscy poza rycerzem, który stał z dumnie wypiętą piersią i lustrował przestrzeń, patrząc daleko aż do krańca łąk i badając wzrokiem przybrzeżne zarośla. Hanna narzuciła na plecy Jeruzalema derkę, a Wilczek wbił noże w piach między nogami i gładził końcówki rękojeści palcami. – Jesteś pewien, panie, że czekamy? – chrząknął Karlito nieśmiało i umilkł od razu zgaszony wzrokiem rycerza. – Czekamy – po raz trzeci powiedział spokojnie pogromca smoków i spojrzał w niebo, które zaczynało jaśnieć coraz bardziej. Po szczytach drzew ślizgały się żółte promienie, nadając igłom i liściom konturowy, ciemny, kształt z rozgrzanym barwą brzegiem. – Heeeeiiiiiiiiiiiiiddddoooooooo! – rozległ się nagle nad wodą złowieszczy krzyk. Wpadł on w spokojną toń tego poranka z tym samym impetem, co wcześniej wrzask myszołowa, miał w sobie podobną piskliwość i drapieżność, lecz trwał dużo dłużej, tak że każda głoska zdawała się być rozciągnięta do granic możliwości. – Heeeeeiiiiiiiiddddooooooooo! – po raz drugi rozległo się wołanie a biegło gdzieś z lewej strony, z górnego biegu, jakby z kęp drzew zwieszających się tuż nad wodą, od strony skarpy. Dragiełło zwrócił się w tę stronę, zwinął dłonie w trąbkę i odkrzyknął równie przeciągle: – Heeeeiiiiiiiiiiiidddooooooooooo! Wszyscy zerwali się na równe nogi, przyciągając ku sobie konie. Rycerz odwrócił się do reszty i powiedział; – To on, smolarz z rynku.
– Smolarz? – spytał półgłosem Jeruzalem. – Smolarz – wyjaśnił półgębkiem rycerz – z dziada się podobnież już trudnią spławianiem drewna do Gdańska i smołowaniem. Na krzyk taki żeśmy się umówili, żeby było jasne, czy swój, czy obcy. – Dziwny krzyk – rzucił Szalbierz mrużąc oczy i patrząc co się dzieje w okolicach zwisającej z brzegu kępy drzew. Cała była spowita grubym oparem mgły, więc z tej odległości widać było jedynie ciemne kształty gałęzi w mlecznej osnowie. – Przy spławianiu drewna tak ponoć krzyczą, co by się tratwy we mgle nie pozderzały. Wszyscy wbili wzrok w majaczące w oddali drzewa. Po chwili, w białej otulinie mgły ukazał się czarny zarys wypływającej łodzi. Widać było zakrzywiony w górę, uniesiony, jak u ludów północy, dziób i sterczący pionowo maszt, z poprzeczną belką, do której przymocowana była płachta żagla. Tu i ówdzie wisiały linki, luźno pozarzucane na poprzeczkę, zaś sam żagiel nie był dobrze zwinięty, lecz luźno podwieszony kilkoma węzłami. Łódź płynęła bardzo powoli, sterowana jednym, długim, zanurzanym z tyłu wiosłem, a jej szerokość i długość wskazywała, że była to typowa płaskodenna barka do przewozu towarów rzeką – ładowna, mało zwrotna i umożliwiająca prześlizgnięcie się po płyciznach. – Heeeeiiiiiiiddddooooooo! – krzyknęła czarna postać siedząca na tyle łodzi, lecz nadal widać ją było jedynie jako ciemną plamę w chmurach mgły zalegającej okolice zakrętu rzeki. – Heeeeiiiiiiiddddddooooo! – odpowiedział Dragiełło. Barka sunęła powolutku, a wiosło zanurzało się w rytmie, który wskazywał iż płynąc z prądem sternikowi nie chce się zbytnio wysilać mięśni. Im bliżej była łódź, tym więcej szczegółów pojawiało się z mglistej otchłani. Po chwili widać już było pojedyncze deski, z jakich składały się burty, opadające niżej po bokach i wznoszące się przy ogonie z powrotem w małe wyniesienie, podobne do tego na dziobie, lecz mniejsze, cumę oplecioną, a nawet dała się zauważyć dziura w żaglu. Sternik siedział opatulony w wielką, czarną opończę i zdawał się patrzeć to w tył to przód, a potem pochylił się tak, jakby zdjął go mocny chłód. Jeruzalem przyglądał się mrużąc oczy, jak kot, i starając się wypatrzeć jak najwięcej szczegółów z dużej odległości. Wiosło wychodziło delikatnie z wody, ciągnąc za sobą sznureczek spadających kropel i z cichym chlupotem zanurzało się z powrotem w nurcie rzeki. Smolarz musiał się długo naczekać w zimnie, bo opończa była bardzo szczelnie zawinięta, by chronić ciało przed wilgocią i chłodem. Szalbierz omiatał wzrokiem każdy szczegół łodzi, Karlito zaczął dreptać niecierpliwie obok Dragiełły, a Wilczek zebrał swoje trzy noże i wsadził za pas na plecach. Wioślarz wyjął znowu wiosło i zanurzył je w wodzie, a potem napiął je lekko, by łódź skręciła w stronę dobrego brzegu. Wielki kaptur ciemnej opończy zwieszał mu się głęboko na twarz. Jeruzalem przewiercił wzrokiem całą łódź. Po obu stronach było po trzy otwory na wiosła dla wioślarzy, którzy wracali zawsze barką w górę rzeki. Przy płynięciu z prądem wiosła były niepotrzebne, chyba, że do wykonania szczególnych manewrów, lub zyskania dużej prędkości, dlatego leżały w obejmach po wewnętrznych stronach burt. Szalbierz patrzył na nie i nagle zwrócił uwagę na jedno z przednich. Było nie do końca wciśnięte w obejmę i w promieniach wschodzącego słońca zamigotała na nim wilgotna plama, najwyraźniej od wkładania w wodę. – Karlito, przejdź powoli za jucznego i odepnij kuszę – wysyczał Jeruzalem do karła. Ten natychmiast zorientował się, że coś się święci i udając nagłą potrzebę, odszedł w bok, po czym podkuśtykał do konia i zaczął odpinać Adelajdę.
– Machajcie mu przyjaźnie – powiedział Szalbierz do Dragiełły przez zaciśnięte zęby, po czym bacznie rozejrzał się po ścianie lasu, lecz była ona tak gęsta, że nie można było dostrzec w niej nic podejrzanego. – Coście zauważyli? – spytał rycerz, uśmiechając się szeroko i machając dłonią na powitanie. Postać na łodzi też uniosła rękę machając, lecz nadal miała opuszczoną głowę i twarz schowaną pod kapturem opończy. – W saku jesteśmy – Jeruzalem również zaczął uśmiechać się szczerząc zęby – To Duch jest na łodzi, inni w lesie skryci. Pewnie już mierzą do nas z kusz. Dragiełło nadal nie przestawał się uśmiechać. – Do koni trzeba dopaść i uciekać – mówił powoli nie otwierając prawie ust – Wilczek, na mój znak rzucasz nożem w tego w łodzi. I od razu na ziemię, bo oni strzelą, jak tylko zobaczą, co robisz. – Co wtedy? – spytał półgębkiem Szalbierz przyglądając się, jak łódź okręca się powoli dziobem w stronę brzegu i płynie by dobić do niego kilkanaście metrów obok miejsca, gdzie droga znika w wodzie. – Wtedy biegiem do koni. Zanim naciągną kusze na powrót, zdążymy zbiec. Karlita muszę wstrzymać, bo kazałem mu Adelajdę odpinać. – Ja to zrobię – szepnęła Hanna, po czym nagle wyprostowała się i głośno rzekła: – To ja konie przyprowadzę. Zaczęła iść w stronę wierzchowców. Rycerz z Szalbierzem uśmiechali się w stronę napływającej łodzi. Barka zaszorowała po piaszczystym dnie i zatrzymała się. Wilczek sięgnął za plecy, podbiegł nagle kilka kroków w dół, ześlizgując się po piachu. Szalbierz odwrócił się, żeby zerknąć na ścianę lasu. Chłopak wyciągnął nóż i w tym momencie sternik odrzucił do tyłu czarną opończę. – Stój! – ryknął Szalbierz i wykonał susa w kierunku Wilczka, a ten w ostatniej chwili powstrzymał rzut i nóż został w dłoni. Na tyle łodzi siedział mężczyzna o wydłużonej, pokrytej szczeciną twarzy i patrzył szeroko otwartymi z przerażenia oczami. Na głowie miał wojłokową czapkę obciskającą całą czaszkę tak równo, iż z daleka można by rzec, że człowiek ten jest łysy i opadającą po dwóch stronach na uszy, tak by chronić je przed zimnem. Na samym przedzie tej wydłużonej twarzy widniała potężna czerwona narośl, wychodząca z nosa, jak wielka, sina bulwa, która wyrosła temu człowiekowi szpecąc go na całe życie. Mężczyzna oddychał ciężko przerażony i mrugał szybko. – Co wam? Kto wy? Co wam? – Smolarz – westchnął z ulgą Dragiełło i zszedł ku niemu. – To wy? – mężczyzna nadal mrugał szybko. – To my! – A co wy tak, z nożem? – Wybaczcie, omyłka, za kogo innego żeśmy was wzięli... – A za kogóż innego by można było, jak to ze mną żeście się zmówili przy brodzie na rzece? Zbliżył się Szalbierz z kwaśną miną i zaczął tłumaczyć. – To przez kaptur i opończę, co nosicie. Myśleliśmy, że ktoś nas w zasadzkę wciąga... Smolarz wstał i przeszedł po łodzi, po czym wyskoczył na brzeg. – A któż to by mógł szlachetnego rycerza i jego kompanię w zasadzkę wciągać? – zapytał i zaśmiał się złośliwie, aż zaczął kaszleć. Zdawało się, że ten kaszel rozerwie mu płuca, lecz po chwili odkrztusił mocno, splunął plwociną do wody i odwrócił się do nich cały zaczerwieniony. Otarł ręką twarz i przyjrzał im się z chytrym błyskiem w oczach.
– Kaptur zwykłem wdziewać, żeby się ludzie z obrzydzenia nie cofali, bo żem nawykł do tego. Od warzenia smoły, widzicie, takie... o, takie na twarzy. Jak szczur się smoły ochla i potem ukąsi to wstrzykuje jad smoli do krwi, jakby, widzicie, żywica wam po żyłach spłynęła. Tak i mnie raz w lesie jeden ucapił... Reszta drużyny zeszła niżej, przyglądając się sternikowi. – A i panna Pieniążek tu jest. Witam pannę i do nóg padam, proszę tatkę ode mnie pozdrowić... – powiedział nagle smolarz i zgiął się przesadnie w pół, jakby wobec księżnej, albo kogo znacznego. – Zostawcie nas tu i do miasta wracajcie – powiedziała chłodnym, spokojnym tonem Hanna, po czym skinęła na Dragiełłę – zapłaćcie Kukiełce. Smolarz wygiął nagle twarz w niezwykle smutnym grymasie: – Lecz widzi panienka, gdzie Pieniążek, tam i miedziak być musi, a czekania było więcej, niźli rycerz szlachetny uprzedził. – Dziesięć dni wszak nie minęło – wtrącił się Dragiełło szarpiąc nerwowo brodę. – Zależy, jak kto liczy czas, panno Pieniążek, hi hi. Pani tatko wie, jak czas się liczy w interesach. Kto żyw, ten biegnij, albo i będzie za późno. A jak kto goni coraz szybciej, albo jego gonią... Tu oczy smolarza Kukiełki zabłysły złowrogo i zbliżył się do rycerza, patrząc mu w twarz, po czym skończył zdanie: – ...to i miedziaków więcej musi być. – Była umowa między nami i tylko taka będzie – odparł groźnie Dragiełło. – Ech, widać tak być musi – nagle dziwnie żałosnym głosem jęknął smolarz – ale i języka upilnować wtedy ciężko. W tym momencie coś świsnęło w powietrzu. Kamień uderzył sternika prosto w czoło, tak że ten upadł na kolana. Kilkanaście metrów dalej stał Karlito, a w jego ręku dyndała niewielka proca z kilku kawałków rzemienia i skórki. Wilczek podniósł brwi ze zdziwienia. Zaś Jeruzalem cmoknął z zachwytu i złapał smolarza za gardło. – To już więcej nic twój język nie wygada, bo cię tu żywcem na tym brzegu zakopię. Twarz smolarza Kukiełki stała się tak pąsowa, jak cały jego nos i narośl na nim. Oczy wyszły na wierzch, coś rzęził, stękał, a w kąciku ust pojawiła się ślina. – Puśćcie go! – krzyknęła Hanna i złapała Jeruzalema za przedramię. Po chwili Szalbierz rozluźnił chwyt i smolarz padł na ręce, łapiąc kurczowo oddech i kaszląc potwornie. Dyszał, tak jęczał i płakał, a pomiędzy kolejnymi jęknięciami dało się złowić jedynie słowa: – Nie będę gadał... puśćcie... nie będę... Rycerz odmierzył w sakwie umówioną ilość monet i rzucił przed smolarza. Jeruzalem podniósł go za kołnierz i przybliżył do swojej twarzy: – Nikomu słowa nie powiesz, nawet przez sen, zrozumiałeś? Kukiełka tylko pokiwał głową. – Jak cię kto spyta, co z łodzią kupca jest, powiesz, że krewny końmi handluje i popłynął do Gdańska. O reszcie zapomnisz. Że żeś nas tu widział. I że w ogóle łódź tu jakąś spławiałeś, rozumiesz? Kukiełka znowu pokiwał energicznie głową. Szalbierz pchnął go tak silnie, że smolarz wywrócił się w piach. Podszedł do niego i wepchnął mu sakiewkę w drżące dłonie. – Zapłatę masz tu. A teraz biegiem ruszaj, do drogi! Na te słowa jakby tylko czekał smolarz Kukiełka i zawinął się w te pędy, nawet nie otrzepując opończy z piachu, jaki się do niej przykleił pod wpływem wilgoci, po czym uciekł jęcząc i płacząc, na wprost przez rozlewiska brodu, rozbryzgując wodę i wpadając w nią po pas, by zaraz wydostać się na większą płyciznę i biec dalej. Patrzyli za nim, jak gna oglądając się czasem za siebie przez łąki, z których już podnosiła się mgła. Jego figurka robiła się coraz
mniejsza i mniejsza, a gdy był koło samotnego drzewa, wtedy zerwał się z niego z wrzaskiem myszołów i zaczął zataczać szerokie kręgi na niebie, jakby krążył nad ofiarą i czekał kiedy padnie ona ze zmęczenia. Wilczek z radością podbiegł do Karlita, a ten z dumą zaprezentował mu procę. – Widzisz, mały – karzeł specjalnie wyraźnie podkreślił to słowo „mały” – ty umiesz nożami, a ja strzelam z procy. I to nieźle! Zapamiętaj – Karlito, mistrz procarzy! Jeruzalem wskoczył na łódź i obejrzał ją, sprawdzając czy czego nie brakuje. Potem spuścił z burty mały trap załadunkowy i razem z Dragiełłą zaczął sprowadzać ze skarpy kolejne konie i wprowadzać na pokład. Chcieli załadować je jak najszybciej, aby oddalić się od Krakowa. Hanna usiadła na piasku i patrzyła na te przygotowania w zadumie. Potem jej wzrok powędrował ku niebu, gdzie szybował myszołów i zaczęła mrużyć oczy, by widzieć go lepiej. Dostrzegła biel świecącą wokół głowy. To jednak był orzeł. Zataczał szerokie kręgi i nagle poszybował w kierunku skarpy nad brzegiem. Gdy przelatywał nad wodą krzyknął groźnie. Rozpostarł szerokie skrzydła wyhamowując pęd i wystawił potężne szpony, aby natrafiły na gałąź. Usiadł dumnie na tym konarze i zaczął przyglądać się światu z wysokości. Dragiełło przywiązał konia do masztu i zamarł przyglądając się ptaku. Stanęli też Jeruzalem chłopcem. Cisza znowu zapanowała nad tym zakątkiem. Orzeł otarł dziób o skrzydło. Rzeka płynęła leniwie tuż pod nim, lecz ptak patrzył daleko, przed siebie, na łąki, na las za nimi, albo może nawet jeszcze dalej.
ROZDZIAŁ XVIII
Tego dnia nie padało, chociaż nad ziemią wisiała ciężka zasłona chmur, które kłębiły się sino-ołowianymi strzępami. Znać było, że lato już się ma ku końcowi, a drzewa, jakie rosły po obu stronach rzeki, zdawały się nabierać ciepłych, jesiennych barw. Wiszący w powietrzu deszcz, który mógł lunąć w każdej chwili, pokrył wszystko szarym oparem nieprzejrzystego powietrza, jakby szykującego się na lecące z nieba strugi. Wiatr zrywał się lekkimi podmuchami, szarpał kawałkami żagla i zaraz cichł całkowicie. Rzeka na tym odcinku, za Sandomierzem, który łódź minęła w nocy, była już szersza, a jej nurt przyśpieszył i częstokroć widać było w ciemnej wodzie spienione wiry. Wpadający do Wisły San przyniósł ze sobą mętną, brudną Wodę, spływająca z pagórków po ulewnych deszczach, które musiały się przetoczyć gdzieś na południu, spienił nurt i nadał mu ostrzejszego pędu. Gdzieniegdzie wynurzały się z wody kawałki pni i konarów, oblepione brzozowymi witkami i trawami oplatającymi gałęzie. Dragiełło stał na dziobie z wiosłem w ręku i patrzył w wodę, by odpychać co większe kłody, na jakie mogliby wpaść i uszkodzić łódź. Konie, stojące na środku barki i powiązane jeden z drugim były niespokojne, bo łódź kołysała się momentami, wprowadzając zwierzęta w popłoch. Hanna gładziła wierzchowce po chrapach i starała się je uspokoić. Jeruzalem siedział na tyle łodzi, sterował długim wiosłem chcąc utrzymać kierunek tak, by główny nurt nie wyniósł ich na mielizny, czy rozlewiska. Z gęstych lasów porastających brzeg rzeki zrywały się czasem stada ptaków i kołując po niebie opadały gdzieś daleko w koronach drzew, jakby szukając najlepszej kryjówki przed nadciągającą ulewą. Również i Szalbierz spoglądał w niebo zaniepokojony, a potem lustrował brzeg, sprawdzając, czy nadaje się on do przybicia i założenia tymczasowego obozowiska dla przeczekania ewentualnej burzy. Karlito leżał na plecach, na dnie łodzi, tuż koło niego, dłubał palcem w zębach i patrzył w wiszące nad nimi chmury. – Najgorzej, jak będzie padać – powiedział i strzyknął śliną – wtedy, braciszkowie moi, woda i od dołu i od góry, a my jak ryby pośrodku. Gdzieś znad brzegu nadleciał wróbel, zakołował tuż nad łódką i siadł na poprzeczce podtrzymującej żagiel. Karzeł przyjrzał się ptaszkowi i powoli zaczął wyciągać spomiędzy łachmanów swoją procę. – Zostaw go – usłyszał głos Jeruzalema, więc zrezygnował z ataku i tylko spojrzał pytająco na Szalbierza. Ten jednak nic nie wyjaśniał, tylko patrzył w dal, szukając wzrokiem najlepszej drogi dla łodzi i sterując delikatnymi ruchami wiosła. Dopiero po chwili rzekł do karła, nadal patrząc przed siebie: – Wiesz chociaż, karle, czemu wróbel ogon ma rozdwojony, a nie prosty? Garbus uniósł się trochę, a jego nos zmarszczył się, okazując zdumienie. – Wybacz, panie, lecz nigdy nie myślałem o wróblach, a o tym rozdwojeniu wiem co sam nawet, bo dźwigam garba, co ciężarem jest dla karku, jak druga głowa. Jeruzalem uśmiechnął się drwiąco i z tajemnicza nutką w głosie dodał: – Bo wróbel ogon ma rozdwojony z tej samej racji, co spowodowała, że suseł ma ludzkie mięso, a nie swoje. – Ludzkie mięso? Co wy, panie, gadacie. Jak suseł mięso może mieć ludzkie? – Może. Matka mi opowiadała o tym, a wiedzą to wszyscy ludzie z dalekich stepów i powiadają sobie, jeden drugiemu, przy ogniskach – rzekł Jeruzalem i zamilkł zapatrzony w dal, szukając przeszkód przed dziobem łodzi.
Karlito siadł i zamrugał oczami, a potem spojrzał na Szalbierza, oczekując opowieści, lecz Jeruzalem milczał, jakby wcale nie miał zamiaru o niczym więcej już mówić. Do karła przysunął się też chłopiec, najwyraźniej zaciekawiony sprawą susłów i wróbli. Szalbierz spojrzał na nich przelotnie i jakby nigdy nic zaczął gwizdać sobie wesoło, ruszając wiosłem to w lewo, to w prawo, to znowuż wyciągając je z wody, by pchnąć łódkę bardziej zamaszystym ruchem. Obaj wysunęli więc twarze w jego stronę, dając wyraźnie do zrozumienia, iż oczekują kontynuacji, a w końcu karzeł chrząknął znacząco i wykrzywił swoją gębę w sztucznym uśmiechu. – Chcecie wiedzieć, czemu wróbel ma ogon rozdwojony, a suseł ludzkie mięso? Garbus z Wilczkiem pokiwali głowami i zasiedli, jak widzowie przed kuglarskim popisem na występie. Jeruzalem potrzymał ich jeszcze chwilę w napięciu, jak wytrawny bajarz, po czym opowiedział: – Historię tę rzekła mi matka, na wozie, jak byłem jeszcze mały, a potem słyszałem ją jeszcze z innych ust, kilkakrotnie, przy ogniskach, więc musi być prawdziwa. Otóż wiele, wiele lat temu, tak dawno, że nie żyli jeszcze wtedy najdawniejsze dziady nasze, nad ziemią wisiało siedem słońc, a nie jedno, jak teraz. Karzeł otworzył oczy ze zdumienia i bezgłośnie powtórzył „siedem słońc”. Jeruzalem złowił kątem oka ich zaciekawione spojrzenia, więc zrobił małą chwilę dla nabrania oddechu i ciągnął dalej: – Od jednego słońca czasem jest gorąco tak, że rośliny wysychają i ludziom źle żyć w upale. A przy siedmiu życie na ziemi było bardzo ciężkie, bo nocy nigdy nie było, żeby chłodzić co się nagrzało, a też i skwar był taki nie do zniesienia, że ludy wszelkie tylko mogły pod dachami siedzieć, albo w jamach. Tak też i zebrała się grupa ludzi i uradzili, że ze słońcami coś zrobić należy, bo żyć się tak dłużej nie da. Karlito znowu powtórzył bezwiednie i bezgłośnie, mamlając dolną wargą, ostatnie słowa: „żyć tak się dłużej nie da”. – Gadali długo, aż w końcu wymyślili, że trzeba znaleźć myśliwego, ale takiego, żeby był najlepszym łucznikiem wśród nich, i że jemu zleci się zestrzelenie sześciu słońc, a jedno zostawi się dla ogrzewania ziemi i dawania światła. Znaleźli też takiego, nikt nigdy nie widział go, by chybił. Tak też i poprosili o przysługę, a on dumny bardzo, zgodził się od razu. „Zestrzelę wam sześć słońc, a na każde słońce zużyję tylko jedną strzałę, uwierzcie mi”. Na te słowa szmer podziwu poniósł się po ludziach, a wielka pewność siebie biła ze słów myśliwego. Łucznik powiedział też wtedy: „Jeśli mi się nie uda to co obiecałem, wtedy stanę się świstakiem, odetnę sobie kciuk, będę pił krew zamiast wody, żywił się będę suchą trawą i spał pod ziemią”. Tak też i łucznik wyprawił się na wielką górę, sięgającą prawie do samego nieba, po czym stanął na samym jej szczycie, wyjął łuk i zamierzył się w jedno ze słońc. Wystrzelił strzałę, a ta znikła gdzieś daleko w błękicie. Ludzie patrzyli za nią mrużąc oczy i niektórzy z nich zaczęli już nawet tracić nadzieję, chcieli iść do domów, gdy zgasło pierwsze słońce, zestrzelone przez łucznika. Wtedy strzelił w drugie słońce i je też zgasił. A potem trzecie, i czwarte, i piąte też. Gdy wystrzelił ostatnią, szóstą strzałę, przeleciał nad nim wróbel. Strzała przecięła mu ogon na pół i spadła na ziemię. Od tej pory właśnie wszystkie wróble mają ogony rozdwojone, a susły mają ludzkie mięso”. Jeruzalem skończył opowieść i uśmiechnął się jakby nigdy nic i przełożył wiosło, nadając łodzi nowy kierunek, tak, by nie dała się wyrzucić nurtowi na zakręcie rzeki. Karlito z chłopcem spojrzeli się po sobie i karzeł wykrzywił twarz w grymasie niezadowolenia.
– Co wy opowiadacie, Szalbierzu? – cmoknął, kręcąc głową z dezaprobatą – karzeł słyszał już wiele opowieści, lecz ta bije inne zawartą w niej nieprawdą i chyba tylko dzieci można nią omamić. – Tak sądzisz, karle? – Szalbierz nawet nie spojrzał na garbusa, a z jego ust nie znikał tajemniczy uśmieszek. – Tak sądzę i podpowiada mi to zarówno mój garb, jak i głowa główna, którą noszę na karku. Weźcie, panie, pod uwagę, że w tej klechdzie stepowej jedno się kupy nie trzyma całkiem i po tym widać, że wszystko jest zmyślone, jak nic. – Cóż takiego? – Ano, wystarczy policzyć – w oczach Karlita zaświeciły się tryumfalne błyski – jak łucznik nie zestrzelił tego szóstego słońca, to znaczy to, iż zostały dwa, a nam jedno tylko świeci. Tak też i widzicie Szalbierzu, że opowieść ta nie może być prawdziwa. No bo gdzież się schowało szóste słońce? Pod ziemię zeszło? – Tego nie wiem. O szóstym słońcu już mi matula nic nie opowiadała. Ani ludzie przy ogniskach też nie gadali nic o tym. – A widzicie – zakończył karzeł i położył się znowu na plecach. Wróbla już nie było na maszcie, w trakcie opowieści musiał odlecieć. Barka posuwała się teraz wśród coraz gęstszych lasów, a gdzieniegdzie miało się wrażenie, iż puszcza wdziera się prawie do wody. Z przybrzeżnych skarp zwieszały się olbrzymie konary, a drzewa, podmyte wodą, prawie całe kładły się nad lustrem rzeki. Nurt powoli stracił na swej porywistości i gdy oddalili się od miejsca gdzie San wlewał się do Wisły, woda stała się spokojniejsza. Najwyraźniej pęd słabł, bo rozlewiska, moczary, piaszczyste łachy, albo podmokłe łąki, wsysały w siebie to, co wypluwała rzeka. Łódź zwolniła, a i konie też uspokoiły się. Trzeba było zatrzymać się na dłuższy popas, toteż Dragiełło wraz z Szalbierzem zaczęli wyszukiwać miejsca dogodnego do przybicia do brzegu i takiego, by można było dobrze napaść konie. Mijali łąki, lecz były one tak podmokłe, że zapadliby się w błocie, i nie daliby rady rozpalić ognia. Rzeka zwężała się, wpadając między okolone skarpami koryto, by zaraz za zakrętem rozlać się szeroko i daleko, aż po ciemniejące po bokach lasy. Wilczek co i rusz podbiegał do burt i uważnie przeczesywał wzrokiem brzegi, a jego buzia zdradzała duże napięcie. Rycerz pogładził go po głowie i powiedział uspokajająco: – Nie ma co się turbować, młodzieńcze. Najświętsza Panienka czuwa nad nami i gdy miejsce odpowiednie będzie, tak też i się zatrzymamy. Jednak chłopiec nie uśmiechnął się, ani nie rozluźnił, a jego mina wyraźnie wskazywała, że jest podenerwowany. Dragiełło przestał stróżować na dziobie i położył się obok Karlita patrząc w niebo na ciemne obłoki. Czasem krzyk jakiegoś ptaka dzikiego, spłoszonego przesuwającą się jak zjawa wśród brzegów barką, wdzierał się w ciszę, czasem koń parsknął, albo tupnął kopytem w dno, ale były to jedyne mocniejsze dźwięki, jakie słyszeli. Płynęli tak, aż prawie do wieczora, słuchając czasem kołysanki nuconej przez Hannę, choć wizja łódki, która opada na dno nie podobała się najwyraźniej karłu i garbus z niesmakiem na gębie przeniósł się w najodleglejszy kąt łodzi, by nie słyszeć złowieszczych słów. W trakcie tej powolnej, sennej wędrówki w dół rzeki, minęli kilka rybackich wiosek, lecz wszystkie one wyglądały jak wymarłe, lub jakby ludzie w nich posnęli: z otworów ogniskowych w strzechach unosił się siwy dym, snuł się nisko i opadał ku ziemi, powietrze było zbyt słabe, by mógł ulecieć; na skleconych z żerdzi i wikliny płotach wisiały suszące się na wietrze szmaty, lecz żadna z gospodyń nie zbierała ich przestraszona nadchodzącą burzą, ani nie patrzyła w niebo ze złością; przy pomostach zaś stały przytwierdzone sznurami niewielkie rybackie łodzie wydrążone w pniach drzew i wypalone w środku, lecz żaden rybak do nich nie wsiadał, ani
też żaden wioślarz nie dobijał właśnie do brzegu: wszystkie stały zgodnie, kołysząc się w jeden rytm, jakby od dawna nikt do nich nawet nogi nie wsadził. Jeruzalem patrzył na te wsie przez przymrużone oczy, spluwał czasem i klął pod nosem. Karlito z chłopcem unosili się wtedy, zaczepiając dłońmi za kraj burty i patrzyli na mijane sioła w milczeniu, a Dragiełło jedynie nawijał brodę na palec i milczał zatopiony w myślach. W żadnej z mijanych wiosek nie dostrzegli nawet cienia człowieka, jednego starca, kobiety idącej po wodę, czy dzieciaka bawiącego się w opłotkach i jedynie dym świadczył, że ktoś tam jeszcze jest, tylko siedzi zamknięty w chałupie. Wieczór już nadchodził, a oni nadal nie widzieli miejsca dogodnego do rozbicia obozowiska, bo brzegi były zbyt strome bądź za bardzo podmokłe. W jednej chwili, już dzień cały płynięcia od Sandomierza, zobaczyli mały gród z zamkiem z bielonego kamienia wzniesionym na dużym wzgórzu, a jeszcze wyżej wieżę obserwacyjną, na której płonął ogień i oświetlał stojącego na niej woja. Z daleka widać było jego ciemną sylwetkę na tle płomienia. Minęli osadę i wtedy, gdy już prawie się zmierzchało, postanowili dobijać do brzegu. Piaszczyste rozlewisko było co prawda porośnięte kępami gęstego sitowia, lecz tu i ówdzie jaśniały plamki łagodniejszych podejść, tak też i mogli przeprowadzić nimi konie. Znaleźli maleńką polankę na brzegu i na niej spędzili noc, zaś Karlito zasnął razem z chłopcem pod jedną derką i wyglądał tak, iż zazdrości chłopcu jego młodego wieku, który daje możliwość przeżywania świata bez leżącej na osobach dorosłych odpowiedzialności. Noc była zimna, więc spali dygocząc pod kocami, a ognia nikt nie chciał palić, by nie zdradzić się widocznym z daleka światłem. Wilczek nie był zbyt zadowolony z towarzystwa, lecz właściwie nie miał wyboru i podzielił się przykryciem z mlaszczącym i wydającym niezbyt miłe zapachy karłem, spał potem bardzo lekko i niepewnie. Chłopiec budził się co chwila nerwowo, ale garbus nie przejmował się niczym i odkąd zasnął to chrapał na potęgę, albo jęczał od tego, co mu się właśnie śniło. Musiał zbliżać się świt, gdyż już widać było kontury rzeczy, gdy Wilczek obudził się nagle i otworzył szeroko oczy. W pierwszej chwili chłopiec nie widział niczego niepokojącego, a oddech Karlita brzmiał, jak nienaoliwiona furta targana wiatrem, lecz już po chwili malec usłyszał podejrzane szelesty, więc podniósł ostrożnie głowę. Po jednej stronie spał rycerz, z twarzą zakrytą derką, po drugiej, koło większego drzewa, leżała zwinięta w kłębek Hanna, zaś w pobliżu koni, na legowisku Szalbierza widać było jakiś ruch. Wilczek przyzwyczaił wzrok i po chwili dostrzegł już wyraźnie ludzką sylwetkę unoszącą się z ziemi. Natychmiast rozpoznał muskularne zarysy krępego ciała: Jeruzalem wstał, więc chłopiec chciał już naciągnąć derkę na głowę, bo Karlito zabrał dla siebie prawie całą, lecz coś go tknęło i popatrzył jeszcze przez chwilę za Szalbierzem. Jeruzalem nie wyglądał tak, jakby zbudził się w związku z potrzebą ciała – był w nim szczególny rodzaj napięcia, jakieś skulenie niezwykłe, jakaś sprężystość ugiętych kolan i nienaturalne pochylenie karku. Kuglarz stał przez moment nieruchomo i sprawdzał czy wszyscy śpią, więc chłopak przymrużył oczy machinalnie, choć z tej odległości i tak nie byłoby widać, czy ma je otwarte, czy zamknięte. Po chwili Jeruzalem, krokami miękkimi, jak u kota, przeszedł do swojego worka, złapał go, po czym odszedł w stronę brzegu rzeki, oglądając się za siebie. Wilczek podniósł się, odrzucił derkę i zaczął iść za Szalbierzem, utrzymując taką odległość, by widzieć go w mroku, lecz nie dać się jednocześnie zauważyć. Przypadał do ziemi, kładł się za krzaczkiem, chował za pniami drzewa i cały czas starał się nie stracić mężczyzny z oczu. Gdy Jeruzalem doszedł do brzegu, rozejrzał się i patrzył przez chwilę w tył, a wtedy Wilczek z bijącym sercem przytulił policzek do trawy, a potem, gdy tylko kuglarz ruszył w dalszą drogę, zaczął kicać dalej jego śladami, skacząc w zagłębienia terenu i zlewając się z ciemnymi oczeretami sitowia, jak zwierz umiejący wykorzystać swoje podobieństwo do okalającej przyrody, by zwieść ofiarę. Gdy Jeruzalem oddalił się od
obozowiska na tyle, że przestał się martwić tym, czy ktoś nie podąża za nim, wtedy przyśpieszył, stawiając szerokie kroki. Mógł iść swobodnie brzegiem, bo szerokie piaszczyste łachy pozwalały na taki marsz, całkiem jak na morskiej plaży. Czasem tylko oglądał się za siebie, a wtedy chłopiec natychmiast padał za jakąś kępę sitowia, albo trzcin. Jeruzalem szedł w górę rzeki i w końcu dotarł do większego cypla. Rzeka w tym miejscu zakręcała szerokim łukiem i wyrzucając wielkie ilości piasku tworzyła niewielkie zatoczki. Szalbierz zatrzymał się i ściągnął z pleców swój worek. Niewielki pakunek, zabrany jeszcze w Tyńcu z wozu, był przez niego zawsze pilnie strzeżony i gdy pewnego razu w chacie Skumny Karlito próbował go otworzyć pod pretekstem szukania kozika, nadział się na tak wściekłe warknięcie Szalbierza, iż wolał już więcej nie zbliżać się do zawiniątka. Jeruzalem uklęknął na samym krańcu cypla, pomiędzy dwiema kępami krzewów i zaczął rozwiązywać zawiniątko, widać było jak wyciąga z niego tubę a potem pochyla się nad nią i coś zaczyna w wielkim napięciu robić, lecz było jeszcze na tyle ciemno, że Wilczek nie mógł dobrze się rozeznać w tym, co widzi. Skulone plecy kuglarza, jakieś szelesty, które dochodziły z jego strony, albo czasem odgłos splunięcia, to było za mało, żeby chłopiec zrozumiał, co się dzieje. Przesunął się zatem małymi susami w stronę krańca cypla, lecz trzymał się prawie samego brzegu, tak by cały czas Szalbierz miał go za swoimi plecami. Chłopiec czołgał się, albo przebiegał na czworakach od jednej kępki sitowia do drugiej, aż w końcu dotarł głębiej w stronę środka rzeki i wtedy padł za małą górką piasku, a potem wysunął głowę i patrzył szerokimi ze zdenerwowania oczami, na to co się dzieje, a pot skroplił mu się na czole. Daleko, w górze rzeki Wilczek zobaczył wieżę strażniczą mijanego przez nich wcześniej zamku. Teraz jaśniała na tle nieba, nie tylko przez płonący na jej szczycie ogień, widoczny pewnie z odległości dziesiątków kilometrów, ale też i z tej racji, że stała od strony południowo-wschodniej, toteż niebo już zaczynało jarzyć się w tyle za nią pod wpływem zbliżającego się świtu. Na tle tej jasnej połaci nieba ciemniał kontur wieży, z wyraźnie zarysowanymi blankami, i z drewnianym daszkiem chroniącym straże przed słotą. Wzgórze opadało trochę, a poniżej, na drugim pagórku, jakby przyklejonym do tamtej wyższej góry, wznosił się gród. W przeciwieństwie do wieży, całej zbudowanej z białego kamienia, samo grodzisko było jedynie podmurowane tym jasnym budulcem i otoczone palisadą z wielkich drewnianych pali, ostrzonych na szczycie, z wieżycami po obu stronach bramy, i ze strażnicami strzeleckimi na rogach. Wilczek patrzył przez chwilę na majaczący w oddali gród i wieżę strzelającą w niebo, a potem przyjrzał się Szalbierzowi i zmarszczył czoło, próbując dociec co też takiego robi on na tym cyplu, tuż przed świtem. Jeruzalem zaś klęczał i podnosił co pewien czas głowę, wpatrzony w odległy gród, a potem opadał nisko, na twarz prawie, jakby oddawał się jakimś dziwnym modłom. Trwał tak w zgiętej pozycji przez dłuższa chwilę, a później unosił się z powrotem i zastygał, jakby kontemplując piękny widok przed nadchodzącym świtem. Chłopiec targany ciekawością, wysunął się ze swojego zagłębienia w piachu i bezszelestnie podsunął się jeszcze bliżej, zastygając za wielką kępą oczeretu. Przyjrzał się znowu temu, co czyni Szalbierz i ze zdumieniem dostrzegł, iż na piachu przed nim rozciągnięte są jakieś białe płachty, jak wyprawiona idealnie skóra, zaś Jeruzalem zanurza cienką trzcinkę w małym flakoniku, a potem pochyla się nad skórą i powoli, starannie prowadząc rysik, maluje coś na tej wielkiej płachcie. Obok niego leżał rozsupłany worek, otworzony kuferek i niewielka tuba, z której wystawały inne, zwinięte w rulon bielusieńkie, cienkie, skóry. Chłopiec łyknął ślinę ze zdenerwowania i nie rozumiejąc co się dzieje i co właściwie robi mężczyzna, zaczął pocierać nerwowo swój tatuaż na piersiach, jakby zaczął go swędzieć, albo palić. Malec zaczął rozglądać się nerwowo i powolutku wycofywać, przeskoczył do swojego wcześniejszego dołka i znów wychylił zza górki piachu. Szalbierz patrzył w stronę grodu, kiwał głową przez chwilkę i znowu pochylił się nad swoimi skórami. Wilczek zaczął oddychać szybciej, jakby czuł, że dzieje się coś niedobrego, jakby do głowy spływała jakaś prawda, której nie mógł
pojąć, lecz która dusiła go swoją złowieszczą otoczką. Wycofał się do kolejnej kępy, do jeszcze jednej, w końcu zszedł z cypla i puścił się biegiem w stronę obozowiska. Biegł jak szalony, wywracając się prawie na wykrotach, wpadając na gałęzie, smagające go po twarzy witki wierzb, skacząc przez niewielkie bajorka i upadając czasem na kolana, gdy nogi zapadały się w piach. Łapiąc z trudem oddech dobiegł do miejsca, gdzie w małej zatoczce, otoczonej olchami była przybita ich łódź i skręcił w stronę obozowiska. Za chwilę zdyszany wpadł na polankę i znalazł się wprost w ramionach Dragiełły. – Co się stało, młodzieńcze? – spytał rycerz, trzymając go za ramiona i przyglądając się przerażonej twarzy malca. – Coś się dzieje? Malec uniósł rękę, by wskazać w stronę, w której widział Szalbierza, spojrzał w oczy rycerza i nagle opuścił dłoń. Skrzywił się i potrząsnął głową na znak, że nie chce mówić. – Widziałeś smocze ślady? – spytał rycerz nakręcając brodę na palec, lecz chłopiec energicznie zaprzeczył i odszedł w stronę swojego leża, na którym zwinięty w kłębek chrapał Karlito, owinięty szczelnie całą derką, zaś jego dolna warga, chlupotała śmiesznie przy każdym wydechu. Wilczek złapał za róg koca i pociągnął z całej siły, a potem ułożył się plecami do karła i nakrył rąbkiem tkaniny, zaciskając mocno oczy, jakby natychmiast chciał zasnąć. Dragiełło ukląkł pod drzewem i zatopił się w modlitwie, szepcząc jak z kołowrotka łacińskie słowa. Zaczął wstawać świt, opóźniony przez nisko wiszące chmury i wzrok sięgał coraz dalej, potrafił wyłowić coraz więcej szczegółów z wszechobecnej czerni. Wtedy od strony wody pojawił się Jeruzalem, niosąc na plecach worek. Rzucił go na swoje posłanie i usiadł czyszcząc buty z piachu. – Ranny z was ptaszek, Szalbierzu – powiedział Dragiełło wstając z kolan – ryby żeście łowili? Jeruzalem popatrzył na niego przez chwilę i odkaszlnął nic nie odpowiadając. – Na wasze zdrowie lepiej ryb nie łapać, bo żeście jeszcze za słabi – rozległ się nagle głos Hanny, która siedziała już opatulona derką leżąca na plecach. – Coś ryby na wasze sztuczki szalbierskie nie są łase – powiedział rycerz, po czym rozsupłał swój woreczek, wyciągnął z niego kawałek metalu, przyjrzał mu się i zaczął szlifować innym kawałkiem, wydłużonym i chropawym. Co chwila dmuchał na powierzchnię i przejeżdżał po niej palcem. Jeruzalem nic nadal nie odrzekł, tylko zaczął szykować małe ognisko do zagrzania wody. Konie zbudziły się też i zaczęły skubać nieopodal trawę. Dragiełło przyglądał się spod oka Szalbierzowi i szlifował swój kawałeczek metalu, po czym spytał znowu: – Jak nie na ryby, to gdzie żeście tak, Jeruzalemie, po nocy wędrowali? Szalbierz złamał patyk i ułożył go na stosiku, po czym odparł: – Byłem na swych modłach, rycerzu. – Na modłach? – Na modłach. – A cóż to za modły, że się tak zapytam, ale potomkowi po mieczu samego świętego Jerzego, zezwolicie chyba na pytanie, cóż to za modły, że nad rzekę trzeba chodzić, żeby je odprawić? – Moje modły. Rycerz dmuchnął na kawałek metalu, by zleciały opiłki, popatrzył w niebo, krzywiąc się z niesmakiem. – Coś te chmury wiszą i wiszą, a deszcz się z nich puścić nie chce. Ale jak już pójdzie, to potężny – powiedział i wetknął szlifowany szpikulec w mały bębenek wyciągnięty z wora, po czym z niezadowoleniem pokiwał głową.
Hanna siedziała w kucki, zapatrzona przed siebie i mruczała coś pod nosem, zaś Karlito jęknął głośno na znak, iż nie mają serca ci, którzy mówią na głos o poranku, gdy karły zmęczone spoczywają na ziemi. – Tak, wtedy zaleje wszystko do końca – zgodził się Jeruzalem i przyklęknął by dmuchać na małe płomyczki skrzesane właśnie na kawałek suchej trawy. – Cóż to za modły nad rzeką sprawiać musicie? Bóg wszędzie was wysłucha, na tej polance też – rzekł nagle Dragiełło i przejechał kilka razy pilnikiem po metalowym trzpieniu. – Gadałem wam, że moje modły – odrzekł Szalbierz lekko poirytowany. – A do jakiego to Boga te modły wznosicie, jak nad rzeką je czynić musicie? – Do żadnego. – Jakże to: do żadnego? – zdziwił się rycerz, unosząc brwi. – Ja się was nie pytam, do jakiego wy się modlicie, to już wasza sprawa, a nie moja. – Prawda to, prawda, ale wiecie, różne ja ludy spotkałem i o różnych bogach słyszałem nieraz, a i tu na tych ziemiach ludziska chodzą w las, by Swarożyca zaspokoić ofiarą z mięsa, a potem relikwiarz świętego Floriana na kolanach w Krakowie obchodzą, inni Trygławowi cichcem kadzidła palą, jeszcze inni – na północy – modlą się do Światowida, w kraju zaś całym stoją kościoły wiary Chrystusowej, ale o tym, że się modły wznosi, ale nie do Boga, to jeszcze żem nie słyszał. A do czego to w takim razie? Wybaczcie, że pytam, ale ciekawość mną kieruje... Szalbierz dorzucił kilka drew do ogniska i złapał za kociołek, by pójść po wodę do rzeki, stanął przed rycerzem i powiedział spokojnie, patrząc mu w oczy: – Do rzeki się modlę. Do słońca. I do wiatru też. Do deszczu modły wznoszę, by nas oszczędził w drodze. Takie to są modły. Takie matka moja wznosiła, gdym z nią na wozie przez świat wędrował. Do ognia też modły wnoszę. On jest żywy i spali to, co w ludziach złe. W stepie do wiatru modły wnoszę, by w plecy mi wiał, gdy jadę, a nie w twarz. Takie to moje Bogi – słońce, wiatr i deszcz... – Gadacie, jak pogański pies – syknął groźnie Dragiełło, burząc się w sobie – jeden jest Bóg, i wiarę w Jego Syna trzeba w sercu nosić. – Widzicie, rycerzu, znam ja doskonale tego Boga, znam. – Znasz? – Znam. Jak mi matka pomarła to mnie do Tyńca zwieźli, do klasztoru. Tam mnie ojciec Damian przygarnął, potem i ojciec Albert. Na mnicha chcieli mnie chować, pisma uczyli, ale... – Ale cóż? – powiedział Dragiełło, odkładając metalowy trzpień – szalbierskie w was serce zawrzało? – Może i też... – Cóż zatem? – Sam nie wiem tego rycerzu. Może to, że duch we mnie wolny? Że na drodze mi być to ja czuję, a w murach się zamknąć to przekleństwo, jakbyście ptaka do klatki włożyli? – Albo małpkę przykuć łańcuchem, jak żeście uczynili ze zwierzątkiem? – ironicznie spytał rycerz. – Ona przyjaciel, a nie zwierz. Wierzcie mi, że serce czasem płacze wieczorami po małpce. A łańcuch był, by żywota nie straciła. – Tak też i wam może chciano łańcuch założyć w klasztorze? Dla żywota? A nie dla niewoli? – Może – zaśmiał się Szalbierz – ale wiecie, wam powiem, bo jesteście przyjaciel – ten Bóg wasz, rycerzu, dla mnie za słaby na ten świat jest, za słaby. Za płaczliwy jakiś... Wolę wiatr ze stepu... Jeruzalem odwrócił się odszedł w stronę wody, kolebiąc kociołkiem. Hanna patrzyła za nim, a wzrok jej stał szklisty, jęknęła cicho i nagle targnął nią szloch. Zaczęła zapadać się w
swój dziwny stan. Wilczek podniósł się, odrzucając derkę i wstał też Karlito, trąc oczy z niewyspania. Kobieta zadrżała na całym ciele, a Dragiełło uniósł się by jej pomóc, lecz wtedy z jej ust popłynął potok słów: – Słaby był ten ktoś, kto był i jakby go nie było. Drugi słabszy, trzeci przeklęty, czwarty niemy, piąty szaleniec. Szósty i siódmy z prawą ręką silną, lecz bez niej, z lewą ręką silną, lecz bez niej. Tak ich było siedmiu na to, siedmiu było. Jest i będzie, tak rzecze woda, tak dym się ściele, tak kamienie się palą i lecą z nieba. Wielkie kamienie z chmur spadają, a tam woda czeka na nie. I smok pędzi gwałtowny z bram lasu, tysiące smoków, głowy ich ciemne widzę... Głowy... Rzeka głów ciągnie... Tysiące głów, pędzi, a siedmiu na nich... Rycerzy pięknych trędowatych. Ciało ich odpada, o Boże przybądź ku pomocy, ciało ich w kawałkach leci, spala się, drętwieje, odlatuje od kości, jak psy ich żrą, żre ich rzeka głów, wsysa w głębinę, siedmiu się zapada w bagno głów. Oczy w nich cienkie i szerokie, twarze w nich sine z bólu, ciemne z piekła, twarze ich zimne i gryzą oczami, gryzą prosto w serca, a tysiące ich, tysiące po horyzont. Płaczcie matki, dzieci swoje zabijcie, zabijcie przed nimi, w las uchodźcie, palcie łąki przed nimi, rwijcie chwasty z ziemi, pazury wbijcie im w oczy skośne... Bo pędzą wichry na nas... Ciemne wichry... Siedmiu ich będzie, siedmiu, a on z nim... Wierzcie mi i płaczcie, rycerze, płaczcie, i pędźcie... Rycerze błagam... Miecz przed wami... Jego szukajcie... On wyzwoli, on was wyzwoli, miecz będzie, a w nim wykute dwa imiona. Jego wznieście, łeb bestii utnijcie... Słaba jestem, lecz piękna. Piękna jestem od Boga piękna, lecz cóżeście ze mną, diabły, uczynili? Umilkła nagle i odzyskała świadomość, a z oczu jej popłynęły łzy, jak od dużego cierpienia. Po drugiej stronie ogniska stał Szalbierz i łykał ślinę przyglądając się Hannie. Dragiełło podbiegł do niej. – Co wam, panno? – spytał przerażony – wody wam nie podać? – Dziękuję – jęknęła – znowu nie byłam swoja, znowu coś mną szarpało, nie wiem co. Wilczek podbiegł do niej, usiadł obok i przytulił się. Drżał też cały i Hanna objęła go ramieniem. Dragiełło schował do swojego worka szlifowany element z metalu, i nawinąwszy kawałek brody na palec pomodlił się, klękając pod drzewem. Jeruzalem przyglądał im się przez chwilę, po czym i zabrał się bez słowa za sprowadzanie koni na łódź. Gdy przechodził brzegiem, ciągnąc wierzchowce za uzdy jego wzrok zatrzymał się na śladzie jaki zostawił idąc świtem po piasku. Podszedł z końmi, by zadeptały zostawione przez niego odciski stóp, a przy okazji by je napoić. Gdy zwiesiły głowy, czerpiąc ożywczą wodę z małej zatoczki, Szalbierz rozglądał się dokoła. Coś przykuło jego uwagę koło małej kępy krzewów. Zostawił konie i podszedł do oczeretu, po czym ukląkł i przejechał dłonią po piasku. Jego palce, z tłustymi, brudnymi śladami, od tłuszczu zalegającego w każdej zmarszczce skóry, teraz biegły z nieprawdopodobną lekkością po krawędzi śladu stopy, wyciśniętej przez dziecięcą nogę. Dotykał krawędzi tego śladu z taką uwagą, jak myśliwy tropiący zwierzynę, pragnący wczuć się w jej sposób myślenia, wejść w jej żyły, zrozumieć jej instynkt, stać się przez moment jej częścią, wniknąć w nią duchem i zespolić się, by potem w doskonały sposób dopaść ją w takim momencie, gdy ona nie będzie się niczego spodziewać. Patrzył w górną stronę rzeki i widział kolejne ślady, biegnące bokiem, podążające kilkanaście metrów obok miejsca którym przebiegł on sam. Twarz mu stężała i zmartwiała, jak od włożenia w zamarzniętą taflę jeziora. Splunął i zaklął patrząc w dal, jak myśliwy oceniający sytuację. – Bękart – wycedził przez zęby i zacisnął pięść, aż pobielały kostki. Zebrał ślinę w ustach, wstał i strzyknął zawartością ust na piach, tak że pienista ciecz uderzyła w sam środek chłopięcego śladu. Wyprostował się i wrócił szybko do obozowiska. Zerknął na chłopca, lecz ten unikał jego wzroku, pomagając Dragielle prowadzić Zebuba na
pokład łodzi. Zebrał więc swoje rzeczy, zarzucił worek na plecy i poszedł w stronę zatoki, by przygotować barkę do drogi. Musieli okręcić jej dziób przed wprowadzeniem koni na pokład, gdyż inaczej osiadłaby za mocno na piachu i nie dałoby się jej wypchnąć dalej, więc weszli wraz z Dragiełłą po pas w wodę i złapawszy za dziób, z wielkim wysiłkiem obrócili ją w dobrą stronę, a potem spuściwszy deski prowizorycznego trapu do wody, wprowadzili konie na pokład. Potem musieli pchać z tyłu, by zeszła z mielizny, a na koniec wskoczyli sami do środka. Jeruzalem pilnował mocno swojego worka i przywiązał go tak, by rzemienie przechodziły przez otwór wiosła sterowego. Próbował złowić spojrzeniem Wilczka, lecz ten nadal unikał jego wzroku. Wyruszyli w dalszą drogę, płynąc środkiem snującej się powoli rzeki. Dragiełło zajął miejsce na dziobie, stając jedną nogą na wznoszącej się w górę belce i trzymając się dłonią linki mocującej maszt do podstawy dziobu. Patrzył w przód, jak kapitan okrętu, a jego czujne oczy przeczesywały oba brzegi w poszukiwaniu niebezpieczeństwa, Wilczek zawiesił się całym ciałem na jednej burcie, tak że wchodziła mu ona pod pachy i smętnym wzrokiem patrzył na krajobraz przesuwający się przed oczami; Hanna siedziała wsparta o maszt i chyba drzemała, zawinięta w derkę; konie wydawały się dość spokojne, najwyraźniej przyzwyczaiły się do tej podróży i stały nieruchomo, jeden obok drugiego, czasem tylko ruszając kopytem, bądź machając nagle ogonem. Jeruzalem prowadził łódź pewną ręką, patrząc przenikliwie w przód, siedząc na tylniej części burty wychodzącej w zwieńczenie rufowe. Jedną nogą przycisnął róg swojego worka do ziemi i zdawał się być całkowicie zatopiony w tym, co widzi z przodu. Karlito znowu położył się na samym dnie i patrzył w niebo. Kłębiaste szare chmury wiszące mu nad głową nastroiły go tak, iż w końcu zaczął gadać do siebie, lecz tak aby wszyscy słyszeli: – Ot i na co przyszło, karłu, co wiódł żywot spokojny pod tynieckim klasztorem, w misce zawsze co znalazł, jak głód mu dokuczył, garniec miodu też się zdarzył, czy piwa, albo i dwa nawet. Jak z jasnego nieba rycerz się nagle pojawił z jedną małpą, znaczy się z Szalbierzem i jego małpą, a potem już wypadki tak się potoczyły, że więcej żem nie przeżył przez wszystkie dni moje, jak przez te ostatnie. Wszystko tak się na tym światku poprzewracało, że się zda mi inne od reszty. Ot i patrzę na niebo, a na nim obłoki ciężkie płyną. Obłoki, jak obłoki, myślę sobie, braciszkowie moi, są one jednakie zawsze, gdy na nie spojrzeć z dołu i jakbym tak na trawie leżał koło gospody w Tyńcu i po miodzie by mi się we łbie kołatało, to bym takie same obłoki widział. Aleć teraz inaczej jest, bo obłoki, i owszem na niebie są, lecz pod garbem co innego, bo nie trawa w Tyńcu, a deska na jakiejś łodzi. A gdzież deska na łodzi do garba pasuje, braciszkowie moi? Prosta jest ona całkiem, a nie wygięta do krzywizny, co ją karzeł ma na plecach i stąd niewygoda płynie. Tu Karlito zaczął się wiercić, jakby dla pokazania całemu światu, jakie niewygody go spotykają, po czym dalej snuł filozoficzne rozważania: – Tak też i braciszkowie moi, cały świat jest urządzony: raz go widzisz tak, a jak kto cię kopnie, to do góry nogami i tylko nie wiadomo, co prawdziwe, to przed kopniakiem, czy też to właśnie, co po nim jest. Tak też i myślę sobie, braciszkowie moi, myślę, a od myślenia jestem dobry, bo tak mnie matka natura wyposażyła, że nóżki mam króciutkie, ale rozum podwójny, więc myślę, że to chyba jakiś sen musi być, a nie prawda, co mnie spotyka. Gdzie jestem? – pytam sam siebie i odpowiedź mi z trudem przychodzi. Dokąd ty płyniesz, Karlito, z kim i po co? – jeszcze się zapytuję i też nie wiem. Wolny byłem, jak ptak siedząc na furcie i żebrząc, a teraz na służbie u rycerza pozostaję, jako giermek. Mogłem smrodem sobie miejsce robić w kościele na uroczystości, a teraz mnie w jeziorze myją. Mogłem pić ile wlezie, a teraz mnie za język mój pan bierze. Kiedyś bałem się tylko much, że ugryzą w czasie snu, a teraz za mną bieży banda Czarnych Rycerzy i, nie daj Boże, klątwa kochanej Skumny. Wieszczka
jakaś gada, żem rycerz i że na mnie spoczywa coś, czego rozumem pojąć nie mogę, chociaż mam dwa. Po miecz mam płynąć, a ja pytam sam siebie: jaki i po co? Jest li jakiś kędy, czy go nie ma? Jaki? A jak mara to tylko, braciszkowie moi? Jak zwid leśny? Jak ja dalej śpię pod gospodą w Tyńcu i zaraz mnie kto kopniakiem obudzi? W tym momencie pisnął Karlito głośno, bo właśnie Jeruzalem wymierzył mu mocnego kopniaka. Karzeł popatrzył na niego, jak książę na chłopa, co się zachować nie umie i odsunął się urażony w stronę Wilczka, ale nie gadał już nic więcej. Wydął tylko dolną wargę, na znak pogardy dla tych, co nie są w stanie pojąć mądrości jego rozważań i przechodzą tylko do siłowych argumentów. Z biegiem czasu powietrze stawało się coraz mniej przejrzyste, przechodząc w rodzaj wszechobecnej mgły, a raczej jakiegoś oparu wilgoci, jaki spływał z chmur delikatną mżawką. Nie padało, lecz wszystko zaczęło pokrywać się wilgocią: deski okrętu, sierść koni, zwinięty żagiel, ubrania i włosy. Widoczność zmalała i teraz Dragiełło stojący na dziobie pokazywał ręką Szalbierzowi, w którą stronę kierować dziób. Po obu stronach widniał ciemny las, ale oni widzieli jedynie stojące najbliżej brzegu drzewa, reszta zatapiała się w szarym, wodnym pyle. Nie śpiewały ptaki, pochowane gdzieś daleko pod listowiem i nie szumiały liście, bo wiatr ucichł całkowicie. Nurt zwolnił tak, iż chwilami można się było zastanawiać, czy łódź jeszcze płynie w tej mlecznej kaszy, czy już stoi, osiadłszy na jakimś piasku. Płynęli teraz bliżej prawego brzegu, tak, że nad nimi prawie zwieszały się gałęzie pochylonych drzew. Gdy mijali jedne i zdawało się, że dalej będzie jakaś szersza, wolniejsza przestrzeń, wtedy pokazywały się następne, coraz to nowe i nowe, wykrzywione w konarach, jakby były łapami wielkich zwierząt zastygłych nad nimi w dziwnej pozie. Wilczek patrzył do góry na gałęzie, a Karlito wyjął z łachmanów swoją procę i ocierając nos z wilgoci rękawem trzymał skórkę procy w jednej dłoni, a w drugiej znaleziony nad brzegiem kamień. Chłopiec zaś ściskał w ręku rękojeść jednego z noży. Dragiełło stał nieporuszony na dziobie i patrzył cały czas uważnie przed siebie, a także sprawdzał wysokość konarów i spoglądał w tył, w stronę masztu, bacząc czy łódź przepłynie pod nimi. Cały środek rzeki był tu jednak rodzajem piaszczystej mierzei, toteż można było płynąć tylko bokiem, pod zwieszającymi się drzewami. Po brodzie Dragiełły zaczęła spływać skraplająca się woda, a on co pewien czas strząsał ją palcami. Na szczęście żadne z drzew nie leżało w wodzie, ani też nie zwieszało się tak nisko, by ich zatrzymać. W jednym tylko miejscu Jeruzalem musiał skoczyć do wody i lekko naciągnąć linkę przywiązaną do masztu, by barka zmieściła się pod niskim konarem. Ta zła widoczność i woda wisząca w powietrzu spowodowały, że Dragiełło zaczął być zmęczony od wypatrywania kolejnych przeszkód – drzewa pojawiały się z mlecznej opończy spowijającej rzekę w ostatniej chwili, jak mroczne zjawy wyłaniające się nie z tego świata, więc i uwaga musiała być bardzo napięta. – Pozór! – krzyknął nagle Dragiełło i Jeruzalem szybko ruszył wiosłem, a łódź skręciła w bok i dobiła dziobem do chaszczy i korzeni zwieszających się ze skarpy. Nurt zaczął od razu okręcać barkę, naciskając na tył, więc w krótkim czasie mogła stanąć w poprzek, co nie byłoby dobre. Szalbierz bardzo mocno odepchnął się wiosłem od dna i w ten sposób tył łodzi zbliżył się do krawędzi skarpy. Wyciągnął się cały i chwycił wystające z piaszczystego obwisu podmyte korzenie. – Za korzenie tam chwyćcie, za korzenie! – krzyknął do rycerza, by w ten sam sposób unieruchomił dziób łodzi, a gdy to się udało, przewiązał sznurem jeden z korzeni, by przycumować do tej chybotliwej, ale jednak w miarę pewnej przystani, i przeciskając się między końmi, zaniepokojonymi i rżącymi, przedostał się na dziób. – Co tam widzicie? – spytał rycerza. Dragiełło tylko pokazał ręką w przód. Kilkanaście metrów dalej, na jednym z poziomych, wyciągniętych nad wodą konarów wisiał człowiek. Na tyle nisko, że do kolan prawie był
zanurzony w wodzie, a sznur okręcał szyję i szedł dużo wyżej, aż do gałęzi. Więcej nie było widać z tej odległości, bo mgła spowijała wszystko szczelnie. – Opłyniecie? – spytał Dragiełło. – Opłynę – odpowiedział spokojnie Szalbierz – ale wy weźcie drugie wiosło i odpychajcie najpierw dziób na lewo, a potem wisielca przytrzymajcie do boku, żeby się nam o pokład nie otarł. – Dobrze – odrzekł rycerz – nie pozwólcie patrzeć chłopcu. – Niech się uczy życia – odpowiedział Szalbierz i wrócił do steru. Odwiązał cumę i powolutku ruszyli. Mijali wiszącego trupa bardzo ostrożnie, a gdy byli blisko, Dragiełło wsparł się o niego wiosłem i pchnął go, by odsunąć. W tym momencie z ramienia wisielca zerwał się wielki kruk, wydziobujący mu twarz i odleciał z wrzaskiem, a wszyscy w łodzi wzdrygnęli się. Trup miał wyjedzone przez ptactwo oczy, nos, uszy i wszystkie miękkie części twarzy, tak, że wydawało się, iż patrzy na nich tylko strasznymi, czarnymi otworami. Nogi, pozbawione spodni i wsunięte w wodę, były do kolan objedzone przez jakieś zwierzęta, więc gdy zobaczył to Wilczek, otworzył usta, jakby chciał głośno krzyczeć i wydał z siebie potworny jęk. Zaczął szlochać, podbiegł do Hanny i schował się u niej pod derką, skąd widać było tylko targane płaczem ruchy pleców. Reszta milczała z ponurymi twarzami, a gdy łódź minęła wisielca, Jeruzalem splunął na wodę. Po chwili we mgle pojawiło się kolejnych dwóch wiszących i minęli ich w ten sam sposób, odsuwając za pomocą wiosła. Potem drzewa zaczęły ustępować i zobaczyli kontury sioła. W mgle sterczały wypalone kikuty domostw, na których siedziały stada wron. Gdy podpłynęli bliżej zerwały się z potwornym wrzaskiem i odleciały nad las.
ROZDZIAŁ XIX
Szarobura zawiesina unosząca się nad wodą była gęsta, jak dym. Pokrywała świat tak, iż mowy nie było, aby dostrzec drugi brzeg rzeki, stojąc po jednej jej stronie. Była samą wilgocią, esencją, parującą mgielną warstwą tak szczelną, jak wojłok i gdy tak się na nią patrzało, to zdać się mogło, iż ktoś siedząc w wysokich niebiesiech wylał z góry wielki cebrzyk wypełniony mlekiem krowim nie białym, lecz sinym i brudnym, zmieszanym z wodą zaczerpniętą z kałuży. We śnie gorączkowym, czasem ogarnia człowieka niemoc. Leży on wtedy i dycha ciężko, a na oczy spływa mu owa poświata, ukrywająca kształty rzeczy i dająca powód sennym marom, zwidom, wszelkim koszmarom i nieuchwytnym majakom: coś pojawia się w myślach u chorego, lecz kształtu nie ma to wyraźnego, ktoś idzie, lecz twarz zakryta całunem, coś wypełza, lecz nie wiadomo, czy zwierz to, czy istota ludzka, widać kontur, lecz nie można odczytać szczegółu. Dopiero potem, gdy człowiek ów skupi się mocno i siłą woli rozpędzi mgłę opadającą mu z gorączki na powieki, wtedy uzyskuje jasność i ostrość widzenia, wtedy dopiero z nieodgadnionej plamy wyłania się rzeczywista istota, z rozmazanej szmaty ludzka postać, na nieznajomą twarz wypełzają rysy matki, lub brata, wtedy widzi dopiero to, co jest prawdą, a nie majaczeniem. Tak też i w wilgotnej polewie, kłębiącej się nad rzeką, całkiem jakby nie z nieba, lecz z rzeki padał deszcz ku górze drobną mżawką, jakby właśnie na oczy niemoc z gorączki spłynęła, pojawiła się łódź. Najpierw kształt jej ciemny, jak zapowiedź i oddech przed krzykiem, wyłonił się z oparów, a potem powoli, metr po metrze, gdy nurt pchał barkę w przód, widać było coraz więcej szczegółów. Najpierw dało się poznać rycerza stojącego na dziobie: na głowie miał on szyszak prześwitujący tu i ówdzie dziurami wyżartymi przez rdzę, na twarz opadała część chroniąca nos z policzkami, zapięta u góry na metalowym kółku i podpięta łańcuszkami pod brodą, kaptur kolczy szczelnie zawijał szyję i głowę, tak że widać było jedynie spiczastą bródkę sterczącą wprzód z metalowej opończy, jak siwy szpic uzbrojenia, niżej ciało opięte było kolczugą, znać że łataną już dziesiątki razy, lecz nadal dającą potrzebną osłonę, w jednej ręce dzierżył on miecz, a w drugiej tarczę, z której farba odpadała płatami i tylko wytrawne oko mogło dostrzec na niej kształty smoczych łbów. Jedna noga rycerza wsparta była o wystający dziób łodzi, tak że stał on w pozie zdobywcy, przygniatającego łeb upolowanej bestii. Gdy łódź przesunęła się dalej, można było zauważyć, iż niżej, obok dumnie wyprężonego rycerza, starającego się przeniknąć wzrokiem mgłę, ustawiona była olbrzymia kusza, mająca niemalże rozmiary balisty, lecz przystosowana do strzelania z ramienia; potężna ta broń, ze strzałą nałożoną na leże, tkwiła oparta o prawą burtę, przy samym dziobie prawie, mierząc wprzód, w stronę, w którą płynęła barka, a na końcu tej machiny, skulony i przeczesujący brzegi wybałuszonymi oczami, tkwił karzeł o kapturze narzuconym na głowę, tak, że spod niego błyskały jedynie kaprawe ślepia. Rękę trzymał na spuście i co pewien czas patrzył na swojego pana, jakby pytając, czy przypadkiem nie należy właśnie zwolnić naciągu naciśnięciem palca na małą dźwignię. Dalej za nimi, w okolicach masztu tkwiła na pokładzie grupka koni, w tym sześć przepięknych, czarnych i szlachetnych rumaków, a dwa pośledniejszej maści i budowy. Między nimi widać było kobietę, która gładziła wierzchowce po bokach, uspokajając je, gdy rżały.
Na koniec stał przy sterze mężczyzna o muskularnej budowie ciała, ciemnych, wschodnich rysach i z włosami zaczesanymi gładko do tyłu. Mężczyzna ten trzymał w jednej ręce wiosło sterowe, a w drugiej srebrzystą szablę, błyskającą we mgle szaro-stalowymi ognikami. Trochę bardziej z przodu, ze dwa metry przed sternikiem, przy prawej burcie siedział mały chłopiec o blond włoskach i spojrzeniu wielkiej sowy, ubrany w zwykłą zgrzebną koszulinę i ściskający przy piersiach trzy, tej samej wielkości, noże. Malec patrzył na brzeg bardzo uważnie. Tak to łódź z Dragiełłą, Karlitem, Hanną, Wilczkiem i Jeruzalemem byłaby widziana przez kogoś, kto stałby na maleńkiej wysepce pośrodku rzeki, patrząc jak wypływają w jego stronę z mglistych oparów unoszących się nad rzeką. Tak by widział ich ktoś, gdyby tam stał, lecz wysepka była zamieszkana jedynie przez piżmaka, który widząc posuwający się w jego kierunku wielki, ciemny kształt, czmychnął pod wodę z pluskiem. Oni przesuwali się wzdłuż brzegu, w najwyższej ostrożności, przyglądając się temu, co dało się zobaczyć wśród siwej osnowy wodnej. Gdy odległość od osady zmniejszyła się, dało się rozpoznać kształty wypalonych ścian, kikuty krokwi, belki sterczące nagle w niebo, jak patyk wetknięty w wełnę, a wszystko to składało się na obraz zniszczonej i spalonej wsi. Dragiełło wciągnął w nozdrza powietrze i poczuł zapach spalenizny, mokrego węgla, spopielonej słomy ze strzech, przemieszany z wilgotnym odorem padliny. Nie dało się zobaczyć całego sioła – musiało ono ciągnąc się dalej, aż po las, zajmując zapewne jakąś większą polanę nad rzeką, lecz w tej mgle widać było jedynie fragmenty leżących najbliżej, wypalonych domostw. Jedno z nich stało w miarę blisko wody i widać było resztkę ściany z bali, wraz z malutkim otworem okiennym, za którym nie było teraz nic, poza mgłą. Zdawało się nawet, iż to nie mgła znad rzeki, lecz dym unoszący się ze spalonej wsi, tak zasnuł świat szarością. Patrzyli w milczeniu, stojąc na łodzi, z dłońmi na rękojeściach mieczy i noży, z oczami utkwionymi w te dziwne, wyłaniające się z mlecznego oceanu, kształty umarłej wioski. W pewnym momencie, od ścian jednej z chałup oderwał się niewielki, ciemny kształt, ludzki, lecz mocno skulony, jakby okryty fałdami szmat i materiałów, z kapturem narzuconym na głowę, przebiegł od jednej ściany i zniknął za belkami innej. Kilka wron poderwało się w powietrze z krzykiem. Na tej wysokości zbudowano na rzece coś w rodzaju przystani, skleconej z żerdek ułożonych na poprzeczkach i wspartych na balach wbitych w dno. – Dobijamy! – krzyknął Dragiełło, patrząc uważnie na brzeg. Wydawało się, że dalej, przy budynku leżącym na granicy widoczności przebiegła następna skulona postać. Jeruzalem wstał: – Po co, rycerzu?! Płyńmy dalej! – Dobijamy, rzekłem! – mocnym głosem powtórzył rycerz, wsunął miecz do pochwy i zaczął odwiązywać linę zaplątaną na dziobie, żeby przycumować barkę do pomostu. Gdy zbliżyli się do niego zobaczyli cztery czółna, wysunięte na brzeg tu, gdzie łagodniejsze zejście do wody było zapewne głównym wodopojem sioła. – Panie, jak zechcecie wysłuchać sługi swego, to rzeknę z całej mocy swoich dwóch rozumów... – zaczął bełkotać lękliwie karzeł, lecz rycerz przerwał mu zdecydowanie. – Zamilcz – syknął, nawet nie patrząc na garbusa. Jeruzalem kiwał głową niezadowolony, lecz widząc przygotowania jakie czynił Dragiełło, chcąc nie chcąc, skierował dziób łodzi w stronę małego pomostu. Po chwili rycerz wyskoczył na żerdki i sprawnie obwiązał cumę o poprzeczkę jednego z bali. Szelest jakiś dał się słyszeć z tyłu między budynkami, od ściany oderwała się jedna ze skulonych postaci i dziwnie kłusując znikła gdzieś we mgle.
Jeruzalem podszedł na dziób łodzi i spojrzał pytająco na Dragiełłę. – Co też wam do głowy przychodzi, rycerzu? – Idę tam. – Idziecie tam? To sioło wypalone, po cóż wam tam iść? – Widzicie tych tam? – Widzę. Rycerz wyjął miecz z pochwy i przejechał palcem po brzegu, po czym spytał: – Wiecie, kto zacz? – Tego nie wiem – odparł Szalbierz – ale się domyślam. Jak i wy zresztą. – Znaczy: wiecie, kto tam biega we mgle? – Grobożercy? – Grobożercy – odparł rycerz i pociągnął nosem, bo wilgoć unosząca się w powietrzu przyprawiała go o katar. – Na cóż wam za Grobożercami się uwijać, rycerzu? – pytał dalej Jeruzalem, stojąc w łodzi i patrząc spokojnie na przygotowania rycerza, który właśnie wyjął tarczę z łodzi i zakładał sobie paski mocowań na lewą rękę. – Widzicie, Szalbierzu, tu właśnie jest rzecz, jaką tobie pojąć ciężko. Jam jest Dragiełło, herbu Kraplan, obrońca uciśnionych, pogromca smoków i wszelkiej gadziny, rozumiesz? I mam zasady święte, od których nie odstąpię... Jeruzalem chrząknął i podrapał się po głowie, a obok niego pojawiła się prosząca, zatroskana twarz Karlita, zaś z tyłu stanął Wilczek, a nawet Hanna podeszła i złapawszy się linki patrzyła z ciekawością. – Ale rzecz tę bierzecie pod uwagę, że w ten sposób opóźniacie naszą drogę? – spytał Szalbierz. Rycerz nie odpowiedział i zaczął dopinać paski i łańcuszki trzymające szyszak. – Karlito, wyprowadź Bela na brzeg, osiodłaj. – Panie, gdzież to? Mgła jest taka, że palec sobie można samemu w oko wsadzić, a wy będziecie się uganiać za stworami, w jakimś siole nad rzeką? – Karlito, dwa razy gadać do ciebie muszę? – Dragiełło popatrzył na niego twardo, więc garbus podszedł do trapu, i gdy Jeruzalem pomógł mu, dopychając wiosłem łódź do brzegu, osiodłał szybko Bela, a potem sprowadził go po deskach do wody, zostawił na brzegu i, oglądając się trwożliwie, popędził z powrotem na pokład. – Mądrze czynicie, panie Dragiełło? – spytała Hanna. Szalbierz stanął obok i trzymając się pod boki spytał po raz kolejny: – Może jednak cofniecie się, rycerzu? Ja wasz zapał szanuję, wierzcie mi. Lecz weźcie sobie pod rozważanie, że być może pościg za nami płynie, że Duchy zwiedziały się o nas, że na rzece jesteśmy... Wtedy czas utracimy, stojąc w tej wsi... – Cóż za lud, ci Grobożercy? – spytała dziewczyna patrząc na Jeruzalema. – Najbardziej ohydny ze wszystkich, o jakich słyszałem, choć o wielu strasznych rzeczach człowiek się dowie, gdy po świecie jeździ. Grobożercami zowią bandy dzikie, tworzone przez trędowatych i wyrzutki wszelkie, co po świecie chodzą. Ludzie z miast i wsi ich wyrzucają ze strachu przed chorobą, złością i morderstwem, bo te trzy rzeczy Grobożercy ze sobą noszą. Ciało im odpada od kości, bandażami je wiążą, by nie spadło całkiem, nie mają skrupułów żadnych i żadnym się nie kierują miłosierdziem, lecz jedynie chęcią przeżycia. A że sami za słabi są, by napadać innych, tak też i posuwają się za kimś silniejszym, kto ziemię łupi, a jak najeźdźca odejdzie, wtedy oni wkraczają, by się nasycić, tym co pozostało, trupy obeżreć z ludzkiego mięsa, kosztowności ostatnie spod ziemi wykopać, pierścienie z palców zabitych, jeśli zostawione, odgryźć, psy ugotować, dzieci żywe dobić, wszystko co się rusza do cna opalić. Tacy są...
– Matko Święta wyjednaj łaskę u Pana wobec grzechów tych ludzi... – przeżegnała się Hanna. – To nie ludzie, panno – szepnął Jeruzalem. Karlito też zaczął zmawiać modlitwy, a potem usiadł na łodzi obok Wilczka i razem patrzyli na to co się stanie. Dragiełło skończył przygotowania i podszedł do konia. Obrócił się i rzekł do nich: – Wy tu ostańcie, a ja sprawę mam do załatwienia. Wrócę niebawem. Jakby który podchodził ku łodzi, wtedy Karlito strzelaj z Adelajdy do każdej gadziny, co się zbliżyć do was zechce. Garbus rzucił się do kuszy i ułożył ją tak, by móc strzelać w stronę wsi. Dragiełło włożył nogę w strzemię, wspiął się i usiadł w siodle. Wyprostował się, poprawił, by dobrze siedzieć, złapał końcami lewej ręki za wodze, prawą wyciągnął miecz i grzbietem dłoni poprawił opadającą na twarz osłonę. Wewnątrz wsi przebiegło kilka postaci z prawej na lewą stronę, niknąc za ścianą. Słychać teraz było dziwne szmery, chrząknięcia i mlaskania, jakby mowa jakaś nieartykułowana dochodziła z oddali. Rycerz wykonał znak krzyża głownią Zedrzykaptura, spiął konia piętami i powoli, stępa, krok za krokiem, tak że wierzchowiec kolebał się z boku na bok, a on razem z nim, zaczął zanurzać się we mgłę. Na łodzi wszyscy zamarli. Hanna modliła się cicho, Jeruzalem przygryzał wargi i spluwał co chwila, Karlito leżał prawie na kuszy i delikatnie przenosił jej koniec z lewa na prawo, celując w ściany, belki, kawałki strzech, Wilczek ściskał w dłoniach swoje trzy noże, ocierając co chwila dłonie z potu. Dragiełło zaczął im znikać we mgle. Ciszę rozdarł nagle piekielny wrzask, jaki wydobył się z jakiejś potwornej gardzieli w głębi wsi. – Hleeeedwwiiiiighooooouuuuummmm! Nie było to żadne słowo, jakie ktokolwiek znał i nie przypominało żadnego języka, z jakim ktoś z nich mógł się zetknąć. Było, jak dziwny bełkot złożony z wielu liter przypadkowo ze sobą zbitych. Odbiło się od ściany lasu i zagrało mrożącym krew w żyłach echem. Jeruzalem rozejrzał się i nagle wzrok jego padł na róg leżący na stercie rzeczy wiezionych przez rycerza. Szalbierz złapał go, podniósł do ust i z całej siły dmuchnął. Mocny, niski, basowy ryk rogu odpowiedział na tamten krzyk, zdławił go i przydusił do ziemi. – Braaaaooooorrrrrruuuummmm! – zagrał wykonany z rogu tura instrument po raz wtóry i zdawało się, że aż ziemia zadrżała od niego, że mgła się rozstępuje, zaś trawa kładzie po sobie. Widać było, że w dali Dragiełło zatrzymał się i obrócił lekko w siodle, potem spojrzał dookoła siebie, podniósł miecz i krzyknął, prosto w mgłę, w las i w to nieznane, co go spowijało dookoła: – Bogiem sławiena Maryja! Chodźcie psy! Chwilę trwała cisza i nagle z wnętrza mgły śmignęło kilka oszczepów. Jeden przeleciał tuż koło głowy rycerza, drugi wbił się w tarczę, trzeci gwizdnął przy boku konia i poleciał w ziemię. Dragiełło spiął zwierzę i ruszył do ataku, znikając całkiem z pola widzenia pozostałych na łodzi towarzyszy. Po chwili ciszę w wiosce rozdarł przeraźliwy ryk, bliski raczej kwikowi zarzynanej świni, niźli odgłosowi wydawanemu przez ludzką istotę. Następnie dał się słyszeć tętent i rycerz znowu się pojawił, ale tym razem galopował prosto w stronę przystani, tuż przed nim uciekał jeden z Grobożerców, chroniąc głowę wielką, rosochatą maczugą i łopocząc w pędzie powietrza kilkoma warstwami szmat, płócien i bandaży spowijających jego sylwetkę. Do prawej nogi rycerza uczepiony był inny stwór,
trzymający się kurczowo łydki zaciśniętymi rękami, z nogami podkulonymi, by nie obijały się o ziemię. Z tyłu leciało jeszcze dwóch, trzech, a wszyscy mieli w rękach krótkie oszczepy. – Chleeeeej gooooo! – z oddali dał się słyszeć dziki skowyt. – Strzelaj do tych z tyłu, Karlito! – krzyknął Jeruzalem i z szablą w dłoni zeskoczył do wody. Trzej Grobożercy z tyłu stanęli i zamachnęli się oszczepami, by rzucić je w rycerza. Dragiełło tymczasem ciął z góry w tego, który uczepił się jego łydki i wpił się zębami w but, wyjąc opętańczo. Zedrzykaptur spadł na pokrytą wrzodami, zniekształconą głowę i odciął z niej pół twarzy wraz z uchem, a Grobożerca odpadł na ziemię i znieruchomiał. Karlito nacisnął spust i strzała pomknęła w stronę postaci o twarzach zakrytych ciemnym, przyklejonym płótnem, żółtych zębach, szczękach z których odpadały kawałki ciała, z oczami pozbawionymi powiek, bądź naciekającymi krwistymi żylakami; w stronę tych potworów zda się, a nie ludzi, stojących za plecami rycerza i mierzących do niego z oszczepów. Lecz karzeł nie potrafił strzelać z Adelajdy, więc bełt gwizdnął tylko w powietrzu i wbił się w sterczącą krokiew spalonej chaty. To jednak zrobiło takie wrażenie na trzech Grobożercach, że umknęli kołysząc dziwnie tułowiami i znikli w mglistym oparze spowijającym sioło. Jeruzalem dobiegł do tego, który uciekał przed koniem rycerza i unikając lecącej mu na głowę maczugi, ciął stwora w połowie brzucha, poziomym cięciem szabli, wyrzucając w powietrze kaskady krwi i kładąc Grobożercę trupem na miejscu. Dragiełło wstrzymał konia, wzbijając w górę fontanny ziemi. Bel zarżał i z oczami rozszerzonymi radością walki, zawrócił prawie w miejscu i wydał z siebie głośne parsknięcie. – Dobra robota, kuglarzu! – rzucił rycerz, po czym odwrócił konia i podjechał do łodzi. – Naciągnijcie cięciwę i załóżcie strzałę – rozkazał, a gdy Karlito rozłożył bezradnie ręce, usiłując z pomocą chłopca rozwikłać znaczenie skomplikowanego systemu bloczków i linek dodał: – załóż haczyk na cięciwę i kręć tym kołowrotem od spodu! Potem zawrócił, by ruszać dalej w głąb sioła, lecz znowu zatrzymał go Jeruzalem: – Dragiełło, czy to konieczne? Jesteście pewni? – Tak mi mój nos gada, Szalbierzu, a wy już wiecie, że jak nos, to i serce! – Ale po co, rycerzu, w jakim celu? – Czasem zasada, kuglarzu, jest ważniejsza od celu. – Przecież tam nie ma nikogo, komu ratunek nieść można, nikogo! – przekonywał Szalbierz – wioska jest pusta i tylko te psy grasują, dajcież im spokój! – To nie psy! To gady najgorsze! – dumnie wyciągnął brodę Dragiełło – a potrzebujący też będzie, inaczej by mnie tu Bóg nie skierował! A jak jestem, znaczy, że trzeba! Uderzył konia w boki piętami i ruszył znowu stępa do przodu. Lecz tym razem Jeruzalem szedł z nim, obok konia, trzymając w ręku szablę i uważnie rozglądając się wokół. – A wy dokąd? – spytał rycerz – wracajcie na łódź. – Ja z wami, w sprawie długu jednego. – Już żeście go spłacili przed chwilą, nad brzegiem, wracajcie. Lecz Jeruzalem już nie odpowiedział tylko szedł na wysokości strzemienia pilnie rozpatrując boki, trzymając w jednej ręce swoją szablę, w drugiej długi nóż, a na jego piersi wisiał przewieszony róg rycerski. Z tyłu za nimi rozległ się wrzask Karlita: – Krwi nie dotykać! Panie, krwi nie dotykać! Trąd niesie! Krwi nie dotykać! Po chwili jednak karzeł umilkł i zajął się ładowaniem Adelajdy, a gdy już napięli ją, razem z chłopcem, padł na deski i zaczął ponownie celować w mgłę, zaś chłopiec ściskał swoje trzy noże, patrząc w mleczny dym i zaciskał nerwowo wargi. Malec wydawał się być tak oszołomiony tym, co się dzieje, iż nic prawie do niego nie docierało, znów zamykał się w sobie, a jego oczy robiły się szerokie, jak spodki. Tymczasem rycerz, z idącym obok Szalbierzem dotarli do wnętrza wioski i zatrzymali się. Znajdowali się chyba pośrodku czegoś, co mogło być kiedyś centralnym punktem sioła,
rodzajem głównego placu, na którym wszyscy się zbierali w czasie uroczystości. Dookoła było widać resztki spalonych chat, zaś obok nich wznosił się niewielki kurhan, a na jego szczycie stał kamienny posąg, unoszący się w niebo i pokryty napisami, kawał oszlifowanego kamienia, mającego kształt obelisku. – Chleeeeej goooo! – rozległo się nagle z jednej strony, za chatami, więc rycerz zasłonił się tarczą od tej strony, zaś Szalbierz przykucnął chowając się za kurhanem. – Tu nas mają na dłoni, rycerzu – szepnął – obejdźmy ich od tyłu. Dragiełło skinął głową i rzekł: – Ja tu zostanę, na wabia, a wy ich obchodźcie. Tarczę mam i Kundzia też mnie wybawi od strzał, a wy się podkradnijcie. Jeruzalem sięgnął do ramienia, zdjął z niego róg i przyłożył do ust, po czym dął bardzo silnie, a głos jaki wydał miał w sobie niepojętą moc, brzmiał we mgle, jak ryk jelenia sięgający do samych niebios. Nagle za chatami rozległy się szelesty, jakieś pohukiwania, zza wypalonych kikutów ścian oderwało się kilka sylwetek i pobiegło w stronę majaczącego dalej lasu. Szalbierz zagrał jeszcze raz i wstał patrząc, jak Grobożercy uciekają, a ich sylwetki rozpływają się we mgle. Zadął więc ponownie, na pokaz, wydychając całą zawartość płuc, aż oczy nabiegły mu krwią. – Umknęli – stwierdził spokojnie Dragiełło. – Umknęli – powtórzył za nim Szalbierz, po czym przyjrzał się swojej zakrwawionej szabli i z wyrazem obrzydzenia na twarzy zaczął ją wycierać o trawę. Dragiełło zsiadł z konia i rzekł: – Dzięki wam Szalbierzu. Uścisnęli sobie prawice, a rycerz spojrzał w dół, na pogryzionego, skórzanego buta, na którym jeszcze były ślady krwi i śliny. – Karlito ma rację, rycerzu, lepiej nie tykać tego teraz, wodą zmyć i nad ogniem osmalić, bo jeszcze się trąd na nas rzuci. Zawrócili w stronę łodzi i zaczęli iść odpoczywając po walce i uspokajając oddech. Dragiełło odpiął rzemienie zapinające szyszak pod brodę, poluzował zapięcie osłony na nos i policzki, zaś Jeruzalem wsadził nóż za pas. Na łodzi stał Karlito patrząc zniecierpliwiony i czekając co się wydarzy, a gdy zobaczył, że obaj wracają spokojnie, cali i zdrowi, wtedy westchnął głęboko i otarł czoło ręką, mamrocząc: – Dzięki święty Florianie i święty Antoni za opiekę nad biednym karłem. Dzięki ci, Swarożycu, żeś mnie nie pokarał za wiarę chrystusową ogniem trądu. Dzięki ci Skumno, że dalej trzymasz nade mną pieczę. Wilczek zaś zapadł w rodzaj swojego letargu, siedział z podkulonymi nogami, patrząc w przestrzeń, a Hanna próbowała go uspokoić gładząc po głowie. W tej to właśnie chwili, gdy już zdawało się, że zaraz wsiądą na łódź i odpłynął z tego przeklętego miejsca, gdzie diabły się chowają za każdym spalonym węgłem chaty, z oddali, gdzieś bardzo daleko, zza drzew dał się słyszeć głos, wołanie jakieś bardzo dalekie, przeciągły krzyk. – Słyszeliście? – spytał szeptem Dragiełło. Jeruzalem kiwnął głową. – Co to było? – pytał dalej rycerz. – Coś jak ludzkie wołanie, lecz słów nie szło rozeznać. Milczeli więc przez chwilę, aż w końcu Dragiełło doradził, by jeszcze raz zagrać na rogu, co też i Szalbierz od razu uczynił. A gdy dźwięk rogu wybrzmiał, wszyscy po raz kolejny zamienili się w słuch. Zdawało się, że cisza absolutna panuje nad całą wymarłą wioską, że
woda się tylko przemieszcza w powietrzu i kumuluje w drobne kłęby mgły. Przeleciał ptak z łopotem skrzydeł i wtedy znowu usłyszeli dalekie wołanie. – Woła ktoś! – stwierdził rycerz. – Woła – potwierdził Jeruzalem. – To i widzicie, że było trzeba Grobożerców gonić – stwierdził pogromca smoków oraz obrońca wszelkich uciśnionych istot i wsiadł na konia. – Panie, panie, cóż wy to? – zaczął krzyczeć Karlito i podskakiwać na łodzi – Za głosem panie idziecie, za głosem? Panie, nie wypada to rycerzowi po lasach się uganiać za każdym, kto krzyknie na was! Toć to srom nawet! Słuchajcie giermka swojego i na łódź wracajcie! Widziała to panna Hanna, co się z moim panem dzieje? Te ostatnie słowa skierował do dziewczyny, lecz ona nie odpowiedziała, a gdy garbus przyjrzał się jej uważniej, dostrzegł że znowu wpada w swój dziwny odmęt, a oczy szklą jej się jakoś i odpływają w niebyt. – Masz tobie, co za nieszczęście! – wyjęczał karzeł – Raz pan mój dzikiego rozumu dostaje, a za chwilę kobieta w szał popada. I jak tu przy rozumie pozostać, no jak? Po czym usiadł obrażony i nakrył się kapturem. W tym czasie rycerz razem z Jeruzalemem dojechali z powrotem do kurhanu, gdzie Szalbierz zadął po raz kolejny w róg. I znowu ktoś odpowiedział daleko, mocnym krzykiem. – Rozumiecie? – spytał Dragiełło. – Coś jak „ludziska” krzyczy. – Może być, że i „ludziska” – zgodził się Dragiełło i ruszył między wypalonymi ścianami w stronę lasu, a kuglarz szedł obok niego. Posuwali się tak stępa, przystając co kilkanaście kroków i nasłuchując, by utrzymać kierunek marszu w stronę, z której dochodziło wołanie. Po pewnym czasie wyraźnie słychać było męski, ochrypły głos, wydzierający się: – Luuudziska! Wjechali w gęsty las mieszany, gdzie wielkie, sięgające samego nieba drzewa wydawały się jak kolumny w katedrach wznoszonych przez budowniczych w dalekich krajach. Pod tym sklepieniem było mroczno i jedynie gdzieniegdzie trochę światła wnikało niżej, jak przez okienka mające dać oświetlenie wiernym. Widoczność zaczęła się poprawiać, im dalej byli od rzeki: najwyraźniej opary i gęsta mgła, były spowodowane silnym parowaniem rzecznego nurtu. – Luuudziska! – dało się w końcu słyszeć całkiem wyraźnie, a oni zorientowali się, iż w zupełnie naturalny sposób znaleźli się na ścieżce prowadzącej od wioski w tę właśnie stronę. W końcu dotarli do małej polanki i oczom ich ukazała się niewielka chatka, zbudowana z ciasno powbijanych leśnych pni, z dachem ułożonym z wielkich kawałów kory. Tuż koło strumienia znajdowała się przedziwna konstrukcja z kamieni różnej wielkości, od małych wypłukanych przez rzekę, do kawałów skał. Wszystkie one usypane były wokół grubego pnia drzewa, w którym ktoś poucinał gałęzie tak by cała górna część została uformowana w znak krzyża. Jego boczne ramiona zostały utworzone z idących poziomo konarów, zaś część pionowa została przycięta i uformowana siekierami. – Ludziskaaaaa! – doszedł ich znowu rozpaczliwy, wydobywany już resztką sił głos. Zadarli głowy, gdyż wołanie dochodziło gdzieś z góry, z pomiędzy gałęzi potężnej lipy. Podjechali bliżej i zaczęli się przyglądać. – Och, jakie to szczęście, że Bóg was zesłał, rycerze mili, jakie to szczęście! – usłyszeli jęki, lecz nadal nie widzieli, kto je wydaje. Objechali więc pień dookoła i wtedy zobaczyli wiszącego w górze, prawie przy szczycie drzewa, mężczyznę. Był potwornie gruby i z jednej strony widać było tylko tłuste nóżki fikające nad gałęzią, a z drugiej zwieszała się jego górna część tułowia. Brązowy ubiór
zaczepiony był o kawał ułamanej gałęzi w taki sposób, iż grubas nie mógł się ruszyć ani w jedną, ani drugą stronę i był unieruchomiony na szczycie lipy. – Co tam robicie? – krzyknął Jeruzalem. – Jak: co robię? – odkrzyknął mężczyzna – toć nie widać, że dyndam, nie przymierzając, jak zając, co ma skruszeć na wietrze? – To widać, ale rzeknijcie, kto jesteście? – znowu krzyknął Jeruzalem. – Przecież, że nie Szymon Słupnik! – odkrzyknął poirytowany głos – możecie nie wypytywać teraz, lecz pomóc mi zejść, bo sam nie dam rady, gdyż ciało mam osłabione pustelniczym żywotem? Jeruzalem odkrzyknął, iż już się wdrapuje na drzewo, wspiął się po kilku gałęziach, podciągnął tu i ówdzie, wsparł stopy o zagłębienia w korze i w końcu dotarł na wysokość wiszącego mężczyzny, złapał za gałąź, na której ów wisiał i za kraniec sukni, po czym szarpnął tak, że tłuścioch został uwolniony z pułapki. Pomógł mu schodzić krok za krokiem, wspierając go i podstawiając bark pod jego tylnią część ciała, którą to właśnie grubas się wspierał o Szalbierza schodząc i sapiąc niemiłosiernie. Na koniec zaś, cały czerwony z wysiłku zdyszany i spocony stanął na ziemi. Ubrany był w typowy, brązowy habit pustelniczy, lecz jego rozmiary były tak potężne, że nikt jeszcze takich chyba nie widział, bo można by z tego jednego przyodziewku uszyć ze trzy na chudszych braciszków zakonnych. Otarł tłustą ręką spocone czoło i popatrzył na swoich wybawców. Twarz miał całą czerstwą, grubiutką, układającą się w naturalny uśmiech pod wałkami tłuszczu, trzema chyba podbródkami, i wielkimi różowymi policzkami, w których świeciły szczere, zadowolone z życia oczy, a nad nimi sterczały jasne, postrzępione brwi. Całość twarzy zwieńczała łysinka, okolona rzadkimi, falującymi, jasnymi jak żyto, włoskami. – Bóg wam zapłać dzielni rycerze, Bóg wam zapłać – przeżegnał się i skłonił lekko, gdyż na więcej nie pozwalał potwornej wielkości brzuch noszony z przodu. – Modlitwą wam odpłacę w waszej intencji, gdyż w samą to porę, w samą to porę żeście mnie z opresji wyciągnęli – Jestem ojciec Dobrosław, sługa Boży w tej pustelni od wielu lat, jak żem za przykładem świętego Antoniego w las się udał. Komuż to zawdzięczam swoje uwolnienie, bym wiedział, jaką intencję przedstawić w trakcie mszy porannej? Na to rycerz poprawił się w siodle, zakręcił brodę na palcu i rzekł: – Jam jest Dragiełło herbu Kraplan, rycerz księcia Henryka, a także księcia Władysława i matki jego Grzymisławy, obrońca słabych i uciśnionych istot tego padołu, omnium primum vir dei, z nadania księżnej Jadwigi, błogosławionej nam wszystkim pani nieskalanej, a także pogromca smoków i wszelkich gadzin, wnuk w prostej linii świętego Jerzego i człowiek rycerskiego stanu, a duszy czystej! Po czym skłonił się pustelnikowi, a zakonnik aż klasnął z zachwytu: – Daj to Boże, daj to Boże, taka radość, że potomka świętego Jerzego napotykam, piękne to, piękne. – Mnie zaś zowią Jeruzalem – powiedział spokojnie atleta. – A to i podwójna radość, całkiem, jakby Miasto Pańskie mnie wybawiło od wiszenia na drzewie. Pustelnik westchnął głęboko i ze smutnym wyrazem twarzy zerknął na szczyt drzewa, na którym był zawieszony. – Dziękuję wam pokornie, dobrzy rycerze, gdyż niechybnie z głodu bym padł tam na wysokości. – Jakże to wam się udało tak wysoko wejść? – spytał Dragiełło. – Widzicie, jak te diabły wcielone się pojawiły, żeby pogorzelisko oskubać, wtedy też i strach taki ogarnął moje umęczone ciało, że dostało wigoru, o jaki sam bym go nie podejrzewał. Szybko byłem na górze, jak wiewiórka, tylko że zejść się potem nie dało...
Uśmiechnął się krzywo i przyglądał przez chwilę Szalbierzowi, a potem Dragielle, po czym spytał: – Pozwólcie, że spytam, dokąd to podążacie? – Wodą płyniemy... do Torunia... Jeruzalem spojrzał na rycerza i syknął niedosłyszalnie, a potem wywrócił oczami na znak, by nie zdradzać braciszkowi celu podróży, lecz Dragiełło zdawał się w ogóle nie przejmować grymasami Szalbierza. Zsiadł z konia i wyciągnął rękę, którą ojciec Dobrosław uściskał energicznie. – To weźmiecie ze sobą pustelnika, weźmiecie? – zaczął dopytywać się nerwowo i uśmiechać szeroko, by zyskać ich przychylność – miejsca trochę na łodzi się znajdzie? – Widzicie, bracie Dobrosławie, konie wieziemy... – zaczął tłumaczyć Jeruzalem, lecz braciszek rzucił się do niego i schwycił go za ręce. – Mnie tam konie nie nowina, nie nowina, nie raz żem w zimie łajnem wolim chatę ogrzewał, a jak gdzie się wcisnę z boczku, tak i przeszkadzał nie będę... A też i mam tu trochę czegoś, co się wam na wojaż spodoba, chodźcie za mną... Urwał w pół słowa prawie i pobiegł na tył chatki, gdzie złapał za krawędź wielkiego kamienia, leżącego zdawałoby się, że przypadkiem, zupełnie jakby go ktoś nie doniósł do kapliczki i porzucił w pół drogi. Pustelnik napiął mięśnie i poczerwieniał na tłustej twarzy, więc podbiegł do niego Jeruzalem, by mu pomóc. – Drąga tego podajcie, to łacniej pójdzie – Dobrosław pokazał głową na żerdź opartą o ścianę chaty. Za jej pomocą unieśli głaz i odrzucili na bok. Pod nim ukazała się jama wykopana w ziemi. – Toż i loszek mój niewielki, loszek niewielki – zaświergotał braciszek, po czym podkasawszy habit zszedł do jamy po belkach ułożonych, jak stopnie schodów. – Bierzcie no ode mnie – wychylił się po chwili, a zaraz też ukazał się dzierżąc w rękach opasłą beczułkę. Jeruzalem złapał ją za dwa krańce i postawił na ziemi. Za chwilę obok niej wylądował jeszcze skórzany bukłak i kilka pęt zasuszonej kiełbasy. – Wino, miód i kiełbasa! – powiedział sapiąc brat Dobrosław i wyszedł na powierzchnię, otrzepując ręce. Gdy zaś zobaczył pytające spojrzenia Dragiełły i Jeruzalema wyjaśnił rozkładając ręce: – Jako pustelnik wiodę życie pozbawione wszelkich wygód i oddaję się postom oraz wyrzeczeniom. Te zaś hojne dary pochodzą z łaski Bożej i zostały mi zesłane przez anielską opiekę od pielgrzymów, którzy mnie w mojej chatce nawiedzali. Ileż to łez musiałem wysłuchać, ile żalu wielkiego na swoje serce przyjąć... A pogańskich praktyk wiele się tu dzieje wokoło, oj wiele. Nawet i we wiosce jeszcze się uchował posąg Światowida, lecz co by książęcych wojów nie raziło, jakby rzeką tu spłynęli, na moje prośby rozliczne, twarze mu młotami otłuczono, co by bożek na świat nie mógł poglądać i ładu Chrystusowego burzyć. Samego jednak kamienia ruszyć nie dali, a też i swoje modły tam odprawiali czasem, cichaczem i nocą, żebym nie widział... Tak gadając zaczął się braciszek szykować do drogi i wszedł do swojej chatki, zaś Dragiełło i Jeruzalem szli za nim słuchając. – Ileż to nocy nie przespanych, ileż nocy na modłach strawionych za ich dusze, żebyście to wiedzieli. I jaka za to nagroda? Na tym świecie żadna i na tamtym chyba będzie jeno jakaś sprawiedliwość. W to wierzyć trzeba, wierzyć trzeba. Braciszek zaczął pakować do torby podróżnej kawały podeschłych placków, nadpleśniały pieróg mączny, suszone mięso, a potem zawiesił sobie torbę przez ramię i złapał w rękę kij pustelniczy. – No, kochani, w drogę nam trzeba, w drogę, na łódź – popatrzył na nich wesoło i pogodnie, czekając, aż wyjdą z chaty. Puścili go przodem, więc wyszedł i obrócił się do nich:
– Mgła teraz silna z wody idzie, tak też i żegluga się nadarzy nielekka – zamrugał wdychając rześkie powietrze – łacnie się to wam płynęło przez ten kraj? – Widzicie, braciszku, wielce pochlebia nam zamiar twój płynięcia z nami, lecz wiedzieć musisz... – zaczął tłumaczyć Szalbierz lecz przerwał mu w pół słowa. – Wiedzieć musisz, że honor to będzie dla nas, jak łódź naszą zaszczycisz, i z nami popłyniesz – rycerz dokończył rozpoczęte przez Szalbierza zdanie, po czym wbił spojrzenie w swojego towarzysza – zawsze i wszędzie uciśnionym nieść będzie pomoc rycerz Dragiełło, herbu Kraplan. – Weźcie no, młody człowieku, na barki tę beczułkę – powiedział zadowolony braciszek, po czym rozejrzał się, jakby żegnając się z miejscem, w którym przeżył tyle lat. – Tak to różnie Pan Bóg ścieżki życia przed człowiekiem ściele. Jednego dnia śpisz spokojnie, a drugiego już w świat ruszać trzeba – powiedział nagle smutnym głosem, a potem wykonał znak krzyża nad całą pustelnią – In nomine Patrii et Filii et Spiritus Sanctii Amen, niech będzie błogosławione to miejsce po wsze czasy, a duchy złe niech odpędzi stąd archanioł Gabriel mieczem swoim. Żal ruszać, ale wyboru nie ma... Dragiełło stanął obok, przyglądając się kapliczce, a potem zerknął w stronę sioła i spytał: – Kto taki wieś spalił i pomordował? Brat Dobrosław patrzył na strumień i przez chwilę nie odpowiadał, a nagle podniósł głowę. – O co żeście pytali? – Kto taki sioło ogniem wypalił, ludzi powywieszał? Braciszek zmarszczył czoło: – Wiszą gdzie jacyś jeszcze? Bo tych, co żem we wsi znalazł, pogrzebałem pod lasem, jak Pan Bóg przykazał, świeć Panie nad ich duszami. – Nad rzeką wisieli. Dobrosław pokiwał głową ze zrozumieniem i pochylił się do nich, a Jeruzalem podsunął się bliżej, by lepiej słyszeć wyjaśnienia. Twarz pustelnika nabrała teraz innego kolorytu, stężała trochę, jakby sięgnięcie pamięcią do godzin niedobrych wiązało się z bólem, do jakiego nie chciałby wracać. Wesołość jego też nagle znalazła inny blask, gdy zniknęła pod grymasem cierpienia – była rodzajem maski, jaką braciszek nałożył na siebie, by mniej przeżywać to, co zobaczył tu kiedyś, gdy najeźdźca obracał wieś w perzynę. Twarz jego pulchna i rumiana jak bochen, stwarzała pozór wesołej lekkomyślności, lecz w oczach palił się blask pożogi, na jaką musiał patrzyć wtedy z ukrycia. – Dobrze, żeście mnie znaleźli tutaj, jak dobrze. Męczeńską bym śmiercią zakończył życie pustelnicze, lecz widać Pan inaczej mi zamierzył. Jakbym na drzewie nie zmarniał od głodu, to Grobożercy by mnie w końcu odnaleźli i już bym pływał w jakim kotle u nich, a wiecie, że ludzi oni żrą, całkiem jak kleszcze, albo wszy... Od strony wsi dało się słyszeć dziwne pohukiwanie – jakby sowa krzyczała, puchacz jakiś, albo zwierzę zakleszczone we wnyku. Unieśli głowy i spojrzeli w tę stronę, lecz nic nie było widać za drzewami. – Na łódź wracajmy! – rzucił Jeruzalem – dzieciak tam czeka, z karłem i kobietą. – A Grobożercy mogą z gąszczy atakować, mogą z gąszczy! – grubasowi zadrgała lękliwie dolna warga – kamieniami rzucają dotąd aż padnie człowiek, a wtedy w ciało się weżrą, jak wilcy... – Idźmy, potem nam opowiecie, co się tu stało – rzucił Dragiełło i wsiadł na konia. Jeruzalem chwycił beczułkę i zarzucił na ramię. – Rzeknę wam, że miód tam niesiecie, to się będzie lżej nosiło – powiedział mu dla otuchy brat Dobrosław, chwycił bukłak, kiełbasę zarzucił sobie na kij i przewiesił przez plecy, po czym ruszyli tą samą ścieżką, którą trafili do chaty pustelnika.
Po chwili mgła stężała wokół nich, więc stawiali kroki, czujnie rozglądając się wokół. Dragiełło jechał trzymając miecz w prawej ręce, obok niego kroczył brat Dobrosław, sapiąc i pocąc się ze zdenerwowania, a na koniec szedł Jeruzalem z beczułką na plecach. Gdy wyszli z gęstego lasu i zobaczyli kontury wypalonych chat kąpiące się w jeziorze mgły, pustelnik szepnął do rycerza: – Czy kiełbasa nie zwabi tych ścierwojadów? Dragiełło kiwnął głową dla uspokojenia nerwów osoby duchownej, lecz jego oczy bardzo uważnie przeczesywały mijaną okolicę, ślizgając się po krawędziach opalonych ścian, kikutach krokwi, belkach i wiązarach, szczerzących w bieli wodnych oparów swoje czarne, zwęglone zęby. Znów rozległo się pohukiwanie i tym razem wyraźnie słychać było, że głos niesie się od strony łodzi. Dragiełło przyśpieszył nieco, dźgając boki konia piętami, a braciszek też musiał dotrzymać mu kroku, co natychmiast okupił Wzmożonym poceniem się. W końcu przeszli przez główny dziedziniec, minęli obelisk z odłupanymi twarzami światowidowymi, przemknęli cicho między chatami stojącymi od strony wody i wyszli na nabrzeże, tuż na wprost łodzi. Ujrzeli jej maszt kiwający się lekko pod wpływem naporu fali na burtę, a na samym dziobie stojącą, niewielką maszkaronowatą postać, zawiniętą w szmaty. Postać uniosła ręce i zahukała po raz kolejny, niczym sowa. – Daj, Panie Boże, toć Grobożerca na łodzi! – zląkł się brat Dobrosław i przeżegnał, lecz Dragiełło uspokoił go: – Nie lękajcie się, on z nami jest. To Karlito, rzezimieszek i łajdak, co go na służbę przyjąłem by zmądrzał pod wpływem rycerskiej nauki. Gdy zbliżyli się do samego pomostu karzeł wbił w nich swoje oczy, po czym wyjąkał z przejęciem: – Czemu panie nie hukacie, kiedy ja hukam? – Bom nie sowa – odpowiedział mu rycerz. Karzeł wykrzywił swą zarośniętą gębę i przyjrzał się pustelnikowi, który ocierał czoło z potu i zraszającej się mgły. – Aleć wielka osoba duchowna! – powiedział garbus z podziwem i przyklęknął, a potem przeżegnał szybkim ruchem. Z tyłu, przy maszcie siedziała zamyślona, nieobecna duchem, Hanna. Jeruzalem wkroczył na pomost i zdjął z ramienia beczułkę, po czym postawił na żerdziach i wskoczył do łodzi, by ją przełożyć do środka. Karzeł patrzył na to i mrugał oczami, nie dowierzając, iż widok, jaki ma przed oczami jest prawdziwy. Popatrzył z błaganiem w oczach na Dragiełłę. – Panie mój szlachetny, czy możecie zdradzić mi, co w środku się znajduje? – Miód – z tyłu, nad ramieniem garbusa rzucił Jeruzalem. – Miód? – Miód – potwierdził rycerz, a karzeł na niego z oczami tak wykrzywionymi, jakby zaraz miał buchnąć płaczem. – Uderzcie mnie mój panie, proszę – wyjęczał. – A to czemu? – Uderzcie, ten jeden raz was błagam, nade wszystko, uderzcie mnie prosto w moją zasmarkaną gębę. Dragiełło wziął zamach i palnął na odlew karła w pysk. Karlito zamrugał mocno, tak krew mu zagotowała się na policzku, a potem jeszcze raz popatrzył na beczkę. – Miód tam jest... – wyszeptał nabożnie. – No, miód – powiedział Szalbierz i zestawił beczułkę do łodzi. – Och, dzięki Ci, Panie, dzięki, nigdy już nie zwątpię w twe istnienie, przenigdy – karzeł zaniósł się szlochem i padł na kolana, jęcząc i bijąc pokłony. – Cóż ci to, karle? – zapytał Dragiełło i chwycił sługę za kołnierz w okolicach garba, po czym uniósł przyglądając mu się jak królikowi – dybuk cię opętał od tej mgły?
– Panie, nie uwierzysz mi, panie nie uwierzysz... – płakał karzeł. – No cóż się stało? – Jak żeście tak we mgle znikli, i nie było was i nie było i nie było... – jąkając się tłumaczył Karlito – a potem, jak panna Hanna swojego szaleju dostała i się oczy jej zamgliły, tak też i z lęku trząść się zacząłem, a potem pokusa mnie naszła straszna, by miodu się napić, czy piwa. Padłem na kolana, o tu, gdzie panie stoicie właśnie, i modlić się zacząłem gorąco. „Panie w niebiesiech!” – tak się modliłem, a żarliwie, jak nigdy dotąd – „Panie w niebiesiech, jeśliś tam jest, to Grobożerców mi nie nasyłaj i jak litość Cię weźmie nad twym sługą garbatym ześlij mi na tym pustkowiu spalonym choć kapkę miodu, kapkę maleńką bym mógł strach swój ukoić napitkiem. A jak kapkę ześlesz, tak tu na tym miejscu ci ślubuję, iż nigdy więcej nikogo nie okradnę!” Taki ślub panie złożyłem i zobacz... Nie minęła nawet długa chwila, a tutaj... Nie kapka, lecz beczułka cała! O, Panie, jesteś wielki, jesteś wielki, daruj żem nie wierzył... Daruj karłu, panie... Płakał dalej skulony, a z tyłu, spomiędzy koni uniósł się Wilczek, który do tej pory leżał tam zwinięty w kłębek i ściskał kurczowo swoje trzy noże. Chłopiec szedł w stronę pomostu na kolebiącej się łodzi, a oczy miał utkwione w pustelnika. Dobrosław otarł po raz kolejny czoło z wilgoci i nagle zmartwiał. Szczęka osunęła mu się, tak iż podbródki uwydatniły się mocno. Warga zadrżała mu, jakby chciał coś rzec, lecz nie mógł. Rycerz spojrzał na niego zdziwiony, Jeruzalem uniósł się mrużąc oczy. Kij pustelniczy wypadł z ręki Dobrosława i runął razem z kiełbasą na pomost. Chłopiec szedł powoli w jego stronę, minął Jeruzalema, po czym stanął przy samym dziobie barki, a następnie uniósł głowę, patrząc szerokimi oczami na brata Dobrosława stojącego na pomoście i drżącego, jak osika. – Dobry Boże – szeptem prawie niedosłyszalnym mówił do siebie pustelnik – Dobry Boże... Dragiełło bardzo powoli zdjął szyszak z głowy. Kropla zebranej na nim wody popłynęła wśród rdzawych plam, ominęła nitowania i metalowy, podbity nitami brzeg, po czym oderwała się od hełmu i spadła na czubek buta rycerza. Hanna uniosła głowę. Lekki wiatr podniósł jej włosy, tak że kosmyk przeleciał przez pół twarzy. Jeden z koni stuknął kopytem w dno łodzi. Załopotał delikatnie żagiel. Chłopiec pogładził rękojeść noża i patrząc w oczy pustelnika złapał ręką za dziób łodzi, postawił stopę na krawędzi burty, wspiął się i wszedł po niej na pomost. Podszedł do zakonnika i przytulił do jego wielkiego brzucha, przyciskając mocno głowę i zamykając oczy, jakby chciał zapomnieć o tym, gdzie jest i co się z nim dzieje. Dobrosław dyszał i drżał, oczy mu się zamgliły ze wzruszenia. – Dobry Boże, Ignasiu – położył swoją wielką rękę na plecach dziecka, przytulając chłopca mocniej do siebie. – Dobry Boże, Ignasiu. I rozpłakał się.
ROZDZIAŁ XX
Mgła była o poranku i nic się w lesie nie ruszało, ptaki nawet nie śpiewały, tak świat był uśpiony, gdy drakkar wyłonił się zza zakrętu rzeki. Delikatnie, jak pióra kacze łaskoczące pisklęta, wchodziły długie wiosła w wodę, nie wydając prawie chlupotu, zanurzając się cicho, jakby wioślarz szeptał, a nie wiosłował, jakby całował rzekę jak kochankę, rozpasanym oddając się żądzom, a nie pchał łódź po rzece. Tarcze wojownicy zdjęte już mieli z burt i do ramion przytroczone, pod nogami obnażone topory leżały i miecze krótkie jednoręczne. Na twarzach malunki się mieniły dzikie, we wszystkich kolorach, a w nich niebieski królował, jakby z nieba mieli oni płynąć, bezbożne bestie owe, a nie z czeluści piekielnych, a stamtąd ich żywot brać się musi – mówił Dobrosław wsparty o burtę, a obok niego siedzieli pozostali, zasłuchani w opowieść. Jeruzalem naciskał lekko na wiosło sterowe, patrząc w dół rzeki i wynajdując niebezpieczne wykroty, bądź mielizny. Wilczek zasnął wsparty o grubą nogę pustelnika, który gładził go czasem po głowie, zaś drugą rękę wspierał o swoje potężne brzuszysko sterczące przed nim, jak wielka beka. – Nadeszli więc cichcem, jako i mgła podchodzi od lasu: ani się spostrzeżesz a już jest, już ci kostki owija, już za kołnierz się wlewa, a ty nawet nie wiesz skąd i kiedy się wzięła – mówił dalej, biorąc tylko czasem oddech dla łyknięcia miodu z bukłaka. – I gdyby kobieta jedna po wodę, z samego rana, nie wyszła nad rzekę, tak też by do wsi weszli i nikt by się nawet nie zbudził, każdego by jak szczenię ukatrupili zanim by pisnął, lecz ona rozdarła się, ile miała sił. „Jaćwingiiiiiii!” – krzyczała, wierzcie mi tak mocno, że aż w mojej pustelni cichej głowę żem podniósł z mego skromnego posłania. Słucham ja wtedy, co zacz, co się dzieje i znowuż słyszę: „Jaćwingiiiiiii!” Habit zakasałem i biegnę na skraj lasu, a tu już pożoga i gwałt. Leci jeden z drugim, za topór chwyta, za widły, za kije, aleć tam woje były w boju wprawione, a tu wieśniaki zwykłe, więc i długo walka nie trwała, długo nie trwała. Ległem w krzaku i patrzę. Wyłapali szybko wszystkich, a tylko chodzili między chałupami i ogień rzucali na strzechy. Krzyk się poniósł straszny, a ja modlitwę żarliwą żem zmawiał leżąc na ziemi, bo rzeczy, którem widział, do tej pory mi spać nie dają, choć miesiąc już chyba upływa od tych wypadków, tak krew się lała i litości żadnej nie było. Białogłowy darli za włosy i na łódź, a mężczyzn bili od razu na śmierć. A potem do chałup rzucali na spłonięcie... Przerwał mnich na chwilę opowiadanie i chrząknął, bo pierś zaczęła mu się unosić żywiej na te wspomnienia. Pomilczał tak chwilę, jakby modlił się, lub zbierał myśli i wrócił do opowiadania: – Wtedy też wywiedzieli się, kto głową jest wsi i Sławoja na płac zaciągnęli, a potem do słupa przytroczyli, naprzeciw posągu Światowida. Obok niego trzech mężczyzn znaczniejszych też związali, co znaczy, że ktoś im gadać co musiał, bo skąd by wiedzieli, kto ważny we wsi, a kto nie. Tak mi serce waliło wtedy, wierzcie mi szlachetny rycerzu, tak waliło. Płakałem tak mocno, iż myślałem, że krew mi się z oczu puści, a nie łzy. Znałem tych ludzi lata całe, na posługę do mnie chodzili, dary znosili, żywili mnie sługę pańskiego, a ja dobrym słowem i nowiną ich wspierałem... A tak mi przyszło leżeć na koniec w krzaku i patrzeć, jak dychają, a nic wskórać nie mogłem... Bo cóż mogłem? No rzeknijcie, rycerzu, cóż mogłem – ja, pustelnik? Spojrzał błagalnie na Dragiełłę, który milczał nawijając brodę na palec. Jeruzalem splunął za burtę i patrzył w dal. Hanna siedziała pod masztem i zszywała coś wielką igłą zrobioną z kawałka metalu ofiarowanego przez rycerza z jego zbioru. Karlito miał wargę smętnie zwieszoną w dół i potakiwał pustelnikowi co chwila, jakby całkiem zgadzał się z jego
sposobem rozumowania. Dobrosław chlipnął smutnie, łyknął miodu z bukłaczka i prawił dalej: – Tak też i wyszedł na środek placu wódz Jaćwingów. Przez całą twarz blizna mu szła tak wielka, że z krzaków nawet żem ją widział, a brodę miał koloru ognia, albo też jarzębiny, jak się na jesień zbliża, jak się na jesień zbliża. Po obu stronach głowy wisiały mu spod hełmu warkocze, a na nim przytwierdzone miał zakrzywione rogi tura, które zaraz na wstępie bitwy umaczał w pierwszym trupie, jaki się mu nawinął, by krew na nich błyszczała. Na niebiesko mu lśniła gęba, malowaniem co każdemu ma rzec, iż się z Jaćwingiem potyka, z Jaćwingiem. Spodnie miał uszyte ze skóry i takiż kaftan, nabijany rogowymi płytami. Stanął okrakiem, oparł dłonie na pasie i krzyknął gromkim głosem, lecz całkiem nie zrozumiałem, bo po swojemu, a potem po naszemu zagadał, podchodząc do Sławoja. – Gdzie miecz, gadaj! – tak wrzasnął i złapał go za włosy i podniósł w górę jego głowę. I znowu: – Miecz! – krzyczał wściekły, a potem podszedł do innego z chłopów i rżnął go toporem z góry w rękę, tak że ją odrąbał jednym ruchem, wrócił do Sławoja i znowuż w ryk i kazał mu gadać, gdzie miecz jest. Sławoj nie wiedział... Sławoj nie wiedział... Pustelnik znowu urwał opowieść i zmrużył oczy, jakby to opowiadanie było tak trudne, że powodowało ból głowy. Sapał chwilę i ruszał ustami, lecz nic nie mówił, potem odchrząknął, jakby coś na gardle mu siedziało i lepiło struny tak, iż już słowa nie chciały wypływać z krtani. W końcu jednak wrócił do opowiadania: – Tak to leżałem i modliłem się gorącymi słowy, a pot ze mnie płynął, tak iż mokry byłem cały i z twarzy mi ciekło, jakby woda ze źródełka. Jaćwing zarąbał wtedy jednego z trzech, młodego Jabłonkę, szlachetnego chłopaka, co każdemu zawsze pomógł, do każdego jakie słowo miłe miał. Woj topór tylko podniósł, tylko podniósł, nad nim krwawy i ryknął znowuż i zażądał wydania miecza, który jakoby we wsi jest ukryty. – Miecza, mówicie? – zapytał Dragiełło nagle, przerywając pustelnikowi opowiadanie. – Tak o miecz jakiś się pieklili? – Tak, o miecz – prawił dalej Dobrosław – i rzeknę wam, iż wtedy sumienie mną targało, by wstać i krzyknąć, że ja wiem. Że wiem, gdzie miecz jest ukryty! Krzyknąć, by tamtych ratować, lecz zaraz myśl mi przyszła, że ratunku i tak nie ma, a i mnie, jako i tamtych też tak samo Jaćwingi zatłuką, a jeszcze miecz w swoje łapska dostaną. Sławoj milczał, a on też wiedział, lecz zacisnął się i milczał... Jeruzalem skrzyżował spojrzenie z Dragiełłą, a Karlito zaczął wiercić się niecierpliwie, spoglądać to na Hannę to na Dobrosława i najwyraźniej chciał wtrącić się do rozmowy, lecz zobaczył jak długi palec jego pana ląduje tuż przed jego ustami, co mogło znaczyć jedynie to, iż na tę chwilę należy zamilknąć i słuchać. Zaczynało zbliżać się popołudnie, a że nadal było pochmurno i mokro, więc i ciemności nadchodziły szybciej. Jeruzalem słuchając opowiadania mnicha zaczął rozglądać się po brzegach, by gdzieś na noc przycumować. Brat Dobrosław naoliwił gardło kolejnym, sporym łykiem miodu z bukłaka i ciągnął dalej: – W końcu się jeden wygadał z tych trzech. Śmierć mu zajrzała do oczu, śmierć zajrzała, daj mu Panie żywot wieczny, daj Panie. Skomleć zaczął nagle jeden z tych, co żywi jeszcze byli, a jęczał jak pies, którego się chce ubić. Podszedł tedy ten Jaćwing do niego, za twarz złapał od spodu ręką i wykrzywił ku sobie i pochylił się, bo tamten cicho gadać musiał. I w końcu wygadał się o bartniku, niebożę, ja go nie winię, wygadał się, boć życie chciał zachować biedaczyna... – O bartniku? – spytał Dragiełło zaciekawiony – Cóż za bartnik? – O bartniku – potwierdził grubas i westchnął gładząc po głowie śpiącego chłopca, po czym dodał:
– O tym co właśnie chłopak u niego żył, o tym samym. Tutaj też, rycerzu, do tego miejsca dochodzę, że o Ignasiu opowiem to, co sam wiem, co poznałem dwa lata temu, jak go do nas zwieźli. – Zwieźli do was? Kto? I w jakim celu? – zmarszczył brwi Dragiełło. W tym momencie w rozmowę wciął się Jeruzalem. – Ciemno już będzie, obóz trza postawić – powiedział chłodno i spokojnie, sterując tak, by łódź płynęła w miarę blisko brzegu. – Przy ognisku opowieść skończycie – stwierdził Dragiełło i poszedł na dziób wypatrywać miejsca dogodnego do lądowania i bezpiecznego spędzenia nocy. Rzeka na tym odcinku zakręciła i biegła już ze wschodu na zachód, co znaczyło, iż niedługo zbliżą się do Płocka, w rejon gdzie więcej będzie wojsk księcia Konrada, który tego roku przywilej lokacyjny płocczanom nadawał, tak i też w tym grodzie zimę spędzić postanowił. Szalbierz z Dragiełłą nadal pragnęli zostać niezauważeni, więc i miejsce należało tak wybrać, by miasto mijać nocą, a nie w dzień. Toteż i za chwilę trzeba było już lądować, by do okolic Płocka dotrzeć na wieczór następnego dnia i po cichu przepłynąć mimo. Wisła w tym miejscu nabrała z powrotem szerokości i głębokości na tyle dużej, iż przeprawienie się z jednego brzegu na drugi sprawić by musiało wiele kłopotu. Oni trzymali się nadal prawej strony, obserwując linię drzew na brzegu i jaśniejsze miejsca, gdzie las ustępował wielkim łąkom. W pewnej chwili dostrzegli większe rozlewiska. Wśród nich ciemniała kępa drzew stanowiąca jakby wystający cypel. Jeruzalem skierował dziób w jego stronę i po chwili okazało się faktycznie, że jest to niewielki półwysep, wrzynający się w środek nurtu, jak mierzeja i tworzący wewnątrz niewielką zatokę osłoniętą z trzech stron lasem, a z czwartej wychodzącą na bagna i rozlewiska. Wpłynęli do środka i łódź zanurzyła się w ścianę trzcin, która za chwilę zamknęła się za nimi, tak, iż niepodobna było znikąd ich zauważyć. Miejsce było doskonałe na postój, szczególnie, iż Jeruzalem po chwili znalazł niewielką polankę, na której mogli bez obawy rozpalić ognisko, nagrzać wody i nagotować zupy. Trzeba było też zadbać o prowiant, gdyż kończyło się suszone mięso. Gdy tylko wyładowali się po zrzuconych z burty deskach, Szalbierz zaczął szykować pułapki na ryby z kawałków znalezionej kory, nici wyprutej z derki i małych haczyków wziętych z żelaznych zapasów od Dragiełły. Na ich koniec atleta ponadziewał maleńkie kawałeczki mięsa, co też natychmiast złośliwie skomentował Karlito, twierdząc, iż w tej kompanii wyżej się ceni życie głupich ryb, niźli bezcennych, sprytnych karłów, bo pływające stwory karmi się mięsem, a on musi chodzić głodny i zbierać chrust. Zapłonęło ognisko, a konie, spętane w jedną grupę postronkami, zaczęły skubać trawę, wychudzone wodną wędrówką i pozbawione codziennej, niezbędnej porcji zielonego posiłku. Dragiełło stwierdził, że jak tak dalej pójdzie, to konie im padną, więc rankiem trzeba będzie naciąć traw i zabrać ze sobą na pokład. Hanna usiadła sobie z boku i zszywała kawałki skóry wilka zabitego przez chłopca, która nabrała już miękkości niezbędnej do użycia na ubiór. Malec siedział obok niej i patrzył jak śmigają palce, wbijając igłę w kolejny otwór, i popychając kawałkiem drewienka trzymanym w zagiętym kciuku. Karlito zaś ubłagał po cichu Dobrosława, by ten podzielił się z nim zawartością bukłaka z miodem, i gdy tylko złapał w ręce skórzany pojemnik, natychmiast przytknął go do ust i żłopał tak silnie, aż się zdawało, iż zadusi się płynem. Dragiełło dostrzegł to i zdzielił go w pysk, tak że karzeł nakrył się nogami. Na pomstowanie swojego pana o niedorzecznych obietnicach i niedotrzymanym słowie, beknął tylko nie za bardzo się przejmując tym, co się stanie i wywrócił się kompletnie pijany na ziemię, po czym zasnął chrapiąc. Jeruzalem pokręcił nad nim głową, po czym złapał za nogę i odciągnął w krzaki, by karzeł nie śmierdział zanadto przy ognisku. Usiedli wokół ognia grzejąc nogi i ręce, zaś płomienie zaczęły wyrzucać w górę snopy iskier i buchać dymem z kawałków świeżego drewna. Szalbierz naznosił ich całą stertę i
potem dorzucał już tylko niewielkie ilości by podtrzymać ogień pod kociołkiem. Gotował zupę z wygrzebanych na łące bulw, zmielonych w dłoniach, różnego rodzaju jadalnych liści i resztek suszonego mięsa. Mieszał to wszystko kawałem patyka i wkrótce na polance zaczął się unosić wspaniały zapach szczawiu, który nęcił ich w nozdrzach i powodował, że w ustach zbierała się ślina. Zdawać się mogło, że ktoś zatopił ich w wielkiej bańce, że nadął rybi pęcherz i ustawił sobie na ręku, a potem zmniejszył ich i wsunął delikatnie do środka, tak by skupili się wokół trzymanej smolnej drzazgi, pełniącej rolę ogniska: gdyby bowiem stanąć po drugiej stronie rozlewisk i moczarów i stamtąd patrzeć na niewielki cypel, to właśnie tak by się zdawało, iż to leży po drugiej stronie wielka, ciepła kula, od ogniska rzucającego ciepły i równy blask dookoła, na drzewa. Liście szumiały wysoko, wystarczyło zamknąć oczy, aby dać się porwać temu szumowi, ukołysać i w końcu usnąć błogim snem. Tak jak to zrobił Karlito, chrapiąc głośno, mamrocząc coś pod nosem i łopocząc dolną wargą w rytm oddechu. Brat Dobrosław, oparł ręce na trzymanym w poprzek kolan długim pielgrzymim kiju, westchnął i spojrzał na Dragiełłę i Jeruzalema. Hanna zdawała się tak być pochłonięta szyciem, że nic więcej nie mogło jej zainteresować. U jej kolan zasnął chłopiec, a ona przykryła go kawałkiem derki. Pustelnik zobaczył w oczach rycerza i atlety zachętę do dalszego opowiadania, więc zaczął: – Ignaś to nie jest imię chłopca. Spojrzeli na niego zdziwieni, więc zaraz wyjaśnił: – To znaczy nie jest to imię, z jakim przyszedł na świat, bo tego nie wiem ani ja, ani nie wiedział bartnik, ni jego rodzina. – A ten bartnik, co żeście gadali, co za człek z niego? – spytał Dragiełło patrząc w ogień. – Bartnik tajemniczy był i dziwny, i na uboczu się trzymał. Ze wsią żył dobrze, tu też większość miodu sprzedawał za inne dobra. Jak przybyłem do wsi, by pustelniczy wieść żywot, lud nawracać świętym przykładem i wiarę nieść w pogański obrządek, to on już był tam. Mieszkał w lesie, na południe jeszcze od rzeki, a ścieżyna tam wiodła z drugiej strony, niźli do mojej chaty i kapliczki. Brodę miał potężną, niski był, w wielkim skórzanym kapturze chadzał i od pszczół nigdy się niczym nie odgradzał, bo one go nie żądliły, widzicie, go nie żądliły. Taki milczek był z niego. Miodu naniósł, ale nie usiadł nawet na chwilę. Ja mu gadam: Piotrze, siądźcie sobie, na strumyk popatrzcie, odpocznijcie, a pacierz zmówcie pod krzyżem, to wam Matka Przenajświętsza w zbiorach pomoże i też pszczoły na kwiecie dobre nakieruje. A on nic. Nic nie gadał, mruczał tylko, jak niedźwiedź i odchodził. Jeruzalem wstał i posmakował zupy, czy dobra, ale stwierdził, że jeszcze trzeba ją podgotować, więc siadł z powrotem na trawie, a Dobrosław prawił dalej: – Tak też i gadali na niego: Niedźwiedź. Bo był jak niedźwiedź, nieruchawy jakiś i mrukliwy. O, Niedźwiedź idzie – gadały kobiety. Niedźwiedź, niedźwiedź, niedźwiedź! – krzyczały dzieciska i biegały wokół niego, by go drażnić, wiecie, by go drażnić. Ale on nic sobie ze śmiechów nie robił ni z wyzwisk, szedł spokojnie i komu miał miód zostawić temu zostawiał, ryby brał za to, mięso, albo mąkę i szedł z powrotem do siebie. Dzieci, co krzyczały za nim, to on chyba nie słyszał, tak był zwyczajny brzęczenia pszczół, że i bachory mu nie szkodziły. Nawet ręką nie machał, jakby wiedział, że dziecko jest jak pszczoła: wybrzęczeć się musi i sobie poleci, a krzywdy nikomu nie zrobi, krzywdy nikomu nie zrobi. Pustelnik otarł czoło ręką i zerknął wymownie w stronę kociołka, więc Jeruzalem wstał, by nalać trochę zupy do dzbana. Podawali go sobie siorbiąc gorący płyn, a po chwili brat Dobrosław wrócił do opowieści: – Mieszkał więc bartnik na skraju wielkiej polany, gdzie barcie miał w pniach starych drzew. Powycinał je specjalnie, z konarów ogołocił, dziuple w nich wybił i z drugiej strony pozabijał drewnem, by potem móc odbić i miód wybrać. Dziwny to był człek, powiadam dziwny. Niektórzy we wsi gadali, że kiedyś dawno ród jego był spokrewniony z jakimś
znamienitym rycerzem, lecz wiatr go zdmuchnął z planów świata i tak w lasy on uszedł i zaczął wieść dziki żywot. Żona jego zaś taka była jak on, mrukliwa, spode łba patrzała, tak chodziła, jakby kto ich ścigał po świecie. Dzieci żadnych bartnik nie miał, a jedynie owce chował i trzymał je na noc w małej szopie, by drapieżnik jaki ich nie zdusił. Nawet płoty postawił dokoła dla tych owiec, a pasał je na jednym kawałku łąki i nie wpuszczał na drugi, co był tylko dla pszczół. Pustelnik przerwał i wypił łyk zupy, po czym ciągnął dalej, zaś Dragiełło słuchał go z coraz większym zainteresowaniem, nakręcając kosmyk brody na palec: – I któregoś dnia, a było to w czerwcu dwa lata temu, do wsi przybiła dziwna łódź. Z południa była, od Krakowa i Sandomierza, a w niej dwóch ludzi, w opończe szerokie ubranych, w kapturach na głowie, pytali o bartnika, a mieli ze sobą malutkiego chłopca. Ludzie im drogę wskazali, lecz dziwili się bardzo, co też sprowadza takich gości i to z dzieckiem jeszcze. Tłum się zebrał z całej wsi i chciał iść za nimi, lecz oni odwrócili się i kazali odejść. Przybiegł wtedy Jaskółka do mnie i powiedział o tym, żebym się zbierał i zobaczył, kto do bartnika zawitał. Tak i poszedłem przez las, aż stanąłem na brzegu jego polany i z dala żem widział, jak rozmawiają przed chatą. Bartnik z żoną uklękli, jakby kto znamienity do nich przyjechał, lecz jeden z przybyszów wziął go za ramiona i podniósł. Stałem tak, na brzegu ścieżyny i jakby tu rzec, iść chciałem i krzyknąć, że nadchodzę, lecz też, wybaczcie... Tu oczka grubasa zaczęły biegać nerwowo na boki, a ręka znowu podjechała do czoła, by zetrzeć pot: – Wybaczcie pustelnikowi, bo grzeszne on czasem ma myśli, przyznaję, alem je po wsze czasy odpokutował długim postem, żywieniem się korzonkami jedynie i jagodą, a i modlitwą za bliźnich, którą regularnie pod krzyżem odprawiam co dnia, jak Pan Bóg przykazał, tak też i... Nie mógł znaleźć słów odpowiednich by wyrazić to, co chce, denerwował się jeszcze mocniej, pot spływał mu z czoła, a podbródki trzęsły się jak u wieprzka biegnącego przez poletko. – Tak też i podsłuchiwaliście ich, wielebny... – dokończył Dragiełło uśmiechając się do mnicha, a Jeruzalem prychnął śmiechem. – Ale tylko do czasu, tylko do czasu – zaczął się bronić braciszek, machając rękami w powietrzu – daj to Boże, żebym ja podsłuchiwał, po prawdzie to same tak jakoś te słowa mi płynęły w ucho, a ja żem podszedł bokiem, by im w rozmowie nie przeszkodzić, rozumiecie, by w rozmowie nie przeszkodzić. – I co żeście usłyszeli, siedząc w tych krzakach? – spytał Szalbierz i dołożył nowych drew do ognia, aż się iskry z niego wzniosły. – Nie w krzakach, tylko w niewielkich zaroślach na skraju polany – zapierał się nadal Dobrosław, lecz widząc zachęcające spojrzenia obu mężczyzn machnął ręką i opowiadał dalej: – Tak więc mężowie ci wzięli go za ramiona by wstał i mówili do niego głosem pełnym szacunku, a potem przekazali mu chłopca. I rzekli: – Wiesz czyj to syn? – I co on na to? – zapytał zaciekawiony Dragiełło. – A on na to rzekł, że wie, z jakiego rodu chłopak pochodzi. Wtedy też powiedzieli, że ciąży na nim wielka odpowiedzialność, a oni wierzą, że jej podoła. Bał się chyba, zaprzeczał, nawet żona jego coś tłumaczyć zaczęła, lecz zaraz tamci powiedzieli, że tak się stanie, jak było zapisane, i wszystko ma się wypełnić. Jeruzalem rzucił okiem na Hannę, lecz ona nadal szyła, zdając się być zupełnie zaaferowana tą czynnością.
– Dziwne to rzeczy nam prawicie, wielebny mnichu, dziwne bo i nam się przepowiednie snują koło uszu, odkąd na drodze żeśmy na siebie trafili, ja z Jeruzalemem – powiedział Dragiełło marszcząc czoło i skubiąc swoją nieszczęsną brodę. – Przepowiednie? Cóż za przepowiednie? – spytał pustelnik pocierając dłonią jeden ze swoich podbródków. – O tym potem wam powiemy, a teraz wy skończcie swoją opowieść. Dobrosław pokiwał głową i rzekł, że jest jeszcze głodny, wstał i poszedł na łódź, gdzie zostawił pęta kiełbasy. Gdy zniknął im z oczu i w ciemnościach rozległ się w oddali chlupot jego trzewików wkładanych do płytkiej wody, oraz szelest trzcin, przez które się przedzierał, Jeruzalem przechylił się do rycerza i szepnął: – Nie dziwi was to wszystko, rycerzu? – Cóż ma dziwić? – No ta historia, co ją nam prawi? – A cóż w niej takiego dziwi? – Że taka ona prawie, jak z tego, co Hanna wieszczyła, jakbym jej słowa słyszał. – A pamiętacie, jak żeście się ze mnie śmiali, jednej nocy, na drodze z Biecza? Wtedy wam rzekłem, że wieszczba nie jest udawana, lecz prawda musi być na rzeczy. – Ale mi się w głowie mieścić nie chce, że tak to losy się mogą pleść, jak nici u prządki. Jeden z drugim daleko, a naraz wszystko się w jednym ściegu spotyka i przeplata, przeplata. – Tak to już jest – westchnął rycerz. Pustelnik wrócił po chwili z łodzi z pętami kiełbasy w ręku, przełamał po wielkim kawałku i wręczył każdemu, a potem usiadł przy ogniu, wyciągnął nogi tak, by osuszyć swoje skórzane, zmoknięte buty, zagryzł kiełbasy i zaczął gadać dalej: – Tak też na czym stanąłem? – Na tym, że mu rzekli, iż ze znamienitego rodu chłopiec jest. – A właśnie, na tym. Ze znamienitego. Tak i chłopca pchnęli w stronę bartnika i malec płakać zaczął, więc się kobiecie żal go zrobiło i wraz go przytuliła, pogłaskała i powiedziała, że go biorą i że źle mu nie będzie. Oni wtedy na to, że nie wolno im nigdy i nigdzie zdradzić jego prawdziwego imienia, gdyż grozić to mu będzie śmiercią, gdyby kto się zwiedział, kim jest, a ma on dorosnąć u nich, gdyż wielkie rzeczy przed nim są pisane. Potem weszli do chaty i nie słyszałem, co w środku mówili, lecz nagle wyszli, rozglądając się i podeszli w stronę szopy dla owiec. To i ja podlazłem, bo nie było daleko i... Znowu zawahał się pustelnik, głową pokręcił, na znak, że mówić mu źle o intymnych szczegółach. Jeruzalem prychnął lekko, uśmiechnął się i dorzucił: – I żeście, wielebny, wtedy podglądali... Oczka grubasa zatoczyły wielkie koło i wzniosły na chwilę ku niebu: – Tak to bywa, tak bywa, że nawet dusza najszlachetniejsza splami się uczynkiem niecnym, lecz ty Panie widzisz wszystko wysoko, ze swojego tronu i sprawiedliwie rozsądzisz, sprawiedliwie rozsądzisz... – To podglądaliście, czy nie? – spytał Dragiełło. Ojczulek spuścił wstydliwie oczy: – Wstyd przyznać, szlachetny rycerzu, lecz ciekawość jest jedną z gorszych stron mojego charakteru, co też stało się przyczyną, żem został z zakonu jednego... lecz ja nie o tym... o szopie ja... – Wy o szopie... – Więc za szopą żem się usadowił, i tak się wygiąłem do przodu... Jeruzalem zaśmiał się, zakrywając usta ręką, bo zapewne wyobraził sobie ojca Dobrosława wypiętego za ścianą szopy, z okiem przy szparze. Dragiełło skarcił go spojrzeniem i w końcu pustelnik mówił dalej:
– Tak też i w szopie zobaczyłem najpierw owce... A potem, między nimi, bartnika Piotra i tych dwóch w tunikach szerokich. Rozglądali się, czy nikt nie widzi, a potem jeden wyciągnął zza pleców, spod długiego płaszcza, ów miecz. – Widzieliście go? – zerwał się na nogi Jeruzalem. – Widziałem – dopowiedział speszony braciszek – na chwilę błysnął w ciemnościach, gdy smuga światła padła na niego. Piękny był i na bokach pokryty wieloma napisami, a głownię miał srebrzystą, jak księżyc. Zaraz go też owinęli w szmaty i ukryli pod ściółką, w jednym kącie. A gdy Piotr na kolana się rzucił, by go pod gnojówką owczą dobrze schować, zaczęli gadać coś do siebie, lecz w języku takim, że nigdy wcześniej go nie słyszałem. Potem poklepali po plecach bartnika, wyszli zakładając na głowę wielkie kaptury i niedługo też odpłynęli ze wsi, budząc u wszystkich wielką ciekawość. Co raz do bartnika się ludziska schodzili i pytali go: jak to wy z dzieciakiem się ułożycie, jak ułożycie? A że później do dziecka się ludzie zwracać zaczęli, tak też i wyszło, że mały naszego słowa ni w ząb nie rozumie, a jak raz buzię rozwarł, to wyszło... – Wiemy, co wyszło – wciął się Jeruzalem i splunął. – No wiecie przecież, bo jak dziecko ze sobą wieziecie, tak też i musicie wiedzieć, musicie. Niech Pan w miłosierdziu swoim wybaczy antychrystom co język musieli dziecku wyrwać. Tak też i do mnie bartnik Piotr zaszedł, by się poradzić, bo sam nie wiedział, jak tu dziecko chować, gdy słów ono nie rozumie. Więc też i zaczęliśmy naukę, lecz ciężko ona szła, bo był chłopiec jakiś taki w sobie zwarty, jakby nie słyszał, że ktoś gada, jakby w swoim świecie był, widzicie, jakby w swoim świecie. Patrzył to w las, albo w niebo, ja mu przed nosem ręką machałem, a ten nic. A jak pytałem bartnika czy wie o dzieciaku, tak ten milczał, albo się zasłaniał przysięgą, lubo też mówił, że sam nie wie, a tylko zadanie wykonuje tajemne. I w końcu... Pustelnik w tym momencie przerwał opowiadanie, uniósł się stękając ciężko i wspierając dłonią o kolano, by dźwignąć ciężar ciała, a potem powoli podszedł do śpiącego przy Hannie chłopca i pochylił nad nim. Wilczek spał słodko uśmiechnięty, a blond włoski miał na bok zgarnięte czułą dłonią kobiety. Ojciec Dobrosław kucnął przy nich, a Jeruzalem z Dragiełłą, stanęli tuż za nim. Pustelnik sięgnął tłustą dłonią w stronę giezła Wilczka i tak delikatnie, by nie zbudzić chłopca rozchylił je palcem, by można było zerknąć na wykłuty na piersi malca tatuaż. – Widzicie to? – wyszeptał. – Już żeśmy literę oglądali i w głowę sam zachodziłem, co za imię ona symbolizuje. – Właśnie – pokiwał głową ojczulek – tak też i my z bartnikiem żeśmy się zastanawiali, takoż i my z bartnikiem. Kiwnął ręką, by chłopca dalej nie turbować i wrócił w stronę ognia, odprowadzany nieobecnym wzrokiem Hanny. Gdy usiedli z powrotem przy ogniu pustelnik zakąsił znowu kiełbasy i siorbnął stygnącej już zupy, po czym gadał dalej: – Wiele imion żeśmy przy chłopcu wymieniali, by z jego reakcji odgadnąć jak się on zwie, lecz mimo tego nie odpowiadał nic, ani mu powieka nie drgnęła, widzicie, ani powieka nie drgnęła. Pytałem bartnika, jak to być może, że owi cudzoziemcy mu imienia dziecka nie podali, a on na to milczał dziwnie i wzdychał i jeno ramiona unosił. – Piotrze – gadałem mu – darujcie, lecz mi jak na spowiedzi ufać możecie i o wszystkim rzec, o wszystkim. Lecz on wzdychał jedynie i odpowiadał, że nie może, a zaraz łkał pomocy, by dzieciaka jakoś uczyć, może i pisania. Tak w końcu jednego dnia, nie wiedząc czy był malec ochrzczony, czy też nie, do pustej beczułki po miodzie wody ze strumienia nabrałem i go ochrzciłem, a zważając na to „i” na piersiach wykute nadałem mu imię Ignacy, po świętym męczenniku z Antiochii. Tak i on Ignasiem się stał, a do mnie przylgnął prawie jak do swego nowego ojczyma i
macochy. Bartniki strasznie się nad nim pochylali i wiedzcie, że nic dla nich tak ważne nie było jak ten chłopak właśnie, jak ten chłopak właśnie... Umilkł na trochę ojciec Dobrosław i w ogień się zapatrzył, jakby go zamyślenie jakieś ogarnęło, coś przypominał sobie, o czymś dumał i głos mu uwiązł w gardle, gdzieś we wnętrzu został... Ogień strzelał iskrami w górę i można było patrzeć za nimi, jak podrywają się z falą gorącego powietrza, a potem giną gdzieś wysoko, uniesione żarem, a na ich miejsce rodzą się następne i następne. Jeruzalem wstał by połamać nowych gałęzi i dorzucić do ogniska. Wziął kilka świeżych nałamanych kawałków, parę liściastych łodyg i wszystko wrzucił na rozpalone bierwiona. Przydusiło to płomyki na chwilę, lecz zaraz tlić się zaczęło pod spodem, dym buchnął gęsty, biały, po ziemi się rozlazł, jakby robactwo pełzło na wszystkie strony, owionął ich wszystkich, siedzących przy ognisku, zajrzał im do kapturów, wsunął się pod opończe, kaftany, onuce i tuniki, wlazł pod giezła i koszule. Zamilkli tak, w pół słowa, zaś pustelnik wsparł dłonie na kiju pątniczym, jakby stanął w połowie drogi i odpoczywał na rozstaju. Skamieniał i tkwił wpatrzony w jeden punkt i o tym, że żyje, a nie jest z drewna wyciosany, lub z kamienia wykuty, świadczyły tylko mrugnięcia powiek. W dymie tym twarz Hanny się pojawiła, z włosami potarganymi i ze wzrokiem szklistym i wbitym daleko w przestrzeń, gdzieś tam, gdzie moczary i rozlewiska zlewały się w jedną wielką czerń ze stojącym jeszcze za nimi lasem. Płomień od dołu rzucił na nią poblask makabryczny, wydłużając jej rysy twarzy, pogłębiając zmarszczki i czyniąc z pięknej kobiety bezzębną staruszkę, która o kostur się wspierając tu dotarła, zaś na oczach jej bielmo spoczywa i ślepota szatańska. Posnęli chyba wszyscy z otwartymi oczami, bo nikt nie rzekł ni słowa, ani za rękaw nikt jej nie chwycił, chociaż rąbek sukni jej się zatlił od żaru i końce włosów aż zwinęły od ciepła. Patrzyli na nią, jakby mgłą była, a nie kobietą, jakby z dymu powstała, jakby z drzew na nich spłynęła. Garść wyciągnęła przed siebie tak mocno zaciśniętą, że aż knykcie jej zbielały, po czym rozwarła dłoń nad płomieniem i odwróciła ją, a spomiędzy palców posypała się na ognisko wilcza sierść odcięta z futra. Spadły drobne włoski na kawałki jarzących się ogniem drew i zwijały natychmiast, płonęły, po czym parowały i znikały z dymem. Ona patrzyła na nie i sypała je dalej z góry w ogień. I mówić zaczęła nisko i spokojnie, jakby melancholia jej kazała usypiać dziecko jakąś żałosną kołysanką: – Pal się wilku... Pal się wilku mój, z moczarów przyjdź i spłoń... Krew swoją daj mi, bym piła z pucharu i przyjdź... Głowę mą owiń wilku swoim futrem, przyjdź... Sierść mi daj swoją w palce nanizać, jak łodzi skalistej na osnowie granitu, wilku przyjdź... Korale ci daję z żył swoich, korale... Chlej korale, wilku, chlej! Dław się nimi, wilku, lecz przyjdź do mnie... Wiatrem przyjdź...Odejdź z watahą, wyj do mnie, wyj po nocy, wyj tak żeby ziemia się zwinęła u twych stóp... Tak się stanie, a miecz będzie dla ciebie, on tam będzie, z pajęczyny miecz utkany, z zęba twojego wykuty, z oczu twoich wytopiony, z łap twoich wybity, miecz będzie, on tam będzie, bieżysz do niego już? Już bieżysz? Gdy wiesz... że trzeba... że trzeba... Con citomon eeve Sedelai Ebrehel... Te imiona wilku z miecza są, te imiona, to pamiętaj z miecza one są... Boga to imiona na mieczu... Sedelai... Ebrehel... Hanna ostatnie słowa wyszeptała w dzikim paroksyzmie, potem po jej ciele przeszedł jakiś skurcz, wycofała się charcząc, a w kąciku ust pojawiła się spieniona ślina. Toczyła wzrokiem po nich, jak dziki zwierz osaczony w saku, nisko na nogach, na ugiętych kolanach, kołysząc się i przerzucając ciężar ciała z jednej nogi na drugą, twarz miała zmarszczoną i dyszała ciężko, jakby całkiem zamieniła się w zwierzę. Nagle ogień obeszła, zgarniając ręką plączącą się między nogami suknię i do pustelnika doszła, po czym uklękła przy nim i wbiła w niego swoje szkliste oczy. Ojciec Dobrosław zrosił się cały potem od góry do dołu, i wargi mu drżały w przerażeniu potwornym. Patrzył w stronę Jeruzalema i Dragiełły, jakby szukając u nich pomocy, lecz oni zdawali się być przykuci do swych miejsc, niemi, jak z kamienia,
patrzyli na Hannę, nie śmiejąc nawet drgnąć. Tak też i mnich zrobił. Jej twarz blisko była niezwykle, jakby chciała go powąchać, lecz on nawet przez moment nie zerknął na nią. Czuł jej bliskość i drżał, a ona patrzyła. Podniosła dłoń. Dłoń o palcach brudnych od podróży, z paznokciami czarnymi i niezwykle powoli, kawałeczek po kawałeczku, zbliżyła palec wskazujący do twarzy mnicha, a potem dotknęła go. Brat Dobrosław zadrżał na całym ciele. Ona wyjęczała do niego, jakby szeptała coś do kochanka: – Sedelai... Ebrehel... quicumque hec nomina... hec nomina... Sedelai... Ebrehel... hec nomina dei secum... secum tulerit... nullum periculum ei omnino nocehit... Tak imiona te... wyryłeś wilku, wyryłeś... Tyś quintus... Piąty... Quintus jesteś, kochanku mój na wieży wysokiej, tyś na wieży wysokiej pod niebo... tam będziesz w ogniu, kochanku mój, na wieży będziesz... Piątym jesteś, piątym... Strażnikiem będziesz miecza, pędź, pędź z wiatrem mój wilku, pędź, trawy zetnij, wody zagotuj, skały na boki rozbij... Pędź, błagam, pędź z nimi... Nagle wpiła się ustami w jego policzek wyciskając pocałunek, a potem odepchnęła z całych sił i zatoczyła w tył, jakby pchnięta potężną siłą. – Sedelai... – wyjęczała tracąc siły. – Ebrehel... – jęknęła już bardzo cicho i na trawę padła. Jej nogi zaczęły wierzgać w strasznych konwulsjach, jakby miała umrzeć i w tej chwili rycerz z Jeruzalemem obudzili się z letargu i rzucili się na pomoc. – Kijek w usta! Bo język sobie ugryzie! – krzyknął Dragiełło i Jeruzalem wetknął jej gałązkę między zęby. Hanna miała oczy wywrócone w tył głowy i błyskała białkami, zaś potylicą biła o ziemię, więc też Szalbierz jej dłoń podłożył z tyłu. Uspokajała się powoli, a z ust strużkami ciekła jej pienista ślina i ściekała po policzkach i brodzie na boki. W końcu drgawki ustały, oddech złapała większy, jak po koszmarnym zmęczeniu, albo topieniu się w wodzie i otworzyła usta. Spojrzała przed siebie. Nad nią klęczał Jeruzalem i odgarnął jej spocone włosy z czoła, a potem rękawem wytarł ślinę z twarzy. Patrzyła na niego, jakby ze snu dalekiego właśnie powróciła do świadomości i musiała dojść do tego, kto też się nad nią pochyla. W oczach jej nagle aksamit się zbudził i lekkość. Uniosła rękę i musnęła palcami policzek Szalbierza. – Tyś... – szepnęła. – Jam... – odpowiedział pochylając się do niej. Uśmiechnęła się miękko i lekka łza zaświeciła jej w oku. Starł ją palcem. Nie widziała go dokładnie, bo klęczał obok niej, ale był tyłem zwrócony do ogniska, więc miała nad sobą jedynie ciemny jego zarys, wycinankę czarną z mięśni na tle jaśniejszego, oświetlonego płomieniami lasu. – Tak... – szepnęła, a on pochylił się, by słyszeć słowa, wśród szumu liści gdzieś wysoko na drzewach nocnych – ta chwila... jak szczęście całe... I zamknęła oczy, po czym zasnęła nagle głębokim snem, jak po wielkim, strasznym zmęczeniu. Jeruzalem zaniósł ją w osłonięte od wiatru miejsce, okrył derką i zaczął iść w stronę rzeki. – Dokąd to idziecie? – zatrzymał go nagle Dragiełło. Szalbierz spojrzał na niego, a w oczach miał jakąś dzikość straszną i bezbrzeżną, rozpacz która szkliła oczy i ścinała twarz, jakby kurczył ją ogień. – Cóż wam? – spytał rycerz i chwycił go za kołnierz. – Puśćcie! – wrzasnął prawie Jeruzalem, a oczy miał szerokie i szalone, płacz nabiegał pod powieki. Ostatkiem woli powstrzymywał się by nie zacząć szlochać i widać to było na jego twarzy, jak na buźce dziecka. – Co wam, Szalbierzu, co wam?! – krzyknął prawie Dragiełło przerażony.
– Puśćcie mnie! – wycharczał kuglarz i jęcząc z wysiłku, zerwał ramię rycerza ze swojego kaftana, po czym podbiegł do posłania przy ognisku, złapał za szablę i pobiegł w stronę rzeki. – Co czynicie, stójcie, błagam was na wszystko! – Dragiełło zagrodził mu drogę po raz kolejny, lecz Szalbierz pchnął go znowu i z twarzą skurczoną cierpieniem odszedł w stronę wody. Pustelnik wstał niezwykle powoli i ściskając kij oparł się plecami o drzewo, a potem zaczął modlić żarliwie i po cichu. Z boku jęknął Karlito i pocierając głowę uniósł się patrząc, co się dzieje. Dragiełło pośpieszył za Szalbierzem i stanął kilkanaście metrów dalej za nim, tak że w ciemności nocy widział jedynie jego sylwetkę na tle jaśniejszej wody, połyskującej między drzewami. Jeruzalem zrzucił kaftan i koszulę, pozostał jedynie w spodniach i w pasie. Wyjął szablę i natarł nią nagle na pień drzewa. Potem jeszcze raz i jeszcze raz, aż zafurczały w powietrzu kawałki kory wyrzucane potężną siłą uderzeń. Bił w drzewo ze ślepym zapamiętaniem, uderzając raz za razem, bez wytchnienia, bez odpoczynku, jak szaleniec, i walił potąd, aż ręka go zabolała, a wtedy przełożył broń do drugiej. Zaczął dyszeć i wyć, potem szloch nim targnął mocny, a on nie przerywał i bił szablą w pień. Wygięte żelazo wbijało się coraz głębiej w drewno, odsłaniając w ciemności jaśniejszą plamę, w miejscu gdzie szabla spadała z góry, rąbiąc z siłą topora. Dragiełło stał, ukryty za dębem i patrzył na mękę Szalbierza. Nie podchodził jednak, tylko zaczął skubać swoją brodę. Tamten płynął już strugami potu, świecąc w nocy, jak ryba wyrzucona z wody, ale bił dalej i dalej, jakby chciał do cna stępić swoją szablę, jakby to ją chciał wyciąć pniem, a nie na odwrót. Przy każdym uderzeniu wydawał z siebie idące z samych trzewi stęknięcie, które dawało mu kolejny zapas sił, lecz jednocześnie płacz wydobywał się z jego umęczonych piersi. Wreszcie urwał nagle i łapiąc powietrze, jakby wbiegł na niebotyczną górę, opadł na pień drzewa, niczym zapaśnik, który na koniec walki nie ma już sił, by rzucić przeciwnikiem. Nie miał nawet sił płakać od zmęczenia. Wyjęczał tylko: – Burkan Kałdun... Burkan... Potem osunął się na kolana i jęczał chwilę przytulony do drzewa. Następnie wstał zataczając się, odrzucił szablę w bok i spojrzał w niebo, po czym krzyknął, jak wilk, wydobywający z siebie całą treść duszy w jednym, długim wyciu, mającym dotrzeć do serca puszczy. I chwiejąc się, jak pijany, doszedł do rzeki i wszedł w nią po kolana, po czym zanurzył w niej głowę, by otrzeźwieć. Dragiełło wrócił po cichu do ogniska, gdzie siedział wielce zaniepokojony Karlito, który natychmiast zerwał się i kołysząc na boki podbiegł do swego pana. – Cóż to, panie, z Szalbierzem się dzieje, cóż to? – Nic, łajdaku – odparł półgębkiem rycerz – chamem jesteś i pozostaniesz, z twojego przywarcia do bukłaka zdasz mi sprawę jeszcze... Karzeł na to skulił się i podjął decyzję, iż w tej sytuacji najbezpieczniejsze będzie dla niego ponowne zaśnięcie. Zawinął się w derkę i łypał tylko spod niej mrużąc oczy. Hanna spała obok Wilczka, zaś pustelnik dochodził jeszcze do siebie po tym, czego był świadkiem. – Cóż się dzieje, rycerzu, cóż się dzieje? – jego twarz, nawet oświetlona ciepłym płomieniem dogasających płomyków ogniska zdawała się być blada i świecić w ciemnościach, jak olbrzymi księżyc. – Wieszczba – odpowiedział spokojnie Dragiełło – widzi ojciec, my za tą wieszczbą idziemy i jej ufamy... – Toć... – wyjąkał zakonnik drżącymi wargami. – Toć cóż? – Toć ona... – Hanna?
– Właśnie, Hanna... – Cóż ona?... – Ona znała... – Cóż znała? – Co na mieczu jest wyryte... te słowa – jąkał się ojciec Dobrosław z przejęcia – te słowa... – Które? – Te łacińskie... Quicumque hec nomina... Ktokolwiek te imiona Boga nosić ze sobą będzie, temu żadne niebezpieczeństwo w ogóle nie zagrozi... – Tak... – pokiwał głową Dragiełło. – Skąd ona tak? – Wieszczba, ojcze, wieszczba... – ze spokojem powiedział rycerz i wyjął ze swojej torby niewielkie metalowe kółeczko do ulepszenia naciągu kuszy, a potem szlifował je do późna i mierzył, aż w końcu usnął. Ognisko zgasło samo.
ROZDZIAŁ XXI
Długowłosy woj, odziany w skórzany kubrak, wysokie buty zasznurowane aż po kolana rzemieniem, tunikę przewiązaną skórzanym pasem i kamizelę nabijaną ćwiekami, zszedł nad wodę chwiejąc się na nogach. Za pasem miał założony niewielki toporek, lecz przeszkadzał mu on najwyraźniej, więc odłożył go w trawę i czknął. Z trudnością wyprostował plecy i zatoczył się w tył. Znów złapał równowagę, na szeroko rozstawionych nogach i pochylił głowę, co najmniej jak byk wiedziony na ubicie na postronku. Nikt jednak woja nie ciągał na linie, a jednak widać po nim było, jak wiele wysiłku go kosztuje utrzymanie się na nogach. Tego wieczoru nie skąpiono miodu drużynie stojącej na grodzie i strażom rozrzuconym przy rzece, z racji bytności księcia Konrada nadającego miastu przywilej. Tak też i ta kompania raczyła się trunkiem, co widać zmogło mocniej woja, niźli cios jakiegoś niecnego wroga w łeb. Próbował potrząsnąć głową, żeby zrzucić tuman zalegający mu czoło i by wypadł mu przez ucho ten dźwięk świdrujący czerep od nadmiaru napitku. Nie na wiele się to zdało, ziemia dalej osuwała mu się spod nóg. Prychnął więc zły i wyciągając rozczapierzoną dłoń przed siebie, tak by nie nadziać się na jakieś gałęzie, ruszył w stronę rzeki. Po chwili kroki zaczęły klaskać o mokre błocko i zaraz wody zrobiło się po kostki, a jeszcze kawałek dalej wojak wszedł po kolana w rzekę. Wygiął się na lewo nagle, jak drzewo, które wiatr targa na polu, potem odbił w drugą stronę i wyprostował w końcu ciało, lecz ono nadal wiło się na wszystkie strony, jakby utrzymanie się w bezruchu było absolutną, fizyczną niemożliwością. Woj czknął porządnie, zbierało mu się na wymioty i wbił pijany, szklisty wzrok w czerń wiszącą nad wodą. Potem sięgnął ręką do spodni i wyszarpnął ich kawałek przytrzymywany pasem. Tu natknął się na węzeł postronka utrzymującego nogawice na biodrach. Był on tak sakramencko splątany, że woj zmarszczył czoło z wielkiej trwogi i krążyć nad nim zaczęła potworna prawda o koniecznym zmaganiu się ze sznurkiem, który sam przecież, wcześniej, z głupoty, musiał tak zadzierzgnąć na spodniach. Mężczyzna mocował się z węzełkiem przez chwilę, kuląc całe swe ciało, rękami manipulując w okolicach krocza i kolebiąc się tak, iż wydawało się, że cudem nadal stoi tak wśród trzcin, po kolana w wodzie i nie upada. Wszystkie te działania okazały się jednak bezowocne i w końcu woj wściekły już zupełnie, mamrocząc pod nosem najgorsze obelgi, sięgnął za kraniec buta, wyjął nóż i przeciął podwiązanie spodni, po czym z bezbrzeżnym westchnieniem ulgi stanął rozkraczony i wypuścił z ciała nadmiar płynów, które jak wiadomo mają wiele miejsc w każdym dzielnym rycerzu, gdzie mogą się gromadzić, lecz potem niechybnie chcą z powrotem wydostać się na wolność. Stał więc woj, z włosami opadającymi i w koszuli rozchełstanej i kiwając się w przód i w tył patrzył w głąb rzeki. Nagle jego oczy, rozpływające się od uczucia ulgi, rozszerzyły ze zdziwienia, a zaraz potem ścisnęły powieki w dwie szparki, by jak najlepiej widzieć dziwy, które pojawiły się na rzece. Mężczyzna stał z rozdziawioną szczęką i patrzył na przesuwający się środkiem rzeki olbrzymi, ciemny kształt, wyglądający jak widmo zrodzone z przybrzeżnych mgieł. Woj złapał spodnie w garść, odwrócił się i pognał w stronę brzegu, chlupocząc nogami, wywracając się w wodę, wstając, klnąc i oglądając się co chwila w stronę rzeki. Dobiegł w końcu do kępy drzew, minął kilka krzewów i wpadł w krąg światła rzucany przez ognisko. Siedziało przy nim kilku prostych wojów, a koło nich leżały włócznie i topory, oparte o drzewo stały tarcze. Na krańcu ogniska, w żarze leżał kawał upieczonego i przysmalonego mięsa, skwiercząc twardą, czarną skórą, pod jednym pniem leżały porozrzucane skorupy a obok nich stała pękata beczułka. Trzech zarośniętych mężczyzn, w brudnych tunikach, z
oczami owianymi pijaństwem, ryczało właśnie ze śmiechu, powtarzając zakończenie jakiegoś sprośnego dowcipu: – „...on do chlewa, a tam żona miast maciory, ha, ha, ha, ha!” Spojrzeli na niego i ryknęli śmiechem, gdyż ujrzeli człeka zbryzganego błotem, z szuwarami we włosach i z opadającymi spodniami w garści. – Ha, ha, ha! Cóż ci to, Stachu? Świnię żeś zdybał nad rzeką? Woj wskazywał ręką za siebie i trząsł się cały ze strachu. Drugi z siedzących przy ogniu, chudy i wysoki, rzucił: – Nie, on żonę tam widział, a nie świnię, żonę, ha, ha, ha! Żonę tam widział i tak się telepie, ha, ha, ha! – Tam... ko... ko... ko... – bełkotał próbując przebrnąć przez pijacką niemoc języka: – Nie żonę, kwokę złapał! Słyszycie? – prychnął perkaty osobnik z włosami na jeża. Znowu wybuchli śmiechem. W końcu wstał starszy, wyglądający na ich dowódcę. Wytarł twarz od potu i dławiąc śmiech spytał, udając poważnego: – To co żeście tam Stachu nad rzeką zwidzieli? Woj jeszcze raz machnął ręką i wykrztusił: – Ko... ko... konie... – Konie żeście tam widzieli? Na rzece? – dopytywał się dowódca. – Nie ze świnią on, a z klaczą, ha, ha, ha! – pisnął chudzielec i wraz z perkatym padli ze śmiechu. Woj jednak nadal był poważny, tak też i dowódca stłumił w końcu śmiechy podpitych i zapytał jeszcze raz: – Co żeście widzieli, Stachu? Rzeknijcie, a składnie... – Łó... łódź panie... łódź wielka płynęła... Oczy dowódcy natychmiast zwęziły się z niepokoju, szybkim ruchem ręki zgasił resztki pełzających śmiechów. – Nie łżesz? – Gdzieżbym, panie... – Łódź? – Łódź, panie, przy... przy... przysięgam... i była cią... cią... ciągnięta... przez ko... konie, panie, przez konie... hep, przysięgam... wielkie konie ją ciągnęły, jak po gościńcu... – Konie łódź ciągnęły, powiadasz? – spytał przełożony i mruknął groźnie. – Konie łódź ciągnęły po wodzie, jakby sanie na lodzie... Na to woj chciał się uderzyć ręką w pierś, lecz nie zdążył, gdyż na jego gębie wylądowała pięść dowodzącego, więc poleciał na plecy, a gdy już legł w trawie, spojrzał w niebo i zaraz zasnął. – Więcej już mu miodu nie dawać! – wrzasnął dowódca i wrócił do ogniska, a chudy i perkaty zanieśli się znowu śmiechem. W tym samym czasie środkiem Wisły, tu gdzie nurt był najżywszy płynęła wielka handlowa łódź, a rumaki zamiast ją pchać, stały zgodnie na jej pokładzie, stukając czasem kopytem w pokład, rżąc lub parskając od chłodu. Ponad nią, na olbrzymiej skarpie, wznoszącej się nad powierzchnią rzeki jak wielka góra, stał potężny zamek mazowieckiego księcia. Gród mijany nocną porą świecił ogniskami straży, które rozstawione były na wieżach. Pomiędzy blankami widać było ciemne sylwetki wojów, wspartych o mur, drzemiących, kiwających się, opartych o włócznie, grzejących dłonie nad żelaznymi koszami z palącym się drewnem. Zdawali się wisieć gdzieś wysoko w niebie, między nocnymi chmurami, gdyż mury wychodziły jeszcze wyżej ponad skarpę. Z poziomu wody trzeba było zadrzeć głowę, by przyglądać się wartownikom pełniącym służbę w najwyższych punktach umocnień płockiego
grodu. Na tle pochodni wyraźnie rysowały się ich sylwetki, z ostro zakończonymi szyszakami na głowach, w których wyglądali, jak jednorożce, kroczące po skalistych graniach. Hanna położyła się wzdłuż burty i oparła głowę na jej krawędzi tak, że widziała jakby dwa grody: ten prawdziwy i jego odbicie, w lekko falującej wodzie, w której błyskały się rozmyte, wykrzywione odblaski palonych na murach ogni. Jej włosy opadły i sam ich koniec wpadł do rzeki, tuż przy boku łodzi, ciągnąc się za nią, jak wodorost oblepiający statek na płytkich wodach przymorza. Patrzyła na nie, jak falują, pląsają, sklejają się z deską burty, a potem odpadają, wirują gdzieś z boku, i znowu dotykają drewna, nie mogąc się z nim rozstać. Uniosła się lekko, zawisła na burcie, jak dziecko na poziomej gałęzi i włożyła dłoń do delikatnego nurtu spieniającego się tuż przy barce. Przyglądała się z uśmiechem wodzie, która wzbierała tuż przed palcami, pieniła się i kotłowała, jakby strumień górski szalejący wokół głazów. Dawała palcom unieść się pędowi wody, a potem wyjmowała je na chwilę, czekała, by dojrzeć odbicie zamku i znów burzyła odblask wieżyc grodu, wkładając rękę i wywołując fale. Łódź płynęła prędzej, gdyż Jeruzalem i Dragiełło, obawiając się niespodziewanych kłopotów, pragnęli jak najszybciej ominąć książęcą siedzibę i postanowili chwycić na tym odcinku za wiosła. Pochylali się nad nimi i prostowali rytmicznie, zaś ojciec Dobrosław stał przy sterze, w napięciu spoglądając w mrok. Karlito tkwił pochylony na dziobie i obserwował rzekę, by w razie czego krzyknąć w jaką stronę skręcać. Wilczek zaś, kierowany ciekawością łaził tam i z powrotem, z dziobu na rufę, przechodząc na czworakach pod brzuchami stłoczonych na środku koni i patrzył to na niebezpieczną toń wyłaniającą się z przodu, to na piętrzący się w mroku gród. Podróż nocą była niebezpieczna, z racji przeszkód mogących się nagle pojawić na rzece. Pomimo tego płynęli szybciej, aby przeprawy wiślane, stojące tuż pod Płockiem nie mogły ich zauważyć i donieść komuś o dziwnej łodzi wiozącej niewielki tabun koni stłoczony na pokładzie. W pewnym miejscu, gdy brzegi znalazły się blisko siebie, dostrzegli ogniska płonące nad samą wodą, lecz na szczęście nie widać było nikogo, poza jedną skuloną postacią, opartą o burtę wyciągniętej na brzeg łodzi przewozowej. Przemknęli więc koło Płocka, jak lisy, a gdy tylko gród został za ich plecami, Jeruzalem i Dragiełło odłożyli wiosła, a łódź zwolniła. Szalbierz stanął za sterem, zaś ojciec Dobrosław opadł ciężko na pokład i zwiesił głowę, zapadając w nerwowy sen. Nad nimi jaśniało nocne niebo, rozlewając się odcieniami granatu i szarości, a po bokach ciemniały bryły lasów i kępy drzew, by za chwilę ustąpić jakimś przepastnym, odległym, rozmytym w dali przestrzeniom wielkich łąk i trawiastych, podmokłych, rozlewisk rzeki. Wolno toczyła się barka wśród tej nocnej, mglistej opończy i jedynie rzadkie chlupnięcia wody świadczyły o tym, że łódź płynie dalej. Jedne kształty zlewały się z innymi, drzewa wyrastały na brzegach, jak potężne głazy wyrzucone z ziemi przez wygasły dawno wulkan, piętrzyły się w zwartych skupiskach sprawiając wrażenie wysokich skarp, całych wzniesień zakrzepłej lawy. Gdzieniegdzie, w roztworze ciemnej nocy, błyskały na brzegach ćmiące się ogniska, rozstawianych na rzece punktów straży, które jak wysypka na ciele chorego dawały znać każdemu, że czas jest niespokojny, że ludzie czują lęk w piersiach, a dni są zawieszone w oczekiwaniu na coś, co może gruchnąć z niebios, jak morderczy grad, i zatłuc wszystko z bezlitosną siłą lodowych kul wbijających kłosy pszenicy w zagon. Pogłoski o dzikiej fali tatarskiej, jeszcze odległej, lecz już nadciągającej ze Wschodu, jak masa krwiożerczych owadów, szerzyły się po chatach i po grodach, wybuchały przy zalanych piwem i miodem stołach w przydrożnych gospodach, a potem wędrowały z kupcami po najdalszych zakątkach ziemi, aż trafiały do głów ludzi we wszystkich księstwach kraju i budziły w ich sercach lęk. Lęk nieznośny, ciągle uwierający, niczym drobny kamyczek w bucie. Być może taki to lęk kazał stawiać straże przy rzece, by czuwały nad tym, kto nią podąża, a być może najazd jakiś
niedawny i dziki kazał wzmóc czujność wojom Konrada. Gdy łódź oddaliła się od Płocka, tak też i warty owe stały się coraz rzadsze, a w końcu znikły całkiem i już tylko ciemne lasy towarzyszyły kompanii w podróży, przyglądając im się od strony brzegu. Jeruzalem trzymał dłoń na drzewcu wiosła i starał się nie stracić jasności widzenia. Mrok wlewał mu się w oczy i wsuwał pod powieki, głowa kiwała się w rytm delikatnego kołysania się łodzi i zaczynało mu się wydawać, że konie potężnieją, rosną, zaczynają wznosić się ponad maszt, a żagiel wydyma się pchany wichurą, i nagle potwór jakiś wznosi się nad nimi, by pożreć ich jednym kłapnięciem uzębionej szczęki. Uderzał się więc dłonią w policzek i tarł go mocno, by wzrok pracował, jak należy, nietumaniony ciemnością i zmęczeniem. Z pokładu uniosła się Hanna i podeszła do niego, chwytając się linki i uchylając przed zadem jednego z koni. Widział tylko zarys jej ciała, włosy opadające na ramiona i delikatnie poruszaną podmuchami lekkiego wiatru suknię i pelerynę. Stała nieruchomo. Coś szeptać zaczęła, lecz nie słyszał słów. Nagle podeszła jeszcze bliżej i usiadła koło niego. Włosy dotknęły jego ramienia i wtedy zamarł, by nie stracić tego dotyku. Przełknął ślinę i patrzył w przód, na rzekę. Po chwili poczuł, jak jej głowa osuwa się i opiera się na nim. Przeszedł go dreszcz. – Smutne – powiedziała cichutko. – Cóż smutne? – zapytał. – Smutny ty jesteś – szeptała dalej – a ja z tobą. Nie rzekł nic dalej na to i tylko zacisnął mocniej dłoń na sterze. – Tak nam razem jakoś pisane – mówiła dalej, wsparta o niego – a jednak jakby ktoś pomylił się w niebie, jakby się zagubił w historii. – Któż zagubił się? – Ktoś. Ktoś w niebie. Jeruzalem chrząknął delikatnie. Hanna nie poruszyła się i tylko końcówki jej włosów smagały Szalbierza po ręce. Po chwili milczenia mówiła dalej: – Wierzysz w Kogoś? Milczał. – W Tego Kogoś, kto tam czuwa nad tobą? Nade mną? Nad Wilczkiem? – Nie wiem – oparł cicho i głos mu się załamał. – Czujesz, że tam jest Ktoś? – W Niebo wierzę. A nie w kogoś. – To na jedno. Ktoś, Niebo, czy Ktoś w Niebie. Jeruzalem lekko przekrzywił głowę, tak że jego nos dotknął czoła dziewczyny. Wciągnął głęboko w nozdrza jej zapach, lekki i nasycony pieśnią traw, pieśnią szelestu liści, pieśnią dalekich stepów. – Rzeknij mi, kochany – powiedziała miękko i czule – czy wierzysz, że to co jest, to jest naprawdę? Przechylił trochę głowę, by spojrzeć jej w twarz i powiedział: – Tak, w to wierzę. W to, co jest. Uśmiechnęła się: – To, co jest teraz. Tutaj. W to, że płyniesz na tej rzece ze mną. – W to, że płynę z tobą. – Że nie ma świata całego. – Że nie ma – powiedział i lewą ręką odnalazł jej dłoń. Poczuł aksamit jej skóry pod opuszkiem i przejechał nim pomiędzy jej palcami, jakby chciał zapamiętać każdy ich szczegół. Nagłe szarpnięcie rzuciło nim do przodu. Gdy wyprostował się, Hanny nie było koło niego. Od strony dziobu pokrzykiwał Dragiełło: – Do wioseł! Do wioseł!
Po chwili rycerz pojawił się tuż przed nim, a w ciemności jaśniała jedynie jego biała broda i połyskujący tu i ówdzie szyszak. – Czy wyście zasnęli, Szalbierzu? – syknął zdenerwowany. – Co się stało? – spytał Jeruzalem wychylając się tak, by zobaczyć co dzieje się przed łodzią. – Brzeg rzeki! – warknął Dragiełło – toć krzyknąłem, że łódź ze środka zboczyła i że na wybrzeże płyniemy! – Nic nie słyszałem! – odrzekł zdenerwowany Szalbierz i spojrzał w bok, gdzie stała Hanna, opierając się o burtę i patrząc w ciemność. – Toście posnęli! – stwierdził rycerz i rozejrzał się po reszcie załogi, która właśnie zebrała się obok niego, patrząc w oczekiwaniu na dyspozycje. Ojciec Dobrosław oparł się o swoją pustelniczą laskę, Karlito tarł oczy i swoją zwisającą wargę, zaś Wilczek założył noże za pas i stanął najwyraźniej gotowy do pomocy. – Do wioseł i w tył! – rzucił Dragiełło, bo była to jedyna możliwość wydostania barki z pułapki. Łódź zeszła z głównego nurtu i na zakręcie poszła w stronę brzegu, po czym pełnym rozpędem wsunęła się na płyciznę, szorując kadłubem po dnie. Pod wpływem ciężaru osiadła natychmiast, wbijając się w mulisty piach. Konie wyczuwając niebezpieczeństwo zaczęły rżeć, kopać w deski i tłoczyć się na jednej burcie, przechylając jeszcze barkę i powodując jej mocniejsze osiadanie. Wszyscy złapali za wiosła, usiedli przy burtach i zaczęli machać miarowo i z wysiłkiem, pod dyktando Jeruzalema, który narzucał rytm. Po chwili Szalbierz krzyknął by przerwać, po czym wychylił się i zaczął macać dookoła dno za pomocą wiosła. – Nic to nie da – stwierdził – za mocno siedzimy w mule. Tylko z tyłu jest głębiej, ale łódź siadła na piachu. Konie trzeba by sprowadzić z pokładu i odciążyć barkę. Wtedy może damy radę ją zepchnąć wiosłami. – Święty Antoni, patronie pustelników, przybądź nam z pomocą! – przeżegnał się Dobrosław i wzniósł modły celem cudownego ocalenia z tej pułapki. Karlito zaś, z miną skwaszoną i złym spojrzeniem zaczął zrzędzić: – Widzicie, braciszkowie moi, wszystko przez brak szacunku dla główek Skumny, co dyndały na wietrze. Ja wam mówię, a zaufajcie, karłu, bo mądrość ma podwojoną przez rozum drugi, przechowywany w garbie – trzeba ptaka jakiego złapać, łeb mu urżnąć, truchło spalić i okadzić łódź dymem, a juchą jego spryskać pokład. Wtedy i szczęście nam sprzyjać będzie... Zaraz też wyjął zza pazuchy swoją procę i zaczął się kręcić po pokładzie, jakby szukając celu dla swoich pocisków. – Toż to zabobon, karle, zabobon! Szatan ci śliną w języku obraca, wyrzeknij się go, na dobre słowa nawróć, bo przeklętym będziesz, przeklętym będziesz – pustelnik wykonał znak krzyża nad garbusem, który zmarszczył się na to, jakby ktoś mu krzywdę wyrządzał. – Karlito, konie sposobić trzeba, chamie jeden, a nie gębę otwierać! – Dragiełło ostro uciął dysputę, jaką właśnie chciał rozpocząć z mnichem giermek rycerza. Jeruzalem wskoczył do wody i poszedł brodząc w niej po kolana w stronę widocznego niedaleko brzegu, by znaleźć jakieś dogodniejsze wyjście z rzeki. Niestety wszystko było dość mocno zarośnięte krzakami, oczeretem i drobnymi drzewkami. Brzeg wznosił się stromo nad wodą. Szalbierz znalazł w końcu jedno mniej gęste miejsce i wrócił do łodzi. W tym czasie Dragiełło z mnichem opuścili do wody deski trapu. Wraz z Szalbierzem złapali za postronek pierwszego konia i sprowadzili na mieliznę, chociaż rumak zaczął wierzgać i próbował się wyrwać. W końcu uspokoili go, a Hanna zaczęła przemawiać pieszczotliwie do pozostałych wierzchowców, gładzić je i poklepywać po bokach dla dodania otuchy. Gdy wszystkie już konie sprowadzili do wody, Jeruzalem wyciął szablą w krzakach niewielką ścieżkę, po której udało się wyprowadzić zwierzęta na ląd.
Na maleńkiej, podmokłej polance postanowili doczekać do rana i gdy tylko wzejdzie słońce, postarać się zepchnąć łódź na głębszą wodę i ruszyć dalej. Jeruzalem przeniósł Wilczka na brzeg, gdyż muł momentami robił się na tyle głęboki, iż malec mógłby się w nim utopić. Karlito czekał przy burcie łodzi i gdy Jeruzalem wrócił po deski trapu, aby zanieś je na brzeg i zrobić z nich prowizoryczne siedziska, wytrzeszczył na niego błagalne oczy i powiedział: – Karły, widzicie Szalbierzu, tym się różnią od innych ludzi, że wzrost mają dziecka... Po czym wyciągnął ręce, by Szalbierz zaniósł go na brzeg, jednak Jeruzalem pokiwał tylko głową, jakby zadumał się nad mądrością sentencji wygłoszonej przez garbusa i wziąwszy dechy poszedł sobie, nie mówiąc ni słowa. – Paaanieeee! – wydarł się Karlito i krzyczał tak dopóki na brzegu nie pojawił się wściekły rycerz. – Co tam krzyczysz, chamski pomiocie?! – syknął do niego, brodząc po kolana w wodzie. – O mnie żeście zapomnieli panie, o mnie – wyszczerzył się garbus. – Śpisz na łodzi, karle! – rozkazał pogromca smoków – I pilnuj tylko dobytku, a jakby co krzycz w niebogłosy! Karlito prychnął wściekły i ułożył się na deskach pokładu. – Karzeł śpi. Karzeł czeka. Karzeł nosi. Karzeł zostaje – biadolił sobie pod nosem – a czy karzeł to pies? Dyć garb nie ogon i nie merda... Po chwili uniósł się z wyrazem obrzydzenia na twarzy i powąchał rękaw. Cały cuchnął końskim łajnem, w które niechcący musiał się ułożyć w ciemnościach. Szybko odnalazł wiązkę zerwanych wcześniej traw i wytarł się sianem klnąc i stękając. – Tak to chyba dobrze się okazało – powiedział zły wąchając swoje odzienie – teraz już zawsze będą wiedzieli, gdzie się karzeł znajduje: w końskim łajnie... Położył się ze złością nakrywając opończą aż po samą głowę i zasnął. Na brzegu tymczasem spętano konie, które stłoczyły się na niewielkiej polance wśród gęstwiny. Ludzie oparli się plecami o pień dużej olchy, jedynego większego drzewa w okolicy i patrzyli, jak wierzchowce zapadają w sen stojąc. Hanna wsparła się o bok Jeruzalema i przytuliła Wilczka, który zaraz zasnął. Dragiełło zaś przysunął się bokiem do wielkiego cielska pustelnika i zdjąwszy szyszak opuścił kaptur kolczugi, by odetchnąć trochę, po czym zaczął skubać brodę i w końcu, zapatrzywszy się w ciemność wiszącą wokół, zapytał półgłosem: – Śpicie? – Ja? – odezwali się równocześnie Szalbierz z Pustelnikiem. – Ojca pytałem. – Jakoś ciężko spać na łożu z jednej deski – odpowiedział Dobrosław. – Wybaczcie, lecz szerszej nie mamy – rzucił Jeruzalem. – Nic nie szkodzi, synu, nic nie szkodzi – łagodnie tłumaczył mnich – ciało moje przywykłe jest do pustelniczych niewygód, a gdy coś ci w życiu doskwiera zawsze możesz to, jako ofiarę złożyć, jako ofiarę... – Ja też nie śpię i zasnąć chyba łacno nie przyjdzie – dodał Dragiełło. Przez chwilę milczeli wszyscy trzej. Hanna zasnęła i jej głowa zwiesiła się na ramieniu Szalbierza, a on nie śmiał nawet drgnąć by jej nie budzić. – Chcecie, o Ignasiu wam rzeknę dalej... – powiedział ojciec Dobrosław. – O Wilczku... – rzucił Jeruzalem. – Dla was on Wilczek, dla mnie Ignaś, bo tak go chrzciłem – szepnął Pustelnik i zaczerpnąwszy oddechu zaczął snuć opowieść: – Ze dwie godziny do świtu mamy, to i opowiem wam, jak to z chłopcem dalej było, a wy słuchajcie, chyba, że sen was zmorzy, to wtedy przerwę.
– Gadajcie, gadajcie – zachęcił rycerz. – Tak też i mówiłem, że chłopca na nauki do mnie skierował ów Piotr, bartnik. Co rano go do mnie prowadził i na pół dnia zostawiał, żebym malca wiedzą jaką napychał, jak pisklę ziarnami. Cóż z tego jednak, wiecie, jak on całkiem głowę miał gdzie indziej ten chłopiec, całkiem gdzie indziej. Patrzył sobie to na las, to na drzewa, to na ptaki, albo nad rzeczką stawał i w wodę spoglądał. Podchodziłem do niego i mówiłem łagodnie: – Ignasiu! A on nic. Ignasiu! – a on nic. To ja jeszcze raz: – Ignasiu! A on nic i nic. Tylko patrzał sobie, chłopczyna na tę wodę. To ja pieniek przyciągnąłem i siadam koło niego, widzicie i czekam, i czekam. A on patrzy. I tak w końcu żeśmy byli bez ruchu nad rzeczką, on się patrzał na wodę, ja na niego i nagle ptaszek sfrunął niżej i siadł na gałązce takiej przed nami. Ptaszyna sobie dziobek otarła o ogon i tak przekrzywiła główkę, a Ignaś na to całkiem taki sam ruch wykonał i główką na boczek ruszył, całkiem na boczek ruszył, widzicie. Ja dalej patrzałem i ani słowa. Tak też i po chwili ptaszek podleciał wyżej i na gałązce drzewa usiadł, ale tak, że całkiem słońce zasłonił chłopcu. Ignaś oczka zmrużył, bo wróbelek siedział na drzewie, ale widać go było, jak zabawkę z drewna na tle słońca, a cień jego równy padł na twarz malucha i to tak, że ogonek rozdwojony się cieniem położył na buzi. Ignaś się widzicie wtedy uśmiechnął po raz pierwszy i na mnie popatrzył z radości, na mnie popatrzył. Tak mnie w sercu aż się podniosło, jak żem ten śmiech zobaczył i rzekłem sobie w duszy: dzięki Ci, Panie Boże za to słoneczko, za wróbelka i za ten uśmiech na jego buzi. I wtedy widzicie... wtedy on... taki ruch do mnie zrobił, o taki... Pustelnik wyciągnął przed siebie dłoń i rozciągnął palce tak, że po dwa się rozłożyły, jak ogon wróbla, po czym zamachał nimi. – O taki znak do mnie pokazał – tłumaczył dalej ojciec Dobrosław – a ja na to zaraz żem go powtórzył i do niego rzekłem: – Wróbelek, Ignasiu. To jest wróbelek. I jeszcze raz: wróbelek, to jest wróbelek. I znowu się uśmiechnął, jakby... jakbym mu co dał pięknego... tak się uśmiechnął... jakbym mu co dał, choć nic nie dałem, tylkośmy sobie tak gadali nad rzeczką... A potem tak żeśmy zaczęli, widzicie, Przy samej figurze, pod opieką krzyża lipowego, tak się uczyć znaków naszych i naszej tajnej mowy. Wiecie, jak drzewo jest po naszemu? Na to Dragiełło wychylił się mocniej do przodu, by się przyjrzeć, zaś Jeruzalem przekrzywił głowę, by Hanny ze snu nie zbudzić. Pustelnik rozczapierzył rękę, tak że z dłoni powstała jakby korona drzewa. – O, tak jest drzewo, właśnie tak jest drzewo. Dragiełło powtórzył gest. – Drzewo – powiedział. – Drzewo – potwierdził grubas i kontynuował: – Tak to szło i z wolna, ale to z wolna chłopiec zaczął ze mną gadać za pomocą tego języka dłoni. Ja też liter go pierwszych czytać zacząłem, pisząc na piasku, a on siadał i patykiem wodził obok, aż mu się kształt jakiś powtórzyć udało. Po południu chłopiec z bartnikiem przebywał i z pszczołami mu pomagał. Do barci zaglądał, dzbany z miodem przestawiał, albo i wosk odlewał do kadzi specjalnej. Potem za małą kratownicę do dymu brał i gdy Piotr wybierał z barci, wtedy mu dymił na potęgę i miechem malutkim ruszał. A minę miał poważną, powiadam wam, poważną. I tak się pszczół nie bał w ogóle, że nic sobie z nich nie robił, jakby całkiem nie kąsiły, jakby nie kąsiły. Stał sobie, one po nim całymi watahami biegały i bzyczały, a on nic sobie nie robił, jakby to koniki polne były, a nie bestie z żądłami. A one też go nigdy nie użarły, nigdy. No chyba, że stanął na jakąś, albo klepnął, bo go coś załaskotało, ale i wtedy nie płakał tylko czekał spokojnie, aż mu bartnik żądło wyciągnie. I tak żyli sobie spokojnie z Ignasiem na tych łąkach, a dzień im mijał za dniem, godzina za godziną, popołudnie za popołudniem, dzban za dzbanem. I siadali wieczorem na małej ławeczce, a chłopiec dostawał w nagrodę wielki placek wysmarowany miodem i zjadał go, patrząc na łąki, jak po nich motyle fruwają i ważki, i pszczoły. Bartnikowa kładła mu rękę na
głowie i koguty z włosów przygładzała. I tak trwali sobie milczący, jeden w drugiego przez całe wieczory, aż do nocy, a potem nic nie mówiąc kładli się spać. Aż któregoś dnia Jaćwingi się we wsi pojawiły... I na czym to ja wam skończyłem wtedy? – Jak w krzaku żeście leżeli, a tamtych męczyli na okoliczność miecza – podpowiedział Jeruzalem. – A prawda – skinął głową pustelnik i zaczerpnąwszy większego oddechu ciągnął dalej: – tak też i ten rudobrody, ze szramą przez twarz, jednego całkiem usiekł, a drugiego się szykował, lecz ten wygadał się o bartniku, że tam miecz może być u niego. Litości skomlał i płakał, lecz go Jaćwing tylko o miejsce zapytał, gdzie bartnik mieszka, i gdy odpowiedź uzyskał zabił zaraz ciosem topora w głowę. Ja zaś w te pędy się wycofałem w krzaki i na około biec począłem, by ostrzec bartnika przed Jaćwingami. Biegłem ile tchu w piersiach, lecz tak mi pisane jest, że oprócz ciała swojego, mam jeszcze jakby drugie na sobie, więc i dychać zaraz zacząłem i pot ze mnie płynął. Biegłem jednakowoż, biegłem i myślałem, że choćbym i paść miał od zadyszki, to zdążyć muszę. Jeno kłopot taki był, że całą wieś prawie obiec musiałem i przez krzaki się przedrzeć, tak żeby mnie nie zobaczyli, więc droga była daleka, a oni krócej mieli, Jaćwingi... Pustelnik urwał opowieść i rozejrzał się za czym, by gardło przepłukać. Podniósł do ust bukłak z winem, lecz był on dziwnie lekki i po przechyleniu okazało się, że ledwie parę kropel wyciekło. Mnich zdziwiony przyjrzał się skórzanej torbie i okręcił ją dookoła, by dziurę znaleźć, lecz jej nie było. – Dziwne – rzekł – dałbym głowę, że jeszcze wczoraj bukłak był pełen. Aleć chyba gdzie jakim otworem wyciekło... Dragiełło stuknął się ręką w kolano i uniósł trochę ze złości, patrząc w kierunku łodzi, po czym powiedział: – Już ja znam chyba ten otwór! Na łodzi teraz naszej leży... Jutro się z nim policzę i mu plecy wygarbuję... – To już chyba ktoś wcześnie uczynił – dodał Jeruzalem. – Nic to, o suchym gardle prawił będę – powiedział ojciec Dobrosław i zanurzył się w dalszą opowieść: – Święty Antoni czuwał nade mną wtedy i Panna Przenajświętsza, że w łapy barbarzyńców nie wpadłem, bo ani chybi by mnie z wami tu nie było, lecz gdy dopadłem do łąki, było już za późno, było za późno, by ich ratować, bo właśnie Jaćwingi wchodzili od strony sioła, a było ich ośmiu, na czele zaś szedł wódz z blizną na twarzy. Ja od razu padłem między krzaki, by mnie nie zauważyli. Widzę, że bartnik przy chacie w stronę wsi patrzy niespokojnie, a w ręku topór trzyma. Na drugim krańcu łąki Ignaś prowadzi owce na poranny wypas, ziewa szeroko i popędza je kawałkiem brzozowej witki, kawałkiem brzozowej witki. Ja więc habit w górę i znowu lecę, by na około go zajść. Sykam i macham, więc zauważył mnie na skraju lasu i oczy podniósł zdziwione. W końcu podbiegł do mnie, a ja go do ziemi przygniotłem i tak wytrwałem, żeby nie widział tego, co najgorsze. Znowu pustelnik przerwał, a oczy mu się zaszkliły. Odchrząknął. – Jak nie chcecie teraz gadać, to kiedy indziej nam rzekniecie – powiedział Dragiełło. – Teraz, teraz, jak Pan Bóg pozwoli, wybaczcie, lecz serce jeszcze mi się buntuje na tamto wspomnienie, jeszcze się buntuje. Chwilę milczeli wszyscy trzej i w końcu Dobrosław westchnął i zaczął dalej opowiadać: – Tak też i jego złapali, topór mu wytrącili i na kolana go rzucili. Gadać kazali, gdzie miecz schowany, a on na to, że o mieczu żadnym nic nie wie. To wtedy wódz ich rozsierdził się mocno i bić zaczął bartnika, a woje jego kobietę z chaty wyciągnęli, po czym cisnęli na ziemię u stóp wodza. Na karku jej stopę postawił i wzniósł topór. Wtedy bartnik płakać zaczął i zawodzić, a ja pierwszy raz słyszałem, by płakał, by krzyczał, by tyle słów z siebie wyrzekł. A on prosił, błagał i jęczał. Wszystko obiecał, byle jej życie darować, byle jej życie
darować... jej życie, a jego nawet zabić, jeśli chcą. Widzicie... – Miecz daj, a ona żyć będzie – wrzasnął wtedy Jaćwing z blizną i bartnik zaraz ich do szopy zaprowadził. Znikli tam na dobrą chwilę. Kobieta szlochała mocno, szlochała mocno, widzicie, szlochała. Tak. Jakoś tak. Oni wyszli z szopy. Uśmiechy mieli na gębach, uśmiechy. Na koniec wódz z blizną w drzwiach się pojawił. W jednej ręce za włosy głowę trzymał odciętą głowę bartnika... Odciętą... Trzymał... W drugiej trzymał miecz ów. I do góry go wzniósł i ryknął. A ona, widzicie, ona wtedy... Pustelnik nagle załkał cicho i w oczach jego zamigotały łzy. W gardle jego płacz się zbierał olbrzymią, duszącą kulą. Warga lekko drżeć zaczęła i cicho, tak cicho, że Dragiełło musiał się pochylić, by słyszeć skończył: – Ona wtedy przestała płakać. Przestała... Jakby... Jakby, widzicie, świat się skończył, jakby świat runął... Jakby nic widzicie się już nie liczyło, jakby sama już nie żyła. Tak... widzicie... szloch urwał się i zgasł, gdy patrzyła na tę głowę... On cisnął ją przed nią, jak gałganek, a ona... położyła delikatnie rękę na twarzy męża i powieki mu zamknęła... Jakby... widzicie... jakby ostatni raz mogła zadbać o niego... mogła zadbać... Zamknęła... Po grubych policzkach pustelnika zaczęły płynąć łzy. – I nie krzyczała... Ot, tak zamarło wszystko chyba dla niej. Skończyło się. Świat ucichł. Ktoś krzyczał. Coś do niej wrzeszczeli, lecz cicho było pewnie, tak i dla mnie wtedy. Szarpnęli ją, więc upadła, lecz nie jęknęła nawet, patrzyła po raz ostatni na łąkę, gdzie słońce już prześwietlało pajęczyny. Gdzie pszczoły zbierały się by polecieć. I nie brzęczeć tego dnia... Tego dnia... Ucichło wszystko... Zabrali ją milczącą, a ona już patrzyła na świat, jak na martwą kupkę kamieni... Na kamieni kupkę, widzicie... I poszli... Zniknęli na ścieżce... Z nią i z mieczem... A ja z chłopcem leżałem na ziemi i płakałem... Płakałem i wstać nie mogłem, lecz potem wziąłem go za rękę i poszedłem z nim las. Pustelnik przerwał na chwilę i otarł twarz rękawem habitu. Postarał się trochę uspokoić oddech. Dragiełło milczał skamieniały, a Jeruzalem patrzył szklistym okiem w niebo. – Szliśmy po lesie, jak na spacer. Szliśmy ścieżyną myśliwych. Trzymał mnie za rękę i patrzył, jakby chciał się spytać, co się dzieje, lecz nie mogłem nic mu rzec, nie mogłem nic rzec... Widzicie... Niech Panna Przenajświętsza ma nas swojej opiece i mnie też. Niech mnie ma, bo myśli we mnie tylko takie, w których jest krew i zemsta. Tylko krew i zemsta. Taki to mnich ze mnie i pustelnik. Taki mnich... Taki uczeń Chrystusowy... Wybaczcie... Zawiał wiatr i z drzewa zerwało się kilka liści lecąc ku dołowi i opadając na stopy zakonnika, obute w sznurowane rzemieniem sandały. – Wybaczcie nieskładność opowieści, lecz pierwszy to raz odkąd... Pierwszy to raz. Tak to pierwszy raz człowiekowi drugiemu sprawę zdaję. A chciałbym zapomnieć chyba, zapomnieć. Milczał. Po twarzy ciekła mu kropla za kroplą. Po chwili zebrał się w sobie i z wielkim wysiłkiem, by już wyrzucić z siebie całość, zamknąć ją, zakończyć i odpłynąć w kojące milczenie, kontynuował. – Wróciłem na wieczór do swojej pustelni. Tam kazałem chłopcu siedzieć i nigdzie się nie ruszać. Nad lasem łuna jeszcze szła. Potężna łuna. Na skraj wsi poszedłem i patrzałem, jak płonie wszystko, jak trzaska, jak z dymem odchodzi. Tyle piękna odchodzi... Węgli się, smoli, odpada, znika... Patrzyłem na trupy leżące na trawie, na wiszących na drzewach. Nabitych na żerdzie... Na pogorzelisko przez Jaćwingów zostawione... I potem wróciłem na noc do chaty. Chłopiec patrzył w stronę ognia i chciał biec. Nie pozwoliłem mu, za nogę go przywiązałem do belki w pustelni. On płakał już wtedy. A ja siekierę wziąłem i w nocy... W nocy... Siekierę wziąłem i w nocy... Krzyż urąbać chciałem, urąbać chciałem krzyż... Wybacz mi, Panie Jezu, wybacz mi, błagam... Zaszlochał chwilę z głową opuszczoną tak, że pod nią trzęsły się tłuste podbródki.
– Tak też i potem na dzień drugi i trzeci, chować trupy zacząłem w mogiłach, groby kopać. A bartnika pierwszego w ziemi ułożyłem, na jego łące, zaraz pod barciami. Ignaś się mi wyrwał w końcu i pobiegł tam i leżał potem przed kupką ziemi i wiecie... Wiecie... Od czasu tego nic nie spojrzał na mnie... Nie spojrzał tak, żebym wiedział, że patrzy, tylko inaczej... Jakby nic już nie było... Jakby koniec był wszystkiego w jego głowie... Jakby świat się toczył poza nim... Tak też jak kilka dni potem wziąłem łódkę, przeprawiłem się na drugi brzeg i dotarłem do gościńca i czekałem. Aż w końcu nadciągnęły wozy z chorymi, co szły aż do Trzebnicy, do księżnej Jadwigi do szpitala... Dałem dziecko, żeby tam pojechało, a sam wróciłem do wsi, ciała grzebać... Do wsi ciała grzebać... Do wsi... ciała grzebać... Zamilkł całkiem i łzy zaczęły schnąć na jego twarzy. Dragiełło położył mu rękę na jego dłoni i ścisnął mocno. Nic nie mówił, Jeruzalem też. Nad brzegami rzeki powoli wstawał świt. Milczeli patrząc w niebo, jak pojawia się na nim jasność, która oznaczała nadejście dnia. Hanna spała wsparta o pień, delikatnie przekrzywiając głowę, chłopiec też. Znad ich głów zerwał się ptak i wzbił się, wysoko, aż prawie pod same chmury. Zatoczył koło i poszybował w górę rzeki, ponad lasem i nad mokrymi łąkami. Potem, z wielkiej wysokości dojrzał łup, wart obniżenia lotu. Zapikował zataczając szerokie kręgi i wylądował na gałęzi drzewa. Przez chwilę przyglądał się temu, co było niżej, aby ocenić, czy nie ma żadnego grożącego mu niebezpieczeństwa. Jednak śpiący przy ognisku mężczyźni wyglądali prawie na nieżywych tak twardo spali, zaś z ich piersi wydobywało się gromkie, pijackie chrapanie. Dlatego też ptak sfrunął niżej, pomiędzy walające się skorupy naczynia, buty, topory, odpięte pasy, szmatki i chusty oraz leżące wszędzie kawałki jedzenia, po czym usiadł na krawędzi dużej, opróżnionej beczułki. Spoglądał jeszcze przez chwilę na śpiących mężczyzn i sfrunął na trawę, po czym zaczął dziobać kawałek placka. Jadł ze spokojem i odfrunął natychmiast, gdy jeden ze śpiących drgnął, chrząknął, zaczął kaszleć, po czym zerwał się i usiadł, otwierając szeroko oczy. Twarz jego była całkiem zielona i widać na niej było koszmarną mękę związaną z zatruciem wielką dawką alkoholu. Mężczyzna wstał i trzymając jedną ręką opadające spodnie, zatoczył się w kierunku krzaków. Jego ciałem wstrząsnął atak torsji. Nadludzkim wysiłkiem powstrzymał się i obejrzał na śpiących kompanów. Zatkał usta ręką i zataczając się pobiegł w stronę rzeki. Padł na kolana w przybrzeżnym piasku i zaczął wymiotować. Konwulsje targały jego plecami, a w końcu złapał na chwilę oddech. Nabierał powietrza ciężkimi haustami, jakby pływał pod wodą, opadł na pięty i dysząc próbował dojść do siebie. Daleko przed nim, za zakrętem rzeki, widniała skarpa, na której stał książęcy gród. Otarł rękawem usta, a przez głowę przebiegła mu myśl, że te straże, co w grodzie siedzą, mają o niebo lepiej od nich, bo mogą grzać się przy koszach z żarem. Zerknął w prawo i nagle wydało mu się, że coś dziwnie kiwa się pośród gęstych, pokrywających brzeg drzew i krzewów, zupełnie tak, jakby jedno z nich miało pień chodzący w przeciwną stronę, niż reszta. Potarł czerwone, nabiegłe krwią oczy i przyjrzał się jeszcze raz. Najwyraźniej jedno z drzewek kiwało się w inną stronę. – Co za... – zaklął i klepnął się w policzek. Wstał i na chwiejnych nogach zaczął iść w stronę drzew. Gdy doszedł bliżej nagle zmartwiał, a potem zaraz padł na piasek, kryjąc się za niewielkim krzaczkiem. Alkohol natychmiast zaczął mu parować z głowy. Podkradł się bliżej i wtedy zobaczył wyraźnie, jak w małej zatoczce, ocienionej drzewkami stoi, ukryty tak, że trzeba by wytrawnego oka, niewielki stateczek. Łódź miała cały maszt obłożony gałęziami, więc wyglądała, nawet z bliska, jak kępa drzew. Jednak niewielkie fale w zatoczce kiwały nią teraz tak, iż bujała się w drugą stronę, niż poruszane lekkim wiatrem drzewa rosnące obok.
Strażnik poczerwieniał z przerażenia i złapał garść piachu, a potem natarł sobie twarz, by otrzeźwieć. Podkradł się jeszcze bliżej, przeskakując od krzaka do krzaka i chowając się za kolejnymi pniami i wtedy zobaczył na niewielkiej polance ludzi, którzy przypłynęli łodzią. Spali owinięci pelerynami, a ich twarze były wykute z czarnego żelaza i wszystkie były jednakie. W tyle za nimi stała grupka karych koni. Jeden z nich zarżał, więc strażnik przypadł do ziemi. – Konie na łodzi, konie na łodzi – zaczął szeptać do siebie gorączkowo – widziałem, widziałem. Konie na łodzi, a nie wierzyli... A ja widziałem... Podczołgał się do kolejnego drzewa, a potem do jeszcze jednego. Kilku rycerzy spało równo koło siebie, a wszystko, co mieli na sobie było identyczne i było tak samo czarne, jakby byli zrodzeni z nocy. Jeden spośród nich nie spał i siedział na ziemi, ze skrzyżowanymi nogami, trzymając wartę, a w jego dłoniach leżała niewielka, ciemna kusza. Obrócił twarz w stronę ukrytego woja, lecz nic nie dostrzegł, ale z tej odległości widać było błyskające oczy pod czarną żelazną maską. Woj zaczął drżeć z przerażenia. Nad nim szumiały liście poruszane delikatnym wiaterkiem, a gdzieś w oddali zakrzyczał drapieżny ptak. Mężczyzna postanowił wycofać się powoli i zaalarmować dowódcę straży, ale zamarł, gdyż usłyszał dziwny dźwięk. Był to rodzaj szmeru, jakby ktoś chuchał rytmicznie w zamarznięte dłonie, albo jakby pracował miech kowalski dmąc w dyszę ustawioną w kuźni. Woj zmrużył oczy i zaczął rozglądać się, lecz nie dostrzegł nic podejrzanego. Rycerze spali na polance, a ten trzymający wartę siedział spokojnie pomiędzy nimi. Jednak dźwięk jakby przybierał na sile i nagle woj usłyszał go dokładnie za swoimi plecami. Chciał obejrzeć się, ale nie zdążył. Na jego szyi oplotła się cienka żelazna linka i wpiła w skórę. Poczerwieniał i chciał ją złapać, lecz krew przestała napływać do mózgu. Machnął rozpaczliwie dłońmi, ale czyjeś ręce w czarnych, skórzanych rękawicach bezlitosnym ruchem zakręciły linkę. Wierzgnął nogami, kopiąc w piachu i wyzionął ducha. Po chwili nacisk linki zelżał. – Nie żyje? – zapytała jedna ze stojących nad nim postaci. – Nie żyje, Dwieście Piętnasty. – Czy... Czy tak... Czy tak trzeba, Trzynasty? – Tak właśnie trzeba, Dwieście Piętnasty. Nas tu nie nikt nie może dostrzec, nikt... Wojna by z tego zaraz była. Rozumiesz, Dwieście Piętnasty? Nam tu nie wolno być, zgodnie z umowami... – Tak. Rozumiem. A co z ciałem? – Wrzucimy do wody, na brzegu rzeki. Śmierdzi tak, że każdy powie, że się schlał, rzygał nad rzeką i utonął... – Biedaczysko, Trzynasty. – Biedaczysko, Dwieście Piętnasty.
ROZDZIAŁ XXII
Wilczek nauczył się doskonale rzucać swoimi trzema nożami. Korzystał z każdego postoju, każdej chwili, by łapać za trzonki owinięte rzemieniami i ciskać je w pnie drzew. Z biegiem czasu te próby wychodziły coraz lepiej, a ostrza lądowały coraz bliżej siebie, a wypadki gdy nóż poleciał nie w tę stronę, odbił się, albo skoziołkował były rzadkie. Jeruzalem przyglądał mu się najpierw z daleka, jakby zazdrośnie, lecz później, widząc szczerą radość chłopca, uśmiech goszczący na twarzy, i małą piąstkę wznoszoną w górę, co wedle tłumaczenia Dobrosława znaczyło „radość”, skapitulował, rozchmurzył się i zaczął chwalić malucha. Czasem dawał mu wskazówki, podtrzymywał rękę, albo oddalał cel, do jakiego miały lecieć noże, tak by trafienie było coraz trudniejsze. Kompania poruszała się wolnym tempem, pokonując dziennie niewielkie odległości, z tej racji iż szli na przełaj przez las, a nie bitą drogą. Łódź musieli zostawić na mieliźnie: gdy wczesnym rankiem próbowali zepchnąć ją na głęboką wodę okazało się, że w ciągu nocy osiadła jeszcze mocniej, zapadając się w muł. Największe wysiłki, pchanie wiosłami, wykorzystanie ich jak potężnych drągów pełniących rolę dźwigni, a nawet próby obrócenia barki końmi nie dawały rezultatu, a raczej pogarszały sytuację. Wtedy też podjęli decyzję, by zostawić łódź na wodzie – dłuższe z nią zmagania były bezcelowe. Zaczęli więc podążać na północ, przez las, gdyż po tej stronie rzeki nie było żadnej ubitej drogi, a jedynie trafiały się ścieżyny wydeptane przez zwierzęta. Dlatego posuwali się bardzo powoli, pokonując drogę pieszo i ciągnąc konie za uzdy i postronki. Zebub znowu musiał wziąć na swój grzbiet woreczki z metalowymi częściami, Adelajdę oraz garbusa, który usilnie twierdził, że gdyby miał iść, tak jak inni, wtedy ich pochód jeszcze by stracił na szybkości. Tak też usadzono rzeczywiście na koniach dziecko i karła, na czele pochodu szedł Jeruzalem, tnąc chaszcze swoją szablą, jeśli zaistniała taka potrzeba, a na końcu, wiodąc swojego Bela, z przytroczoną do niego tarczą i resztą uzbrojenia, kroczył Dragiełło. W trakcie jednego postoju zatrzymali się na niewielkiej łące wśród lasu, porośniętej kępami wrzosu, który już zaczął wypuszczać nieśmiało pierwsze fioletowe kwiatki, z jednej strony osłoniętej wysokim lasem, z maleńkimi jodełkami rosnącymi u stóp grubych, masywnych pni dębów, wysokich sosen i starych, czarno-białych brzóz, a z drugiej maleńkim strumieniem płynącym niewielkim, wyżłobionym przez dziesięciolecia, korytem. Tu i ówdzie, przy strumieniu rosła czeremcha, a także, w miejscach bardziej ocienionych, wiły się chaszcze pełne jeżyn i malin, które miały owoce już przejrzałe, gdzieniegdzie nawet przeżarte przez owady, lecz bardzo słodkie i rozpływające się sokiem na dłoni, gdy się je zerwało. W tych to krzakach buszował Wilczek i Karlito, na wyścigi zrywając co się da i ładując do buzi tak szybko, że musiały przy tym ginąć niezbyt bystre muszki i pajączki, które nie zorientowały się w porę i nie salwowały ucieczką. Gdy nadszedł wieczór usiedli wszyscy przy ognisku, grzejąc dłonie i spoglądając w płomienie. Szalbierz wrócił z lasu, gdzie pozakładał wnyki, ojciec Dobrosław posmutniały przyglądał się ostatniemu kawałeczkowi kiełbasy wiszącemu na jego pustelniczym kiju, zaś Hanna szyła swoją wielką dratwą i nicią wyprutą z derki. Wilczek od niechcenia rzucał nożem w niewielki pieniek, a Karlito mieszał coś zacięcie w małym dzbanku. Garbus wąchał co chwila zawartość i potem z zapałem miesił wszystko patykiem. Rozejrzał się w pewnej chwili i podszedł do zbitych w gromadkę koni, po czym zaczerpnął świeżego końskiego łajna i dodał do mieszanki. Dragiełło przerwał szlifowanie niewielkiego trzpienia i zapadki, po czym spojrzał na garbusa i rzekł:
– Co tam, karle, wyczyniasz, bez wiedzy swego pana? – Maść sporządzam, panie – odparł posłusznie Karlito, lecz nawet nie spojrzał w stronę rycerza. – Co za maść sporządzasz? – Na trąd, panie – odpowiadał niezrażony i dalej kręcił patyczkiem. – Co tam tak cuchnie potwornie? – spytał z grymasem niezadowolenia Jeruzalem i odsunął się spory kawałek od garbusa i jego dzbanka, gdyż faktycznie zaczął się unosić smród tak potworny, że nie można go było znieść. – Maść, panie, maść na trąd – spokojnie odpowiedział garbus i pochylił się, by powąchać zawartość. Najwyraźniej nie był to jeszcze ten zapach, o jaki chodziło, więc podreptał do koni po kolejną porcje łajna i dorzucił do roztworu. – Znowuż gusła jakieś i zabobony odczyniasz? Rzuć to powiadam, bo szatańską praktyką ino nas na zgubę wystawisz, na zgubę wystawisz – powiedział pustelnik, przeżegnał się i zaczął modlić, co zaraz też podchwycił i rycerz. Obaj szeptali przez chwilę, wznosząc oczy do nieba. – Gdzież tam, panie! Maść dobra, widzicie braciszkowie, maść przednia, już raz nią Skumna jednego trędowatego uleczyła. – Prawdę gadasz? – spytał Jeruzalem. – Gdzież bym się ośmielił sprzeciwić przykazaniom bożym! Tylko prawdę gadam! Maścią ona jednego trędowatego wyleczyła, bo na trąd on nie umarł. – A na co? – spytał Szalbierz. – Utonął w jeziorku przed chatą. Ale najpierw maść wcierał i dobrze mu się wiodło – znaczy dobra jest ona na trąd. – A co tam wrzucasz, karle, takiego, że smród jest potworny? Garbus sięgnął do swojego kaptura i wyciągnął stamtąd gnijącą żabę, po czym złapał ją za nóżkę i podniósł w górę. – O, jedna się jeszcze ostała! – obwieścił z tryumfem, pokazując ją wszystkim. – Nad rzeką ich nałapałem i przez kilka dni już się całkiem usposobiły do maści. A nasmarować muszę pana mojego, bo się z Grobożercami potykał... Trzeba zrobić tak: udka zgniłej żaby w małym naczynku ugnieść, dodać pajęczyny i wosk z ucha, zatrzeć wszystko na ogniu, potem łajna końskiego dorzucać i czekać, aż... – Precz mi z oczu, chamie jeden! – wrzasnął Dragiełło i wstał pokazując palcem w stronę lasu. – Ależ, panie, cóż to? – bełkotał karzeł przerażony i przestał mieszać miksturę. – Pod las z tym smrodem! – krzyczał rycerz. – To dla ciebie panie karzeł maść szykuje, dla ciebie! – wyjęczał Karlito. – Pod las! – Tak to wdzięczność pańska na świniaku jeździ – pomstował po cichu karzeł – I staraj się tu, chodź dla swojego rycerza, żaby mu łap, potem tylko niewdzięczność spotyka. Ech, życie karła nie jest życiem kasztelana, tak mi mawiała moja Skumna. I to prawda wielka... Garbus odszedł mrucząc pod nosem i siadł gdzieś daleko od ogniska tak, że go nie było widać. Siedzieli dumając nad tym co z nimi będzie i gdzie ich los wyrokiem swoim zaprowadził. Hanna przebijała kolejne dziurki w wilczej skórze, malec zaczął czyścić noże niewielką szmatką, a Jeruzalem dokładnie wycierał swoją szablę wiechciami trawy, jakby słowa Karlita o trądzie siedziały mu w uszach i drażniły, jak głupie proroctwo. – Przyjdzie nam się rozstać – powiedział nagle Dragiełło, a jego słowa, proste, spokojne i zimne, jak stal przecięły ciszę i spowodowały, że wszystkie oczy zwróciły się na niego, a nawet dziewczyna zatrzymała szycie i podniosła głowę.
– Przyjdzie nam się rozstać niedługo – powtórzył rycerz. – Czemuż to słowa takie, rycerzu, czemuż? – spytał mnich. – Wielem już świata zjeździł, uwierzcie mi. W Ziemi Świętej z bezbożnikami żem miecz swój ścierał i Zedrzykaptur na swe imię zasłużył. W ognisku zaczęła skwierczeć jakaś gałązka, jakby wąż syczał, a z niej dym się zaczął wydobywać i sok tryskał na żar. – Żywot pędzę rycerski, cnoty wszelkie nade wszystko przedkładam, a tam się kieruję, gdzie nos mój waleczny mnie wiedzie... – I cóż nos wam teraz podpowiada? – wtrącił się Szalbierz. – Że przyjdzie nam się rozstać... – Cóż to za deklaracja nagła, rycerzu? – spytał pustelnik zatroskany. – Tak bywa, ojcze. – Co za powody macie by się od nas odłączyć? – pytał dalej Dobrosław. Wilczek wstał i skrzyżował palce, a potem stuknął jedną pięścią o drugą. – Ignaś pyta, czemu chcecie odjechać – przetłumaczył Dobrosław. – Tak widzicie drogi się czasem człowiekowi plotą, łączą i ze sobą biegną, a potem nagle rozstaje są i wtedy wybierać trzeba: albo w jedną, albo w drugą, innego wyjścia nie ma. Tak też i ja, jako cel swego żywota mam obraną jedną drogę... Tu Dragiełło zaczął nawijać kosmyki swojej brody na palec i tłumaczył, patrząc w ogień: – Od przodka mego, świętego Jerzego, co smoki zwalczał i wszelkie pełzające po ziemi gadziny, tak też i ja na tym padole w jednej wędrówce się zmagam i ciągle biegnę ku czemuś, choć ludzie mi gadają, żem rozum postradał... – Za czym biegniecie tak, rycerzu? – zapytał pustelnik. – Za smokami. – Za smokami? – spytał Dobrosław marszcząc czoło. – Za nimi właśnie, choć ludzie już coraz rzadziej wiarę dają, że jeszcze istnieją gadziny na tym świecie – ciągnął Dragiełło swoje wyjaśnienia – Bo i mało jest ich, w górach się skryły, albo w pieczarach, czasem tylko na świat wylecą, a i wtedy nocą, porwą jakieś bydlę ze stada, a wszystko i tak na wilków idzie. Tak też i ja Adelajdę swoją wożę, części metalowe do niej zbieram, ulepszam, buduję, strzały nowe rozważam, albo i naciąg robię coraz szybszy. Bo smok widzicie niełatwy to przeciwnik, oj niełatwy. Lepiej to z setką rycerzy się potykać, niż z jednym smokiem. Tak też i miecz, lubo kopia nie starczą, by smoka utłuc. Z przodu, na piersiach pancerz ma z łusek tak silny, że balista go nie przekłuje. Z boku łacniej, ale trafić trzeba, a wcelować ciężko, gdy gadzina leci. Najlepiej, gdy siedzi w jamie, podkraść się i z zaskoczenia łupnąć. Tak też ćwiczę czasem strzały z odległości... – Ale chyba nie smoki jakieś was skłaniają, żeby nas opuścić? – spytał Jeruzalem kręcąc głową i splunął na ziemię. – Nie smoki, Szalbierzu, nie smoki, lecz idea... – Idea? – zapytał jeszcze bardziej zdziwiony pustelnik, który chrząkał nerwowo i rozglądał się jakby chciał znaleźć potwierdzenie na twarzach pozostałych osób, że to co mówi rycerz nie jest zwyczajne i że człowiek ma prawo się dziwić tym słowom. – Idea, ojcze, idea. Ta sama idea, co mojemu przodkowi kazała stawać z bestią oko w oko i ta sama, co wielu wojownikom spod znaku krzyża kazała płynąć na okrętach by bronić Ziemi Świętej przed niewiernymi. Ta sama, co kazała zginąć na ziemiach Prusów Wojciechowi, jak i innym męczennikom. Za wiarę. Za ideę, proszę ojca... – To rozumiem, szlachetny rycerzu, a nawet pochwalam. Niech Dobry Bóg ci przyświeca w twoich dobrodusznych zamierzeniach. Cóż wam jednak każe nagle nas zostawić? – dopytywał się dalej Dobrosław, pocierając dłonią swoje podbródki. – Przepowiednia – odpowiedział rycerz. – Przepowiednia? – spytał Jeruzalem.
– Tak. – Niech mi Pan w niebiesiech nie wybaczy, jeśli teraz źle powiem, lecz czyż czasem nie w zgodzie z przepowiednią właśnie w drodze jesteśmy? Nie w zgodzie z przepowiednią? – pytał pustelnik mrugając oczami i nie rozumiejąc, co się dzieje, po czym spojrzał na Hannę, jakby szukając potwierdzenia – Nie w zgodzie z przepowiednią? Toć, że ja piąty... Że miecz... Dziewczyna opuściła głowę nie odpowiadając. – Ojcze Dobrosławie, nie w tym rzecz – wyjaśnił od razu Dragiełło – lecz w tym, że w Toruniu, w nowym mieście handlowym nad Wisłą, ojciec tej panny czekać na nią może. Kupiec to zacny i znany, z Krakowa, pan Pieniążek. Jemu to Hannę dowieźć musimy, jemu dziewczynę zostawić, jako ojcu prawowitemu, bo tak żem się zobowiązał. I widzicie, plan mam taki, żebyśmy teraz się rozdzielili. – To znaczy? – spytał Jeruzalem i aż się podniósł – Co za plan macie, w którym to się rozstajemy? – Podejdźcie bliżej, na ziemi rozrysuję – powiedział Dragiełło, wziął patyczek i rozgarnął krzaczki jagód, by na tym kawałku narysować swoje zamierzenie. Wszyscy skupili się tuż nad nim, a Szalbierz wyciągnął jedną pochodnię z ogniska i zaczął świecić nad głowami. Rycerz tłumaczył: – Tu gdzieś, za Płockiem już, żeśmy z rzeki zboczyli i ruszyliśmy na północ, przez las. Jaćwingów ziemie, jak wiem, ciągną się dalej jeszcze, na północny-wschód, a Toruń w drugą stronę leży, bo na północny-zachód. Miasto znaleźć będzie można łatwo, bo odkąd mistrz Zakonu Najświętszej Panienki, Herman von Salza razem z Hermanem Balkiem osadę założyli, tak też i sława się o niej rozniosła, a i szlaki handlowe zaczęły iść w jej stronę. Tak więc, gdy tylko do gościńca dobijemy jakiegoś, trzeba się na dwie grupy podzielić. Jedna na zachód podąży, by Hannę do ojca dowieźć, a druga na wschód, by za Jaćwingami iść i miecz, zgodnie z wieszczbą z rąk okrutnych wydrzeć. Trzeba bestie i gadziny okrutne żelazem potraktować, a wiecie, że nic tak dobrze gadzinom nie robi, jak Zedrzykaptur i Adelajda. Tak też i myślę, że ja z Karlitem za Rudobrodym z Blizną podążę, a reszta, znaczy Jeruzalem, Hanna, ojciec Dobrosław i Wilczek ruszy do Torunia, by tam kupca Pieniążka odnaleźć. Taki to mój plan... – Może i dobry, tylko mnie ciekawi co będzie... jak w tym Toruniu mnie książęcy zdybią? – spytał Jeruzalem. – Jakaż to zbrodnia na was ciąży, młody człowieku, że tak się książęcych wojów lękacie?... – wtrącił się pustelnik – Tam i tak ich władztwo nie sięga, bo ziemie te we władanie Konrad oddał Zakonowi. – Zyskacie, Szalbierzu, sakwę wdzięczności od kupca – zaczął przekonywać rycerz. – Ja dług mam do spłacenia – syknął Jeruzalem – więc z wami podążę, a mnich niech pannę do ojca odwiezie. – Ja nie mogę! – stanowczo zaprotestował zakonnik – Mam do rozrachunku jedną sprawę z Jaćwingami, tak też i wolę z rycerzem wyruszyć. A do Torunia niech Jeruzalem jedzie z chłopakiem i Hanną, niech jedzie z chłopakiem i Hanną, ooo! W tym momencie między nimi pojawiła się Hanna, a jej stopa przekręciła się tam i z powrotem zadeptując rozrysowany na ziemi plan. Wszyscy, tak jak kucali obok siebie, rycerz, mnich, Szalbierz i chłopiec, unieśli głowy jednym ruchem i rozdziawili gęby, jak małe urwisy przyłapane przez matkę na płataniu figla. – Cóż to, rycerzu? – spytała Hanna wyniosłym, urażonym głosem – czyli wy mnie macie za belę materiału? Dragiełło zbaraniał całkowicie i jego bródka, zaczęła podskakiwać śmiesznie, gdy szukał słów usprawiedliwienia: – To nie tak, panno szlachetna, to nie tak...
– Rycerz szukał wyjścia najlepszego, niech Pan mu świeci w niebiesiech, wyjścia najlepszego – uśmiechnął się szeroko pustelnik. – Czyja może jestem beka ze smołą? – jeszcze groźniej natarła kobieta. – Beka ze smołą? Gdzież by... – wyjąkał Dragiełło. – A skąd... – wymamrotał Jeruzalem. Hanna wzięła się pod boki i przekrzywiła głowę ze złością. – A mnie się zdawało, że panowie właśnie się układali, jakby tu mnie do tatki odstawić i frasunku się pozbyć... – Frasunku? Gdzież... gdzieżby... – zaczął się jąkać pustelnik – Bo tak mi się zdawało, jakby się panowie naradzali, jak tu mnie do Torunia odwieźć... – My? – zaokrągliły się oczy Jeruzalema – rycerz ma tu jakieś plany i je rysował... – Tylko koncept, tylko koncept, a nie żeby od razu gotowe... – zaczął się bronić Dragiełło. Hanna patrzyła na nich z góry coraz groźniej i przygadywała dalej: – A mnie się zdawało, że panowie mną, jak beką ze smołą, myślicie, żeby się pozbyć frasunku i jak ją do Torunia odesłać, albo jak by tu... rzeką spławić... – A gdzieżby, panno – zaczął machać rękami przerażony Dragiełło – to z troski jeno, jeno z troski. – O tak! I żadna z panny beka – potwierdził ochoczo pustelnik – jeśli ktoś tu beka, to ja! Jeruzalem cichcem się wycofał i z wielkim napięciem na twarzy zaczął wycierać swoją szablę. Dziewczyna patrzyła po nich wszystkich okiem rozpalonym i na koniec powiedziała twardo: – Jeśli ktoś na Jaćwingów jedzie, by miecz im z gardła wyrwać, to wiedzcie panowie, że pierwszą osobą będę ja. Jak mnie chcecie do Torunia odwieźć, to siłą byście musieli, bo ja bronić się będę. Mnie już inny żywot pisany, niż miał być, całkiem inny. Tak powiedziałam i tak będzie... A kto chce do Torunia, niech jedzie... Ino sam... To powiedziawszy zagarnęła kieckę tak, że aż po twarzy Dragiełły i mnicha wiatr poleciał, po czym wróciła i najspokojniej w świecie zabrała się z powrotem do szycia, jakby nic zupełnie nie zaszło. Jeruzalem dorzucił do ognia i resztę wieczoru spędził doglądając płomieni, albo patrząc w niebo. Karlito wrócił spod lasu i zaczął dopytywać się Dragiełły, czy nie zechciałby użyć maści, gdyż jest już gotowa. Kiedy rycerz powiedział mu, nie przebierając w słowach, że ma dość słuchania bajd o maściach na trąd, Karlito odszedł smutnie i na odchodnym rzucił, iż użyje jej w takim razie sam na sobie, gdyż bardzo się boi, że od Grobożerców mogła na niego spłynąć ta wstrętna choroba. Wtedy Dragiełło złapał go za kark i całą maść kazał wyrzucić gdzieś daleko w lesie, po czym zabronił jej używać. Garbus kładł się więc spać bardzo smutny i co chwila powtarzał, że los karłów jest najgorszy ze wszystkich, a Pan Bóg, gdy tworzył świat musiał ulepić karła ze zlewek, jakie mu zostały na stole. Zasnęli wszyscy niedługo, a całą polankę okrył powoli mrok. W ognisku jeszcze długo żarzyły się węgielki, ale i one całkiem wygasły. Delikatny zapach dymu unosił się cienką smużką, a wokół smacznie spali, pozawijani w derki i otuleni po same uszy, ludzie spleceni najdziwniejszym zrządzeniem losu. Jeruzalem śnił znowu o tym, że leży w trawach, a nad nim pochyla się Hanna i całuje go delikatnie tak, jakby na jego wargach siadł motyl. Próbował chwytać ją ręką, lecz wtedy znikała. Gdzieś daleko dźwięczał śmiech chłopca pławiącego się w rzece. Potem słyszał nad sobą śpiew skowronków szalejących na niebie i nagle przez niego przebiło się rżenie konia. Otworzył oczy i uniósł głowę znad posłania. Wszyscy spali, a oddechy unosiły derki powolnym, jednostajnym rytmem. Spojrzał w kierunku koni, lecz te, spętane, stały spokojnie, więc położył się znowu i zamknął oczy. Wtedy po raz kolejny usłyszał rżenie, a zaraz za nim
parsknięcie konia – lecz wyraźnie dochodziło od strony strumienia, z głębi lasu, a nie od strony polanki, gdzie były ich wierzchowce. Natychmiast wstał odrzucając derkę. Podbiegł zgięty w pół do Wilczka, złapał noże leżące mu koło głowy i włożył sobie za pas, potem chwycił szablę i tak bezszelestnie, jak tylko się da, zaczął skradać się w stronę krzaków porastających brzegi. Szedł jak kot, stąpając ostrożnie, tuż przy ziemi, a jego oczy omiatały każdy szczegół, jak oczy drapieżnika, który podchodzi sarny przy wodopoju. Zatrzymywał się i przeczesywał wszystko powoli, listek po listku, gałązka po gałązce, korzeń po korzeniu, krzaczek po krzaczku. Potem zamarł na moment przywierając do trawy i wrzosów. Od strony rzeczki było słychać wyraźnie chlupanie wody pod kopytami końskimi. Teraz bardzo szybko dopadł do krzewów. Dźwięki od strony strumienia zamarły. Być może jeźdźcy coś usłyszeli, bądź zobaczyli, lecz najpewniejsze było to, że po prostu poczuli zapach wygaszonego ogniska. Takie niegaszone drewno pachniało wyraźnie, wysyłając mikroskopijne smużki dymu – doświadczony łowca czuł źle wygaszone ogniska z dużej odległości na terenie otwartym, a tu zapewne poczuli je dopiero teraz zbliżający się intruzi. Nadchodził ranek i, miast mroku zasnuwającego świat, wszystko było spowite coraz bardziej przejrzystą szarością. Widać było zarysy drzew i krzewów, sylwetki koni na polance i śpiących ludzi pod rozłożystym drzewem. Szalbierz leżał na ziemi i patrzył na krzewy rosnące nad samym brzegiem. Po chwili usłyszał kolejne chlupnięcia wody, ale teraz delikatne, tak jakby ktoś musiał się ruszać, a nie chciał ujawnić swojej obecności. Podczołgał się do najbliższego krzaka i zastygł, z jedną ręką na szabli, a w drugiej dzierżąc gotowy do rzutu nóż. Znowu cisza zapanowała dookoła, jakby nic się nie działo, jakby nie słychać było wcześniej parskania koni, albo chlupotania wody, jakby wszystko było tylko sennym zwidem o poranku. Liście szumiały uspokajająco, a gdzieś w czeluściach lasu zaczynały odzywać się ptaki, najpierw budząc się delikatnym szczebiotem, a później odpowiadając sobie z różnych części lasu trelami, gwizdnięciami i w końcu uderzając w świat całą gamą pieśni i radosnych dźwięków. Szalbierz trwał w absolutnym bezruchu, jak kamień, albo wąż czyhający na ofiarę: nieruchomo, bezlitośnie, zimno, z pewnością tego, że w końcu tam, między trawami coś się ruszy, a gdy już ruch zdradzi miejsce, wtedy wąż zaczeka, aż ofiara podpełźnie bliżej, nieświadoma niebezpieczeństwa i gdy będzie w zasięgu spiętych, zwiniętych jak sprężyna mięśni, gad ruszy do ataku, spadnie jak błyskawica i zatopi kły jadowe w drżącym, zaskoczonym ciałku. Czekał nie wykonując najmniejszego ruchu i jedynie jego oczy przenosiły się na kolejne krzewy, jakby chciał wyprzedzić spodziewane pojawienie się w nich przeciwnika. Po długiej chwili tej zupełnej ciszy i bezruchu, rozległy się w końcu delikatne, powolne i przerywane co chwila, szelesty. Ktoś skradał się i chciał wyjrzeć na polanę, lecz nie mógł pokonać gęstych krzewów bez wywołania hałasu, a zatem wykonywał ruchy niezwykle powoli, a po każdym głośniejszym poruszeniu listowiem, zamierał na długą chwilę, czekając, czy ten hałas nikogo nie obudził. Gdy stwierdzał, że nic niepokojącego się nie dzieje ruszał dalej i przesuwał się bliżej polany, rozsuwając następne gałązki. Po chwili Jeruzalem już słyszał wyraźnie, że źródła tych szelestów były aż trzy. Wszystkie skupione w niewielkiej odległości od siebie, może kilka metrów, a najbliższe z nich znajdowało się tak blisko niego, że gdyby skoczył i wykonał dwa susy to dopadłby do tego krzaka. Czekał jednak spokojnie, ściskając w ręce nóż, kolejne dwa leżały pod nadgarstkiem, a szablę trzymając w drugiej dłoni. W końcu szmer rozsuwanych gałązek przerodził się w ruch i już było widać wyraźnie trzy miejsca, w których ruszają się liście, roztrącane przez skradających się ludzi. Jeruzalem patrzył, jak spomiędzy listowia wyłaniają się trzy dłonie, zaciśnięte na wygiętych drzewcach. Na nich zamigotały groty strzał. Przez chwilę trwały nieruchomo, potem znowu podsunęły się do przodu. Cięciwy zwolniły bardzo powoli nacisk, gdyż ukryci w krzakach strzelcy najprawdopodobniej nie dostrzegli nic na tej części polany. Musieliby się skradać kawałek
dalej, by wyjść bezpośrednio na obozowisko, konie i dogasające ognisko. Tymczasem tu widzieli jedynie kawał wrzosowiska i dalej ciągnący się las. Powoli opuścili łuki i zaczęli wyłaniać się gęstwiny. Po kolei, wśród liści czeremchy pojawiły się trzy łby, na których widniały dziwne hełmy, spiczaste i z kołnierzami łuskowymi opadającymi na karki. Wojownicy mieli śniade twarze, o wystających kościach policzkowych, lekko skośnych oczach, ciemnych wąsach i brodach. W dłoniach dzierżyli wspaniale wyprofilowane łuki, o końcach wygiętych w drugą stronę dla wzmocnienia siły naciągu. Patrzyli uważnie po polanie i ponieważ nie zauważyli nic podejrzanego, jeden z nich machnął ręką, więc zaczęli wychodzić dalej na wrzosowisko, klęcząc prawie i trzymając nadal przed sobą łuki. Powoli pojawiły się całe ich postaci, okryte pancerzami z szerokich łusek, z rękawami rozciętymi i kładącymi się tak, iż wyglądały na ruchomego wielkiego gada, jaszczurkę potrafiącą nadąć swą szyję do granic możliwości, by przerazić przeciwnika. Fragmenty zbroi nakładały się na siebie, stwarzały wrażenie lekkości i twardości, umożliwiały skradnie się tym wojownikom całkiem bezszelestnie. Wysokie skórzane buty miały zadarte noski, a na nich lśniły kolorowe sznurki wyszytych zdobień. Szli w napięciu, z oczami skierowanymi w stronę polany, a gdy wysunęli się z krzaków jeden z nich zauważył pasące się dalej, w okolicach dębu, konie. Przypadli do ziemi, by skradać się w tamtą stronę. W tej chwili za ich plecami rozległ się syk. Wojownicy zamarli tocząc nerwowo wzrokiem. Syk rozległ się jeszcze raz, jak cmoknięcie, jakie się robi do dziecka. Odwrócili się i dostrzegli Jeruzalema leżącego w trawach, z nożem w dłoni. Patrzył na nich i cmoknął po raz trzeci. Napięli natychmiast łuki i wycelowali w jego stronę, lecz odrzucił nóż na ziemię i szepnął głośno: – Kisyt dej. Drgnęli i lekko opuścili groty strzał. – Kisyt dej – powtórzył Szalbierz szeptem, potem machnął na nich, by zbliżyli się do niego. Popatrzyli się po sobie niepewnie, nadal trzymając łuki skierowane w stronę Jeruzalema, lecz nie wiedzieli za bardzo, co robić w tej sytuacji. Jeden z nich szepnął głośno w odpowiedzi: – Arłam budum chtej. – Kisyt dej, arłam – odpowiedział Jeruzalem. Opuścili wtedy łuki i podczołgali się bliżej, a potem kucnęli tuż koło niego, rozglądając się czujnie. Ten wyglądający na dowódcę zapytał Jeruzalema: – Szpłam hadaj duman? Kubłej smysłym? – Buri duman, Buri Chan – odpowiedział Szalbierz. Wtedy tamten machnął w stronę koni. – Tarki zegłun? Szpłam tarki kuduj zabandyn? – Arłam tarki burkan zdubuj – wyjaśniał coś po cichu Szalbierz, po czym zaczął machać w stronę rzeki, pokazując, gdzie trzeba zejść. – Kisył dam, kisył dam! – mówił i wskazywał Tatarom drogę przez krzewy, tak by nikt nie mógł ich dostrzec od strony polanki. Popatrzyli po sobie, zerknęli w stronę koni i jeden z nich spytał z wyraźnym łakomstwem w głosie: – Tarki chanbyduj zbakłan debej, zbakłan. Tarki zbakłan! – Tarki burkan, chłem zdabaj! – ze złością rzucił Jeruzalem, więc tamci w końcu kiwnęli głowami na zgodę i zeszli w krzewy, a potem do strumienia. Szalbierz podszedł parę kroków w kierunku dębu i popatrzył w stronę polany, sprawdzając, czy aby na pewno nikt się nie obudził. Gdy stwierdził, że wszyscy śpią, a derki unoszą się równym rytmem oddechów, wślizgnął się w krzaki i zszedł w koryto rzeki. Ptaki rozśpiewały się już na dobre, a nad polaną budził się piękny, jesienny dzień. Nad koronami drzew, na których widać już było czerwień nadciągającej jesieni zaczynały pląsać pierwsze promyki wstającego słońca.
ROZDZIAŁ XXIII
Dwie smocze główki wycięte z dobrego kawałka stali świeciły w słońcu na szczycie owalnego, przypominającego odwrócony cebrzyk, hełmu. Poniżej, w podłużnym prostokątnym otworze, biegnącym w poprzek części osłaniającej twarz, błyszczały spokojne, harmonizujące z metalem swoją zimną szarością, oczy Kuno von Kirchensteina – specjalnego wysłannika Hermana von Balka, Mistrza Krajowego Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Oczy rycerza były tak spokojne, jakby w ciepły, wrześniowy dzień stał na rynku w swojej rodzinnej Lubece i patrzył na kłębiący się tłum na targowisku, zastanawiając się, czy wjechać do środka, czy też pozostać na obrzeżu i zaczekać, aż będzie mniej ludzi. Źrenice Kuno von Kirchensteina okolone tęczówkami w kolorze szarogołębim nie zdradzały żadnej emocji, gdy patrzył przed siebie, a jedynie czasem kierowały się w górę, w stronę słońca, tak jakby ich właściciela turbowała myśl o gorącu, o spływającym po karku pocie i jakby dostojny Kuno myślał jedynie o tym, by zdjąć z głowy ciężki, przypominający wielki kocioł, hełm, po czym wytrzeć rękawicą mokre czoło. Z oddali, przytłumione metalem docierały do niego odgłosy krzyczących ludzi, lecz były odległe, dalekie i nierzeczywiste, jak przybyłe ze wspomnień, a nie zrodzone z tego, co właśnie rozgrywało się w okolicach rycerza krzyżackiego. Jednak doświadczenia zdobyte w czasie tylu lat ciężkiej służby zakonnej, również i te zebrane na nowych ziemiach, w czasie pobytu w Nieszawie, mówiły rycerzowi, iż hełmu nie należy ściągać nigdy, dopóki istnieje choć cień możliwości niespodziewanego ataku. Nawet gdy ma się do czynienia z ciemnym, pogańskim motłochem. Kamień rzucony z ukrycia, drąg, albo cep, mogły stać się w takich warunkach równie niebezpieczne, co dobra maczuga, bądź topór bojowy. Kolejne wsie Prusów, stawiały zdecydowany opór, a powrót z wypraw zawsze wiązał się z liczeniem, ilu knechtów stracono, ile głów mniej liczy oddział oraz ilu rannych należy opatrywać w części szpitalnej zamku. Poganom nie można ufać: nigdy i pod żadnym pozorem – tego nauczył się Kuno von Kirchenstein w czasie swojej krucjaty i tę wiedzę przekazywał swoim podwładnym, a także nowym braciom zakonnym, napływającym z Niemiec do ich Ziemi Obiecanej. Gdy więc słońce rozpalało hełm, starał się wytrzymać niewygody związane z upałem. Poświęcał te cierpienia w cichej modlitwie Panu Bogu, gdyż na jego to chwałę, a nie swoją, zdobywał w dzikich puszczach nowe terytoria pod władztwo zakonu. Niestety we wsi nie było prawie w ogóle drzew, wszystkie, nędzne, sklecone z kawałków bali i żerdzi, okryte słomą i liśćmi, chaty skupione były na wielkim, ciągnącym się od jednego do drugiego lasu, placu. Jedyne drzewo, które mogłoby dać mu trochę cienia, gdyby schronił się pod jego rozłożystymi liśćmi, rosło na samym środku sioła, wewnątrz dużego, wydeptanego kręgu. Jednak Kuno von Kirchenstein nie mógł schronić się pod jego wspaniałymi, rzucającymi cień gałęziami, gdyż drzewem tym był czczony przez dzikich mieszkańców Święty Dąb. A dąb ten, wysłannik Mistrza Krajowego, rozkazał ściąć mieszkańcom, a następnie go spalić, jako źródło szatańskich zabobonów. Kilkunastu wieśniaków uwijało się teraz w pocie czoła, rąbiąc twarde drewno olbrzymimi siekierami, inni stali w milczeniu obok, by zmienić rąbiących, gdy tamci za bardzo się zmęczą, a nad całością czuwali kusznicy w białych tunikach z prostym czarnym krzyżem pośrodku. Duża kropla potu zebrała się na czole rycerza i popłynęła w dół, po czym zaczęła spływać po grzbiecie nosa. Drażniła go i łaskotała, poczuł olbrzymią potrzebę wytarcia jej i podrapania się, lecz postanowił znieść tę niewygodę, by nie pokazać jęczącym i żebrzącym o litość tłumom, że drzemią w nim ludzkie odruchy. Siedział nieruchomo w siodle i czekał, aż jego knechci zgromadzą młodych i silnych mężczyzn w jednym miejscu, a potem powiążą ich
powrozami. Słońce i skwar były jednak na tyle uciążliwe, że Kuno von Kirchenstein postanowił zmienić miejsce, na którym stał i przejechać na drugą stronę placu – tu gdzie był, zbytnio przeszkadzał gorąc bijący od płonącego dachu chaty. Rycerz pomyślał nawet, że w wypadku, gdy jest duży upał, powinno rezygnować się z wymuszania posłuszeństwa ogniem. Właściwie wszystko, co go spotykało w ciągu ostatniego roku, napełniało go obrzydzeniem do świata, ludzi i kolejnych dni, jakie musiał spędzać od rana do wieczora w białym płaszczu z dużym czarnym krzyżem wymalowanym na bokach. Jako zarządca zamku w Nieszawie stał się pierwszym odsuniętym od korzyści płynących z wysokiej funkcji piastowanej w zakonie, a wszystko za sprawą fundowania Torunia i robienia z tej osady wielkiego centrum handlowego i militarnego. Kuno od początku był temu przeciwny, przekonując do konieczności rozbudowy jego Nieszawy, a gdy projekty von Balka uzyskały poparcie wielkiej rady i samego Wielkiego Mistrza, rycerz von Kirchenstein stracił pozycję i zaczął brać udział w akcjach prowadzonych na południowych ziemiach zajętych przez pogańskie plemię Prusów. Z niesmakiem wykonywał wszystkie niezbędne czynności, a palenie chat bezbożników, wycinanie w pień świętych gajów, likwidowanie posążków przedstawiających miejscowe bóstwa, oraz chwytanie w niewolę mężczyzn zdolnych do prac budowlanych traktował jako dopust boży, karę za grzechy, w szczególności grzech pychy i podchodził do nich jak do czegoś niemiłego, co kazano mu po prostu wykonać. Traktował to tak, jakby zwierzchnictwo zakonu wydało mu polecenie czyszczenia chlewa z gnoju – to niemiłe, lecz konieczne i ktoś to musi robić, niestety, a na niego padło, gdyż Bóg taką mu wyznaczył pokutną drogę. Przypatrywał się więc bez emocji kolejnym siołom nawracanym na religię Kościoła Chrystusowego, kolejnym świętym dębom lecącym z hukiem łamanych gałęzi na ziemię, kolejnym słupom ze Światowidem płonącym w wielkich ogniskach, kolejnym tłumom mężczyzn prowadzonych na powrozach do Torunia i innych miejsc budowy zamków zakonnych, a za każdym razem zdawało mu się, że nadzoruje tylko uciążliwą, pracę, podobną wyrąbywaniu drzewa w puszczy, albo wypalaniu miejsc pod uprawę. Siedział w siodle, z rękami założonymi na łęku, wydawał czasem dyspozycje, doglądał sprawnego przeczesywania chałup, a na koniec machał dając sygnał do odjazdu i wyruszał w drogę powrotną, jadąc na czele kolumny i dumając o utraconej dawno Lubece, o cieniu, jaki można było znaleźć koło murowanych kamienic wokół rynku i pewnej kobiecie, którą porzucił dla chwały bożej i służby w Zakonie Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Tego dnia Kuno von Kirchenstein czuł się wyjątkowo źle, jakby słońce szczególnie mocno parzyło go pod garnczkowatym hełmem. Rozglądał się częściej, niż zwykle i starał się znaleźć takie miejsce, by choć jakiś delikatny wiatr schłodził jego spocone ciało. Nagle w szparze swojego hełmu, na zalanej słońcem drodze idącej przez wieś, dostrzegł biegnącego knechta, z tarczą i włócznią. Krzyżak przedarł się do niego przez zwartą ciżbę szemrzących, lecz stojących karnie ludzi i złapał go za strzemię. – Panie – rzekł oddychając ciężko – u kowala, tam na krańcu wsi, żeśmy znaleźli bałwany drewniane i kurhan pogański za chatą, z ogniem Swarożyca. Kowal butny, silny, na krzyż nie chciał zgiąć kolana! Potem synowie jego na nas się rzucili, dwóch rannych jest, ale żeśmy ich na powrozy wyłapali, ino się miotają, psie juchy! Kuno von Kirchenstein skrzywił się z niesmakiem, lecz jego grymasu nikt nie widział i to była jeszcze jedna zaleta noszenia hełmu w każdych okolicznościach. W szerokiej szparze idącej od lewej skroni do prawej równym, prostokątnym pasem, widać było jedynie jego spokojne, szare, jakby bez wyrazu, oczy. – Prowadź! – rozkazał i spiął konia.
Przejechał za knechtem przez pół wsi i w końcu, na samym jej skraju, na krawędzi lasu, zatrzymał się, z zadowoleniem znajdując miejsce pod wielką sosną, która rzucała zbawczy cień, chroniąc przed słońcem. Kuźnia była ulokowana tuż koło gościńca, zamknięta opłotkiem, z niewielkimi zabudowaniami gospodarczymi w tyle, u podnóża niewielkiego wzniesienia porośniętego sosną i rzadkimi, niskimi drzewkami. Na samym środku drogi leżał wywleczony drewniany posąg, o czterech twarzach, z których jedna leżała prosto w piachu, a trzy pozostałe patrzyły w górę i na boki, zastanawiając się nad tym, jak dziwnie wygląda świat widziany z takiego kąta. Obok posągu leżał martwy mężczyzna w dużym skórzanym fartuchu, a z jego ust płynęła strużka krwi wsiąkając w piach. Szkliste oczy utkwione były w drewnianej twarzy leżącej tuż, na przeciwko, jakby padli właśnie ścięci dwaj ludzie i patrzyli sobie na pożegnanie prosto w oblicza. Dalej stało dwóch potężnych, wielkich jak niedźwiedzie, mężczyzn, o zarośniętych twarzach i kudłatych głowach. Toczyli wokół wściekłym spojrzeniem i dyszeli ciężko. Obaj byli związani pętlami powroza, lecz szarpali je dziko próbując się uwolnić, tak że pięciu wojów krzyżackich wkładało ciężki wysiłek, by utrzymać ich na miejscu. Kuno von Kirchenstein patrzył na nich z obrzydzeniem i myślał o tym, że na rynku w jego rodzinnej Lubece, można by ich pokazywać gawiedzi na podeście z desek, jako pruskich dzikusów, straszliwe bestie, jakie zamieszkują puszcze aż po rzekę Pasłękę, gdzie jego zakon prowadził krucjatę. Można by zbić fortunę na takich pokazach, szczególnie, iż byli to bracia bliźniacy i mieli takie same twarze wykrzywione złością, takie same kulfonowate nosy, tę samą dzikość w oczach. Wyglądali jak dwie krople wody, jak odlew żelazny wykonany z tej samej formy przez ojca, kowala – silny, twardy, iście kowalski. Obaj byli bardzo wysocy, barczyści, bardzo silnie umięśnieni i wyglądali jak dwa wielkie pnie dębu wyrastające z tego samego korzenia. Mieli tylko pewną istotną cechę, która ich odróżniała: każdy z nich miał tylko jedną rękę w pełni rozwiniętą, silną i umięśnioną ponad miarę, zaś drugą chudziutką i maleńką, króciutką, jak rączka niemowlęcia. Pierwszy miał taki kikucik wiszący z lewego ramienia, a drugi z prawego. Gdy stali więc razem, koło siebie, wyglądali, jak dobrze dopasowana para – jak człowiek złożony z dwóch kadłubów, czterech nóg, dwóch głów i dwóch rąk. Po drugiej stronie drogi leżało dwóch rannych knechtów, którym towarzysze opatrywali zadane toporami rany. Słychać było jedynie ich jęki i płacze. – To potwory, panie, potwory – podbiegł dowódca tego niewielkiego oddziału i stanął tuż koło konia rycerza Kuno – to dzikie bestie rodem z piekieł. Złapali za topory i jak zaczęli wywijać, to by nas wszystkich zarąbali. – Jak więc daliście im radę? – spytał rycerz. – O tak... – odpowiedział drużynnik i skinął głową w stronę kuźni. Tam za opłotkiem na postronku trzymano wijącą się i płaczącą kobietę. – Matkę żeśmy złapali i jak nad nią miecz zawisł, to oni od razu topory rzucili! Jeden z krzyżaków trzymał już w ręku płonącą pochodnię i szedł w stronę chaty, by rzucić płomień na strzechę, lecz Kuno zatrzymał go krzycząc: – Stać! Nie podpalamy! Po karku rycerza płynęła kolejna kropla potu, a cień rzucany przez sosnę nie wystarczał do tego, by przynieść ulgę. Pan na Nieszawie marzył już o jesieni, gdy można było jeździć po kraju nie cierpiąc od upału, a wieczory spędzać w izbie, przy kominku. Poganie przyprawiali go o mdłości swoją dzikością i ciągłym pędem do sprawiania kłopotów. Skórzany czepiec noszony pod hełmem powodował odparzenia od gorąca i Kuno sięgnął do brody, by lekko poluzować dopinający pasek. – Powiesić! – wydał dyspozycje i złapał za metalową sprzączkę uwierającą go pod szyją, po czym zaczął ją odpinać.
Knechci podprowadzili kobietę pod gałąź drzewa i przerzucili sznur. Jej synowie zaczęli wyć opętańczo i miotać się. Jeden z nich wyrwał się do przodu, lecz natychmiast otrzymał cios w głowę obuchem toporka, więc upadł na kolana. Drugiego przygwożdżono do ziemi. Kuno patrzył, jak jego knechci ciągną za sznur i jak w powietrzu wierzgają nogi kobiety. Złapał krańcem rękawicy za mankiet tuniki i jak chustą, wytarł sobie kark pod hełmem. Drgnął nagle, gdyż od strony lasu rozległ się potężny dźwięk rogu, jaki używają rycerze wyjeżdżający w szranki, by wywołać przeciwnika do walki. Krzyżak spojrzał w tamtą stronę i na zakręcie gościńca zobaczył stojącego rycerza. W prześwitującym między liśćmi świetle wyglądał przedziwnie, cały pokryty rdzawymi plamami, w jednym ręku trzymał tarczę, a w drugim miecz gotowy do walki. Na głowie miał szyszak, z doczepionym ruchomym nosalem, a z kolczego kaptura sterczała do przodu, jak część uzbrojenia siwa bródka. Pierś była chroniona kirysem, co razem z nagolennikami i kolczugą kółkową dawało mieszankę zachodniej mody i miejscowych zwyczajów związanych z doborem elementów zbroi. Rycerz spiął konia i ruszył natychmiast do ataku, unosząc miecz i zostawiając za sobą chmurę uniesionego kopytami piachu. – Saaaanctus Georgiuuuuussss! – z jego gardła wydarł się bojowy okrzyk. Kuno patrzył na to zdumiony, nie bardzo rozumiejąc co się dzieje, gdyż pokój, jaki panował względem rycerstwa polskiego i to zarówno z ziem Konrada, jak i z księstw pod władztwem henrykowym, był trwały i wiązał się ze współpracą, a nie z zatargami. Rycerz von Kirchenstein uczestniczył nawet we wspólnej, niewielkiej wyprawie krzyżowej organizowanej wraz z Polakami na ziemiach pruskich, tym większe było więc teraz jego zdziwienie, gdy rycerz samotnie zaszarżował na cały jego oddział. Kuno mrugał przez chwilę i stracił dużo czasu, gdyż kiedy chciał sięgnąć do miecza atakujący rycerz był już obok jego pieszych knechtów usiłujących utrzymać szarpiących się bliźniaków. Szaleniec ciął jednego z piechurów prosto w łeb, a krzyżak zalał się krwią i padł na ziemię. Drugiemu prawie odciął głowę, uderzając w poprzek szyi, trzeciego staranował piersią konia, po czym zawrócił w miejscu, jadąc przeciął linę, na której wisiała kobieta i natarł na siedzącego na koniu rycerza. Kuno poczuł teraz falę gorąca, która tak mocno zniewalała wszystkie jego członki, iż najwyższym wysiłkiem, powoli, jakby utkwił w smole, zasłonił się tarczą, którą zdążył zdjąć z tylnej części siodła prawą ręką. Miecz napastnika uderzył z wielką siłą i wytrącił tarczę z rąk krzyżaka. Dziwny rycerz przejechał mimo i znowu zawrócił unosząc miecz. Kuno czuł, jak pod hełmem spływa mu fala potu, tak wielka i potężna, iż zalewa oczy, rozmazując wszystko, co widział w szerokiej szparze hełmu. Na jego szczycie zamigotały w słońcu klejnoty – dwie wycięte w metalu smocze główki, rozdziawione w przerażającym ryku. Wznosiły się skrzyżowane nad głową rycerza i błyszczały w słońcu, które przedarło się przez zasłonę z igieł sosny i rozświetliło szczyt hełmu, jakby świecił on swoim własnym światłem. Kuno zdążył wyszarpnąć miecz z pochwy i uniósł go, lecz nie wykonał pełnego zasłonięcia. Klinga była zbyt blisko ciała, przez co nadgarstek nie wyskoczył w bok na odpowiednią odległość. Nie czuł nawet bólu, gdy miecz obcego rycerza ciął z potworną siłą. Nie czuł bólu, gdy spojrzał w dół i ujrzał sikający krwią kikut ręki. Nie czuł bólu, gdy zaczął mdleć i osuwać się w siodle. – Jam jest Dragiełło, herbu Kraplan, obrońca słabych i uciśnionych! – usłyszał jakby z oddali i niewyraźnie. Jego knechci tymczasem rzucili się na pomoc i zasłonili go tarczami i włóczniami, któryś z nich złapał konia za uzdę. Kuno osunął się na siodło i stracił przytomność. Bracia bliźniacy uwolnili się z więzów i rzucili się do matki, by próbować ją ocucić. Z lasu wyleciała nagle z olbrzymią prędkością strzała i przeszyła knechta, który padł na ziemię, patrząc zdziwiony na potężny bełt tkwiący w jego piersi. W tyle, na wzgórku za kuźnią rozległy się gwizdy i jęki, z
krzaków poleciał kamień, który uderzył w szyszak jednego z piechurów tworzących mur z tarcz przed rannym Kirchensteinem. – Odwrót! Do wsi! Odwrót! – zaczął się wydzierać drużynnik. Cały, niewielki oddział wycofywał się zasłaniając tarczami. Pobiegli, trzymając za uzdę konia, na którym wpółleżał nieprzytomny Kuno von Kirchenstein, wysłannik Mistrza Krajowego Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Z lasu, zza zabudowań gospodarczych kuźni, wybiegł Jeruzalem, trzymając w ręku szablę, lecz nie było już kogo atakować. W piachu leżeli martwi krzyżacy oraz kowal, nieco dalej, pod drzewem, dwóch potężnych chłopów płakało nad nieżywą matką rzewnymi łzami. Jeden z nich zerwał się nagle i zaczął bić pięścią w pień drzewa, a potem podbiegł do opłotka i dźwignął do ręki topór. – Na Trygława! Serce mu wydrzeć! Chciał biec w stronę wioski, lecz drugi brat nie biegł za nim, tylko klęczał nad ciałem matki i płakał. – Niob! Serce mu wydrzeć! – krzyknął stojąc z toporem w prawej ręce. Drugi z braci jednak nie mówił, nie ruszał się, tylko szlochał. – Niob! – znowu zawołał tamten. – Stójcie! Tam wiela ich we wiosce pewnie! – krzyknął Dragiełło z konia. – Prawdę gada! – stanął obok nich Jeruzalem – Tam ich więcej będzie! – Niob! – potężny mężczyzna jakby ich nie słyszał. Poszedł do brata i szarpnął go za ramię. – Niob! Drugi syn kowala obrócił ku niemu zalaną łzami twarz. – Niob! – stojący bliźniak wyciągnął do brata rękę z toporem, zachęcając go, by poszedł z nim. – Matula, Hiob, matula... – klęczący zaszlochał łamiącym się głosem i padł całym ciałem na martwą matkę, jakby chciał przywrócić ją do życia swoim ciepłem. Od strony wioski słychać było wrzaski. Tymczasem zza drzew wyszedł ojciec Dobrosław, prowadząc wraz z Hanną spętane konie. Z drugiej strony, zza kuźni, wybiegli Karlito i Wilczek. Chłopiec patrzył ze smutną twarzą na leżące ciała i ściskał w rączkach swoje noże. Karlito zaś machał w powietrzu procą i gadał: – Knecht nie knecht, a karzeł kamieniem utrafi... Jeruzalem stanął nad trupami, na których leżały poszarpane białe tuniki z czarnym krzyżem. Pokiwał głową i spojrzał na Dragiełłę. – Ja z Duchami zadarłem, to wy z innym zakonem – uśmiechnął się Szalbierz – teraz zamiast jednego zakonu mieć będziemy dwa, jako wrogi. Splunął na piach obok jednego z nieżywych knechtów i zaklął cicho. Dragiełło zsiadł z konia i zaczął się przyglądać zabitym. – Białogłowę wieszali, szubrawcy! Mnie wtedy nie ważne, czy kto z zakonem trzyma, czy z samym papieżem nawet. Zedrzykaptur po to jest przy boku, by niewinnych chronić... A tamten... Ze smoczego rodu, gadzina, był. Na hełmie miał klejnoty w kształcie smoka. – Jak każdego, kto ma smoka przy hełmie, będziecie ubijać, to daleko nie dojedziemy – sucho stwierdził Jeruzalem i obrócił nogą truchło krzyżaka, po czym zaczął badać, czy nie ma przy sobie wartościowych rzeczy. Obaj bracia tymczasem trwali przy matce, jeden chciał iść zemstę od razu sprawować, drugi płakał. Od strony wsi nadbiegł chudy jak tyka młodzieniec. Zdyszany dopadł do opłotka, oparł się o niego i rozejrzał się. – Ubit? Kowala ubite? Dragiełło spojrzał na wieśniaka i spytał:
– Są we wsi jeszcze? – Uszli, panie, uszli od razu. – Pewien jesteś? – Tak, panie, uszli. Nadjechali z rycerzem rannym, co rękę stracił, krzyk się podniósł we wsi i... – Wszyscy uszli? – Wszyscy, panie, bo i lud się wzburzył, a jak zobaczyli, że tamtym juchę kto puścił, to i zaraz się kamień podniósł, a to cep, a to kawał kija... I uszli... A to wy panie? To wy? – Co – „my”? – podniósł brwi Dragiełło. – Wyście tego tam... cięli... w łapę... – My – odpowiedział za rycerza Jeruzalem. – To precz idźcie sobie, precz! – wrzasnął nagle chłop i zasłaniając się ręką zaczął z powrotem biec w stronę wsi, pomstując. – Precz! Rauss idźcie, psy przeklęte, rauss! One krojca ubili! One krojca ubili! Ludzie – tam są te, co krojca cięli, tam są! Karlito popatrzył zdziwiony na rycerza i spytał: – Wybaczcie, panie, że karzeł spyta, boć drugi rozum, co w garbie nosi od upału się przemęczył i za dużo nie podpowiada. Cóż to za dziwadło? Co za lud dziwny? Dragiełło skubał przez chwilę swoją bródkę i patrzył w dal, w stronę sioła. Pustelnik tymczasem zaczął modlić się nad ciałami zabitych. Szalbierz pociągnął nosem, splunął i wyjaśnił garbusowi: – Boją się. – Nas się boją? – pytał karzeł z niedowierzaniem. – Nie. Tych krojców. – Krzyżaków. Tak ich zowią, od tego krzyża czarnego na tunikach... – dodał rycerz nawijając kolejny kosmyk brody na palec. – Boją się, bo tamci tu wrócą – tłumaczył dalej Jeruzalem – żeby pomstę mieć i wtedy wieś całą z dymem puszczą. Karlito popatrzył na czarne kłęby unoszące się nad wsią i wymamrotał: – Dyć już puścili. Ech, nie na mój rozum to, nie na mój rozum... – Jechać nam trzeba, rycerzu – rzucił Jeruzalem – po waszej szarży będą nas teraz chcieli jedni i drudzy dopaść – Krzyżacy, jak ich zwiecie, żeby pomstę mieć, a ci ze wsi, by za nas kupić sobie spokój. – Macie rację – pokiwał głową Dragiełło, po czym podszedł do obu braci klęczących przy białogłowie. Chrząknął, a oni, jak na komendę odwrócili do niego kudłate głowy... – Jam jest Dragiełło, herbu Kraplan, obrońca słabych i uciśnionych, potomek świętego Jerzego, rycerz duszy czystej. Wybaczcie, bo... bo za późno żem w sukurs przyszedł... Tak to... Wybaczcie... Obaj patrzyli przez dobrą chwilę w milczeniu, a potem nagle rzucili się do kolan Dragiełły i zaczęli ściskać. – Matula i tatko nie żyw. Hiob żyw – wyjęczał jeden, wskazując na swego bliźniaka. Na to drugi brat dodał poklepując tamtego: – Niob żyw, panie, Niob żyw, panie. Rycerz zakłopotany rozejrzał się dookoła. Do jego kolan przywarły dwie wielkie, szlochające bryły, więc był unieruchomiony, zaś reszta kompanii przyglądała mu się, co zrobi. Zaczął więc swoim zwyczajem skubać siwą brodę i nawijać na palec, a potem niepewnym głosem dodał: – Wybaczcie, ludzie za późną pomoc... Tak widać pisane było... A teraz puśćcie, bo nam w drogę trzeba...
Spróbował uwolnić nogi, lecz bracia trzymali bardzo mocno. Obaj bliźniacy spojrzeli się po sobie, jakby chcieli uzgodnić wspólną wersję, po czym ten z prawą ręką rozrośniętą rzekł tubalnym głosem: – My z wami, panie... – Hiob z wami i Niob z wami – dodał drugi. – Ty jesteś Hiob, a ty Niob? – spytał Dragiełło, nadal tkwiąc w uścisku. – Myśmy som bracia Job. On Hiob, a ja Niob. – Hiob i Niob. – Bracia Job. – Siła nas dwóch. – Panie... – Matula nie żyw... – Tatko nie żyw... – Krojce przyjdą... – Oj przyjdą... – Utłuką... – Oj utłuką... – Weź panie, ze sobą... – Niob żyw, tobie panie żyw... – Hiob tobie panie żyw... – Jak nie ty, pan, Niob nie żyw... – I Hiob nie żyw... – Weź panie, nas – na koniec wydukali razem równo, tubalnymi głosami, jak dwie zgrane trąby. Dragiełło obejrzał się na swoich ludzi. Karlito drapał się po nosie zastanawiając co z tego będzie, pustelnik wygiął ręce, jakby chciał powiedzieć „twoja decyzja, rycerzu”, Wilczek uśmiechał się leciutko, a Hanna patrzyła w niebo. Jeruzalem splunął na piach i zmarszczył oczy patrząc na rycerza. – Widzicie, ludzie... – zaczął tłumaczyć Dragiełło, próbując wyzwolić się z mocnego uścisku – ...nam śpieszno iść w daleki kraj, nie wiem co nas czeka... może i kostucha gdzie czai się... może... A wam lepiej może gdzie w lesie się skryć, niźli z nami... Wam lepiej... Udało mu się w końcu, na siłę, wyrwać z silnych ramion. Bracia Job jęknęli: – My silne, pan, jak tury silne. Weź nas. Po jednej łapie, ale nas dwóch, pan, nas dwóch. Dragiełło pokiwał głową, odwrócił się i zaczął iść w stronę konia. Po drodze jego wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem Hanny. Uśmiechnęła się do niego, a on nagle zmartwiał i zatrzymał się w pół kroku. Przez twarz przebiegł mu dziwny grymas. – „Szósty i siódmy z prawą ręką silną, lecz bez niej, z lewą ręką silną, lecz bez niej...” – wyszeptał do siebie, po czym odwrócił się nagle z szalonym błyskiem w oku. – „Szósty i siódmy z prawą ręką silną, lecz bez niej, z lewą ręką silną, lecz bez niej...” – powtórzył jeszcze raz, głośniej. – „Szósty i siódmy z prawą ręką silną, lecz bez niej, z lewą ręką silną, lecz bez niej...” – powiedział już całkiem głośno, patrząc w oczy Jeruzalema, a potem mnicha. Hanna uśmiechnęła się do niego. Podszedł do klęczących braci. – Powstańcie, Joby, powstańcie – rzekł wzruszony – chociaż mi się to śni pewnie, i nieprawda wszystko, jednak jest to, co jest. Słowa są silniejsze od mojej chęci, słowa silniejsze od mojej głowy, słowa mocniejsze od mego pomyślunku. Nie ja życie wiodę lecz słowo o mnie. Dziwne to... Patrzyli na niego mrugając i nie rozumiejąc. Jeruzalem, który również to słyszał, jak i reszta ludzi, łypnął w stronę rycerza, a potem złapał się za głowę i odszedł na bok, ściskając ją, jakby coś się z nim działo.
– Z nami pójdziecie, bracia Job, lecz nie ja o tym myśl podjąłem, nie ja... Ta kobieta wam wywieszczyła, o tam... Wskazał ręką na Hannę, a oni podbiegli i padli przed nią na kolana. – Ona to słowo o was położyła przed nami, jak... to że jesień nadejdzie... bo nadchodzi... zawsze... Pustelnik przeżegnał się i wysapał: – Wielce to pobożna myśl, rycerzu, wielce pobożna. Bóg w swej dobroci ciągle człowiekowi podsuwa co najlepsze, tylko widzicie, człek jest istota ułomna i nie zawsze plany takie zrozumie, albo zechce za nimi podążać... albo zechce za nimi podążać... Karlito szarpnął swego pana za tunikę i szeptem zapytał: – Jakże to, panie też ich bierzesz w służbę do siebie? – Też, karle, też – odpowiedział spokojnie rycerz. – A kto giermkiem twoim pozostanie? – Ty, Karlito, no przecież że ty... – Może panie, żem się do czyszczenia zbroi nie zanadto przykładał, ale teraz wszystko wypoleruję... Przez chwilę karzeł milczał zastanawiając się nad swoimi dalszymi losami, a potem znowu pociągnął za brzeg rycerskiej kolczugi. – Panie? – Cóż karle? – A kto teraz ważniejszy będzie po tobie – ja, czy te dwa potwory? Dragiełło spojrzał na niego i uśmiechnął się. Widać było, że odpowiada garbusowi, lecz myślami jest gdzie indziej. – Jasne, że ty, Karlito. – Och, dziękuję ci panie, dziękuję. W oczach karła zaszkliły się łzy radości i przywarł ustami do rękawicy rycerza. Dragiełło wyrwał mu rękę, jak oparzony i otarł potem ukradkiem o kark konia. Jeruzalem zaczął spoglądać niespokojnie w stronę wsi, a Wilczek przytulił się do Hanny. – My wierni, my wierni – wysapali bracia przed Dragiełłą i zamknęli swojemu ojcu powieki. Szlochali przez chwilę nad jego ciałem, odganiając gromadzące się muchy. Rycerz wraz z Szalbierzem odczekali długą chwilę w milczeniu, lecz potem postanowili ruszyć tak szybko, jak się da. Bracia Job sprawili pogrzeb rodzicom, płacząc rzewnymi łzami. Ułożyli ich na posłaniu, obok siebie, tak jak zawsze spali za życia. Ojca, wielkiego kowala, położyli na wznak, a na jego piersi wsparli matkę, jakby się oparła tylko i pogrążyła w bezpieczny sen koło męża. Potem chatę podpalili jako stos pogrzebowy. Dym wzniósł się w niebiosa i połączył gdzieś wysoko z innymi czarnymi smugami unoszącymi się znad spalonego sioła. Nieżywych knechtów wrzucili do pomieszczeń gospodarczych i także podpalili... Potem płacząc ruszyli konno za innymi. Cała kompania zanurzyła się w lesie i po chwili na brzegu drogi kiwały się jedynie gałązki na krzewach.
ROZDZIAŁ XXIV
Jeruzalem szedł ścieżką, rozgarniając liście krzaków jedną ręką, a w drugiej trzymając kij, na którym był zawieszony zając schwytany we wnyki. Szalbierz doskonale odczytywał, którędy zwierzyna przemieszcza się w lesie i potrafił zawieszać pętle w takich miejscach, iż pewne było, że nad ranem coś w nich będzie. Zając nie stanowił wspaniałej zdobyczy, lecz mógł wystarczyć całej drużynie na jeden ciepły posiłek, szczególnie po przyrządzeniu go z ziołami porastającymi leśne polany. To też potrafił robić dobrze, a trawy, bulwy, i zielone pędy rozróżniał doskonale i wiedział, którymi należy doprawić mięso, które nadają się na przygotowanie zupy, a z których znowuż można przyrządzić lecznicze napary. Jeruzalem szedł lekko, przeskakując co niższe gałęzie, pod innymi pochylając się, lub odgarniając ręką. Był już blisko obozowiska i oczekiwał, że zaraz usłyszy pokrzykiwania Karlita, który stwierdził, że z nadania swojego pana stał się nadzorcą braci Job i z tej racji ma prawo wydawać im polecenia, ćwiczyć w ciskaniu toporem do celu, a nawet rozkazał im się nosić na barkach, co też oni czynili bez szemrania, jak dwa wielkie woły. Obaj bliźniacy nie mówili prawie nic, a jeśli już to używali jedynie półsłówek, które wydostawały się z ich wielkich piersi, jak buczenie trzmieli. W ich sposobie wymawiania słów świszczało jeszcze coś nieznajomego, jak z dalekich, obcych krain. Wszystkie czynności wykonywali razem, równo, jakby byli jedną osobą, składającą się z dwóch części – razem jedli, kładli się spać, budzili, chrapali, mlaskali, nawet drapali się w tym samym momencie. Nauczyli się też poruszać tak, by te ich maleńkie łapki, które wyglądały jak rączki niemowlęcia, zawsze były w środku, pomiędzy nimi. Hiob stawał tak, by być lewą stroną do środka, a Niob od razu ustawiał się obok i zamykał konstrukcję. W ten sposób tworzyli jedną całość, a gdy złapali do swych wielkich rąk topory, to byli potwornym przeciwnikiem – ostrza kręcące się z dwóch stron mogły rozrąbać wielu nieprzyjaciół. Karlito był zachwycony, że może sprawować niejako władzę nad taką wielką, niemożebną siłą i chociaż sięgał im właściwie do kolan, to oni zaakceptowali zwierzchnictwo i wykonywali jego polecenia bez szemrania. Nawet wtedy, gdy kazał się obnosić dookoła obozowiska na barkach, trzymając w rękach witkę do poganiania. Ubaw skończył się dla garbusa, gdy nagle wyrżnął łbem o gałąź i zleciał na ziemię, tłukąc się mocno. Od tego czasu już nie kwapił się do przejażdżek. Dragiełło przyglądał się karłu i obu braciom nie ingerując w to, co się dzieje, jakby samego go ciekawiło zjawisko, w którym dwa potwory dają się wodzić za nos skarlałemu garbusowi. Bracia Job spytani o przyczyny posiadania dwóch, maleńkich rączek, odpowiedzieli, używając przy tym tak skąpo słów, jak tylko się dało, iż gdy byli bardzo malutcy, spadli pod koło wozu; drewniana obręcz zmiażdżyła kości maluchom, przejeżdżając równo między nimi, tak że bracia przeżyli, lecz ich ręce przestały rosnąć. Tymczasem całe ciało olbrzymów uległo nadmiernemu rozrostowi, czyniąc z nich wielkich, jednorękich siłaczy. Szalbierz idąc ścieżką czekał na pohukiwania Karlita, bądź odgłosy przekomarzania się rycerza z pustelnikiem, lecz nie słychać było prawie nic, a gdy wyszedł na skraj łąki, przy której się zatrzymali, ze zdziwieniem zauważył, że każdy siedział nieruchomo, smutno patrząc gdzieś po kątach. Pustelnik zmawiał różaniec, przekładając sobie palce jeden za drugi, by nie zmylić dziesiątki, Wilczek siedział w założonym na głowę hełmie z wilczej skóry, uszytym pracowicie przez Hannę, tak że zdawało się iż pysk zwierzęcia nachodzi chłopcu na oczy i patrzył przed siebie, Dragiełło stał nawijając kosmyk brody na palec, Karlito kręcił swoją procą, jakby chciał nią rzucić, a nie mógł, zaś Niob i Hiob siedzieli wsparci o siebie plecami i żuli trawki, wsunięte między zęby.
Jeruzalem rzucił zająca na trawę. – Jest szarak. Może niewiele, ale zawsze coś się przyrządzi – powiedział. Nikt jednak nie odezwał się, a Wilczek tak schylił głowę, iżby nikt nie mógł dostrzec jego twarzy. Ojciec Dobrosław obracał palcami i klepał modlitwę, a Karlito zaczął oglądać skórkę w swojej procy. Jeruzalem ukląkł przy zwierzęciu i sięgnął za pas po nóż, by oprawić zająca. – Mięso twarde, ale się wywar ugotuje... – powiedział i zamarł. Na plecach poczuł ostrze miecza przyłożone tak silnie, że napięło skórzany kaftan. Szalbierz nie drgnął nawet, tylko łyknął ślinę. – Odłóż kozik – usłyszał zza pleców spokojny, zimny głos Dragiełły. Powoli, tak powoli, by nikt nie miał wątpliwości, że nie zamierza uczynić nic złego, wyciągnął przed sobą dłoń z trzymanym w dwóch palcach nożem. Upuścił go na trawę. – Teraz załóż ręce na głowę – dalej mówił Dragiełło. Wykonał to równie wolno, jak wcześniej odkładanie noża i położył sobie obie dłonie na włosach. – Powoli, ale bardzo powoli odwróć się i uklęknij – słyszał dalsze komendy rycerza i również to wykonał bez szemrania, nawet nie mrugając powieką. Dragiełło patrzył na niego zimnym, stalowym wzrokiem i trzymał koniec miecza tuż przed jego brodą. Po obu stronach stanęli Niob i Hiob, trzymając w ręku topory. Pustelnik nadal modlił się, spoglądając rozpaczliwie na Szalbierza. Wilczek miał opuszczoną głowę. Hanna patrzyła w las, jakby była nieobecna. Karlito uśmiechnął się do niego szeroko i złośliwe, odsłaniając pożółkłe zęby. Jeruzalem spojrzał w oczy Dragiełły i w tym milczeniu zawarł pytanie. Rycerz trzymał miecz tuż przed jego twarzą, a jego klinga drżała niedostrzegalnie, zdradzając zdenerwowanie pogromcy smoków. – Źle liczyłem, Szalbierzu – powiedział nagle spokojnym, równym głosem. Jeruzalem nic na to nie odrzekł. – Źle liczyłem, choć tyle ziem już zjeździłem. Tylu szubrawców mój miecz wyprawił do piekieł... Wilczek podniósł głowę i spojrzał na Jeruzalema, a w jego oczach tlił się jakiś straszliwy żal, jakaś pustka i żałość. – ...A ja... pomyliłem się... Teraz rycerz uśmiechnął się gorzko i rzekł cicho: – Tak to jest, że człowiek liczyć potrafi, a w najważniejszej chwili wszystko mu się miesza, wielu rzeczy nie widzi... Tak i z tobą, Szalbierzu... Tak i z tobą... Jeruzalem drgnął i nagle odezwał się: – O cóż wam chodzi, rycerzu? – O cóż mi chodzi? – Dragiełło podniósł brwi, jakby pytanie było nie na miejscu, lub takie niedorzeczne, jakie może wymyślić tylko bardzo dociekliwe i uprzykrzające się dziecko. – Tak. O cóż wam chodzi? – Pytasz? – Tak, pytam. Rycerz powiódł po reszcie siedzących wzrokiem, jakby sprawdzał, czy oni słyszeli to samo, co on. – Ty jeszcze pytasz? Więc znowu chcesz zacząć jakąś grę? – Grę? – Grę, Szalbierzu, grę... W końcu, nie zapominajmy, jaki masz fach... Nagle pochylił się nad nim i wysyczał: – Jesteś Szalbierzem, prawda? Potem wyprostował się i rzucił szybki rozkaz do bliźniaków:
– Związać go! Szybko go skrępowali, a wtedy kazał przynieść dwa kawałki pnia z drzewa szykowanego na ognisko. Na jednym z nich usiadł rycerz, wspierając się na rękojeści miecza wbitego w ziemię, drugi kazał położyć tuż przed Jeruzalemem i znowu zaczął mówić: – Tak jak mówiłem – jesteś Szalbierzem, inaczej mówiąc oszustem, komediantem, kuglarzem, draniem, człowiekiem o lisim sercu, wężem w ludzkiej skórze... Dla ciebie liczy się gra, Szalbierzu, bez niej nie mógłbyś żyć... Więc nie pytaj mnie, o jaką grę chodzi. Wiesz, o jaką... Jeruzalem szarpnął się lekko: – Rycerzu, nie wiecie nic... – Właśnie, nic nie wiem – przerwał mu Dragiełło – w tym rzecz, że nic nie wiem. A dziwne to, bo dużo po świecie jeździłem, tyle gadzin widziałem... Lecz nigdy tak ohydnej, tak złej... Tak ja smoka szukałem po świecie, a się okazało, że był blisko... Tylko skórę miał człowieczą... A nie z łusek... A tu się okaże, że nie Adelajdą, lecz na pniu zwykłym jednego zniszczę, toporem, jak złoczyńcę... Nad łąką wstawał właśnie dzień i na pieniek tuż przed Jeruzalemem nadleciała ważka, po czym usiadła na nim i zaczęła ruszać kolorowymi skrzydełkami, prężąc je w świetle. – Więc, jak mówiłem – ciągnął Dragiełło – nie potrafię chyba liczyć dobrze... – Cóż z tym liczeniem? – zaczął się denerwować Jeruzalem. – A, z wieszczby z liczeniem – mówił dalej rycerz, tym samym zimnym, niezmiennym tonem – z tym liczeniem, gdzie mowa jest o siedmiu osobach, co mają ziemie nasze od pożogi zbawić, o siedmiu... Dobrze, pamiętam? O siedmiu to wieszczba gadała? Dragiełło przesadnie podniósł brwi i spojrzał w stronę Hanny, lecz ta nadal patrzyła w las i zdawała się zapadać w stan odrętwienia. – O siedmiu, panie, o siedmiu, jak w raz! – krzyknął z tyłu Karlito. – O siedmiu, właśnie, dobrze karzeł prawi – rycerz dalej mówił z nuta ironii w głosie – a tymczasem policzmy... Raz, dwa, trzy... Dragiełło zaczął przesadnie, jakby się bawił z dziećmi w jakąś grę liczyć wszystkie osoby, wskazując po kolei palcami – cztery, pięć, sześć, siedem... – Osiem... – skończył i nagle zdziwiony popatrzył na swój własny palec wskazujący Jeruzalema – patrzcie Szalbierzu, jak wypadło! Osiem! A miało być siedem! Toć przedziwna historia! Jak z klechdy jakiej! A może mi się coś w głowie rycerskiej pomieszało... Przeliczył na niby jeszcze raz i znowu rozłożył ręce. – No, znowu osiem... Przechylił się w stronę Jeruzalema i zaczął szeptać: – Widzisz, Szalbierzu, jak bracia Job dołączyli, to myślałem, że tak jest, że Hanny do siódemki liczyć nie można... Bo niewiasta, nie rycerz... Wiesz, wcześniej ciebie liczyłem... I tu mnie mój nos zawiódł, widzisz, zawiódł... Zawsze gadzinę z odległości wyczułem, nawet z daleka, nawet w Ziemi Świętej w jakichś jamach, a tu... – Czy wam się w waszej głowie coś pod szyszakiem pomieszało? Od gorąca, czy co? – wybuchł nagle Jeruzalem. – Proszę, jak szalbierstwo w was siedzi. Całkiem jak zaraza jaka... Może się odsunąć, co by się nie zarazić... – Wy chyba rozum tracicie, wy! – Ależ gra! Patrzcie, jak gra! Wszyscy patrzyli na Szalbierza ponuro. Dragiełło wstał i przeszedł parę kroków tam i z powrotem. Zatrzymał się zaczął mówić poważnie: – Obudziłem się rano, kiedyś... Na polance pod lasem żeśmy spali... Na polance... I wtedy...
Jeruzalem zacisnął zęby. – ...Wtedy tak mi się zdawało, jakbym was widział nad brzegiem rzeki, z jakimiś ludźmi, a nawet że koń parsknął gdzie... Wstałem i podszedłem, lecz nikogo nie widziałem... Was też w łożu nie było... Lecz ja głowę bym dał, że postaci jakieś były koło was o poranku, a i potem, jak żeśmy w dalszą drogę ruszali, nad strumień zjechałem i zobaczyłem odcisk kopyta... Szalbierz schylił głowę. – To nie tak, rycerzu, nie rozumiecie... – Ja nie rozumiem, Szalbierzu, ja nie rozumiem? Czegóż mam nie rozumieć? – Dragiełło nagle podniósł głos, który zaczął mu drżeć, jakby jednocześnie ze złością rycerz przeżywał życiową tragedię... Podszedł do dużego worka Szalbierza, przyniósł go tuż przed pieniek i wysypał całą zawartość: małą skrzyneczkę, kilka szpargałów, szmatki, zwinięty kosmyk włosów, przybory do łowienia ryb i dużą tubę ze skóry. Otworzył wieczko i wyciągnął zawartość, po czym rzucił papierowe i pergaminowe karty na trawę. – Oto, czego mogę nie rozumieć, oto czego mogę nie rozumieć! Szalbierz utkwił spojrzenie w Wilczku. – Tego mam nie rozumieć, Szalbierzu? Tego? Tych map? Tych grodów, tych rzek, tych brodów, tych stanic, tych strażnic rozrysowanych? Tego? Tego mam nie rozumieć? – w głosie Dragiełły pojawiła się chrypka, jakby miał się rozpłakać z żalu. Pustelnik zakasłał i oddał się dalszym modłom, lecz widać było, jak drżą mu podbródki. – Tego mam nie rozumieć? – rycerz zbliżył twarz do Jeruzalema. – Bękarcie... – wyszeptał najpierw Szalbierz cicho, a zaraz potem rzucił głośno, prosto w twarz dziecku, z takim zapiekłym żalem, jakby nagle twarz mu miało rozerwać – Bękarcie! Dragiełło spojrzał zdziwiony. – A cóż wy do niego? – Zdradził mnie! – Chłopiec? – zdziwił się rycerz. – On! Widział mnie nad rzeką! – krzyknął Jeruzalem – Na cóż cię brałem, Bękarcie, na cóż, żebyś przeciw mnie wystąpił? Niebiosa, niebiosa, niech będzie przeklęty! Chłopiec zaczął płakać, a łzy ciekły mu równymi strumieniami po policzkach. – Bękarcie... – łkał kuglarz, zwijając się w pół. – To nie on! – krzyknął Dragiełło. – Co? – podniósł głowę Jeruzalem. – To nie on! Dzieciak nic nie gadał! Sam do waszej torby zajrzałem, kierowany podejrzeniem! – wyjaśnił rycerz, po czym pochylił się nad Jeruzalemem i prosto w twarz mu powiedział: – Wiecie co? Zawsze się zastanawiałem, że w waszej gębie jest coś nie tak! Że jest smutek jakiś... Jak u Kaina... Pan do niego rzekł, iż smutny jest, bo grzechy ma na sumieniu... Dlatego tyś był ponury, Szalbierzu, właśnie dlatego... Po czym prostując się rzucił twardo: – Szpieg Tatarów! Obrócił się targając brodę i zaczął mówić tyłem do klęczącego: – Dałem ci... Dałem ci coś... ważnego... psie... chamie... dałem ci... nie wiem... wiarę ci dałem... swoją wiarę... jak do syna... Potem odwrócił się, opanowując napływające do oczu łzy. – Kładź kark na pień! Jeruzalem pokręcił przecząco głową. Zaczął oddychać głęboko i szybko. – Nie rozumiesz... Daj rzec... Opowiem... – Za późno, Szalbierzu, na opowieści... Miałeś na to mnóstwo czasu... Na pień!
Jeruzalem powoli ułożył głowę na pniu. Dragiełło skinął na Hioba i odwracając się, by nie patrzyć rzucił w przestrzeń: – Tnij, Hiob! – Benedicat Tibi omnipotens Deus – wypowiedział głośno ojciec Dobrosław. Bliźniak wzniósł topór nad głowę. Lecz zawisł on w powietrzu i nie poleciał w dół. Dragiełło dostrzegł to kątem oka. – Tnij, Hiob! Hiob stał nieruchomo, więc rycerz odwrócił się i wtedy zobaczył chłopca. Malec leżał na głowie Jeruzalema i przytulał ją z całej siły. Miał zamknięte oczy, jakby bał się, że zaraz z góry, z potworną mocą nadleci topór. Chłopiec płakał przez zaciśnięte powieki, a łzy spływały mu po policzkach, potem zaczęły kapać na czoło Szalbierza, płynęły po jego skroniach, po nosie, wlewały się do jego oczu i wypływały na pień. Dragiełło kucnął obok i dotknął twarzy malca. – On... – zaczął szeptem – on... zdradził nas... chłopczyku... Wilczku... On jest zły... To zły człowiek... Złoczyńca... Chłopiec zaprzeczył energicznie i jeszcze mocniej wtulił się w głowę Szalbierza, obejmując ją rączkami, cisnąc, wtulając pod siebie. – Nie rozumiesz, on... W końcu Dragiełło machnął na Hioba, by ten nie podnosił już topora. Olbrzym posłusznie go opuścił. Rycerz wstał i obrócił się tyłem, nie wiedząc co czynić... Spojrzał w niebo, niedowierzając. – Panie... – zaczął szeptać – Panie, pomóż mi, gdyż nie wiem, co czynię. Wybacz mi, gdyż nie wiem, co czynić. Przyjdź do mnie i daj znak. Nie wiem, nie wiem. Cóż on... Złoczyńca i Szalbierz... I dziecko na nim, Panie, wspomóż, ja nie wiem... Nagle jego twarzy dotknęła dłoń kobiety. Hanna klęknęła koło niego. Uśmiechnęła się. Dotknęła palcem ust, jakby chciała pokazać, by nic nie mówić. Potem podeszła do Szalbierza i chłopca i usiadła przy nich, a następnie obu przytuliła. Z jej ust zaczęła wydobywać się cichutka, nucona ledwo dostrzegalnym głosem, melodia, kołysanka o łódeczce. Nagle drgnął Jeruzalem i uniósł się znad pnia, tak że opadł chłopiec, a Hanna musiała się odsunąć. – Odejdźcie – powiedział spokojnie do nich – idźcie usiąść. Ja rzeknę, co mam to powiedzenia... Hanna wzięła za rękę chłopca i dalej śpiewając odeszła na bok. Szalbierz wstał, wyprostował się i popatrzył w oczy rycerza. – Rzeknę, co w sercu mam... a potem... mnie zabijcie, jak uznacie, że tak ma być... Ale dajcie powiedzieć... Dragiełło nic nie odpowiedział, tylko odwrócił się w jego stronę. Jeruzalem spojrzał przed siebie, w stronę wielkiej łąki, na skraju której obozowali, w stronę tego jeziora traw i kwiatów, już jesiennego pełnego żółci i usychających łodyg, poruszanego czasem lekkim wiatrem, jakby woda się burzyła pod lekką bryzą i zaczął mówić: – Nazywam się Jeruzalem, a jestem synem stepu. Wiatr mnie zrodził i koń. Z jego jestem ścięgien, z jego żył, z jego krwi. W stepie leżą moje płuca, i serce, i włosy, gdy śpię rosną, jak step. Wolność mnie kołysze do życia i step. Wielka Góra Święta, wielka góra Mongołów, Burkan Kałdun – to mój Bóg, moje święte miejsce. Urodziłem się Tatarem. Umilkł na moment, a wiatr zwichrzył mu włosy na czole. – Mnie chowała jurta, mnie wóz kołysał w drodze, mnie koń kolebał jako niemowlę, ja ssałem strzały z łuków, jako dziecię, żeby nie płakać, jak matki nie było przy mnie... Znowu milczał przez moment.
– Nie było dla mnie nic, poza Burkan Kałdun, nie było świętych rzeczy, biały rycerzu, jak dla ciebie. Ja na wozie żyłem. Dzień się dla mnie liczył. Pełna miska. Step. Wolność. Kobieta jakaś... Jestem Szalbierzem, to prawda... Jestem złoczyńcą... Nie miałem litości nigdy – też prawda... Potem wstrzymał oddech, na chwilę, opuścił głowę, i znowu ją podniósł patrząc w oczy Dragiełły: – Jestem szpiegiem Tatarów. Przysłał mnie Buri-chan, żebym wykonał mapy. Za trzy lata nadciągnie Orda. Wielka Orda i zmiecie ten kraj. Nic nie zostawi, nic... Zabierze ze sobą, jak fala... To przyjdzie... To przyjdzie do was ręka Czyngis-Chana z jego grobu... Jestem szpiegiem Czyngis-Chana, a on choć umarł dawno, dalej mną kieruje – to prawda. Wilczek pochylił głowę i skulił się w sobie. Hanna patrzyła w skupieniu na Szalbierza, chwytając każde jego słowo, powtarzając je bezwiednie, zapadając się w swój dziwny omam, w którym oczy odlatują jej w tył głowy. Jeruzalem stał i patrzył przed siebie. Mówił dalej: – Lecz widzisz, rycerzu, czasem jest tak, że życie zaczyna toczyć się w dziwną stronę, w taką, że sam nie wiesz dlaczego zaczynasz biec, a nie wiesz dokąd, że idziesz i nie masz pojęcia, co cię tam kieruje... Czujesz się jak liść, ta łódka z piosenki, coś tobą pomiata, a ty poddać się możesz temu, albo zginąć. Rozumiesz, biały rycerzu? Dragiełło milczał. – Tak było, gdym pierwszy raz zobaczył chłopca. Wiesz... Chciałem... Chciałem go zabić, bo był świadkiem... Widział, jak ja... Tamtego, co wiesz... I już miałem szablę w górę wzniesioną i wtedy... Wtedy zobaczyłem, że on... Że ten chłopiec to... Że on jest z moich snów... Że ja go widziałem wcześniej, wiele razy... We śnie, nad rzeką... Że Hannę też tam widziałem, jak pochyla się nade mną... Ja go znałem... Rozumiesz, biały rycerzu? Coś się stało! Ręka mi się cofnęła! Mnie, zabójcy! Sam pytałem się wtedy – Jeruzalem, czyś ty oszalał, czyś ty rozum stracił całkiem: co czynisz? Na śmierć się wydajesz? Potem tam, nad rzeką, gdzie Połowcy byli. Jaka to siła mi kazała iść przed kładkę? Jaka to siła kazała iść na śmierć? Co się ze mną działo? I ona... Hanna... Wierzysz w sny, biały rycerzu? W to, że widzisz tam coś ważnego? Coś, w co trzeba uwierzyć, pójść za tym, wbrew sobie? Rozumiesz? Ja z wami jestem wbrew sobie, wbrew całemu sobie! Wbrew wszystkiemu, co we mnie było! Wszystkiemu! Do końca! Do palca mojego to nie jestem ja, co się ze mną stało, to na odwrót! Rozumiesz, biały rycerzu? Na odwrót! Zwiesił znowu głowę i dyszał ciężko. – Rysunki robiłem, prawda. Mapy robiłem, prawda. Jeszcze jedno ci powiem... Nagle poderwał twarz i spojrzał w twarz Dragiełły, a w jego oczach była potężna, krwiożercza dzikość: – Powiem ci... Że chciałem was zabić! Tak! Zabić was! Po kolei! Wszystkich! Ostatnie słowa wyjęczał prawie. Przerwał, złapał oddech, za chwilę mówił znowu: – Ciebie... Wilczka... Hannę... Karła... Wszystkich... Gardła poderżnąć nocą... Rozumiesz, rycerzu? Bo ja jestem Tatar! Taaaaataaaaar! Znowu dyszał, coraz mocniej, jakby to co mówi kosztowało go tak nieprawdopodobne zapasy sił, jakby tracił prawie świadomość ze zmęczenia, jak po długim, wyczerpującym biegu. – Tatar jestem! Rozumiesz... Ale... Od początku... Od tego dnia... Gdy on się pojawił wtedy we wsi... gdy chłopiec ze snów się pojawił... wtedy jakby... jakby mnie rzeka porwała w drugą stronę... tak zacząłem z wami... i widzisz... ja... ja potem, jak tych trzech było nad rzeką, nad rzeką, co widziałeś, to trzech ich było... Dobrze widziałeś, trzech było... Tatarzy... Od Ugedeja... Szpiedzy, jak ja... Rozesłani po kraju... Ale... Patrz, rycerzu, patrz co się stało... Zobacz, co się wtedy stało... Oni... Sobie... – ...Poszli... – nagle wyrwał się na głos zdumiony Karlito, odkrywając prostą prawdę. – Oni... poszli... A wy... wy żyjecie... Rycerzu, ja... sam nie wiem... Sam nie rozumiem... Ale ja duszę swoją tatarską zaprzedałem chyba... Ja...
Nagle w jego oczach zabłysły łzy. Łyknął ślinę i popatrzył na Hannę i chłopca. – Ja jestem Szalbierz, jestem łazęga, Tatar zły, ja morderca, ja oszust, ja złoczyńca do cna, ja rycerzu, wszystko, co złe mam w duszy, jak sam jestem złym duchem chyba, ja wszystkie wasze grzechy chrześcijańskie to mam o tu, pod paznokciem... Ale ja nie wiem co się ze mną stało... Mnie wessało... Mnie wciągnęło, jak wir na rzecze, historia jakaś, nie moja, a cudza... Mnie wciągnęła i za nią pędzę... I widzicie... Ja... Rzeknę wam, że ja... ja chyba... Rycerzu... Ja kocham ją... I tego chłopca... Kocham ich, z mojego snu... Zwiesił głowę, a po jego twarzy zaczęły płynąć łzy. Leciały niewielkimi strużkami, ściekały po brodzie i kapały na ziemię. Złoczyńca płakał. Hanna wstała i uśmiechnęła się. Podeszła do Jeruzalema i otarła mu łzę krańcem sukni. Schyliła się i znalazła w trawach nóż do oprawiania zwierzyny. Rozcięła więzy. Jeruzalem charcząc opuścił się na kolana i objął ją pod kolanami. Wsunęła dłoń w jego włosy, tak że rozsypały się między jej palcami. Odwróciła się w stronę Dragiełły. Rycerz podszedł do niej, a ona wtedy podała mu nóż. – On jest jednym z siedmiu, rycerzu, jednym z siedmiu... Ja jestem tylko białogłową... – wyszeptała. – Czemu milczałaś? – zapytał rycerz. – Bo on musiał powiedzieć, to co właśnie powiedział. Dlatego... biały rycerzu...
ROZDZIAŁ XXV
Człowieku! Gromadź się! Gromadź się, człowieku! Raz żyjesz, więcej nie zobaczysz! Podejdź, a podziwiaj! Nigdy jeszcze tego nie było. Deszcz kamieni z nieba, ognista gwiazda zstąpi i zaleje ziemię za grzechy wasze! Taki to będzie koniec, gdy plamy na słońcu wyjdą! Zobacz, bo lichy twój żywot będzie, jak nie pojmiesz! Człowieku z drogi! Człowieku z miasta dalekiego! Gromadź się! Podchodź bliżej! Zobacz, a dzieciom opowiesz! Człowieku! Oto za chwilę na twych oczach, tu na tych deskach, rzecz niezrównana, niebywała, mrożąca krew w żyłach, zabawna i śmieszna, pouczająca historia o tym, jak rzezimieszek i złoczyńca zbawił świat od sił zła, a Bogu się naraził! Człowieku, stań i podziwiaj! – krzyk wydobywający się ze zdartego gardła rozchodził się wokół i ginął we wszechobecnym gwarze kłębiącego się na placu tłumu. Na podeście wzniesionym z desek, żerdzi, kilku niewielkich połamanych beczułek i poutykanych tu i ówdzie belek wyciągniętych nie wiadomo skąd, stał ubrany w brudną, zeszmaconą opończę garbaty karzeł. Twarz jego zdawała się być opuchła i napęczniała od wypitego alkoholu, gdyż całą gębę, od zmarszczonego czoła, aż po zwisającą dolną wargę i zarośniętą szczękę, miał wymazaną fioletowo-czerwoną farbą uzyskaną z wrzosowych kwiatów. Na głowie tkwiła mu wystrzępiona czapeczka, ze sterczącymi w kilka stron rogami, na których końcach wisiały małe metalowe kulki, wydające brzęknięcia przy każdym ruchu. – Precz karle, do gnoju idź! – ktoś wrzasnął i cisnął w niego zgniłym warzywem, lecz garbus uchylił się zgrabnie, by nie oberwać pociskiem i wydzierał się dalej, a co pewien czas robił przerwę, by stukać kijem w niewielki tamburyn wykonany ze zwiniętego kawałka leszczynowej gałęzi, obłożonej naprężoną zajęczą skórą. – Jedyna okazja, człowiecze, jedyna! Stań i podziwiaj! Zobacz krótką historię o tym, jak Bóg stworzył w siedem dni cały świat, lecz Dybuk chciał mu go wydrzeć! Poznaj nową historię o stworzeniu świata! Już za chwilę zobaczysz tu, na tych deskach dwa potwory z głębin, dwa najstraszniejsze monstra, jakie natura widziała, dwa ohydne stwory – parę Cyklołapów! A jeden jest straszniejszy do drugiego! Zobacz jak Cyklołapy świat trzymają w rękach! Oto i okrutna prawda do ciebie dotrze, czemu deszcz pada, albo ziemia się trzęsie! Już za chwilę zobaczysz, człowieku, jak Cyklołapy, bestie z moczarów, dźwigną ziemię! O ja nieszczęsny, o nieszczęsny, prawda cała się ujawni, cała prawda! Drzyj człowieku i dzieciom opowiedz! Stań i podziwiaj! Na niewielkim tamburynie znowu zamigotały jego palce, wydobywając nerwowy, budujący napięcie rytm. Za plecami garbusa, na dwóch pionowych żerdziach wisiała rozwieszona tkanina, pozszywana z kilku mniejszych, tak że znać było nawet ślady po użytych do tego celu opończach i koszulach. Karzeł zaklaskał i znowu zabębnił w tamburyn, a instrument zadźwięczał niewielkimi blaszkami przywieszonymi po bokach. Wokół gromadzili się już ludzie, napierając w stronę niewielkiego podium, na którym miała się zaraz rozegrać scenka. Tego dnia Lecbarg, niewielka pruska osada, na co dzień spokojna i leniwa, tętniła życiem z racji dnia targowego. Na dużym placu, w okolicach podłużnego jeziora zbierał się barwny tłum zjeżdżający z całej okolicy, żeby sprzedać wytworzone przez siebie rzeczy, a kupić inne, niezbędne do życia. Na zaimprowizowanych straganach piętrzyły się całe góry rozlicznych towarów: skór bobrowych, barwionych tkanin i zwykłego płótna w belach, miodu w dzbanach, wosku sprzedawanego w niewielkich drewnianych miskach, jak i gotowych ogarków, rzeźbionych w drewnie figurek mających strzec chaty przed złośliwymi duchami, kaczek i gęsi, wiązanych za łapy i wiszących na kijach, a drących się niemiłosiernie i
wszelkich innych zwierząt i dóbr, jakie ludzie zwozili z całej okolicy, by nimi pohandlować. Gdzieniegdzie tworzyły się w naturalny sposób skupiska rzemieślników wytwarzających podobne przedmioty: z jednej strony stali szewcy, prezentując buty szyte ze skóry, wiązane rzemieniami, drewniane saboty, wojłokowate, wielkie onuce na zimę, a zaraz koło nich drzemali przy swoich bekach smolarze leniwie czekając na kupujących; w rogu baby przekomarzały się, która ma dorodniejsze gęsi, albo jaja, a tuż obok sprzedawano owcze runo. Gdyby tak wznieść się nad Lecbarkiem jak ptak i popatrzeć z góry, to można by rzec, że zmienił się on tego dnia w wielki rój różnorakich owadów, które kręcą się jakby bez celu, bzyczą, kotłują, biją po oczach tysiącem barw i odcieni, szeleszczą skrzydłami i sprawiają wrażenie, że coś niebywałego musiało ściągnąć je tu, w ten jeden punkt na ziemi, jeśli tak wrze wszystko w tym jednym miejscu, jak w garncu. Pośrodku tego wielobarwnego, rozjazgotanego tłumu kręcącego się we wszelkich możliwych kierunkach stał podest komediantów, którzy przyjechali gdzieś z daleka, by dać występ. Już poprzedniego dnia, w karczmie, opowiadali ludziom, iż popisy ich są najwyższej jakości i że oglądał je nawet niemiecki cesarz, zaś teraz podróżują w dalekie krainy Jaćwingów, by zadziwić swą biegłością, sprytem, humorem i giętkością ciał, wielkiego jaćwińskiego księcia, Bliznobrodego, który ponoć lubuje się w takich rozrywkach. Bliznobrody wszak, co wiadomo było każdemu na tych terenach, bał się najazdów krzyżackich i był wielce nieufny wobec wszelkich gości, lecz jego zamiłowanie do uciech cielesnych, biesiadowania i ciągłego ucztowania, powodowało, że wpuszczał na swoje tereny wszelkiej maści grajków, tancerki, zręcznych sztukmistrzów, zaś szczególnie upodobał sobie prześmiewcze scenki odgrywane przez karłów i innych dziwaków, których ponoć oklaskiwał z wielką radością. Tak też i ta grupa ciągnęła w jego stronę wabiona chęcią zysku. Przed ich sceną stał teraz naprawdę spory tłum, a gdy karzeł wykrzykiwał zachęty, waląc w tamburyn, ludzi zaczęło być coraz więcej – gdy jeden przechodził mimo stawał zaciekawiony tym, iż inni ludzie na coś czekają i w taki to sposób rosła widownia, jak powiększający się zator na rzece. Co niektórzy odchodzili niezadowoleni, a bywali nawet tacy, co dla żartu rzucali jakimś nadgniłym owocem w karła stojącego na scenie, lecz ten zbywał to uśmiechem i zręcznie uskakiwał przed miękkimi pociskami. – Człowieku! Oto najwspanialszy występ, jaki kiedykolwiek zobaczysz w czasie swojego życia! Patrz i podziwiaj! – wykrzyczał, po czym przeszedł uderzając w tamburyn na kraniec sceny. Klasnął ponownie i umilkł. Tłum szemrał przez chwilę, ale ludzie zaczęli się nawzajem uciszać, widząc, że już się coś szykuje. Garbus nabrał powietrza w płuca i zaczął przedstawienie: – Było to bardzo dawno temu! Tak dawno, że świata jeszcze nie było, ani ptaków, ani krów, ani wiosek! Nie było niczego, lecz wielki ocean od prawa do lewa i wielkie moczary i bagna, a kto się próbował wtedy urodzić, od razu topił się w tym wielkim bagnisku! Ludzie zaciekawieni ucichli całkiem i zaczęli się pchać w stronę podestu, by lepiej słyszeć. – Tak też wtedy ptaków nie było, ani węży, ani świń, ani robactwa, ani koni, ani psów, ani myszy, ani kwiatów, ani ostów, ani zielonych główek sałaty, ani ropy w uszach baranich! Niczego nie było, lecz ocean! I wtedy... Nagle dał się słyszeć złowieszczy, potężny, ścielący się nisko przy ziemi dźwięk rogu bojowego. Huczącym basem zadudnił po całym placu. Na chwilę umilkli prawie wszyscy na targowisku, odwracając głowy w stronę scenki i dopiero po dłuższej chwili milczenia wznowił się na nowo rozgardiasz rozmów. Karzeł na scenie wzniósł w górę tamburyn i zaczął uderzać w niego drugą dłonią, nerwowo i coraz szybciej, aż doprowadził do takiego tempa, że nie było prawie widać jego
palców stukających w zajęczą skórę. Gdy rytm stał się, prawie nie do zniesienia, urwał nagle bębnienie i krzyknął: – Wtedy Bóg się pojawił nad oceanem! Ponad stojącą z tyłu zasłonką rozwieszoną na żerdziach pojawiła się wychudła twarz z siwą, cienką brodą sterczącą w przód. Głowa jechała coraz wyżej i wyżej, jakby człowiek stojący z tyłu był wzrostu kilku ludzi, aż w końcu, gdy już połowa jego postaci pojawiła się wysoko nad szmatami, zatrzymał się. Zachwiał się na moment a jego prawa ręka musiała schwycić się czegoś kudłatego, co pojawiło się na moment nad zasłoną, lecz zaraz znikło. Bóg wyciągnął przed siebie obie ręce. W tle zagrał róg. I wtedy Bóg otworzył usta i zaczął mówić, lecz słowa miały taką siłę, jakby je zwielokrotniała jakaś tuba wewnętrzna. – Oto ja, Bóg, przyszedłem, żeby stała się światłość! Padnijcie na kolana, ludy! Niektórzy ludzie w tłumie opadli na kolana, inni śmiali się z nich i pokazywali sobie Boga palcami, komentując coś. Bóg otwierał usta, lecz głos zdawał się wychodzić poniżej, jakby z jego brzucha, a nie płynął bezpośrednio z warg. – W tym to chaosie chcę stworzyć świat, i niech słowo się stanie! Tubalny głos poleciał w tłum, wywołując u jednych przerażenie, u innych rechot. Garbus tymczasem znowu zaczął bębnić na tamburynie, a Bóg zjechał powoli za zasłonę i zniknął z oczu widowni. – Tak więc, człowieku, Bóg postanowił stworzyć Ziemię! I wszystko, co żyje na niej! Ptaki i węże! Świnie i robactwo! Konie i psy! Myszy i kwiaty! I osty! I zielone główki baranie i ropę w uszach kapusty! W tłumie wybuchł śmiech. – Główki kapusty, baranie, kapusty! – ktoś krzyknął, lecz karzeł niezrażony kontynuował, powiewając dolną wargą na wietrze. – Bóg więc najpierw stworzył Cyklołapa, by mógł utrzymać ziemię w rękach! Zza zasłonki wyłoniła się potężna postać. Ubrany w kawały skór, przeplecione z paprociami, z trawami we włosach, ukazał się zgromadzonym niezwykły, zarośnięty, kudłaty potwór, toczący wokół wściekłym wzrokiem. Ryknął w stronę tłumu tak, że stojący bliżej ludzie cofnęli się przerażeni. – Gdy go jednak tworzył, kichnął! Z tyłu rozległo się potężne kichnięcie wzmocnione wielkim, turzym rogiem sygnałowym. – ...I wtedy jedna z rąk Cyklołapowi odpadła! Z jednego rękawa nagle odpadł dziwny kikut i runął na deski z łoskotem. Potwór zdziwiony obejrzał sobie pusty rękaw na wszystkie strony, a w tłumie rozległ się szmer podziwu i przestrachu. – Wtedy Bóg postanowił zrobić drugiego Cyklołapa! Zza kurtynki wychynął drugi, bliźniaczo podobny stwór, ubrany tak samo, jak jego poprzednik. Stanął na szeroko rozstawionych nogach, potoczył przekrwionymi, strasznymi oczami po publiczności i ryknął. Znów rozległ się szmer podziwu, który przeleciał wśród głów zebranych ludzi, jak fala na powierzchni jeziora, gdy wrzucić do niego kamień. W tej chwili jednak rozległo się kolejne, głośne kichnięcie. – Wielkaż katastrofa! – krzyczał karzeł – Cóż będzie ze światem, gdy i drugi Cyklołap rękę stracił w skutek boskiego kichnięcia! Oto jednak Bóg postanowił, że dwa Cyklołapy wystarczą dla uniesienia Ziemi i tak stworzył świat! Tak postanowił dobry Bóg, człowieku! Patrz i oglądaj! Dzieciom opowiedz! W tej chwili na scenę wkroczył grubas – uśmiechnięty i okrągły, jak dobrze wypieczony bochen. Na głowie miał wieniec upleciony z suchych traw oraz, utkanych tu i ówdzie, żółtych i czerwonych liści. Uśmiechał się serdecznie, a jego cała twarz wymalowana była na zielono i
niebiesko, zaś spod warstwy farby i płatów tłuszczu wyzierały żwawe, wesołe oczka. Tłuścioch był w pasie przewiązany szalem, w który powtykane były niewielkie gałązki. Szedł bokiem, jakby lekko zażenowany, iż ogląda go tak liczna publiczność. Stanął, wziął się pod boki, wyprężył i dyszkantem przemówił, wkładając w każde słowo masę energii, tak by mowa dotarła do stojących najdalej nawet widzów: – Oto i ja ziemia! Ziemia wspaniała, a stworzył mnie Bóg!... A stworzył mnie Bóg! Krzewy na mnie rosną i drzewa... rosną i drzewa... bom ja wspaniała Ziemia! Jam wspaniała Ziemia! Potem okręcił się dookoła i pacnął w plecy. – W tyle jam płaska, z góry mam góry! Teraz poklepał się po brzuchu, po czym nagle wywrócił, zakrywając prawie piętami, na co publiczność zawyła z zachwytu, a ludzie zaczęli się śmiać i z radością pokazywać sobie fikające w górze nóżki. Karzeł przeszedł z wypiętą piersią na drugą stronę sceny i zaczął bębnić palcami na swoim tamburynie. Wygiął się, niczym kogut mający piać dla obudzenia całego kurnika, po czym zakrzyknął: – Otóż i Ziemia, człowieku! Ziemia na Ziemi! A właściwie, po prawdzie, w oceanie ona leży głębokim! Cóż to z Ziemią się stało, och cóż? Na dnie ona legła, na dnie głębokich mórz! Patrz, człowieku, podziwiaj a dzieciom opowiedz historię o Ziemi! Przestał bębnić i zafrasowany podszedł do leżącego grubasa. Podniósł jedną jego nogę do góry. – Ziemia chyba za bardzo się objadła! Za dużo ziemi chyba w Ziemi! Tłum ryknął śmiechem, zachwycony. Puścił nogę, lecz ta zawisła w powietrzu, jakby zdrętwiała w pośmiertnym skurczu. Karzeł wypuścił tamburyn z ręki, zaczął biegać tam i z powrotem, i drzeć się w niebogłosy: – Matko, o matko! Ziemia umarła, Ziemia nie dycha! Ziemia już całkiem pod wodą nie dycha! O matko, o matko! Boże, ach pomóż o Boże, z naszą Ziemią! Biegał tak wrzeszcząc i podskakując. Nagle grubas opuścił nogę, akurat w tym momencie, gdy garbus nadbiegał, więc karzeł wyrżnął natychmiast lecąc gębą prosto na deski. Zebrani ludzi śmiali się teraz poklepując nawzajem i komentując upadek małego człowieczka. Zza zasłonki wyszedł w tym momencie Bóg i stanął z boku, w długiej, białej powiewnej szacie, po czym zaczął gładzić się po siwej bródce, jakby się nad czymś zastanawiał. – Bóg myślał, co tu zrobić! – uniósł głowę karzeł i dalej leżąc komentował to się dzieje – Myślał i myślał... a że myślał za długo... to mu z tego wyszedł... Dybuk zły!!! Zagrał róg, huknęło coś metalowego za sceną i na deskach pojawił się wspaniale umięśniony, z bicepsami lśniącymi od oleju, mężczyzna, z twarzą pomalowaną w czarne i czerwone plamy, z wąsami oraz brodą z końskiego włosia wiszącymi pod nosem. Na głowie miał doczepione dwa kozie rogi. – Bóg niechcący diabła stworzył, człowieku, bo myślał za długo, aż się bestia pojawiła! – krzyczał zdartym głosem garbus, lecz nadal leżał koło wyciągniętych nóg Ziemi. Tłum zaczął napierać na podest, tak iż momentami słychać było, jak coś trzeszczy pod spodem. Zaczęły się rozlegać okrzyki i gwizdy, ktoś wrzeszczał, by zabić diabła, inny, żeby tamten się zamknął, a jeszcze ktoś rzucił w stronę Dybuka jakieś warzywo, które pacnęło go w nogę. Ludzie mieli wykrzywione z emocji twarze: jedni śmiali się wesoło, inni przyglądali z lekkim niedowierzaniem, jeszcze inni spoglądali ponuro, jakby rzecz cała zupełnie im się nie podobała. Przed sceną falowało morze głów, czapek, rozczochranych czupryn, czepców, wygolonych do łysego łbów, kitek i słomianych kapeluszy, jasnych jak żyto wiechciów i
ciemnych włosów tak skłębionych, że nigdy chyba nie były układane. W kilku miejscach tego gorącego, drgającego tłumu, pojawiły się postaci o ciemnych kapturach zarzuconych tak głęboko na oczy, iż ludzie ci nie mogli nic widzieć z tego, co się dzieje na scenie. Kaptury zasłaniały im absolutnie widok i wyglądali na ślepców, którzy pochylają się, by po prostu lepiej usłyszeć, to co się dzieje, lecz nie muszą na nic patrzeć. Sprawiali też wrażenie osób chorych, może nawet trędowatych, więc ci widzowie, którzy byli blisko, a zauważyli ich odsuwali się z lekkim obrzydzeniem, a potem zaraz wspinali na palce, by zza pleców kogo innego obserwować występy. – Oto zły Dybuk postanowił w szkodę wejść panu Bogu! – krzyczał dalej karzeł. Mężczyzna przebrany za diabła złapał pochodnię, którą ktoś podał mu zza zasłonki, podszedł do przodu sceny, przyłożył palący się koniec do ust i buchnął na ludzi wielkim płomieniem, który prześlizgnął się nad głowami i zgasł. Widownia jęknęła z zachwytu. – A Bóg klasnął dwa razy i przywołał swojego Anioła! – garbus darł się nadal, lecz jego głos już się męczył i wpadał w coraz większą chrypę. Zza zasłonki, z przeciwległej strony, niż Diabeł, wyszedł drobny chłopiec w jasnym kawałku płótna przewieszonym przez ramię. Bóg teraz dopiero zorientował się, że powinien klaskać, lecz pomimo tego, iż Aniołek był już na scenie i tak uderzył dwa razy jedną dłonią o drugą. – Patrz, człowieku i podziwiaj! Zobacz i do domu zanieś opowieść o tym, jak się zaczęła walka dobra ze złem na świecie! Bóg stworzył świat! Kazał go dźwignąć Cyklołapom! Potwory schyliły się, schwytały za dwie, przygotowane wcześniej żerdzie leżące pod grubasem, po czym podniosły go w górę. – Oto ja, Ziemia, znowu oddycham, a krzewy i drzewa na mnie rosną! Tak, to ja Ziemia, a na mnie życie! Ja, Ziemia! A na mnie życie! – krzyczał tłuścioch cienkim głosem. Spojrzał w niebo, które właśnie zasnuło się ciemnymi chmurami. – Słońce mnie oświetla! Słońce oświetla... Ziemia nagle zakaszlała się, więc garbus natychmiast przeszedł do dalszej części. – Wtedy Bóg w dobroci swojej, słuchaj człowieku, a podziwiaj, Bóg w dobroci swojej stworzył Księżyc! Jeden z Cyklołapów schwytał nagle za kark garbusa i podniósł go w górę, jak piórko. Karzeł spojrzał z góry na tłum i na jego wymalowanej farbą twarzy pojawił się grymas rozkoszy spowodowanej spoglądaniem z wysoka na tak wielką liczbę osób. – Jestem Księżycem, ludzie! Księżyc to ja! Patrz człowieku, a dzieciom opowiedz! Tak to ja na Ziemię z góry spoglądam, z góry! Karzeł rozejrzał się po morzu zapatrzonych w niego głów i pomachał ze zwycięskim uśmiechem. Nagle gęba mu zmartwiała i warga zadrżała. Zobaczył, jak powoli w stronę sceny przesuwa się kilka zakapturzonych postaci. Zerknął w bok i dojrzał, jak inne okrążają podest od tyłu. – Człowieku, uważaj, Księżyc wtedy spadł! – wrzasnął. Uśmiechnął się szeroko do tłumu, a potem powtórzył dobitnie, w stronę Cyklołapa. – Księżyc spadł! Bóg zmarszczył brwi i patrzył zdumiony na karła, a diabeł splunął i rozejrzał się nerwowo. – Postaw mnie na ziemi, kupo mięsa z łajnem zamiast mózgu! – syknął garbus do siłacza. Jednoręki westchnął zafrasowany, zestawił karła na ziemię i zaczął się drapać po kudłach. Z nieba spadła kropla deszczu i kapnęła dybukowi prosto na wymalowaną na czerwono twarz. Zerknął w niebiosa, zdziwiony, a potem jeszcze raz wbił oczy w tłum. Karzeł krzyknął: – Tak to się skończyła historia, bo Księżyc spadł!
Bóg coraz bardziej nerwowo rozglądał się po scenie, a w końcu zaczął skubać swoją brodę. Diabeł podążył wzrokiem za spojrzeniem karła i nagle wyłowił w tłumie postać w czarnym kapturze, a za chwilę jeszcze jedną. Łyknął oleju skalnego do ust i znowu buchnął płomieniem na ludzi. Kolejna kropla deszczu spadła z chmur i rozbiła się o deskę na scenie. Ludzie na widowni zaczęli patrzeć w górę i krzywić się. Niektórzy od razu zaczęli się rozchodzić, by znaleźć schronienie pod drzewami, inni psioczyli niezadowoleni. – Hej, karle, cóż za koniec! – krzyknął ktoś i rzucił warzywem. Zaraz poleciały kolejne, a aktorzy na scenie kręcili się w milczeniu, nie za bardzo wiedząc, co począć. Jakiś zielony kawał liścia huknął w twarz Pana Boga i spadł na deski. Diabeł oberwał podgniłą główką kapusty. – Precz, oszusty! – ktoś jeszcze krzyknął – Tak się nie może kończyć historia, łgarze! Bóg zaczął powoli zbliżać się do zejścia ze sceny, gdy wśród tłumu rozległ się dziki wrzask. Brzmiało to tak, jakby ktoś kota obdzierał ze skóry, albo dręczył jakie inne zwierzę. Kwik dał się słyszeć ze środka tłumu i ludzie zaczęli się rozglądać, a potem rozstąpili wokół mężczyzny ubranego w czarny płaszcz. Człowiek ten trzymał w ręku niewielką, uplecioną szczelnie z wikliny, klatkę wyglądającą jak kosz do przenoszenia kur, z uchwytem od góry. Ze środka dochodziło makabryczne wycie. Ludzie zaczynali się rozchodzić, gdyż z nieba spadały kolejne, zimne krople. Teraz zachmurzyło się na dobre, a stojącymi gdzieś dalej drzewami zaczął pomiatać wiatr. Niektórzy zostali, patrząc co będzie dalej. Przy obu wejściach na scenę pojawili się wyglądający tak samo, ubrani na czarno, zakapturzeni mężczyźni. Diabeł zaczął rozglądać się nerwowo. Aniołek pomacał schowane za plecami trzy noże, jakich miał użyć do finałowej walki z Dybukiem na scenie. Robiło się coraz ciemniej i z każdą sekundą spadało coraz więcej kropel. Mężczyzna z klatką podniósł ją w górę i otworzył klapkę. Ze środka wyskoczyła małpka, przywiązana łańcuszkiem. Drąc się w niebogłosy zaczęła skakać, piszczeć, krzyczeć jakby ktoś ją dręczył okrutnie. Mężczyzna złapał ją za kark i podniósł. Klatka poleciała na ziemię. W tym momencie pozostali ludzi w płaszczach odrzucili kaptury, a zamiast twarzy pokazały się czarne, żelazne maski o ludzkich rysach, zaś w ich dłoniach, odzianych w kruczoczarne rękawice, pojawiły się niewielkie kusze. Wszystkie były naciągnięte, z bełtami gotowymi do wystrzelenia i wszystkie zostały skierowane w piersi artystów stojących na scenie. Grzmot przetoczył się nad jeziorem a ludzie, zobaczywszy Czarnych Rycerzy z wyciągniętą bronią, w metalowych, przerażających maskach, zaczęli z krzykiem uciekać. Niektórzy porzucili nawet w błoto swoje towary. Krzyki przerażenia, nawoływania się, wrzaski i piski zlały się w jeden, wielki hałas. Naokoło sceny stali Czarni Wojownicy mierzący z kusz. Zza zasłony wyszła niewiasta, prowadzona przez dwóch kolejnych, z grotami strzał wycelowanymi prosto w nią. Patrzyła na nich spokojnie i uśmiechała się. Reszta artystów zamarła. Z nieba lunął rzęsisty deszcz, w jednej chwili zamieniając plac w rozmiękłe bajoro. Ludzi uciekali przed ulewą, chroniąc się pod drzewami, bądź wbiegając pod okapy pobliskich domów. Po chwili na placu, w błocie pozostali tylko Czarni Rycerze i stojący na podeście komedianci. Na rozmiękłej ziemi walały się strzępy słomianych nakryć głowy, łapci, kawałki powrozów, liście kapuściane. Mężczyzna trzymający małpkę na łańcuszku chwycił ją za kark i podniósł do góry, patrząc jak zwierzątko szarpie się i szczerzy kły, a potem wyrywa w kierunku sceny. Człowiek w masce szedł w stronę scenki, trzymając małpkę w ręku. Po twarzy Diabła płynęły strugi deszczu, rozmazując farbę. – Gigi... – wyszeptał.
Czarny Rycerz szedł powoli, zdając się nie zwracać uwagi na szalejące zwierzątko. Cyklołapy zaczęły nerwowo się kręcić, lecz Bóg ich uspokoił: – Stójcie! Wszyscy czekali więc nieruchomo aż Rycerz dojdzie do podestu, po czym wejdzie po malutkich szczebelkach drabinki. Reszta ciemnych postaci podsunęła się jeszcze bliżej, nadal celując z kusz. Karzeł siadł na ziemi i ze smutną miną patrzył na to, co się dzieje. Zebrał palcami fioletową farbę, która zaczęła mu kapać z nosa. Czarny Rycerz stanął tuż przed Diabłem tak, że na przeciw jego oczu błyszczących za metalową maską znalazły się źrenice Dybuka. – Pomogła cię odnaleźć... – powiedział, a jego głos zabrzmiał, jak przedtem boże wołanie zwielokrotniane tubą. – Tęskniła i pomogła nam w szukaniu, Jeruzalemie. Małpka krzyczała wyciągając łapki w stronę Szalbierza. Czarny Rycerz puścił ją i zwierzątko wskoczyło na bark kuglarza, ściskając mu głowę łapkami. – Ma świetny węch, całkiem jak pies... – powiedział Numer Trzynasty. Na jego żelaznej głowie zagrały bębniące krople deszczu. Wokół zaczęła szaleć burza. Nad jeziorem strzelały pioruny, a szmatka stanowiąca zasłonkę do przedstawienia została zerwana przez wichurę i łopotała na wietrze. – To koniec! – krzyknął Czarny Rycerz przekrzykując wichurę – Koniec twojej podróży, synu Czyngis-Chana! Za plecami Jeruzalema pojawił się Dragiełło, któremu deszcz tak rozmoczył tunikę, że wyglądał nieprawdopodobnie chudo i bezradnie. Do jego ciała przylegało mokre płótno, ukazując wszystkie żebra. Obok stanął chłopiec. Wiatr smagał ich po twarzach, rwał ubrania, szarpał włosami. Hanna uśmiechała się leciutko. Pustelnik tkwił żałośnie przechylony, a z jego brzucha odpadały ostatnie gałązki, zaś z wieńca na głowie kolorowe liście. Rzadkie włosy, miotane mokrymi podmuchami fruwały koło potylicy. Czarni Rycerze podeszli całkiem blisko. Zarzucili kaptury. Stali nieruchomo, jak posągi, mierząc śmiercionośnymi ostrzami prosto w piersi aktorów. Z twarzy Jeruzalema kapały strugi farby i spływały mu na pierś, a pod oczami deszcz wyżłobił ślady, jak rzeka wyrywająca koryto w ziemi, jakby Szalbierz płakał. Zdjął z głowy przyczepiony na rzemieniu róg. Karlito patrzył na ręce umaczane w fioletowej farbie i kiwał się, jak osierocone dziecko. – To nie był dobry pomysł, to nie był dobry pomysł – powtarzał sobie cichutko. Małpka na ramieniu Szalbierza jęczała głośno, wpijając mu się we włosy rozczapierzonymi paluszkami. Jednak on patrzył prosto, skamieniały, jakby u kresu drogi, nie zważając nawet, że zwierzątko wykrzywia mu policzek. Wilczek podszedł i złapał go delikatnie za palec, a z drugiej strony stanęła Hanna. Poczuł jej rękę w swojej. Kaptury Czarnych Rycerzy łopotały targane wichurą. Numer Trzynaście wyjął z pochwy miecz. Uniósł go. – ...Perducat Tibi ad vitam aeternam, amen – doszły do uszu Jeruzalema słowa modlitwy wypowiadanej przez pustelnika. Obejrzał się jeszcze w stronę Dragiełły. Smutny rycerz wyglądał jak skamieniały, tylko oczy miał szeroko rozwarte ze zdumienia. Szalbierz mrugnął do niego na pożegnanie. Spojrzał w górę, wystawiając twarz na strugi deszczu. Czuł jak tną mu skórę, jak wbijają się w nią prawie, jak chłoszczą i poczuł lekkość. Ścisnął dłoń Hanny i zamknął oczy. Pod powiekami ujrzał przestrzeń stepu. Zobaczył, jak kobieta pochyla się nad nim, by złożyć pocałunek na jego wargach. Poczuł prawie, jak oplatają go jej włosy, a w tyle, gdzieś w rzece
słychać radosne krzyki kąpiącego się chłopca. Był szczęśliwy. Wciągnął w nozdrza zapach jej włosów. Jego serce pogalopowało w step. Miecz nie spadł jednak. Jeruzalem otworzył oczy i zobaczył, jak Czarny Rycerz z numerem Trzynaście, wykutym na czole jego żelaznej maski, klęczy przed nim i pochyla głowę. Z chrzęstem zbroi klęknął kolejny, a za nim jeszcze jeden i jeszcze. Szalbierz patrzył zdumiony nie rozumiejąc co się dzieje. Po chwili, w strugach lejącego się z nieba deszczu, w szalejącym wietrze, klęczało przed nimi dwunastu Duchów, z pochylonymi głowami, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Jeruzalem zamrugał i popatrzył wokół. Podszedł do niego równie zdumiony Dragiełło patrząc szeroko rozwartymi oczami, po czym poszedł wzrokiem za spojrzeniem Numeru Trzynaście. Duch patrzył na Wilczka. Chłopiec, ubrany w biały, zwiewny strój stał obok Szalbierza, trzymając go za rękę. Wiatr szarpał kostiumem i odsłonił jego luźne części, przewieszone przez ramię. Na środku, na piersiach widniał tatuaż. Numer Trzynaście wpatrywał się w niego nabożnie. Powoli uniósł dłoń, jakby chciał dotknąć rysunku, patrzył i przebierał ustami w stanie najwyższego wzruszenia. – To jest Pierwszy! Numer Jeden! – wyszeptał. – Numer Jeden! – powtórzył głośniej, a jego głos zwielokrotniony echem żelaznej maski podchwycili pozostali rycerze. – Numer Jeden! Numer Jeden! – powtarzali za sobą. Karlito kolebiąc się z boku na bok, jak niewielka łódka przedzierająca się przez huragan dotarł o chłopca i zajrzał mu przez ramię. – Numer Jeden? – spytał drapiąc się w głowę. Czarny Rycerz w odpowiedzi złapał za pasek od kirysu i odpiął go. Zbroja opadła na deski. Wtedy pochylił się i rozsunął rozcięcie w kolczudze, tak by pokazać pierś. Tam, w rozłożonym na boki kołnierzu tuniki widniał tatuaż identyczny z tym, jaki nosił malec. Rzymska cyfra XIII opleciona była cielskiem węża. Wilczek spojrzał w dół i położył paluszek na swojej rzymskiej Jedynce. Uśmiechnął się do Czarnego Rycerza. Potem ten sam paluszek położył na buzi, jakby na znak, że w tej zabawie trzeba zachować tajemnicę. Deszcz zmył już prawie całą farbę z twarzy Szalbierza i nagle spod jego nosa spadły źle przyklejone wąsy i broda. Chłopiec podniósł je od razu i przyłożył sobie do ust. Uśmiechnął się do wszystkich. Deszcz zaczął uderzać miarowo w leżący na scenie tamburyn, zupełnie jakby niebo skorzystało z okazji i grało swoją ulubioną melodię. Burza miała się dopiero rozpętać na dobre. KONIEC
Kolejna część trylogii szalbierskiej w przygotowaniu.