Tym, których nigdy nie zapomnimy 1 W sali nie słychać było nawet brzęczenia muchy – a powinno. Bo to właśnie taka sala. Szare linoleum. Chropowate ści...
5 downloads
14 Views
1MB Size
Tym, których nigdy nie zapomnimy
1 W
– a powinno. Bo to właśnie taka sala. Szare linoleum. Chropowate ściany. Krzesła i stoły na metalowych nogach. W takich miejscach zawsze jest mucha, która brzęczy i lata w górę i w dół okiennej szyby. W górę i w dół. W górę i w dół. W górę. Ścianę na drugim krańcu pomieszczenia zawieszono białymi i korkowymi tablicami. Na nich zaś przyczepiono nazwiska, daty, miejsca. A niżej: Świadkowie (obok puste miejsce). Podejrzani (puste miejsce). Badania kryminalistyczne (puste miejsce). I tak przy każdej sprawie. W sali konferencyjnej komendy policji North Riding siedziało pięć osób. Wszyscy już od ponad godziny wpatrywali się uważnie w te tablice. Starszy detektyw inspektor Simon Serrailler czuł się, jakby pół życia strawił na oglądaniu jednej fotografii. Pogodna dziecinna buzia. Odstające uszy. Szkolny krawat. Świeżo przystrzyżone włosy. Ciekawość w oczach. Czujny wyraz twarzy. David Angus. Osiem miesięcy mijało od poranka, kiedy chłopiec o godzinie ósmej trzydzieści zniknął sprzed wejścia do swojego domu. David Angus. Simon chciał, żeby była tu jakaś mucha i żeby to ona go hipnotyzowała, a nie twarz małego chłopca. sali nie słychać było nawet brzęczenia muchy
Nadinspektor Jim Chapman zadzwonił do niego kilka dni temu, w samym środku pięknego niedzielnego popołudnia. Simon siedział na ławce rezerwowych. Czekał na swoje wejście do gry w meczu krykieta między policją z Lafferton a szpitalem w Bevham. Na razie było dwieście dwadzieścia osiem do pięciu, lekarze grali jakoś bez przekonania. Serrailler pomyślał, że jego drużyna może zwyciężyć, zanim on sam zdąży włączyć się do akcji. Właściwie nawet nie wiedział, czy tego chce. Lubił gry zespołowe, ale średnio radził sobie z krykietem. W takie popołudnie, w tak miłym miejscu czułby się dobrze, niezależnie od tego, czy był przy piłce. Jerzyki szybowały i poćwierkiwały gdzieś wysoko nad pawilonem, nieopodal ścian przemykały jaskółki. Przez ostatnich kilka tygodni bez żadnego konkretnego powodu Simon chodził przygnębiony i zniecierpliwiony. Teraz humor mu się poprawił dzięki grze, która sprawiała mu przyjemność, oraz na myśl o planowanym spotkaniu przy herbacie w miłym towarzystwie. Wieczorem wybierał się na kolację z siostrą i jej rodziną. Przypomniał sobie
to, co w zeszłym tygodniu znienacka powiedział mu siostrzeniec Sam, gdy razem poszli na pływalnię. Zatrzymał się w połowie basenu i wyskoczył z wody, krzycząc: „Dzisiaj jest fajny dzień”. Simon uśmiechnął się do siebie. Tak niewiele trzeba do szczęścia. – Cojeeeeeeeees? Okrzyk ucichł. Odbijający był już bezpieczny i ruszał po swoją setkę. – Hej, wujku Simonie! – Cześć, Sam! Siostrzeniec podbiegł ku ławce. Trzymał komórkę, którą Serrailler dał mu do popilnowania, na wypadek gdyby włączył się do gry. – Jest do ciebie telefon. Nadinspektor Chapman z wydziału kryminalnego North Riding. – Sam aż pobladł z wrażenia. – No bo pomyślałem, że powinienem zapytać, kto to… – Wszystko w porządku. Dobra robota, Sam. Wstał i odszedł na bok. – Serrailler, słucham. – Tu Jim Chapman. Macie nowego pracownika, co? – To mój siostrzeniec. Gramy w krykieta, siedzę na ławce rezerwowych i czekam na swoją kolej. – Fajny chłopak. Przepraszam, że zawracam ci głowę w niedzielne popołudnie. Jest jakaś szansa, żebyś tu przyjechał za kilka dni? – Zaginął dzieciak? – Minęły już trzy tygodnie i ani śladu. – Mogę przyjechać jutro wieczorem i być we wtorek i środę, jeśli będziecie mnie tak długo potrzebować, tylko załatwię tu wszystkie sprawy. – Już ci załatwiłem. Twój szef dużo o tobie myśli. Od strony widzów dobiegły go wiwaty i oklaski. – Jim, odszedł zawodnik. Muszę biec. Sam już czekał. Warował jak mały piesek, z ręką wyciągniętą po komórkę. – Co mam zrobić, jak zadzwoni, kiedy będziesz grać? – Zapytaj o nazwisko i numer telefonu i powiedz, że oddzwonię. – Dobrze, wujku. Simon pochylił się i poprawił sprzączkę na ochraniaczu. Chciał w ten sposób ukryć uśmiech. Kiedy jednak szedł na boisko, zmartwienie osnuło go już cieniutką mgłą, odcinając jasność dnia, psując przyjemność. Sprawa uprowadzenia tamtego chłopca wciąż w nim tkwiła, była skazą w zakamarkach umysłu. I nie chodziło tylko o fakt, że wciąż pozostawała nierozwiązana, lecz o to, że porywacz mógł uderzyć ponownie. Nikt nie lubi zostawiać niezakończonych
spraw, zwłaszcza takich. Telefon od Jima Chapmana skierował myśli Simona z powrotem ku Angusowi, policji, pracy… I tego, jak czuł się w pracy przez ostatnich kilka tygodni. I dlaczego. Musiał zmierzyć się z kardiologiem wybijającym trudną, podkręconą piłkę, więc na chwilę skupił się na czymś innym. Przejął pierwszą piłkę i pobiegł. Rżenie kucyka na padoku wyrwało Cat Deerbon z dwugodzinnego snu. Leżała zesztywniała i obolała, przez chwilę zastanawiając się, gdzie jest. Wezwano ją dziś do starszego pacjenta, który spadł ze schodów i złamał miednicę. Wracając do domu, trzaśnięciem drzwi obudziła najmłodsze dziecko. Felix był głodny, zdenerwowany, chciało mu się pić i koniec końców, nie wiedzieć kiedy, zasnęła przy jego łóżeczku. Teraz wyprostowała się z trudem, ciepłe ciałko śpiącego syna nawet nie drgnęło. Przez szczelinę między zasłonami przenikały promienie słońca, oświetlając jej twarz. Było dopiero dziesięć po szóstej. Szary kucyk pasł się obok płotu. Ale zarżał, gdy zobaczył idącą w jego stronę Cat z marchewką w ręku. Jak mogłabym to wszystko porzucić, pomyślała. Kucyk trącał ją pyskiem. Jak mogłabym znieść rozstanie z domem na wsi, miejscowością? W powietrzu unosił się słodkawy zapach, w zagłębieniach gruntu zebrała się mgła. Dzięcioł zastukał i zanurkował ku jednemu z dębów rosnących z drugiej strony. Jej mąż Chris znów był rozdrażniony, źle się czuł, pracując jako lekarz ogólny, wściekały go obciążenia związane z papierkową robotą, która odciągała go od pacjentów, irytowały całe stosy nowych celów, kontroli i obliczeń. W ciągu ostatniego miesiąca kilkakrotnie mówił o wyjeździe do Australii na pięć lat – co, jak sądziła Cat, równie dobrze mogło oznaczać wyjazd na zawsze. Wiedziała, że wymyślił te pięć lat na jej użytek, na odczepnego. Była tam już kiedyś, w odwiedzinach u brata, Iva, jednego z trojaczków. Nie cierpiała Australii – zdaniem Chrisa jako jedyna. Wytarła o szlafrok dłoń pobrudzoną śliną kucyka. Zadowolone zwierzę spokojnie podreptało padokiem. Mieszkali niedaleko Lafferton i przychodni. Blisko rodziców i Simona, i katedry. A to wszystko wiele dla niej znaczyło. Jednocześnie dom stał w środku wsi, po drugiej stronie szosy znajdowało się prawdziwe gospodarstwo, gdzie dzieci mogły oglądać jagnięta, cielaki i pomagały karmić kurczęta. Uwielbiały swoje szkoły, w pobliżu mieszkali ich koledzy. Nie, pomyślała, czując, jak słońce grzeje jej plecy. Nie. Z domu dobiegł ją wrzask Feliksa. Teraz mógł się nim zająć Sam. Właśnie on, jego brat i prawdziwy fan – a nie Hannah, która wolała kucyka i była zazdrosna o niespełna rocznego
niemowlaka. Cat poszła wzdłuż padoku, wiedziała, że później poczuje się zmęczona, ale nie żałowała zarwanej nocy – odwiedziny u pacjentów, wtedy gdy najbardziej jej potrzebowali, zwłaszcza starzy i wystraszeni, zawsze były dla niej najwartościowszym elementem jej pracy lekarza. Gdy zawrze w końcu nowy kontrakt, nie ma zamiaru przekazywać tej nocnej pracy swojemu zastępcy. Chris jednak nie zgadzał się z nią. Już wiele razy starli się z tego powodu i teraz po prostu omijali sporny temat. Jedna ze starych jabłoni okryła się białym kwieciem, przykrywało jej sękate konary niczym welon panny młodej. Cat poczuła przyjemny zapach. Nie, pomyślała jeszcze raz. Przez ostatnich kilka lat przeżyła zbyt wiele złych dni, zbyt wiele strachu i napięcia; ale teraz, jeśli nie brać pod uwagę zwyczajnego zdenerwowania sprawami, którymi zajmował się brat, wszystko było w porządku – oprócz niezadowolenia Chrisa, jego irytacji, nieodpartego pragnienia zmiany, odsunięcia tych wszystkich rzeczy, zniszczenia ich… Bose stopy miała wilgotne od rosy. – Mamoooooo. Telefooooooon! Hannah niebezpiecznie wychylała się z okna na piętrze. Cat pobiegła. Ten ranek pamiętano długo dzięki srebrzystobłękitnemu, czystemu niebu, wczesnemu porannemu słońcu i temu, że wszystko wokół było takie świeże. Czuli się odprężeni i nagle przestali myśleć o kłopotach. Obcy ludzie zagadywali się na ulicy. Natalie Coombs też miała zapamiętać ten dzień. – Słyszę samochód. To Ed. – Nie, nie słyszysz, to pan Hardisty i chodź na dół, bo się spóźnimy. – To Ed! Chcę pomachać. – Nie, ja… – Zejdź na dół! Już! Potargane po nocy włosy Kyry opadały jej na twarz. Była boso. – Kyra, do cholery, nie potrafisz się sobą zająć?… Gdzie jest szczotka do włosów, gdzie masz buty? Ale Kyra pobiegła już do frontowego pokoju, żeby wyglądać przez okno i czekać. Natalie wsypała czekoladowe płatki do niebieskiej miseczki. Miała jedenaście minut – w tym czasie musiała przygotować córkę do wyjścia, sama się umalować i jeszcze nakarmić oraz napoić tę cholerną świnkę morską. Co ona kiedyś myślała? Że chce tego dziecka? – Jest Ed! To Ed!
Wiedziała, że teraz lepiej nie przeszkadzać Kyrze. Ta rzecz należała do porannego rytuału. – Pa, pa, Ed… – Kyra zastukała w okno. Samochód skręcił w stronę drzwi frontowych. Kyra pomachała ręką. – Pa, pa, Kyro… – Ed, mogę przyjść do ciebie dzisiaj wieczorem? Ale samochód już ruszył. Dziewczynka zaczęła płakać. – Kyro, nie bądź taka męcząca! – Ed mówi, że nic nie szkodzi. – Słuchaj, co ja mówię. Jedz płatki. Ale Kyra ciągle machała i machała w stronę samochodu, aż skręcił za róg i zniknął jej z oczu. Ed. O co tu do cholery chodzi? Natalie nie mogła tego zrozumieć. Ale z drugiej strony to jej dawało dzisiaj wieczorem pół godziny tylko dla niej – jeśli Kyra pójdzie do sąsiedniego domu, tam, gdzie mieszka Ed, żeby pomagać w podlewaniu kwiatków albo zjeść marsa przed telewizorem. – Kyra, nie wylewaj mleka, a teraz słuchaj. Kyra westchnęła. Natalie pomyślała, że jak na sześciolatkę jej córka ma bogaty zestaw westchnień, niczym diwa operowa. Świeciło słońce. Ludzie zaczęli się nawoływać i wsiadać do samochodów. – Spójrz! – powiedziała Kyra, ciągnąc Natalie za ramię. – Popatrz w okna, tam gdzie mieszka Ed, tam się obraca takie tęczowe coś. I te kolory się ruszają. Natalie trzasnęła drzwiczkami auta, otworzyła je, potem trzasnęła jeszcze raz. Zawsze tak robiła, inaczej nie chciały się domknąć. – Możemy też mieć w oknie coś takiego, co robi tęczę? To wygląda jak z bajki. – Cholera. – Natalie z piskiem zahamowała na skrzyżowaniu. – Patrz, gdzie leziesz, baranie. Kyra westchnęła. Ciekawe, co teraz robi Ed. Nigdy nie krzyczy i nigdy nie przeklina. Pomyślała, że chciałaby pójść dziś wieczorem tam, gdzie mieszka Ed, i zapytać się, czy mogą razem zrobić naleśniki. Słońce przenikające przez szyby i odbijające się od białej ściany zbudziło Maksa Jamesona. Przez to światło kupił mieszkanie na poddaszu. Nawet w pochmurny dzień wszędzie było pełno blasku. Kiedy pierwszy raz przyprowadził tutaj Lizzie, rozejrzała się wokół oczarowana. – Stara Fabryka Wstążek – powiedziała. – Skąd taka nazwa? – Bo produkowali tutaj wstążki. Lafferton słynęło ze wstążek. Lizzie przeszła kilka kroków, a potem zawirowała pośrodku pokoju.
To było wielkie poddasze, urządzone w opuszczonej hali fabrycznej: salon ze schodkami prowadzącymi do sypialni i łazienki. Jeden wielki salon. – Tu jest jak na statku – stwierdziła. Max zamknął oczy i zobaczył ją w myślach, z głową odchyloną do tyłu, z długimi czarnymi włosami. Jedna ze ścian była cała ze szkła. Bez żaluzji, bez zasłon. Nocą lampy oświetlały wąską uliczkę na dole. Za Fabryką Wstążek nie stały już żadne budynki, ciągnęła się tylko nadbrzeżna ścieżka, a potem kanał. Za drugim razem przyprowadził tutaj Lizzie nocą. Od razu podeszła do okna. – To wiktoriańska Anglia. – E tam. – Nie, naprawdę. Tak to wygląda. Na przeciwległej ścianie pokoju widniał jej portret. Max zrobił Lizzie zdjęcie, kiedy stała samotnie na brzegu jeziora, w ślubnej sukni, z głową odchyloną do tyłu, jak teraz, włosy też jej opadały, ale wówczas miała w nie wplecione kwiaty. Fotografię powiększył do czterech metrów wysokości, ponad trzech szerokości i ozdobił nią białą ścianę. Kiedy Lizzie zobaczyła to po raz pierwszy, nie była ani zaskoczona, ani zakłopotana, tylko się zamyśliła. – To będzie najlepsze wspomnienie – powiedziała wreszcie. Max otworzył oczy, światło słońca zaczęło go razić. Słyszał ją. – Lizzie? – Rozrzucił posłanie, przerażony jej nieobecnością. – Lizzie? Była w połowie schodów, wymiotowała. Próbował jej pomóc, odprowadzić w spokojne miejsce, ale zwisała bezwładnie i obawiał się, że oboje upadną. Wtedy spojrzała na niego, oczami szeroko otwartymi i pełnymi przerażenia. Krzyknęła. – Lizzie, wszystko w porządku, jestem tutaj, to ja. Nie zrobię ci krzywdy, nie. Lizzie… Jakoś dowlókł ją do łóżka i zdołał położyć. Skuliła się i odsunęła od niego, wydawała przy tym z siebie ciche, pełne złości odgłosy jak rozeźlony kot. Max pobiegł do łazienki, pochlapał zimną wodą głowę i kark, umył zęby. Drzwi zostawił otwarte. Łóżko widział w lustrze. Nie poruszyła się już. Włożył dżinsy i koszulę, zbiegł do zalanego słońcem pokoju, nastawił wodę w czajniku. Cały czas w ustach i gardle czuł gorzki smak strachu. Rozległ się rumor. Odwrócił się, akurat by zobaczyć, jak Lizzie w straszliwie zwolnionym tempie zsuwa się po schodach, z jedną nogą zgiętą, wyciągniętymi przed siebie rękoma, krzycząc z bólu i strachu jak zirytowane dziecko. Czajnik wypluwał z siebie parę, a światło słońca niczym ogień jarzyło się w szklanych drzwiczkach kredensu. Max poczuł, jak po twarzy spływają mu łzy. Czajnik był przepełniony, kiedy z niego nalał, woda prysnęła mu na rękę. Lizzie leżała spokojnie u stóp schodów, a dźwięk, jaki z siebie wydawała, brzmiał jak ryk
zwierzęcia. To nie może być Lizzie, jego żona. Cat Deerbon usłyszała ten krzyk przez telefon. – Mów wolniej, Max… Co się stało? Zdołała wyłowić z hałasu rozbrzmiewającego w tle tylko kilka nieskładnych, wypowiedzianych zduszonym głosem słów. – Max, wytrzymaj… Już jadę. Wytrzymaj… Felix raczkował po podeście ku schodom, czuć było, że ma brudną pieluchę. Cat wzięła go na ręce i zaniosła do łazienki, gdzie Chris się golił. – Dzwonił Max Jameson – oznajmiła. – Coś z Lizzie… Muszę jechać. Niech Hannah ci pomoże. Zbiegła po schodach, po drodze zapięła zamek błyskawiczny spódnicy, unikając spojrzenia męża. Na zewnątrz powietrze pachniało sianem, biały kucyk kłusował po padoku, machając ogonem z zadowolenia. Cat zjechała z podjazdu i pomknęła drogą, planując, co ma zrobić, jak ma sprawić, by Max Jameson zrozumiał wreszcie, że nie może trzymać Lizzie w domu, bo umrze.
2 Serrailler
wciąż znajdował się w pokoju,
gdzie brakowało muchy, a wraz z nim kilku funkcjonariuszy zespołu zajmującego się sprawą uprowadzeń dzieci. Zespołem kierował nadinspektor Jim Chapman. Zostało mu tylko kilka lat do emerytury, był uprzejmy, doświadczony i sprytny, całe życie przepracował jako policjant w północnej Anglii, w tym większość czasu w różnych miejscach w Yorkshire. Reszta ekipy była znacznie młodsza. Detektyw sierżant Sally Nelmes, drobna, schludna, poważna i ambitna. Podobna do niej detektyw Marion Coopey, ulepiona z tej samej gliny, niedawno przeniesiona z hrabstwa Thomas Valley. W trakcie narady odzywała się najrzadziej, ale gdy już coś powiedziała, były to przenikliwe i trafne uwagi. Inny policjant z Yorkshire, Lester Hicks, od dawna przyjaźnił się z Jimem Chapmanem – i ożenił z jego córką. Wszyscy życzliwie przywitali gościa, funkcjonariusza z innego regionu, choć przecież mogli traktować go podejrzliwie albo z dystansem. Skupiali się na swojej pracy, przepełniała ich energia. Zrobili duże wrażenie na Serraillerze, ale jednocześnie dostrzegł u nich pierwsze oznaki frustracji i zniechęcenia, te, które rozpoznał w zespole z Lafferton, gdy pracował przy sprawie Davida Angusa. Rozumiał ich całkowicie – ale nie mógł pozwolić, by współczucie wywołało u niego pesymizm czy bezradność. W mieście Herwick zaginął chłopiec. Miał osiem i pół roku. W zeszły poniedziałek o godzinie trzeciej po południu, po lekcjach, w letnie popołudnie, Scott Merriman wyszedł z domu do domu kuzyna, Lewisa Tylera, mieszkającego o kilometr dalej. Niósł sportową torbę z rzeczami do pływania. Ojciec Lewisa miał zabrać ich do nowego wodnego parku rozrywki, odległego o pół godziny jazdy samochodem. Scott nigdy nie dotarł do Tylerów. Po dwudziestu minutach czekania Ian Tyler zadzwonił do Merrimanów i na komórkę Scotta. Jedenastoletnia siostra chłopca, Lauren, powiedziała mu, że Scott wyszedł „wieki temu”. Komórkę miał wyłączoną. Przy ulicy, którą szedł, stały głównie domy jednorodzinne, choć była to jedna z najruchliwszych arterii miasta. Nie zgłosił się nikt, kto widziałby chłopca. Nie znaleziono ciała ani sportowej torby. Na ścianie sali konferencyjnej wisiała szkolna fotografia Scotta Merrimana, kilkadziesiąt centymetrów od zdjęcia Davida Angusa. Nie byli do siebie podobni, cechowała ich jednak ta sama świeżość, mieli na twarzach wypisaną taką samą ciekawość świata. Simona głęboko to poruszyło. Scott uśmiechał się szeroko, ukazując przerwę między zębami. Do sali weszła detektyw z tacą herbaty. Serrailler postanowił policzyć, ile plastykowych kubków herbaty wypił od wstąpienia do policji. Chapman znowu wstał. W wyrazie jego twarzy pojawiło się coś nowego. Zawsze był zrównoważony i spokojny, teraz zdawał się jakoś szczególnie czujny, napełniony świeżą energią. Simon wyprostował się na krześle i czuł,
że pozostali robią to samo, prostują plecy, zbierają się w sobie. – Jest jedna rzecz, jakiej jeszcze nie robiłem w tym śledztwie. Myślę, że może już czas nakłonić Simona i Lafferton do skorzystania w sprawie Davida Angusa z pomocy psychologów, specjalistów od kryminalistyki? – Żeby opracowali profil? Nie. Dyskutowaliśmy nad tym, ale sprzeciwiłem się, bo uznałem, że po prostu nie będą mieli nad czym pracować. Mogą nam najwyżej dać ogólny obraz porywacza dzieci, który i tak znamy. – Słusznie, ale nadal sądzę, że powinniśmy o tym pomyśleć. Pobawmy się w tworzenie profilu. Zastanówmy się nad tym, jaki człowiek może być brany pod uwagę lub jakie osoby, jeśli przypadki tych dzieci będziemy rozpatrywać z osobna, podobnie jak wszystkie inne sprawy. Czy nie sądzicie, że byłoby to użyteczne ćwiczenie? Sally Nelmes postukała ołówkiem w przednie zęby. – Tak? – Chapman nie przeoczył niczego. – Sądzę, że sami nie zajdziemy dalej, niżby zaszedł psycholog. – Nie zajdziemy. – Czyli powinniśmy stąd wyjść, a nie siedzieć i gadać. – Mundurowi i wydział kryminalny cały czas pracują na zewnątrz. Wszyscy pracowaliśmy w terenie i będziemy pracować znowu. To spotkanie z udziałem starszego detektywa inspektora Serraillera jest po to, aby trzon zespołu miał czas pomyśleć… Namyślić się, przemyśleć, czegoś domyślić. Umilkł na chwilę. – Pomyśleć – powiedział jeszcze raz dobitniej. – Pomyśleć nad tym, co się słało. Dwóch chłopców zabrano z ich domów, od ich rodzin, z rodzinnego otoczenia, zostali sterroryzowani, przypuszczalnie padli ofiarą molestowania seksualnego, a potem niemal na pewno zostali zamordowani. Dwie rodziny zostały rozbite, cierpiały i cierpią, doświadczają strachu i udręki, nie śpią, nie jedzą, nie funkcjonują w normalny sposób, nie utrzymują z nikim kontaktów ani nikt z nimi się nie kontaktuje i tego nie da się już odwrócić, nigdy nie zdołają powrócić do normalności. Wiecie o tym wszystkim równie dobrze jak ja, ale to ja muszę wam o tym przypominać. A skoro do niczego nie potrafimy dojść i wszystkie nasze przemyślenia i rozmowy nie są w stanie stworzyć czegoś świeżego mam zamiar sprowadzić eksperta z zewnątrz. Usiadł i zakręcił się na obrotowym krześle. Ustawili się przed nim w nierównym półokręgu. – Pomyślcie, jaki człowiek mógł to zrobić. Nastąpiła chwila pełnej napięcia ciszy. Serrailler spojrzał na nadinspektora z szacunkiem. Potem zaczęły padać słowa, sugestie, opisy, jeden po drugim, ciach, ciach, ciach, po okręgu, niczym karty wykładane na stół w jakiejś szybkiej grze. – Pedofil. – Samotnik.
– Mężczyzna… Silny mężczyzna. – Młody… – Ale nie nastolatek. – Kierowca… No tak, oczywiście. – Pracuje na swoim. – Kierowca ciężarówki… Furgonetki, czegoś w tym rodzaju… – Wycofany… Niespełniony seksualnie… – Kawaler. – Nie… Dlaczego? – Nie potrafi stworzyć związków… – Molestowany w dzieciństwie… – Poniżany… – Przemoc, prawda? – Niski iloraz inteligencji… Poniżej stu… – Brudas… niskie poczucie własnej wartości… Niechlujny… – Sprytny. – Nie, lekkomyślny… – W każdym razie śmiały. Wielkie mniemanie o sobie. – Nie, nie, całkiem przeciwnie. Niepewny. Bardzo niepewny. – Skryty. Dobry kłamca. Umie się maskować… Rzucano kolejne propozycje, wykładano karty, coraz szybciej i szybciej. Chapman się nie odzywał, przenosił tylko spojrzenie z twarzy na twarz, podążając za budowanym właśnie obrazem. Serrailler także nic nie mówił, jedynie patrzył tak jak nadinspektor. Robiło mu się coraz bardziej nieswojo. Coś tu było nie tak, ale nie wiedział co ani dlaczego. Stopniowo komentarze zaczęły się stawać coraz rzadsze. Skończyły się już karty do wykładania na stół. Policjanci znowu znieruchomieli na krzesłach. Detektyw Sally Nelmes rzucała Serraillerowi krótkie, niezbyt przyjacielskie spojrzenia. – Dosyć się już naszukaliśmy – powiedział Simon. – Czy na pewno? – Marion Coopey schyliła się, żeby podnieść leżącą u jej stóp kartkę papieru. – No cóż, to bardzo znajomy profil… Już drugi raz obie kobiety zdawały się ze sobą ścierać. Simon zawahał się. Czekał na reakcję nadinspektora, ale Jim Chapman milczał. – Jeśli można… – Tak, Simonie? – Myślę, że wiem, o co chodzi detektyw Coopey. Kiedy wszyscy zaczęli się przerzucać się pomysłami, ja też poczułem się nieswojo… I na tym polega cały problem… To po prostu znajomy „profil”… Jak się złoży to wszystko razem, powstaje wizerunek osoby, którą wszyscy
uważają za typowego porywacza dzieci. – A nie o to chodzi? – rzuciła mu wyzwanie Sally Nelmes. – Może. Niektóre rzeczy tu pasują, na pewno… Zastanawiam się tylko nad jednym, a to rzecz, która zawsze mnie ciekawi przy opracowywaniu profilu, kiedy już się wszystko złoży razem: czy nie zrobimy sobie takiego portretu pamięciowego, a potem będziemy już tylko szukać osoby, która do niego pasuje. To byłoby świetnie, gdybyśmy naprawdę mieli portret pamięciowy i gdyby ten ktoś był rzeczywiście widziany przez kilka osób. Ale niczego takiego nie ma. Nie chcę, żeby ktokolwiek się zafiksował na tym „znajomym profilu” i zaczął wyłączać z kręgu podejrzanych wszystkich, którzy do niego nie pasują. – Czyli, że w Lafferton zaszliście dalej? Czy detektyw Nelmes zawsze tak się czepia, czy po prostu go nie lubi. Poradził sobie w przećwiczony i niemal zawsze skuteczny sposób. Odwrócił się do niej i uśmiechnął, takim intymnym, przyjacielskim uśmiechem, patrząc jej prosto w oczy. – Sally, bardzo bym chciał, żeby tak było… – powiedział. Kątem oka dostrzegł, że Jim Chapman zarejestrował każdy niuans tej wymiany zdań. Sally Nelmes odwróciła się, a usta skrzywiła w nieznacznym uśmiechu. Zrobili przerwę na lunch, a potem Serrailler i Chapman wybrali się na przechadzkę. Opuścili przykryty płaskim dachem budynek komendy, zbudowany w latach siedemdziesiątych. Ruszyli niezbyt ładną ulicą, prowadzącą do centrum. W Yorkshire nie było słońca ani najwyraźniej lata. Niebo zasnuwała szarość, w powietrzu unosiła się dziwna, chemiczna woń. – Chyba wam nie pomogę – stwierdził Simon. – Muszę mieć pewność, że niczego nie pominęliśmy. – Nieprawda. Jesteście tak samo sfrustrowani, jak byliśmy my. – Już niedługo. – Niektórzy z nich działają ci na nerwy. Dotarli do skrzyżowania z drogą przelotową i zawrócili. – Zapomniałem, moja żona zaprasza cię na obiad. Simonowi poprawił się humor. Lubił Chapmana, ale teraz chodziło o coś więcej. Nie znał tutaj nikogo innego, miasto i jego otoczenie wydawały mu się obce i nieatrakcyjne. Hotel, w którym go zakwaterowano, zbudowano w tym samym stylu co komendę policji i z równie nikłym artyzmem. Zaczynał się nawet zastanawiać, czy nie wrócić do Lafferton, zaraz gdy tylko skończy pracę – a nie zatrzymywać się tutaj i samotnie jeść niesmaczny posiłek. Zaproszenie od Chapmanów bardzo go ucieszyło. – Chcę cię zabrać do Herwick. Nie wiem jak ty, ale ja całkiem nieźle poznałem to miejsce. Nie mamy dowodów, nic nie mamy… ale chcę poznać twoje zdanie.
Serrailler i Chapman pojechali do Herwick razem z Lesterem Hicksem, który siedział na tylnym siedzeniu. Hicks był małomównym yorkshirczykiem, niskim i krępym, miał ogoloną głowę i szowinistyczne poglądy, które Serrailler spotykał już u ludzi z północy. Choć pozbawiony wyobraźni, cieszył się opinią rozsądnego i zrównoważonego. Herwick, miasteczko na kresach równiny York, wyglądało, jakby rozrosło się w całkiem przypadkowy sposób. Jego rogatkami była wstążka zakładów przemysłowych, magazynów oraz multipleksów, w centrum stało mnóstwo sklepów z używanymi rzeczami i tanimi pamiątkami. – Jest tutaj jakaś praca? – Nie bardzo… Zakład pakowania drobiu, kilka dużych telefonicznych centrów obsługi klienta, ale ograniczają działalność. Wszystko wyprowadza się teraz za granicę, tam jest taniej. Wielkie cementownie… A poza tym bezrobocie. No, jesteśmy na miejscu. To Painsley Road… Kilkanaście kilometrów stąd jest droga łącząca się z autostradą. Powoli jechali dalej, później skręcili w lewo. – Tu mieszkają Tylerowie… Pod numerem 202. Ulica nie miała w sobie nic szczególnego. Bliźniaki i kilka wolnostojących, zaniedbanych domów; kilka pasaży handlowych – kiosk, bar sprzedający ryby z frytkami, bukmacher, pralnia; zakład pogrzebowy z oknami zasłoniętymi firankami, z budynkiem o płaskim dachu na tyłach. Dom Tylerów miał dwa wejścia, z dala od ulicy. Tam, gdzie z przodu był kiedyś ogródek, ziemię wyłożono jaskrawoczerwonym chodnikiem w kształcie rybich ogonów. Usunięto też płot. Zwolnili. – Scott powinien podejść do domu od tej strony… Przyszedłby od skrzyżowania. Nikt nie zwracał uwagi na samochód z wolna sunący przy krawężniku. Jakaś kobieta pchała wózek dziecięcy, starszy mężczyzna na wózku inwalidzkim jechał po chodniku. Na poboczu bawiły się dwa psy. – Co to za ludzie? – zapytał Serrailler. – Tylerowie? On jest hydraulikiem, jego żona pracuje jako pakowaczka w zakładzie przetwórstwa drobiu. Przyzwoici ludzie. Ich dzieci wyglądają na zadbane. – Jak się czują? – Ojciec wiele nie mówi, ale obwinia się, że nie zawiózł chłopaka samochodem. – To rodzice Scotta? – Wyglądają, jakby mieli się za chwilę pozabijać… Ale myślę, że zawsze u nich tak było. Mam wrażenie, że głową rodziny jest jego siostra. – Która jest… – Trzynastolatką poważną jak trzydziestolatka. O, tutaj Scott skręciłby za róg… Ta droga prowadzi do jego domu. To niewielka, jednokierunkowa uliczka, ma kilkaset metrów,
odchodzi od głównej drogi. – Tutaj po drodze nigdzie go nie widziano? – Jak do tej pory, nie. Kolejna ponura ulica, gdzie domy stały za ogrodzeniami albo niechlujnymi żywopłotami. Trzy duże bloki mieszkalne. Nieużywana kaplica baptystów z drzwiami i oknami zabitymi deskami. Samochody przejeżdżały ciągle, choć nie za często. – Trudno uwierzyć, że nikt nie widział chłopca. – Ależ widzieli go… Tylko nie zwrócili na to uwagi. – Czyli że wszystko musiało wyglądać całkiem normalnie, nie mogło być żadnej szarpaniny, podobnie jak wtedy, kiedy zabrano Davida Angusa. Nikt nie zignorowałby dziecka siłą wciąganego do samochodu. – To był ktoś, kogo obaj chłopcy znali? – Nie musieli znać tej samej osoby, to też całkiem prawdopodobne. Wtedy mielibyśmy dwóch różnych porywaczy. Każdy z nich byłby wystarczająco dobrze znany dziecku i… Simon nagle urwał. Obaj wiedzieli, że nie ma po co kończyć tego zdania. – To Richmond Grove, numer 7… Z prawej. Domy stały ściśnięte na niewielkiej parceli. Simon mógł się tylko domyślać, ile przenikało przez cienkie ściany działowe i jak małe były ogródki za każdym z budynków. Chapman wyłączył silnik. – Chcesz wysiąść? Serrailler przytaknął. – Wolisz zostać tutaj? Powoli ruszył w stronę budynku. Okna pod numerem 7. zasłonięto firankami. Przed domem nie stał żaden samochód, nie widać było żadnych oznak zwyczajnego życia. Simon przez chwilę wpatrywał się w budynek, próbując sobie wyobrazić chłopca ze szparą między zębami, który wychodzi przez drzwi, na ramieniu ma torbę z kostiumem kąpielowym, idzie w stronę drogi… Skręca w lewo… Wesoło maszeruje ulicą. Oni też skręcili. Minął ich autobus, nigdzie jednak w pobliżu nie było przystanku. Serrailler spojrzał wzdłuż szarej drogi. Jak daleko dotarł Scott? Kto się obok niego zatrzymał? Co takiego mu powiedziano, że wsiadł? Wrócił do samochodu. – Opowiedz mi o tym chłopcu… Był wstydliwy czy śmiały? Dojrzały czy niedojrzały jak na swój wiek? – Bezczelny. Tak mówili nauczyciele. Ale w porządku. Lubili go. Nie było z nim kłopotów. Miał mnóstwo kolegów. Był lubiany. Trochę taki przywódca. Fan piłki nożnej, kibicował miejscowej drużynie. Nazywają się Haggies. Miał ich logo na torbie, na pasku. – Takie dziecko mogłoby wdać się w rozmowę z obcym, na przykład kimś, kto pyta o drogę? – Bardzo możliwe.
David Angus zachowywał większą rezerwę, jednak on też mógł wdać się w rozmowę z obcą osobą, bo tego wymagałyby dobre maniery. Rozdzwonił się telefon Hicksa. Trzy minuty później pędzili już z powrotem do komendy. Żona Hicksa, a córka Chapmana, o dwa tygodnie za wcześnie zaczęła rodzić swoje pierwsze dziecko. Serrailler resztę popołudnia spędził sam, przeglądając akta sprawy Scotta Merrimana, raz tylko wyszedł do kantyny na kubek herbaty. O wpół do siódmej pojechał do hotelu. Jego pokój był beżowy ze złoconymi elementami, przesiąknięty zapachem papierosowego dymu. Wanna miała takie rozmiary, że zmieściłby się w niej tylko dziesięciolatek. Jim Chapman pożegnał się, usprawiedliwiając pospiesznie i obiecując, że „skontaktuje się później”. Simon pomyślał, że wszystko, na co się teraz zdecyduje, będzie złe. Źle byłoby leżeć na łóżku w pokoju i rozmyślać, źle siedzieć w barze i rozmyślać, a najgorzej ruszyć w drogę powrotną do Lafferton i tłuc się zatłoczoną autostradą. Rzęsisty deszcz załatwił sprawę. Serrailler nie miał ochoty prowadzić w ulewie. Wziął prysznic i włożył czystą koszulę. W barze nie było nikogo, wyjąwszy jakiegoś biznesmena, pracującego w kącie na laptopie. Meble polakierowano na czerwono. Na każdym stoliku umieszczono kartę alkoholi. Simon zamówił piwo. Zawsze czuł się zupełnie zadowolony z własnego towarzystwa, jednak brzydota otoczenia i izolacja od wszystkiego, co znał, jakby wysysała z niego życie. Za kilka miesięcy skończy trzydzieści siedem lat. Czuł się starszy. Zawsze lubił pracę w policji, ale coś w jego życiu zaczynało go frustrować. Istniało zbyt wiele ograniczeń, zbyt wiele politycznie poprawnych wymagań, które należało spełniać w tej pracy. Jaką to robiło komukolwiek różnicę? Czy cokolwiek polepszał fakt, nawet w jakiś marginalny sposób, że żył samotnie? Myślał, jaką to różnicę robi Cat, jego siostrze, jako sumiennemu i troskliwemu lekarzowi, myślał o tym, co jego rodzice zrobili swego czasu, aby zmienić własne życie. Może oni mieli rację, może on też powinien pójść na medycynę i sprawić radość ojcu. Ciężko opadł na błyszczącą czerwoną sofę. Barman włączył dookoła kontuaru podsufitowe światełka, ale to nie poprawiło atmosfery. Simon pomyślał nagle, że tym, czego mu brakowało, było podekscytowanie, przypływ adrenaliny, tak jak wtedy, gdy ścigał seryjnego mordercę dwa lata temu. Podniecenie, które odczuwał na początku pracy w policji. Jego zwierzchniczka już nieraz sugerowała, że powinien wejść na kolejny szczebel kariery, ale gdyby awansował na inspektora albo wyżej, jeszcze mniej czasu spędzałby przy lubianej robocie, a więcej w biurze. A tego nie chciał. Stara historia… Nie zostawaj dyrektorem szkoły, jeśli lubisz uczyć, nie awansuj w szpitalu, jeśli chcesz opiekować się pacjentami. Gdy pragniesz dreszczyku emocji w trakcie pościgu, zostań mundurowym albo zwykłym detektywem. On jednak nim nie został i nie było już odwrotu. Czy powinien zrezygnować?
Wiedział, czym by się zajmował, gdyby wystąpił z policji. Niektóre jego prace czekały na wystawę w londyńskiej galerii. Termin otwarcia wyznaczono na listopad. Gdyby przestał być policjantem, cały czas podróżowałby i rysował, poświęciłby tej pracy całą uwagę i skupienie, na które zasługiwała. Naprawdę mógłby to zrobić. Nie kierowała nim chęć zarobku, ale jak zwykle zastanawiał się, czy czerpałby ze sztuki tyle samo satysfakcji i przyjemności, gdyby z niej żył. Może z biegiem czasu wszystko zaczyna nużyć. Wstał i podszedł do baru zamówić następne piwo. Usłyszał, że ktoś woła go po imieniu. Detektyw Coopey wyglądała całkiem inaczej w zwiewnej czarnej sukience, z wysoko upiętymi włosami i długimi kolczykami. Przez chwilę Simon jej nie poznał. Podeszła do niego pewnym krokiem, uśmiechała się. – To smutne – stwierdziła. – Naprawdę, smutne… samotny drink w takiej norze jak ta. Zaraz się tobą zajmiemy. – Rozejrzała się. – Przy którym stoliku siedzisz? Simon zawahał się, potem wskazał sofę. – Dobrze. Zamów dla mnie wódkę z tonikiem, a potem zabiorę cię do trochę milszego miejsca. Nazywa się Sailmaker. Przemknęła przez salę i usiadła przy jego stoliku. Był wściekły. Czuł się postawiony pod ścianą i osądzony. Nagle dostrzegł urok tego cichego baru i czasu spędzanego tylko we własnym towarzystwie. Nawet zirytowany, instynktownie przestrzegał jednak zasad dobrego wychowania. Kupił drinka, zaczął ją bawić rozmową. – Nie chcesz jeszcze jednego? – Nie, jutro rano muszę wcześnie wstać. Marion Coopey wypiła wódkę i spojrzała na niego znad kieliszka. Ma nawet miłą twarz, pomyślał, ani pospolitą, ani ładną, chociaż przesadzała z makijażem. Dziewczyna, z którą siedział, była przeciwieństwem tej, która tak ostrożnie wypowiadała się w sali konferencyjnej. Brał ją wtedy za kogoś nastawionego na karierę, pracującego na awans. – Chodź ze mną i zjedzmy coś razem. To nie jest restauracja, tylko klub, ale dają tam bardzo dobre jedzenie. Aż się dziwię, że nie słyszałeś o Sailmakerze. – Jestem tutaj pierwszy raz. – Wiem, ale wśród gejów takie rzeczy rozchodzą się szybko. Słowa policjantki wstrząsnęły Simonem, uderzyło go zarówno to, co powiedziała, jak i pewność, z jaką to zrobiła. Poczuł, jak do twarzy napływa mu krew. Marion Coopey roześmiała się. – Daj spokój. Ja jestem lesbijką, a ty gejem. I co z tego? Myślę, że właśnie dlatego powinniśmy spędzić ten wieczór razem. Co w tym złego? – To, że po prostu popełniasz duży błąd. A ja muszę już iść i zadzwonić do kilku osób. Wstał.
– Nie do wiary… Ale ty jesteś staromodny. Teraz to naprawdę nic złego. Są organizacje homoseksualistów i tak dalej. – Detektywie Coopey… – Zobaczył, jak dziewczyna otwiera usta, żeby powiedzieć: „Marion”, powstrzymała się jednak, słysząc jego ton. – Nie mam zamiaru rozmawiać o swoim życiu prywatnym, poza tym, że jeszcze raz powtórzę, źle odgadłaś. W kieszeni marynarki rozdzwoniła mu się komórka. Na ekranie wyświetlił się numer Jima Chapmana. – Jim? Jakieś dobre wieści? – Z domu tak. O czwartej rano Stefania urodziła dziewczynkę. Wszystko w porządku. – Wspaniale. Gratulu… – Reszta nie jest w porządku. – To znaczy? – Mamy kolejne uprowadzenie. Simon zamknął oczy. No, mów… – Dziś po południu. Sześcioletnia dziewczynka. Wyszła kupić lody z furgonetki… Ktoś ją zabrał. Ale tym razem jest świadek, mamy czas, miejsce, opis wozu… – Numer rejestracyjny? – Częściowo… Więcej niż mieliśmy kiedykolwiek. – Gdzie to się stało? – Zerknął na Marion Coopey. Jej wyraz twarzy się zmienił. – Miejscowość nazywa się Gathering Bridge, nieopodal wrzosowisk północnego Yorku. – Przydam się do czegoś? – Nie mówię nie. Simon wyłączył telefon. Marion wstała. – Jeszcze jedno porwane dziecko. Jadę do waszej komendy. Przeszedł przez salę, Marion pobiegła za nim. Zatrzymała go przy drzwiach. – Może lepiej cię przeproszę – powiedziała. Nadal był zły, ale ponieważ teraz myślał już tylko o pracy, pokręcił głową. – Nie ma sprawy. Ruszył w stronę samochodu, o krok przed nią. W komendzie wrzało. Simon poszedł do pomieszczenia centrum koordynacyjnego. – Nadinspektor już wyjechał na miejsce zdarzenia. Powiedział, żeby włączyć pana do sprawy. Tablice na ścianach były zapełnione informacjami, przy komputerach pracowało z pół tuzina policjantów wydziału kryminalnego. Serrailler podszedł do fotografii srebrnego forda mondeo. Obok napisano „XTD albo XTO 4…” – Prasa już wie?
– Nadinspektor spotka się z nimi na miejscu. – Co wiemy? – Gathering Bridge to spora miejscowość… Stare śródmieście, wokół nowe budynki… Rozrosło się przez ostatnich dziesięć lat… Ładne miejsce. Dziecko ma tylko sześć lat… Nazywa się Amy Sudden… Mieszka z rodzicami i młodszą siostrą w zaułku z domkami jednorodzinnymi. Wyszła kupić lody z furgonetki, zaparkowanej na rogu głównej ulicy. Była ostatnim z dzieci, które podeszły do furgonetki. Facet miał już zamykać, kiedy przybiegła Amy. Wzięła lody i zawróciła do zaułka, furgonetka ruszyła i właśnie odjeżdżała, kiedy na głównej drodze pojawił się samochód i przejechał obok dziewczynki… Kierowca się wychylił albo nawet wyszedł i wciągnął dziecko do środka. Najwyraźniej wszystko stało się błyskawicznie, niemal jednocześnie wyszedł i zatrzasnął drzwiczki… Kierowca furgonetki z lodami zatrzymał się i wyskoczył, ale mondeo już odjechało… Dostrzegł początek rejestracji… Reszty nie. Pobiegł ulicą, krzycząc… Ktoś wyszedł z domu… Dostaliśmy zgłoszenie. – Gdzie teraz jest mondeo? Detektyw kończył wypisywać kilka nazw kredą na tablicy. – Rozpłynął się w powietrzu. Nikt go nie widział od tamtej pory. – Był duży ruch? – Nie w tej miejscowości, ale kilka kilometrów dalej jest jedna z głównych dróg prowadzących na wybrzeże. Tam ruch jest duży. – A rejestracja? – Sprawdzają ją… – Ale nie macie jeszcze wystarczających danych? – Nie, komputery wyrzucą pewnie kilka tysięcy możliwości. Simon zszedł na dół, do kantyny, kupił herbatę i kanapkę na ciepło, i usiadł z tym wszystkim w kącie przy stoliku. Chciał pomyśleć. Wyobraził sobie srebrne mondeo, kierowcę, z bijącym sercem pędzącego w panice ku autostradzie, z dzieckiem w samochodzie, jak desperacko chce odjechać możliwie najdalej. Tym razem coś poszło nie tak. Porwano pod wpływem impulsu, tak jak w innych przypadkach, i za dnia, ale tym razem szczęście nie dopisało. Sprawca został nakryty. Przestępca wiedział, że poznano jego numer rejestracyjny i że widziano go z bliska. Jego rysopis mógł trafić do całej policji. Instynkt nakazywał mu więc być w ruchu, szybko się oddalić. Koniec końców, szczęście zwykle mija. Czasem. Simon pomyślał o jeszcze innej możliwości – że tamten porywacz jest kimś zupełnie innym niż poszukiwana osoba i gdy zostanie odnaleziony, okaże się, że nie miał nic wspólnego ze zniknięciem dwóch chłopców w odstępie prawie roku. Serrailler wierzył też jednak swemu instynktowi, on zaś podpowiadał mu, iż chodzi o tego samego człowieka. Że to on. Poczuł, jak ogarnia go podniecenie. Jeśli zdołają się czegoś dowiedzieć o tym mondeo, naprawdę mają szansę. To przecież nie tylko sprawa Jima Chapmana, to także jego sprawa.
Podszedł do lady, wziął jeszcze jedną herbatę i niemal wpadł na Marion Coopey, w dżinsach, kurtce i bez kolczyków. Spojrzała na niego nieufnie. Kiwnął głową, wrócił na swoje miejsce, nie chciało mu się z nią rozmawiać. Nie miał jej za złe, że przyszła do hotelu, aby zaproponować wspólny wieczór. Właściwie to miło, że chciała jakoś rozerwać kolegę po fachu, który samotnie przyjechał z obcego miasta. Może nawet przyjąłby jej propozycję. Ale rozwścieczyło go to jej założenie. Brano go już za geja i nie zawracał sobie tym głowy. Jednak tym razem poczuł nie tylko złość, ale i chęć obrony. To jego sprawa, zawsze oddzielał pracę od reszty życia. Jak ona śmiała, do cholery, podsumował swoje uczucia. Umiał jednak odkładać niektóre rzeczy na bok i tak właśnie zrobił. To drobiazg. Bez znaczenia. Znaczenie miało tylko to, co kilka godzin temu przytrafiło się sześcioletniej dziewczynce w pewnej miejscowości w Yorkshire. Dopił herbatę i ruszył do centrum koordynacji, przeskakując po dwa betonowe schodki naraz.
3 Kyra, przestań wreszcie skakać, do cholery! Ale Kyra dalej skakała. Wiedziała, że jeśli będzie to robić wystarczająco długo, matka w końcu każe jej wyjść i będzie mogła pójść do domu obok. – Zaraz każę ci stąd wyjść, jak się będziesz tak zachowywać. Idź i pooglądaj sobie telewizję. Pobaw się puzzlami. Idź i pomaluj się moimi kosmetykami… Nie, nie rób tego. Tylko przestań, do cholery, skakać. Natalie wypróbowywała nowy przepis. Robiła tak cały czas. Gotowanie było jedyną rzeczą, którą lubiła tak bardzo, że zapominała, gdzie jest i że mieszka sama z Kyrą, skaczącą jak jasna cholera. W wyobraźni prowadziła własną restaurację, a może jakiś biznes związany z cateringiem, przygotowywała przyjęcia, obiady i wesela. Nie, nie wesela, nie miała ochoty przyrządzać kurczaka po królewsku dla setki ludzi, wolała zrobić dla czterech pieczoną rybę z Barbados nadziewaną papryką. Albo dla sześciu. Danie było skomplikowane, a ryba nie najlepszego gatunku, dostała tylko łupacza. Lubiła jednak wypróbowywać nowe przepisy, ciekawiło ją, jak wyjdą potrawy. Potem trafiały do jej księgi receptur. Będzie ją pokazywać klientom. Kiedy założy już własny interes. Zaczęła drylować zieloną paprykę. Kyra tak skakała, że z półki spadł minutnik. – Kyra!!! Dziewczynka wyczuła moment i wybiegła. Obok mieszkał Bob Mitchell; właśnie mył samochód. Zobaczył Kyrę i powoli obrócił ku niej szlauch, ale wiedziała, że tak naprawdę jej nie zmoczy. Wystawiła język. Bramę domu naprzeciwko zatrzaskiwała właśnie Mel. – Cześć, Mel! – Cześć, Kyra! – Zawsze tak ładnie wyglądasz. – Dzięki, maleńka. – Mel, mam nową gumkę do włosów. – Super. No, mała, to na razie! – Na razie, Mel. Mel miała szesnaście lat i wyglądała jak modelka. Matka Kyry powiedziała kiedyś, że mogłaby zabić za takie nogi, jak ma Mel. Kyra była ciekawa, czy Ed jest w domu. Ale na podjeździe nie było samochodu. Dziewczynka poszła chodnikiem, zawahała się, potem zawróciła. Może… Nie. Nikogo nie było. Wiedziała. Zastukała do tylnych drzwi i poczekała, tak na wszelki wypadek, ale to nie miało sensu.
Dała za wygraną. Bob Mitchell już sobie poszedł. Nie było nikogo. Nawet kota. Natalie włożyła do piekarnika rybę zapakowaną w folię i umyła ręce. Kyra zwinnie wślizgnęła się przez drzwi. – Mówiłam ci – oznajmiła Natalie. Podniosła z podłogi kuchenny minutnik w kształcie jabłka i nastawiła go na trzydzieści pięć minut, a potem poszła oglądać wiadomości.
4 M usisz to wreszcie zrozumieć – oznajmiła Cat Deerbon. – Lizzie nigdzie nie pójdzie. Ze mną jest wszystko w porządku, dam sobie radę. – To po co mnie wezwałeś? Max Jameson stał na drugim końcu długiego pokoju i patrzył na fotografię żony, sięgającą od sufitu aż po podłogę. Sama Lizzie, zwinięta w kłębek, leżała na sofie. Spała, Cat podała jej środki nasenne. – Max, wiem, jak ci ciężko, naprawdę. Czujesz, że zawiodłeś. – Nie, wcale nie. Nie zawiodłem. – No dobrze. No to czujesz, że zawiódłbyś, gdybyś oddał ją do hospicjum. Ale teraz jest źle i będzie jeszcze gorzej. – Już mi pani mówiła. – Gdyby znalazło się jakieś lepsze mieszkanie… – To jest miejsce, które ona kocha. Jest tutaj szczęśliwa, nigdy nie była taka szczęśliwa. – Myślisz, że teraz też? Nie widzisz, jak ją tutaj wszystko przeraża? Wielka przestrzeń, schody, wysokość, kiedy patrzy z sypialni… Śliskie podłogi, chrom błyszczący w kuchni, w łazience. Teraz blask ją razi, to aż ją boli. – Czyli że wy trzymalibyście ją w ciemnościach, tak? W tym hospicjum? Jak w lochu. Cat milczała. Tkwiła tu już od czterdziestu minut. Kiedy przyjechała, Max wypłakał się na jej ramieniu. Lizzie znowu źle się poczuła, siedziała na podłodze, tam gdzie upadła. Jedną nogę miała zagiętą pod siebie. Zadziwiające, że była tylko w szoku, nie odniosła żadnych poważniejszych obrażeń. – Ale ona w końcu może spaść z tych schodów. Chcesz, żeby tak zakończyło się jej życie? – Sama pani wie… – Max odwrócił się do Cat i uśmiechnął. Był wysokim mężczyzną, kiedyś przystojnym, ale teraz wymęczonym niepokojem i strachem. Twarz miał zapadłą, z sinym cieniem zarostu. – Przecież wie pani, że naprawdę nie chcę, by tak skończyło się jej życie. – Oczywiście, że nie chcesz. Ruszył powoli w stronę Cat, ale potem znowu gwałtownie skręcił ku ścianie z fotografią. – Myśli pani, że ona jest teraz jak zwierzątko? – Nigdy, przenigdy tak o nikim nie powiem. – Dobra, w takim razie czym teraz jest? – Był wściekły. – Choroba opanowała jej mózg. Jest oszołomiona, choć mogą się pojawiać przebłyski świadomości. Przez większość czasu jest też bardzo wystraszona, lęk to typowy objaw tej odmiany BSE, przy takim stopniu zaawansowania. Chciałabym, żeby Lizzie znalazła się w jakimś zacisznym miejscu, tak żeby miała jak najmniej okazji do strachu. Potrzebna jej też
zwykła, stała opieka. Nie panuje również nad funkcjami organizmu. Jej ataksja będzie się pogłębiać, będzie się przewracać, nie ma już funkcji motorycznych… Max Jameson krzyknął, wydał z siebie straszliwy ryk bólu i wściekłości, przycisnął dłonie do głowy. Lizzie obudziła się i zaczęła płakać jak małe dziecko, próbowała usiąść. – Przestań Max – spokojnie powiedziała Cat. Podeszła do Lizzie i wzięła za rękę, zachęcając, aby znowu położyła się pod kocem. Oczy młodej kobiety były szeroko otwarte ze strachu, ale zarazem miały w sobie tępotę kogoś, kto nie zdaje sobie sprawy, gdzie jest, z obecności innych osób w pobliżu, a nawet z własnego istnienia. Dla Lizzie wszystko stanowiło okropny zamęt. W pokoju zrobiło się cicho. Na dole ktoś szedł ulicą i gwizdał. – Czy mogę stąd zatelefonować? – zapytała Cat. Po dłuższej chwili Max skinął głową. Mijały niecałe trzy miesiące od dnia, kiedy Lizzie Jameson zgłosiła się do kliniki. Szła wtedy przesadnie ostrożnie, jakby bała się, że straci równowagę, chyba też mówiła powoli. Cat pamiętała, że widziała się z nią wcześniej tylko raz, przy okazji spotkania związanego z planowaniem rodziny. Wtedy uderzyła ją jej uroda, pełnia życia i śmiech; ledwie ją poznała w tej nieszczęśliwej młodej kobiecie, która weszła do gabinetu. Nie było problemu ze zdiagnozowaniem głębokiej depresji, ale ani Cat, ani Lizzie nie potrafiły znaleźć jej przyczyny. Lizzie powiedziała, że czuła się dotąd szczęśliwa, dobrze układało jej się w małżeństwie i we wszystkim innym. W pracy szło dobrze – była grafikiem – uwielbiała apartament w Starej Fabryce Wstążek, uwielbiała Lafferton, nie przeżywała żadnego szoku, na nic nie chorowała. – Codziennie, kiedy wstaję, widzę świat w coraz ciemniejszych barwach. Spojrzała na Cat pustymi oczyma, w których nie było łez. Cat zapisała lek antydepresyjny i poleciła, by przez najbliższych sześć tygodni przychodziła na kontrolę. Przez ponad miesiąc nic się nie zmieniało. Tabletki ledwie tylko zmąciły powierzchnię jej nieszczęścia. Na czwartą wizytę Lizzie przyszła z posiniaczonym ramieniem i zwichniętym palcem. Uszkodziła go, kiedy usiłowała zapobiec upadkowi. Powiedziała, że po prostu straciła równowagę. – Zdarzało się to już wcześniej? – Ciągle się zdarza. Myślę, że to może przez te tabletki. – Hm. Niewykluczone. Mogą delikatnie otępiać, ale to zwykle mija w ciągu kilku dni. Cat skierowała ją do neurologa ze szpitala w Bevham. Tamtej nocy rozmawiała o tym przypadku z Chrisem. – Guz mózgu – powiedział od razu. – Rezonans magnetyczny pokaże to dokładniej.
– Tak. Może być bardzo zaawansowany. – Parkinson? – To też przyszło mi do głowy. – A może te dwie rzeczy nie są ze sobą związane… Przypatrzmy się depresji i zaburzeniom równowagi osobno. Zaczęli rozmawiać o czymś innym, ale następnego ranka Chris przyszedł do gabinetu żony, opuściwszy własny, po drugiej stronie korytarza. – Lizzie Jameson… – Masz jakiś pomysł? – Jak ona chodzi? – Niepewnym krokiem. – Właśnie przyglądałem się opisom BSE. Cat spojrzała na niego ze zdziwieniem. – To się bardzo rzadko zdarza – powiedziała wreszcie. – Tak. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. – Ani ja. – Ale się zgadza. Kiedy od Cat wyszedł ostatni pacjent, zadzwoniła do tego neurologa z Bevham. Max Jameson owdowiał pięć lat przed tym, jak poznał Lizzie. Jego pierwsza żona zmarła na raka piersi. Nie mieli dzieci. – Oszalałem – opowiadał Cat. – Zwariowałem. Chciałem umrzeć. Umarłem. Byłem żywym trupem. To już była tylko sprawa brnięcia przez kolejne dni i zastanawiania się, po co sobie tym wszystkim zawracać głowę. Przyjaciele zapraszali go do siebie, starali czymś zająć, ale nigdzie się nie pojawiał. – Nie miałem zamiaru iść na tamten obiad, ale ktoś się uparł i mnie tam zabrali, musieli mnie tam niemal dosłownie zaciągnąć. Kiedy wszedłem do tamtego pokoju, myślałem tylko o tym, jak stamtąd wyjść. Wtedy zobaczyłem Lizzie przy kominku… Tak naprawdę to zobaczyłem dwie Lizzie. Stała przed lustrem… – No i nie odwróciłeś się i nie uciekłeś. Uśmiechnął się do niej, twarz zajaśniała mu od nagłego wspomnienia dawnej radości. Potem przypomniał sobie, co Cat próbowała mu powiedzieć. – Lizzie ma chorobę wściekłych krów? – To paskudne określenie. Nie chcę go używać. Ma BSE. – Proszę się nie chować za słówkami. Jezu Chryste. Nie było sposobu, aby określić, jak długo choroba była w niej uśpiona. – I to przez jedzenie mięsa? – Tak, zakażonej wołowiny. Ale kiedy ją zjadła, nie mamy pojęcia. Przypuszczalnie całe
lata temu. – Co się stanie? – Max wstał i nachylił się ku lekarce przez biurko. – Proszę mówić szczerze. Co się dokładnie stanie? Jak i kiedy? Muszę to wiedzieć. – Dobrze – odparła Cat. – Dowiesz się wszystkiego. I opowiedziała wszystko. Choroba postępowała straszliwie szybko. Depresja przeszła w ataksję, wystąpiły także inne objawy psychologiczne, trudne dla Maksa do zniesienia: gwałtowne wahania nastroju, wzmagająca się agresja, paranoja i mania prześladowcza, napady paniki i godziny tłumionego strachu. Z Lizzie robiło się coraz gorzej, straciła zmysł smaku i węchu, przestała panować nad zwieraczami, regularnie wymiotowała. Max był z nią, opiekował się i troszczył, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dwa razy z Somerset przyjechała jej matka, ale nie była w stanie zostać dłużej w mieszkaniu na poddaszu, bo niedawno wszczepiono jej sztuczny staw biodrowy. Z Kanady przyleciała matka Maksa, przyjrzała się całej sytuacji i poleciała z powrotem do domu. Był zdany na własne siły. – Odpowiada mi to – mówił. – Nikogo nie potrzebuję. Jest dobrze. Cat wyszła z apartamentu i ruszyła dziwną, ceglaną klatką schodową, która wciąż wyglądała jak brama fabryki, potem wyszła na ulicę, gdzie komórka miała już zasięg. Zostawiła Maksa w spokoju, razem z Lizzie. Imogen House, hospicjum w Lafferton, miało wolne łóżko. Ustaliła niezbędne rzeczy. Ulica była pusta. Na jej krańcu dziwaczna plama czerni zdradzała obecność wody, chociaż sam kanał pozostawał niewidoczny. Niedaleko zegar na wieży katedry wybił godzinę. – O Boże, czasem strasznie utrudniasz różne sprawy – powiedziała głośno. Ale potem żarliwie odmówiła modlitwę za człowieka w mieszkaniu na poddaszu i kobietę, którą miano stamtąd zabrać, aby umarła.
5 Dzwonek komórki znienacka zburzył spokój zebrania katedralnej kapituły. Dziekan przerwał. – Jeśli to coś ważnego, proszę wyjść na zewnątrz i odebrać. Pastor Jane Fitzroy spąsowiała. Przyjechała do Lafferton tydzień temu i było to dopiero jej pierwsze zebranie. – Nie, to może poczekać. Przepraszam. Wyłączyła aparat i dziekan płynnie wrócił do tematu. Dopiero po ponad godzinie mogła sprawdzić, kto chciał się z nią połączyć. Ostatnim numerem, jaki się wyświetlił, był telefon jej matki. Oddzwoniła, usłyszała automatyczną sekretarkę. – Mamo, przepraszam, miałam spotkanie kapituły. Mam nadzieję, że wszystko w porządku. Zadzwoń do mnie, jak odsłuchasz. Kilka następnych godzin spędziła w Imogen House, gdzie teraz została kapelanem, z ramienia katedry współpracowała też ze szpitalem w Bevham. To zajęcie mogło co prawda oderwać ją od prac wspólnoty, ale pozwoliło wrócić do samego rdzenia działalności kościelnej, w pełni poświęcać się posłudze kapłańskiej. Teraz najważniejszą sprawą było dla niej poznać mieszkańców tych stron i zarazem pozwolić im się ocenić, wysłuchać, czegoś nauczyć. Popołudnie okazało się wyczerpujące, a pod koniec dnia siadła do rozmowy z mężczyzną, który za kilka tygodni obchodziłby setne urodziny i, jak mówił, mocno postanowił, że „odbierze telegram z życzeniami”. Przypominał ptaka, świeżo opierzone pisklę, złożone z samej skóry i kości. Leżąc w łóżku, wydawał się malutki, cerę miał barwy łojowej świecy. Jednak oczy mu błyszczały. – Dam radę tam dotrzeć, moja młoda wielebna – powiedział Wilfred Armer, ściskając dłoń Jane. – Jeszcze zdmuchnę świeczki z tortu, sama pani zobaczy. Jane wątpiła, czy przeżyje najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Chciał, by z nim została, słuchała, jak rzężącym głosem opowiada jedną historię po drugiej, o czasach, kiedy był chłopcem, o tym, jak łowił ryby w kanale w Lafferton i pływał w rzece. Kiedy wyszła z budynku, ponownie włączyła komórkę. Aparat zapiszczał, pokazując, że otrzymała wiadomość. – Jane? – Głos Magdy Fitzroy brzmiał dziwnie, dobiegał jakby z oddali. – Jesteś tam? Jane? Oddzwoniła. Nie było sygnału, nie włączyła się też automatyczna sekretarka. Usiadła pod drzewem, zastanawiając się, co teraz robić. Znalazła numer do sąsiada matki w Hampstead, ale on od trzech miesięcy był w Ameryce. W domu naprzeciwko mieszkał jakiś zagraniczny biznesmen, który chyba nigdy tam nie zaglądał. Policja? Szpitale? Zawahała się, bo chyba lekką przesadę stanowiło dzwonienie do nich w sytuacji, gdy sama nie wie, czy w
ogóle stało się coś złego. Klinika. Numer miała w telefonie. Inne numery są pewnie gdzieś wśród jej rzeczy, nadal tkwiących w pudłach w domku w ogrodzie przy domu kantora. Jakiś chłopiec minął ją na rowerze, zataczał koła po bruku. Jane uśmiechnęła się do niego. Nie odpowiedział uśmiechem, ale kiedy przejechał, odwrócił się i spojrzał przez ramię. Już się do tego przyzwyczaiła. Była dziewczyną w dżinsach i w koloratce. Ludzie wciąż się dziwili. – Klinika Heathside, słucham. – Tu Jane Fitzroy. Czy może jest u państwa moja matka? Magda Fitzroy wciąż jeszcze spotykała się z kilkoma pacjentami w dawnym miejscu pracy, chociaż oficjalnie przeszła na emeryturę rok temu. Teraz, razem z kolegą, psychiatrą dziecięcym, pracowała nad podręcznikiem akademickim. Jane wiedziała, że matka tęskni za kliniką, za tamtymi ludźmi i swoją pracą. – Przepraszam, że tak długo musiała pani czekać. Nie, nikt tu dziś nie widział doktor Fitzroy, ale nie spodziewaliśmy się jej. Przez cały tydzień nie miała umówionych żadnych wizyt. Przez najbliższą godzinę Jane jeszcze kilka razy wystukiwała na komórce numer do matki. Nic. Żadnej odpowiedzi, nawet od automatycznej sekretarki. Poszła do dziekana. Okazało się, że Geoffrey Peach już wyszedł, zostawiła mu więc wiadomość. Gdy wyjeżdżała z Lafferton, kierując się w stronę autostrady, było wczesne popołudnie. W Londynie ruch na ulicach był duży, przez dwadzieścia minut tkwiła w korku na Haverstock Hill. Od czasu do czasu wybierała numer do matki. Nikt nie odpowiadał. Kiedy skręciła w Heath Place, postanowiła, że jednak zadzwoni na policję. Gdy podjechała pod georgiański dom matki, zobaczyła, że drzwi frontowe są otwarte na oścież. Przez chwilę myślała, że hol wygląda normalnie; potem dostrzegła lampę, która zwykle stała na stoliku z włoskiego orzecha, roztrzaskaną na podłodze. Sam stolik zniknął. – Mamo? Magda wiele czasu spędzała w gabinecie z widokiem na ogród. Jane uwielbiała ten pokój o fioletowych ścianach i z miękką sofą śliwkowego koloru, gdzie papiery i książki matki spływały od biurka po krzesłach aż na posadzkę. Pachniało tam specyficznie głównie dlatego, że przez okna, niemal zawsze otwarte, nawet zimą, wpływały do środka wonie z ogrodu. Drugie źródło niezwykłego zapachu stanowiły niewielkie cygara, które czasem paliła Magda, ich dym przez lata wsiąkał w obicia gabinetowych mebli.
Pokój wywrócono do góry nogami. Ze ścian zerwano wszystkie zdjęcia i obrazy, z półek zabrano całą starą porcelanę, pootwierano i wywrócono wszystkie szuflady w biurku i w małym stoliku. Czuć było odór, bez wątpienia zapach moczu. Jane stała jak wryta, starając się to jakoś objąć myślami. Usłyszała cichy dźwięk dobiegający z kuchni. Magda leżała na podłodze obok piekarnika. Jedną nogę miała zagiętą pod siebie, na głowie zaschnięta krew zmatowiła włosy i okryła skorupą policzek. Skóra była blada, usta ściągnięte. Jane uklękła i wzięła ją za rękę. Poczuła, że jest chłodna, a puls słaby, ale Magda była przytomna. – Jane…? – Jak długo tu jesteś? Kto ci to zrobił? O Boże, dzwoniłaś do mnie, a ja nie wiedziałam. – Tak, tak myślę… Dzisiaj rano? Ktoś zadzwonił do drzwi i… po prostu… nie byłam w stanie podnieść się do telefonu… myślałam, że ty byś mogła… – Mamusiu, zadzwonię po karetkę i na policję. Przyniosę ci koc, ale nie będę cię ruszać, lepiej niech oni to zrobią… Poczekaj chwilkę. Na górze każdy z pokoi został przetrząśnięty i zdemolowany. Zrobiło jej się słabo. – To cię ogrzeje. Zaraz tu będą. – Nie pójdę do szpitala… Ale Jane już dzwoniła po pogotowie. – Umrę, jeśli pójdę do szpitala. – Bardziej prawdopodobne, że umrzesz, jeśli tu zostaniesz. Jane usiadła na podłodze i wzięła matkę za rękę. Magda była wysoką, silną kobietą o szpakowatych włosach, zwykle spiętych wysoko, w kok. Teraz zwisały w nieładzie, rozczochrane. Wyraziste rysy, znamionujące mocny charakter, orli nos, wysokie kości policzkowe i wydatne czoło, jakby zapadły się w sobie. Wyglądała na osiemdziesiątkę, a nie na swoje sześćdziesiąt osiem lat. W ciągu kilku godzin dopadła ją starość i słabość. – Boli cię? – Trudno… powiedzieć… Czuję się otępiała… – Co to za człowiek? Na litość boską, jak to się stało? – Dwóch… młodych. Słyszałam samochód… Trudno sobie przypomnieć. – Nie martw się. Jestem tylko wściekła na siebie, że nie przyjechałam wcześniej. I wtedy Jane dostrzegła u matki to stare spojrzenie, które przez ostatnich kilka lat poznała aż za dobrze. Wzrok Magdy na chwilę spoczął na koloratce i nawet teraz, po tym wszystkim, co się stało, w oczach pojawiły się pogarda i niedowierzanie. Magda Fitzroy była ateistką starej daty. Ateistką, socjalistką, psychiatrą, racjonalistką, ulepioną z klasycznej gliny Hampstead. To, skąd u jej córki wzięła się wiara w Jezusa, nie mówiąc już o pragnieniu wyświęcenia na kapłana, stanowiło dla niej tajemnicę i zagadkę. Wkrótce to spojrzenie zniknęło. Matka leżała ranna, wystraszona, w szoku, a Jane zrobiło
się jej żal; wpuściła ludzi z pogotowia, powiedziała im tyle, co wiedziała, czyli niewiele. Jeden z sanitariuszy obejrzał rany na głowie Magdy. – Jestem Larry – przedstawił się. – A to jest Al. Jak się nazywasz, kochana? – Jestem doktor Magda Fitzroy i nie jestem dla ciebie żadną kochaną. – O przepraszam, Magdo. – Doktor Fitzroy. Podniósł wzrok i spojrzał na Jane. – Zawsze taka jest? – O tak. Może pan ją zignorować, ale na własne ryzyko. – A pani nic nie jet? Jane usiadła nagle, przytłoczona świadomością, że matkę napadnięto i obrabowano w spokojny weekendowy poranek, kiedy świat zajmował się własnymi sprawami, i że przecież mogła już nie żyć. Zaczęła płakać.
6 Holly Bush
wyglądało trochę jak wyjęte ze starego horroru,
przynajmniej zdaniem kogoś, kto gramolił się teraz stromym podjazdem wiodącym ku posiadłości. Pałacyk górował nad główną drogą, brzydki, z wieżyczkami, nocą oświetlony neonami i sznurami kolorowych lampek. Gdy zbliżało się Boże Narodzenie, na przejeżdżające obok auta gapił się iluminowany Święty Mikołaj w saniach ciągniętych przez renifery, nieustannie obiegany przez światełka. Kiedy się na to dłużej patrzyło, można było dostać migreny. Ale nikt długo tam nie spoglądał. Wozy mknęły gdzieś w dal lub wspinały się po podjeździe i przejeżdżały przez bramę. Wewnątrz cuchnęło tak, jak zwykle cuchnie w podobnych miejscach, za dnia zatęchłych i obłażących z farby. Nocą przynajmniej światełka dodawały odrobiny uroku. Kierowca przybyłego właśnie wozu rzadko odwiedzał te mury, a nocą zaledwie kilka razy. Nie należy mieszać pracy z przyjemnością, jaką stanowiłoby wypicie w Holly Bush kilku drinków. – Brian? Ktoś zagwizdał za plecami. Był na parkingu, przy autach. O tej porze roku rzadko zjawiali się stali klienci Holly Bush: przedstawiciele handlowi i drobni biznesmeni. Hotel miał pięć pokojów, których ktoś taki jak Ed nigdy nie widywał, trzy bary, restaurację i salon ze stołem do bilardu. Bo ktoś taki jak Ed znał przede wszystkim szatnię ozdobioną straszliwą tapetą, przedstawiającą wielkie niebieskie róże i jadowicie zielone pnącza. – Brian?! Spokojnie, trzeba zachować spokój. Biznes taki jak zwykle. Zachowuj się normalnie. Na początku było strasznie, ale wszystko zostało już przecież uporządkowane rok temu. – Bria… – Dobrze, dobrze, już, kurwa, idę. A, to ty. Co ty, kurwa, wrzeszczysz, żeby wszystko porozpierdalać? – Przyszło mi do głowy, że możesz być w piwnicy. Czego ci potrzeba? – Skąd ja, cholera, mam wiedzieć. To twoja brocha pójść i zobaczyć, czego trzeba. – Dobra, pójdę do szatni. Chodzi mi o to, czy coś jeszcze? – A co masz? Przedtem cały towar leżał w bagażniku, ale potem trzeba go było przenieść na tylne siedzenie i przykryć starą psią derką. – Marlboro, Silk Cut, B&H. Aha, jeszcze kilka opakowań hamletów. – Po ile? – Tak jak ostatnio. – Mogę ci dać pięć stów. – Dobra, umowa stoi. Załatwię sprawę w szatni i wezmę forsę. Za ich plecami otworzyły się drzwi, przez które weszło parę osób. Przeszli obok
samochodu, mogli… Nie. Nie mogli. Samochód był zamknięty, wszystko zasłonięte, wyglądał jak każde inne auto. – Jest tu kawa? – Tylko parzona. – Dobra, niech będą dwie parzone. – Ed, a ty co chcesz? Tak, najlepiej trochę tu posiedzieć, pogadać, a nie wyglądać na kogoś, kto chce zaraz zmiatać. – Białą, jedna kostka cukru. Dzięki. Napełnienie automatów w szatni nie było trudne. Dwa puste z kondomami, jeden z tamponami, pełen. W Holly Bush nie było na to dużego zapotrzebowania. Niskie dochody, nawet jeśli sprzedawano po obniżonych cenach. Prawdziwą forsę dawały papierosy. Spoczywały w kartonowym pudle po zupie pomidorowej, wszystkie w zamkniętych opakowaniach. Do szatni wszedł jeden z mężczyzn. Zerknął ku postaci z pochyloną głową napełniającej automaty. Zobaczył stos opakowań z kondomami, wpychany do maszyny. Roześmiał się. – O, widzę, że staramy się ograniczyć przyrost naturalny, co? W barze na ladzie czekała już kawa, stała obok płaskiej puszki. Szybkie spojrzenie na drugiego mężczyznę – czytał „Racing Post”, nawet nie uniósł wzroku. Kawa okazała się smaczna, a Brian poszedł na zaplecze, nie trzeba było gadać. Kawa wypita, pora iść. – No to cześć! – Z sali dało się słyszeć kilka mrukliwych odpowiedzi. Trzeba znowu przykryć towar na tylnym siedzeniu. Później trafi z powrotem do bagażnika. Później. Myśl o tym, co teraz leży w bagażniku, przywołała stary, utęskniony dreszcz, przenikający całe ciało. Kiedy przychodził, nie było już nic innego. Żadnego innego podniecenia, niczego, co by dawało tak dogłębną satysfakcję. Skąd to się brało, przemożne pragnienie, jedyne w swoim rodzaju, zew, który jeśli się nań odpowiedziało, wiódł do największych rozkoszy? Dla innych ludzi dziecko było synem albo córką, sympatycznym maluchem przechodzącym przez ulicę, albo rozwrzeszczanym, wkurzającym bachorem, kimś kogo trzeba uczyć alfabetu i ubierać, trochę śmierdzącym, zasmarkanym, ładnym, miłym, jakimkolwiek. Dla kogoś takiego jak Ed dziecko stanowiło to wszystko naraz. Ale zew przychodził aż za często. A kiedy się pojawiał, dziecko stawało się okazją. Samochód wyjechał z Holly Bush i skręcił na dwupasmową autostradę – właśnie wtedy zapaliła się bursztynowa kontrolka oznajmiająca koniec paliwa. – O kurwa. Najbliższa stacja była w Kirby. Nie ryzykuj, że skończy ci się benzyna. Jezu, sama myśl o
czymś takim wystarczająco przerażała. Dobra, zwolnij, wyluzuj, nie spal tego całego cholernego paliwa. Zdawało się, że minęły wieki, zanim auto wreszcie dotarło do stacji w Kirby.
7 Poszedł do Realu Madryt. – W Realu by go nie chcieli. – Jasne, że by go chcieli. On jest genialny. – Ale wszyscy nie mogą przejść do Realu. Ja myślę, że to będzie AC Milan. Posterunkowy Dave Hennessy dopił colę z puszki i jak to miał w zwyczaju, zgniótł ją do wielkości małego kawałka kurczaka. – Dobra, Karl, wszystko się okaże w piątek. – Ciekawe, co znaczył ten uśmieszek. To mu pasuje. Koniec ciężkich treningów wieczorami. – Co ty, on się stara o miejsce w reprezentacji. Będzie musiał trzymać poziom. Jak jesteś tak wysoko, to nie możesz sobie pozwolić na stratę nawet jednego dnia. – Słuchaj mnie uważnie: to mu pasuje. Widziałeś się z Lindą? – Spotkałem się z nią. – Słuchaj, chodziłem z nią do budy. Jest straszna. Będzie niezły rygor. Nick Paterson zaśmiał się, kiedy o tym pomyślał. Tkwili obaj na poboczu, ukryci w cieniu. Uniósł nogi i nieco przesunął się w dół samochodowego fotela. Może już czas na dziesięć minut przerwy? – Widziałeś to ogłoszenie? Najwyraźniej przypięła je rano ta babka od kryminalnych. – Nie. – Gejowska parada w Yorku. Noś mundur z dumą. Nick parsknął z drwiną. – To do bani. Jest w policyjnym regulaminie, że nie wolno się przyłączać do politycznych parad ani być działaczem… Jak ktoś chce chodzić na parady pedałów, to niech sobie znajdzie inną robotę. – Nie mów tak. – Powiedziałem „pedałów”, i dokładnie to miałem na myśli. – Hej! – Nick nagle wstał. – Widziałeś to? – Miałem zamknięte oczy. – Srebrne mondeo. – Są ich setki. – Widziałeś kierowcę? Facet, ciemna kurtka, ciemne włosy. Nick puścił sprzęgło i pomknął ku dwupasmowej autostradzie. – Sprawdź tamtą rejestrację. Ale Dave już to robił.
Pięć kilometrów dalej, jadąc osiemdziesiątką, przemknęli obok stacji benzynowej. – Kurwa, on tam był! – wrzasnął Dave. – Zatrzymaj się na rondzie Conway, poczekamy na niego. – Może pojechać jedną z czterech dróg. Nie damy rady obsadzić wszystkich. – Dzwoń po wsparcie. – Jak przyjadą, on już będzie w połowie drogi do Szkocji. – Może to w ogóle nie on? Zwolnili do pięćdziesięciu. Przed nimi, na wschodzie, zbierały się chmury. Ciemne i burzowe. – Nie sądzę – odezwał się po chwili Nick. – Mam przeczucie. Simon Serrailler był z Jimem Chapmanem w jego gabinecie. Obaj nic nie mówili, myśleli. Koniec końców Simon nie wrócił do Lafferton. Miał nadzieję, że wszystko rozegra się właśnie tutaj, tutaj się zakończy, zarówno dla niego, jak i dla policji z North Riding. Został także dlatego, że poprawił mu się humor i z chęcią włączył się teraz do akcji tutaj, na miejscu. Chapman usiadł, złączył palce tuż przed nosem, wzrok skierował w dół, na biurko. Wizyta w domu, gdzie mieszkało zaginione dziecko, okazała się właśnie tak wyczerpująca, jak przypuszczali. Serrailler ciągle pamiętał rodziców Davida Angusa, chociaż w porównaniu z Suddenami stanowili wręcz przykład opanowania. Nigdy jeszcze nie spotkał się z tak czystą, nieskrywaną rozpaczą, taką złością, cierpieniem i rzeką łez. Matka dziewczynki aż do ich wyjścia rozdrapywała sobie twarz i wyrywała włosy z głowy, krzycząc przy tym na towarzyszącego jej funkcjonariusza. Ludzie zatrzymywali się, żeby zobaczyć, co się właściwie dzieje, spoglądali na policję wrogo, a jednocześnie wręcz straszliwie jej potrzebowali. Obaj wrócili stamtąd wstrząśnięci. Jim Chapman sięgnął po słuchawkę. Każdy jego ruch zdawał się zaplanowany, każde słowo wyważone. Simon przyglądał mu się uważnie. – Chcę śledzić każde srebrne mondeo widziane na drodze w naszym rejonie i sprawdzać jego rejestrację, a te samochody, których rejestracja będzie się zaczynała od znanych nam pierwszych trzech liter, powtarzam, pierwszych trzech liter, mają zostać zatrzymane, kierowca przesłuchany, auto przeszukane. Chcę też, żeby znaleźć każde srebrne mondeo zarejestrowane w naszym rejonie, o rejestracji zaczynającej się od tych trzech liter i odwiedzić jego właściciela. Powtarzam, każde srebrne mondeo. Odłożył słuchawkę i spojrzał na Serraillera. – No i? Simon pokręcił głową. – Ty tu rządzisz. – Będzie z tego to, co ma być. Potrzeba nam ludzi. Znajdą się nadgodziny. Cokolwiek. Wstał.
– Chciałbym jeszcze raz zajrzeć do szpitala, do córki. Simon, zostajesz z nami? – A nadal jestem mile widziany? Jim Chapman, wychodząc, spojrzał na niego, unosząc brwi. Ale ciężko było działać, nie będąc na żadnym oficjalnym stanowisku. Nie mógł zostawać tu całą wieczność. Jeśli dzisiaj znowu do niczego nie dojdą, jutro rano wróci do Lafferton. Simon ruszył korytarzem do pokojów wydziału kryminalnego. Co o nim sobie myślą? Czy wszyscy mu się tutaj przyglądają, snują domysły? Komisariaty to prawdziwe wylęgarnie plotek, ale zwykle nie plotkowano o ludziach z zewnątrz. Czuł się poirytowany. Było spokojnie, panowało jednak jakieś specyficzne napięcie i może właśnie dziś wszystko miało pęknąć. A jeśli naprawdę wpadli na trop, to może wręcz zawrzeć. Gdzieś z drugiego krańca pokoju spoglądały twarze trojga porwanych dzieci. – Proszę pana? Detektyw machał do niego, w wyciągniętej ręce trzymał słuchawkę. – Serrailler, słucham? – Wracam – odezwał się Jim Chapman. – Zbieraj się i jedź ze mną. – A gdzie jedziemy? – Główną drogą na Scarborough. Wóz patrolowy jedzie za srebrnym mondeo. Kierowca dodał gazu. Rejestracja się zgadza. Idź na podjazd, nie będę parkował. Simon odłożył słuchawkę i pobiegł. Samochód tylko się zbliżył, tak aby Simon zdołał wejść do środka. W aucie Chapman wyjaśniał, co się stało: – Zauważyli go, potem zgubili. Znaleźli znowu przy rondzie, kazali się zatrzymać, ale się nie zatrzymał. Kierowca Chapmana dodał gazu. – Opis? – Wszystko się zgadza. Kierowca ma ciemne włosy, ciemną kurtkę i tę bladą skórę, o której wspominał facet z furgonetki z lodami… Nie ma pasażera. Jadą już samochody, żeby obsadzić zjazdy z drogi. Znaleźli się teraz na dwupasmowej autostradzie. Chapman pozostawał w kontakcie z radiowozem, jadącym tuż za mondeo. Simon poczuł znajomy ucisk w dołku, oznajmiający o przypływie adrenaliny. Czuł, że to właśnie może być to. Jechali teraz więcej niż setką, obrazy za szybami migały prędko. Jakaś twarz w drugim samochodzie, kierowca przestraszony ich szybkością. Ciężarówka ustępująca im miejsca, czerwony maz. Cysterna. Klakson. Wszystko migało. Padał deszcz, niebo przed nimi miało kolor siarki. Na liczniku ciągle sto pięć. Nagle tuż z przodu niebieskie światło policyjnego koguta. – Znad morza idzie burza – stwierdził Chapman. – Jechałeś tu kiedyś? Ja mam w
Scarborough zdjęcie na osiołku. Serrailler odwrócił się, za nimi jechał drugi radiowóz. Chapman znowu rozmawiał przez telefon. Mondeo wciąż jechało, nadal kierując się na wschód. Uderzyli w ścianę deszczu i zaczęli torować sobie przez nią drogę.
8 Pieprzona
praca.
Pieprzone życie. Napełnianie automatów kondomami i tamponami, sprzedawanie nielegalnych fajek. Co to za życie? Powinno być coś więcej. A to właśnie było coś więcej. Samochód mógł jechać wtedy, kiedy trzeba, i pożerać drogę błyszczącą od wilgoci. Co on by na to powiedział? Albo ona? „Spodziewaliśmy się po tobie czegoś lepszego”, „Chcieliśmy od ciebie czegoś więcej”. Blade, markotne twarze, te jego wodniste niebieskie oczy. Żałosne. Słabość. Żadnej słabości. Było pewne ciemne miejsce. Jama. Nikt o nim nie wiedział. To był koniec, który nic nie znaczył. Bo znaczył tylko początek. Moment przebudzenia. Najdelikatniejszy cień cienia. Ukłucie podniecającego strachu. Deszcz spływał strumieniami po oknie i bębnił o dach. Jak daleko stąd do domu? Zbyt daleko. Czyli że nie będzie dziś miłego wieczoru z Kyrą. Twarz Kyry zajaśniała wśród ulewy, twarz jasnookiej Kyry. Inna. I przez to zabawna. Kyra była bezpieczna, bezpieczna jak dom. Nigdy nie stanie się jej nic złego. Dobrze to wiedzieć, dobrze mieć pewność. Kyra lubiła przychodzić, uciekać z własnego domu, od braku zainteresowania i uwagi, nieustannego krzyku, przymusu, przekleństw. Kyra zasługiwała na więcej, zasługiwała na kogoś, kto ją wysłucha. Dobrze się z nią bawić. Cieszyć wraz z nią, wymyślać różne rzeczy, które można robić wspólnie. Kyra. Dlaczego Kyra różniła się od innych? To właśnie stanowiło zagadkę. Byli tam. Szmat czasu temu zniknęli, ale teraz pojawili się znowu. Jak białe smugi, jak niebieskie migające światła. Kurwa! Droga była prosta, szybka, ale deszcz przeszkadzał. Dobrze jest dokładnie widzieć, co ma się przed sobą, a nie na ślepo jechać gdziekolwiek, rozpaczliwie próbując ich z siebie strząsnąć i odpędzić. Ostatnim razem, kiedy przyszła, Kyra przeglądała fotografie z pudełka, z pół tuzina zdjęć ze Scarborough. Uwielbiała je. Osiołki, zamek. Osiołek, a na nim Ed. Później Ed, a obok wiaderko i łopatka. Pocztówka z widokiem wybrzeża i kolorowymi lampkami. – Chciałabym tam kiedyś pojechać. Pojedziemy tam kiedyś, ty i ja? Ed, zabierzesz mnie do Scarborough? Czemu nie? Natalie pewnie by się zgodziła, bo miałaby trochę czasu dla siebie. A potem byłyby osiołki i puchar lodów z czerwonym sosem gdzieś w portowym barze, później gra na automatach w wesołym miasteczku, oglądanie, jak robi się watę cukrową, ciepła rozpływająca się słodycz w ustach; później skalisty zakątek; piasek miękki jak jedwab, tworzący wielkie wydmy obok barierki, ale im bliżej wody, tym twardszy, gładszy i ciemniejszy. Zwariowany
golf. Labirynt. Ścieżki na klifie, wijące się w dół. Klify. Jaskinie. Sadzawki wśród skał. Klify. Jaskinie. Sadzawki. Kraby i rozgwiazdy. Kyra by się w tym zakochała. To jest dziecko, któremu można pokazać całą magię, dziecko, z którym można się śmiać. Twarz Kyry, zaintrygowana, pełna ciekawości, nadziei. Kyra byłaby bezpieczna. Kyra jest bezpieczna. Kyra nigdy nie będzie leżeć w bagażniku samochodu, z zamkniętymi oczyma i spokojnym oddechem. Skaliste sadzawki. Odbicie w nich jaśniało teraz przez przednią szybę i deszcz. Czysta woda, w której gdzieś głęboko żyły stworzenia mącące piasek. Sadzawki. Klify. Jaskinie. Klif. Jaskinia. Sadzawka. Miejsca, w których można się ukryć.
9 Śniło mi się, że twój ojciec wrócił. Siedział przy pianinie i grał melodię Scotta Joplina. Jakie to głupie. – No tak, często grał Scotta Joplina. – Jasne, ale czemu miałoby mi się to akurat teraz przyśnić? Magda Fitzroy poprawiła się na poduszkach. Była blada, oczy miała zapadnięte, siniaki i rozcięcie na czole odznaczały się wyraźnie, kruszące się i ciemne jak suszone mięso. Na sali stało sześć łóżek. Magda dostała miejsce obok okna, ale widziała tylko wąskie pasmo chmur i ścianę sąsiedniego budynku. – Wiesz, to było niezwykłe, bo grał to wszystko, nie czytając nut, po prostu ze słuchu. – Dużo o nim myślałaś? – Nie. Dlaczego pytasz? Takie rozmowy, pełne wymijających odpowiedzi, prowadzące do sporów, wystawiające cierpliwość Jane na wielką próbę, przypominały jej, dlaczego musiała wyprowadzić się z Londynu, odetchnąć innym powietrzem – choć może raczej w sensie psychicznym, a nie dosłownym. Magda uwielbiała sprzeczki i gwałtowne spory. Doprowadzała swojego cierpliwego męża do szału. Dla Jane najlepszym sposobem było gwałtowne ucięcie dyskusji. Ale kiedy to robiła, zaraz musiała rozpoczynać nową. – Nie możesz wrócić do domu i mieszkać sama po tym, co się zdarzyło. Może jednak powinnyśmy porozmawiać o paru sprawach. Matka odwróciła głowę i wzrok. Na drugim krańcu sali zachrapała jakaś stara kobieta. Leżała skulona pod kołdrą, na boku, głowę miała odchyloną do tyłu. Magda ze złością wciągnęła powietrze. Jane czekała, ale matka miała wprawę w ignorowaniu tematu, o którym nie chciała mówić. Z turkotem nadjechał wózek na kółkach, ciągnąc za sobą zapach herbaty z termosu. – Trzymaj. Violet, chodź tu kochanie. Jane postanowiła podejść do wózka. – W czym mogę pomóc? – spytała pchająca go kobieta. Miała długie siwe włosy ściągnięte w kucyk i wąskie zaciśnięte wargi. – Moja matka nie dodaje mleka ani cukru. – Co, pije samą herbatę? Ja bym nie przełknęła. – Ani ja. – Jane się uśmiechnęła. Uśmiech pozostał nieodwzajemniony. – Wrócisz razem ze mną? – zapytała Magdę, stawiając filiżankę i spodek na szafce. Mój Boże, pomyślała, pomóż mi przez to przejść. Ona jest już stara. Musisz ją kochać, musisz choćby spróbować. Ale ciężko zapomnieć o wszystkich latach zgryźliwego niezadowolenia i
tych ostatnich paru, pełnych gorzkich słów i drwin. Matka spojrzała na nią. – Ty też byś nie wytrzymała tego na dłużej. Chcę być we własnym domu. Nie wrócą, wzięli już, co chcieli. – Nie możesz być tego pewna. – Lepiej, żebym była. – Dzwoniłam do firmy ochroniarskiej, jutro rano mają dokonać oględzin domu. Przynajmniej będziesz bezpieczniejsza. – Oczywiście, że nie będę. Te cholerne alarmy włączają się co noc, ludzie pewnie podrzynają sobie gardła, ale co to szkodzi, policja i tak nie przyjedzie. Nie marnuj moich pieniędzy. – Mamo, nie mogę po prostu wyjechać i tak cię zostawić, ja… – Jak to? Będziesz robić to coś, co zawsze robisz. Śpiewać i modlić się. – I martwić się o ciebie? – Myślałam, że wy macie na to sposoby. Zaufaj Panu i tak dalej. – To chociaż przyjedź na kilka dni do Lafferton… Zobacz miasto, jest piękne. Zobacz, gdzie mieszkam. – Jak wróżki. – Co? – Jak te wróżki gdzieś w zakątku czyjegoś ogrodu, prawda? Chyba ci się to podoba. Kiedyś ją uderzę. Kiedyś ją chyba zabiję, kiedyś… Ale Jane już przez to wszystko przechodziła, lata temu. Gdy pod koniec dnia wracała ze szkoły i zastawała matkę w domu, drżała od dławionej wściekłości. Spokój czuła tylko wtedy, kiedy Magda była w klinice, na wykładach albo cudownym zrządzeniem losu wyjechała gdzieś za granicę. Czasem Jane całe tygodnie spędzała tylko z ojcem. Jedząc, patrzyli na siebie ponad stołem i choć nigdy nie powiedzieli tego głośno, przyłapywali się wzajemnie na odliczaniu pozostałych dni wolności i spokoju. Dostrzegali to wszystko w swoich oczach. Ale teraz Magda był słaba, pomyślała Jane, słaba, wystraszona, oszołomiona. A gdy się coś stało, zadzwoniła właśnie do mnie. Czy to czegoś nie oznacza? – Mam napisać artykuł do następnego „Journala”, a Elspeth oczekuje, że przejrzę ostatni rozdział. Jane, muszę to skończyć. Nadal mam sporo do zrobienia, zanim umrę. Mówiła rzeczowo. Tego właśnie chciała. – Wiem. Masz jeszcze wiele do zaoferowania innym. – Sentymentalne bzdury. – Nie, to prawda. – Pamiętasz Charliego Golda? Syna Maurice’a Golda? – Dobry Boże… Tak, pamiętam… Swego czasu nawet mi się podobał. Czemu pytasz? – Gdzieś w domu jest zaproszenie na jego ślub. Chyba w przyszłą niedzielę. Chciałabym
pójść. – Charlie Gold… – Zobaczyła go teraz w myślach, ciemnowłosego, śniadego, z gęstymi brwiami. Mój Boże. – Z kim się żeni? Matka wzruszyła ramionami. – Nie cierpię synagogi. Nie byłam tam od czasu, kiedy umarł twój ojciec. Ale nie miałabym nic przeciwko śmierci na żydowskim weselu. – Mogę się założyć, że mało kto by miał… To jedzenie, tańce, jakby się wciąż miało dwadzieścia lat… A potem trach. Jane przypomniała sobie kłótnie, którym przysłuchiwała się ze swojego pokoju, grad zarzutów, rozpacz w głosie ojca. Cierpiał nie tylko dlatego, że ożenił się z gojką, ale również przez to, że była marksistką, ateistką, racjonalistką, kobietą, która śmiała mu się prosto w twarz, kiedy proponował, aby od czasu do czasu zjedli szabasową kolację z jego rodzicami. Kiedy Magda wyjeżdżała, Jane chodziła z nim na takie kolacje. Wspomnienie tych ceremonii, jedzenia, modlitw, atmosfery bliskości było czymś wspaniałym. Nigdy nie mówiła o tym matce, a kiedy dziadkowie umarli w ciągu pół roku, jakby wszystko się zatrzymało, jej więź z żydowską tradycją się urwała. Potem umarł ojciec. Prawie całkiem zapominała o swoim pochodzeniu, póki wieści takie jak ta, o kimś, kogo kiedyś znała, nie sprowadziły wspomnień z powrotem, niczym dym z kadzielnicy, niosący ku niej swój zapach. – Myślisz, że tamci smarkacze mnie znali? – zapytała matka. Przez chwilę zalśniły jej oczy. – Nie… Po prostu spodobał im się dom i pomyśleli, że mieszka w nim ktoś z dużą forsą. Spodziewali się, że będzie pusty, ale zastali ciebie i spanikowali. Skąd by mogli ciebie znać? Nie rozpoznałaś ich. – Może wcześniej mnie obserwowali? – Chyba nie. W Hampstead jest mnóstwo bardziej szpanerskich domów. – To prawda. No, idź już, wracaj do tej swojej katedry. Jestem pewna, że tam cię bardziej potrzebują. – Nie od razu. Muszę jeszcze iść na policję. Sprawdzili dom, ale chcą ode mnie zeznania. – Do czego im się to przyda? Nawet cię tam nie było. Powiedz, żeby zobaczyli się ze mną. Ty nic o niczym nie wiesz. Chcę się rano wypisać, a potem wracać do domu. I nie mam ochoty, żebyś się tam kręciła. Jane wstała. Obracaj wszystko w żart, tak postanowiła dawno temu. To działa. Czasami. Ale teraz ani trochę nie było jej do śmiechu. Kiedy wyjeżdżała z Londynu, zapadał już zmierzch. Gdy skręciła na zachód, niebo zasnuły chmury barwy jeżyn. Z odtwarzacza CD dobiegała muzyka Scotta Joplina. Poszła na policję, posprzątała w domu najlepiej jak umiała, kupiła coś do jedzenia i kilka kadzidełek, tak by tchnąć trochę nowego życia w budynek, który zdawał się jej zbrukany. Wyrzuciła z głowy
myśli o matce, siedzącej gdzieś samotnie, jak zwykle pracującej w swoim niewielkim, ciemnym gabinecie, wśród stosów papieru i tytoniowego popiołu. Nic jej nie będzie. To silna kobieta. Aż dziw, że jakiś włamywacz dał sobie z nią radę. Z jej matką… Po raz pierwszy w życiu Jane matka okazała się kimś, kogo można zranić, a to sprawiło, że dziewczyna czuła się oszołomiona, na wpół zmartwiona, na wpół zirytowana. Jak mogła to zrobić, pomyślała, wjeżdżając na środkowy pas i dodając gazu. Jak mogła mi to zrobić? Rozbrzmiewał jazz wygrywany na pianinie, bezbłędnie, pewnie. Wspomnienie ojca sprawiło, że nieoczekiwanie Jane zobaczyła świat przez łzy.
10 Czy ona mnie widzi? Pielęgniarka zawahała się. – A słyszy? – Może… Słuch to… Tak, może… – Słuch to co? Co? Na jej twarzy pojawił się niepokój. Max Jameson krzyczał. Był wściekły. Zachowywał się tak, jakby winę za wszystko ponosiła pielęgniarka, a przecież to nieprawda. Nie potrafił jednak zdobyć się na przeprosiny. – No co? Proszę przede mną niczego nie udawać. – Słuch to ostatni zmysł, który zanika, to chciałam powiedzieć. Czyli że ona może pana słyszeć… Najlepiej zawsze przyjmować, że na pewno może. Tak jest najlepiej. Ale kiedy Max spoglądał na Lizzie, która mogła albo nie mogła go słyszeć, nie potrafił niczego stwierdzić. Lizzie. To już nie była jego Lizzie. Widział, jak pielęgniarka spogląda na niego z taką życzliwością, z taką troską, że aż zapragnął oprzeć głowę na jej piersi, chciał, żeby go pocieszyła. Otarła czoło Lizzie tamponem zmoczonym w chłodnej wodzie. – Czy ona to czuje? – Nie wiem. – Muszę wyjść. Mogę pójść do ogrodu? – Oczywiście. Tam jest ładnie. Spokojnie. – Nie chcę spokoju. Stał w dusznym, małym pokoju do umierania, próbując coś powiedzieć, ale jedynym, co przechodziło mu przez usta, był oddech. Powlókł się do drzwi. Minęły już trzy dni i trzy noce straszliwego czekania, a jego żona wciąż nie umarła. Lizzie. Usiadł na ławce. Miał wielką ochotę zapalić. To byłaby dobra wymówka. „Muszę wyjść na papierosa”, a nie „muszę wyjść, żeby nie siedzieć przy konającej”. W pobliżu nie było nikogo innego. Z prawej strony kończono budowę nowych budynków hospicjum, w okna nie wstawiono jeszcze szyb, wyglądały jak puste oczodoły. – Czy ona widzi? Max pomyślał, że gdyby znał przyszłość, od razu na początku choroby Lizzie, zabiłby żonę. To byłoby dla niej lepsze. Tak bardzo ją kochał, że naprawdę byłby w stanie to zrobić. Powietrze pachniało słodko, ziemią i chłodną trawą, ale po chwili zapachniało też tytoniowym dymem. Obok Maksa na ławce przysiadł jakiś mężczyzna. Wyciągnął do niego paczkę papierosów. – Nie, dziękuję – odparł Jameson. – Jak nie, to nie. Wiem, ja też nie paliłem. Rzuciłem lata temu. Ale sięgam po nie, to
pierwsza rzecz, jakiej się potrzebuje. Nie mów do mnie, pomyślał Max, o nic nie pytaj i o niczym nie opowiadaj. – To jest najcięższe, prawda? Czekanie. Czujesz się winny, jak… bo chcesz, żeby się już skończyło, i się tego boisz. Poczuł, że coś go przepełnia… Ulga? Strach? – To nie w porządku. Zrobiłeś dla nich wszystko, a nagle nie można, cholera, nic nie można zrobić. – Tak. – To twoja matka? Max spojrzał na ciemną ziemię pod stopami. Usta miał nabrzmiałe i odrętwiałe. – Żona. – Usłyszał jak mówi. – Moja żona Lizzie. – Pieprzony los. – Tak. – U mnie córka. Dwa wspaniałe dzieciaki, wszystko, dla czego warto żyć. Gdybym mógł, położyłbym się do tego łóżka i umarł zamiast niej. – Tak – odparł Max. – Rak? – Nie. – Aha. Zwykle to rak. To tyle. – Tak. Mężczyzna wstał i na chwilę położył dłoń na ramieniu Maksa. Nic nie powiedział. Odszedł. Byłoby lepiej, gdyby nigdy nie spotkał Lizzie i nigdy jej nie pokochał. Nigdy nie czuł się szczęśliwy. Byłoby lepiej. Wiedział, że powinien do niej wrócić. Ale siedział samotnie w ciemnym ogrodzie.
11 Sat Deerbon włączyła latarkę. Blok miał betonową klatkę schodową, kilka lamp wysiadło, tak samo na galeryjce obok mieszkań. Dziś w nocy ktoś po nią zadzwonił. Zza okien ryczały telewizory i głośniki, dochodziły podniesione głowy, gdzieniegdzie natykała się na wysepki ciszy i ciemności, jakby ludzie skulili się, chowając przed burzą. Jedną z nich było mieszkanie numer 188. Zza kuchennego okna nie widać było żadnego światła, podobnie przez szklany panel drzwi. Gdzieś w oddali zaturkotał pociąg. Cat zastukała klapką otworu na listy, odczekała chwilę, następnie popukała w szybę. W innym mieszkaniu zaczął szczekać pies, hałaśliwie, groźnie. Wiedziała, jaki to mógł być rodzaj psa. Po Cat zadzwonił jakiś starszy mężczyzna. Kiedy mówił, z trudem łapał oddech, wydawało się, że cierpi, przez telefon słyszała ostre poświstywanie oskrzeli. Raz jeszcze potrząsnęła klapką, nacisnęła klamkę, ale drzwi były zamknięte. Poszła wzdłuż galerii, żeby stanąć pod lampą i wyciągnąć komórkę. Nagle usłyszała cichy szelest, szurnięcie obcasem, nic więcej – i czyjaś ręka od tyłu złapała ją za szyję, ktoś wykręcił jej ramię za plecy, wyrwał telefon z dłoni. Cat zaklęła, kopnęła mocno, ale kiedy próbowała się wyrwać, poczuła uderzenie w dół pleców, powaliło ją na beton, twarzą do podłogi. Ciężkie, pewnie stawiane kroki oddaliły się szybko schodami w dół. Pies szczekał już z prawdziwą furią. Nie wiedziała, ile czasu zabrało jej ostrożne podźwignięcie, obejrzenie miejsc, które bolały przy poruszeniu; miała jednak tylko kilka siniaków. Wstała, podpierając się o parapet. Na schodach znowu zabrzmiały kroki, ale teraz pewnie stukały wysokie obcasy. Cat zawołała w tamtą stronę. Dziesięć minut później siedziała na skórzanej sofie obok jasnego gazowego płomienia, ręka jej drżała, kiedy próbowała pić herbatę z kubka. Policja i karetka już jechały. – Nie powinna pani tu sama przychodzić nocą. Pani doktor, miała pani szczęście, że skończyło się na stracie telefonu. Cholerne menelstwo. Cat nie znała kobiety o pomalowanych na ciemnoczerwono paznokciach, która późną nocą wracała do domu po pracy w supermarkecie, ale niemal się rozpłakała z wdzięczności. – Do kogo pani przyszła? – Pod numer 188… Pan Sumner. – Ten, co ma aparat słuchowy? – Nie mam pojęcia. Nie sądzę, żebym go wcześniej widziała. – Nie, dobra, ja tobym w ogóle nie wiedziała, jak się nazywa, gdyby pani tu nie przyszła.
Młodzi, matki z małymi dziećmi, oni się wszyscy chyba znają, a reszta z nas po prostu przychodzi i wychodzi. Tak jak teraz, prawda? Na pewno jest pani ciepło? Czytałam, że jak jest się w szoku, można się przeziębić. Cat nie mogła przecież powiedzieć, że jest jej aż za ciepło, a herbata jest tak słodka, iż ledwie daje się ją pić. Nieważne. Zresztą, jak mogłoby być inaczej? Policja i pogotowie przyjechały razem, na zewnątrz zastukały buty, doprowadzając do szału zamknięte w mieszkaniach psy. Kobieta poszła razem z Cat i poczekała, aż wyważą drzwi do mieszkania numer 188. Wnętrze tonęło w ciemności, unosił się w nim cierpki odór. Jeden z sanitariuszy o mało nie poślizgnął się na wymiocinach. Arthura Sumnera, pacjenta Cat, znaleziono martwego w toalecie. – Pani doktor, odwieźć panią do domu? – Nic mi nie jest. Nic, pomyślała. Podziękowała kobiecie z ciemnoczerwonymi paznokciami, policji i pogotowiu, zeszła po betonowych schodach i ruszyła do samochodu. Nic. Usiadła na chwilę, głowę oparła o kierownicę. Wtedy przypomniała sobie, że zrabowano jej komórkę, że jutro musi jechać na komisariat złożyć zeznanie, kupić nowy telefon, spisać akta Arthura Sumnera. „Ten, co ma aparat słuchowy?” Nawet o tym nie wiedziała. Do domu. Uruchomiła silnik i zawróciła samochód. Kiedy skręcała, zobaczyła grupkę młodzieży, gapiącą się nią. Rechotali, wystawiali palce w obscenicznym geście. Lepiej nie chorujcie, kiedy będę w okolicy, pomyślała, nie dzwońcie po mnie, nie miejcie wypadku, nie… Jechała za szybko. Droga wylotowa z Dulcie powiodła ją na obwodnicę, potem ominęła plątaninę alejek prowadzących ku Wzgórzu. Przepełniły ją odraza i strach, których nie czuła już od miesięcy, zdawały się zalewać usta goryczą. Nie chciała zbliżać się do Wzgórza, miejsca, gdzie napadano kobiety i tak gładko, tak fachowo je mordowano. Miało na sobie skazę, która nigdy nie zniknie ze świadomości mieszkańców Lafferton. Ktoś napisał książkę o tej sprawie, ktoś inny zrobił film dokumentalny dla telewizji – nie dawali wszystkiemu przeminąć, zagoić się ranom. Pojechała objazdem koło Tenbury Walk. Tam, w głębi, stała klinika. Zza zaciągniętych rolet wydobywał się blask. Przed budynkiem zaparkowano kilka samochodów. Cat skręciła w stronę wejścia i zatrzymała się obok nich.
12 Chapman, słucham. – Szefie, właśnie mieliśmy telefon. Natalie Coombs, wiek dwadzieścia sześć lat, mieszka w Fimmingham. Mówi, że osoba, która mieszka obok niej, odpowiada rysopisowi i ma srebrne mondeo o rejestracji XT… Czy coś takiego. Nagle wpadła w panikę, bo jej sześcioletnia córka najwyraźniej spędza tam dużo czasu. – Dziecko coś powiedziało? – Z tego co wiem, nic. – Jak się nazywa ta osoba? – Ed Sleightholme. – Poślijcie tam kogoś. Od razu. – Tak jest. Kierowca mruknął ponaglająco i Chapman podniósł wzrok. – Jasna cholera. – Skręcają, nadinspektorze. Radiowóz z przodu gwałtownie skręcił w lewo, zjechał z dwupasmówki i gonił teraz mondeo po węższej drodze. – Nie jedzie do Scarborough. – To dokąd? – Nie jestem pewien… Deszcz nieco zelżał, ale chmury wciąż były ciemne, piętrzyły się coraz bardziej, w miarę jak zbliżali się do morza. Węższa droga zdawała się zdradziecka, niebezpieczna. – Dobra, Katie, tylko nie spowoduj wypadku. – Tak jest. – Policjantka zwolniła, ale radiowóz przed nimi mknął za mondeo, rozbryzgując wodę. – Nieźle, co? – odezwał się Chapman, rozpierając na fotelu, odprężony i spokojny. – Daj im linę, a często sami się na niej powieszą… Gdyby nie spanikował, kiedy chłopaki zaczęli za nim jechać, nie wzbudziłby większego zainteresowania. A teraz popatrz na niego. – Będzie można go aresztować? – Starczy, żeby go zabrać na przesłuchanie. – Jezu. – Simon zamknął oczy. Kiedy je otworzył, przed sobą miał pustą drogę. Samochody skręciły w kolejną boczną drogę. Od strony morza niebo rozjaśniła błyskawica. Tam właśnie jechało mondeo. Po dwudziestu minutach dotarli do wybrzeża, pasma nierównej, otwartej przestrzeni obok drogi. Wyskoczyli z samochodu. Radiowóz się zatrzymał. Mondeo gwałtownie obróciło się kilka
metrów dalej, kierowca szybko wysiadł i pobiegł w stronę krawędzi klifu. – Do ciężkiej cholery. – Chce się zabić – krzyknął Chapman. – Nie, nie mogę do tego dopuścić, nie, do cholery. Coś sprawiło, że Serrailler zaczął biec, coś, co narastało w nim jak burza. Teraz poczuł, jak wybucha. Mundurowi pobiegli na przełaj przez łąkę, ale za wolno, jeden był tęgi, drugi najwyraźniej miał jakiś problem z obuwiem. Simon wyminął ich, poruszał się pewnie, pędził. Szybkość zawdzięczał właśnie owej pewności, żelaznej i niewzruszonej, że ściga mordercę Davida Angusa, Scotta Merrimana i Amy Sudden. Musi go złapać, zanim dotrze do krawędzi klifu i rzuci się na czekające daleko w dole skały. Ale gdy Serrailler się zbliżył, zobaczył ścieżkę. Nie odwracał się, żeby spojrzeć, czy inni biegną za nim. Teraz on był łowcą, to był jego pościg, on zaaresztuje zbiega. Ścigany zniknął. Simon dotarł do krawędzi klifu i zawahał się, spoglądając w dół. Wąska ścieżka nad przepaścią wrzynała się w klif, bez żadnej poręczy ani niczego, czego można by się przytrzymać. Ale doskonale wiedział, gdzie teraz iść i co zrobić po tym, jak już tam zeskoczy. Nie zawahał się. Nagły podmuch wiatru potrząsnął nim i zaskoczył go, niemal pozbawił równowagi. Deszcz siekł mocno po twarzy. Sine niebo rozerwała daleka błyskawica. Zakładał, że mają jeszcze trochę czasu, zanim burza zacznie być dla nich groźna. Planował, że wtedy pójdzie już ze schwytanym w górę ścieżki, do samochodów. Poślizgnął się, wstrzymał oddech. Spróbował chwycić się wystającego fragmentu skały, ale kamienie uciekły mu spod dłoni, potoczyły w dół z coraz większą szybkością. Simon widział, jak zbieg skacze przed nim zwinnie niczym małpa, schodzi w dół pewnie i sprawnie, wyszukuje sobie drogę. Pod nim, daleko, rozciągał się wąski pasek ciemnego piachu, usiany kamieniami. A dalej morze, ryczące, wzburzone, unoszące się coraz wyżej. Serrailler obejrzał się za siebie i zobaczył, że dotarł dalej, niż sądził. Drobne postaci przypatrujące mu się ze szczytu klifu wydawały się odległe o całe kilometry. Simon nigdy nie miał lęku wysokości, toteż szedł pewnie, choć deszcz zmywał skalny gruz ścieżką za jego plecami. Dłoń ślizgała mu się po kamieniach, kiedy próbował się czegoś chwycić. W niższej partii klifu szło się trudniej – skały były tam poszarpane, pełne szczelin, śliskie od zielonych wodorostów. Kilka razy mało nie spadł, a raz, ratując się przed runięciem w dół, rozorał dłoń o odsłoniętą skałę. Potem znaleźli się na plaży i ruszył w pościg, stopy grzęzły mu w piachu. Uciekinier próbował biec, ale teraz obaj poruszali się wolniej. Wiatr dął im z całą mocą w twarz, burza zaczęła się przemieszczać w stronę wybrzeża. Niebo rozdarła błyskawica, zaraz po tym zadudnił grzmot. Ale to nie sztorm martwił Simona. Martwiła go pora przypływu, nadciągająca coraz szybciej. Znaleźli się w małej zakrzywionej zatoczce, oddzielonej długim falochronem skał, które sterczały z morza niczym wąski ogon prehistorycznej bestii. Kiedy Simon biegł i skakał
wąskim pasemkiem piasku, kolejne człony ogona chowały się pod wodą, jeden po drugim. Zbieg wskoczył na wysoką skałę i zaczął wspinać się w stronę klifu. Simon był już blisko. Wtedy zobaczył wejście do jaskini, bezzębną paszczę u podstawy skały, strzeżoną przez skalnego cerbera. Kilka chwil później już tam był. Jaskinia śmierdziała zgniłymi rybami i słoną wodą. Przez chwilę zastanawiał się, czy to nie wejście do jakiegoś schronienia, poza zasięgiem przypływu, wrzynającego się głęboko w klif. Kiedy jednak się schylił, żeby wejść do środka, spostrzegł, że pieczara nie prowadzi daleko, skalny sufit wznosił się tak nisko, że ledwie można było się wyprostować. W środku panowała ciemność. Nie miał latarki. Za plecami morze ryknęło w parze z hukiem gromu. – Wyłaź stąd, idioto, wychodź, bo przypływ nas zaraz zaleje. Nic. A potem głos, który wprawił Simona w takie osłupienie, że zamilkł. – Boże. O Boże, to nie ta jaskinia. Musisz wyjść. Blokujesz mi drogę. Rusz się. Ton głosu zmienił się w histeryczny pisk. – Wychodzę! – krzyczała kobieta. Serrailler zaczął się powoli wycofywać, trzymał się skał i ścian jaskini. Kiedy wydostał się już na zewnątrz i oblał go zielonkawy blask burzy, zrozumiał, że jest tylko jedna droga ucieczki, skalna półka, może ze cztery metry w górę klifu, mógłby się tam dostać trzema albo czterema ostrożnie postawionymi krokami. Fala przypływu wirowała metr od niego. – Wychodź i wspinaj się za mną… Dasz radę? Obejrzał się. Kobieta wychodziła z jaskini. Miała krótkie ciemne włosy. Ciemną kurtkę. Czarne dżinsy. Bladą, przerażoną twarz. Ciemne, głęboko osadzone oczy. Nieważne, kto to jest, skup się. – Chodź… Idź powoli, krok po kroku, rób to co ja. Tak jak mówiłem, dobra? – Dobra… Jezu, pomocy… – Damy radę tam wejść. Nie wpadaj w panikę. Odetchnij głęboko. Dobra. Idę do góry. Rób dokładnie to co ja. Pomyślał, że w jego głosie brzmi pewność siebie, że jest władczy. Kobieta chyba święcie wierzyła, że on wie, co robi. Sięgnął, aby znaleźć jakiś uchwyt, złapał się i podciągnął, ostrożnie poszukał stopami solidnego oparcia. Słyszał dochodzący z dołu szybki oddech uciekinierki. – W porządku. Czekaj. Teraz następny krok. Trwało to chyba ze sto lat. A może dwie minuty. Kawał skały skruszył mu się pod ręką, o mało nie pociągając go za sobą. Zdążył jednak prześlizgnąć się w bok i chwycić inny fragment klifu, który okazał się solidniejszym oparciem. Sięgnął ku półce, ostrożnie wciągnął się na nią, a potem położył na brzuchu i wyciągnął rękę do kobiety. Morze przewaliło się po plaży, po niższych skałkach, zalało wejście do jaskini. Niebo
wciąż było ponure, siarkowo szare, ale przestały bić pioruny. – Przyciśnij plecy do skały. Wtedy cię nie zdmuchnie. Zrobiła to, szlochając ze strachu. Dłonie miała zakrwawione, twarz popielatą. Simon poczekał, aż znajdzie się przy nim, oparta plecami o skałę, przyciskając się do niej tak mocno, jakby chciała, żeby klif otworzył się i wchłonął jej ciało. Serrailler spojrzał na nią. Była przeciętna. Ani ładna, ani brzydka, ani wysoka, ani niska, ani gruba, ani chuda. Przeciętna, niewysoka kobieta o krótko ściętych włosach. Nijaka. – Starszy detektyw inspektor Serrailler z policji w Lafferton. Jak się nazywasz? Gapiła się na niego, jakby mówił w obcym języku. – Powiedz, jak się nazywasz – podniósł głos, żeby przekrzyczeć huk fal w dole. Wreszcie się odezwała, poruszała ustami w dziwny sposób, nieco krzywo, tak jakby kiedyś przeszła wylew. – Ed. – Co to za imię? – Edwina. Edwina Sleightholme. Spojrzała na niego. – Co teraz będzie? – Zostaniesz przesłuchana w związku z uprowadzeniem Amy Sudden. – Na rany Chrystusa, co będzie teraz, tutaj? Przykucnęła i schyliła głowę. Usłyszał, jak szlocha ze strachu. Nie mógł stąd zobaczyć, co dzieje się na górze, ponad nimi, ani też unieść głowy, żeby tam popatrzeć. Raz zdawało mu się, że słyszy jakiś krzyk, ale wszystko zagłuszał ryk morza. Czuł dziwny spokój. Tkwił tu sam, z tą kobietą. Ale na szczycie klifu czekało już wsparcie, możliwe, że wezwano posiłki. Nie miał pojęcia, ile czasu zabierze mu powrót. Kiedy skończy się przypływ? Ed Sleightholme nagle się poruszyła, przesunęła do przodu. – Cholera, nie bądź głupia. – Wszystko mi jedno. – Dlaczego? Drżała. Simon odczekał chwilę, a potem stwierdził: – Paskudny sposób na śmierć. – Kogo to obchodzi? – Nie wiem. Masz męża? Pokręciła lekko głową. – Rodzice żyją? Cisza… Potem znowu delikatny ruch, centymetr dalej do przodu.
– Przyjaciele? Mdliło go, kiedy to sobie wyobrażał. Ale rodzina i przyjaciele mogli przecież nic nie wiedzieć. Nigdy nie wiedzieli. Mogła porwać i zamordować tych troje dzieci, albo jeszcze z pół tuzina innych, i nadal mieć dobrych przyjaciół, kochanków, ludzi, którym na niej zależało, po prostu dlatego, że nic nie wiedzieli. Coś powiedziała. – Słucham? Znowu. – Nic nie słyszę. Wydało mu się, że burza chyba zelżała i przesunęła się w głąb lądu, ale nagle błyskawica uderzyła gdzieś blisko w klif, miał wrażenie, że to ledwie kilka metrów od nich. Pod wpływem huku Simon schylił głowę. Ed cofnęła się, znowu przycisnęła do skalnej ściany i złapała Serraillera za ramię z taką siłą, że mogłaby go razem ze sobą ściągnąć w dół. – Już dobrze – powiedział, starając się zachować spokój. – Nic nam nie jest, piorun nie może nas porazić, skały przewodzą prąd w dół. Nie miał pojęcia, czy tak jest naprawdę, ale musiało to zabrzmieć przekonywająco, bo kobieta rozluźniła uchwyt. – Nie wiedziałam… – Przynajmniej tak długo, póki przyciskamy plecy do klifu. Po prostu ani na chwilę się od niego nie odrywaj. Zerknął w bok i zobaczył, że mu uwierzyła. Przywarła do skały tak mocno, jakby zależało od tego jej życie. Z całej siły zaciskała powieki. Simon zmusił się, by oderwać od niej wzrok i skierować myśli ku innym miejscom, innym sprawom… Wyobraził sobie swojego siostrzeńca Sama, jak stoi na bramce, niecierpliwie unosi głowę i śledzi wzrokiem gracza rzucającego piłkę. Blask słońca przenikał korony topoli na skraju boiska do krykieta. W ustach czuł smak domowego piwa. Zaczął malować cały ten obraz, ożywiać go, wprawiać w ruch niczym film, kontynuować ten mecz krykieta. Robił wszystko, byle tylko nie przypominać sobie, kto jest obok niego, o kilka centymetrów dalej na wąskiej skalnej półce, dlaczego tu się znalazł i co, prawie na pewno, zrobił. Bo gdyby o tym wszystkim pomyślał, to mógłby zrobić tylko jeden ruch i strącić kobietę w dół klifu. Patrzył, jak Sam unosi krykietowy młotek i cieszy się aplauzem towarzyszącym zagraniu, kiedy nagle do rzeczywistości przywołał go dźwięk, w którym rozpoznał sygnał telefonu komórkowego, schowanego w wewnętrznej kieszeni kurtki. – Simon? Co ty do cholery robisz? – Zasięg był słaby, głos się urywał. Serrailler zwięźle wytłumaczył Champanowi, co się stało. Kiedy mówił, widział, jak kobiecie sztywnieją plecy. – Masz cholerne szczęście, że żyjesz. – Wiem.
– Dobra, funkcjonariusz straży wybrzeża już wszystko wie, właśnie wrócił i powiedział, że 202. Eskadra RAF-u szarpnęła się dla nas na helikopter ratunkowy. Już tu leci. – Dzięki Bogu. – Jakieś obrażenia? – Nic wielkiego… Trzymam się. – Dobra, w porządku, dalej tak rób, chcemy go dostać w całości. – Jasna sprawa. Co na górze? Przerwa. Potem Chapman odparł szybko: – Później usłyszysz raport. Prędko się rozłączył. Simon często już bywał blisko niebezpiecznych przestępców, morderców i damskich bokserów, zakuwał ich w kajdanki, a jego ciało dotykało ich ciał, po skórze przebiegały mu ciarki. Tym razem było jednak inaczej. Miał nad Edwiną Sleightholme absolutną władzę i absolutną przewagę, chyba że postanowiłaby nagle zeskoczyć z półki na spotkanie ze śmiercią. Nie sądził, żeby zrobiła coś takiego. Strach ją paraliżował. Zastanawiał się, jak długo jeszcze będą tutaj tkwić, zanim nadleci helikopter, i czy zdoła zmusić się do rozmowy z Ed Sleightholme. Jeśli wszystko miało być tylko kwestią minut, nie ma takiej potrzeby, ale gdyby czekały ich wspólne godziny, będzie musiał rozmawiać, zajmować ją czymś. Spojrzał na jej nogi w czarnych dżinsach, na krótkie ciemne włosy. Czy to właśnie ona porwała i zabiła te dzieci? Jak to możliwe? Profil psychologiczny zupełnie się nie zgadzał, takich przestępstw nie popełniały kobiety. To przecież powinien być mężczyzna. Ale jeśli kobieta miała czyste sumienie, dlaczego nie zatrzymała się na wezwanie radiowozu, dlaczego na złamanie swojego i ich karku gnała w stronę wybrzeża? Cóż innego niż świadomość własnej winy i strach przed aresztowaniem mogło skłonić ją do zejścia po urwistym klifie, do ucieczki? Skalna półka była chłodna, bolały go plecy. Ramiona miał zesztywniałe, zraniona dłoń pulsowała. Burza z pomrukiem przetoczyła się w głąb lądu, niebo nad morzem przybrało jasnoszarą barwę. Znowu się rozpadało, wpierw nieznacznie. Krople deszczu, zmieszane z rozbryzganą morską wodą, uderzyły im w twarze. Potem zaczęły mocno siec. Simon czuł to, za czym tak tęsknił, co kiedyś znał i o czym już niemal zapomniał. Napięcie i podniecenie pozostawały pod kontrolą, pomagały, nie przeszkadzały się skupić. – Zaraz zrobi mi się niedobrze. – Nie pochylaj się do przodu, oprzyj plecy o skałę. Zamknij oczy. – Wtedy mi gorzej. – Patrz w dół, na skałę tuż pod nogami. – Mam pełne gacie ze strachu. Miał ochotę jakoś dopiec kobiecie, zapytać, jak jej się teraz podoba, czy wie, że tak
właśnie czuły się dzieci, tylko gorzej, po tysiąckroć gorzej. Chciał, żeby sama przez to wszystko przeszła, chciał opisać porwane dzieci tak, jak je widział na zdjęciach ze ściany sali konferencyjnej, trzy pogodne, pełne nadziei młode twarze. Chciał powiedzieć, czym to wszystko było dla ich rodziców, dla… Nic nie powiedział. Telefon zadzwonił jeszcze raz. – Helikopter RAF-u będzie mniej więcej za piętnaście minut. Wytrzymasz? – Tak. – Chcesz usłyszeć dobrą wiadomość? – Jaką? – Dziecko żyje. – Gdzie było? – Związane, w bagażniku. Simon nie spojrzał na Edwinę Sleightholme. Bo mógłby ją teraz strącić z półki prosto na czekające w dole skały. – Śmigłowiec zabierze was do szpitala w Scarborough. Załatwimy sprawę, jak tylko będziemy was mieli w zasięgu wzroku. Trzymaj go. – O to się nie martw. – Wsadzimy go do aresztu, kiedy tylko lekarze go wypiszą. – Szkoda. – Ty już miałeś swoją szansę. – Jeszcze jedna sprawa. – Jaka? – Ed to skrót od Edwiny. Simon usłyszał, jak rozmówcy zaparło dech w piersiach. Serrailler zerknął w bok, na jej buty, czarne mokasyny na płaskim obcasie, ozdobione z przodu kawałkiem złotego łańcuszka. To nie były męskie buty, tak jak i dłonie ściskające głowę nie były męskie. Szczupłe, ładnie ukształtowane, o niepomalowanych paznokciach starannie przyciętych w owal. Włosy przepływające między palcami błyszczały od deszczu, ciemne jak grzbiet foki. Patrząc na morderców, Simon często odgadywał kierujące nimi pobudki, dostrzegał brutalność skrytą w ich ciałach, widział pełne szału oczy w obłąkanych twarzach. Tylko raz czy dwa się pomylił. Seryjny zabójca z Lafferton był psychopatą, niezdolnym do odczuwania współczucia czy innych dobrych uczuć, skupionym na sobie, kierującym się własnymi ukrytymi motywami. Ale tym razem, kiedy obok niego przycupnęła młoda kobieta, przerażona, słaba, zwinięta w kłębek, drobna postać smagana wichurą i ulewą, tym razem czuł się kompletnie oszołomiony. Nie znajdował żadnego wytłumaczenia, związku między nią a porwaniami,
torturowaniem i morderstwami dzieci. Niczego nie pojmował. Usłyszeli hałas na długo, nim zobaczyli żółty kształt, wyłaniający się z szarej masy chmur i wody. Śmigła z wielką siłą uderzały powietrze, zdawało się, że je sieką, a strzępy ciskają prosto w nich, w postaci grudek wilgotnej ziemi. Sleightholme nagle wstała. – Siadaj. Siedź spokojnie. – Nie wejdę do tego kurewstwa. Prędzej stąd skoczę. – Siedź spokojnie. Bez ostrzeżenia rzuciła się na Serraillera, chwyciła go za ramię. Zakołysał się, desperacko usiłując utrzymać na półce oboje. Dobiegający z góry hałas śmigłowca zdawał się przedzierać przez bębenki, prosto do wnętrza czaszki. Kobieta znowu go uderzyła, palce miała wyprostowane i zakrzywione na kształt szponów. Złapał ją, wykręcił nadgarstek tak, że zobaczył, jak otwiera usta z bólu. Potrzebował kajdanek, ale nie miał ich przy sobie. Helikopter zaczął się wycofywać, hałas śmigieł znów przytłumiła chmura otulająca maszynę. – O co, do cholery, chodzi? – wrzasnął Serrailler. Kilka sekund później rozdzwonił się telefon. Trzymał kobietę, rękę miał śliską, i o mało nie wypuścił aparatu. – Słucham? – Wycofali się, bo muszą wiedzieć, czy ona może zagrozić ich bezpieczeństwu, kiedy ją wezmą na pokład. Ma jakąś broń albo coś, co może być bronią? – Skąd mam to, do diabła, wiedzieć? – No to zapytaj. Zapalniczka, nawet ołówek… – Lepiej przyjmijmy, że ma. – Dobra. Widzieli szarpaninę… My was stąd nie widzimy. Wszystko w porządku? – Nic poważnego. Tylko powiedz, żeby nas wreszcie zabrali z tej cholernej półki. – Nie chcą brać nikogo, kto jest zagrożeniem dla bezpieczeństwa załogi i śmigłowca. Możesz zaręczyć, że ta kobieta nie jest? Serrailler się wahał. Nie mógł zaręczyć. Ed była kobietą, drobną i delikatną, łatwo było ją obezwładnić, ale przecież przerażona i ogarnięta furią nie miała nic do stracenia. Wiedział, że nie powinien niczego gwarantować, ale jeśli tego nie zrobi, co wtedy? Nie istniał żaden inny sposób sprowadzenia ich w bezpieczne miejsce. Mogło minąć kilka godzin, zanim poziom wody obniży się na tyle, że zdołają zejść na dół, na plażę. Wyłączył telefon i odwrócił się do kobiety. – Słuchaj. Muszę zagwarantować, że nie masz broni i nie będziesz zachowywała się w sposób zagrażający komukolwiek, ani mnie, ani załodze helikoptera. Chyba zwariowałem, ale muszę cię prosić, żebyś mi dała słowo, że niczego nie będziesz próbować.
– A jeśli nie dam? Jeśli nie dam? – W jej oczach dostrzegł złowrogi blask. Wcześniej go nie było. – Co będzie, jak odmówisz współpracy? Przytaknęła. – Wtedy cię zepchnę. Zamrugała. – Albo oni zabiorą tylko mnie, a ciebie zostawią. – Nie odważą się, kurwa. – O, jasne, że się odważą. Właśnie o tym gadaliśmy. No i co? Zobaczył, że kobieta gorączkowo się nad czymś zastanawia. Spogląda w dal, na klif. Myśli. Patrzy na niego. Myśli. – Dobra. – Co? – Powiedziałam dobra. Zawahał się. Musiał na to przystać. Zaufać jej. Jezu. Zadzwonił do Chapmana. – Czy pilot może ze mną porozmawiać? – Rozłączę się i zapytam go. Deszcz, niesiony szkwałem, siekł o ścianę klifu. Przemakali do suchej nitki. Po kilku minutach telefon zadzwonił ponownie. – Tu śmigłowiec. Sierżant Cuff, 202. Eskadra RAF-u. – Starszy detektyw inspektor Serrailler. Rozumiem pańskie obawy, sierżancie. Wszystko będzie w porządku, – Bierze pan na siebie odpowiedzialność? Jaka jest pańska decyzja, starszy detektywie? – Tak, biorę. Po ułamku sekundy Simon usłyszał: – Dobrze, wracamy. Spuścimy na dół ratownika, który was zabierze. Nie mogę się zbliżyć bardziej niż na pięć metrów do klifu, a warunki są trudne. To może zająć trochę czasu. Ratownik wejdzie na półkę i przypnie was oboje do liny. Nie możemy ryzykować i wziąć więźnia samego. Jakieś obrażenia? – Powierzchowne. – Dobrze. Niech się pan trzyma. Serrailler już kiedyś tego zaznał. Kiedy nadchodził ratunek, kiedy prawie było po wszystkim, napięcie, zamiast maleć, wzrastało. Zbliżenie się do klifu na tyle, aby spuścić ratownika, zajęło śmigłowcowi więcej czasu, niż przesiedzieli na półce. Helikopter zawisł nad Simonem i Ed, pchając ku nim zimne powietrze, potem uniósł się, nieco odleciał, następnie wrócił, podleciał pod innym kątem, gwałtownie skręcił, wycofał się. Teraz Serrailler i kobieta siedzieli w kucki, on trzymał ją za nadgarstek. Deszcz przykleił Ed krótkie włosy do głowy, wyglądały jak czepek.
– Nie potrafią nas zabrać, prawda? – Zaraz nas zabiorą. Helikopter wrócił, teraz leciał nieco niżej, zakręcił się uderzony wiatrem. Wzniósł się. Zastygł. Potem odsunęły się drzwi, ratownik stanął na progu, uniósł ramię. Lina z kołowrotu zakołysała się luźno. Mężczyzna pochylił się do przodu i wykonał jakieś gesty. Wicher dmuchnął dziko i prawie go przewrócił. Minęło jeszcze wiele minut, zanim żołnierz dotarł wreszcie do Serraillera i Ed, a potem bezpiecznie przypiął ich oboje do uprzęży. Kilka chwil później podźwignięto ich z półki ku kadłubowi śmigłowca. Simon przypomniał sobie, jak przestronne wnętrza mają ratunkowe maszyny RAF-u i że mieści się w nich kilkanaście noszy z rannymi, sanitariusze i załoga. W helikopterze było głośno, kołysało tak, że prawie nie dawało się ustać. Edwina Sleightholme usiadła ciężko, ze zwieszoną głową i wpatrywała się w podłogę. Ratownik wrócił na pokład, drzwi zamknięto i zabezpieczono. – Zabieramy was do szpitala. Tam się spotkacie z nadinspektorem Chapmanem. Mniej więcej za cztery minuty. – Dzięki. O Boże, naprawdę dzięki. – Nie ma sprawy. Przez chwilę się zastanawiałem, czy uda nam się zbliżyć. Niech pan pokaże rękę. – Nic mi nie jest. Obaj spojrzeli na kobietę, która siedziała skulona. Simon pokręcił głową, a potem zdjęty nagłym obrzydzeniem odwrócił się od Sleightholme. Spojrzał przez iluminator na niebo i wzburzone morze.
13 Nic
mi nie jest
– oznajmiła Cat Deerbon. – Nic mi nie jest. Powinnam dostrzec tego
bandziora… Siostra Noakes wzięła od niej filiżankę z herbatą, nim zdążyła wypaść z drżących dłoni Cat. Kiedy weszła do Imogen House w spokój nocy, nagle coś się z nią stało. Mięśnie i kości nóg jakby się rozpuściły. Zaczęła osuwać się na podłogę, ale złapała ją jedna z pielęgniarek. Teraz lekarka siedziała w pokoju Penny Noakes i czuła się głupio. – Na litość boską, co mi się stało? Miałam do czynienia ze znacznie gorszymi rzeczami. – Śmieszna sprawa, ale to szok. – Jestem twarda. – Wszyscy tu jesteśmy twardzi. A potem nie wiadomo jak powala nas jakiś drobiazg. Też mi się to zdarza. Śmierć za śmiercią, każda trudna, umierają młodzi ludzie, ból, którego nie możemy powstrzymać, czyjś strach… i wtedy jestem bardzo spokojna. Wracam do domu, widzę martwą myszkę na dywaniku i wybucham płaczem. Proszę spróbować napić się jeszcze herbaty. Teraz Cat chwyciła filiżankę pewniej. – Co mówi policja? Lekarka wzruszyła ramionami. Jakiś nieznany chłopak z Dulcie, który wyrwał jej komórkę, uderzył ją i zwiał? Niemal już słyszała cierpliwe westchnienie Simona. – Co u Lizzie Jameson? – zapytała, stawiając filiżankę. Siostra Noakes podniosła wzrok. Światło lampy sprawiło, że jej twarz skryła się w cieniu, ale Cat wychwyciła przelotny grymas. – Pójdę i zobaczę ją teraz. Jest tu Max? – Jest. Często chodzi do ogrodu… Spaceruje… Siedzi na ławeczce. Cat, jak już będzie po wszystkim, będzie potrzebował wsparcia. – Niełatwo mu pomóc. Bardzo uparty, bardzo dumny. – Jest wściekły. – Tak jak ja. To pierwszy przypadek, jaki widziałam, i jestem wściekła, bo temu można było zapobiec. Każdemu przypadkowi tej odmiany BSE daje się zapobiec, one się zdarzają przez chciwość… Przez cholernych, chciwych farmerów. – Ci farmerzy nie wiedzieli. – Nie bądź taka wyrozumiała. Teraz nie stać mnie na wyrozumiałość. Wstała. – Tak czy siak, nie wiem, co mam powiedzieć Maksowi. – Pani zawsze wie. To świetnie pani wychodzi. – Akurat.
Na korytarzu Cat poczuła niezwykły nastrój hospicjum, wielki, niesamowity spokój, jakby całe to miejsce tkwiło poza czasem. W szpitalu tak nie było, tam zawsze trwał rozgardiasz, rozbrzmiewały głosy, kroki, panował pośpiech. Tutaj nic takiego nie istniało. Liczyła się opieka nad poszczególnymi pacjentami, oddalanie od nich bólu, dbanie o ich wygodę, uważne wysłuchiwanie tego, co mówią. Zawsze gdy tutaj przychodziła, Cat miała wrażenie, że to jest oś, wokół której obraca się świat. Otworzyła drzwi do pokoju Lizzie. Na ułamek sekundy czas się zatrzymał. Max Jameson stał obok łóżka, trzymał dłoń żony w swoich dłoniach, patrzył w dół, a na jego twarzy malowały się niedowierzanie i zgroza. Pielęgniarka stojąca po drugiej stronie Lizzie uniosła oczy, a Cat wszystko w nich wyczytała. Cisza i spokój były głębokie, najgłębsze z głębokich. Pokój wyglądał jak malowidło, ludzie zastygli w pół ruchu. Oczy zmarłej kobiety, nadal otwarte, wpatrywały się beznamiętnie w sufit. Nagle obraz pękł i rozleciał się na tysiąc części, których ostre krawędzie rozcięły ciszę. Max Jameson wydał z siebie dźwięk, który Cat słyszała tylko kilka razy w życiu. Skowyt łączący w sobie ból i żal, wściekłość i strach. Potem rzucił się ku niej, odepchnął ją i wybiegł, popędził korytarzem do holu, a krzyk ciągnął się za nim niczym ślad krwi kapiącej na posadzkę. Cat podeszła do łóżka i delikatnie przesunęła dłonią po oczach Lizzie Jameson. Patrzyły w sposób, który znała tak dobrze, dziwnym, głębokimi odległym spojrzeniem zmarłych, śpiących snem tak mocnym, że zabierał ich dalej, niż ktokolwiek mógł sięgnąć. Lizzie, uwolniona już od zmagań z cierpieniem i od choroby, znów wyglądała pięknie, młodziej o całe lata, jakby w chwili śmierci czas zaczął płynąć do tyłu. – Biedna dziewczyna. – To było ciężkie dla nich obojga. – I okrutne. – Doktor Deerbon, boję się o niego. Obserwowałam go dzisiaj. Jest jak gejzer, w którym wrząca woda wzbiera coraz wyżej. Tylko ze względu na Lizzie nie pozwalał, aby to wszystko z niego wykipiało. – Pójdę i zobaczę co z nim. – Cat uniosła dłonie zmarłej, delikatnie złożyła jedną na drugiej. – Ale już nie dzisiaj. – Odwróciła się ku drzwiom. – Padam z nóg. Mogła się skupić tylko na prowadzeniu, tak aby bezpiecznie dojechać do domu. Otworzyła okna samochodu, włączyła radio, żeby posłuchać nocnych wiadomości. – „Policja w północnym Yorkshire zatrzymała trzydziestoośmioletnią kobietę w związku z uprowadzeniem sześcioletniej Amy Sudden spod jej domu w miejscowości Gathering Bridge. Kobietę zabrano do szpitala w Scarborough, skąd prowadzący całą sprawę nadkomisarz Jim Chapman z policji w Yorkshire za chwilę zda relację dziennikarzom”.
Cat skręciła na obwodnicę. Panował niewielki ruch, mogła zwolnić, nie budząc niczyjej złości. Z głośnika dobiegł mocny głos mówiący z akcentem z Yorkshire. Policjant przemawiał w oficjalny, beznamiętny sposób: – „Chciałbym potwierdzić, że dzisiaj po południu funkcjonariusze policji z North Riding ścigali samochód zmierzający w stronę wybrzeża. W bagażniku tego auta odnaleziono sześcioletnią dziewczynkę. Wóz zatrzymał się nad klifem, kilka kilometrów na północ od Scarborough. Karetka zabrała dziewczynkę do szpitala w Scarborough, gdzie poddano ją badaniom lekarskim. Choć ucierpiała z powodu szoku i odwodnienia, nie stwierdzono u niej żadnych poważnych obrażeń. Za kilka dni powinna wrócić do domu. Mogę również potwierdzić, że policja zatrzymała kierowcę tego samochodu. Okazała się nim trzydziestoośmioletnia kobieta, którą dziś wieczorem przewieziono do aresztu. Tyle mogę w tej chwili ujawnić. – Panie inspektorze, czy może pan skomentować doniesienia o tym, że zatrzymanej mogą też zostać postawione zarzuty związane z zaginięciem dwóch chłopców, jednego w rejonie North Riding, drugiego na południu Anglii? – Przykro mi, w chwili obecnej nie mogę niczego więcej powiedzieć. – Czy może pan potwierdzić, że w związku z tymi dwoma wypadkami domniemanych uprowadzeń współpracuje z wami oficer policji z innego regionu kraju? – Nie, nie mogę”. Cat wyłączyła odbiornik i skręciła na podjazd. W oknach wciąż paliło się światło, ale w kuchni nie było nikogo. Z piętra dobiegał głośny płacz starszego syna Cat. – Tato, ja nie wiem, jak to się stało, przepraszam. Ja nie wiem… Cat odłożyła torbę i poszła na górę. – Co się dzieje? Chris, Sam i Felix byli w łazience. Felix siedział w wannie. – Mamusiu, to nie moja wina, naprawdę, ja nie wiedziałem… – Cicho, Sam. Przestań beczeć. Im bardziej beczysz, tym bardziej się pogrążasz, lepiej siedź cicho. Chris rzadko tak ostro odzywał się do dzieci. – Co się stało? – Sam doszedł do wniosku, że markerem może zrobić Feliksowi fajne tatuaże i teraz nie mogę zmyć tego cholerstwa. Cat usiadła na koszu na brudną bieliznę i zaczęła się śmiać. – Nie widzę w tym nic śmiesznego. Felix, przestań się wiercić. – Chris, to nic nie da, jeśli będziesz tak szorować, to po prostu musi samo zejść. Sam,
powinieneś o tym wiedzieć. O rany, już tak późno? Gdzie jest Hannah? – Śpi. Teraz chodzi o małego. Spojrzał na żonę po raz pierwszy od jej powrotu. – A tak w ogóle, to cześć. – Cześć. Ucieszyłabym się z kieliszka wina. – Chryste, kłopot z wami jak ze stadem kundli. – Za to na zewnątrz kłębi się całe stado wyjących wilków. – Co się stało? – Później ci powiem. Cat wyciągnęła z wanny młodszego syna. – Palce u nóg mu się pomarszczyły – powiedział Sam. – Jak u kosmity. – Skąd wiesz? – Znam się na kosmitach. – Może dlatego, że jesteś jednym z nich. Zapiszczał wesoło. Dwadzieścia minut później dzieci już spały. Cat ruszyła na poszukiwanie obiecanych dwóch kieliszków wina, które do tej pory jeszcze się nie pojawiły. Chris leżał na sofie w kuchni. – Przysnąłem? – Tak. – Szturchnęła go. – Rusz się. Chris otworzył czy. – Nie mogę – powiedział. – I chcę się napić whisky. Wiedziała, że lepiej nie brać sobie tego do serca – mąż ostatnio często wpadał w podobny nastrój. Ale pomyślała, że chyba wie, jak sobie z tym radzić. – Jestem strasznie wkurzony. – Sam po prostu nie pomyślał. To nie koniec świata. – Nie chodzi o Sama, chociaż jest za duży, żeby być taki głupi. Powinien od czasu do czasu ruszyć głową. Ale mówię, nie o to chodzi. Miałem schrzaniony dzień. Trzy pilne wezwania, góra papierkowej roboty, spotkanie z Funduszem Podstawowej Opieki Medycznej, na którym zresztą też powinnaś być. Przyszedłem do domu, spodziewając się, że jesteś już od godziny, a nie było ciebie przez pół nocy. W każdym razie powiedziałem funduszowi, że żadne z nas nie będzie już brało nocnych dyżurów i tak zrobi połowa naszych lekarzy pierwszego kontaktu, ba, więcej niż połowa. Niech się wykosztują na lekarzy przychodzących na zastępstwo, dobrze im to zrobi. – Chris, coś ty zrobił? Może nie jesteś gotów do pracy nocami, skoro mamy nowy kontrakt, to twoja sprawa, ale myślę, że nie masz racji. Nasi pacjenci mają cierpieć, żebyście ty i twoi kumple mogli zbijać dla siebie punkty? – Pacjenci nie ucierpią.
– Ja w każdym razie mam zamiar nadal dyżurować nocą, jak zawsze. – Zgoda, a poza tym, gdzie byłaś? – Proszę, nie zachowuj się tak, nie lekceważ tego, co mówię, i nie zmieniaj tematu, bo to mnie cholernie wkurza. Jutro wyjaśnię funduszowi, że to, co mówiłeś, dotyczyło ciebie, nie mnie. – W ten sposób rozetniesz naszą praktykę lekarską na dwie części. No cóż, dzięki za wsparcie. – Nie bądź dziecinny. – Wino, które wypiła zbyt szybko, uderzyło jej do głowy niczym młot, sprawiło, że zachwiała się ze zmęczenia. – Muszę się położyć spać. – Nie powiedziałaś, gdzie byłaś. – Napadnięto mnie, zabrano komórkę, straciłam przytomność na galeryjce w Dulcie. Potem się okazało, że pacjenta, do którego przyjechałam, lekarze z pogotowia znaleźli martwego w ubikacji. Później pojechałam do hospicjum, gdzie akurat umarła Lizzie Jameson, a Max, wrzeszcząc, pobiegł gdzieś w noc. Potem przyjechałam do domu. Po drodze słyszałam, że policja z North Riding kogoś złapała, Boże miłosierny, jakąś kobietę. Porwała małą dziewczynkę i równie dobrze mogła porwać Davida Angusa… Za dużo jak na jedną noc. Już na piętrze, usiadła na skraju łóżka i zaczęła szlochać. Kilka chwil później Chris był obok niej. – Tak mi przykro… Zachowałem się jak świnia. – No właśnie. – Wcale nam tego nie potrzeba. – Objął ją. – Żadnemu z nas tego nie potrzeba. Tylko pomyśl, że wcale nie musielibyśmy… – Proszę – odparła Cat. – Proszę, nie zaczynaj znowu mówić o Australii. Naprawdę bym tego nie zniosła. – Dobrze, ale coś się musi stać, Cat, niech nastąpi jakaś wielka zmiana. – O Boże. – Słuchaj, załatwię opiekunkę na sobotę. Wyjdziemy gdzieś. Chciałbym normalnie porozmawiać. Dobrze? – Nie chcę popsuć sobie miłej kolacji gadaniem o Australii – wymamrotała Cat. – Taka jestem zmęczona, że nawet nie mam siły się rozebrać. – Dobrze, ale spójrz na siebie… Spójrz na nas. Ciebie obrabowano w jakiejś zakazanej okolicy, ja się użeram z biurokracją, zamiast leczyć pacjentów, potem użeram się z własnymi dziećmi, bo jestem zmęczony i sfrustrowany… Co to jest? Co my robimy? Cat jeszcze przed chwilą zasypiała na siedząco. Teraz jednak podniosła się. Czuła, jakby jej umysł i ciało przeniknęła i naładowała elektryczna energia. – Czemu na mnie krzyczysz? Chris, normalnie tak się nie zachowujemy, nie krzyczymy.
– No widzisz. – To nie może czekać, aż usiądziemy sobie przy stoliku w jakiejś restauracji. Nie zasnę, póki tego nie załatwimy. Nie chodzi tylko o nocne dyżury. – Nie. Chodzi o coś znacznie więcej. Próbowałem sam się z tym uporać. – Nie mówiąc mi o tym? – Nie przebywamy ze sobą odpowiednio długo. – Bzdury. Czuła się tak, jakby ze wszystkich stron atakowały ją złowieszcze siły, które skaczą wokół w złowrogim, triumfalnym tańcu. Zrobiło jej się słabo, bo właśnie uświadomiła sobie, że dokładnie coś takiego przydarzyło się Karin McCafferty. Popędziła do domu, by oznajmić mężowi, że badania niczego nie wykazały, że rak zniknął, a chwilę potem stanęła oko w oko z mężczyzną, który odchodził od niej, żeby żyć w Nowym Jorku z inną kobietą. – Nawet nie była młodsza – powiedziała. – Nie wiem, dlaczego miałoby to ułatwić sprawę, ale jednak by ułatwiło. Tyle że tamta była starsza. Starsza kobieta. Chris patrzył na nią ogłupiałym wzrokiem. – To o Karin – odparła Cat z roztargnieniem. – Kiedy Mike ją zostawił. – Ale co to ma wspólnego? – A nie ma? Nastała chwila ciszy, potem Chris zamknął oczy. – O mój Boże. Nie, chodzi o to, że mam już wszystkiego serdecznie dość, jestem zmęczony i wypalony. Ja już nie chcę dłużej tak żyć. Nie chcę być tym, kim jestem. – Kim? Mężem? Ojcem? – Oczywiście, że nie chodzi o bycie mężem i ojcem. Nie chcę być lekarzem pierwszego kontaktu. – W każdym calu jesteś lekarzem… – Ty mówisz o byciu lekarzem, a ja o byciu lekarzem pierwszego kontaktu. Właśnie tego mam dość, a ty wciąż to lubisz. Ta praca się zmieniła, biurokracja mnie męczy… Zresztą nie chodzi tylko o to… Nie chcę się dłużej tym zajmować. Jeśli nie przestanę, będę po prostu złym lekarzem. – Potrzebujemy urlopu, to wszystko. – Nie. To nie wszystko. Mieliśmy urlop i wcale się lepiej nie poczułem. Naprawdę nie chciałem rozpoczynać takiej poważnej dyskusji w środku nocy, kiedy oboje ledwie żyjemy. – Co chcesz zrobić? – Przekwalifikować się… Oczywiście, częściowo. Może wrócę do psychiatrii. – Zaraz się rozpłaczę. Albo zasłabnę. – To szok? – Ulga. Nie ma mowy o Australii ani o innej kobiecie. – Dałem już spokój Australii, no i jaka inna kobieta by mnie zechciała?
Ruszył w stronę łazienki. – A co to za kobieta, którą aresztowano?
14 Ojcze Nasz, któryś jest w Niebie, ulżyj im w cierpieniu. Gdy będą się lękać, dodaj odwagi, gdy będą przygnębieni, daj im nadzieję, gdy będą samotni, zapewnij ich o tym, że Twój święty lud wspiera ich modlitwami, przez Jezusa Chrystusa Pana Naszego. Płomienie świec ledwie migotały, światło lamp tworzyło jaskinię światła w kaplicy Chrystusa Uzdrowiciela. Wielka przestrzeń katedry za plecami Jane Fitzroy była pogrążona w mroku. Klęczała samotnie przed niewielkim ołtarzem, na którym stał złoty krzyż o uderzająco nowoczesnym wyglądzie. Uwielbiała samotnie odmawiać tu ostatnią modlitwę dnia. Dziś wieczorem przyszła, aby pomodlić się za dwoje pacjentów zmarłych w Imogen House i za jeszcze jednego, który prawdopodobnie miał umrzeć w ciągu kilku najbliższych godzin. Cisza nocy wewnątrz katedry nie dźwięczała dla niej pustką, bo wypełniały ją modlitwy odmawiane tu przez stulecia. Doskonale rozumiała, dlaczego ludzie poświęcają się życiu w klasztorze. Pochyliła głowę, aby polecić siebie samą Bogu, ale kiedy to robiła, jej uwagę przykuł jakiś dźwięk. Miała wrażenie, że usłyszała szelest otwieranych drzwi, których skrzydło przesunęło się po kamiennej podłodze. Czekała. Nic. Znowu cisza. Pogrążyła się w modlitwie. Z bocznej nawy dobiegły ją odgłosy kroków, ktoś szedł w butach na miękkich podeszwach. Główne wejście świątyni powinno być o tej porze zamknięte na klucz, ale boczne drzwi zostawiono dla niej otwarte, aby mogła przyjść tu wieczorem. Wstała. – Kto tam? Kroki ucichły. – Halo? – Płomienie świec nie drżały, za to lekko drżał jej głos. – Czym mogę służyć? Cisza. Zastanawiała się, czy ruszyć śmiało przed siebie, czy zaczekać. Kroki zbliżały się. – Katedra jest już zamknięta, ale jeśli przyszedłeś, żeby się pomodlić, proszę, możesz zostać, zanim wyjdę, bo muszę coś jeszcze zrobić. W otwartych drzwiach kaplicy stał jakiś mężczyzna. Nie wchodził do środka. Twarz porastał mu dwudniowy zarost, miał na sobie granatową przeciwdeszczową kurtkę i czerwony szal. Odetchnęła. To nie szaleniec, złodziej, pijak, nikt… Uśmiechnęła się, kiedy to określenie przyszło jej do głowy: nikt nieprzyzwoity. – Witaj, Max – powiedziała. Spojrzał na nią oszołomiony, jakby nie był do końca pewien tego, gdzie jest i po co. Potem powiedział: – Lizzie. – Tak mi przykro. – Jane wstała i podeszła do niego, wyciągnęła rękę, by dotknąć jego
ramienia. Wpatrywał się w nią, jakby była jakąś obcą istotą, która nagle się przed nim objawiła. – Odmawiałam wieczorne modlitwy. Chcesz tu posiedzieć spokojnie przez chwilę? – Po co? – Wyglądasz na wyczerpanego. – Włóczyłem się. Nie potrafię pójść do domu. Nie potrafię tam wrócić. – To bardzo ciężkie. Zrobił kilka kroków w głąb kaplicy. Jane czekała. Dotąd widziała Maksa tylko raz, kiedy przyszła odwiedzić Lizzie w Imogen House. Zachowywał się wobec niej szorstko, mówił, że nie jest potrzebna. Wyszła, pełna zrozumienia, ale wróciła, kiedy się oddalił, i pobłogosławiła śpiącą Lizzie. – Nienawidzę tego miejsca. – Katedry? Wskazał otaczające go mury. – Kiedyś zmusiła mnie, żebym tutaj przyszedł. Na początku. Zabrałbym ją wszędzie. Mógłbym ją nieść na plecach… Odbyło się nabożeństwo w intencji jej wyzdrowienia. – Zaniósł się cichym, chłodnym śmiechem. – Klęczałem tutaj. Modliłem się. Myślałem, że może to zadziała, próbowałem wszystkiego, czego chciała. Wierzyła, że to pomaga. Tak mówiła. – Chciałbyś, żebym zmówiła pacierz… albo się z tobą pomodliła? – Nie. Nie ma po co. – Myślę, że jest. – Jasne, że tak myślisz. – Oczywiście. Ja się pomodlę, a ty po prostu sobie posiedź. – Dlaczego Lizzie umarła? – Nie wiem. – Szkoda nawet zwierzęcia, żeby przez coś takiego przechodziło, a co dopiero człowieka. Czemu tak jest? – Czekaj… A może pójdziemy do mnie i zrobię kawy… Będziemy mogli porozmawiać, jeśli chcesz, jeśli nie chcesz, nie będziemy nic mówić. Nie powinieneś włóczyć się po ulicach, potrzebujesz towarzystwa. – Potrzebuję Lizzie. – Wiem, Max. Gdybym mogła ci ją dać, tobym to zrobiła. Wiem też, że ona jest cały czas przy tobie. – To też nie ma sensu. – Może wkrótce go nabierze. Wtedy powiedział: – Wyglądasz tak jak ona. – Nie. – Jane się uśmiechnęła. – Lizzie miała piękne długie włosy… Proste i długie…
Jej ciemnorude włosy sterczały na wszystkie strony, nie dawało się nad nimi zapanować. – Jesteś młoda, piękna, taka jak ona. – Chodź, Max, chodź ze mną. – Ale ty żyjesz i na tym polega różnica, a Lizzie nie. Dlaczego nie umarł nikt inny. Dlaczego ty nie umarłaś? Jane chwyciła go za ramię, a on dał się poprowadzić na zewnątrz kaplicy, przez pustą boczną nawę. Wydawał się oszołomiony, jakby nie wiedział, gdzie ma stawiać stopy. Martwiła się o niego. Żal i ból były wszechogarniające, dręczyły go fizycznie i duchowo. – Kiedy ostatni raz coś jadłeś? – zapytała, kiedy szli przez ciche wnętrze katedry. – Nie wiem. – Mogę ci zrobić coś do jedzenia… Jeśli chcesz. Masz rodzinę, która przyjedzie na pogrzeb Lizzie? – Nie chcę pogrzebu. Pogrzeb oznacza koniec Lizzie, oznacza, że ona nie żyje. Nie rozumiesz? – Rozumiem. Ale Lizzie naprawdę nie żyje. Jej ciało nie żyje – dodała łagodnie. – Nie. – Chodźmy do bocznego wyjścia. Za chwilę zgaśnie światło alarmu. Wzięła Maksa za rękę, jak dziecko, i ścieżką wzdłuż trejażu poprowadziła przez ogród domu kantora, do własnego, parterowego domku. Gdzieś w krzakach coś zaszeleściło, przez chwilę wśród ciemności błysnęły oczy kota czy lisa. W małej sieni wciąż panował bałagan. Jane włączyła światło w gabinecie, zapaliła kuchenkę gazową, wyciągnęła rękę po kurtkę Maksa. – Nie wiem, co robić – powiedział. – Usiądź tutaj, Max. Zrobię kawy… A może herbaty? I kilka kanapek. Jeszcze nie mam nic swojego. Odpocznij sobie. Rozejrzał się po pokoju, popatrzył na książki Jane, jej biurko, krucyfiks i dwie świece stojące na niewielkim stoliku. Jane zaciągnęła zasłony, zostawiła go samego w pokoju, poszła do kuchni. Na automatycznej sekretarce telefonu migotało światełko. – Jane? Jutro rano puszczają mnie do domu. Ma przyjść rejonowa pielęgniarka, ale ja nie chcę. Tak sobie do ciebie dzwonię. Myślałam, że może złapię cię między zajęciami w kościele. Na razie. Uśmiechnęła się do siebie, słysząc, że matka nic się nie zmieniła. Postanowiła, że nie będzie się tym przejmować. Myśl o powrocie Magdy do domu, splądrowanego przez włamywaczy i bandytów, nie była miła, ale ona, Jane, zrobiła już wszystko, co mogła. Matka zadzwoniłaby, gdyby czegoś jej było trzeba. W tym już miała wprawę. Postawiła czajnik na gazie i wyciągnęła bochenek chleba z blaszanego pudełka. Kiedy szła w stronę lodówki, usłyszała kroki. Mocne ramię oplotło jej szyję, nie dusząc, ale też nie dając się ruszyć.
– Max – zdołała wykrztusić. – Co…? – Jak możesz tutaj być? Jak możesz tutaj być, robić herbatę, kroić chleb, podczas gdy Lizzie leży tam martwa? Co takiego zrobiła? Dlaczego twój Bóg ją zabił? To ty nie powinnaś żyć, nie pozwolę ci żyć, nie po tym, co się stało. Za bardzo ją przypominasz. Nie powinnaś żyć. Mówił dziwnym, spokojnym głosem, jakby nauczył się tych słów na pamięć właśnie na tę okazję, po to, aby wypowiedzieć je w tym właśnie miejscu. – Max, proszę, nie ściskaj mnie tak. Ku jej zaskoczeniu posłuchał. Puścił i popchnął ją w stronę gabinetu. Kiedy znalazła się już w środku, zamknął drzwi. Nagle zaczęła się bać. Max postradał rozum z rozpaczy, a ludzie w takim stanie zachowują się nieracjonalnie i nieprzewidywalnie. Był wściekły. Nie wiedziała, jak ta wściekłość może eksplodować. Boże, pomóż, błagała, pomóż mi. Nie przychodziły jej do głowy żadne inne słowa, z wyjątkiem: „Pomóż mi”. – Siadaj – polecił Max. Posłuchała. Uznała, że teraz lepiej się nie sprzeciwiać, nie prosić. Trzeba zachować spokój. – Czego chcesz? – Co za kosmiczne pytanie? Zadaj jakieś proste. Będzie prosta odpowiedź. Pewnie znasz odpowiedzi, co? – Nie całkiem. Ja też zadaję mnóstwo pytań. Cały czas. – Nikt ci za to nie płaci. Uśmiechnął się. – Muszę znać odpowiedzi. – Jest ci ciężko, wiem… Rzucił się ku niej, aż skuliła się na krześle. – Jak śmiesz tak mówić? Jak śmiesz mi mówić, że wiesz, jak mi jest ciężko. Skąd ty możesz wiedzieć? Przytrafiło ci się kiedyś coś takiego? – Nie – odpowiedziała. – Jeśli chodzi ci o to, czy umarła kiedyś osoba, w której byłam zakochana albo była moim mężem, to nie. – No to nie traktuj mnie protekcjonalnie. – A ty mi nie groź. – Wierzysz w to? Naprawdę w to wierzysz? Umarłabyś za to? – Za moją wiarę? Wierzę, owszem. Czy umarłabym za to… nie wiem, czy jestem taka dzielna. Wiesz, wielu ludzi umarło za swoją wiarę. Nadal umierają. – Wierzysz, że Chrystus zmartwychwstał? – Tak. – A w modlitwę? – Nie uważam modlitwy za magiczną sztuczkę. Zawsze dostajemy odpowiedź, choć może
nie taką, jaką byśmy chcieli. – Niezła wymówka. – Tak to brzmi? Chodzi mi o to, że modlitwa to nie list do Świętego Mikołaja… „Bardzo bym chciała, czy mógłbyś…” – Dlaczego Lizzie umarła? Możesz mi to wyjaśnić? – Nie. Ja nie wiem… Wydaje ci się to okrutne, straszliwe i bezsensowne… Świat często taki jest. Wiem, że w odpowiednim czasie pogodzimy się z tym, i wiem też, że gdy dzieją się jakieś straszliwe rzeczy, Bóg jest z nami. – Jakoś tego nie zauważyłem. Głupio, co? – Zrobię ci coś do picia, a potem odwiozę do domu. – Nie. – Max, daj sobie chwilę wytchnienia. – Nigdzie nie pójdę. Ani ty. Nigdzie, dopóki Bóg nie przywróci Lizzie do życia. – Nie przywróci. Nie ma sensu teraz o tym rozmawiać, jesteś zmęczony. – Żeński księdzu, póki nie wytłumaczysz mi, dlaczego umarła moja żona, i póki twoje modlitwy nie sprowadzą jej do mnie z powrotem, póty będziesz tutaj razem ze mną. Może przez całą noc, może też jutro… Może aż do naszej śmierci. – Co masz na myśli? – Nic. – Pozwól mi zawieźć się do domu. Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, opowiedzieć, co czujesz, to dobrze, ale nie dzisiaj. Jesteś oszalały, a ja wykończona. Przyjdź do mnie jutro, porozmawiamy. – Chcę, żebyś zamknęła drzwi na klucz… Czy tutaj są tylko jedne drzwi? Jane zawahała się. – Powiedz! – Tak, tylko jedne. – Idź i zamknij je na klucz. Będę cię miał na oku. – Max… – Będę cię miał na oku. – Uspokój się, proszę. Stał bardzo spokojnie, spięty, skupiony. Podniosła się. Chwycił ją za ramię i pociągnął w stronę drzwi z siłą, której nie miała szans się przeciwstawić. Przekręciła klucz. Drzwi były mocne, bez szyb, zamek staroświecki, ciężki. Znajdował się tam jeszcze jeden, z zasuwą. Max czekał. Powoli przekręciła mosiężną gałkę. – Gdzie masz telefon? – W gabinecie. W sypialni jest drugi aparat. – Powyciągaj wtyczki z gniazdek. A przedtem oddaj mi komórkę.
Telefon trzymała w kieszeni sutanny. Zastanawiała się, czy zdoła wystukać numer, sięgając po aparat. Zanim zdołała cokolwiek zrobić, Max chwycił ją za nadgarstek i przytrzymał, drugą ręką odszukał kieszeń i komórkę. Zabrał telefon, wyłączył. – Teraz pozostałe aparaty. Poszli do gabinetu, później do gniazdka obok łóżka. – Są jakieś zamki w oknach? – Antywłamaniowe. Tak. – Są zamknięte. – Tak. – Teraz napiłbym się herbaty. I coś zjadł. Obiecałaś. – Dobrze Max, ale mówię ci, to, co robisz, do niczego nie doprowadzi. Stał w milczeniu. Czekał. Ominęła go i weszła do kuchni. Max poszedł za nią, zamknął drzwi i postawił naprzeciwko nich krzesło. Usiadł. Przypomniała sobie, co stało się z jej matką, jak zabrano jej wszystko, a potem uderzono w głowę. Nie, to inna sprawa. Teraz działo się coś innego. – Chcę ci coś powiedzieć – usłyszała własny głos, ochrypły, tak jakby w jej gardle tkwiła przeszkoda. Tą przeszkodą był strach. – Musiałam szybko pojechać do Londynu… Dzwoniła do mnie matka… Jest psychiatrą dziecięcym, mieszka sama. Kiedy tam przyjechałam, zastałam dom wywrócony do góry nogami, mnóstwo rzeczy zabrano… A matka leżała na podłodze, we własnej krwi. Zaskoczyła ich. Myśleli, że w domu nie ma nikogo. To było straszne, naprawdę straszne… Ja… nie mogę wyrzucić tego z głowy. Teraz ty. To… – Nie jestem włamywaczem. Tutaj nie ma nic, czego bym chciał. – Nie rozumiem, czego właściwie chcesz. – Odpowiedzi. – Nie znam łatwych odpowiedzi, Max. – Cudów. – Gdybym mogła zwrócić ci Lizzie, zrobiłabym to… Ale nie mogę. To nie tak. Bóg tak nie robi. To skomplikowane. Zdumiewało ją to, co mówi. Zawsze miała przeciwne wrażenie, że nic nie jest skomplikowane, a wszystko jest proste. Może nie łatwe, ale wspaniale proste. Teraz nie wiedziała już nic. W głowie miała zamęt. Nic nie mów. Nic nie mów. Działaj. Tak. Zapaliła gaz. Postawiła czajnik, otworzyła kredens i wyjęła zastawę, z lodówki wzięła mleko. Nic nie myśl. Nic nie mów. Działaj. Max siedział w milczeniu, zgarbiony na drewnianym krześle. Przypatrywał się jej. Ogarnął ją dziwny spokój i poczucie nierzeczywistości, tak jakby lunatykowała, nietykalna, nieosiągalna. Pokroiła chleb, pomidory i ser, znalazła ciasto z owocami, które dostała od
kogoś w dniu, gdy się tutaj sprowadziła. W czajniku bulgotało. Myślała, że kiedy Max zje i wypije herbatę, dojdzie do siebie i uświadomi sobie, gdzie jest. Potem wszystko już się ułoży. Zawiezie go do domu i upewni się, że nic mu nie jest. Zaopiekuje się jak dzieckiem. – Proszę, chodź i zjedz – powiedziała. Czekała, aż to zrobi, czekała, aż wszystko wróci do normalności. Patrzyła. Max też patrzył. Była jak Lizzie. Jej dłonie kroiły chleb. Łapały uchwyt czajnika. I oczy. Jak Lizzie. Wiedział, że nie jest Lizzie, ale czuł się zbyt wyczerpany, by poradzić sobie z zamętem w myślach. Coś zdawało się miotać nim raz w jedną, raz w drugą stronę. Lizzie, nie Lizzie, Lizzie żywa, Lizzie nieżywa. Lizzie-Jane, Jane-Lizzie. Co chwilę rozglądał się wokół i zastanawiał, dlaczego jest w tym nieznanym domu, o pokojach o wiele mniejszych niż ten jedyny, który znał. Dom był ciemniejszy, z większą ilością przedmiotów, książek, mebli i dziwnych obrazów. Potem sobie przypomniał. W głowie mu się rozjaśniło, czuł się, jakby jego umysł przepłukiwała lodowata, zimna woda. Cel stawał się wyraźny i oczywisty. Był tak zmęczony, że chciał położyć się na podłodze i zasnąć. Zasnąć na zawsze. W żaden inny sposób nie mógł być z Lizzie. Potem ją zobaczył, taką, jaką oglądał ostatni raz; oczy miała otwarte szeroko, niewidzące, wyraz twarzy nieodgadniony. Odchodziła od niego, spoglądając w jakiś inny, ciemny, pusty i cichy świat. Kiedy Nina umarła, nie było go przy niej. Leżała w szpitalu, ukryta pod maskami i tubami, przyczepiona do maszyn, żółta, chuda i brzydka, postarzała o sto lat. Ból zmienił jej życie w cierpienie, wyzierał z niej. Spał, niezdolny do tego, by czuwać przy jej łóżku, przerażony momentem jej śmierci. Gdy przyszedł zobaczyć żonę, stała się już kimś innym, woskowym i nieruchomym, leżała w kaplicy pachnącej dziwnie, mdłą wonią sztucznych kwiatów, maskujących aseptyczność szpitalnej śmierci. Nie spodziewał się, że będzie patrzył, jak umiera mu kolejna żona, ta, która zjawiła się niczym cud i była kochana łapczywie i desperacko. Uniósł wzrok. Na stole stał dzbanek do herbaty i talerz z jedzeniem. Gotowały się w nim wściekłość i nienawiść, które go przerażały. Nie zaznał dotąd takich silnych emocji. Dominowała w nim potrzeba zadośćuczynienia. Jane wytarła dłonie w ręcznik. Rude włosy utworzyły aureolę wokół twarzy. Suknię wieńczył śmiechu warty biały kołnierzyk, symbol wszystkiego, co musiał zniszczyć. Nie wierzył w żadną z tych rzeczy, w które ona wierzyła, a mimo to miały straszliwą moc. – Kogo masz? – zapytał. Wzdrygnęła się na dźwięk jego głosu. Był zadowolony, że ją wystraszył. – Masz matkę… Kogo jeszcze? Brata, siostrę, kochanka?
– Jestem jedynaczką. Mój ociec umarł dziesięć lat temu. – Cierpiał? – Ja… Ja nie wiem. Miał wylew… Czemu pytasz? – Chcę, żebyś to poczuła. Dlaczego nie? – Myślisz, że nie czułam? Codziennie ludzie cierpią tak jak Lizzie, a ci, co zostają, czują to samo co ty. Max wstał i podszedł do niej. Widział jasną skórę i czerwone włosy. Szczupłą grdykę nad białym kołnierzykiem. Uniósł ręce do góry. – Wiem, co chcesz mi zrobić – powiedziała Jane. – Ale czy Lizzie chciałaby, żebym umarła? – Nie mów nic o Lizzie. – Dlaczego? To wszystko jest z nią związane. Nie wierzę, żeby się cieszyła z mojej śmierci, bo ona umarła. Przepuść mnie. Zawahał się. Chciał ją zabić za coś innego. Chciał wiedzieć, jak to jest: ściskać dłońmi jej szyję. Zawsze łatwo się denerwował, straszył ludzi napadami szału. Nina uciekała wtedy z domu. Tylko na Lizzie nie robiły one wrażenia. Lizzie po prostu się śmiała. Ale on nigdy nie był na nią zły, tylko na rzeczy wokół niej, rzeczy, które musiał zrobić sam. A jej śmiech wystarczał. Pozwolił Jane Fitzroy przejść obok. Nie dotknął jej. Usiadła przy kuchennym stole. Pomyślał, że wygląda na delikatną i bardzo młodą. Jak dziecko. Tylko dziecko byłoby takie naiwne. Co ona może w ogóle wiedzieć? – Wypiję filiżankę herbaty – oznajmił. Sięgnęła po dzbanek. – A potem pójdziesz do domu? – Nie. Wybuchnęła płaczem.
15 Edwina
Sleightholme nie powiedziała nic,
kiedy oskarżono ją o uprowadzenie Amy Sudden. Milczała, potwierdziła tylko imię i nazwisko. Wysiedli ze śmigłowca. Serrailler ledwie na nią spojrzał. Tego właśnie chciał. Chciał ją przesłuchać, wyciągnąć z niej prawdę o Davidzie Angusie. Nie wolno mu teraz z nią rozmawiać. To nie jego rewir ani nie jego sprawa. Mógł tylko złożyć formalny wniosek o umożliwienie rozmowy ze Sleightholme w jakimś późniejszym terminie, gdy będzie już prowadzone postępowanie w związku z wydarzeniami w Yorkshire. – Chciałbym, żebyś został jeszcze jeden dzień – oznajmił Jim Chapman. Jedli kanapki z bekonem, które przyniósł im do pokoju jakiś litościwy detektyw. Cała komenda była na nogach, zaaferowana tym, co się wydarzyło, podekscytowana aresztowaniem kobiety. Simon pokręcił głową, gryząc bekon. – Nic mi nie jest. Tak mówią w szpitalu. – Czujesz się tak dobrze, żeby prowadzić przez trzysta kilometrów? – Tak. – Wspaniale, co? Spojrzeli na siebie ze zrozumieniem. – Nic już tego nie zepsuje – stwierdził Serrailler. – Nawet siedzenie na wąskiej skalnej półeczce w połowie klifu podczas sztormu. Ale muszę wracać. Chcę jeszcze raz zająć się aktami sprawy Davida Angusa. – To ona. – Jim Chapman ugryzł wielki kęs. W całym pokoju zapachniało przyprawami. – Wiem. Ale trzeba to udowodnić. Nie będzie współpracować. Chapman otarł usta i wypił łyk herbaty. – Ależ to zaskoczy psychiatrów. – Mnie samemu nie mieści się w głowie. To przeczy wszystkiemu, co wiemy. – Nie całkiem. Przypomnij sobie Rose West. Albo Myrę Hindley. – Hindley nie robiła tego sama z siebie, wciągnął ją Ian Brady. Tak, była zdeprawowana, ale czy zrobiłaby to sama? Tak samo było z West. – Co ich popycha do działania? Dobry Boże. Kiedy wracaliśmy, myślałem o swoim wnuku… Widziałem jego buzię. To przeczy wszelkim wyobrażeniom. Simonie, co z niej za kobieta? Dotarł do domu tuż po północy, na automatycznej sekretarce migotało światełko. Wiadomość z pralni, garnitur jest już gotów do odbioru. Pozostałe trzy osoby niczego nie nagrały.
Stał w ciemnościach w swojej podłużnej, chłodnej pracowni. Księżyc był w nowiu, na niebie za domami błyszczały gwiazdy. Przypominały o geniuszu Samuela Parkera, artysty, którego najbardziej podziwiał. Później pomyślał o Dianie Mason. W zeszłym roku niepokoiła go głuchymi telefonami, teraz nie dawała znaku już od miesięcy. Najprawdopodobniej znalazła innego mężczyznę i nowe życie, a jego wymazała z pamięci. Przynajmniej żywił taką nadzieję. Położył się do łóżka wyczerpany. Do jego snu wdarł się huk morza uderzającego o skały i szurgot opon na szosie, w majakach niepokoiła go też wszechogarniająca wizja szczupłej, zagadkowej twarzy Edwiny Sleightholme, jej buntowniczych oczu, a także obraz żółtego śmigłowca ratowników, zbliżającego się i oddalającego. Helikopter chwiał się w jego śnie, przyprawiając o zawrót głowy. Aż do piątej Simon słyszał, jak zegar katedry wybija kolejne godziny. Wreszcie przewrócił się na drugi bok i spał twardo aż do ósmej. – Szefie, słyszeliśmy, co się stało. Ma pan coś? Detektyw sierżant Nathan Coates czekał już na Serraillera. – Na pana biurku są akta sprawy Angusa. Wysłałem… – Mógłbym się założyć, że o tym pomyślałeś. Przynieś mi kawy z knajpy za rogiem, no i zjadłbym kanapkę z jajkiem i bekonem. Podszedł do biurka zawalonego papierami. Nathan niechętnie odwrócił się i ruszył do pobliskiej kafejki, prowadzonej przez cypryjskiego Greka. Zmieniła życie komisariatu policji w Lafferton, budząc wieczną nienawiść miejscowej kantyny. Serrailler przewertował akta, włączył komputer i do powrotu Coatesa przejrzał jeszcze kilka tuzinów e-maili. Uniósł wieko kubka z espresso, wciągnął ostry zapach świeżej kawy. Teraz wziął się do szybkiego przeglądania akt sprawy Davida Angusa. Nathan czekał. Simon czuł, że Coatesa wręcz rozpierają entuzjazm i pytania. Starszy detektyw inspektor uniósł wzrok, spojrzał na sierżanta. – Rozumiem, że aż kłębi się tutaj od plotek i domysłów. – O, to prawda. Szefie, zaraz do tego przejdziemy, ale jest jeszcze coś innego. Detektyw sierżant zarumienił się aż po szyję. Simon bał się, że jego podwładny oznajmi teraz, że wyjeżdża z Lafferton, że dostał awans na detektywa inspektora w innej miejscowości i odchodzi w przyszłym tygodniu. Nathan był pełen entuzjazmu, ambicji i ciężko pracował. Mógł szybko zrobić karierę. Starszy detektyw inspektor nie chciał go wypuścić, ale wiedział, że musi. Czekał więc. – Nikomu jeszcze o tym nie mówiłem… Jeszcze. Chcieliśmy powiedzieć panu pierwszemu. Ciekawe, gdzie? Na północ? Do Londynu? – Ja i Em będziemy mieli dziecko. Twarz Nathana miała teraz kolor tylko nieco jaśniejszy od pomidora. Simon westchnął z
ulgi i radości. Tuż przed lunchem Serrailler zwołał zespół pracujący przy sprawie Angusa. – Nie będzie łatwo – ostrzegł, spoglądając na policjantów. Musiał uderzyć we właściwy ton, stłumić nadmierny optymizm i jednocześnie zaznaczyć, że praktycznie jest pewien, że złapali sprawcę. – Sleightholme się nie przyzna, prawie nic nie mówi. Oczywiście, przycisną ją funkcjonariusze z północy, bo Amy Sudden była w bagażniku jej samochodu. Ale i tam, i tu chodzi o uzyskanie mocnych dowodów w sprawie chłopców. To będzie wymagało od nas ogromnego wysiłku. Czeka nas ciężka robota. Ale jestem przekonany, że damy radę. – Może się pan mylić, szefie… Ta kobieta może pęknąć i podać nam wszystko na tacy. – Nie widziałeś jej. – Mówią, że jest pan bohaterem, szefie… Jak komandos z SAS. – Dziękuję. To wszystko. Teraz do pracy.
16 Dał
jej odpocząć.
Wyjęła koc i poduszkę, położyła się na sofie w salonie, skulona i wystraszona, a jednak tak wyczerpana, że kilka razy udało jej się zdrzemnąć na dwadzieścia minut. Z zamkniętymi oczami, odwrócona od Maksa, modliła się za nich oboje. Pytała się go, czego od niej chce, co ma nadzieję osiągnąć, trzymając ją tutaj, ale w jego odpowiedziach nie było sensu. Jeżeli Max w ogóle spał, nie pozwolił, aby to zauważyła. Za każdym razem, kiedy na niego spoglądała, siedział wyprostowany na krześle, z otwartymi oczami, czasem spoglądał na nią, czasem tępo gapił się w przestrzeń. Gdy nadszedł świt, przyrządziła śniadanie z tej odrobiny jedzenia, która jeszcze została w lodówce. Max wyszedł do łazienki, ale przedtem zamknął ją w kuchni. Kiedy korzystała z ubikacji, stał pod drzwiami. Było tam okno, wąska szczelina wysoko w ścianie. Nawet nie próbowała jej dosięgnąć. Zapytała, czy mogłaby przeczytać kilka listów i odpowiedzieć na nie. Zgodził się, ale nie potrafiła się skupić. Wreszcie zrobiła kawę, wlała do niej ostatnie krople mleka i po prostu usiadła, jak on, nic nie robiąc i nic nie mówiąc. Straciła poczucie czasu. W porze, która jej zdawała się późnym rankiem, Max zasnął, osunął się lekko na bok krzesła. Nie zamierzał spać, wiedziała o tym – po prostu zmęczenie okazało się silniejsze. Czekała. Patrzyła. Spał. Pod oczami miał ciemne sińce. Zrobiło jej się żal, współczuła mu nieszczęścia, które doprowadziło do szaleństwa, bolała nad tym wszystkim, co się właśnie działo. Teraz jednak musiała coś z tym zrobić. Minęło kolejnych dziesięć minut, poruszyła się powoli. Wstała. Max nadal spał. Ostrożnie stawiając kroki, przemierzyła salon i podeszła do drzwi. Bała się, że klamka narobi hałasu albo zamek trzaśnie, gdy będzie otwierać go powolutku. Rozejrzała się. Max nawet nie drgnął. Weszła do holu. Zawahała się. Teraz pozostawało tylko zręcznie przedostać się do drzwi wejściowych, otworzyć je i uciec. Wyliczyła, ile kroków musi zrobić, wyobrażała sobie, jak przekręcić klucz. Drżała, serce waliło jej w piersi. Ale chciała się wydostać. Musiała. Poruszyła się. Wcale nie spał. A może w jakiś sposób obudziła go cisza panująca w pokoju. A może jakiś cichutki odgłos. Kiedy Jane stawiała krok, Max złapał ją od tyłu za gardło i przewrócił na podłogę. Krzyknęła, potem jeszcze raz, nigdy dotąd tak nie krzyczała. – Przestań. Zamknij się. Zamknij się. Czuła dłonie Jamesona na twarzy, jego ciężar ją przygniatał. Przeraziła się, że w wybuchu wściekłości, wyczerpania i frustracji Max zgwałci ją, oszalały z gniewu i nienawiści. A to była jedna z rzeczy, których najbardziej się bała. Uniosła nogę, żeby kopnąć go w krocze, ale
Max był dużym, mocnym mężczyzną, teraz podobnym do szarżującego byka. Unieruchomił ją. – Nie wyjdziesz! – krzyknął jej prosto do ucha. – Nie rób tego więcej. Nie wyjdziesz stąd. Zdjął jej dłoń z ust, tak że zdołała krzyknąć jeszcze raz, wydając z siebie udręczony, zwierzęcy wrzask.
17 Szefie, mogę? – Wejdź, Nathan. – Mieliśmy telefon, kilka minut temu… Domek przy Cathedral Close… Ogrodnik słyszał krzyki. Pojechali tam mundurowi, uważają, że ktoś tam kogoś przetrzymuje. – Zakładnika? Jakoś trudno mi uwierzyć. – Też tak sobie pomyślałem. Ale już tam jadą. To pański teren, stwierdziłem, że może ma pan jakieś informacje. – Nie. Raczej nikt nie bierze zakładników w tym naszym miłym, cichym, leśnym zakątku. Jesteś pewien, że to warte zachodu? – Nie, ale… – Nie, ale pomyślałeś sobie, że przydałoby się odetchnąć świeżym powietrzem i oderwać od papierów. – Czemu pan tak uważa? – Jedź z Jenny Lyle. – No, to między nami mówiąc, razem tak wystraszymy porywacza – kimkolwiek jest – że zaraz się podda… Moja gęba, a jej… – Spadaj – powiedział Serrailler wesoło. Wolał nie myśleć o olbrzymim tyłku detektyw Lyle i jej potężnych ramionach. Wziął kolejną teczkę. Zadzwonił do Jima Chapmana, że jest gotów przesłuchać Edwinę Sleightholme, kiedy tylko mu na to pozwolą. Nie mógł już dłużej czekać. Nathan miał wrażenie, że olbrzymie cielsko Jenny Lyle zaraz go zmiażdży. Lubił ją, bo mimo tuszy była dobrym detektywem, umiała wyczuć, gdy coś nie grało, nawet jeśli pozornie wszystko zdawało się w porządku. No i mógł jej oznajmić swoją nowinę. – A kto jest ojcem? – roześmiała się. – Bardzo zabawne. – Nathan uderzył dłonią w kierownicę. – Planowane to dziecko, prawda? – Tak, teraz będziemy musieli poszukać większego mieszkania. – Dzieci nie są duże. – A widziałaś te ich wszystkie szpargały? Siostra Em urodziła w zeszłym roku. Ledwie dało się przejść przez drzwi, wszędzie te wózki, głębokie, spacerowe, nosidełka, kosze, kojce, kojce podróżne, wielkie bele pieluszek. Uuuch. Chyba zmieniłem zdanie. Skręcili w Cathedral Close. – Śmiesznie tutaj mieszkać – stwierdziła Jenny, gramoląc się z niewielkiego samochodu.
– Starszy detektyw inspektor jakoś daje sobie radę. – Tu jest zupełnie jak w innym świecie… W innej epoce. – Ale ładnie. – Przez ten zegar dostaję świra. Szli akurat wzdłuż rzędu domów, kiedy zegar na wieży wybił połowę godziny. Wóz patrolowy stał zaparkowany kilka metrów dalej. – To tutaj. Dom kantora. – Kto to jest kantor? – Pojęcia nie mam. Z bocznej furtki wyłonił się mundurowy policjant i przywitał ich. Ruszyli za nim. Obeszli duży georgiański dom ścieżką obok trejażu, na którym wiły się pędy winogrona i wiciokrzewu. – No dobra… Ogrodnik mówi, że jeden z księży mieszka w czymś, co nazywają domkiem ogrodnika, tyle że to raczej taki kamienny bungalow, tam na końcu. To pastor Jane Fitzroy, wprowadziła się niedawno… Ogrodnik pracował przy rabatkach, obok domu, ale musiał zabrać taczkę kompostu do kosza i wtedy usłyszał krzyk… Mówił, że to był krzyk przerażenia, który jego samego wystraszył prawie na śmierć. Poszedł do domku i zapukał, ale nic nie usłyszał, tylko jakiś taki gardłowy pomruk. Nie odezwał się, trochę spanikował… Zapukał jeszcze raz, a potem uciekł i zadzwonił po nas. Akurat Kelly Strong i ja byliśmy niedaleko kanału, przyjechaliśmy natychmist i poszliśmy tam. Nic, cisza. Dopiero jak zaczęliśmy pukać i krzyczeć, odezwał się męski głos, krzyknął na nas. Zawołałem przez otwór na listy… Nic nie mogłem dojrzeć, bo po drugiej stronie są paski filcu, ale facet był w holu. Powiedział, że mamy się wynosić do diabła. – Kto to jest? – Nie wiem. – Jasna cholera. Czego chce? – Nie wiem. – Mógł być naćpany, włam mu się nie udał… A jak on mówił? – Ładny głos wykształconego człowieka. Nathan spojrzał na budynek. Skromny. Cichy. Ładnie położony. Nie miałby nic przeciwko zamieszkaniu w głębi takiego ogrodu, wśród zieleni i kwiatów. Pomyślał o dziecku dorastającym w takim otoczeniu. Dom wyglądał na pusty, wymarły, zasłony były zaciągnięte, nie widać żadnego ruchu. Ale w środku coś się stało albo coś się działo. Mogła tam leżeć ofiara morderstwa. – Poczekajcie tutaj. Podejdę do drzwi. Dwójka konstabli oraz Jenny Lyle stanęli tam, gdzie im kazał. Coates ruszył ścieżką. Cisza była tak przejmująca, że aż przerażała. Przypomniał sobie Freyę Graffham leżącą na podłodze salonu. Uniósł kołatkę, zastukał raz i drugi, niezbyt głośno, tak jak zapukałby zwykły gość. Cisza. Zapukał raz jeszcze, podniósł klapkę otworu na listy i przyłożył ucho. Bardzo chciał
usłyszeć jakikolwiek dźwięk, jakiś odgłos życia. Cisza. Zapukał jeszcze raz, a kiedy się odwracał, zza drugiej strony drzwi dobiegł go męski głos. – Idź stąd. – Tu detektyw sierżant Nathan Coates, policja Lafferton. – Idź stąd. – Chciałbym zamienić z panem kilka słów. – Proszę. – Tylko tak, żeby się upewnić, że wszystko jest w porządku. Cisza. – Mieliśmy doniesienie o dziwnych odgłosach. Jestem pewien, że to nic takiego. Proszę jednak otworzyć drzwi… – Idź stąd! Jak zapukasz jeszcze raz albo coś w tym stylu, to ją zabiję, rozumiesz? Potwierdź, że słyszałeś to, co powiedziałem. Cisza. – Ja… słyszałem. – Potwierdź, że zrozumiałeś. – Zrozumiałem. – Już mówiłem, mogę ją zabić. Mam nóż, bardzo duży, bardzo ostry nóż kuchenny i poderżnę jej gardło, jeśli stąd nie pójdziesz. Nathan wycofał się spod drzwi, odwrócił i pobiegł do ogrodu, gdzie czekała reszta policjantów. – Musimy wydostać się z zasięgu jego słuchu, chodźcie. Poszli za nim pod frontową ścianę głównego budynku. – On ma nóż… i jest z nim jakaś kobieta. – Jest pan pewien, sierżancie? – Tak. A nawet gdybym nie był pewien na sto procent, nie można tego zlekceważyć. Potrzebujemy wsparcia. Zaczął wciskać klawisze komórki. Piętnaście minut później uliczkę zastawiły wozy policyjne. Akcją dowodził inspektor policji Lafferton. Simon Serrailler przygotowywał się do prowadzenia negocjacji. Reszta czekała na miejscu. – Macie to robić spokojnie – mówił dowódca – i miejmy nadzieję, że załatwimy sprawę szybko. Nie mamy pojęcia, czego chce ten człowiek albo co ma nadzieję osiągnąć, nie wiemy, czy jest pod wpływem narkotyków lub alkoholu. Prawdopodobnie nie ma broni palnej. Wiemy, że przetrzymuje kobietę, ale nie wiemy, czy jest tam jeszcze ktoś. Na tym etapie nie potrzebujemy krótkofalówek ani okablowania. Będziemy się trzymać z tyłu i będziemy cicho. Idź, Simonie, miejmy nadzieję, że będzie po wszystkim, zanim się w ogóle zacznie.
Serrailler powoli ruszył w stronę domku. Było spokojne, ciepłe i słoneczne popołudnie. Słyszał, jak wokół wiciokrzewu i róż brzęczą owady. Na trejażu siedziały motyle. Kontrast między tym wszystkim a wietrznym, ponurym popołudniem w Yorkshire z ciężkimi chmurami, zwisającymi nad morzem, był ogromny. A jednak Simon, podobnie jak tam, czuł, że trafił w sam środek zdarzeń. Był bardzo czujny. Ukończył kiedyś kurs dla negocjatorów. Zafascynowały go rzeczy, których się dowiedział na tygodniowym, intensywnym szkoleniu. Od tamtej pory chciał, żeby wezwano go do jakiejś poważnej sytuacji, by mógł wypróbować nowe umiejętności. Dzisiejsze ćwiczenie zdawało się rutyną, czymś wręcz swojskim. Domek był cichy, skąpany w słońcu. Kotary zaciągnięto. Nic się nie ruszało. Niczego nie dostrzegał. Miał złe przeczucia. Żaden budynek, w którym mieszkają ludzie, nie jest taki cichy. Pozostali policjanci czekali, wpatrzeni w niego. Ktoś wychylił się z okna dużego domu obok. Słyszał zniekształcone głosy z walkie-talkie. Stanął pod drzwiami wejściowymi i zapukał, nagle i głośno, tak aby zaskoczyć tego, kto był w środku. Wydało mu się, że słyszy leciutkie skrobnięcie, ale wtedy z krzaka obok poderwał się kos i pofrunął przez ogród. Ptak wydał ostrzegawczy krzyk, przy okazji zagłuszył wszystko, co mogło dobiegać z wnętrza. Simon uniósł klapkę otworu na listy. Po drugiej stronie wisiała zasłona z materiału i niczego nie zobaczył. – Policja! Jeśli jesteś w środku i słyszysz mnie, proszę, odezwij się. Chciałbym z tobą porozmawiać. Czekał. Cisza. – Chciałbym z tobą porozmawiać. Powiedz mi, kim jesteś. Cisza stała się tak gęsta, tak absolutna, że Serrailler prawie postanowił odwrócić się do swoich ludzi i dać znak, by podeszli z taranem do wyłamywania drzwi. Jeśli ktokolwiek był wewnątrz domku, na pewno już nie żył. Kos śpiewał na krzaku bzu. – Czego chcesz? Niski głos dochodził z odległości kilku centymetrów po drugiej stronie klapki otworu na listy. – Starszy detektyw inspektor Serrailler. Chciałbym się dowiedzieć, kto tu jest. Czy możesz otworzyć drzwi, żebym zobaczył, czy wszystko jest w porządku? – Nie. – W takim razie może mi powiesz, jak się nazywasz? Jeśli coś się stało, spróbuję pomóc. – Nic się nie stało. – Jak się nazywasz? Cisza. – Musisz tak krzyczeć? – zabrzmiało pytanie. – Jeśli mnie dobrze słyszysz, to nie, nie muszę.
– Podejdź do okna. – Którego? – Od frontu. Ona śpi. – Kto śpi? Możesz mi powiedzieć, kim jesteś i kto jeszcze jest w domu oprócz ciebie? Mieszka tu pastor Jane Fitzroy. Czy jest tam z tobą? Usłyszał kroki, oddalały się szybko. Serrailler czekał. Potem dał ekipie znak, że nawiązał kontakt, i podszedł do okna. Kotary były zasunięte i przez chwilę nic się nie działo, żadnego dźwięku ani ruchu. Potem ktoś uchylił jedno z okien. – Nie próbuj wtargnąć do środka. – Nie. – Zostań tam, gdzie jesteś. – Stoję pod oknem. Nie mam zamiaru próbować wejść do domu. Chcę tylko z tobą porozmawiać. Naprawdę, bardzo by mi pomogło, gdybym wiedział, z kim rozmawiam. Chwila przerwy. – Mówiłeś, że jak się nazywasz? – Starszy detektyw inspektor Serrailler. – Kto cię tu wezwał? – Ktoś do nas zadzwonił i powiedział, że słyszał krzyki. – Nic jej nie jest. Mówiłem już. Ona śpi. – Kto śpi? Możesz mi to powiedzieć? – Nic jej nie jest. – A tobie? – Jest. Mnie jest. – Co się stało? – Lizzie. – Czy to Lizzie jest tam z tobą? – Lizzie nie żyje. – Rozumiem. Możesz mi powiedzieć, kto jest z tobą? – Dlaczego? – Muszę wiedzieć, czy wszystko w porządku. Czy to panna Fitzroy? Czy z nią wszystko w porządku? – Wszystko w porządku. – Dlaczego nie powiesz mi, jak się nazywasz? Jestem Simon, a ty… – Nie jestem imbecylem, już mi podałeś swoje imię, nie mów do mnie tak jak teraz, do jasnej cholery. – Próbuję nakłonić cię, żebyś powiedział mi, jak się nazywasz, to wszystko. – Dobra, dobra. Max. Max, Max, Max, Max, Max, Max, Max… Cholera. Max! – Dzięki, Max.
– Max Jameson. Przez chwilę głos zabrzmiał tak, jakby mężczyzna czuł się zmęczony. Zmęczony na tyle, żeby się poddać? Mógł mieć już dosyć. – Wszystko w porządku, Max… Czy jest jakiś powód, że nie chcesz mnie wpuścić do środka? – Ona śpi. – Kto to jest? – Ona. Nie chcę jej przeszkadzać. – W porządku. Nie musimy jej przeszkadzać. Upewnię się tylko, że nic jej nie jest, że wam obojgu nic nie jest, i damy jej spać. – Z nią wszystko w porządku. Ale nie z Lizzie. Lizzie nie żyje, ale z tą tutaj wszystko w porządku. – Max, opowiedz mi o Lizie. – Lizzie. Wypowiedział jej imię tak, jakby było dla niego obce. – Lizzie – powtórzył. – Dobrze. Opowiedz mi o niej. Dobrze? – Nie żyje. Co tu mówić? Umarła. – Przykro mi. – Nie, wcale ci nie jest przykro, nie znałeś jej, to jak mogłoby ci być przykro? – Przykro mi, bo wiem, że cierpisz. – Cierpię. – Wiem. Roześmiał się znowu, krótkim, suchym i cichym śmiechem. – Pierdolisz. Nic nie wiesz. – W takim razie opowiedz mi. Ale mężczyzna szybko wyciągnął rękę i zamknął okno. Zza zasłony prawie nic nie było widać. Serrailler czekał. Dom znowu osnuła ta sama straszliwa mgła ciszy. Inspektor stał tak przez dziesięć minut, ale już nic nie usłyszał, nawet najcichszego odgłosu. Podszedł do otworu na listy, otworzył klapkę i zawołał Maksa. Poprosił o odpowiedź, o to, by jeszcze raz podszedł, porozmawiał. Cisza. Wrócił ścieżką między krzakami i drzewami owocowymi. – Szefie? Pokręcił głową. To zabierze jeszcze sporo czasu. Źle ocenił sytuację. Ruszył w stronę ulicy. Policjanci ustawili kordon wokół miejsca zdarzenia, dalej gromadzili się gapie, jak zwykle magiczną mocą przyciągnięci do miejsca, gdzie mogła wydarzyć się katastrofa.
Porozmawiał z dowódcą akcji. Czy sytuacja jest pod kontrolą? Mniej więcej. Czy może się zaostrzyć? Trudno powiedzieć. Nadal nie wiedział, dlaczego ten człowiek przetrzymuje kogoś w domu, czego chce, co ma nadzieję osiągnąć. Jak bardzo jest niebezpieczny? Trudno powiedzieć. To wszystko było takie mgliste, frustrujące, ale w jakiś dziwny sposób tworzyło interesującą sytuację, w którą Simon dał się wciągnąć i której rozwiązanie postanowił znaleźć. Kim był ten człowiek? Kto z nim był? Kim była Lizzie? Czy to Lizzie leżała tam martwa? Czy „śpi” znaczyło „nie żyje”? Działając ostrożnie i z wyczuciem, mógł wydobyć z niego całą prawdę, okruch po okruchu. Chciał poznać tę prawdę. Wiedział, że nie chodziło tu o zwykłe przestępcze użycie przemocy, głupią grę, prowadzoną przez naćpanego idiotę. To nie takie proste. – Myślę, że to jeszcze potrwa, ale poza tym domkiem nie ma żadnego zagrożenia, tyle mogę na razie powiedzieć. On się tam zabarykadował, łatwo będzie go otoczyć i powstrzymać. – W takim razie będziemy trzymać się z tyłu. – Dobrze. Chciałbym się dowiedzieć, czy w ciągu ostatnich kilku tygodni zdarzył się jakiś nagły albo gwałtowny zgon osoby o imieniu Lizzie, przypuszczalnie Lizzie Jameson, ale nie jestem pewien. Wypadek drogowy, samobójstwo… I gdzie jest pastor Jane Fitzroy? Czy przyszła dziś do pracy? Czy ktoś ją widział? – Coś jeszcze? – Nie. – Prosił o coś? – Nie. Tak daleko jeszcze nie dotarliśmy… Nie jestem pewien, czy w ogóle dotrzemy. Nie jestem pewien niczego więcej, ale teraz tam wracam. Miał już kilka minut na przemyślenia. Ale to dziwne, pomyślał Serrailler, tu w głębi ogród jest na wpół dziki, wszystko kwitnie w słońcu, ptaki śpiewają, owady brzęczą, czuć słodki zapach. Jakie dziwne. W środku tego wszystkiego stoi ten mały, cichy kamienny domek, a w nim… Co? – Max? – zawołał. Potem uniósł klapkę otworu na listy i zawołał głośniej: – Max? Odpowiesz? Kiedy tak przycupnął, słońce oświetliło mu plecy i ogrzało je.
18 Znowu zasnęła. Jak może spać? Żeby zasnąć, trzeba czuć się bezpiecznie, a ona pomyślała, że chyba nigdy w życiu nie czuła się mniej bezpiecznie. Może w jakiś dziwny sposób wierzyła, że Max nie zrobi jej krzywdy – po prostu dlatego, że chociaż z rozpaczy i oszołomienia nie był sobą, to już nie przepełniała go wściekłość. Okrył ją kocem. Wyprostowała nogi i ramiona, aby ulżyć zdrętwiałym mięśniom, potem obróciła się na drugi bok. Zasłony wciąż były zasunięte, ale za nimi świeciło słońce, wypełniając pokój przytłumionym, miodowym światłem. Promienie słońca padły na coś błyszczącego. Jane usiadła. Były to trzy noże, starannie ułożone na stoliku do kawy, dwa duże noże kuchenne i jeden mały, nowy nóż do obierania owoców, który kupiła kilka dni temu. Słońce odbijało się od metalu. Max siedział na krześle obok łóżka, obserwował ją. – Nie dotykaj ich – powiedział. Poczuła, że robi się jej słabo. Spała sobie, niewinnie, ufnie. Jak długo? A on położył obok niej te trzy noże. – Co…? – Gardło miała ściśnięte ze strachu. – Co się stało? Dlaczego… Co tu robią te noże? Wstał. Jane skuliła się pod kocem, ale Max nie podszedł do niej, tylko odwrócił się do okna, powoli uniósł róg zasłony i wyjrzał na zewnątrz. Dopiero kiedy Jameson ponownie skierował na nią wzrok, uświadomiła sobie, że przecież miałaby czas złapać jeden z noży. – Właśnie ktoś tam był – oznajmił normalnym głosem, jak w zwykłej, przyjemnej rozmowie. – Ale chyba już sobie poszedł. – Co? Wzruszył ramionami. – Max, ludzie zauważą, że zniknęłam… Przyjdą, żeby mnie szukać. Mam umówione spotkanie w szpitalu, powinnam coś załatwić w biurze diakona. Ludzie będą… – Chyba już to robią. Nie martw się, nie wrócą tu. – Rozmawiałeś z kimś? – Tak. – Z kim? Jeszcze raz wzruszył ramionami. – Nie rozumiem, czego chcesz. Proszę, po prostu powiedz mi, o co tu chodzi. – Wiesz. – O Lizzie… Tak, wiem, ale nie rozumiem, dlaczego trzymanie mnie tutaj miałoby ci
pomóc. Nie mogę sprowadzić Lizzie z powrotem, musisz się z tym pogodzić. Cokolwiek mi zrobisz, nic nie zmieni tego, co się stało. Muszę ci to powiedzieć. Nawet jeśli mnie teraz… zadźgasz jednym z tych noży, nic się nie zmieni. – Nie. – Więc po co to robisz? – Mam porachunki z Bogiem. – Wierzysz w Boga? – Nie. Ale ty wierzysz. – To bez sensu. – Nic nie ma sensu. Śmierć nie ma sensu. To, że Lizzie nie żyje, też nie ma sensu. – Myślisz, że trzymając mnie tutaj, jakoś… Próbuję cię zrozumieć, ale to naprawdę trudne. – Nigdy nie zrozumiesz. Nie potrafisz. – Jak się czujesz? – Co? – Jesteś wściekły i zrozpaczony, to wiem, ale co jeszcze? Czy… Czy myślisz jasno? – O tak. – Bo ja tego nie widzę. – Wiem. Umilkła. Wyglądał tak jakoś szaro, niedbale, wzrok miał tępy. Zdawało się, że przede wszystkim jest zmęczony, a nie rozszalały czy wściekły. Boże, podpowiedz mi właściwe słowa. Ale żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. Jej myśli były białą, błyszczącą i pustą przestrzenią. – Jane, jakim Bogiem jest twój Bóg? Poczuła, że gardło jej się ściska. Nie wiedziała. – Czy to łagodny Jezus? Uzdrowiciel? Pan miłosierny? Kiedy poszliśmy na nabożeństwo w kaplicy i ludzie modlili się za Lizzie, mówili o miłosierdziu i uzdrowieniu, spokoju i łasce, ona powiedziała, że to jej pomogło, ale ja tego nie rozumiałem. Jak to mogło jej pomóc? Pogorszyło się jej i umarła. Umarła straszną śmiercią, wiesz? Wszyscy musimy umrzeć. Nie rozumiem tego. A czy ja rozumiem? – pomyślała Jane. Teraz jej myśli stały się przestrzenią czarną, wirującą i niebezpieczną, już nie tamtą spokojną, piękną pustką. – Nie wiem. Nie udaję, że znam wszystkie odpowiedzi na pytania o życie i śmierć. – Dlaczego? – Jesteś na to zbyt inteligentny, musisz wiedzieć, że nie chcę udawać. Mogę tylko wierzyć. Chodzi o wiarę. I zaufanie. – Lizzie ufała. – Skąd wiesz, że zawiedziono jej zaufanie? Nie wiesz. Jest wiele rodzajów uleczenia.
– Na przykład? – Słuchaj, Max… Jestem zmęczona. Potrzebuję kąpieli i czegoś do jedzenia, trochę świeżego powietrza, podobnie jak ty. Musimy wrócić do normalności. Nie potrafię logicznie myśleć. Nie umiem prowadzić takiej rozmowy pod groźbą noża. To niemożliwe… Będę z tobą rozmawiać, będę się modlić z tobą… Ale nie tak. – To była policja. – Słucham? – Policjant. Rozmawiał ze mą i potem poszedł. – Jeśli policja jest tutaj, to powinieneś przestać. Nie zrobiłeś niczego złego i nawet nie myślę o oskarżaniu ciebie, ale musisz pozwolić mi otworzyć drzwi i wyjść. – Nie. – Mogą się tu włamać. – Odeszli. – Nie. Może się wycofali, ale nie odeszli. To jasne. – Nikt się tu nie włamie. Nie pozwolę na to. – Nie możesz im na to nie pozwolić. No… Pomyśl sam. Uśmiechnął się, a ten uśmiech zmroził ją, bo nie rozjaśnił mu twarzy ani oczu. Może, pomyślała nagle, wcale nie chodzi o Lizzie. Może on nie oszalał z powodu jej śmierci, tylko po prostu był szalony. I niebezpieczny. I zdesperowany. Może… Koło okna dało się słyszeć jakiś dźwięk. Max zeskoczył z krzesła i szybko ruszył w tym kierunku, ale nie uniósł zasłony. Stanął, nasłuchując intensywnie, ale gdy tylko Jane się poruszyła, odwrócił się tak szybko, że zamarła. Spojrzał na noże, potem na nią. – Max? – Męski głos dobiegał z zewnątrz. – Podejdź i porozmawiaj ze mną. Nic ci nie jest? Na dłuższą chwilę wszystko ucichło i się uspokoiło. Promienie słońca wędrowały po małym biurku, dotykając ramki fotografii jej ojca. W kącie, na białej ścianie, rozłożył skrzydła czerwony motyl admirał, kolorowy, drżący w cieple. – Max? Proszę. Proszę… – Jestem. – Otworzysz okno? Zawahał się, potem przekręcił rączkę. – Dziękuję. Możesz odsunąć zasłonę? – Po co? – Łatwiej rozmawiać z kimś, kogo się widzi. – Ja mogę tak rozmawiać. Pauza. – Czy Jane jest z tobą? Max nie odpowiedział.
– Mogę rozmawiać z Jane? – Nie. – Wszystko z nią w porządku? – Bo co? – Max, powiedz, że nic jej nie jest. Proszę. Wiesz dlaczego. – Tak, Jane jest tutaj. – Pozwolisz jej podejść do okna? – Nie. – Jak długo zamierzasz tu stać? Nawet nie wiemy, o co ci chodzi… Jeśli powiesz mi, czego chcesz, może będę mógł coś dla ciebie zrobić. – Jesteś Bogiem? – Nie. – Moja żona nie żyje. Możesz coś z tym zrobić? – Wiesz, że nie mogę. Rozumiem twoją rozpacz, wiem, co… – Wiesz? Co ty, do cholery, wiesz? Znówu krótka przerwa. Potem mężczyzna oznajmił: – Ja wiem, jak to jest, kiedy umiera ktoś, kogo kochasz. Jestem istotą ludzką, coś takiego mi się zdarzyło, i wiem, jak to jest. – Twoja żona? – Nie, ale to chyba nie robi różnicy, prawda? Max odwrócił się, żeby spojrzeć na Jane. – Nie – powiedziała. – Ona mówi… – Co to było? Nie za dobrze cię słyszę, możesz podejść bliżej okna? – Nie. Powiedziała, że nie. – Kto? Jane? Max czekał. – Chcesz z kimś porozmawiać? – Myślałem, że rozmawiam. – Mogę załatwić ci prawnika, jeśli… Max zaśmiał się tym śmiechem, który Simon już słyszał. – No dobrze, po prostu powiedz mi, jeśli to wiesz, dlaczego tu jesteś i czemu trzymasz Jane? Możesz mi to powiedzieć? Musi być jakiś powód. Inteligentni ludzie nie robią takich rzeczy ot tak. Czego chcesz? Max, pomożemy ci tak, jak tylko będziemy mogli, ale nikt z nas nie przywrócić życia twojej żonie. Ani Jane, ani ja. Nikt. Wiesz o tym, prawda? – Bóg może. – Wierzysz w to? – Nie.
– A kto wierzy? Jane? – Nie wiem… Nie. Może. Powinna wierzyć? – Wątpię. Spałeś w ogóle? – Nie. Nie wiem. – Nie potrafisz jasno myśleć, jesteś zmęczony. Dlaczego nie wyjdziesz? Zawieziemy cię do domu, żebyś się wyspał… Im dłużej tu będziesz, tym gorzej będą wyglądać sprawy. – Nic nie może być gorzej. – Chyba rozumiesz, że sam pogarszasz sprawę, prawda? – Nie wiem. – Pozwól mi na siebie popatrzyć. – Dlaczego? – Będzie mi łatwiej z tobą rozmawiać. Może tobie też łatwiej będzie rozmawiać ze mną, jeśli się zobaczymy. Max się nie poruszył. – Masz co jeść? – Coś jedliśmy. – W domu jest jedzenie? Mleko, herbata… Jakieś inne rzeczy? – Nie wiem. – Mogę coś przynieść, jeśli mi powiesz, dlaczego tam jesteś. Pomóż mi, Max… Nie mogę zrozumieć, co się dzieje, po prostu mi pomóż. Max zamknął okno. Jane siedziała skulona na sofie, ze spuszczonym wzrokiem. Patrzył na nią. Wcześniej myślał, że jest taka jak Lizzie, ale teraz widział, że jednak nie. Była młodsza. Drobniejsza. Włosy i oczy miała w innym kolorze, skórę jaśniejszą. Wyglądała inaczej. Nosiła ubranie, którego Lizzie by nie włożyła. Nie przypominała Lizzie. To nie Lizzie. Siedział obok niej na sofie, a ona kuliła się, żeby być dalej od niego. – Lizzie – powiedział. – Nie. – Chcę ci coś powiedzieć. – Co? – W jej głosie usłyszał zmęczenie, był wyprany z emocji. Nie chciała go słuchać. – To, że nie mam po co żyć. To, że Lizzie była wszystkim, a teraz nie ma nic. Nic nie ma sensu. Nie mam celu. Wszystkim, co miałem, była Lizzie. Wszystko, co robiłem, robiłem dla Lizzie. W związku z Lizzie. Istniałem w związku z Lizzie. Więc, co teraz? – Teraz jest wszystko inne, co jest poza Lizzie… Co Lizzie chciałaby, żebyś zrobił? – Nienawidzę, jak ludzie uważają, że wiedzą, czego chcieliby zmarli. „Właśnie tego by chciała…” Skąd o tym, kurwa, wiedzą? Jeśli to nie są rzeczy, o których zmarli sami mówili, to nie wiedzą. To taki sposób na to, żeby z czystym sumieniem zrobić to, czego sami chcą. – Czasem tak. Nie chcemy odwołać przyjęcia i mówimy…
– „…to jest coś, czego ona by chciała” – powiedzieli jednocześnie. Max uśmiechnął się. – Nie znałam Lizzie. A… A gdybyś ty umarł, czy ona odwróciłaby się plecami do życia? – Boże, nie. Lizzie była samym życiem. Dopóki… Życie i Lizzie przenikały się nawzajem. – No więc? – Nie jestem Lizzie. Ja nigdy specjalnie nie dbałem o życie. A kiedy zjawiła się Lizzie, dbałem o nią. O nic więcej. – Jeśli to prawda, a nie wiem, czy to prawda, i tak nie daje ci to prawa do odrzucenia reszty twojego życia. Jest jeszcze tyle rzeczy… Na pewno jesteś jej winien to, by czerpać z życia pełnymi garściami. – Lubisz to, tę cholerną koloratkę? – Muszę iść do łazienki. – Idź. – Wstał. – Jestem bardzo, bardzo zmęczona. Nie możesz już przestać, nie możesz po prostu odejść? Proszę. Po prostu idź. Nikt ci nic nie zrobi. – Idź do łazienki. Bolały ją nogi, ćmiło w głowie. Nie potrafiła już myśleć logicznie. Pomysły przychodziły do głowy w przypadkowy sposób i znikały. Chciało jej się płakać. I krzyczeć. Weszła do łazienki, zamknęła drzwi na klucz. Opłukała twarz, wsadziła dłonie pod zimną wodę. Modliła się, choć mogła tylko polecić siebie Bogu. Siebie i Maksa. Przypomniała sobie, że powinna pomodlić się jeszcze za Maksa. Przynajmniej jest uwięziona we własnym domu. Mogła jeść, pić, opłukać się tak jak teraz, umyć się, spać. Nie stała jej się żadna krzywda. Ale mimo to tak źle się czuła, jak więc musieli się czuć ludzie trzymani w jakichś okropnych miejscach? W ciemności, chłodzie, przerażeniu, bez jedzenia, we własnych odchodach, całymi dniami, tygodniami, miesiącami. Jak to musiało wyglądać? Znowu opłukała twarz, wypiła trochę wody. Przesunęła dłońmi po włosach. Wyjść stąd. Max złapał Jane i obrócił, ramieniem objął szyję. Słyszała głosy dochodzące z zewnątrz. Zaciągnął ją do salonu, do okna, wolną ręką odsunął zasłonę, drugą nie rozluźniał chwytu. Przez chwilę widziała jakąś męską twarz po drugiej stronie szyby. Potem uświadomiła sobie, że Max trzyma jeden z noży blisko jej twarzy. Odbijało się w nim słońce. Zamknęła oczy i modliła się rozpaczliwie, czuła pot spływający po szyi. – Patrz – krzyczał Max – widzisz? Mówiłem ci, co się stanie, jeśli spróbujesz wejść. Patrz! Mężczyzna pod drugiej stronie okna i inni, stojący w pewnej odległości za nim, widzieli ich oboje tylko przez kilka sekund, potem Jameson opuścił zasłonę. Chwilę później zdjął ramię z szyi kobiety i cisnął nóż do kominka. Pod Jane ugięły się nogi, na wpół upadła na sofę. Max klęczał na podłodze, twarz ukrył w oparciu krzesła, szlochał.
Gdyby nie była tak sparaliżowana strachem i szokiem, gdyby mogła wydobyć z siebie słowa, może skorzystałaby z okazji, żeby wstać, skoczyć do okna i wydostać się na zewnątrz, zanim porywacz zdoła ją zatrzymać. Ale nie potrafiła nic zrobić. Po prostu siedziała, trzęsła się, wciągane powietrze raniło piersi, serce waliło jak młot, czuła pulsowanie w uszach i w głowie. Trwali tak przez długi czas, potem wszystko ucichło. Oboje wyglądali, jakby zamarli w dziwnym stanie zawieszenia i spokoju, jak gdyby dzielili coś nieuchwytnego, niewypowiedzianego – ale bardzo realnego i ważnego. Po chwili znowu usłyszeli głosy. – Max? Słyszysz mnie? Powiedz, czy mnie słyszysz, powiedz, czy nic się wam nie stało. Max powoli uniósł głowę. – Powiedz mu – odezwał się takim głosem, jakby właśnie ukończył maraton i ledwie mógł złapać oddech. – Wstań, podejdź do okna. Jane zawahała się. – Nie tknę cię. Zaufaj mu, pomyślała, jemu chodzi o ufność. Tyle że ja mu nie ufam. Poruszyła się. Wstała. Max nie patrzył na nią. Podeszła nieśmiało do okna i odsunęła zasłonę. Na zewnątrz stał wysoki mężczyzna o bardzo jasnych włosach. Patrzył na nią. Kiwnęła głową. – Dobrze – powiedział mężczyzna. – Wszystko w porządku? Nie wiedziała. – Max! – zawołał nieznajomy. Ale Max siedział spokojnie, ze wzrokiem wlepionym w podłogę, oddychał jakoś dziwnie, rzężąc jak astmatyk. – Jane, podejdź do drzwi wejściowych. Max ciągle na nią nie patrzył. – A może ja wejdę? Max, co wolisz? Żeby Jane wyszła, czy żebym ja wszedł do środka? Jameson pokręcił głową. Nic nie mówił. Nie podnosił wzroku. Był uwięziony we własnym kręgu strachu, daleko poza ich zasięgiem. Jane podeszła do drzwi. Poczekała. Wyszła do holu. Tam się zatrzymała. Miała wrażenie, że powinna jakoś pomóc Maksowi. Ale przecież mogłaby to zrobić jedynie, przywracając Lizzie życie. Nie było innego wyjścia. – Jane? – Drzwi są zamknięte. Zabrał klucz. – Poczekaj. Czekała. Max nadal siedział w salonie, spokojny i cichy, z głową pochyloną nisko. Minęło kilka minut. Panowała taka cisza, że słyszała śpiew kosa w krzakach, w ogrodzie.
Potem dobiegł ją odgłos kroków biegnących po ścieżce i huk uderzenia czymś ciężkim, co rozłupało drewno. Człowiek o jasnych włosach ruszył do niej przez wyłamane drzwi. Kilka godzin później wypisano ją ze szpitala. W szoku, ale całą. Nie widziała się z Maksem Jamesonem. – Gdzie mnie zabieracie? – zapytała w policyjnym samochodzie, jadącym przez ulice Lafferton, spokojne i normalne w blasku późnego popołudnia. – Chciałabym iść do domu. Muszę się spotkać z ludźmi… Załatwić nowe drzwi… – Zadbamy o to, kochanie. Musi pani złożyć zeznanie, oskarżyć go. – Nie. W wozie siedziało dwóch policjantów, jeden w mundurze, za kierownicą, obok niego rudowłosy detektyw. Wesoły. Brzydki. – Nie chcę go oskarżać. Nie ma go o co oskarżać. – Zaraz, uwięził panią pastor i przetrzymywał, groził, że poderżnie pani gardło… Jasne, że jest go o co oskarżyć. Zarzutów jest tyle, że jakby je spisać po kolei na kartce, zajęłyby chyba z metr. Napaść… – Nie chcę tego robić. – Pani pastor jeszcze tego nie rozumie… – Rozumiem. Dziękuję. On oszalał z rozpaczy. Umarła mu żona. Nie wie, co robić, nie ma gdzie się zwrócić, jest wściekły… Nie ma go o co oskarżać. Ja byłam tylko… ogniskiem, w którym to się wszystko skupiło. Nie zrobił mi krzywdy. – Oczywiście, no, proszę mi jeszcze powiedzieć, że w ogóle pani nie przestraszył. – Policjant uśmiechnął się. – Przestraszył – odparła. – Ale… Sierżant pokręcił głową. – Gdyby to moją żonę uwięził, tobym go, cholera, zmasakrował. – Potrzebuje pomocy. Kogoś, kto z nim porozmawia. A nie celi i oskarżenia o napaść. – Bez obrazy, istnieje coś takiego jak zbytnia wyrozumiałość, wie wielebna, takie bycie zbyt chrześcijańskim. Sądzę, że o to teraz właśnie chodzi. Jane odchyliła się w fotelu auta. Była zmęczona. Czuła się pusta w środku, tak jakby nie miała już krwi płynącej żyłami ani kości trzymających całość razem. Nie chciała się spierać. Nie miała siły. Kiedy samochód zatrzymał się na ulicy, z drzwi domu wyszła Rhona Dow, żona kantora. – Jane, moja dziewczyno kochana, jak to dobrze, że cię widzę. Co za straszna rzecz się stała. Teraz, oczywiście, zostajesz u nas. Jane musiała z całych sił powstrzymywać się, żeby nie usiąść na ścieżce i nie zacząć płakać.
19 Okna domu na wsi były otwarte. Śmiech małych Deerbonów rozbrzmiewał tak często, jakby ktoś wydmuchiwał jego małe obłoczki z glinianej fajki. Popołudnie dzieci spędziły, bawiąc się w brodziku i pod wężem ogrodowym. Teraz się kąpały. Cat i Simon siedzieli na dwóch leżakach, między nimi na plastikowym stoliku stała butelka szampana. Chris był w kuchni, przygotowywał kolację. Dziś przypadały urodziny Cat i Simona. – I urodziny Iva – stwierdziła rankiem Cat. – Wszystkiego najlepszego, Ivo. Wątpili jednak, żeby trzeci z trojaczków Serraillerów odezwał się do nich. Ivo ignorował urodziny, podobnie jak większość zwyczajowych oznak normalnego życia. Był już wieczór, ale słońce wciąż jeszcze mocno grzało. – Posmarowałeś się kremem? Simon miał nie tylko jasne włosy, ale także bardzo jasną skórę, którą łatwo było oparzyć. Machnął ręką. – Dobra, tylko nie przychodź do mnie w środku nocy z piekącą twarzą. – Nie, obudzę Chrisa. Teraz jest dobrze, pomyślał. To jego ulubione miejsce na świecie. Trwają już przygotowania do kolacji. Nie musi pilnować, ile wina wypił, będzie tutaj nocował. Na polu naprzeciwko szary jak duch kucyk ocierał się o wysoki głogowy żywopłot, dający cień. Na jednym z krańców padoku wygrodzono miejsce dla kurczaków, stała tam drewniana klatka. Po trawie chodziło i dziobało ziemię kilkanaście czerwonobrązowych kur. Cat patrzyła teraz na nie. – Dobry Boże. – Przecież to lubisz. I dobre, świeże jajka. – I sprzątanie odchodów i rzeź, kiedy lis dostaje się do środka, jeśli się zapomni zamknąć drzwi. Kurczaki były urodzinowym prezentem od Sama, Hannah i Feliksa, trzymanym w radosnej tajemnicy aż do szóstej rano, kiedy przyprowadzili ją tutaj z zasłoniętym oczyma. – Wybieg dla kurczaków oznacza stałość. Nie można zabrać kurczaków do Australii. – Nie, i dzięki Bogu. – Nie mogłabyś tego wszystkiego porzucić. – Simon sięgnął po butelkę i napełnił kieliszki. – Za koniec ciężkiego tygodnia. – Boże, wciąż nie umiem tego pojąć. Takie przestępstwa popełniają mężczyźni. Ona musi być mężczyzną. – Do pewnego stopnia nim jest. Wygląda jak chłopak. Cały czas sądziliśmy, że w aucie
siedzi facet. – Jaka ona jest? Wciąż myślę o Davidzie Angusie. – Ja też. Kiedy byłem na skalnej półce i musiałem ratować jej życie, myślałem o Davidzie Angusie. I o Scotcie Merrimanie. I o Amy Sudden. I Bóg wie, może też o innych. Patrzyłem na jej włosy, ręce, stopy i wciąż o tym myślałem. O tych dzieciach. – Dostaniesz pochwałę. Jedziesz tam postawić jej zarzuty? – Przesłuchać ją. Nie mamy dowodów, żeby ją oskarżyć. To North Riding prowadzi sprawę. Chodzi o małą dziewczynkę, a stąd jeszcze długa droga do innych dzieci. Ale złapaliśmy ją i chcę tam być, kiedy będziemy działać. Muszę ją, cholera, wziąć pod but. Cat rzadko widziała, żeby był taki wściekły. Pojawiło się w nim coś nowego, zaciętość, do której dotarł dopiero niedawno, a może do tej pory starał się ją skrywać. Zawsze myślała, że zna go równie dobrze jak siebie, a z pewnością lepiej niż Chrisa, który wciąż potrafił ją zaskoczyć. Simon pochwycił jej spojrzenie. – Przejmujesz się – powiedział. – Nie udawaj, że nie. – Tak. Zwłaszcza Davidem Angusem. To nim się przejmowałam za każdym razem, kiedy patrzyłam na Sama. Ciągle to czułam, przez cały dzień, codziennie. I nadal jeszcze w pełni nie dotarło do mnie, że osoba, która porwała i zamordowała dzieci, dzieci takie jak Sam, jest kobietą. Ja też jestem kobietą nie przyjmuję tego do wiadomości. To się w ogóle nie powinno zdarzyć. – Większość ludzi się z tobą zgodzi. – Zastanawiam się, czy się nie zmieniamy. My, kobiety. Dziewczyny zachowują się jak chłopcy. Są agresywne jak mężczyźni, mają męskie cechy, piją jak mężczyźni, nawet biją się równie chętnie jak mężczyźni, czasem nawet chętniej. – W każdy sobotni wieczór w centrum Bevham. – Starałam się nauczyć Hannah bycia twardą, zdeterminowaną, tego, by miała własne zdanie i go broniła, żeby myślała samodzielnie… Może robiłam źle. – Nie masz się o co martwić. Ma bardzo dziewczęco urządzoną sypialnię. – Kiedy studiowałam, byłam na roku jedną z trzech kobiet na siedemnastu mężczyzn. Gdyby Hannah poszła na medycynę, mogłoby się okazać, że jest odwrotnie. – Czy to jakiś problem? – Nie. Oczywiście, że nie. Ale wymaga radykalniejszej zmiany zachowania. Przede wszystkim męskiego. – Nie jestem pewien, czy Edwina Sleightholme pasuje do twojego nowego wzorca… Ma trzydzieści osiem lat. Jest samotna. Nie wiem, co u niej jest bodźcem, ale wątpię, żeby to miało coś wspólnego z nowym porządkiem społecznym. – No więc, o co w tym chodzi? – Ty mi powiedz.
– Nie jestem psychiatrą. – Nie musisz. Pomyśl, nie tak dawno całkiem dobrze rozpoznałaś psychopatę. Widziałaś, jak on funkcjonuje. Cat pokręciła głową. – Nie. Nie chciała, żeby ponury cień padł na słoneczne popołudnie. – No cóż, chodzi o to, że psychopatyczny morderca to psychopatyczny morderca… Samotnik, który nie potrafi stworzyć normalnej więzi, fantasta. Człowiek bez sumienia, ktoś, dla kogo podstawową sprawą jest własne zadowolenie, za wszelką cenę. Myślę, że to nie jest związane z płcią. – Niemożliwe. Mielibyśmy tyle samo psychopatycznych morderców mężczyzn i kobiet, a tak nie jest. Nie umiem wymienić nawet pół tuzina kobiet, które zabijały w taki sposób. Simon milczał, kręcąc między palcami nóżkę kieliszka. – A co powiesz o kobiecie biorącej zakładnika… albo go przetrzymującej? – zapytał po chwili. – To się zdarzało… w partyzantce… kobiety żołnierze, członkinie religijnych milicji, samobójczynie zamachowcy. Pokręciła głową. – Nie, nie mam na myśli wojny. – Przychodzą mi do głowy ekstremalne sytuacje rodzinne… Kryzys małżeński. Ktoś przyparty do muru. Ale to się bardzo rzadko zdarza, prawda? – Policjanci widują tego trochę. Dodaj jeszcze alkohol i narkotyki i już jest więcej takich wypadków. – Dlaczego wspomniałeś o zakładnikach trzymanych w domu? – Przez to, co zdarzyło się wczoraj. – Tak. Słyszałam plotki w kościele. Człowiek raczej się nie spodziewa wariatów w angielskich katedrach. – Nie jestem pewien, czy to wariat. Umarła mu żona. Chciał się zemścić na Bogu, a Jane Fitzroy była akurat pod ręką. Ona jest za bardzo chrześcijańska. Powstrzymanie się od oskarżenia to przejaw źle rozumianego miłosierdzia. – Ale jeśli on był zrozpaczony… – Jak wielu ludzi. – Nie jestem pewna, czy podoba mi się ten nowy starszy detektyw inspektor, który jest taki twardy. – Przyzwyczajaj się. Cat zerknęła na brata z ukosa, a potem się roześmiała. – Ale facet będzie miał sprawę. – Nikt go nie oskarżył, a on zniknął. Nie mieliśmy powodu, żeby go zatrzymywać.
– Ciekawe, czy Jane jest u nas zarejestrowana. A on kim jest. Ktoś miejscowy? – No. Mieszka w jednym z tych zaadaptowanych budynków, niedaleko kanału. – Max Jameson! O Boże, powinnam się była domyślić. Jego żona umarła… Lizzie. Piękna, kochana Lizzie Jameson. Miała BSE. Pierwszy przypadek, z jakim miałam do czynienia, i mam nadzieję, że ostatni. Muszę się z nim zobaczyć. – Po co? – Jestem jego lekarzem… O co chodzi? – Zrobiłaś się zbyt sumienna. Gdyby cię potrzebował, toby się z tobą umówił. Cat roześmiała się. – Dopij wino – powiedziała i ruszyła w stronę domu. – Potrafi działać łagodząco.
20 M etalowa klapka otworzyła się. Błysnęły oczy. Skuliła się, odsunęła, ale widzieli ją. Spróbowała płasko położyć się na podłodze, ale i tu ją widzieli. Powtarzało się to co piętnaście minut. Otwarcie klapki. Oczy. Oczy przesuwały się. Skupiały spojrzenie. Wpatrywały się przez dwadzieścia sekund. Później zamknięcie klapki. Wiedziała, na co czekają. Na co mają nadzieję. To by ułatwiło sprawę, prawda? Ale ona nie była słaba, a samobójstwo stanowiłoby słabość. Zresztą jak? Żadnego prześcieradła. Żadnego ostrego przedmiotu. Żadnej rzeczy do połknięcia. Sporo myślała o Kyrze. Robiły razem naleśniki. Piekły słodkie bułeczki. Wycinały rzędy papierowych laleczek ze starego rachunku za gaz. Nigdy nie skrzywdziłaby Kyry. Planowała zabrać dziewczynkę nad morze, wziąć przyczepę kempingową. Bawiłyby się wspaniale, Natalie pewnie by się ucieszyła, że zobaczy małą dopiero po tygodniu. Wiele myślała o Kyrze. Starała się czymś zająć myśli. Układała słowne łamigłówki. Zajmowała się rachunkiem pamięciowym. Była w tym dobra. Miała bystry umysł. Dobrze okablowany. Tak kiedyś powiedział nauczyciel. Potrafiła mówić od tyłu, bardzo szybko. Ale kiedy zasypiała, traciła kontrolę nad wszystkim i znowu trafiała na skalną półkę, a morze czekało na nią, skakało do góry, potem próbowało dosięgnąć niczym tygrys przez pręty klatki. Było zielone, jak żółć z żołądka. Policjant na skale próbował zepchnąć ją do wody, w snach walczyła z nim, gryzła mu przeguby, póki nie popłynęła z nich krew, a potem spychała go w dół i on spadał, wirując. Doprowadzał ją do szaleństwa, cholerny, przemądrzały dupek. Nie chciała zostawiać tej dziewczynki. Była niedokończoną sprawą, a nie powinna tak zostać, Ed wariowała przez to. Wszystko zostało niedokończone, w zawieszeniu, nieodcięte. A ona lubiła wszystko przeciąć, odciąć i zakończyć. Lubiła czyste zakończenia. Kiedy o tym myślała, czuła się, jakby robaki wierciły się jej w brzuchu, bo przecież się nie skończyło, nie zostało przecięte, wyjaśnione. Jakby swędziało ją gdzieś w środku, gdzie nie można sięgnąć, wątroba albo kiszki. Nic nie mogło tego zakończyć. I to była jego wina. Ich wina. Mężczyzn. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Brzęknęły klucze. Mężczyzna. Na stole z hukiem wylądowała tacka. Kiełbaski w pomarańczowej fasoli w mazistym sosie. Pączek. Woda. Patrzyła na mężczyznę. Na klucze. Kopnęła tacę i wszystko z niej spadło, pomarańczowa fasola z wodą rozlały się po podłodze. Mężczyzna zaklął.
Bardzo dobrze. Nie rozmawiała z żadnym z nich. Powiedziała swoje nazwisko i tyle. Nie odpowiedziała na pytania, nie mówiła, co myśli. Siedziała cicho. Mogłaby to robić wiecznie. Dobrze, pomyślała, kiedy dali jej już spokój i zostawili samą. Dobra dziewczynka. Triumfalnie uderzyła pięścią we wnętrze drugiej dłoni. Dobrze. To powstrzymało robale wiercące się w brzuchu. Przynajmniej na chwilę. Żałowała, że rozlała wodę. Chciało jej się pić. Powietrze było suche, duszne. Zaczęła mocno kopać w ławkę. Przypomniała sobie tamten mecz piłki nożnej. Kopnął ją wtedy. Przez tydzień nosiła na udzie siniak, fioletowy i jasnożółty, tam, gdzie uderzył. Zastanawiała się, czy próbował jej pokazać, że będzie lepszy. Ale nie był. Naprawdę. Żaden z nich nigdy by jej nie dał rady. W końcu zawsze to ona okazywała się silniejsza. – Bądź silna. Silna, Ed – mówił tata. – O tak, dziewczyno. Spróbuj mnie rąbnąć. Nigdy nie zdołała. Uczył ją, zanim odszedł. To wszystko, co mogła sobie przypomnieć. – Bądź silna, Ed. Dalej, radź sobie. Właśnie tak, dziewczyno. Dosyć. Kopała, póki nie przyszli, klapa szczęknęła, zadźwięczały klucze. Tym razem zjawiła się kobieta. – Przestań Sleightholme, spokój. Czego chcesz? – Wody. – Może powinnaś o tym pomyśleć wcześniej, co? Ale przyniosła wodę. Nie odważyliby się zostawić jej bez wody. Wypiła połowę, a resztą chlusnęła kobiecie w twarz. Godzinę później drzwi otworzyły się znowu, musiała wyjść, ruszyć wąskim korytarzem przez obrotowe drzwi, do innego korytarza. Potem do pokoju. Znała już takie pokoje. Bez okien. Bez ozdób. Stół. Po jednej stronie jedno krzesło, po drugiej dwa. Elektryczna maszyna do pisania. Cholerna sala tortur. Sunęła między nimi, z oczyma wlepionymi w podłogę. Pchnęli ją w stronę krzesła, posadzili na nim. – W porządku, w porządku. Odeszli. Wszyscy oprócz jednego. Stał obok drzwi, za nią. Odwróciła się. Spojrzała mu w twarz. To on. Na chwilę ogarnęła ją groza, błysnęło wspomnienie skalnej półki. Znów miała spadać, w głowie jej się zakręciło, w uszach zaszumiało, to ona teraz spadała, nie on. Inaczej niż we śnie. On. Obok stał jeszcze ktoś inny, z twarzą jak rozgotowana rzepa. – Starszy detektyw inspektor Simon Serrailler, detektyw sierżant Nathan Coates. Przesłuchanie Edwiny Sleightholme, godzina…
Zaczynał się ten cały korowód. Musi być ostrożna. Wyprostowała się. Nie miała czasu, żeby się przygotować. Bądź ostrożna. Zaczął ten z twarzą jak rzepa. – Edwino, kim jesteś z zawodu? – Ed. Nie. Lepiej nie mówić, ale nie znosiła swojego imienia. Kiedy była dzieckiem, przedstawiała się Wina. Matka mówiła do niej: Weeny. Chryste. Ale potem postanowiła. Nazwała się Ed i miała już zostać Ed. – Powiedz nam, co zrobiłaś. – Podróżowałaś. – Zerknął na swoje papiery. – Automaty do gry. Robiłaś coś przy automatach do gry… jednorękich bandytach, tego typu rzeczach. Ugryzła się w język. – Tak czy nie? Kiwnęła głową. – Co? – Nic. Nieważne. – Jeździłaś mondeo? To samochód służbowy, coś w tym rodzaju? Uśmiechnęła się. Nie mogła już się powstrzymać. Samochód służbowy! – Jeździłaś po kraju, prawda? To niezły samochód, całkiem szybki. Ma duży bagażnik. Cisza. Popatrzyła w sufit. Była na nim jakaś dziwna plama. Nie było pajęczyn. – Ed, ile czasu zabrał ci przyjazd stąd do Lafferton? – zapytał blondasek. Miał miły głos. – Gdzie jest Lafferton? – Lafferton to miejsce, gdzie zobaczyłaś Davida Angusa, czekającego przy furtce na ludzi, którzy mieli podwieźć go do szkoły. Wpatrywała się w stół. Serce jej waliło. Mogli poznać to po pulsującej na szyi żyle, dlatego pochyliła głowę w lewo i do przodu. Zobaczyła go w myślach wyraźnie. Czapka. Szkolna torba. Filary furtki. Poczuła, jak samochód zwalnia, zbliżając się do krawężnika. Jakaś ręka wycisnęła jej serce, tak jak wyciska się mop. – O co chodzi? Patrz w stół. Nie unoś wzroku. – Co mu powiedziałaś, żeby wsiadł? Może nic nie powiedziałaś? Wciągnęłaś go do środka? Próbował uciec? Nie, po prostu z nią szedł. Ufał jej. Wsiadł. Nie tak jak inni. Wyraźnie widziała jego twarz. Słyszała głos. Dużo mówił. Przez całą tę cholerną drogę mówił, wypytywał, marudził. Nienawidziła marudzenia. Nigdy nie marudź, tego się szybko nauczyła. – Uderzyłaś go? Zakneblowałaś? Gdzie go zabrałaś, Ed? Teraz pytali na zmianę, jakby grali z nią w ping-ponga. Chciało jej się z nich śmiać. To było
takie łatwe. Już wiedziała, że nie mają żadnych dowodów. Łatwe. Ona była mądra i wy też musicie być mądrzy, nic wam nie da udawanie, że coś wiecie, na to łapią się przesłuchiwani. Ci tutaj nie byli głupi, ale ona jest mądrzejsza. – Ed, zabrałaś Davida do jaskini? Czy tam schowałaś ciało? Jezu. Czuła, jak krew pulsuje jej w oczach. Mieli ją przez chwilę. Nie pomyślała, że złożą ze sobą te dwie rzeczy i uderzą nimi właśnie teraz. To nie fair. Nie grali fair. – Chcę adwokata. Ten z twarzą jak rzepa się uśmiechnął. Miała ochotę zdzielić go w paskudną gębę. – Dlaczego? – zapytał blondyn. – Dlaczego nagle teraz? – Właśnie, co cię do tego skłoniło, Ed? Ta jaskinia? Obwisła bezwładnie na krześle, odepchnęła je lekko, tak że mogła patrzeć na własne stopy. Nie patrzeć na nich. Nie patrzeć w ich twarze ani w oczy. Usłyszała jaskinię, echo i szum morza na zewnątrz. Obeszła ją. Poszła na sam koniec. Czuła zapach wodorostów. Zimnych wodorostów. Wilgotnego piachu. Uwielbiała tę jaskinię i wszystkie takie jaskinie. To zaczęło się lata temu. Spała w jednej z nich. Odważyła się. Znalazła je, były jej. Bała się morza, ale sprawdziła, jak wysoko dociera przypływ. Spała w jednej z nich. Innej. – Ed, chyba powinnaś nam powiedzieć, gdzie są ciała? Pomyśl o rodzicach tych chłopców. I innych dzieciach. Są jakieś inne? Ilu zabrałaś do jaskini? David Angus… Scott Merriman… Kątem oka widziała dłonie blondyna. Wymieniał imiona, prostując kolejne palce. Powtórzył. – David… Scott… Tam wiozłaś Amy. Ile innych jeszcze było? Ile? Wiedziała. Wszystko miała w głowie. Tego się nie zapomina. Była bardzo, bardzo ostrożna. Teraz jednak nadszedł kres, chociaż jedno nie zostało ukończone, nić wisiała luźno. Dziewczynka. Nie została ukończona. Poczuła zielony, morski zapach zimnej jaskini. Mieli szczęście. Poza nią nikt by tego nie zrozumiał. Jaskinia wyglądała pięknie. Schowałaby się w niej. Nie miałaby nic przeciwko temu, aby właśnie tam skończyć. Co mogłoby być milsze? Cichsze? Spokojniejsze? Mieli siebie nawzajem. Byli tam bezpieczni na zawsze. Poczuła się bardzo, bardzo zmęczona. Z trudem powstrzymywała się od położenia głowy na stole. – A co z Kyrą? – zapytał blondyn. Podniosła się, wściekła, walnęła dłonią w stół. – Kyra… zostawcie Kyrę. Kim jest Kyra?
Zamknij się, zamknij się, zamknij się, głupia. Nawet za milion lat mnie nie zrozumieją, o co chodzi z Kyrą i tego, jak by było, gdyby pojechały na weekend. Ona i Kyra w przyczepie kempingowej. Nie rozumieliby, jaka inna jest Kyra. Zawsze była inna. Kochała Kyrę. – Zabierzcie ją. W głosie policjanta zabrzmiał wstręt. Spojrzał jej w oczy. Tak. Wstręt. Nie miał na nią czasu. Nienawidziła go za to. – Wstawaj. Później, już w celi, pomyślała, że powinna napluć mu w twarz. Stanowczo powinna tak zrobić. Starszy detektyw inspektor skinął na Nathana z korytarza wydziału kryminalnego. Zeszli betonowymi schodami, wyszli na dziedziniec przed gmachem budynku. – Przejdźmy się – zaproponował Serrailler. Nigdzie nie było jakiejś porządnej uliczki, którą można by pospacerować, tylko prosta główna droga, teraz zakurzona i cuchnąca rozgrzanym asfaltem. – Myślałem, że na północy jest ładnie – powiedział Nathan. Stawiał dwa kroki na jeden krok Serraillera, starając się iść równo z nim. – Doliny i w ogóle. – Są też inne miejsca. Klify. Plaże. – Bzdura. Tu jest paskudniej niż w Bevham. – Dziwne. Jak się to wszystko zmienia. W Lafferton nikt już nie patrzy na Wzgórze tak jak dawniej… Jak przez całe pokolenia. Ja nie potrafię inaczej myśleć o wybrzeżu, tamtym odcinku klifu, morzu. To jeden z najpiękniejszych odcinków wybrzeża w kraju… i został skażony. Splugawiony. Nic tego nie zmyje. – Myślisz, że zabierała je do jaskini? Simon wzruszył ramionami. – Wejdą tam spece od kryminalistyki. – Kryminalistyka. Oto wszystko, co mamy, Nathanie. Dom, samochód. I jaskinia. Jeśli nic nie znajdą, zostaniemy z pustymi rękoma. – Znajdą. – Nathan uderzył zaciśniętą pięścią we wnętrze drugiej dłoni. – Nie chciała mówić. – Jak żelazne drzwi, co? Nic nie przepuszcza. Nawet mrugnięcia. Tylko… – Co? – No, tylko że ona to zrobiła. We wszystkich przypadkach. – Tak. – Jak pan myśli, ile dostanie za to, co mamy na nią teraz? Dziesięć lat? Więcej? – Co najmniej dziesięć. – A jeśli dostaniemy coś od speców od kryminalistyki… – To byłoby świetnie.
– Ale jeśli nie… – Mam dosyć tego stanu zawieszenia. My wiemy, ona wie, że my wiemy, ale nic z tego nie wynika. Mogła je zakopać w piasku, wrzucić do morza… – Czy psychiatra potrafiłby sprawić, że się otworzy? – Wątpię. Psychiatrzy z takimi nie wygrywają. Tylko udają. – Czuję, jak od niej śmierdzi, wie pan, szefie? Czuję odór. – Odór winy. – Nie, zła. To śmierdzi. Dotarli do skrzyżowania. Przed nimi prosta droga ciągnęła się kilometrami, błyszcząca i lepka w upalnym słońcu. Simon milczał. Czy spróbują jeszcze raz? Mogli poczekać do jutra albo przycisnąć ją teraz, z nadzieją, że ją zgniotą, rozedrą. Tyle że to na nic. Nie była kimś, kogo dałoby się rozedrzeć. Nigdy. Ale nie mógł po prostu wracać do Lafferton i dalej utrzymywać stan zawieszenia. – Tym razem pójdę bez ciebie. Wezmę kogoś z ich ekipy. – Szefie… – Nie bierz tego do siebie. – Nie, w porządku. Nie mam ochoty jej dzisiaj oglądać. Zadzwonię do Em. – Co u niej? – Kwitnie, dzięki. Ciąża dobrze jej robi. Jest przez to wszystko taka rozanielona, wie pan? Simon roześmiał się. Przypomniał sobie siostrę, kiedy była w ciąży z ostatnim dzieckiem. – Rozanielona. Uświadomił sobie, że nigdy nie dowie się, jak to jest mieć żonę „rozanieloną” za sprawą dziecka. Wiedział to instynktownie, podobnie jak wiedział, że Ed Sleightholme jest winna. Nie ignoruj takich uczuć, nawet jeżeli jesteś w stosunku do nich bezsilny. – Ucieszę się, kiedy stąd wyjadę, ucieszę, kiedy wrócimy do domu. Jakiś radiowóz gwałtownie skręcił, zjeżdżając z piskiem z podjazdu. – Gdzie tkwi różnica? – zapytał Simon.
21 Z Ed Sleightholme mieli się spotkać o dziesiątej. O godzinie wpół do dziesiątej Serrailler siedział w gabinecie Jima Chapmana nad plastykowym kubkiem mulistej, szarej kawy. Towarzyszyła mu detektyw Marion Coopey. Simon poprosił, żeby z nim poszła. Zamierzał zabrać ją do Ed. – Nie rozgryziesz jej – powiedziała. – Po prostu przewierciła mnie wzrokiem i to samo zrobi z tobą. Jak idzie ekipie speców od kryminalistyki? – Sprawdzili jaskinię, plaże, ścieżki na klifie, nic. Teraz drugi zespół rozkłada samochód na kawałki. Może nam się poszczęści. Ale ja chcę, żeby się przyznała. Musi mówić. – Nieźle cię ruszyła! – Jasne. A ciebie nie? Marion wzruszyła ramionami. Miała na sobie kremowy podkoszulek i krótką lnianą spódniczkę. Wyglądała naprawdę fajnie. – Nie do końca. Staram się im na to nie pozwalać. – Gdyby od czasu do czasu coś mnie nie poruszało, uważałbym, że nie warto zajmować się tą robotą. Myślisz, że jest psychopatką? – zapytał po chwili. – Prawdopodobnie. Z drugiej strony pragnie zaspokojenia. To w sumie normalne… To jak swędzenie… Musisz się w końcu podrapać. Pragnienie jest zbyt wielkie i satysfakcja też… Przez chwilę. Aż znowu nie zacznie swędzieć. – Dlaczego dzieci? Co sprawia, że kobieta chce uprowadzać dzieci? – Dlaczego kładziesz nacisk na słowo „kobieta”? Co sprawia, że ktoś chce uprowadzać dzieci? – To zwykle zbrodnia popełniana przez mężczyzn. Wiesz o tym. – Ale nie rozumiem, dlaczego motywy miałyby być inne. – Być może… Ale żądza porywania dzieci i ich zabijania jest rzadka u kobiet, a może kobietom łatwiej ją stłumić… Coś je ogranicza. – Myślisz, że w tym wypadku zabrakło ograniczenia? – Chyba tak. Ona nie tylko zrobiła to, ale robiła to ciągle. Chłopcy i dziewczynki. Żadnych wyrzutów sumienia, żadnych hamulców… Chodzi tylko o to, żeby złapać okazję i zadowolić się. Dlaczego? – To sprawa seksualności. Zawsze tak jest. – U mężczyzn. – A czemu nie u kobiet? – Coopey zachowywała się teraz agresywnie. Stawiała go w trudnym położeniu i wiedziała o tym. – Sądzisz, że kobiety okazują czułą stronę swojej natury w kontaktach z dziećmi dlatego, że im matkują? A dlaczego nie występuje to u mężczyzn, chociaż zostają ojcami? Coś tu się popieprzyło. I dlaczego doznania i pragnienia związane z seksem nie mogą być u kobiet równie silne jak u mężczyzn?
– Nie ma powodu, żeby nie były, jeśli mówisz o normalnych uczuciach związanych z seksem, ale te nie są normalne, prawda? – A dlaczego to ma takie znaczenie? – Gdzieś jest jakiś powód… Dlaczego ktoś czuje potrzebę popełniania takiego przestępstwa? – Wiem, czym to się zwykle wyjaśnia. – Ubogie emocjonalnie dzieciństwo… Molestowanie… Zwykle przez opiekuna… Brak bliskich relacji i zaufania w okresie dorastania… – Bla, bla, bla. – Nie wierzysz w to? – Nie wiem. Uzasadnia się tym większość przestępstw. Dlatego chcę znaleźć coś więcej. – A ja chcę, żeby to coś więcej powiedziała nam Ed Sleightholme. – Nic nie powie. Równie dobrze możesz wrócić do siebie na południe. – Wracajmy raczej do niej. Otworzył przed Marion drzwi. Detektyw Coopey przeszła przez nie, spoglądając na Simona pogardliwie. Ed Sleightholme w ogóle na nich nie patrzyła. – Rozmawiałaś z tymi dziećmi? – zapytał Serrailler. Wbiła oczy w stół i nie unosiła wzroku, ale wydało mu się, że zobaczył jej reakcję, coś jakby początek wahania, jakieś drgnięcie. Dostrzegła to. Musiała się powstrzymać przed odpowiedzią. – Może je kneblowałaś? Ogłuszałaś? A może zabijałaś, zaraz po tym, jak zwabiłaś je do samochodu? Cisza. Marion Coopey odchyliła się w fotelu, założyła nogę na nogę. Simon naciskał. – Edwino, czy twoi rodzice żyją? – Ed. – Dlaczego? – Co dlaczego? – Dlaczego tak ci na tym zależy? Mnie się bardziej podoba imię Edwina. – Ja go nie cierpię. – Dlaczego? Czy matka mówiła na ciebie Ed? – Nie. – Edwina? – O co ci chodzi? – Jestem po prostu ciekawy. A może to był twój ojciec? Kto mówił na ciebie Ed? Cisza.
– Kochasz swoich rodziców, prawda? – Skąd ci to przyszło do głowy? – Czyli że ich nie kochasz? – Nie znam ich. Nigdy nie znałam. – Żadnego? Spojrzała na niego. – Odpierdol się. – Jeszcze nie teraz. Jesteś adoptowana? Byłaś w sierocińcu? – Nie twoja sprawa. – Opowiedz mi o Kyrze. To było to. Zdobył punkt. Nic innego na nią nie działało. Inne rzeczy wytrzymywała lub ich nie dopuszczała do siebie, milczała albo buntowała się. Ale trafiał za każdym razem, gdy chodziło o Kyrę. Zrobił to już dwa razy. Oczy Ed błysnęły i zajaśniały, na policzkach pojawił się lekki rumieniec. Pochyliła się w stronę detektywa. – Ani słowa o Kyrze, słyszysz? – Jesteś jej przyjaciółką, prawda? Przychodzi do ciebie i spędza z tobą czas. Patrzyła na niego. Pomyślał, że chyba chciała coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się rozmyśliła. – Co z nią robiłaś? – Ciasteczka. Ciągutki. Wycinanki. Wklejałyśmy je do albumu i kolorowałyśmy. Puszczanie baniek mydlanych. – To zabawa. – Tak. Bawiłyśmy się. Ona lubi się bawić. – Czy to były rzeczy, które robiłaś, kiedy byłaś dzieckiem? Coś przemknęło po jej twarzy. Ale co? Jakiś cień. Zniknął. – Kiedy byłam w jej wieku, robiłyśmy miętusy w deszczowe sobotnie popołudnia. Razem z matką. To było fajne. Wpatrywała się w niego. – O czym mówisz? – No o tym, co robiłyśmy. Wszystkie takie rzeczy. Sam wiesz. – Nie wiem. Powiedz mi. – Nie. – Kyra mi powie. Wybuchnęła. – Nie rozmawiaj z Kyrą. Zostaw ją w spokoju. Trzymaj ją z daleka od tego wszystkiego, dobra? Nie chcę, żeby Kyra wiedziała… – O czym? O innych dzieciach? – Gdzie jestem. Co…
– Co zrobiłaś… O Amy i Davidzie, i Scotcie… i… ile ich jeszcze było? Może Kyra będzie musiała się o tym dowiedzieć. – Jeśli… Serrailler niemal widział w niej napięcie niczym prąd elektryczny płynące ku niemu przez stół. Poczuł się podekscytowany. Gdzieś właśnie docierał. Tam. – Musimy porozmawiać z Kyrą. Zapytamy, co razem robiłyście… Jak często była z tobą… O czym rozmawiałyście… Czy kiedykolwiek coś jej robiłaś… czy próbowałaś ją gdzieś zabrać. – Miałyśmy wyjechać. Chciałam zabrać Kyrę na weekend. Do przyczepy kempingowej. – Jej matka nic nie wspominała. Wiedziała o tym? – Byłaby zadowolona. – Czy chodziło o kemping w Scarborough, obok plaży i klifów? – Nie. – Myślałem, że chciałabyś tam pojechać razem z Kyrą… Podobałoby się jej, spacery plażami, zabawy w jaskiniach. Rozmowa przypominała stalowy drut, który naciągał się coraz bardziej, robił się coraz cieńszy… Czuł to naprężenie. W pokoju było parno i duszno, cisza zdawała się niezwykła, naładowana elektrycznością, drżąca. Trwała, a drut naciągał się i naprężał. Simon czuł też siedzącą obok Marion Coopey i wiedział, jak jest spięta. Oddychała ciężko. Zwęszył delikatny zapach potu. Ed Sleightholme miała zbyt spokojne ręce. Nie kręciła palcami, nie gładziła jedną dłonią drugiej, nie drapała się i nie dłubała paznokciami. Dłonie, spokojne jak odlane z wosku, leżały przed nią na stole. Gdyby ręce potrafiły mówić, może sporo by powiedziały. To były całkiem zwyczajne dłonie, niezbyt duże. – Gdzie chciałaś zabrać Kyrę? Musiałaś mieć jakiś plan. – Powiedziałam. Na weekend, na kemping. – Czy właśnie to mówiłaś innym dzieciom? – Co? – „Chodź, pojedziemy na weekend, na kemping”. Czy mówiłaś, że ich koledzy będą tam na nich czekać? „Wszystko w porządku, mamusia i tatuś przyjdą później”? Znów patrzyła na niego. Oczy miała spokojne. Niczego nie skrywały. Zwyczajne oczy. Cała była taka zwyczajna. Serrailler dostrzegał to zawsze, kiedy zbliżał się do mordercy, chyba że zabójca wziął narkotyki albo oszalał. Zwyczajność. Kogoś takiego nie zauważyłoby się w tłumie. Ed. Chłopczyca. Ani brzydka, ani ładna. Nie jakaś nieprzyjemna. Nie jakaś szczególna. Niewbijająca się w pamięć. Zwyczajna. – Powiedz, jak widzisz samą siebie? Zamrugała. Pokręciła głową.
– Rozumiesz, o co mi chodzi? – Nie. – Nie mów, jak wyglądasz, tylko jaka jesteś… Jak widzisz siebie samą? Jako kogoś, kto mógłby wtopić się w tło? Ludzie tak naprawdę cię nie zauważają… Gdyby się zapytać: „jak wyglądała”, ledwie by sobie przypomnieli. Nie rzucasz się w oczy. Tak siebie widzisz? – Nie. – To jak? – Ed jest tym, co ludzie widzą. Mnie. Ed. Znają mnie. Kyra… Zapytaj jej… Ona dużo o mnie myśli, zawsze chce do mnie przyjść. A ludzie… po prostu myślą „Ed”. – Dobra Ed? Ładna Ed? Wesoła Ed? – Skąd mam wiedzieć? – Ale co ty myślisz o sobie? Powiedz mi. Opisz „Ed”. Cisza trwała minuty, nie sekundy. Ed wpatrywała się w swoje nieruchome dłonie. Martwe dłonie. Potem Serrailler zobaczył, że płacze. Łzy spływały jej po policzkach cicho, powoli, pojedynczo. Czekał. Nie poruszyła się, żeby je obetrzeć. – Po prostu mi powiedz – odezwał się łagodnie. – To łatwe. Powiedz ich imiona. Powiedz mi, co się stało. Ed? Nic. Cisza trwała, woskowe ręce pozostawały spokojne, łzy płynęły, jedna po drugiej i sunęły wolno w dół. Czekał. I nic się nie działo.
22 Znowu ci ludzie. – Odejdź od okna. Ile razy mam ci powtarzać? – Tak, ale znowu wchodzą do domu Ed, właśnie otworzyli drzwi. Ed by się to nie spodobało, na pewno nie. Jak wróci, to jej opowiem. Kiedy ona wraca? – Mówię ci, usiądź! Do jasnej cholery, będziesz mnie słuchać? Masz nie wspominać o Ed, musisz o niej zapomnieć. Zapomnieć, że w ogóle żyła. Kyra odwróciła się i dalej gapiła się przez okno. – Idź i włącz telewizor. – Nie chcę włączać telewizora. Chcę Ed. – Jezus Maria. Słuchaj mnie, Kyra… Jeśli jeszcze raz wypowiesz to imię w moim domu, to na litość boską, stłukę cię na kwaśne jabłko, oddam do sierocińca, każę, żeby zabrał cię ten radiowóz. Słyszysz? Powoli, w ciszy, Kyra zeszła z krzesła przy oknie i ruszyła do wyjścia. – Kyra! Zatrzymała się. – Obiecaj mi, dobrze? „Nigdy więcej nie wypowiem tego imienia w tym domu”. No dalej. Powiedz to. Powiedz! Kyra odwróciła się do niej plecami. Zesztywniała. – Powiedz „nigdy więcej…” – Natalie aż się trzęsła. – „Nigdy więcej…” – Nigdy więcej… Ledwie słyszała głos córki. – Powiedz to głośniej. – Nigdy więcej… Całkiem nie było jej słychać. – Nie wypowiem tego imienia… – Nie wypowiem… tego imienia… – W tym domu. – W moim domu. – Tym domu. – Tym domu. – Przysięgam. – Przysięgam. Po chwili Kyra dodała: – Amen. – Teraz spieprzaj. Idź na górę, gdziekolwiek. No już.
Kyra wyślizgnęła się z pokoju jak cień po ścianie. Natalie zamknęła drzwi i zapaliła papierosa. Zaczęła znowu palić, kiedy to się stało, po trzech latach przerwy. Papieros był pierwszą rzeczą, jakiej potrzebowała. Stanęła trochę z tyłu, żeby nikt jej nie zauważył, i obserwowała sąsiedni dom, patrzyła na policyjne furgonetki i policjantów w białych kosmicznych skafandrach, wnoszących coś i wynoszących. Przypatrywała się temu dzień po dniu. Nie potrafiła oderwać oczu. Prawie nie wychodziła na dwór. Nie miała pojęcia, co właściwie ogląda, nie nadawała kształtu swoim lękom, na wypadek gdyby okazały się prawdziwe. Ale gdzieś w głębi umysłu pojawiały się myśli o zwłokach. Czymś zakopanym w ogrodzie. O dzieciach. Te myśli unosiły się niczym gaz, zatruwały ją. Prawie nie spała, od kiedy zapukali do jej drzwi, zaledwie godzinę po tym, jak obejrzała wieczorne wiadomości. Było ich trzech, czekała na nich. Kyry nie było domu, bawiła się u koleżanki. Mówili, że chcą porozmawiać z Kyrą – ale nie teraz, jeszcze nie. Drzwi frontowe domu Ed otworzyły się i wyszło dwóch policjantów. Jeden niósł dwa czarne worki na śmieci pełne… czego? Natalie wolno paliła papierosa. Chciałaby tam pójść. Była raz czy dwa, po Kyrę, ale Ed nigdy jej do siebie nie poprosiła. Zresztą, dom jak dom. Czyjś salon i hol, czyjeś ładne meble. Teraz wyglądał inaczej, wydawało się, że zmienił kształt. Wyglądał jakoś dziwnie. Widziała zdjęcia domu, w telewizji, w gazetach. Przypominał dom z sąsiedztwa, ale już nie ten sam, jakiś inny, z zasuniętymi kotarami, z policją w białych kombinezonach i siedzącą w furgonetkach na zewnątrz. Dom morderczyni. Pewnego dnia pojawi się w filmie albo w książce kryminalnej. Musi porozmawiać z Kyrą. Nie policja, ale Natalie powinna pierwsza wydobyć z córki cokolwiek. Miała pewność, że jest co wyciągać. Zastanawiała się chłodno, co tam się działo i co się mogło stać. Każdego dnia. Kochała Kyrę na swój sposób, trudną miłością. Tylko czasem miała złe dni. Kyra nie dbała o to, bezustannie zadawała pytania. Ale Natalie ją kochała. Jakże ktokolwiek mógłby w to wątpić? Białe kombinezony powlokły się ścieżką i zamknęły drzwi. Natalie w myślach podążyła za nimi. Do holu, potem w lewo. Salon, taki sam jak jej. Dalej. Kuchnia. Tylne drzwi. Tędy czasem wchodziła Kyra. Miała taki zwyczaj. Teraz widziała schody. Pomyślała, że nigdy nie była u Ed na górze. A teraz chciałaby. Pragnęła dokładnie obejrzeć każdy pokój, dokładnie się rozejrzeć, pochłaniać je, rozdrapywać oczami tapety, zasłony, meble, aby znaleźć to, co jest w nich albo za nimi. Kilka razy dziennie brała książkę telefoniczną i wpatrywała się w tę samą linijkę. Sleightholme, E.S., 14 Brimpton Lane Wers wyróżniał się spośród wszystkich innych. Drżał. Zdawał się większy, farba drukarska bardziej czarna. Sleightholme, E.S., 14 Brimpton Lane
Coś więcej niż nazwisko, adres, numer telefonu. Ten zapis miał wokół siebie obwódkę. Równie dobrze mogłoby być: Christie, J.R.H., 10 Rillington Place West, F., 24 Cromwell Street Przecież tak to właśnie wyglądało. Tyle że tamte nazwiska zniknęły, a to było realne. Natalie patrzyła na to wszystko, na dom z czerwonej cegły, taki sam jak jej dom z czerwonej cegły, kilka metrów od miejsca, w którym jadła i spała, ubierała się i gotowała. Miejsca, gdzie mieszka Kyra. Zgasiła papierosa. Dom obok był cichy. Nikt tam nie wchodził, nikt nie wychodził. Stały pod nim furgonetki. I to wszystko. Chętnie wypuszczała tam Kyrę. Nawet bardziej niż chętnie. Naprawdę. Codziennie. Nie wiedziała, co o tym sądzić. Nie winiła siebie. Skąd mogła wiedzieć. Kyra chodziła tam ciągle, rano, wieczorem, co sobota i co niedziela. Ed. Ed. Ed. Ed. Nie mogło tam się dziać nic bardzo złego, skoro chodziła tam chętnie, co rano, co wieczór. Prawda? Nigdy o niczym nie opowiadała. Przecież nie chciałaby tam chodzić, gdyby… Policyjna furgonetka zalśniła w słońcu, biała, toporna, dziwna. Natalie zastanawiała się nad tym, co jest w środku. Z piętra nie dobiegał żaden dźwięk. W ogóle żaden. Zapaliła kolejnego papierosa i wypaliła go aż do filtra, a potem poszła porozmawiać z Kyrą. Z sypialni Kyry widać było dom Ed. Dziewczynka, jak zwykle gdy wysyłano ją na piętro, co zawsze w końcu następowało, ostrożnie podstawiła pod okno mały stołek i stojąc na nim, sprawdzała, czy Ed nie wróciła. Codziennie miała nadzieję, że wróci. Widziała jakichś ludzi, którzy wchodzili do domu Ed i z niego wychodzili. Kiedy Ed wróci, chciała jej o tym opowiedzieć. Przecież mogła o tym nie mieć pojęcia, to mogło się jej nie podobać. Ed była dumna ze swojego domu. Często o tym mówiła. „Jestem dumna ze swojego domu”. „Zdejmij buty, Kyro, nie chcę plam z błota, jestem dumna ze swojego domu”. „Kyra, jak zjesz, umyj ręce, nie chcę śladów ciasteczek na moich meblach, jestem dumna ze swojego domu”. W domu Ed było pięknie. Kyra nie chciała, żeby ci ludzie tam bałaganili. Podłogi zawsze lśniły, na dywanach nie leżał nawet pyłek. Wszystko miało swoje miejsce, ułożone schludnie i starannie, meble pachniały pastą do polerownia. Dywaniki leżały równo, poduszki na sofie też, a kiedy odwieszało się kubek na haczyk, trzeba było umieścić go na stosownym miejscu w szeregu. Kyra też tak robiła. Nauczyła się. Ed ją nauczyła. – Kyro, jeśli chcesz tu przychodzić, musisz poznać zasady. Niebieski, potem biały, potem zielony, potem różowy, potem żółty i na końcu znów niebieski.
– Dlaczego tak wiszą? – Bo tak lubię. – Ale dlaczego? – Po prostu dlatego, że ja tak lubię. – Ja też tak lubię, Ed. – Dobrze. Teraz umyj ręce, będziesz dotykać roślin. Kyra to uwielbiała. Kiedy wracała do domu, też chciała wszystko starannie poukładać. Próbowała. Ale nigdy się nie udawało, bo w ich domu wszystko było w nieładzie. – Kyra, przestań bałaganić, do cholery, przestań się kręcić! Ale w swoim pokoju dziewczynka mogła układać wszystko, tak jak lubiła. Tak jak lubiła Ed. Starannie segregowała rzeczy w szufladach – białe skarpetki, niebieskie skarpetki, białe majtki, różowe majtki. A na półce, w równej linii, lalki i pluszowe zwierzątka. Tego właśnie się nauczyła. – Kurczę, co z tobą, Kyra, dziwne z ciebie dziecko, nie wiem, skąd to masz. No popatrz na to, to niesamowite. – Ja tak lubię. – Dobra, poczekajmy, aż skończysz czternaście lat, będzie tutaj chlew jak cholera, nastolatki tak robią. Kyra wiedziała, że wcale tak nie będzie, ale jeszcze lepiej wiedziała, że nie należy się sprzeciwiać. Wychyliła się. Tylne drzwi domu Ed były otwarte. Wyszło stamtąd dwóch dziwnych ludzi i niosło torby do kontenera na kołach, ale nie wrzucali do niego śmieci, tylko je z niego brali, opróżniali kontener do tych toreb. Dlaczego? Na dole zadzwonił telefon. Kyra usadowiła się wygodniej na parapecie. Matka potrafiła rozmawiać godzinami. Zapytała matkę, dlaczego codziennie pod domem Ed są ci ludzie i furgonetki. Wtedy Natalie na nią nakrzyczała. Kyra przyzwyczaiła się już, że matka krzyczy, ale tym razem było inaczej, twarz miała wykrzywioną i wyglądała strasznie. Dziewczynka zrozumiała, że lepiej drugi raz się nie pytać. – Słuchaj, Ed sobie poszła. Jasne? Koniec. Nie chcę słyszeć o Ed, nie chcę żebyś kiedykolwiek o niej mówiła, nie chcę. Słyszysz mnie, Kyra? Kyra przytaknęła, bojąc się cokolwiek powiedzieć i zadać jakiekolwiek pytanie. Miała jednak tak wiele pytań, że aż zastanawiała się, czy głowa jej urośnie, żeby je wszystkie zmieścić i czy ludzie coś zauważą. Pytania skakały w niej cały dzień, całą noc, jak rój pszczół, który nie mógł się uspokoić. Jedynym sposobem na to, żeby się ich pozbyć, było wypuszczanie ich z głowy ustami. Ale dziewczynka bała się to zrobić, dlatego zostawały w środku, buzując tak, że doprowadzało ją to do szaleństwa. Teraz matka podniosła głos. Kyra zaczęła jej słuchać.
– Co? Kiedy? Donna, gdzie to słyszałaś? O mój Boże. O mój Boże. Żyję w jakimś cholernym koszmarze. O Boże. Nie. Ciągle to samo, furgonetka i ci ludzie w białych kombinezonach, wiesz, widziałaś ich w programach o mordercach… Będzie o tym w dzienniku? Postaram się trzymać Kyrę z daleka, ona wszystko słyszy, a ja nie chcę, żeby słuchała. Powiedziałam jej, że sobie poszła i nie wróci. Tak, aż za bardzo prawda… O mój Boże. Kyra znowu wyjrzała przez okno. Teraz pytania tańczyły jej po głowie, za każdym razem stukając cicho, lecz mocno. Gdzie była Ed? Dlaczego sobie poszła? Czego ci ludzie szukają w jej domu? Co, po co, dlaczego, kiedy, kto, co, dlaczego, dlaczego… Kyra tęskniła za Ed. Nikt inny nie potrafił porządnie opowiadać, wszyscy kazali jej się zamknąć, zepchnąć buzujące pytania gdzieś w głąb głowy i zatrzasnąć drzwi. A Ed zawsze odpowiadała, na każde pytanie, choć czasami mówiła tylko: „Nie potrafię ci na to odpowiedzieć”. Ale to wystarczało. To też była odpowiedź. Nigdy nie kazała się zamknąć, nie pytać, przestać marudzić, nie mówiła Kyrze, że to nie jej sprawa, że jest za mała, żeby o coś pytać, za mała, żeby cokolwiek wiedzieć. Ed z nią rozmawiała, zastanawiała się, słuchała. I odpowiadała. Mówiła też o różnych rzeczach. Ed mnóstwo wiedziała. Ale nagle, kiedy dziewczynka spróbowała zobaczyć Ed w myślach, pojawiła się pustka. Nikt się nie pojawił. Tylko pusta przestrzeń. Patrzyła na dom z okna, wpatrywała się weń i wpatrywała, gorączkowo próbując przywołać obraz Ed, ale on nie przychodził. Nic nie przychodziło. Nie pamiętała, jak Ed wygląda ani jak brzmi jej głos. W ogóle nie mogła odnaleźć Ed. Zeszła ze stołka i przestraszona wyszła z pokoju. Właśnie to musiała mieć na myśli matka, mówiąc, że Ed odeszła i nigdy nie wróci. Ed odeszła nawet z jej głowy. Zniknęło to, jak wyglądała, jej głos, zapach, śmiech. Dziewczynka zaczęła schodzić po schodach, tak jak nigdy dotąd bojąc się pustego pokoju i samotności, chciała słyszeć głos matki, widzieć ją, nawet słyszeć przekleństwa. Natalie wchodziła na górę. Kyra zatrzymała się i spojrzała w dół. – Co robisz? Kyra milczała. – Chodź, pojadę do sklepu, kupię parę rzeczy. Kyra, co z tobą, na litość boską, wyglądasz jakbyś zobaczyła ducha. Ale ona go nie zobaczyła. Właśnie to było takie okropne. Nie zobaczyła. Kyra zeszła na dół bardzo powoli, po jednym stopniu. Teraz wciąż ktoś kręcił się koło domu. Dzieci. Sąsiedzi. Ludzie z drugiej strony osiedla. Kręcili się, patrzyli, rozmawiali, czekali, aż białe kombinezony wyjdą na zewnątrz. Gapili się na to, co niosą, odprowadzali ich wzrokiem, gdy wracali do środka. Wiedzieli, że lepiej nie zadawać pytań. Po prostu stali, czekali, mieli nadzieję, że wydarzy się coś ekscytującego, a potem na ich ulicy pojawią się wozy transmisyjne telewizji i ludzie z włochatymi
mikrofonami. Natalie zaciągnęła Kyrę do samochodu, zatrzasnęła drzwiczki tak mocno, że aż zadrżała przednia szyba. Dziewczynka nie patrzyła na dom Ed ani na gapiów, oczy miała spuszczone. Nic nie mówiła. Natalie wymamrotała coś pod nosem, z piskiem opon cofając samochód, zmieniła bieg i popędziła przed siebie, tak że Kyrą aż szarpnęło w fotelu. Kiedyś Ed nauczyła ją pewnej gry. Trzeba było zamknąć oczy, powiedzieć nazwę jakiegoś koloru, a potem mocno, naprawdę mocno starać się go zobaczyć. Tylko róż. Tylko zieleń. Nic innego. „Nic nawet w kącikach” – powiedziała Ed. Czerń. Kyra przypomniała sobie to teraz i wpatrywała się zamkniętymi oczyma, wpatrywała, aby w końcu ujrzeć tylko kolor czarny. Potrafiła tak. Nauczyła się tego. Ale teraz, zanim nadciągnęła czerń, szybko, przez kilka sekund spróbowała zobaczyć Ed. – Ed – powiedziała do siebie. Ale nie było Ed, nawet w kącikach. Kiedy wróciły po godzinie, pod ich domem stał jeszcze jeden samochód, czarny. Gapie nie spuszczali z niego wzroku, jednocześnie oglądając to, co robią białe kombinezony. Odwrócili się, kiedy wóz Natalie wyjechał zza rogu. – Ktoś jest pod naszym domem. Jakieś czarne auto. – Wiem, do cholery, mam oczy. – Po co tu jest? – Wysiadaj. – Natalie zaciągnęła ręczny hamulec i kiedy wysiadła z samochodu, pokazała gapiom dwa wystawione palce. – Nat, co zrobiłaś? – Pokazałam im, żeby spierdalali. – Przepchnęła Kyrę przez drzwi tak mocno, że dziewczynka upadła. Matka podniosła ją, ciągnąc za rękę. – Patrz, jak chodzisz. W czarnym samochodzie siedziało dwoje ludzi, którzy to widzieli. Teraz Natalie widziała ich sylwetki, po drugiej stronie frontowych szklanych drzwi. – Kyra, idź na górę. – Ja chcę… – Kyra… Kyra uciekła. Natalie odwróciła się i czekała na dzwonek. – Detektyw sierżant Nathan Coates, detektyw Dawn Lavalle. Pani Coombs? – Nie. Panna Coombs. – Przepraszam. Panna Natalie Coombs? – Kurczę, dobrze, wiecie, że to ja. – Przytrzymała otwarte drzwi. W salonie nie było krzesła, na którym nie leżałyby jakieś szpargały. Natalie po prostu zepchnęła rzeczy na podłogę.
– Przypuszczam, że przyszliście w sprawie mojej sąsiadki. Kawy? – Dziękujemy, chętnie. Każą nam pracować o suchym pysku. – Ajajaj. – Natalie poszła do kuchni. Po drodze zerknęła w górę schodów. – Kyra, co ja mówiłam? Rozległo się ciche szurnięcie, trzasnęły zamykane drzwi pokoju. Kiedy Natalie wróciła, brzydki dryblas stał przy oknie, patrzył na sąsiedni dom. Policjantka przyglądała się zdjęciu Kyry, ubranej w sukienkę z burgundowej tafty, w roli druhny siostry Natalie. – Ile ona miała wtedy lat, Natalie? – Nie pozwoliłam mówić do siebie Natalie. – Przepraszam. Panno Coombs. – Cztery. Była taaaka ładna. – Bardzo. Musi być z niej pani dumna. Natalie spojrzała na nią ukosem. – Dobra, spokojnie. Przyszliście w sprawie mojej sąsiadki, nie trzeba być geniuszem, żeby się tego domyślić. – Tak, jesteśmy w tej sprawie. Chcemy zadać kilka pytań, ale potem chcielibyśmy porozmawiać z Kyrą. – O nie, ona nie będzie o tym rozmawiać, to jeszcze dziecko. – I jak się domyślam, regularnie chodziła do sąsiedniego domu, żeby spotykać się z panią Sleightholme? – Nie powiedziałabym, że jakoś regularnie. Nie puszczałam jej. – Dlaczego? – No, tak, wy nigdy niczego nie wiecie, co? Ktoś, kto mieszka samotnie i spędza cały czas w towarzystwie dzieciaka… To nie jest raczej normalne, prawda? – Sądzi pani, że w Edwinie było coś, co raczej nie było normalne? – Boże, to śmieszne… Nawet nie wiedziałam, że ma tak na imię. To Ed. Tylko Ed. – A jaka się pani wydawała ta Ed? Natalie wzruszyła ramionami. – Ale pozwalała pani Kyrze chodzić do niej samej? Natalie znowu wzruszyła ramionami. – Jak często, może pani powiedzieć? Raz w tygodniu? Trzy razy w tygodniu? – Powiedziałam, że po prostu… czasami. – Raz w miesiącu? – Nie prowadzę, do diabła, dziennika. – Czy to były przypadkowe spotkania, czy Ed ją zapraszała? Natalie westchnęła i zapaliła papierosa. Zastanowiła się, jakby sobie dała z tym wszystkim radę, gdyby nie wróciła do nałogu.
– Kyra zawsze mnie męczyła, że chce tam iść i w połowie przypadków jej nie puszczałam. – Dlaczego? – No, to zawsze kłopot, obce dziecko od sąsiadów, takie, co zawsze marudzi, musi być… – Czy kiedyś poszła tam, nie pytając pani o zgodę? – Kyra jest szczwana, udało jej się wysmyknąć… O mało mnie szlag nie trafił. – Dlaczego? – Bo nie lubię, jak jest nieposłuszna. Dlatego. – Nie było żadnego innego powodu? Związanego z Ed? – Gdybym wtedy o tym wszystkim wiedziała, to do jasnej cholery, jasne, żebym jej się tam nie pozwoliła zbliżać, prawda? Za jaką matkę mnie macie? – Ale pani nie wiedziała. Prawda? – Do cholery, jasne, że nie wiedziałam! – Jasne… Wiemy, że się pani starała, Natalie. Chodzi mi o to… czy w zachowaniu Ed było coś, co panią martwiło… albo może Kyra coś powiedziała… Nawet coś drobnego? – Nie. – W ogóle nic sobie pani nie przypomina? – Nie. Powiedziałam przecież, że nie. Wystarczy? Wstali. – Gdyby coś pani przyszło do głowy… – zaczął rudzielec. – Nie przyjdzie. – Dobrze, dziękujemy za poświęcony nam czas. – Chcielibyśmy jeszcze porozmawiać z Kyrą. Ktoś zadzwoni, żeby się umówić, wezmę ze sobą innego funkcjonariusza, z wydziału do spraw dziecięcych. – Ona nie ma wam nic do powiedzenia. Tu nie ma już nic więcej do powiedzenia. Przynajmniej taką mam, do cholery, nadzieję. – Dzieci dostrzegają różne rzeczy… Wszystko, co mogłaby powiedzieć o tym, co tam robiła, o czym rozmawiały… mogłoby pomóc. – Ale Ed została aresztowana. Prawda? Nie ma możliwości, żeby tu wróciła? Zamknęliście ją? Ruszyli do drzwi. – Owszem, została aresztowana i postawiono jej zarzuty. Ale potrzeba nam znacznie więcej informacji. Właśnie dlatego chcemy porozmawiać z Kyrą. Natalie zamknęła drzwi wejściowe. Milczała. Znowu usłyszała delikatny hałas. – Kyra… Chodź tutaj. Kyra przyszła.
23 Nie ma mnie dla nikogo – oznajmił Simon Serrailler. Dorzucił plik papierów do leżących już na jego biurku i wyłączył laptop. – Nie dzwoń do mnie, nie spodziewaj się, że ja do ciebie zadzwonię. – Jasne, szefie. – Nathan Coates ruszył za wychodzącym z gabinetu detektywem inspektorem. – Nie, nawet jeśli… Simon spojrzał na niego. – Tylko wiadomości – powiedział – i tylko nowiny. Nie informuj o braku nowin. – Zrozumiałem. Jedzie pan za granicę? – Nie. Do Londynu. – Obejrzeć jakąś wystawę czy coś takiego? Simon uśmiechnął się. – Można powiedzieć, że tak. Szybko zbiegł po schodach. Pomachał ręką i wskoczył do samochodu, zanim ktokolwiek zdążył go dopaść. Czuł przesyt. Wszystko, co się działo, było na zmianę radosne, ciekawe, wyczerpujące, nie żałował ostatnich kilku tygodni, ale musiał już odpocząć, od komisariatu, od policji, od Lafferton. Lubił się tak odciąć od wszystkiego i wskakiwać w inne życie. Kiedy jechał na Cathedral Close po swoje rzeczy, zanim ruszył autostradą, było mu lekko i przyjemnie. Spędzi trzy dni w galerii, doglądając przygotowań do wystawy, po której miał się jeszcze odbyć pokaz zamknięty. A potem zobaczy. Teatr, opera, dobre jedzenie, spacery po Londynie. Nie zastanawiał się, nie robił dokładnych planów. Właśnie tak lubił się odpoczywać. Zaskakując siebie samego, każdego dnia. Jak zwykle zarezerwował wygodny pokój w hotelu z widokiem na jakieś spokojne ogrody w Chelsea. To był bezpretensjonalny hotel, różnił się od tych, które znał. I sporo kosztował. Za granicę Simon brał niewiele pieniędzy i niewiele wydawał. Wystarczało mu skromne mieszkanko Ernesta w weneckim zaułku albo jakiś nocleg ze śniadaniem, tani motel. W Londynie jednak lubił wygody i lubił wydawać pieniądze. Teraz, kiedy wjechał na autostradę i dodał gazu, poczuł znajomą odmianę, tak jakby przestawiono w nim włącznik. Pozostawił za sobą Ed Sleightholme, zamordowane dzieci oraz porwane kobiety, jego myśli oczyściły się ze wszystkiego. Przestał być starszym detektywem inspektorem Serraillerem, stał się Simonem Oslerem, którego autorska wystawa grafik miała się odbyć w galerii w Mayfair. Wielu ludzi, którzy przyjdą ją obejrzeć i kupić jego prace, nie będzie wiedzieć, że jest funkcjonariuszem policji kryminalnej. Lubił to. Kiedy miał do czynienia z przestępcami wiodącymi podwójne życie, zwykle ich rozumiał i współczuł im. Podwójne życie samo w sobie nie stanowiło niczego złego. Wszystko zależy od tego, co się robi w każdym z nich. Gdyby miał wybierać
między żywotami, które sam prowadził, stanąłby przed trudną decyzją. Balansował między jednym a drugim, ale żaden nie pochłaniał go całkowicie. Dwukrotnie słyszał, jak dzwoni komórka, ale miał ją w marynarce, na tylnym siedzeniu. Kiedy się zatrzyma, sprawdzi wiadomości. Nie odciął się całkowicie od bieżących spraw. Dennis Vindon z ekipy kryminologów przestał już ślęczeć na czworakach, wyprostował się i podszedł do okna. Na zewnątrz było cicho. Ludzie się znudzili. Nie było nic do oglądania, z wyjątkiem białych kombinezonów, od czasu do czasu wchodzących do furgonetki z jakimiś rzeczami. Chowali je, a potem wracali do domu i zamykali drzwi. Nikt nie miał pojęcia, co to za rzeczy. Dennis miał. Kawałki dywanu. Poduszki. Kawałki linoleum. Skrawki z wnętrza schowka. Prześcieradła. Wszystko zapakowane w torby, zawiązane i opisane. Nikt nie rozmawiał z białymi kombinezonami, a białe kombinezony nie rozmawiały z nikim, nie spoglądały też na kobiety kręcące się przy furtce. To są zawsze kobiety, pomyślał Dennis, patrząc w dół, na zalaną słońcem ulicę. Inni ludzie, nawet bezrobotni mężczyźni, nie przejawiali tego makabrycznego zainteresowania miejscem zbrodni. Jeśli to w ogóle było miejsce zbrodni. Vindon odwiedził już wiele takich miejsc i jeszcze nigdy nie widział schludniejszego, czystszego i bardziej zadbanego domu. I to wcale nie był dom, który wysprzątano pospiesznie, żeby zatrzeć ślady. Tutaj zawsze panowały czystość, porządek i ład. Naprawdę miły dom. Musiał to przyznać. Kilka książek. Nieco ładnych porcelanowych cacek z epoki wiktoriańskiej. Barwne poduszki. Dom kogoś, kto lubił, gdy wszystko leży na swoim miejscu. Kiedy szedł rozbierać jakieś miejsce na czynniki pierwsze, miewał przeczucia, a teraz właśnie czuł, że nie popełniono tutaj żadnego przestępstwa. Nikogo nie torturowano, nie zabito. Żadne z zaginionych dzieci nie zostało wciągnięte do komórki pod schodami, a ich ubrań nie zabrano i nie spalono w ogrodowej spalarni odpadków. Jeśli Sleightholme porywała te dzieci, niczego nie robiła w domu i niczego tutaj nie przynosiła. Jo Caper weszła do pokoju i zagwizdała. Teraz oboje stali w oknie i spoglądali na zewnątrz. – Tam też nic nie znajdziemy – stwierdził wreszcie Dennis. Ogród był schludny i dobrze utrzymany. Prostokąt trawnika. Klomby po obu stronach, krzaki róży i budlei. Krzak bzu z tyłu. Standardowa szopa, dwa metry na metr, którą dopiero co rozebrano. Stolik z pionowo ustawionymi na nim dwoma krzesłami ogrodowymi. – Szkoda tego wszystkiego. Szkoda, bo do końca tygodnia mieli całość przekopać. Strata czasu, strata sił, zwłaszcza w upale. W tym ogrodzie niczego nie spalono. Dennis po prostu o tym wiedział. – A u ciebie? Jo potrząsnęła głową. – Nic. Właśnie skończyliśmy z jej ubraniami. Teraz zabieramy się do sypialni. – A co z samochodem?
– Słyszałam, jak Luke mówił, że tam coś może być. Może jutro się zabierzemy. – I właśnie tam coś będzie. Jeśli w ogóle cokolwiek jest. Zawsze jest coś w samochodzie. – Nie, nie zawsze. – No, tak. Ale tym razem, ja to po prostu wiem. – Wyjąłeś już ten twój wygięty wieszak na płaszcz? – Dziwniejsze rzeczy się działy. – Słyszałam. Kiedyś, Dennis, ale tylko raz, podlewając ogród, znalazł studnię pod świeżo wybudowanym patio, zwłoki i mnóstwo wody. – Racja. Wracam do sprawdzania warstwy izolującej. – Chcesz coli? – Nie, pewnie jest ciepła. – Wsadziłam ją do lodówki na dole. – Nie powinnaś tego robić. – Pewnie nie – powiedziała Jo i wyszła z pokoju. Kyra siedziała w domu przy zasuniętych zasłonach i oglądała film o małym kucyku Pony. Od czasu do czasu wstawała i odchylała kotarę, aby zerknąć na dom Ed, ale niczego nie widziała. W bajce o małym kucyku Pony mówiono mdłymi głosami, przy akompaniamencie brzęczącej muzyki. Kyra nie cierpiała tego, ale nie śmiała wyłączyć magnetowidu, bo mogła to usłyszeć matka i przyjść. Natalie rozmawiała teraz przez telefon z Donną Campbell, swoją najlepszą przyjaciółką. Dziewczynka siedziała na sofie i zamykała oczy, ale tym razem nie próbowała widzieć jednolitego koloru ani czarnego aksamitu. W wyobraźni przekraczała próg domu Ed i po kolei wchodziła do każdego pomieszczenia, oglądała po kolei – meble, książki, filiżanki i spodki w kwieciste wzory, dwie figurki klaunów dyndające na półce. Próbowała sobie przypomnieć wszystko. Potem się dowie, czy te białe kombinezony coś zabrały albo przestawiły. Zamierzała jakoś dostać się do domu Ed, musiała do niego wejść. Czuła, że Ed by tego chciała, nikomu innemu nie powierzyłaby sprawdzenia, czy wszystkie jej rzeczy są w porządku. Matka obudziła ją, szarpnięciem odsuwając zasłony i krzycząc. Wyłączyła telewizor. – Wstawaj, zabieram cię stąd. – Dokąd jedziemy? – Spotkamy się z kimś. No Kyra, rusz się, musisz wyszczotkować włosy, włożyć czysty podkoszulek, nie chcę, żeby ludzie pomyśleli, że o ciebie nie dbam. – Z kimś się spotkamy? – Dowiesz się, jak będziemy na miejscu. – Gdzie?
– Kyra, cholera, ty jesteś jednym wielkim, nadmuchanym znakiem zapytania. Natalie była wściekła. Razem z Donną postanowiły zabrać dzieci do supermarketu, tam, gdzie znajdował się strzeżony plac zabaw. Mogłyby trochę pochodzić po sklepach. Wypić kawę, pogadać i przez ten cały czas mieć spokój od Kyry i dzieciaka Donny. Do tego, że Kyra nie cierpiała Danny’ego Campbella Natalie nie przywiązywała większego znaczenia. Gdy zapytała się córki, dlaczego go nie lubi, odpowiedziała, że on ją gryzie, kiedy nikt nie patrzy. Ale ślady na ramieniu Kyry nie przypominały ugryzień. Bardziej uszczypnięcia, a czy dzieci nie szczypią się od czasu do czasu? – Oddaj mu, też go uszczypnij – radziła Natalie. – Będzie miał nauczkę. Nie bądź mięczakiem, na tym świecie do niczego nie dojdziesz, jeśli będziesz mięczakiem. Gdy Natalie odłożyła słuchawkę, telefon zadzwonił znowu. Tym razem była to policja. Oznajmili, że zaraz przyjadą po Kyrę, zaaranżowali spotkanie, żeby z nią porozmawiać. Nie zmienią już terminu. Wszystko musi się odbyć teraz. Natalie wykręciła głowę córki, aby poprawić jej koński ogon. – Stój spokojnie, do cholery. – Dokąd idziemy? Natalie pokręciła głową; w ustach trzymała różową nylonową frotkę. Kiedy wyszły na zewnątrz, do furgonetki wsiadało dwóch ludzi w białych kombinezonach, a gdy Natalie zapaliła silnik, wyszedł jeszcze jeden, zamknął drzwi domu Ed i schował klucz do kieszeni białego kombinezonu. Kyra patrzyła na nich uważnie, starała się dokładnie zapamiętać wszystko, właśnie tak, aby móc później opowiedzieć Ed.
24 W
kaplicy Chrystusa Uzdrowiciela klęczało kilkanaście osób.
Wśród nich, z tyłu, Cat Deerbon. Wieczorne słońce przenikało przez okna nawy bocznej, światło nabierało koloru przykurzonego złota. Cat uczestniczyła w nabożeństwach w intencji uzdrowienia tak często, jak tylko było to możliwe. Dzisiaj na ławce w pierwszym rzędzie siedziało dwóch jej pacjentów. W prezbiterium rozległy się kroki i Cat zobaczyła, że nadchodzi Jane Fitzroy. W miejscowej gazecie czytała wzmiankę o jej przygodzie z Maksem Jamesonem. Matka lekarki, Meriel Serrailler, wspominała, że teraz Jane na kilka dni zatrzymała się u kantora i jego rodziny. Cat zerknęła na nią, gdy przechodziła obok, ale nie potrafiła niczego wyczytać z jej twarzy, chociaż kobieta zawahała się chwilę, nim weszła na pojedynczy stopień ołtarza. – W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. – Amen. – Jezu Chryste, który uleczyłeś tych, których przyniesiono do Ciebie, słabych na ciele i umyśle, wysłuchaj dzisiaj naszych modlitw za obecnych i wszystkich, co przychodzą tu z wiarą. Obdarz nas siłą, pociesz i zapewnij nas o Swojej obecności z nami, wejrzyj łaskawie na wszystkich, którzy… którzy… Głos Jane załamał się. Przez chwilę milczała, zdawało się, że zbiera się w sobie, będzie mówić dalej. Potem, bez ostrzeżenia, zwiotczała i osunęła się, tak jakby mdlała. Rozległy się szmery. Cat wstała i szybko podeszła do Jane. Uklękła przy niej – Jane? Słyszysz mnie? Tu doktor Deerbon. – Chwyciła ją za przegub. Puls był słaby, twarz Jane kredowobiała, ale powieki drżały, kobieta starała się też poruszyć ręką. – Wszystko w porządku, po prostu zasłabłaś. Przez chwilę nie wstawaj. Cat odwróciła się i spojrzała na zaniepokojone twarze parafian. – Proszę się nie martwić. Zasłabła. Nie wiem dlaczego, ale to nic poważnego. Jane próbowała się podnieść, policzki leciutko się zaróżowiły. Wyglądała na zmartwioną i zaniepokojoną. Pół godziny później obie siedziały w salonie domu kantora. Oszklone drzwi otwarto na ogród, z tarasu dochodził zapach roślin. – Czuję się jak kompletna idiotka. – No, już, wystarczy. – Rhona Dow nalewała herbatę. – Mówiłam jej, Cat. – Jestem pewna, że mówiłaś. – Jane i Cat szybko wymieniły spojrzenia. – Przeżyła straszny szok i nie powinna tak od razu wracać do normalnych zajęć… i zaczynać w tej samej kaplicy, gdzie tamten mężczyzna… Naprawdę, Jane. – Byłam pewna, że jestem już zdrowa. Nie mogłam wiecznie siedzieć u ciebie w domu i rozwiązywać krzyżówki. Nie jestem chora. Nic mi nie jest.
– To dlaczego zasłabłaś? – Rhona triumfowała. – Cat, skąd to omdlenie? – Nie mam najmniejszego pojęcia. Ale się nie martwię. Jednak przyjdź do mnie do gabinetu – uśmiechnęła się do Jane. – Zrobimy badanie krwi. Nie sądzę, żeby było coś niepokojącego, ale lepiej dmuchać na zimne. – A ja umówię ci wizytę – stanowczo oznajmiła Rhona. Zadzwonił telefon. Żona kantora wyszła, między Cat i Jane pojawiła się jakaś niezręczność. – No, nieważne – powiedziała Cat, śmiejąc się do herbaty. – Ale i tak przyjdź, lubię przebadać nowych pacjentów. – Zarejestrowałam się u ciebie w tym tygodniu, kiedy tu przyjechałam, bo… – Rhona ci kazała? – Hm. – Czujesz się na tyle dobrze, żeby przespacerować się po jej ogrodzie? Najładniej wygląda z bliska. – Wiem. Mieszkam obok niego, pamiętaj. Cat pamiętała. Chciała tylko sprawdzić, czy Jane będzie chciała unikać swojego mieszkania. W ten sposób mogłaby się zorientować, jakie trwałe skutki miał dla niej czas spędzony tam z Maksem. W holu za nimi dudnił głos Rhony. – Ona jest cudowna – odezwała się Jane. – Taka miła, taka dobra… Tak samo Joseph. Po prostu traktują mnie tak, jakbym zawsze tutaj mieszkała. – Ale powoli zaczyna to być dla ciebie uciążliwe. – Czy to źle? Zaczęły spacerować trawnikiem. – Nie, to całkiem zrozumiałe. Ja trawię Rhonę tylko w małych dawkach. – Tak się cieszę, że byłaś w kaplicy. Dzięki. Nie wiem, co oni sobie pomyśleli, biedacy. – Martwili się o ciebie. – To był ciężki tydzień, właściwie dwa tygodnie. Matkę napadnięto i pobito, dopiero zaczęłam znajdować swoje miejsce w Lafferton, to dla mnie wielka praca. A potem Max. – Nic dziwnego, że zasłabłaś. Zauważyłam, że od razu zaczęłaś pracę od Imogen House. – Tak. Spotykałam się też z wieloma ludźmi w szpitalu w Bevham, uczyłam się, jak tam jest. – Powinnyśmy się kiedyś spotkać, ale nie w takich okolicznościach. Minęły trejaż, który dzielił ogród, i skręciły w prawo, w ścieżkę między drzewkami owocowymi. Widać było róg domku Jane. Cat poczuła, jak pastor lekko sztywnieje. Zatrzymała się. – Wszystko w porządku? Jane westchnęła głęboko, a potem odparła: – Wejdziesz tam ze mną? Kiedy już znajdę się w środku, wszystko będzie dobrze.
Przez ułamek sekundy znowu się zawahała, ale potem ruszyła wprost przed siebie. Wyszła zza krzaków i zbliżyła się do drzwi wejściowych. – Zmienili zamek, mówili mi o tym. Chyba ktoś ma klucze. Nieważne. Chodź do okna, Jane. Jane zerknęła na Cat, potem podeszła do szyby, zajrzała do środka przez tulejkę z dłoni przyłożonej do oczu. – Wszystko gra? – Tak. Jakby to był cudzy dom. W ogóle nie wydaje mi się, że tam mieszkałam. Jakie to dziwne. Mam wrażenie, że nie powinnam tam zaglądać. – Niepokoisz się? – Nie. – Jane odwróciła się. – Czuję się obok tego wszystkiego. – Świetnie. Dobrze robisz. Następnym razem zabierz klucze i wejdź do środka. Będziesz musiała to zrobić, wcześniej czy później, a zrób to wcześniej. Myślę, że znowu poczujesz się tam jak w domu. – Może. Nie wiem, czy w ogóle czułam się tu jak w domu, nawet bez Maksa. Nie wiem, czy czuję się jak w domu w Lafferton. Cat milczała. Może Jane chciała się jej zwierzyć, ale teraz jeszcze nie nadszedł czas. Po chwili ruszyły z powrotem w głąb ogrodu, ciesząc się pierwszym, delikatnym muśnięciem wieczornego chłodu. Taras był pusty, z domu nie dobiegał żaden dźwięk. – Mogę o coś zapytać? – Jane wskazała Cat ławkę pod ścianą, zapraszając, by na niej usiadła. Słońce dotykało drzew owocowych przed nimi, ale sama ławka stała w cieniu. – Chyba powinnam się zobaczyć z Maksem. Co o tym myślisz? – Dlaczego tak ci się wydaje? – On ma kłopoty. Śmierć żony bardzo nim wstrząsnęła. Nie próbował mnie skrzywdzić, mnie jako mnie, nie panował nad rozpaczą i wściekłością, a ja akurat stanęłam na jego drodze. Myślę, że trzeba mu pomóc. Na pewno. – Może masz rację, ale dlaczego właśnie ty miałabyś mu pomóc? – Bo jestem pastorem? – Nie, to przez to, co zrobił. Nie ma od tego ucieczki, prawda? Nie oskarżyłaś go o nic, ale jego wyczyn dowodzi ogromnej desperacji i wstrząsnął tobą, delikatnie mówiąc. Może wycofaj się? Max to mój pacjent, pozwól mi się nim zająć. – Ale to pomoc lekarska… Ja chcę mu powiedzieć, że wszystko jest w porządku. – I że mu wybaczasz? – Tak. Pewnie uważasz, że to brzmi trochę zbyt świątobliwie. – Nie. Może napiszesz do niego, skoro uważasz, że powinnaś mu to powiedzieć? – O nie, tak nie zrobię, to byłoby takie chłodne. A ty, pomyślała Cat, jesteś zupełnie inna – może za bardzo, aby ci wyszło na dobre. Studiowała twarz Jane Fitzroy, widoczną teraz z profilu, otoczoną przez gęste włosy niczym na
obrazie Tycjana. Była nie tylko piękna; miała charakter – była niezwykła, zamyślona, inteligentna, o godnej podziwu, nieco śniadej cerze, piwnych oczach, z zielonymi plamkami, dużych i skupionych. Ta twarz wyróżniała się wszędzie, ale miała też spokój i głębię, ukryte pod pozorną niecierpliwością i napięciem. – Muszę iść do domu – oznajmiła Cat, wstając. – Rób to, co uznasz za stosowne, ale ostrożnie. Boże, co za protekcjonalny ton. Jasne, że tak zrobisz. Umów się na wizytę u mnie w gabinecie. Tak ci radzi twój lekarz. Dwie godziny później, po kolacji, Jane ruszyła na poszukiwania Rhony Dow. Znalazła ją krojącą materiał na sukienkę na długim stole w dawnej bawialni u podstawy schodów. Dowowie mieli trzech synów, wszyscy opuścili już rodzinny dom. Jeden studiował na uniwersytecie, dwaj starsi zostali pastorami i pracowali za granicą. Jane podejrzewała, że Rhona tak chętnie zaprosiła ją do siebie, bo chciała mieć towarzystwo i wypełnić pustkę wielkiego domu. Była jej za to wdzięczna, ale wiedziała, że musi się stąd wyprowadzić. – Usiądź sobie, moja droga. Pozdejmuj te rzeczy z krzesła. Kiedy szyję ubrania, robię tutaj straszny bałagan, chyba wtedy idzie mi łatwiej. – Podoba mi się ten materiał… Co to jest? – Będzie na to. – Rhona podsunęła jej wykrój. – Potrzebuję czegoś szałowego. Aż do września będą różne przyjęcia w ogrodzie, zabawy, wesela i herbatki z biskupami, a we wszystkim, co mam w szafie, pokazywałam się już przez wiele lat. – Ja nie potrafię nawet nawlec igły. – Za to umiesz robić inne rzeczy. Weź sobie kawałek czekolady. Na stole obok maszyny do szycia leżała rozpakowana duża tabliczka czekolady. Rhona Dow była gruba i po dwudziestu czterech spędzonych z nią godzinach Jane wiedziała już dlaczego. – Przyszłam powiedzieć, że dzisiaj wracam do domku w ogrodzie. Byłaś cudowna i naprawdę wspaniale mi tu jest, ale muszę wracać. Wiem, że zrozumiesz. Po twarzy starszej kobiety przemknął grymas, który dla Jane okazał się aż za łatwy do odczytania. Kiedy odejdzie, znowu zrobi się tutaj pusto. Rhona starała się trzymać, ale Joseph przez większość czasu przebywał poza domem i widać było, że czuje się samotna. – Nie będę cię namawiać, żebyś zmieniła zdanie, kochanie… Ale jeśli po tym wszystkim poczujesz się tam źle, obiecaj, że wrócisz. Nawet w środku nocy. Ani trochę nam nie będziesz przeszkadzać. – Obiecuję. Dziękuję. – No, przynajmniej pozwól, że spakuję ci kilka rzeczy… Będziesz potrzebowała chleba, mleka i… – Nie, pojadę do supermarketu. Naprawdę. Rhono, muszę wrócić do normalności. Rhona Dow westchnęła i ułamała sobie następny kawałek czekolady.
Całodobowy supermarket przy Bevham Road nigdy nie stanowił dla Jane spokojnej przystani. Ale teraz, kiedy przed nim zaparkowała i zobaczyła wielobarwny blask świateł i jaskrawe billboardy, poczuła się podniesiona na duchu. W środku było ciepło i wesoło. Pchała wózek z zakupami, zamieniała po kilka słów ze sprzedawcami, brała jedzenie, którego kiedy indziej nigdy by nie wzięła, a także zwykłe rzeczy codziennego użytku. Smakowała czas spędzany w sklepie. Dopóki otaczał ją wesoły szum, wszystko inne znikało gdzieś w cieniu. Zapłaciła w kasie i poszła do kafejki. Stojąc w kolejce po kawę, poczuła, że chce jej się jeść, wzięła więc na tacę jajka na bekonie i grzankę. Kupiła również gazetę. Supermarkety są dobrym schronieniem dla osób samotnych, wiodących puste życie, tych, co potrzebują przerwy i tego rodzaju towarzystwa, które nie wymaga więcej niż tylko kilku słów i ceny filiżanki herbaty. Ludzie, którzy twierdzą, że supermarkety są pozbawione duszy, a najlepiej jest w małych sklepikach, nigdy nie czuli się tak jak ona. Doszła do siebie, choćby na jakiś czas, właśnie dzięki szerokim alejom sklepu, wesołemu zgiełkowi, krzątaninie. W małym sklepiku nie sposób się zasiedzieć, cieszyć z ciepła i towarzystwa tak długo, jak ma się na to ochotę. Poza tym Jane poznała w Londynie mnóstwo sklepików z gburowatymi i niesympatycznymi ekspedientami. Bóg, pomyślała, Bóg, którego znam, Bóg, w którego wierzę, Bóg miłości i pocieszenia, Bóg, który krzepi, jest tu równie wyraźnie obecny co w katedrze Świętego Michała. Jajka i bekon były gorące i zaskakująco smaczne, miejscowa gazeta okazała się prawdziwą kopalnią plotek i ciekawostek, pełną fotografii z amatorskich przedstawień teatralnych, szkolnych zawodów sportowych oraz ślubów. Jane przypadło to do gustu. Kiedy już zbierała się do opuszczenia kafejki, weszło jakieś małżeństwo, znające ją z katedry. Zaczęli z nią omawiać możliwość wspólnego chrztu czwórki swoich dzieci. Kiedy wracała, ulice były spokojne. Księżyc nad Wzgórzem miał wielkość srebrnej sześciopensówki i malał. Wsunęła się samochodem na wolne miejsce przed domem kantora, tonącym w ciemnościach. Wóz Josepha też tam stał. Jane była ciekawa, jak Rhonie poszło szycie i czy udało jej się nie zaplamić materiału czekoladą. Teraz musiała już tylko zatargać trzy torby z zakupami w głąb ogrodu, do domku, wejść tam sama, włączyć wszystkie światła, aby mroczne cienie i wspomnienia ukryły się z powrotem w ścianach. Nosiła przy kluczach latareczkę, wysyłającą cienki strumień ostrego światła. Tym razem lampka nie zapaliła się, ale Jane zdążyła już zapamiętać ścieżkę prowadzącą do jej domku. Krzaki szeptały, gdy odsuwała je z drogi, zza drzew owocowych dobiegały odgłosy jakiegoś stworzenia, oddalającego się szybkimi kroczkami. W którymś z innych ogrodów, gdzieś dalej, pisnął kot, przestraszył ją. Przecisnęła się do ganku, dalej po omacku, dotykając ścian. Na niebie połyskiwały gwiezdne konstelacje. Klucz gładko wślizgnął się w nowy zamek. Popchnęła drzwi, otworzyła je. Dom pachniał strachem, jej strachem, ostatnio była w nim
uwięziona, zamknięta z Maksem Jamesonem. Poczuła jego ramię na swoim gardle i chłód ostrza noża, zadrżała. Trzęsła jej się ręka, kiedy macała ścianę w poszukiwaniu włącznika światła. Gdy już je zapaliła, przez chwilę wnętrze domu wydało jej się zupełnie obce, czuła się zdezorientowana, nieomal uznała, że pomyliła budynki. Szybko obeszła wszystkie pomieszczenia, pozapalała światła, w kuchni, salonie, gabinecie, sypialni, włączyła każdą lampę. Wciągnęła do domu torby z zakupami, zamknęła drzwi na klucz i zaryglowała drzwi, zaciągnęła rolety w kuchni i zasłony we wszystkich pokojach. Dopiero gdy to wszystko zrobiła, wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. Minęło trochę czasu, zanim przestało jej walić serce. Powoli zaczęła rozglądać się po domu. Wszystko było takie, jakie powinno. Krzesła, stół, biurko, obrazy, telewizor, książki, każdy przedmiot na swoim miejscu, wszystko znajome. Czuła delikatny zapach pleśni. W domu panowała wilgoć, mimo wszelkich starań zajmujących się nim ludzi. Podeszła do okna w salonie. Zatrzymała się bez ruchu, coś usłyszała. Jakieś drapnięcie, szurnięcie na zewnątrz. Kopnięty kamień, luźna cegła? Nie, nie może spać przy otwartym oknie. Było po północy. Wypakowała zakupy i poukładała je, postawiła czajnik na gazie, wyjęła kubek i puszkę czekolady w proszku, mleko, łyżkę. Poustawiała wszystko na stole. Nawet najlżejszy szmer, brzęk puszki, wtyczki wkładanej do kontaktu brzmiał niesamowicie, głośno i głucho, a kiedy zamierał, następowała cisza, całkowita, nerwowa, napięta, nieprzyjemna. Zdecydowanym ruchem zabrała gorący napój do gabinetu i podniosła z biurka modlitewnik. „O Panie, wspomagaj nas przez cały dzień naszego pełnego trosk żywota, Aż wydłużą się cienie i nadejdzie wieczór”. Jakiś czas spędziła nad książką do nabożeństwa, a potem nad Biblią, tak że było już dobrze po pierwszej, kiedy wreszcie położyła się spać. Ale wtedy cisza stała się inna, spokojna, łagodna, kojąca, a nie pełna napięcia. Przez pół godziny Jane czytała Opętanie A.S. Byatt, później wyłączyła lampę. Poczuła wielkie zmęczenie, które zamgliło jej myśli, dodało ciężaru rękom i nogom. Sen przyszedł jak błogosławieństwo. Obudziła się z koszmaru pełnego oślizgłej ciemności, w którym krztusiła się jakąś obrzydliwą substancją, a płuca przeszywały ostrza. Usiadła na łóżku, zlana zimnym potem. Sięgnęła do lampy, potrąciła ją, usłyszała, jak rozbija się o podłogę. Krzyknęła, ale potem wyszła z łóżka po drugiej stronie, wymacała drogę do włącznika obok drzwi. Wtedy usłyszała hałas w ogrodzie. Nie, powiedziała sobie, w ogrodzie niczego nie ma, poza kotami i lisami, może sową. Nie ma nic. Nie ma nikogo. Wzięła szufelkę i zmiotkę, posprzątała, wrzuciła szczątki do kuchennego kosza na śmieci. W gabinecie miała drugą lampę, przyniosła ją, postawiła obok łóżka. Włączyła i przez kolejnych
dwadzieścia minut czytała. „O Panie, oświeć ciemności tej nocy swoją niebiańską jasnością, a przed dziećmi światła niech zmarnieją czyny ciemności. Przez Jezusa Chrystusa, Pana Naszego”. Na zewnątrz rozległ się hałas, stłumione uderzenie, jakby ktoś upadł. Jane mogła teraz zrobić kilka rzeczy: zadzwonić na policję, zadzwonić do Dowów, wyjrzeć za okno, wyjść na zewnątrz… I nie potrafiła zrobić żadnej z nich, paraliżował ją strach, usta miała ściągnięte i suche. W myślach przewijał jej się film, którego nie mogła zatrzymać, obraz Maksa Jamesona, jak przewraca ją na ziemię, trzyma, patrzy jej prosto w twarz, ściska nóż, śmieje się, krzyczy triumfalnie, siedzi naprzeciwko niej i przeraża, i wciąż mówi, mówi, powolnym, złowieszczym szeptem, który wsącza się w uszy. Zmusiła się do tego, żeby wstać z łóżka, włożyć kapcie i szlafrok, a potem odsunąć zasłonę. Spoglądała na nocny ogród, z ręką na zasuwie, gotowa otworzyć okno. Uśmiechnięta twarz Maksa Jamesona. Ciało skrywał mrok, nawet szyja zdawała się nim spowita, przez co ta głowa, ze zmierzwionymi włosami i rozczochraną brodą wydawała się samotnie unosić nad ziemią. Jane miała ochotę krzyknąć, uderzyć w okno, gestem nakazać mu, żeby odszedł, ale nie uczyniła nic, tylko zamarła ze zgrozy przy szybie, patrząc na zewnątrz, a on zaglądał do wnętrza domu. Widok policyjnych latarek, które przecinały ogród, badały ciemności, by odkryć wszystko, co się w nich chowa, stanowił nieoczekiwaną ulgę. Policja przyjechała pięć minut po wezwaniu. W pobliżu stał radiowóz, dwaj młodzi rośli policjanci, ciężko stawiający kroki i budzący poczucie bezpieczeństwa, przeszukiwali teraz krzaki i krążyli między drzewami, tam i z powrotem przemierzali boczne ścieżki, wchodzili do szop. U Dowów zdążyło się już zapalić światło, w ogrodzie rozbrzmiewały głosy. Jane siedziała w fotelu i piła herbatę z kubka. Wybiło wpół do czwartej. Do świtu pozostała jeszcze godzina. Nie wiedziała, co właściwie zobaczyła. Teraz już nie mogła powiedzieć, czy twarz Maksa Jamesona była prawdziwa, czy stanowiła jedynie figiel pobudzonej wyobraźni. Ale kiedy zamykała oczy, stał tam, z krwi i kości, nie jakiś mglisty, jak duch. Max Jameson patrzył na nią z ciemności. Zaczęła się trząść, porozlewała herbatę. Wyciągnęła rękę, żeby odstawić kubek na stół, ale nie zrobiła tego jak należy i naczynie roztrzaskało się na podłodze, gorąca herbata rozbryznęła się, parząc bose stopy Jane. Kiedy Rhona Dow pojawiła się w pokoju, ubrana w wielką koszulę nocną z różowego weluru, Jane zalała się łzami.
25 Detektyw
siedział na przednim fotelu samochodu, schowanego za nierówną linią drewnianego ogrodzenia. Przyglądał się sklepowi warzywnemu. Razem z detektywem Brianem Jenningsem obserwował ten sklep przez dwa ostatnie dni. Miało się w tym czasie wydarzyć mnóstwo ważnych spraw, a nie wydarzyło się nic. Nathan ugryzł jabłko. Jennings skrzywił się – Sierżancie, głośniej już nie można jeść? – To pytanie czy stwierdzenie? – Ja tylko… – Ja tylko muszę wytrzymywać co pół godziny twoje chrupki o smaku pieczonych kurczaków. Lepiej byś się tym już zapchał. Nathan odsunął szybę i wyrzucił ogryzek. – Można tu zapuścić korzenie. – Ty możesz. – Uważam, że to sklep z owocami i warzywami. Nie sądzę, żeby tu było cokolwiek poza owocami i warzywami. Nic tu nie przywożą poza owocami i warzywami, nic stąd nie zabierają poza… – Dobra, powtarzasz to i powtarzasz… – Myślę, że detektyw inspektor miał marnego informatora. – Nie bylibyśmy tutaj… – Jeden sierżant, jeden detektyw… i mnóstwo bananów. – Cicho… – Zobacz, szybko, ciężarówka z owocami i warzywami! Nathan podniósł lornetkę do oczu i spojrzał przez nią na zwijane drzwi magazynu. Ciężarówka zbliżyła się, brama zaczęła się otwierać, a wóz powoli wjechał tyłem. – Widziałem już kiedyś tego kierowcę. – Tak, rozwoził owoce. – Cicho. Zajmij się numerem rejestracyjnym, zrobię mu fotkę. Nathan sięgnął do tyłu po aparat i zrobił zbliżenie kabiny ciężarówki. – Wiem. To Piggy Plater. Miałem z nim do czynienia przy okazji włamania do fabryki kilka lat temu, tyle że on był wtedy cwańszy, dostał wyrok w zawiasach, powiedział, że do wszystkiego zmusił go brat. Tak, tak, to Piggy Plater. Co on tutaj robi… Nigdy nie uwierzę, że prowadzi ciężarówkę z owocami i warzywami. Masz ten numer? Mężczyzna, któremu się przyglądali, wyskoczył z kabiny i zaczął rozmawiać przez komórkę. Z tyłu, w głębi magazynu, skryte w cieniu postaci otwierały pakę wozu. Zza rogu wyjechało sierżant Nathan Coates
ciemnoniebieskie bmw i prześlizgnęło się obok. Jakiś człowiek w kremowej, drelichowej kurtce wysiadł z jednej strony auta, z drugiej wysunął się ktoś masywniejszy, o grubym karku. – Jasna cholera, to Frankie Nixon i jego ochroniarz. To nie są banany. Zrobił następnych kilkanaście zdjęć, potem opuścił aparat. – Musimy tu siedzieć dwadzieścia cztery godziny na dobę. Coś się kroi. Rozdzwonił się jego telefon. – Detektyw sierżant Coates, słucham… – Tu Jenny McCreedy, wydział kryminalistyki. Próbowałam skontaktować się ze starszym detektywem inspektorem Serraillerem, ale dowiedziałam się, że wyjechał na tydzień, dlatego dzwonię do pana. Nathan wyprostował się. Nie odrywał oczu od bmw. Frankie Nixon wsiadł z powrotem, jego rosły towarzysz rozejrzał się wokół, a potem wsunął na fotel pasażera. Samochód opuścił podwórze jednym szybkim skokiem. Ciężarówka powoli zniknęła w ciemnej paszczy magazynu, zwijane drzwi zaczęły się zamykać. Obraz zrobił się niewyraźny. Nathan przechylił głowę, przytrzymując nią słuchawkę. – Macie coś? – Mamy. – W domu? – Nie, dom jest czysty. Ale z samochodu mamy dwa włosy i fragment paznokcia. Oba włosy są z tej samej głowy, a DNA jest Davida Angusa. Nie wiadomo, do kogo należy paznokieć, nie został jeszcze dopasowany. – Może jest tego drugiego chłopca? – Nie. Ani nie tej małej dziewczynki, którą znaleźli żywą w bagażniku. – Czyli że było jeszcze jakieś inne dziecko? – Na to wygląda. – Dobry Boże… Czy to już to? – Nie. To nie są bezpośrednie dowody. Ale ponieważ mają niewątpliwy związek z waszą sprawą, pomyślałam, że dobrze, żebyście wiedzieli. Kiedy wróci pański inspektor? – Spokojnie, mam jego numer, nie zechce czekać. Wielkie dzięki. Nathan triumfalnie uderzył powietrze pięścią. Magazyn połknął całą ciężarówkę, drzwi się zatrzasnęły. Nikogo przy nich nie było. Popołudniowe słońce sprawiało, że przestrzeń wokół magazynu wyglądała jak zakurzona. Kilka metrów dalej na kwiecie ostu kołysała się zięba. – Spadamy stąd. – O co chodzi, sierżancie? – O Davida Angusa. – Znaleźli go? – Coś w tym stylu. – Nathan uruchomił silnik i ostro zawrócił, wykręcając koła.
Detektyw pochylił się do tyłu. – Opowiedz teraz o Franku Nixonie. – Pies mu mordę lizał – ze złością rzucił Nathan. – Temu całemu Frankowi Nixonowi.
26 Nie wyglądasz na zadowolonego. – Myślę, że tutaj nagromadzenie szkiców jest za duże. Nie możemy jakoś rozdzielić tych dwóch z kościołami? Wtedy byłoby pięć i dwa… tam? Simon cofnął się i idąc przez galerię, spojrzał jeszcze raz. Ci, którzy wieszali prace, zrobili kawał dobrej roboty, wyjąwszy jedną grupę rysunków z Wenecji. Na kilku były ciemne przestrzenie, tło dla twarzy starych kobiet i mężczyzn, których widział modlących się w kościołach Zattere; prace, powieszone razem, zacierały się wzajemnie, porozdzielane – całkowicie traciły siłę oddziaływania. Zawsze tak było. Większość rysunków wisiała tak jak należy, ale umieszczenie ostatnich kilku zabierało całe wieki. Niewielka galeria z niskim sklepieniem i doskonałymi proporcjami była umiejscowiona idealnie, w pierwszorzędnym zakątku Mayfair. Simon wiedział, że mu się poszczęściło. Wyjrzał przez okno. Ze słonecznej ulicy prosto na niego patrzyła Diana. Zaklął pod nosem. Nie lubił, kiedy powracała do niego przeszłość, zwłaszcza taka, którą zdecydowanie przekreślił. Ale kiedy spojrzał na Dianę jeszcze raz, coś się w nim zmieniło. Cieszył się, że jest tam, gdzie był, z tego, że ma tutaj wystawę, czuł się podekscytowany, dumny, gotów do działania. Widok kobiety sprawił mu nagle przyjemność. Uradował się z tego, że ją spotkał. Wyglądała tak jak zawsze, piękna, elegancka, szczęśliwa. Przypomniał sobie dawne czasy – idealne relacje, bez zobowiązań, gdy każde z nich podobało się drugiemu, każde cieszyło się drugim, każde miało własny świat i pracę, do której wracało, nie krępując partnera. To było dobre, miłe. W towarzystwie Diany spędził kilka zachwycających dni, wieczorów, nocy. Jej rozpacz, kiedy w zeszłym roku nachodziła go w domu, została gdzieś daleko. Tak musiało się skończyć. Dlaczego nie mogliby rozpocząć od nowa? Uznał, że nie ma żadnych przeciwskazań. Wyszedł z galerii, żeby przywitać się z Dianą. Ostatnim razem, kiedy byli wspólnie w Londynie, poszli na Eugeniusza Oniegina w Covent Garden, ale dziś grano tam balet, za którym Simon nie przepadał. Zamiast tego obejrzeli nową sztukę, słabą i źle zagraną przez jakąś hollywoodzką gwiazdę. Wymknęli się z teatru przed końcem. Był ciepły wieczór, nie zaszło jeszcze słońce, chodniki przemierzały tłumy przechodniów. Simon zaprowadził Dianę do znajomego baru. Wszystkie stoliki na zewnątrz już zajęto, ale na górze znajdował się okrągły taras. Serrailler czuł się lekko, jak zawsze w Londynie stawał się inną osobą, był mniej spięty, bardziej spontaniczny. – Koktajl z szampanem – zaproponował, prowadząc Dianę do stolika.
– Doskonale. Tak. To właśnie było dobre. Nic więcej. Nic poważniejszego. Właśnie to. Diana miała na sobie jasnozieloną jedwabną sukienkę. Była tutaj najlepiej ubraną i najpiękniejszą kobietą. Dotknął jej ramienia. – Gdzie chciałabyś coś zjeść? – Gdzie zechcesz. Ale chciałabym też z tobą porozmawiać… rozmawiać i rozmawiać. Simonie, kiedy ostatnio rozmawialiśmy? – Dawno. Zbyt dawno. Ty pierwsza. Sprzedałaś restaurację? – Wieki temu. I jeszcze nie zdecydowałam, co teraz robić, jeśli takie będzie twoje następne pytanie. Jedno mogę powiedzieć, na pewno nie wezmę się do żadnego innego biznesu, który zatruje mi życie. Kupiłam niewielki dom w Chelsea, a resztę pieniędzy ulokowałam w banku. – Ale ty potrzebujesz wyzwań. Służą ci. – Nie. – Spojrzała mu prosto w oczy. Zobaczył niewielkie zmarszczki w kącikach oczu, nieco większe na szyi. Była od niego starsza o dziesięć lat i czasem dostrzegał to. Nigdy się tym nie przejmował, w najmniejszym stopniu. – Chciałabym czegoś absorbującego, ale całkiem spokojnego. Mam za sobą piętnaście lat stresu i pracy. Każdy miałby dość. Może otworzę galerię? Roześmiał się i zaczął opowiadać o wystawie. Spostrzegł, że jak zwykle nie potrafi mówić o swoich rysunkach, za to bez trudu peroruje na temat wnętrz galerii, rozmieszczeniu prac, ram, cen, tego, kto jeszcze ma wystawę w Londynie. Łatwo mu było plotkować, mówić bezpieczne rzeczy. – A co dzieje się w Lafferton? Pokręcił głową. Wolał o tym nie opowiadać ani w ogóle wspominać o pracy w policji. Wypili drugiego drinka, potem wyszli, ruszyli przez londyński zmierzch w stronę Picadilly. – Za kilka dni twoja wystawa się skończy i wszystkie prace zostaną sprzedane – powiedział Diana. – Mam nadzieję, że mnie zaprosisz. – Oczywiście. Zatrzymali się przy Fortnum’s. – Wybieraj – oznajmił Simon. – Restauracja? Mój hotel? – A może mój dom? Spostrzegła jego wahanie. – No dobrze – rzuciła lekko. – Jestem głodna. Zjadłam tylko kanapkę z pomidorem kwadrans po dwunastej, a właśnie wypiłam dwa koktajle z szampanem. Mogę zasłabnąć. Simon ze śmiechem ujął ją za ramię i poprowadził Duke Street w stronę Green.
27 Natalie obudziła się, usłyszała hałas i nakryła głowę poduszką. Dźwięk przenikał jednak przez nią, dlatego w końcu musiała wstać. – Co znowu? Do jasnej cholery, Kyra, jest druga w nocy, co ci jest? Dziewczynka stała przy oknie. Zasłony były rozsunięte, a ona wpatrywała się w sąsiedni dom. – Już ci mówiłam, daj spokój. Chodź, wracaj do łóżka. Do kogo ja mówię? Kyra zacisnęła wargi, ale pozwoliła się zaprowadzić na posłanie i przykryć kołdrą. – Kyra, martwisz mnie. Mówisz do siebie, hałasujesz. Natalie usiadła na skraju łóżka córki. Jasne włosy dziewczynki były zmierzwione, wygładziła je więc palcami. Jakie to śmieszne, że dzieci są inne nocą, takie kochane, dlatego że wydają się mniejsze. Naprawdę, to śmieszne. – Chcesz mi coś powiedzieć? Nie wpuścili jej do tego pokoju, gdzie rozmawiali z Kyrą. Z dziewczynką spotkały się dwie kobiety. Młoda lekarka, która przedstawiła się jako psychiatra, ale wyglądała na zbyt młodą, aby nim być, i funkcjonariuszka z wydziału rodzinnego. To trwało ponad godzinę. Natalie zaczęła się w końcu martwić. Była wściekła i zła. W gazetach i telewizji ciągle o tym mówiono. Kiedy zaginął tamten mały chłopiec, wszędzie wisiały plakaty, wszyscy o tym gadali, ona też, jak każdy na Brimpton Lane. W zeszłym tygodniu rozmawiała z wieloma ludźmi, każdy z nich mówił to samo. Wszystko się zmieniło, ich dom, ulica, sąsiedzi, wszystko. Codzienne życie. Czuli się inaczej i już zawsze mieli się tak czuć. Brudni, naznaczeni, jakby potrzebowali kąpieli. Kilku mówiło, że chciałoby się wyprowadzić. Ktoś powiedział, że gdy się już wszystko skończy, trzeba do władz miasta wystosować petycję o zmianę nazwy ulicy. Ale co taka zmiana pomoże, jaką to zrobi różnicę? Mieszkali tutaj i ona tutaj mieszkała, ten dom tutaj stał. Kto w nim teraz zamieszka? Czy ktoś go w ogóle kupi, będzie przemierzał pokoje, spał, jadł tam, przycinał trawnik, mył okna? Nie wiadomo. Już wystarczająco źle było mieszkać po sąsiedzku. Myśleć o tym ciągle i wciąż pamiętać. Wystarczająco źle, gdy lekarze i policja ponad godzinę przesłuchują twoje dziecko. – Co im powiedziałaś? – zapytała Kyry, kiedy tylko wsiadły do samochodu. Ale dziewczynka zacisnęła usta, tak jak zawsze, i milczała. Dopiero gdy obejrzała telewizję, wypiła herbatę, wykąpała się, dopiero wtedy powiedziała, że pytali o wymarzone wakacje. W przyczepie kempingowej. – Gdzie ty słyszałaś o przyczepach kempingowych? Ale Kyra nie odpowiedziała. – Mówiłaś im, co się działo u Ed?
Cisza. – O pieczeniu ciasteczek i tak dalej? Po dłuższej chwili dziewczynka przytaknęła. – Powiedzieli, że to jest w porządku, co? Pieczenie ciasteczek i tak dalej? Milczenie. – Co jeszcze im mówiłaś? O tym, jak tam chodziłaś? O co się pytali? Co mówili? Nic. – Kyra, do diabła, staram się, żeby wszystko było w porządku, nie chcę, żeby cię denerwowali. Próbuję się upewnić, że wszystko było w porządku. – Wszystko było w porządku. Natalie poddała się. Teraz pociągnęła delikatne jak jedwab włosy Kyry, miękkie niczym puszek dmuchawca. Powieki dziewczynki opadły, ale szybko je otworzyła. – Powiesz mi, prawda? – Co? – Wszystko. Wszystko, co się stało. Kyra skrzywiła się. – Czy Ed…? Kyra szybko zamknęła oczy. Natalie czekała. Nic. Dziewczynka znowu zamknęła oczy. Natalie zeszła na dół i nastawiła czajnik, zapaliła papierosa i zabrała się do robienia śniadania. Było ciepło. Gdzieś na ulicy szczekał pies. Bardzo chciała znaleźć się gdzie indziej. Może wtedy dałaby radę. Mogłaby pracować w centrali telefonicznej, wrócić tam, gdzie mieszka jej rodzina, może nawet spróbować szczęścia w Londynie. Teraz każdego dnia budziła się w złym humorze. I czuła się staro, a przecież ma dopiero dwadzieścia sześć lat. Nie zasłużyła na to, żeby skończyć w domu sąsiadującym z domem morderczyni dzieci. Nikt na to nie zasługiwał. Przez chwilkę wydawało jej się, że wychwyciła jakiś dźwięk dobiegający z góry, ale kiedy weszła do holu, wszystko ucichło. Włączyła radio i spędziła pół godziny, słuchając dzwoniących, smutnych ludzi, którzy potrzebowali rozmowy z obcymi, o tym, jak to jest być smutnym człowiekiem o trzeciej nad ranem. Kiedy Kyra usłyszała ciche głosy dobiegające z radioodbiornika, wróciła na swój posterunek przy oknie. Dom Ed oświetlała uliczna latarnia. Wyglądał smutno. Pytali się jej, co myśli o domu Ed. Kiedy powiedziała, że woli być w nim, a nie we
własnym domu, i z Ed, a nie ze swoją matką, jakoś dziwnie na nią popatrzyli. Chcieli się dowiedzieć, czemu tak uważa, czy jest tego pewna, czy dokładnie to miała na myśli i czy może Ed kazała jej tak mówić – co wydało się Kyrze najgłupszym ze wszystkich pytań. Poprosili, żeby opowiedziała im, co mówiła Ed i czy Ed zabierała ją gdzieś samochodem – albo popływać, albo na zakupy, albo za miasto, i czy jacyś koledzy i koleżanki Kyry również odwiedzali ten dom, na przykład żeby tam gotować, wtedy kiedy Kyra tam była albo kiedy jej nie było. Pytania. Wszystkie o Ed. Dziwne, nieprzyjemne, głupie pytania. A kiedy ona zadawała im pytania, nie odpowiadali, nie do końca. Chciała wiedzieć, dokąd poszła Ed i czy wie o ludziach, którzy wchodzili i wychodzili z jej domu, kiedy wróci, czy można się z nią zobaczyć. Oni jednak nie odpowiedzieli na żadne z tych pytań. Ani na jedno.
28 Edwino, dlaczego płaczesz? – Ed. Mówiłam już. – Ed. – A masz jakiś pomysł dlaczego? Nie mów nic. Właśnie tak, jak robi policja. Nie mów nic. – Po prostu nie wyglądasz na kogoś, kto łatwo wybucha płaczem. Milcz. – Pamiętasz, czy płakałaś dużo w dzieciństwie? O to chodzi. Jasne. Skojarzenia. Dzieciństwo. O to chcieli pytać, w tym upatrywali przyczynę, tam chcieli wetknąć nos. Dobra. W porządku. Nie ma nic do powiedzenia. A nawet gdyby coś było, i tak im nic nie powie. Niewielki pokój. Krzesło obite ciemnoczerwonym tweedem. Całkiem wygodne. Psychiatra siedziała na drugim takim samym, na kolanach trzymała kartki spięte klamrą. Ed nie spodziewała się, że zastanie tu lekarza siedzącego za biurkiem. Może wtedy czułaby się lepiej. A w dodatku dali jej lekarkę, kobietę. Lekarze są mężczyznami, powinni być mężczyznami. Tak jak pielęgniarki kobietami. A teraz nie. Przyszła kobieta. Młoda. Za młoda. Jak mogła być taka młoda i jednak przyjść tutaj? Krótkie ciemne, błyszczące włosy. Modne okulary. Ciemnoniebieska dżinsowa spódnica. Błękitne pantofle na płaskich obcasach. Obrączka na palcu. I drugi pierścionek, z jakąś ozdóbką i z maleńkim brylancikiem odbijającym światło. Naszyjnik z dużych korali. Uśmiechała się. Patrzyła prosto na nią. I uśmiechała się. Nie mów nic. Nikomu nic nie mów, ani policji, ani strażnikom, ani psychiatrze. Nic. – Dlaczego ludzie w ogóle płaczą? Ed zdawało się, że lekarka naprawdę chce się tego dowiedzieć. Naprawdę o to pyta. Dlaczego ludzie płaczą? Zastanowiła się. Dlaczego? Bo pies umiera. Bo ktoś przejechał kota. Bo przytrzasnąłeś sobie palec drzwiczkami od samochodu. Skrzywiła się na wspomnienie bólu, przez który wtedy zrobiło jej się słabo. – Coś sobie przypomniałaś? – Tak, jak przytrzasnęłam sobie palec drzwiczkami od auta. Bolało jak skurczybyk. – O tak, też mi się to przydarzyło. Okropne. Gorsze niż bóle porodowe. – Skąd wiesz? – I jeszcze jak dostałam kijem od hokeja po nosie. – Aua… – To było mocne… Ed wyobraziła to sobie. Zwilgotniały jej oczy.
– Wiesz, właśnie mi coś powiedziałaś. – Co? – Podałaś powód do płaczu. Ból. Cholera. Rozmawiały jak normalni ludzie, tak jak ludzie czasem gawędzą, a jednak coś jej powiedziała. Nie mów nic. Na parapecie okna stało kilka roślin, wyglądały na zaniedbane. Zakurzone. Pod nimi leżały zżółkłe liście, których nikt nie sprzątał. Jedną z tych roślin należałoby przyciąć. Ed to wściekało. Dlaczego nie kupicie sobie plastykowych kwiatków, skoro nie chce się wam zajmować prawdziwymi? Torba psychiatry leżała na podłodze przy krześle, obok zwyczajnej, czarnej teczki. Przód zdobiła fotografia Scarlett i Rhetta. Ed oglądała ten film chyba z kilkanaście razy. Scarlett miała naszyjnik z kryształu górskiego, górski kryształ zasłaniał przód koszuli Rhetta. Ed nie potrafiła pojąć, jak psychiatra może mieć taką torbę. Nie mogła oderwać wzroku. Od Scarlett i Rhetta. Ona sama nie miała torebki, używała kieszeni, a gdy musiała przenieść coś większego, plastikowych toreb. – Płakałaś, bo przypomniałaś sobie o czymś. – Nie. – Dobrze. Ed czekała. Psychiatra szykowała się, aby iść dalej według standardowej listy. Płakałaś, bo sobie o czymś przypomniałaś, o czymś, co się stało, kiedy byłaś mała. O twojej matce. Albo o tacie. Ktoś cię uderzył, ktoś na ciebie krzyczał, ktoś cię zamknął w ciemnej piwnicy i zatrzasnął drzwi, ktoś coś powiedział, mówił, że śmierdzisz. A może powód był jakiś inny? Czekała. Ale doktor Gorley siedziała w milczeniu, patrząc na Ed. Potem znowu zerknęła na notatki. Później jeszcze raz na Ed. Ale nie jakoś pospiesznie, nie nerwowo. Nic takiego. Cierpliwie, spokojnie. Po prostu czekała. Nic nie mów. Wiedziała, dlaczego się rozpłakała, i była za to na siebie zła, ale nie mogła się powstrzymać. Łzy same popłynęły. Policjant z jasnymi włosami spoglądał na nią i zadawał pytania. Patrzył, mówił to, tamto. A wtedy w jej głowie pojawił się obraz, razem z natychmiastową świadomością tego, co mogło się stać. I już nigdy się nie stanie. Ujrzała siebie z Kyrą w przyczepie kempingowej. Zeszły po stopniach, staranie zamknęły drzwi i ruszyły tam, skąd widać było morze. Na plażę, gdzie miały spędzić cały dzień. Kyra miała wiaderko i łopatkę, Ed – piłkę i torbę z jedzeniem na piknik. Napoje i lody kupiły już na miejscu. Było słonecznie, ciepło. Słyszały głosy innych dzieci, ludzi krzyczących,
nawołujących się, śmiejących na plaży. Dziewczynka skakała, trzymała Ed za rękę, zerkała na nią podekscytowana. Ten tydzień, ten wakacyjny wyjazd, miał być najlepszy dla Kyry i dla Ed. Stworzył w umyśle Ed niewielką, przezroczystą bańkę, oddzielającą ją od wszystkiego innego. Całkowicie. A teraz bez ostrzeżenia bańka pękła. Znowu widziała pokój przesłuchań, gliniarzy. Swoje dłonie. Bańka pękła, a Ed zrozumiała, że takie wakacje nigdy nie nadejdą i że nigdy już nie zobaczy Kyry. Niezależnie od tego, co im powie albo czego nie powie, niezależnie od tego, co się jeszcze wydarzy. Bańka prysła. W jej oczach pojawiły się łzy. – O co chodzi? – zapytała doktor Gorley. Głos miała łagodny, miły, słodki. Chciała się tego dowiedzieć z troski i chęci pomocy, dlatego że była przyjacielem, a nie psychiatrą, który próbował coś z niej wydobyć, coś wyniuchać, a potem złożyć o tym raport, nie… Cholera. I łzy pociekły po policzkach Ed.
29 Dougie Meelup był miłym człowiekiem. Chociażby w ten weekend – w czwartek Dougie wrócił do domu z biletami na autokar i potwierdzeniem rezerwacji pokojów w hotelu, wszystko załatwił dokładnie tak, jak chciała. A przecież nie były to ani urodziny któregoś z nich, ani ich rocznica ślubu. – Przyda ci się odrobina odpoczynku – stwierdził. – No i lubisz Devon. Tak więc znaleźli się tam, spacerowali brzegiem morza w słoneczny, wietrzny dzień. Podeszli do jednej z ławeczek. Żona Dougiego zawsze miała wolne popołudnia, a on wziął dzień urlopu. Autokar wyjechał o wpół do drugiej, teraz było wpół do szóstej, a przed nimi całe dwa dni wolnego. – Usiądźmy, mogę przynieść herbatę z tamtego stoiska. Usiądź. To, że Dougie jest miłym człowiekiem, Eileen zauważyła już tego wieczoru, kiedy go poznała. Noreen i Ken Kavanagh wyciągnęli ją na kręgle. Uważała kręgle za grę dla staruszków, pań w białych kapelusikach, nie w jej stylu. Nie chcieli słuchać. Podjechał samochód, pod drzwiami stanął Ken i nie było już o czym gadać. Miała rację co do kręgli. Może, kiedy się w nie grało, dawały niezłą zabawę, ale przyglądanie się grze było równie pasjonujące co oglądanie, jak zasycha farba. Nie miała zamiaru tam wracać. To Dougie sprawił, że zmieniła zdanie. Była wdową od czterech lat. Gdy żył Cliff Sleightholme, mieli bardzo mało czasu, by ze sobą rozmawiać, i przypuszczała, że tak właśnie wygląda starość. Nigdy nie myślała o życiu bez niego, wstrząsnęło nią to, jak pusty zaczął wydawać się dom – i jak bardzo przywykła do obecności męża i do jego towarzystwa. Może niewiele sobie mówili, ale to nie była samotność. Po trzech miesiącach podjęła pracę kasjerki, częściowo dlatego, że renta była niższa, niż się spodziewała, a częściowo dlatego, że nie wytrzymałaby w samotności w dzień i w nocy. W ten sposób zdołała się trochę oderwać od wszystkiego, zaprzyjaźniła z Noreen i kilkoma innymi, ale nadal wracała do pustego domu. Dougie Meelup był miły. W kręgielni nie znała nikogo oprócz Noreen i Kena, a on przyniósł jej filiżankę herbaty i ustąpił miejsca na ławce. Pytał ją, kim jest, a kiedy spostrzegł, że odpowiada mu na pytania, słuchał jej, słuchał uważnie, tak jak robią ludzie, którzy lubią słuchać. Jego żona odeszła z kimś rok temu. – Złamała mi serce – stwierdził. – I nie zrosło się. Ale miał synów. Obaj byli żonaci, mieli dzieci, mieszkali w mieście. – Campbell i Marie zapraszają mnie co drugą niedzielę na obiad – powiedział, gdy pewnego popołudnia wybrali się za miasto, po kilku tygodniach spotykania się i wspólnych posiłków. – Może pójdziesz ze mną następnym razem?
– Nie wygłupiaj się. – Dlaczego? Wyglądał, jakby zrobiło mu się przykro. Eileen poczuła się winna. – No wiesz, chodzi mi o to, że oni chcą się zobaczyć z tobą. Nie znają mnie, dlaczego mieliby chcieć, żebym przyszła? Na pewno nie. – Marie powiedziała mi przez telefon, żebym przyszedł ze swoją przyjaciółką. Nie mówiła tego tak sobie, wcześniej rozmawiała o tym z Campbellem. – Skąd o mnie wiedzą? – No chyba stąd, że im powiedziałem. Poszła z nim. Czuła się niezręcznie, dopóki Marie nie otworzyła z uśmiechem drzwi, a potem wszystko poszło już dobrze. Nawet lepiej niż dobrze. W następną niedzielę odwiedzili Keitha i jego filipińską żonę Leah. Tym razem przyszli na grilla, którego obsługiwał Keith, ponieważ uważał, że kobiety nie znają się na przyrządzaniu mięsa. Ślub z Dougiem był też ślubem z jego rodziną. Wszyscy przyszli na wesele, synowie, synowe, wnuki, aż się od nich zaroiło w urzędzie stanu cywilnego. Eileen płakała ze szczęścia i dlatego, że Dougie był taki miły, że z osoby samotnej stała się członkiem licznej rodziny. I dlatego, że na ślub nie przyszła ani Jan, ani Weeny. – Co to znaczy, mamo, że znowu wychodzisz za mąż, o czym ty mówisz? – mówiła przez telefon Jan, coraz bardziej podnosząc głos. – Co ci przyszło do głowy? A co z nami? Nie możesz tak prostu wyjść za obcego człowieka. Eileen napisała jej wszystko o Dougiem na pięciu stronach listu, taki sam list wysłała również do Weeny, poza tym masę zdjęć, fotografie Dougiego, jego synów, ich dzieci, psów, kempingowej przyczepy Campbella i Marie. – To nie jest jakiś obcy człowiek. Wszystko wam o nim opowiedziałam. – Ale jak w ogóle możesz myśleć o wychodzeniu za mąż w twoim wieku? – Będę mieć kogoś, kto będzie się mną opiekował i był ze mną, kiedy się zestarzeję – odparła. – Wy już nie musicie. Jan umilkła. Ale nie przyszła na ślub. – To dla mnie za daleko. – Są pociągi. Możesz nawet przylecieć samolotem z Aberdeen. Zapłacę ci za bilety. Pomyślała, że na to pójdzie, i Jan się zgodziła. Eileen posłała pieniądze. Ale w ostatniej chwili jedno z dzieci Jan zachorowało i nie mogła go zostawić. – Nie wierzę jej – powiedziała Dougiemu. – Wątpię, aby Mark w ogóle zachorował. Po prostu nie chciała przyjechać. W ogóle nie miała zamiaru przyjeżdżać. Jan nie zwróciła też pieniędzy za samolot. Miała nadzieję, że chociaż ta córka zjawi się na ślubie, bo wiedziała, że Weeny raczej nie będzie. Nie po wiadomości, jaką od niej dostała. Na kartce były pierwiosnki, Weeny zapisała ją bardzo schludnie. Twierdziła, że jest „ciągle
w rozjazdach”, bo pracuje jako „przedstawiciel”. Eileen podejrzewała, że chyba wie, jaką pracą zajmuje się Weeny. Sama zaś zastanawiała się, co zrobiła źle – nie teraz, wychodząc za Dougiego, ale kiedyś, wychowując dzieci. Nic nie przychodziło jej do głowy. Cliff był taki dumny z Weeny. Uczył ją, żeby była twarda. Siostry walczyły ze sobą, od kiedy Weeny się urodziła, póki Jan nie opuściła domu, by zamieszkać z Neilem. Walczyły o uwagę rodziców, ich uczucia, o kieszonkowe, większy pokój, pierwszy kawałek ciasta i ostatni cukierek w paczce. Rodzinny dom stanowił pole bitwy przez całe dwadzieścia dwa lata, a kiedy w ciągu kilku miesięcy obie go opuściły, Eileen poczuła ulgę, że ta bardzo długa wojna nareszcie się skończyła. Ale Cliffowi coś było nie w smak. Właściwie od kiedy Weeny odeszła, przestał cokolwiek mówić. Eileen siedziała w słońcu. Postawiła kołnierz kurtki, chroniąc się od wiatru, i spoglądała na błyszczące morze, które zalewało plażę drobnymi falami, zwieńczonymi kremową pianą. Przypomniała sobie wierszyk ze szkoły: „Mieszkali na chrupiących naleśnikach z żółtej piany przypływu”. Mewy mknęły po oświetlonej słońcem wodzie. – Proszę, jest gorąca i słodka. Tylko ktoś taki jak Dougie Meelup mógł przynieść tacę z herbatą w porcelanowych filiżankach, a nie plastikowych kubkach, a do tego jeszcze dwa kawałki domowego ciasta z owocami. Eileen spojrzała na niego. Ostrożnie postawił wszystko na ławce obok niej. – Czym ja sobie zasłużyłam na kogoś takiego jak ty? – spytała. I dokładnie to miała na myśli. – Wcinaj – westchnął i usiadł na ławce. – Jak cudownie – dodał i spojrzał na morze. – Prawda, że pięknie? Cieszysz się, że tu przyjechałaś? Spojrzała razem z nim tam, gdzie mewy huśtały się na wodzie. Całe lata, pomyślała, całe długie lata myślałaś, że to, co masz, jest ostateczne, że właśnie to dostałaś od losu i musisz wykorzystać jak najlepiej. Ale potem wszystko wywróciło się do góry nogami. Cóż takiego zrobiła, że na to zasłużyła? Naprawdę nie zasługiwała na kogoś takiego jak Dougie. – Ja tylko chciałabym… Opuścił filiżankę. Wiedział, o co chodzi, poznał po tonie jej głosu. – To musi potrwać – odparł, tak samo jak zawsze. – Ale jak długo? Gdyby zdobyły się na wysiłek, przyszły się z tobą spotkać, wszystko byłoby już dobrze. Musiał już być zmęczony tym ciągłym dodawaniem jej otuchy. Namawianiem, aby spojrzała na wszystko z punktu widzenia córek, patrzyła na jasną stronę życia, dała im czas. – Co chcesz robić jutro? Pójść na spacer, zostać tutaj? – Ty…
– Nie – odparła Eileen. – Teraz ty. Zawsze ja wybierałam, teraz kolej na ciebie. Odwrócił głowę i spojrzał na zatokę. A potem odpowiedział jak mały chłopiec, który chce otrzymać jakiś podarek, ale boi się, że mu się go odmówi. – Dobrze, powiem ci. – Mów. – Wiele bym dał, żeby wypłynąć łodzią.
30 Ptak siedział tuż za oknem i wydawał z siebie irytujący dźwięk. Nie śpiewał, tylko piszczał przenikliwie. Serrailler nigdy jeszcze nie słyszał, żeby ptak robił coś takiego. Obudził się zaskoczony tym, że ktoś obok niego leży, a telefon dzwoni. Hotelowe radio z budzikiem pokazywało godzinę siódmą dwadzieścia. – Serrailler, słucham. – Szefie? Nie wiedziałem, o której godzinie mogę pana obudzić… Usiadł. Diana poruszyła się i przewróciła na drugi bok. – Nic się nie stało. O co chodzi? – Wiem, że ma pan urlop, ale mamy ją. Przyszpililiśmy ją. Simon zagwizdał. – Kryminolodzy? – No. Dowiedziałem się wczoraj wieczorem, próbowałem się do pana dodzwonić… – Co mamy? – Davida Angusa. – O Boże. – Dwa włosy. – W domu? – Nie, w samochodzie. W bagażniku. Simon szybko wyrzucił z myśli obraz, który przyszedł mu do głowy. – To wszystko, Nathan? – Nie. Jest jeszcze coś… Paznokieć… Nie Davida, nie Scotta, nie tej małej dziewczynki… Jeszcze go nie dopasowali. – Czyli że jest jeszcze jakieś inne dziecko? – Na to wygląda. – Chryste. O Chryste. Czy ktoś poszedł do Marilyn Angus? – Jeszcze nie. – To niech nie idzie. Ja się tym zajmę. – Tak jest, szefie. – Będę u was za kilka godzin. Niech nikt inny się tym nie zajmuje i do niej nie idzie, jasne? – Jasne. Simon pochylił się do przodu, podciągnął kolana i oparł na nich czoło. To były wiadomości najlepsze z możliwych. Takie, jakich chcieli. Właśnie to, nad czym wszyscy pracowali, o co się modlili. Ed Sleightholme przyparta do muru. Reszta już jakoś pójdzie, reszta to już tylko kwestia czasu. Aczkolwiek zostało jeszcze wiele do zrobienia. Tyle że zgasł też ostatni promyk nadziei dla Marilyn Angus, dla innych rodziców, Bóg wie
ilu. Dla każdego w tym kraju, kto modlił się, w rozpaczy, ale wciąż z nadzieją, że jakoś, gdzieś David Angus i drugie dziecko, a może dzieci, zostaną odnalezione żywe. Zaschło mu w gardle. – Kochanie? – Diana dotknęła dłonią jego ramienia. Nie odpowiedział, po kilku chwilach odsunął kołdrę. – Muszę jechać do Lafferton. – Dlaczego? Masz tydzień urlopu. – Dzwonił mój sierżant. Poszedł do łazienki, zamknął drzwi, ustawił prysznic na najsilniejszy strumień. Dziesięć minut później był już ubrany, włosy wytarł do sucha i bez większych ceregieli zaczął pakować torbę podróżną. Diana siedziała na skraju łóżka. – Wrócisz dzisiaj wieczorem do Londynu? – Raczej nie. – A jutro? Jak długo to potrwa? Wzruszył ramionami, schował aparat fotograficzny do bocznej kieszeni. – Mogę pojechać z tobą? – Nie… Przepraszam, ale nie, mogę tam nie zostać długo. – No więc… – Pewnie będę musiał jechać znowu do Yorkshire. – Chodzi o tę kobietę, o której pisali w gazecie? Tę, co trzymała małą dziewczynkę w bagażniku? – Nie spiesz się, zamów śniadanie, baw się dobrze. – Kiedy cię zobaczę? Nie chciał na nią patrzeć, bo było mu wstyd za siebie, i czuł złość, złość na nią. Tak, właśnie złość. Wyciągnęła ku niemu rękę. Spojrzał na nią, ale jej nie dotknął. – Rozumiem – powiedziała. – Tak to już jest. Wiedziałaś o tym. Nie odpowiedziała. – Takie jest życie policjanta. – Nie, to ty taki jesteś. Podniósł torbę i wyszedł. Dopiero kiedy wyjechał z Londynu i znalazł się na autostradzie, uświadomił sobie, co się stało. Co właściwie sobie myślał? Dlaczego zabrał Dianę na kolację? I przede wszystkim, dlaczego uległ pokusie, żeby wziąć ją ze sobą do hotelu, a potem do łóżka? Kiedyś tak bywało, ale przecież walczył, żeby się od tego uwolnić. Dodał gazu i zaklął w duchu chyba z tuzin razy. Potem wyrzucił z myśli Dianę i wszystko, co stało się w Londynie, i zaczął myśleć
o Edwinie Sleightholme. Po godzinie musiał się zatrzymać, żeby zatankować. Poszedł na stację, chciał poczytać gazetę i napić się kawy. Właśnie płacił, kiedy zadzwonił jego telefon. – To ty, kochany? – Przepraszam, czy mogę oddzwonić później? – Po prostu chciałam usłyszeć twój głos. Chciałabym, żebyś został. Przeciskając się z filiżanką między stolikami, Simon upuścił aparat, który ślizgając się, poleciał gdzieś w bok. Kiedy wreszcie zdołał go podnieść, połączenie już się skończyło. Zadzwonił na komisariat, sprawdził, czy Nathan ma jeszcze jakieś nowiny, i zapowiedział, iż nie będzie odbierał komórki aż do przyjazdu. – Nie ma sprawy, szefie, w końcu jest pan teraz na urlopie. – Chcę trochę pomyśleć. Reszta może poczekać. W gazetach nie znalazł niczego nowego. Odpowiadało mu to. Przejrzał pozostałe wiadomości i dokończył kawę. W samochodzie zadzwonił do wydziału kryminalnego Yorkshire, ale nie zastał Jima Chapmana. Myślał tylko o tej sprawie. To właśnie było rozwiązanie. Mieli zabójczynię i dowody, które pozwalały ją oskarżyć o co najmniej dwa porwania. Powinien czuć się zadowolony, ale nie było w tym nic przyjemnego, tylko ponura satysfakcja, że drobna, ciemnowłosa kobieta, którą ścigał po ścieżce na klifie i z którą przycupnął na wąskiej skalne półce nad morzem, dostanie dożywocie. Powinni mieć jeszcze coś, odpowiedź na pytanie: „dlaczego”. Kim była, jakie kierowały nią pobudki? Najprościej nazwać ją wariatką, ale Ed Sleightholme na taką nie wyglądała. Simon znał wariatów i współczuł im, choć zarazem nie potrafił nawiązać z nimi kontaktu na żadnej płaszczyźnie, w żaden zrozumiały dla nich sposób. „Szalony” to zbyt proste wytłumaczenie i złe. Ale co normalnego kryło się w takiej kobiecie jak Ed? Próbował rozwikłać tę zagadkę przez większość drogi do domu, obracając ją w myślach na wszystkie strony. Skupił się na niej i tak uniknął rozmyślań o Dianie. W sali wydziału kryminalnego szumiało. Simon poszukał wzrokiem Nathana. Teraz atmosfera była tu inna. Pełna ulgi. Wreszcie osiągnęli jakieś rezultaty. – Nathan wyszedł? – Tak, szefie, detektyw inspektor wziął go na akcję, do Starly… Jakiś dziwak rozwiesił tam pogróżki. – Gdzie? – No, na tablicach ogłoszeń, na witrynach… Dość paskudne. Nie powinien pan być teraz na urlopie, szefie? – Nie widziałeś mnie. Wszedł do swojego gabinetu. Zespół zdawał się już skupiony na nowych sprawach, szedł do przodu. A czego się spodziewał? Po co w ogóle wracał?
Usiadł za biurkiem i sprawdził raport kryminologów, potem kilka minut siedział, patrząc w okno. Obraz twarzy zamordowanych dzieci, taki, jaki widział na plakatach, wypalił mu się w głowie. Drobne ciała, krótkie życie, zdmuchnięte, aby zaspokoić żądze kobiety, która wyglądała tak normalnie jak każdy inny, nie wyróżniała się w tłumie, mieszkała w schludnym domu, miała sąsiadów, w tym dziewczynkę, która lubiła do niej przychodzić i spędzać z nią czas. Wystarczająco często spotykał psychopatycznych morderców, by wiedzieć, że kryją w sobie takie tajemnice, jakich nie pojmie inna istota ludzka, gdzie żadnej innej istoty ludzkiej nie przypominają, różnią się naturą pragnień i brakiem zahamowań przy ich realizacji, skupieniem na nich i na samych sobie, przebiegłością, sprytem, brakiem sumienia, emocji, empatii, wyobraźni. Ale tacy ludzie jak Ed Sleightholme wcale nie byli szaleni, nie w takim sensie, że nie potrafiliby zwyczajnie funkcjonować, mieć posadę, jeść, spać, jeździć samochodem i rozmawiać z innymi w sklepach, samochodach. Nie słyszeli wcale głosów, które każą im coś zrobić, nie mieli ataków, nie zachowywali się tak, jak się tego spodziewa po wariatach, biegających środkiem ulicy bez ubrania, szaleńczo śpiewających, tańczących, z obłędem w oczach, kalejdoskopem wirujących, przypadkowych lęków w mózgach. Zimni, wyrachowani, nieczuli. Ed Sleightholme miała każdą z tych cech i jeszcze inne, ale zdaniem starszego detektywa inspektora wcale nie była szalona, odpowiadała za swoje czyny. Wiedział, że poddadzą ją badaniom psychiatrycznym, a ktokolwiek je przeprowadzi, nie da się oszukać, nieważne, jakich sztuczek spróbuje Ed. Obrócił krzesło. Musi się zobaczyć z Marilyn Angus. Pójść do tego domu, tak aby matka Davida usłyszała to właśnie od niego, w rozmowie w cztery oczy. Zadzwonił telefon, ale nie zwrócił na niego uwagi. Kiedy szedł do samochodu, komórka rozdzwoniła się znowu. Nie wyciągnął jej z kieszeni. Ponad godzinę później wyjeżdżał już z Lafferton. Spodziewał się znowu ujrzeć Marilyn Angus zrozpaczoną, cierpiącą, zalaną łzami jak przez te dni i tygodnie po zniknięciu Davida oraz samobójczej śmierci jej męża. Ona jednak była opanowana, spokojna, zachowywała się neutralnie, niczym prawnik słuchający jednego z klientów. Zastał ją schludnie ubraną, umalowaną, a zanim skończył mówić, czego się dowiedział o jej synu, odniósł wrażenie, że to raczej Marilyn stara się go pocieszyć. Oczywiście, podziękowała mu, mówiła, jak przykro słuchać jej wiadomości, które przyniósł, zapewniła również, że nie jest tak zrozpaczona, jak mógłby się spodziewać, bo po prostu w głębi serca już dawno pogodziła się z tym, że David nie żyje. – Wiedziałam, że coś wreszcie się stanie – oznajmiła. – Jakieś potwierdzenie. Ale nie potrzebowałam go. Prawo go potrzebowało. Tylko tyle. Simon miał wrażenie, że w ogóle nie nawiązali ze sobą kontaktu. Marilyn Angus otoczyła się niewidzialną, nieprzepuszczalną skorupą, jak warstwą lakieru. Pomyślał, że będzie ją nosić przez resztę życia. Może wpuszcza za nią swoją córkę Lucy. Może nie.
Z jednej strony ułatwiła mu wizytę; było znacznie łatwiej niż zaraz po zniknięciu Davida, kiedy nie próbowała kryć złości, targały nią wybuchy rozpaczy. Zastanawiał się, czym teraz się zajmie, czy zostanie w Lafferton, w tym samym domu, w tej samej pracy, a może zmieni wszystko, wyjedzie za granicę, stanie się kimś innym. Przyszedł mu do głowy wers: „Och, niech wróci wczoraj, niech powróci tamten czas”. Pomyślał, że ludzie błędnie wyobrażają sobie policjantów, uważają, że to, co robią, w żaden sposób ich nie dotyka, nie może dotknąć, przeniknąć zbyt głęboko, że to, co widzą, słyszą i muszą robić, wcale w nich nie pozostaje. Często rzeczywiście tak było, ale tylko dlatego, że każda praca w końcu staje się rutyną i nie ma w niej nic, co mogłoby jakoś szczególnie dotknąć. Aż tu nagle pojawia się sprawa Davida Angusa i nieważne, jak bardzo jesteś doświadczony, jak bardzo profesjonalny, rozrywa cię na kawałki, które potem łatasz z trudem, koślawymi szwami. Widział, jak jego zespół wszystko przeżywał i jak radość z aresztowania zamącił im smutek. A kiedy wszystko się już skończy, może za rok, ten smutek nadal będzie tkwić w psychice, właśnie smutek, a nie triumf po schwytaniu mordercy. Zaparkował pod domem siostry. Cat nie pracowała jeszcze na pełny etat, miał nadzieję, że ją zastanie, może zabierze do pubu na obiad. Na podjeździe nie było jednak samochodu, okna zamknięto, drzwi też. Z pastwiska przez chwilę patrzył na niego szary kucyk, ale nie podszedł bliżej. Wokół stóp Simona kurczaki dziobały trawę. Panował wielki spokój. Serrailler zaczął wpadać w ponury, depresyjny nastrój, nadciągający jak ciemna chmura po jasnym niebie. Był na urlopie. Na komisariacie wszyscy dawali sobie radę bez niego. Jego rodzina też. Głupio postąpił z Dianą. Perspektywa ponownego spotkania z nią na wystawie wprawiała go w zakłopotanie. Zrozumiał, co sprawia, że ludzie znikają, jadą na lotnisko albo wsiadają na prom i po prostu ruszają gdziekolwiek, nie zostawiając po sobie śladu. On też mógłby tak teraz zrobić. Afryka. Zawsze chciał pojechać do Afryki. Pokręcił głową, aby pozbyć się tych myśli. Doskonale zdawał sobie sprawę ze swoich obowiązków, a sumienie miał wrażliwsze, niż jego siostra byłaby w stanie uwierzyć. Zostawił więc kucyka i czerwonobrązowe, dziobiące ziemię kury i pojechał do Hallam House, do rodziców. Matka na pewno z chęcią pójdzie z nim na smaczny obiad w pubie i ucieszy się z jego towarzystwa. Pół godziny później jechał już autostradą w stronę Londynu. W Hallam House też nikogo nie zastał. Przerzucił kilka stacji w radiu, szukając muzyki albo czegoś śmiesznego, albo w ogóle jakichś dobrych wiadomości. ciąg dalszy nastąpi… W maju 2015
Zagubieni w mroku dusz Tom 2