P.D. James Zakryjcie jej twarz przełożyła Barbara Kopeć Prószyński i S-ka Warszawa 1995 Tytuł oryginału: “Cover Her Face” Copyright © by P. D. James 1...
13 downloads
23 Views
1MB Size
P.D. James
Zakryjcie jej twarz przełożyła Barbara Kopeć
Prószyński i S-ka Warszawa 1995
Tytuł oryginału: “Cover Her Face” Copyright © by P. D. James 1962 Projekt okładki: Jerzy Matuszewski Fotografia na okładce: Jarosław Madejski Redaktor prowadzący serię: Dorota Malinowska Opracowanie merytoryczne: Jan Koźbiel Opracowanie techniczne: Barbara Wójcik Anna Bonisławska Łamanie: Grażyna Janecka Korekta: Danuta Brzezińska ISBN 83-86669-56-X Biblioteczka Konesera Wydanie 1 Wydawca: Prószyński i S-ka 02-569 Warszawa, ul. Różana 34 Druk i oprawa: Wojskowa Drukarnia w Łodzi Łódź, ul. Gdańska 130
Rozdział pierwszy 1 Równo trzy miesiące przed zabójstwem w Martingale pani Maxie wydała przyjęcie; wiele lat później, gdy proces był już tylko na wpół zapomnianym skandalem i pożółkły stronice wyścielających szuflady gazet, Eleanor Maxie wspominała ów wiosenny wieczór jak pierwszy akt tragedii. Wybiórcza i przewrotna pamięć nasyciła zupełnie normalną, uroczystą kolację aurą niepokoju i złych przeczuć, nadając jej cechy rytualnego zgromadzenia pod jednym dachem ofiary i podejrzanych, zainscenizowanego wstępu do morderstwa. Właściwie nie wszyscy podejrzani byli obecni. Felix Hearne, na przykład, nie przyjechał w ten weekend do Martingale. A jednak we wspomnieniach pani Maxie on także siedział przy stole u jej boku, spoglądając rozbawionym, nieco sardonicznym wzrokiem na wstępne poczynania aktorów dramatu. Oczywiście przyjęcie, wtedy, gdy naprawdę miało miejsce, było tyleż zwyczajne, co nudne. Troje z gości: dr Epps, pastor i panna Liddell, przełożona schroniska dla dziewcząt St. Mary's, zbyt często spotykało się przy takich okazjach, by oczekiwać po sobie nowych i ekscytujących wrażeń. Catherine Bowers była niezwykle milcząca, Stephen Maxie zaś i jego siostra, Deborah Riscoe, z trudem hamowali irytację z powodu faktu, że przyjęcie wypadło akurat w pierwszy od ponad miesiąca weekend, który Stephen mógł spędzić z dala od zajęć w szpitalu. Pani Maxie właśnie zatrudniła jedną z niezamężnych matek panny Liddell jako pokojówkę i dziewczyna po raz pierwszy podawała do stołu; jednak zawisłe nad stołem uczucie skrępowania nie mogło przecież wynikać ze sporadycznej obecności Sally Jupp, podającej półmiski i uprzątającej talerze ze zręcznością, którą panna Liddell obserwowała z pełną samozadowolenia aprobatą. Niewykluczone wszakże, iż przynajmniej jeden z gości odczuwał
całkowitą błogość. Bernard Hinks, pastor z Chadfleet, był kawalerem i każda odmiana od pożywnych, lecz niejadalnych potraw jego siostry - której żadne zaproszenia nie były w stanie wywabić z plebanii stanowiła ulgę, przy której blakły subtelności stosunków towarzyskich. Ten łagodny mężczyzna o słodkim wyrazie twarzy, wyglądający na więcej niż swoje pięćdziesiąt cztery lata, uważany był powszechnie za roztargnionego i nieśmiałego we wszystkim z wyjątkiem doktryny Kościoła. Teologia stanowiła jego główną, a właściwie jedyną pasję intelektualną; parafianie, którzy nie zawsze rozumieli jego kazania, z radością przyjmowali to za dowód erudycji swojego duszpasterza. W wiosce panowało powszechne przekonanie, że na plebanii zawsze służą radą i pomocą, a jeśli nawet ta pierwsza bywała niekiedy nieco mętna, to na drugą na ogół można było liczyć. Dla doktora Charlesa Eppsa obiad oznaczał pierwszorzędny posiłek w towarzystwie dwóch czarujących rozmówczyń, miły odpoczynek od trywialnych trudów wiejskiej praktyki. Był wdowcem, a w Chadfleet mieszkał od trzydziestu lat i na tyle znał swoich pacjentów, że mógł z dużą pewnością stwierdzić, którzy z nich będą żyć, a którzy umrą. Jego zdaniem żaden lekarz nie miał na to zbyt wielkiego wpływu; mądrość polegała na tym, aby umrzeć sprawiając jak najmniej kłopotów bliźnim i jak najmniej bólu sobie, postęp zaś w medycynie - na przedłużaniu życia pacjenta o kilka przykrych miesięcy ku większej chwale lekarza prowadzącego. Mimo to nie był tak głupi i niedouczony jak sądził Stephen Maxie i niewielu z jego pacjentów stawało przed czasem przed obliczem Stwórcy. Opiekował się panią Maxie podczas obu jej ciąż, a dla jej męża pozostał lekarzem i przyjacielem - o ile oczywiście otępiały mózg Simona Maxie potrafił jeszcze rozpoznać i docenić przyjaźń. Teraz zaś siedział przy jego stole i nabierał widelcem suflet z kurczaka jak człowiek, który zasłużył na obiad i nie zamierza ulegać nastrojom innych ludzi. - A więc przyjęłaś Sally Jupp z dzieckiem, Eleanor? - Doktor Epps nigdy nie wahał się oznajmiać rzeczy oczywistych. - Miłe z nich stworzenia. To chyba przyjemnie mieć znów w domu dziecko. - Miejmy nadzieję, że Martha się z tobą zgodzi - odparła sucho
pani Maxie. - Rozpaczliwie potrzebuje kogoś do pomocy, ale jest bardzo konserwatywna. Być może ta sytuacja doskwiera jej bardziej, niż mówi. - Przejdzie jej. Względy moralności ustępują, gdy chodzi o dodatkową parę rąk przy zlewie. - Doktor Epps jednym ruchem pulchnej dłoni zbył skrupuły Marthy Bultitaft. - I tak niedługo będzie dzieciakowi jadła z ręki. Jimmy to rozkoszny chłopiec, nieważne, kim był jego ojciec. Panna Liddell uznała, że pora, by zabrało głos doświadczenie. - Nie sądzę, doktorze, że należy tak lekko mówić o problemie tych dzieci. Oczywiście musimy okazywać chrześcijańskie miłosierdzie - tu panna Liddell skłoniła głowę w stronę pastora, jakby przyjmując do wiadomości obecność drugiego fachowca i przepraszając za wtargnięcie w jego dziedzinę - ale nie mogę oprzeć się uczuciu, że społeczeństwo jako takie za bardzo rozpieszcza te dziewczyny. Normy moralne w naszym kraju na pewno się obniżą, jeśli takim dzieciom poświęcać będziemy więcej troski niż urodzonym w małżeństwie. A tak już się dzieje! Nad niejedną biedną, uczciwą matką nikt nawet w połowie tak się nie trzęsie, jak nad tymi dziewczynami. Rozejrzała się, zaczerwieniła i zaczęła jeść. No i co z tego, że wszyscy wyglądają na zaskoczonych? Należało to powiedzieć i ona musiała to zrobić. Zerknęła na pastora, szukając u niego poparcia, ale pan Hinks, spojrzawszy na nią ze zdziwieniem, znów skupił się na obiedzie. Panna Liddell, pozbawiona sojusznika, pomyślała rozdrażniona, że pastor doprawdy za wiele uwagi poświęca jedzeniu. Nagle usłyszała głos Stephena Maxie: - Chyba te dzieci nie różnią się niczym od innych, może z wyjątkiem tego, że jesteśmy im więcej winni. Nie rozumiem też, dlaczego trzeba tak się skupiać na ich matkach. W końcu, ile osób stosuje w praktyce normy moralne, za których złamanie potępia te dziewczyny? - Bardzo wiele, zapewniam pana, doktorze Maxie. Zajęcie panny Liddell nie przyzwyczaiło jej do sprzeciwu ze
strony młodych ludzi. Stephen Maxie może i był zdolnym chirurgiem, ale to nie czyniło zeń eksperta od dziewcząt z marginesu. - Byłabym przerażona, gdybym sądziła, że zachowania, o których słyszę w pracy, są rzeczywiście typowe dla współczesnej młodzieży. - Jako przedstawiciel współczesnej młodzieży mogę panią zapewnić, że nie są one tak rzadkie, byśmy mogli pozwalać sobie na potępianie tych, którzy zostali przyłapani. Ta nasza dziewczyna wydaje mi się zupełnie normalna i porządna. - Jest cicha i ma doskonałe maniery. Jest również nieźle wykształcona. Dziewczyna po liceum! Nie śniłoby mi się nawet, aby polecić ją pańskiej matce, gdyby nie była wyjątkowa jak na St. Mary's. To sierota, wychowana przez ciotkę. Jednak mam nadzieję, że z tego powodu nie ulegnie pan przesadnej litości. Zadaniem Sally jest ciężko pracować i wykorzystać szansę, jaka została jej dana. Co było, to było i najlepiej o tym zapomnieć. - Trudno chyba zapomnieć to, co było, kiedy ma się pod ręką takie namacalne memento - powiedziała Deborah Riscoe. Doktor Epps, rozdrażniony rozmową, która psuła humory - i zapewne trawienie - pośpieszył z wylaniem oliwy na wzburzone wody. Niestety, jego wypowiedź tylko pogłębiła konflikt. - To dobra matka i ładna dziewczyna. Jeszcze spotka kogoś i wyjdzie za mąż. I bardzo dobrze. Nie mogę powiedzieć, żeby podobał mi się układ: niezamężna matka i dziecko. Zwykle za bardzo się na sobie skupiają i kończą w psychologicznym bagnie. Czasem nawet myślę sobie - to okropna herezja, wiem, panno Liddell - że takie dzieci należałoby od razu oddawać do adopcji w jakieś dobre ręce. - Za dziecko odpowiada matka - orzekła panna Liddell. - Jest jej obowiązkiem utrzymywać je i o nie dbać. - Przez szesnaście lat i bez pomocy ojca? - Oczywiście próbujemy ustalić ojcostwo, doktorze Maxie, kiedy to tylko jest możliwe. Niestety, Sally okazała się bardzo uparta i nie chce nam podać nazwiska ojca, a więc nie możemy jej pomóc. - Kilka szylingów nie na wiele starcza w obecnych czasach. -
Stephen Maxie przewrotnie podtrzymywał temat. - A Sally pewnie nawet nie dostaje zasiłku na dziecko. - To kraj chrześcijański, mój drogi bracie. Zapłatą za grzechy ma być śmierć, a nie forsa z kieszeni podatników. Deborah mówiła półgłosem, lecz panna Liddell usłyszała ją; odniosła nawet wrażenie, że leżało to w intencjach mówiącej. Pani Maxie uznała wreszcie, że pora na interwencję, zdaniem co najmniej dwojga gości nieco za późno. Pani Maxie rzadko zdarzało się stracić nad czymś panowanie. - Ponieważ chcę zadzwonić na Sally - powiedziała - może byłoby lepiej, gdybyśmy zmienili temat. Zamierzam teraz narazić się na niepopularność i zapytać o parafialny festyn. Wiem, że to wygląda, jakbym ściągnęła was tutaj pod fałszywym pozorem, ale naprawdę musimy zastanowić się nad terminem. Na ten temat wszyscy goście mogli bezpiecznie mówić, ile dusza zapragnie. Kiedy Sally weszła do jadalni, rozmowa była tak nudna, życzliwa i niekrępująca, że czyniła zadość nawet gustowi Catherine Bowers. Panna Liddell obserwowała krążącą wokół stołu Sally, jakby rozmowa przy stole pobudziła ją, aby po raz pierwszy dobrze przyjrzeć się dziewczynie. Sally była bardzo chuda. Jej obfite, złotorude, spiętrzone pod czepeczkiem włosy wydawały się zbyt wielkim ciężarem dla smukłej szyi. Miała dziecinnie szczupłe, długie ramiona i kościste, zaczerwienione łokcie; jej usta były teraz karnie zamknięte, zielone oczy skromnie skupione na bieżącym zajęciu. Nagle pannę Liddell przeszył irracjonalny skurcz serdeczności. Sally ładnie sobie radzi, naprawdę bardzo ładnie! Poszukała jej wzroku, chcąc obdarzyć ją uśmiechem aprobaty i wsparcia. Ich oczy spotkały się; patrzyły na siebie około dwóch sekund, po czym panna Liddell okryła się rumieńcem. Opuściła głowę. Chyba musiała się mylić! Sally nie śmiałaby tak na nią spojrzeć! Zmieszana i wstrząśnięta, usiłowała zanalizować niezwykły efekt tego krótkiego kontaktu - gdyż jeszcze zanim ona sama przybrała maskę łaskawej pochwały, w oczach dziewczyny ujrzała nie tę uległą wdzięczność, jaką odznaczała się Sally Jupp ze
schroniska dla dziewcząt, lecz rozbawioną wzgardę, nutę konspiracyjnej poufałości oraz niechęć, w swej intensywności wręcz porażającą. Później zielone spojrzenie znów skierowało się w dół i zagadkowa, nowa Sally stała się ponownie Sally potulną i wyciszoną, ulubioną i faworyzowaną podopieczną panny Liddell. Ale ta chwila nie przeszła bez śladu. Panna Liddell poczuła nagle, że mdli ją z niepokoju. Polecając Sally nie miała żadnych zastrzeżeń, wszystko wyglądało obiecująco. Dziewczyna tak się wyróżniała. Właściwie była za dobra do pracy w Martingale. No cóż, decyzja została podjęta i było już za późno wątpić w jej słuszność. Najgorsze, co mogło się zdarzyć, to niesławny powrót Sally do St. Mary's. Po raz pierwszy panna Liddell zdała sobie sprawę, że wprowadzając swą ulubienicę do tego domu może wywołać komplikacje. Nie mogła jednak przewidzieć całego zasięgu tych komplikacji i ich końcowego skutku: gwałtownej śmierci. Catherine Bowers, spędzająca weekend w Martingale, podczas obiadu mówiła niewiele. Jako osoba z natury uczciwa, z lekkim przestrachem stwierdziła, że jej sympatia leży po stronie panny Liddell. Oczywiście, to bardzo wielkodusznie i dzielnie ze strony Stephena, że tak energicznie broni Sally i jej podobnych, jednak Catherine odczuła irytację, jak wówczas, gdy znajomi spoza zawodu rozprawiali o szlachetnym powołaniu pielęgniarek. Romantyczne idee są bardzo miłe, ale niewielka z nich korzyść dla tych, którzy pracują wśród basenów i łóżek szpitalnych lub borykają się z marginesem społecznym. Kusiło ją, by to powiedzieć, powstrzymała ją wszakże obecność Deborah Riscoe po drugiej stronie stołu. Obiad, jak wszystkie niezbyt udane imprezy, zdawał się trwać trzy razy dłużej niż zwykle. Catherine myślała, że jeszcze nigdy rodzina tak długo nie siedziała przy kawie, nigdy jeszcze panowie tak długo nie wstawali od stołu. Wreszcie jednak wieczór się skończył. Panna Liddell odeszła do St. Mary's, dając do zrozumienia, że woli, aby pani Pollack nie zostawała zbyt długo sama na gospodarstwie. Pan Hinks mruknął coś o kazaniu, które musiał skończyć na jutro i zniknął w wiosennym powietrzu jak chuda zjawa. Członkowie rodziny zasiedli
wraz z doktorem przy ogniu w bawialni i z radością oddali się rozmowie o muzyce. Nie był to temat, jaki wybrałaby Catherine. Nawet telewizja byłaby lepsza, cóż, kiedy jedyny odbiornik stał w pokoju Marthy. Jeśli musieli rozmawiać, Catherine chciała, aby tematem była medycyna. Doktor Epps mógłby wówczas powiedzieć: „Ach tak, pani jest pielęgniarką, panno Bowers, jak to miło, że Stephen jest z kimś, kto podziela jego zainteresowania”. I gawędziliby we trójkę aż miło, podczas gdy Deborah Riscoe, siedząc bezczynnie na uboczu, zdałaby sobie wreszcie sprawę, że mężczyzn tak naprawdę nudzą ładne, bezużyteczne kobiety, choćby nie wiedzieć jak dobrze ubrane i że Stephen potrzebuje kogoś, kto rozumie jego pracę i umie rozmawiać z jego przyjaciółmi w rozsądny, fachowy sposób. To było przyjemne marzenie, ale, jak większość marzeń, nie miało związku z rzeczywistością. Usiłując wyglądać swobodnie, Catherine grzała dłonie przy wątłym ogniu i słuchała, jak pozostali rozmawiają o kompozytorze noszącym niedorzeczne nazwisko Peter Warlock, które słyszała jedynie w jakimś niejasnym, historycznym kontekście. Jak zwykle Deborah twierdziła, że go nie rozumie i jak zwykle umiała uczynić tę ignorancję zajmującą. Jej wysiłki, by wciągnąć Catherine do rozmowy pytaniem o matkę, Catherine odebrała jako protekcjonalność, nie zaś wyraz grzeczności. Z ulgą powitała nową pokojówkę, która weszła przynosząc wiadomość, że mieszkająca na odległej farmie pacjentka właśnie zaczęła rodzić. Doktor niechętnie podniósł się z krzesła i otrząsając się jak duży pies przeprosił zebranych. Catherine jeszcze raz spróbowała swych sił. - Ciekawy przypadek, doktorze? - spytała z ożywieniem. - Mój Boże, nic podobnego, panno Bowers. - Doktor Epps w roztargnieniu rozglądał się za swoją torbą. - Ma już trójkę. Ale to miła kobietka i lubi, gdy jestem obecny; Bóg jeden wie, dlaczego! Mogłaby sama odebrać własny poród bez mrugnięcia okiem. No to do widzenia, Eleanor, i dzięki za znakomity obiad. Przed wyjściem miałem zamiar zajrzeć na górę, do Simona, ale w takim razie pozwól, że przyjdę jutro. Chyba będzie ci potrzebna nowa recepta na sommeil. Przyniosę ją ze sobą.
Kiwnął życzliwie głową zebranym i podreptał za panią Maxie do wyjścia. Niebawem na podjeździe dał się słyszeć ryk jego samochodu. Jako kierowca-entuzjasta uwielbiał małe, szybkie pojazdy, z których z trudem się wydostawał i w których wyglądał jak występny stary niedźwiedź w drodze na hulankę. - No - rzekła Deborah Riscoe, gdy ucichł warkot silnika - to tyle. Co byście powiedzieli na wycieczkę do stajni, żeby pogadać z Bocockiem o koniach? To znaczy, jeśli Catherine chciałaby się przejść. Catherine bardzo chciała się przejść, ale nie z Deborah. To doprawdy niebywałe, że Deborah nie mogła lub nie chciała zrozumieć, że ona i Stephen chcą być sami. Ale jeżeli Stephen nie dawał siostrze nic do zrozumienia, jej również nie wypadało tego zrobić. Im wcześniej się ożeni i oderwie od swoich żeńskich krewnych, tym lepiej dla niego. „Wysysają zeń krew”, pomyślała Catherine, która napotykała już takie typy podczas swych wycieczek w krainę literatury współczesnej. Tymczasem Deborah, beztrosko nieświadoma swych wampirzych skłonności, wyprowadziła ich przez otwarte drzwi na rozległy trawnik. ***
Stajnie, niegdyś należące do rodziny Maxie, a teraz stanowiące własność pana Samuela Bococka, leżały tylko dwieście metrów od domu, po drugiej stronie gminnej łąki. Stary Bocock gwiżdżąc przez zęby czyścił uprząż przy świetle lampy sztormowej. Był to ogorzały człowieczek o twarzy gnoma, który na widok Stephena nie potrafił ukryć radości. Poszli wraz z nim obejrzeć trzy konie, przy pomocy których Bocock usiłował rozkręcić interes. „Doprawdy”, myślała Catherine, „to idiotyczne, jak ta Deborah się nad nimi rozczula, jak przytula się do ich pysków, jak słodko do nich mówi, jakby były ludźmi. Stłumiony instynkt macierzyński”, pomyślała złośliwie. „Dobrze by zrobiła zużywając trochę tej energii na oddziale dziecięcym. Chociaż pewnie niewiele by z niej było pożytku”. Wolała już wrócić do domu. Stajnia była niemal sterylnie czysta, ale wszędzie unosił się mocny
zapach końskiego potu i z jakiegoś powodu Catherine poczuła się nieswojo. W pewnej chwili szczupła, opalona dłoń Stephena spoczęła na szyi zwierzęcia. Pragnienie, by pogładzić tę dłoń lub nawet podnieść ją do ust było przez chwilę tak silne, że musiała zamknąć oczy. Później zaś, w półmroku, wypłynęły z jej pamięci inne, wstydliwe i przyjemne obrazy tej samej dłoni obejmującej jej pierś, brązowego zwiastuna rozkoszy przesuwającego się wolno i miłośnie po jej białej skórze. Lekko się zataczając wypadła na wiosenny zmierzch, słysząc za plecami powolny, niepewny głos Bococka i skwapliwe odpowiedzi rodzeństwa Maxie. Wtedy znów poczuła druzgocącą panikę, której napady nękały ją od czasu, gdy zakochała się w Stephenie. Przychodziły niespodzianie i cały jej rozsądek oraz siła woli były przeciw nim bezsilne. W takich chwilach wszystko stawało się nierzeczywiste; niemal fizycznie odczuwała, jak ziemia osuwa się jej spod nóg i walą się wszelkie plany. Całą swą niepewność, całą niedolę wiązała z osobą Deborah. To Deborah była wrogiem. Deborah przynajmniej miała kiedyś męża, miała swoją szansę na szczęście, ta ładna, samolubna, bezużyteczna Deborah. Słuchając jej głosu w zapadającym mroku Catherine nienawidziła jej aż do mdłości. ***
Zanim wrócili do Martingale, zdążyła wziąć się w garść i ponure myśli się rozwiały. Znów była sobą - kobietą ufną i pewną siebie. Poszła wcześnie do łóżka; nowy, pogodny nastrój pozwolił jej nawet przez chwilę uwierzyć, że on do niej przyjdzie. Powtarzała sobie, że w domu jego ojca to niemożliwe, że byłoby to szaleństwo z jego strony, z jej zaś karygodne naruszenie zasad gościnności. Mimo to czekała po ciemku. Po jakimś czasie usłyszała na schodach kroki - kroki jego i Deborah. Siostra i brat śmiali się cicho; nawet nie przystanęli pod jej drzwiami.
2
Na górze, w niskiej, białej sypialni, którą zajmował od dzieciństwa, Stephen wyciągnął się na łóżku. - Jestem zmęczony - powiedział. - Ja też - ziewnęła Deborah i usiadła obok niego. - To był ponury obiad. Ach, żeby tak mama przestała je urządzać! - Oni wszyscy to obłudnicy. - Nic na to nie poradzą. Tak zostali wychowani. Poza tym myślę, że Eppy i pan Hinks są raczej w porządku. - Chyba się wygłupiłem - powiedział Stephen. - No cóż, zachowałeś się dość porywczo. Coś jak sir Galahad, pędzący na pomoc skrzywdzonej dziewicy, tyle że tym razem to nie całkiem dziewica i nie całkiem krzywda. - Nie lubisz jej, co? - zagadnął Stephen. - Mój słodki, nie zastanawiałam się nad tym. Po prostu tu pracuje. Wiem, że dla twych oświeconych uszu to zdanie brzmi reakcyjnie, ale naprawdę takie nie jest. Zwyczajnie - nie interesuję się nią, nie obchodzi mnie i podejrzewam, że ja jej też nie obchodzę. - A mnie jej żal. - W głosie Stephena zabrzmiała zaczepka. - To było widać przy obiedzie - zauważyła sucho Deborah. - Wkurzyło mnie to ich cholerne samozadowolenie. I ta Liddell. To bez sensu, żeby takim schroniskiem jak St. Mary's rządziła stara panna. - A czemu nie? Może bywa trochę ograniczona, ale jest dobra i sumienna. Poza tym, gdzie jak gdzie, ale w St. Mary's mają chyba nadmiar doświadczeń seksualnych. - Och, na litość boską, Deborah, nie kpij sobie! - A co mam robić? Widujemy się zaledwie raz na dwa tygodnie. Trochę mi głupio siedzieć na obowiązkowym przyjęciu mamy i patrzeć, jak Catherine i panna Liddell śmieją się w duchu myśląc, że straciłeś głowę dla ładnej pokojówki. Taka Liddell aż się oblizuje na tę wulgarność. Jutro już cała wieś będzie znała tę rozmowę. - Jeśli tak myślą, to chyba zwariowały. Przecież ledwie ją widziałem. Jeszcze z nią nawet nie rozmawiałem. Co za idiotyczny pomysł!
- Też tak uważam. Na miłość boską, kochanie, powściągaj swoje krucjaty, kiedy jesteś w domu. Sądziłam, że w szpitalu masz dość okazji, by sublimować swe instynkty społeczne; nie musisz ich tutaj przywozić. Niezbyt są przyjemne; zwłaszcza dla tych z nas, którzy ich nie posiadają. - Dziś jestem nie w sosie - przyznał Stephen. - Nie bardzo wiem, co robić. Charakterystyczne, że Deborah od razu wiedziała, o co mu chodzi. - No, ona jest dosyć smętna, prawda? Czemu nie zakończysz z wdziękiem całej sprawy? Zakładam, że w ogóle jest jakaś sprawa. - Dobrze wiesz, że jest - albo była. Ale jak mam to zrobić? - Jakoś nigdy nie miałam z tym szczególnych trudności. Sztuka polega na tym, żeby ta druga osoba uwierzyła, że to ona nas rzuca. Na ogół po kilku tygodniach ja sama prawie w to wierzę. - A jeśli się nie da? - Ludzie umierali i zjadały ich robaki, ale nie za miłość. Stephen miał chęć zapytać, czy i kiedy Deborah zamierzała przekonać Felixa Hearne'a, że to on ją rzuca. Pomyślał, że zarówno w tej kwestii, jak i w wielu innych, wykazywała bezwzględność, której jemu brakowało. - Chyba jestem tchórzliwy w tych sprawach - powiedział. - Nie umiem pozbywać się ludzi, nawet takich, co nudzą na przyjęciach. - W tym sęk - potwierdziła siostra. - Jesteś za słaby i zbyt podatny na wpływy. Powinieneś się ożenić. Mamie by się to podobało. Najlepiej z kimś z pieniędzmi - jeśli znajdziesz taką. Nie obrzydliwie bogatą, po prostu pięknie zamożną. - Niewątpliwie. Ale z kim? - W rzeczy samej, z kim? Nagle Deborah jakby straciła zainteresowanie. Zamaszyście wstała z łóżka i oparła się o framugę. Stephen widział jej profil zarysowany na tle ciemnego okna, tak podobny do jego własnego, a jednak tajemniczo inny. Czerwona poświata umierającego dnia rozlewała się nad horyzontem; z leżącego poniżej ogrodu unosił się
odurzający, nieopisanie słodki zapach angielskiej wiosennej nocy. Leżąc w chłodnym mroku zamknął oczy i poddał się spokojowi Martingale. W takich chwilach doskonale rozumiał, dlaczego jego matka i Deborah tak walczyły o zachowanie dlań dziedzictwa. Był pierwszym członkiem rodziny Maxie studiującym medycynę. Zrobił tak jak chciał i rodzina przyjęła to bez sprzeciwu. Mógł wybrać coś jeszcze mniej lukratywnego, choć nie bardzo umiał sobie wyobrazić, co by to miało być. Z czasem, jeśli przetrwa harówkę, ryzyko, szczurzy wyścig konkurencji, być może zostanie konsultantem. Może nawet będzie w stanie sam utrzymać Martingale. Tymczasem musiały sobie jakoś radzić, oszczędzając na gospodarstwie tak, aby on tego nie odczuł, ograniczając datki na cele dobroczynne, pracując w ogrodzie, by nie wydać trzech szylingów, jakie stary Purvis brał za godzinę pracy, przyjmując dziewczyny bez kwalifikacji do pomocy Marcie. Żadna z tych rzeczy nie była dlań źródłem niewygody; wszystkie służyły temu, aby przejął spadek po swym ojcu tak, jak Simon Maxie przejął go po swoim. Gdybyż tylko mógł cieszyć się spokojem i urodą Martingale, nie odczuwając tego nieznośnego ciężaru winy i odpowiedzialności! ***
Na schodach rozległy się powolne, ostrożne kroki, po czym ktoś zapukał do drzwi. To była Martha, z gorącymi napojami na dobranoc. Dawno temu ich stara niania uznała, że jeśli przed snem napiją się czegoś gorącego, znikną wszystkie przerażające, niewytłumaczalne koszmary, które przez jakiś czas nękały ich oboje. Po pewnym czasie koszmary ustąpiły bardziej konkretnym lękom wieku dorastania, ale gorące napoje pozostały rodzinnym zwyczajem. Martha, tak jak przedtem jej siostra, wierzyła, że są skutecznym amuletem przeciwko prawdziwym i urojonym nocnym strachom. Teraz troskliwie postawiła na stoliku małą tacę z niebieskim kubkiem z porcelany Wedgwood, którego używała Deborah, oraz filiżanką, którą dziadek Maxie kupił Stephenowi na cześć koronacji Jerzego V.
- Przyniosłam dla panienki owaltynę - powiedziała Martha. - Tak myślałam, że tu panienkę znajdę. Mówiła cicho, jak uczestnik spisku. Stephen zastanawiał się, czy odgadła, że rozmawiali o Catherine. Było prawie tak samo jak wtedy, gdy ich stara, zaufana niania przynosiła wieczorne napoje, gotowa zostać i pogadać z nimi. Prawie - ale nie całkiem tak samo; Martha w swym oddaniu była bardziej wylewna, bardziej skrępowana i przez to nie do przyjęcia. W jej wydaniu uczucie, w istocie swej proste i niezbędne mu do życia jak powietrze, zostało sfałszowane. Pamiętając o tym pomyślał, że Marcie także trzeba czasem schlebić. - Obiad był świetny, Martho - powiedział. Deborah odwróciła się od okna i oplotła parujący kubek szczupłymi palcami o czerwonych paznokciach. - Szkoda tylko, że konwersacja okazała się niegodna potraw. Panna Liddell wygłosiła wykład o społecznych konsekwencjach posiadania nieślubnych dzieci. A co Martha myśli o Sally? Stephen wiedział, że pytanie jest nierozważne i zdziwił się, że Deborah je zadała; to nie było do niej podobne. - Wygląda na dość spokojną - przyznała Martha - ale, oczywiście, jeszcze nic nie wiadomo. Panna Liddell wyrażała się o niej z wielkim uznaniem. - Panna Liddell twierdzi - zauważyła Deborah - że Sally jest wzorem wszelkich cnót poza jedną, a nawet ten wyjątek jest skutkiem niedopatrzenia ze strony sił natury, które jakoś nie poznały po ciemku, że mają do czynienia z uczennicą. Stephenem wstrząsnęła nagła gorycz w głosie siostry. - Ja tam nie wiem, czy pokojówce tak znów potrzebne wykształcenie. - Marcie udało się zasugerować, że ona sama świetnie radzi sobie bez niego. - Mam tylko nadzieję, że docenia swoje szczęście. Pani pożyczyła jej nawet kołyskę, tę, w której spaliście wy oboje. - No, przecież już w niej nie sypiamy. - Stephen z trudem powstrzymywał irytację. Chyba dość już tych rozmów o Sally Jupp! Ale Marthy nic nie mogło ułagodzić; zachowywała się tak, jakby to nie kołyska rodzinna, ale ona sama została zbezczeszczona.
- Zawsze dbaliśmy o tę kołyskę, panie doktorze. Miała być dla wnuków. - Cholera! - zawołała Deborah, odstawiając kubek na tacę i ścierając z palców rozlany napój. - Nie licz wnuków przed czasem, Martho. Ja w ogóle nie startuję w tej konkurencji, a Stephen nie jest jeszcze zaręczony i nawet o tym nie myśli. W końcu pewnie się zdecyduje na jakąś biuściatą, energiczną pielęgniarkę, a ona będzie wolała kupić własne, higieniczne łóżeczko na Oxford Street. Dziękujemy za picie, Martho. Mimo uśmiechu była to wyraźna odprawa. Życzyli sobie dobrej nocy, po czym na schodach ponownie zabrzmiały ostrożne kroki. Gdy umilkły, Stephen powiedział: - Biedna, stara Martha. Uważamy ją za coś oczywistego, a przecież ta rola służącej do wszystkiego bardzo ją męczy. Powinniśmy chyba pomyśleć o emeryturze dla niej. - Z czego? - Deborah znów stanęła przy oknie. - Przynajmniej teraz ma jakąś pomoc - grał na zwłokę Stephen. - Owszem, o ile Sally nie sprawi więcej kłopotów niż jest warta. Panna Liddell próbowała nas przekonać, że dziecko jest nadzwyczaj grzeczne, ale ona uważa za grzeczne każde dziecko, które nie ryczy przez dwie noce na trzy. Do tego dochodzi pranie. Sally niewiele pomoże Marcie, jeśli przez pół dnia będzie płukać pieluchy. - Przypuszczalnie inne matki też piorą pieluchy - powiedział Stephen - a jednak znajdują czas na inne zajęcia. Ta dziewczyna podoba mi się i sądzę, że może być dla Marthy sporą wyręką, jeśli damy jej uczciwą szansę. - No, w tobie na pewno znalazła gorliwego obrońcę. Jaka szkoda, że kiedy zaczną się kłopoty, będziesz bezpieczny w dalekim szpitalu. - Jakie kłopoty, na litość boską? Co się z wami dzieje? Dlaczego, u licha, wszyscy zakładacie, że będą przez nią jakieś kłopoty? Deborah podeszła do drzwi. - Dlatego - powiedziała - że już się zaczęły, nie sądzisz? Dobranoc.
Rozdział drugi 1 Mimo złowróżbnych przepowiedni pierwsze tygodnie pobytu Sally w Martingale były bardzo udane. Czy ona sama przychyliłaby się do tego zdania, nie wiadomo. Nikt jej o to nie pytał. Cała wieś orzekła, że miała wyjątkowe szczęście, a jeśli - jak to zwykle bywa z odbiorcami łask - nie odczuwała należytej wdzięczności, umiała ukryć swe uczucia za fasadą układności, potulności i chęci do nauki, którą większość osób przyjmowała bez zastrzeżeń. Nie oszukała jednak Marthy i zapewne nie zwiodłaby członków rodziny Maxie, gdyby tylko zechcieli zastanowić się nad tym. Oni wszakże byli zbyt zajęci swoimi sprawami i zbyt zadowoleni ze zmniejszenia ilości obowiązków domowych, by doszukiwać się problemów. Martha musiała przyznać, że przynajmniej z początku dziecko Sally nie było uciążliwe. Złożyła to na karb metod wychowawczych panny Liddell; przekraczało jej zdolności pojmowania, że zepsuta dziewczyna może być dobrą matką. James ze swej strony był pogodnym dzieckiem i przez pierwsze dwa miesiące w Martingale nie wyrażał swego głodu zbyt głośno, zadowalając się jedzeniem o zwykłych porach, między posiłkami zaś spaniem w mlecznym ukojeniu. Ten stan rzeczy nie mógł jednak trwać wiecznie. Z nadejściem tego, co Sally nazwała „karmieniem mieszanym”, na liście pretensji Marthy przybyło kilka pozycji. Odnosiła wrażenie, że w kuchni jest wciąż pełno Sally i jej nieustannych wymagań, Jimmy zaś wcześnie wchodził w stadium, w którym posiłki są nie tyle miłą koniecznością, co okazją, by okazywać otoczeniu swą władzę. Troskliwie usadowiony na miękkich poduszkach wyginał krzepkie plecki i w spazmie niechęci pluł mlekiem i kaszką, po czym nagle kapitulował z uroczą i rozbrajającą niewinnością. Sally piszczała ze śmiechu, przytulała go w powodzi pieszczot, całowała i głaskała, wszystko to przy deza-
probacie mamroczącej ze złością Marthy. Siedząc w wysokim foteliku, z czuprynką zmierzwionych loków i maleńkim, orlim noskiem ukrytym między czerwonymi, twardymi jak jabłka policzkami, Jimmy zdawał się dominować nad kuchnią niczym miniaturowy car na tronie. Sally poświęcała teraz dziecku więcej czasu i Martha często widywała jej jasną głowę pochyloną nad wózkiem, z którego od czasu do czasu wynurzała się pulchna nóżka lub rączka, widomy znak, że czas długich drzemek skończył się bezpowrotnie. Nie ulegało wątpliwości, że dziecko będzie się stawać coraz bardziej absorbujące. Jak na razie Sally udawało się wykonywać zleconą jej pracę i bez zarzutu godziła żądania syna z oczekiwaniami Marthy. Jeśli nawet widać było po niej pierwsze oznaki zmęczenia, to jedynie Stephen, podczas swych rzadkich wizyt w domu, odczuwał z ich powodu jakieś skrupuły. Pani Maxie pytała czasem Sally, czy praca nie jest dla niej za ciężka i chętnie uznawała otrzymaną odpowiedź za zadowalającą. Deborah nic nie zauważyła; a jeśli nawet było inaczej, nie dawała tego po sobie poznać. A poza tym - trudno było stwierdzić, czy Sally istotnie jest przemęczona. Jej wciąż blada twarz pod chmurą rudych włosów i szczupłe, krucho wyglądające ramiona nadawały jej pozór delikatności, który Martha, na przykład, uważała za wysoce mylący. „Twarda jak rzemień i sprytna jak stado małp”, brzmiała jej opinia. Wiosna z wolna zamieniała się w prawdziwe lato. Brzozy rozwinęły jaskrawozielone, spiczaste listeczki i okryły podjazd nakrapianym cieniem. Pastor radośnie odprawił nabożeństwo wielkanocne, jego trzódka nie pokłóciła się bardziej niż zwykle o dekorację kościoła. Panna Pollack ze schroniska St. Mary's przeżyła okres bezsenności, na którą doktor Epps przepisał jej specjalne tabletki, a dwie pensjonariuszki zakładu zgodziły się zawrzeć związki małżeńskie z nieciekawymi - lecz najwyraźniej skruszonymi - ojcami swoich dzieci; panna Liddell niezwłocznie przyjęła na ich miejsce dwie bardziej grzeszne matki. Sam Bocock zareklamował swoją stajnię w Chadfleet New Town, po czym ze zdumieniem powitał tłumek chłopców i dziewcząt, którzy ubrani w nowe, źle leżące bryczesy i żółte rękawiczki skwapliwie płacili siedem i pół szylinga za godzinę
truchtu wokół wioski pod jego okiem. Simon Maxie nadal leżał w swoim wąskim łóżku, nie czując się ani lepiej, ani gorzej. Wieczory stawały się coraz dłuższe, zakwitły pierwsze róże; nad ogrodem w Martingale unosił się ich ciężki zapach. Ścinając je do wazonu Deborah miała uczucie, że i ogród, i sam dom czegoś się spodziewają. Wiedziała, że Martingale zawsze najpiękniej wygląda latem, ale tym razem opanował ją nastrój wyczekiwania, wręcz zagrożenia obcego atmosferze chłodnego spokoju, zwykle panującej w tym miejscu. Niosąc róże do domu otrząsnęła się z ponurych myśli i pomyślała cierpko, że jedynym złowrogim wydarzeniem wiszącym teraz nad Martingale jest doroczny parafialny festyn, kiedy zaś nagle przyszedł jej na myśl zwrot „czekanie na śmierć”, powiedziała sobie stanowczo, że jej ojciec ostatnio czuje się nieco lepiej i że dom, w każdym razie, nie może odczuwać takich rzeczy. Wiedziała, że jej miłość do Martingale nie jest całkiem racjonalna; czasem nawet próbowała ją powściągnąć powtarzając sobie, że „kiedyś trzeba będzie sprzedać”, tak jakby sam dźwięk tych słów stanowił ostrzeżenie i zaklęcie zarazem. Doroczny festyn parafii St. Cedd's odbywał się na terenach Martingale od czasów pradziadka Stephena. Organizował go komitet, w skład którego wchodzili pastor, pani Maxie, doktor Epps i panna Liddell. Nie mieli zbyt wiele pracy, gdyż festyn, podobnie jak kościół, na rzecz którego szły dochody, trwał z roku na rok w niezmienionej formie - niewzruszony symbol ciągłości pośród morza chaosu. Ale komitet poważnie podchodził do swych zadań i zbierał się w Martingale przez cały czerwiec i początek lipca; pito herbatę na trawniku i podejmowano rezolucje, takie same jak rok wcześniej i w tym samym przyjemnym otoczeniu. Jedynym członkiem komitetu, który niekiedy odczuwał prawdziwy niepokój, był pastor. Zwykle jego łagodne usposobienie kazało mu widzieć każdego z najlepszej strony i każdemu przypisywać jedynie najszlachetniejsze pobudki. Zasadą tą obejmował również siebie samego, odkrywszy dość wcześnie w swojej karierze, iż miłosierdzie jest nie tylko cnotą, lecz również strategią. Jednak ten jeden raz w roku wielebny Hinks musiał stawić czoła kilku nieprzyjemnym faktom, dotyczącym jego świątyni. Mar-
twił go elitarny charakter kościoła i jego nikły - zgoła żaden - wpływ na kipiące przedmieścia Chadfleet New Town; nękało go podejrzenie, że w gruncie rzeczy religia stanowi towarzyską, a nie duchową siłę w życiu wsi. Kiedyś nawet zaproponował, aby festyn rozpoczynać i kończyć modlitwą, ale tę zdumiewającą innowację poparła jedynie pani Maxie, której głównym zastrzeżeniem do festynu było, że zawsze ciągnął się bez końca. W tym roku pani Maxie czuła, że przyda się jej pomoc Sally. Przy festynie pracowało wiele osób - z których większość chciała jak najlepiej się zabawić jak najmniejszym kosztem - ale obowiązki bynajmniej nie kończyły się na pomyślnym zorganizowaniu samej imprezy. Członkowie komitetu oczekiwali zaproszenia na obiad do Martingale, Catherine Bowers napisała zaś, że festyn przypada na jej wolną sobotę i pytała, czy sprawi wiele kłopotu przyjeżdżając na „jeden z pani cudownych weekendów z dalą od zgiełku i brudu miasta”. Nie był to zresztą pierwszy list tego rodzaju. Catherine zawsze znacznie bardziej zależało na dzieciach niż dzieciom na Catherine. I właściwie - tym lepiej. Z wielu powodów była to nieodpowiednia partia dla Stephena, nawet jeśli biednej Katie - matce Catherine - tak bardzo zależało, aby dobrze wydać za mąż swe jedyne dziecko. Ona sama, wychodząc za Christiana Bowersa, artystę o większym talencie niż majątku, popełniła, jak to mówią, mezalians. Pani Maxie spotkała go raz i nie spodobał się jej, ale, inaczej niż jego żona, uważała go za prawdziwego artystę. Kupiła odeń jedno płótno, leżący akt, który teraz wisiał w jej sypialni, i za radość, którą z niego czerpała, chętnie płaciła udzielaniem Catherine sporadycznej gościny. Dla pani Maxie obraz ten stanowił wieczne przypomnienie głupoty nierozważnego małżeństwa. Ale ponieważ nadal sprawiał jej autentyczną przyjemność, a także ponieważ kiedyś chodziła z Katie Bowers do jednej szkoły oraz przywiązywała wagę do sentymentalnych zobowiązań wobec starych przyjaciół, sądziła, że Catherine powinna być przyjmowana w Martingale - jeśli nie jako gość dzieci, to jako jej własny. Trochę martwiła się również czym innym. Zwykle nie przywiązywała wagi do tego, co inni nazywali „atmosferą”; druzgocący rozsą-
dek, z jakim rozwiązywała problemy, których nie mogła już dłużej ignorować oraz konsekwentne lekceważenie wszystkich innych spraw pozwalały jej zachować spokój. W Martingale wszakże działy się rzeczy, na które nie można było przymykać oczu. Niektórych, rzecz jasna, należało się spodziewać. Mimo swej niewrażliwości nawet pani Maxie musiała zdawać sobie sprawę, że Martha i Sally nie stanowią zgranego zespołu i że sytuacja - zwłaszcza dla Marthy - będzie na początku dość uciążliwa. Czego się nie spodziewała, to tego, że z biegiem dni konflikt będzie się stawał coraz bardziej nieznośny. Po szeregu niewychowanych i niedouczonych pokojówek, które zatrudniały się w Martingale z braku lepszego zajęcia, Sally jawiła się jako wzór inteligencji, zdolności i manier. Miało się wygodną pewność, że każde polecenie zostanie poprawnie wykonane, podczas gdy niegdyś nawet wielokrotne i wyraźne powtarzanie utwierdzało tylko człowieka w przekonaniu, że łatwiej będzie wszystko zrobić samemu. I w Martingale zapanowałby wręcz przedwojenny nastrój komfortu, gdyby nie fakt, że Simon Maxie wymagał teraz znacznie intensywniejszej opieki. Doktor Epps już ich ostrzegał, że sami dłużej sobie nie poradzą; konieczne będzie zatrudnienie na miejscu pielęgniarki lub przeniesienie chorego do szpitala. Jednak pani Maxie stanowczo odrzuciła obie możliwości. Pierwsza była kosztowna i niewygodna, druga oznaczała, że Simon Maxie, zamiast w domu, umrze wśród obcych ludzi. Nie mogli sobie pozwolić ani na dom opieki, ani na prywatną klinikę. Leżałby w miejscowym szpitalu, na zatłoczonym, pozbawionym prawie personelu oddziale dla chroników. Zanim nadeszło ostatnie stadium choroby, Simon Maxie szeptem zapytał żonę: „Eleanor, nie pozwolisz mnie zabrać?”, ona zaś odparła: „Oczywiście, że nie”. Zasnął wtedy, uspokojony obietnicą, o której oboje wiedzieli, że nie była błahą. Jak szkoda, że pamięć Marthy okazała się tak krótka! Nie pamiętała już nawału pracy, z którą przed nastaniem Sally musiała się codziennie uporać; nowy układ dał jej czas i siłę na krytykowanie tego, co z początku przyjęła zadziwiająco spokojnie. Na razie nie ujawniała swych uczuć, ograniczając się do niejasnych aluzji. Ale napięcie w kuchni musi być olbrzymie,
myślała pani Maxie, i zapewne po festynie trzeba będzie coś z tym zrobić. Nie spieszyła się jednak; festyn przypadał za tydzień i jej głównym zadaniem było doprowadzić go do pomyślnego zakończenia.
2 W czwartek przed festynem Deborah spędziła całe rano robiąc zakupy w Londynie, po czym zjadła obiad z Felixem Hearne'em w jego klubie i poszła z nim na przegląd filmów Hitchcocka do jednego z kin na Baker Street. Ukoronowanie miłego programu stanowiła popołudniowa herbata w pewnej restauracji w Mayfair, gdzie wciąż jeszcze hołdowano niemodnym wyobrażeniom na temat tego, czym jest godziwy podwieczorek. Nasycona sandwiczami z ogórkiem i czekoladowymi eklerami domowego wypieku, Deborah uznała popołudnie za bardzo udane, nawet jeśli nieco zbyt plebejskie jak na gust Felixa. Fakt, że nie byli kochankami miał swoje dobre strony; gdyby mieli romans, musieliby - skoro nadarzała się okazja - spędzić czas w jego mieszkaniu w Greenwich, gdyż związek nieformalny narzuca równie sztywne i niewzruszone konwencje jak zwykłe małżeństwo. Niewątpliwie, kochać się z nim byłoby przyjemnie, jednak swobodna, niewymagająca zażyłość, jaka obecnie panowała między nimi, bardziej jej odpowiadała. Nie chciała ponownie się zakochać. Miesiące przygniatającego nieszczęścia i rozpaczy wyleczyły ją z tego szaleństwa. Wyszła za mąż wcześnie; niecały rok później Edward Riscoe zmarł na chorobę Heinego-Mediny. Niemniej sądziła, że małżeństwo oparte na przyjaźni, podobieństwie gustów i przyjemnej wymianie usług seksualnych jest rozsądnym planem życiowym, co więcej takim, którego nie zakłócą żadne niepokojące emocje. Felix, jak podejrzewała, podkochiwał się w niej akurat na tyle, by stać się w jej oczach interesującym; czasem nawet ulegała pokusie poważnego rozważenia ewentualnej oferty małżeństwa. Tym bardziej było dziwne, że czas mijał, a
taka oferta nie padała. Wiedziała, że to nie dlatego, że nie lubi kobiet, chociaż większość z ich wspólnych przyjaciół uważała go za typ wiecznego kawalera, dziwaka, pedanta i żartownisia. Od jeszcze mniej pobłażliwych osądów powstrzymywała ich świadomość jego niepodważalnych zasług wojennych. Zniewieściałym i głupim ludziom nie przyznaje się raczej dwóch odznaczeń - francuskiego i brytyjskiego - za udział w Ruchu Oporu. Był jednym z tych ludzi, których odwaga fizyczna, owa najbardziej chwalebna i szanowana z cnót, została raz na zawsze sprawdzona w celach gestapo i już nikt nigdy nie mógł jej zakwestionować. Myślenie o tych sprawach wychodziło powoli z mody, ale nie zostało jeszcze całkiem zarzucone. Jaki wpływ miesiące spędzone we Francji wywarły na życie i charakter Felixa Hearne'a, można się było jedynie domyślać, tak czy inaczej tolerowano jego dziwactwa, on zaś przypuszczalnie dobrze się nimi bawił. Deborah lubiła go za inteligencję i dowcip; opowiadał najbardziej zajmujące plotki spośród wszystkich jej znajomych. Przejawiał wręcz kobiecą wrażliwość na drobne fakty życia i intuicyjnie reagował na szczegóły związków międzyludzkich. Nic nie było dlań zbyt trywialne; teraz siedział, rozbawiony i na poły współczujący, uważnie słuchając opowieści Deborah o Martingale. - A więc sam rozumiesz, jak to błogo mieć trochę wolnego czasu, ale nie sądzę, aby to miało trwać długo. Martha w końcu ją wygryzie. I właściwie trudno jej mieć to za złe. Nie lubi Sally, ale ja też jej nie lubię. - Dlaczego? Czy ugania się za Stephenem? - Nie bądź pospolity, Felixie. Mógłbyś chociaż przypisać mi bardziej subtelne pobudki. Ale, istotnie, chyba zrobiła na nim wrażenie; sądzę, że świadomie. Kiedy Stephen jest w domu, radzi się go w sprawach dziecka, chociaż mówiłam jej, że jest chirurgiem, a nie pediatrą. A biedna Martha nie może nawet spojrzeć krytycznie na Sally, żeby natychmiast nie stawał w jej obronie. Sam zobaczysz, kiedy przyjedziesz w sobotę. - A kto tam jeszcze będzie, oprócz intrygującej Sally Jupp? - Oczywiście Stephen. I Catherine Bowers. Poznałeś ją podczas
ostatniej bytności w Martingale. - A tak, rzeczywiście. Oczy trochę jak jajka sadzone, ale poza tym przyjemna figura i więcej inteligencji niż ty i Stephen jesteście skłonni jej przyznać. - Jeśli zrobiła na tobie aż takie wrażenie - odparła leniwie Deborah - w ten weekend możesz okazać podziw i odciążyć trochę biednego Stephena. Kiedyś mu się podobała, a teraz przylgnęła do niego jak pijawka i okropnie go zanudza. - Jakże bezwzględne są ładne kobiety wobec kobiet brzydkich! A przez „podobała mu się” chcesz pewnie powiedzieć, że ją uwiódł. To zwykle stwarza problemy i Stephen musi sam sobie poradzić, jak wielu lepszych od niego. Ale przyjadę. Uwielbiam Martingale i doceniam dobrą kuchnię. Poza tym mam przeczucie, że będzie ciekawie. Dom pełen ludzi, którzy nawzajem siebie nie znoszą, to materiał wybuchowy. - Och, nie jest aż tak źle! - Prawie. Stephen mnie nie lubi i nawet nie chce mu się tego ukrywać. Ty nie cierpisz Catherine Bowers. Ona nie lubi ciebie i zapewne to uczucie rozciąga także i na mnie. Martha i ty nie znosicie Sally Jupp, ona zaś, biedaczka, ma pewnie dość was wszystkich. Będzie tam również to żałosne stworzenie, panna Liddell, której z kolei nie lubi twoja matka. Po prostu orgia stłumionych emocji. - Nie musisz przyjeżdżać. Byłoby nawet lepiej, gdybyś zrezygnował. - Ależ Deborah, twoja matka już mnie zaprosiła i ja się zgodziłem. Napisałem do niej w zeszłym tygodniu jeden z moich miłych, formalnych liścików, a teraz zapiszę to w moim czarnym notesiku, aby ostatecznie rzecz ustalić. Pochylił głowę nad terminarzem. Nie widziała jego twarzy, jedynie jasne, gładko zaczesane włosy, niemal niedostrzegalnie przechodzące w bladą skórę. Zwróciła uwagę na koniuszek brwi oraz na obfitość fałd i zmarszczek wokół oka. Wydawało się jej, że kiedyś, zanim zajęło się nim gestapo, miał piękne ręce, ale paznokcie nigdy w pełni nie odrosły. Próbowała wyobrazić sobie te dłonie na zamku
karabinu, wokół linek spadochronu, zaciśnięte z gniewu lub bólu. Ale nie mogła. Nie było żadnego związku między tym Felixem, który kiedyś uznał jakąś sprawę za godną cierpienia, i rozluźnionym, wyrafinowanym, cierpkim Felixem Hearne'em z wydawnictwa Hearne & Illingworth, tak jak dziewczyna, która wyszła za Edwarda Riscoe, w niczym nie przypominała kobiety, jaką była dzisiaj ona sama. Nagle Deborah znów poczuła przypływ znajomej nostalgii i żalu; gdy patrzyła, jak Felix swym drobnym, wyraźnym pismem robi notatkę w kalendarzu, wydało się jej, że umawia się ze śmiercią.
3 Po herbacie Deborah postanowiła odwiedzić Stephena, po trosze aby uniknąć popołudniowego tłoku, ale głównie dlatego, że rzadko przyjeżdżała do Londynu nie odwiedzając szpitala St. Luke's. Spytała Felixa, czy zechce jej towarzyszyć, ale on wymówił się twierdząc, że zapach środków dezynfekujących przyprawia go o mdłości i wsadził ją do taksówki z oficjalnym podziękowaniem za wspólnie spędzony dzień. W takich sprawach bywał niezwykle skrupulatny. Deborah odepchnęła od siebie mało pochlebne podejrzenie, że po prostu zmęczyła go jej obecność i że odczuł ulgę widząc, jak odjeżdża, wygodnie usadowiona i zadowolona z czekającego ją spotkania z bratem. Tym bardziej niezręcznie się poczuła odkrywając, że tego ostatniego nie ma w szpitalu. Portier w holu, Colley, wyjaśnił, że doktor Maxie odebrał telefon i wyszedł spotkać się z kimś twierdząc, że zaraz wróci. Zastępuje go doktor Donwell. Ale doktor Maxie na pewno wkrótce się zjawi, nie ma go już prawie godzinę. Czy pani Riscoe zechciałaby zaczekać w pokoju lekarskim? Deborah porozmawiała chwilę z Colley'em, którego lubiła, po czym pojechała windą na czwarte piętro. Doktor Donwell, nieśmiały i pryszczaty młody stażysta, wymamrotał powitanie i szybko oddalił się na oddział, pozostawiając ją w towarzystwie czterech brudnych fotelików, sterty czasopism medycznych i pozostałości lekarskiego
podwieczorku. Najwyraźniej znów jedli roladę z dżemem i znów ktoś użył spodka jako popielniczki. Deborah zaczęła zbierać talerze, ale szybko zdała sobie sprawę, że to zajęcie nie ma sensu, gdyż nie wie, co z nimi zrobić; wzięła więc jedno z pism i podeszła do okna, dzieląc uwagę między wypatrywanie Stephena i przeglądanie bardziej zrozumiałych artykułów. Z okna widać było główne wejście do szpitala, w oddali lśniło zakole rzeki i wieże Westminsteru. Nieustający huk z ulicy, tutaj nieco przyciszony, stanowił neutralne tło dla bardziej wyrazistych odgłosów szpitala: brzęku drzwi windy, dzwonka telefonu, tupotu szybkich kroków na korytarzu. Przy bramie stara kobieta, wspomagana przez pielęgniarkę, z trudem gramoliła się do karetki; z wysokości czterech pięter postacie wydawały się dziwacznie zniekształcone. Drzwi karetki zamknęły się bezszelestnie i samochód cicho odjechał. Wówczas ich zobaczyła. Najpierw dostrzegła Stephena, ale płomiennie ruda głowa u jego boku nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Stanęli przy rogu budynku, wydawało się, że rozmawiają; czarna głowa nachyliła się ku rudej. Po chwili ujrzała, że podają sobie ręce, po czym Sally odwróciła się w błysku słońca i szybko odeszła. Deborah dostrzegła, że Sally ma na sobie swój szary kostium. Pochodził z domu towarowego, lecz świetnie leżał i stanowił doskonałe tło dla kaskady lśniących włosów, wreszcie wyzwolonych z czepeczka i szpilek. ***
„Sprytna jest, pomyślała Deborah. Na tyle sprytna, żeby wiedzieć, że jeśli chce się takie włosy nosić rozpuszczone, trzeba ubierać się jak najskromniej. Na tyle sprytna, by unikać zieleni, zazwyczaj lubianej przez kobiety rude. Na tyle sprytna, by pożegnać się na zewnątrz i oprzeć się nieuniknionemu zaproszeniu na szpitalną kolację i związanym z nią ryzykiem zażenowania”. Później Deborah dziwiła się, że tak dokładnie zapamiętała strój Sally, tak jakby po raz pierwszy ujrzała ją oczami Stephena, ale widok ten wzbudził w niej
lęk. Upłynęło dużo czasu, zanim usłyszała jęk windy i szybkie kroki na korytarzu. Nie odeszła od okna, aby od razu domyślił się, co widziała. Czuła, że gdyby nic jej nie powiedział, nie zniosłaby tego; tak było łatwiej. Nie wiedziała, czego właściwie oczekuje, ale gdy wreszcie się odezwał, zaskoczył ją. - Czy już to kiedyś widziałaś? Na jego wyciągniętej dłoni leżał woreczek, zrobiony ze związanej za rogi męskiej chustki do nosa. Stephen ujął w palce jeden róg, pociągnął i wysypał z zawiniątka kilka maleńkich tabletek. Ich szarobrązowej barwy nie sposób było nie rozpoznać. - Czy to są tabletki ojca? - zapytała. Miała wrażenie, że brat o coś ją oskarża. - Skąd je masz? - Sally je znalazła i pokazała mi. Pewnie widziałaś nas przez okno. - Co zrobiła z dzieckiem? - Idiotyczne pytanie wyrwało się jej, zanim miała czas pomyśleć. - Z dzieckiem? Ach, z Jimmym. Nie wiem. Pewnie zostawiła go u kogoś we wsi albo z mamą czy Martha. Przyjechała specjalnie pokazać mi te tabletki i zadzwoniła z dworca, żeby się umówić. Znalazła je w łóżku ojca. - Jak to, w łóżku? - Między prześcieradłem i materacem. Z boku. Ceratka się przesunęła i kiedy ją poprawiała, zobaczyła wybrzuszenie. Ojciec musiał je oszczędzać miesiącami. Domyślam się, po co. - Czy on wie, że je znalazła? - Sally sądzi, że nie. Leżał wtedy na boku, plecami do niej. Po prostu włożyła woreczek do kieszeni i dalej pracowała, jakby nic się nie stało. Oczywiście, mogły tam leżeć od dawna - zażywa sommeil już półtora roku - i może o nich zapomniał. Albo nie potrafił już zrobić z nich użytku. Nie wiemy, co dzieje się w jego umyśle. Problem jednak polega na tym, że nikt specjalnie nie chce się dowiedzieć. Nikt, oprócz Sally. - Stephen, to nieprawda. Staramy się. Siedzimy przy nim, opie-
kujemy się nim, próbujemy uświadomić mu, że ktoś z nim jest. Ale on tylko leży; nie rusza się, nie mówi, chyba nie zauważa już ludzi. To już nie jest ojciec. Nie ma z nim kontaktu. Próbowałam, przysięgam, ale to nic nie daje. Chyba nie zamierzał naprawdę zażyć tych tabletek. Nie wiem, jak mu się udało tyle zebrać, zaplanować to wszystko. - Kiedy podajesz mu tabletki, sprawdzasz, czy je połyka? - Nie, raczej nie. Pamiętasz, jak nie znosił przesadnej pomocy? Teraz chyba nie ma nic przeciwko temu. Podajemy tabletki, nalewamy wody do szklanki i przystawiamy ją do jego ust, na wypadek gdyby chciał popić. Nie wierzę, aby teraz udało mu się coś takiego, nie bez wiedzy Marthy. Głównie ona go podnosi i wykonuje przy nim cięższe prace. - A więc najwyraźniej udało mu się ją oszukać. Ale, na Boga, Deborah, powinienem był zgadnąć, domyślić się. I ja nazywam siebie lekarzem. W takich razach czuję się jak kwalifikowany stolarz, który umie nieźle pokroić pacjenta, ale nie zajmuje się nim jak człowiekiem. Przynajmniej Sally potraktowała ojca jak istotę ludzką. Deborah kusiło, by przypomnieć bratu, że to ona, jej matka i Martha opiekowały się Simonem Maxie, niemałym kosztem zapewniając mu czystość, wygodę i jedzenie; doprawdy, Sally chyba nie zrobiła nic więcej. Ale kiedy Stephen chciał nurzać się w wyrzutach sumienia, powstrzymywanie go nic nie dawało. Zwykle czuł się po tym lepiej, nawet kosztem samopoczucia innych. W milczeniu patrzyła, jak grzebie w szufladzie i wyciąga małą fiolkę po aspirynie, a następnie liczy i przesypuje tabletki, opatrując fiolkę etykietką z nazwą i ilością leku; na te prawie automatyczne czynności człowieka nauczonego starannego obchodzenia się z lekami. W jej umyśle kłębiły się pytania, których nie miała odwagi zadać: „Dlaczego Sally przyszła właśnie do ciebie? Dlaczego nie do matki? Czy naprawdę znalazła te tabletki, czy to tylko wybieg, by porozmawiać z tobą sam na sam? Chyba naprawdę je znalazła, nikt nie wymyśliłby czegoś takiego. Biedny ojciec. Co Sally ci mówiła? Czemu mnie to tak obchodzi, ta cala Sally? Nie cierpię jej, bo ma dziecko, a ja nie mam. No, wykrztusiłam to wreszcie, ale wcale nie jest mi lepiej. Ten woreczek z
chusteczki. Pewnie wiązał ją całymi godzinami. Wyglądała jak robota dziecka. Biedny ojciec. Kiedy byłam mała, wydawał mi się taki wysoki. Czy naprawdę trochę się go bałam? Dobry Boże, pomóż mi odczuwać współczucie. Chcę go żałować. Co Sally teraz myśli? Co Stephen jej powiedział?”. Odwrócił się od biurka i podał jej fiolkę. - Lepiej zabierz to do domu i włóż do apteczki w jego pokoju. Na razie nie mów nic matce ani doktorowi Eppsowi. Wydaje mi się, że trzeba przestać podawać ojcu tabletki. W tutejszej aptece zrobią taki sam lek w płynie, zabierzesz go. Łyżka na noc, z wodą. Po prostu powiedz Marcie, że odstawiłem tabletki. Kiedy ma przyjść doktor Epps? - Przyjdzie do matki po obiedzie, razem z panną Liddell. Pewnie wtedy zajrzy na górę. Ale nie sądzę, aby pytał o tabletki. Już tak długo je podajemy. Po prostu mówimy, że się kończą, a on wystawia nową receptę. - Wiesz, ile tego mamy teraz w domu? - Nowy słoiczek, zapieczętowany. Mieliśmy napocząć go dzisiaj. - To zostaw go w apteczce i podaj mu lekarstwo, które dostaniesz ode mnie. Porozmawiam o tym z Eppym w sobotę. Przyjadę jutro, późnym wieczorem. Chodź teraz ze mną do apteki, a potem pojedź prosto do domu. Zadzwonię do Marthy i poproszę, żeby zostawiła ci kolację. - Dobrze, Stephenie. Nie martwiła jej utrata posiłku. Cała przyjemność z dnia gdzieś się ulotniła. Trzeba było wracać do domu. - I wolałbym, żebyś nie mówiła o tym z Sally. - Nie miałam najmniejszego zamiaru. Mam jedynie nadzieję, że ona potrafi być równie dyskretna. Nie chcę, by rozniosło się to po wsi. - Jesteś niesprawiedliwa, Deborah. Przecież sama w to nie wierzysz. Mało kto jest tak godzien zaufania, jak Sally. Zachowała się bardzo rozsądnie. I bardzo miło. - Tego jestem pewna.
- Zmartwiła się, rzecz jasna. Jest bardzo oddana ojcu. - Wygląda na to, że rozciąga to oddanie również na ciebie. - O co ci, u licha, chodzi? - Zastanawiam się, dlaczego nie powiedziała o tabletkach matce. Albo mnie. - Niewiele zrobiłaś, aby ci zaufała, prawda? - A czegóż się po mnie spodziewasz? Mam trzymać ją za rączkę? Nie interesuje mnie, dopóki pracuje jak należy. Nie lubię jej i nie oczekuję, aby ona mnie lubiła. - To nieprawda, że jej nie lubisz - powiedział Stephen. - Ty jej nienawidzisz. - Czy skarżyła się na złe traktowanie? - Oczywiście, że nie. Bądźże rozsądna, Deborah. To do ciebie niepodobne. „Czy istotnie?”, zastanowiła się Deborah. „A skąd ty możesz wiedzieć, co jest do mnie podobne?”. Ale w ostatnich słowach Stephena usłyszała prośbę o pojednanie, wyciągnęła więc doń rękę, mówiąc: - Przepraszam. Ostatnio nie wiem, co się ze mną dzieje. Jestem pewna, że Sally zrobiła to, co uważała za słuszne. Nie warto się o to kłócić. Czy chcesz, żebym jutro wieczorem zaczekała na ciebie z pójściem do łóżka? Felix przyjedzie dopiero w sobotę rano, ale Catherine pewnie zdąży na obiad. - Nie zawracaj sobie głowy. Możliwe, że zdążę dopiero na ostatni autobus. Ale pojeżdżę z tobą konno przed śniadaniem, jeżeli mnie obudzisz. Znaczenie tej oficjalnej propozycji, mającej zastąpić szczęśliwie ustalony zwyczaj, nie umknęło Deborah. Dzieląca ich przepaść została zasypana tylko chwilowo; czuła, że Stephen też jest świadom tego faktu. Od dnia śmierci Edwarda Riscoe nigdy jeszcze nie czuła się tak obca bratu i nigdy jeszcze tak go nie potrzebowała.
4
Było prawie wpół do ósmej wieczorem, gdy Martha usłyszała wreszcie dźwięk, na który czekała: pisk kół wózka na podjeździe. Jimmy cicho marudził; najwyraźniej od głośnego płaczu powstrzymywało go tylko delikatne kołysanie wózka i ciche, uspokajające słowa matki. Wkrótce głowa Sally przesunęła się za oknem, wózek został wstawiony do komórki, matka zaś i syn pojawili się w drzwiach kuchni. Dziewczyna promieniała tłumioną emocją; źródłem tej triumfującej miny, pełnej skrywanej radości, nie mógł być, zdaniem Marthy, popołudniowy spacer z dzieckiem po lesie. - Spóźniłaś się - powiedziała. - Myślę, że dzieciak umiera z głodu, biedna kruszyna. - No, to nie będzie już musiał długo czekać. Prawda, mój słodki? Nie ma przegotowanego mleka? - Sally, proszę pamiętać, że nie jestem tu po to, by cię obsługiwać. Jeśli potrzebujesz mleka, zagotuj je sama. Doskonale wiesz, o której trzeba nakarmić dziecko. Nie rozmawiały, kiedy Sally grzała mleko i kiedy potem niezgrabnie usiłowała je ostudzić, trzymając Jimmy'ego na ręce. Dopiero gdy miała już iść z dzieckiem na górę, Martha powiedziała: - Sally, czy zabrałaś coś z łóżka pana kiedy je słałaś dziś rano? Coś, co do niego należało? Żądam, żebyś powiedziała prawdę! - Z twojego tonu wyraźnie słychać, że znasz odpowiedź. Czy to znaczy, że wiedziałaś, że ukrył te tabletki? I nic nikomu nie powiedziałaś? - Oczywiście, że wiedziałam. Doglądam go już od pięciu lat, no nie? Kto inny ma wiedzieć, co on robi, co czuje? Pewnie myślałaś, że je zażyje. Niepotrzebnie się martwisz. Poza tym, co cię to obchodzi? Gdybyś to ty tak leżała, całymi latami, może lepiej by ci było ze świadomością, że coś masz, kilka małych tabletek, żeby skończyć z całym bólem i zmęczeniem. Coś, o czym nikt nie wiedział, dopóki pewna głupia pannica nie dobrała się do tego. Spryciara z ciebie, nie ma co! Ale on by ich nie wziął! To dżentelmen. Tego pewnie też nie rozumiesz. A teraz oddaj mi te tabletki. I jeśli powiesz komukolwiek choć słowo albo dotkniesz jeszcze raz czegoś, co należy do pana,
sprawię, że cię wyrzucą. Razem z bachorem. Już ja to umiem, nie bój się! Wyciągnęła dłoń. Ani razu nie podniosła głosu, ale w jego chłodnym tonie brzmiała moc, która przestraszyła Sally bardziej niż gniew. - Obawiam się, że masz pecha - odpowiedziała nieco histerycznie. - Już ich nie mam. Dzisiaj zawiozłam je Stephenowi. Tak, Stephenowi! A teraz, kiedy wysłuchałam twoich głupich bredni, jestem z tego zadowolona. Chciałabym zobaczyć minę Stephena, kiedy się dowie, że przez cały czas wiedziałaś! Nasza droga, wierna, stara Martha! Taka oddana rodzinie! Żadne z nich cię nie obchodzi, prawda, ty stara obłudnico? Żadne, oprócz twego drogocennego pana! Szkoda, że nie możesz siebie zobaczyć! Myjesz go, głaszczesz po twarzy, gruchasz, jakby był twoim dzieckiem. To byłoby śmieszne, gdyby nie było takie żałosne! To nieprzyzwoite! Ma szczęście, że stetryczał! Każdy normalny facet by się porzygał, gdybyś go tak obmacywała! Z rozmachem posadziła dziecko na biodrze. Martha usłyszała trzask zamykanych drzwi. Jakoś dobrnęła do zlewu i drżącymi rękami oparła się o jego krawędź. Ogarnęło ją fizyczne obrzydzenie, tak wielkie, że ją zemdliło, ciało odmówiło jednak przynoszących ulgę wymiotów. Przyłożywszy dłoń do czoła w standardowym geście rozpaczy poczuła, że jej palce są mokre od potu. Usiłowała zapanować na sobą, ale w jej mózg wciąż wwiercał się wysoki, dziecinny głos. „Każdy normalny facet by się porzygał, gdybyś go obmacywała... obmacywała... obmacywała...”. Gdy wreszcie przestała się trząść, mdłości ustąpiły miejsca nienawiści. Jej umysł znalazł ukojenie w słodkich obrazach zemsty; z rozkoszą wyobrażała sobie Sally upokorzoną, wyrzuconą wraz z dzieckiem precz z Martingale, zdemaskowaną jako kłamliwa, zepsuta dziewucha - i, skoro wszystko jest możliwe, Sally martwą.
Rozdział trzeci 1 Kapryśna letnia pogoda, która podczas ostatnich kilku tygodni zademonstrowała wszystkie występujące w kraju odmiany klimatu, teraz ustaliła się, przechodząc w ciepłą szarość, typową dla tej pory roku. Istniała pewna szansa, że dzień festynu, nawet jeśli nie słoneczny, będzie przynajmniej suchy. Deborah, wciągając bryczesy przed poranną przejażdżką ze Stephenem, widziała ze swego okna białoczerwona markizę i kilkanaście czekających na dekorację straganów, rozstawionych na trawniku. Nieco dalej, na polu, przygotowano już plac zabaw dla dzieci i miejsce na pokaz tańca. Pod jednym z wiązów stał stary samochód, zwieńczony potężnym głośnikiem, zaś wijące się wzdłuż ścieżek kable widomie świadczyły o tym, że domorośli radioamatorzy poważnie potraktowali zadanie przygotowania systemu, przez który można byłoby nadawać muzykę i obwieszczenia. Deborah, wyspana i wypoczęta, stoicko spoglądała na te przygotowania. Z doświadczenia wiedziała, że nie taki widok ją czeka, gdy festyn się zakończy. Nawet jeśli publiczność starała się uważać skądinąd zadziwiające, ilu ludzi czuje się dobrze dopiero wtedy, gdy otacza ich znajomy śmietnik! - ogród wyglądał na nieco sfatygowany jeszcze co najmniej przez tydzień. Już teraz chorągiewki rozwieszone wzdłuż zielonych ścieżek lasku nadawały mu niedorzecznie frywolny charakter, prowokując wrony do głośniejszych niż zwykle awantur. W swoim ulubionym marzeniu o festynie w Martingale Catherine spędzała cały dzień u boku Stephena, pomagając mu przy koniach i stanowiąc ośrodek zaciekawionej grupki uniżonych wieśniaków z Chadfleet; jej wyobrażenia o miejscu i roli rodziny Maxie w tutejszej społeczności były tyleż romantyczne, co całkowicie nieaktualne. Te słodkie sny zblakły jednak wobec stanowczej postawy pani Maxie, która uważała, że goście powinni znajdować się tam, gdzie ich pomoc
jest najbardziej potrzebna. Catherine najwyraźniej przeznaczony został stragan z osobliwościami, który miała obsługiwać wraz z Deborah; kiedy wszakże minęło pierwsze rozczarowanie, zajęcie to okazało się wyjątkowo przyjemne. Ranek spędziły przebierając i wyceniając stertę rozmaitych przedmiotów, podarowanych na sprzedaż przez ich właścicieli. Deborah wykazała się zadziwiającą, zrodzoną z doświadczenia, wiedzą o tym, skąd pochodzi większość z nich, ile są warte i kto może je kupić. Sir Reynold Price ofiarował ogromny, włochaty płaszcz z odpinaną, nieprzemakalną pelerynką, który został natychmiast odłożony na bok, by mógł go w spokoju obejrzeć doktor Epps. Właśnie czegoś takiego potrzebował, jeżdżąc zimą na wizyty domowe swym odkrytym samochodem. Znajdował się tu również stary, filcowy kapelusz, należący do samego doktora, którego co roku próbowała się pozbyć jego gospodyni i który wściekły właściciel nieodmiennie odzyskiwał. Wyceniony został na sześć pensów i wystawiony na widocznym miejscu. Były tu ręcznie zrobione swetry o zdumiewających wzorach i kolorach, małe mosiężne i porcelanowe ozdoby z wiejskich kominków, kupki książek i czasopism oraz zbiór fascynujących sztychów w ciężkich ramach, każdy podpisany kaligraficznym pismem. Był wśród nich Pierwszy list miłosny, Tatusiowe kochanie, para obrazków zatytułowanych Sprzeczka i Zgoda, jak również cała seria wizerunków żołnierzy, bądź całujących swe żony na pożegnanie, bądź cieszących się co bardziej cnotliwymi rozkoszami powrotu w domowe pielesze. Deborah przewidywała, że kupujący zachwycą się nimi; same ramy, jak oceniła, były warte po pół korony sztuka. O pierwszej przygotowania zostały zakończone i domownicy znaleźli czas na lekki obiad, który podawała Sally. Catherine przypomniała sobie, że rano Martha wyrażała niezadowolenie, gdyż dziewczyna zaspała. Teraz Sally wyraźnie spieszyła się, aby nadrobić stracony czas; twarz jej była zaróżowiona i pod minką potulnej i zręcznej służącej skrywała - zdaniem Catherine - wyraźne podniecenie. Posiłek jednak minął przyjemnie, głównie dlatego, że zgromadzonych łączył przez chwilę wspólny cel i wspólna praca. O drugiej, kiedy nadszedł
biskup z żoną, komitet wypełzł na trawnik, usadowił się, nieco zakłopotany, na ustawionych w półkole krzesłach i festyn został oficjalnie otwarty. Biskup, aczkolwiek stary, nie miał w sobie nic starczego i jego krótka przemowa stanowiła wzór prostoty i wdzięku. Słuchając pięknego starego głosu, dobiegającego poprzez trawnik, Catherine po raz pierwszy pomyślała o kościele z życzliwością i zainteresowaniem. Tu mieściła się normańska chrzcielnica, przy której będą stać ze Stephenem podczas chrztu ich dzieci; wzdłuż tej nawy leżeli w kryptach jego przodkowie; tutaj, twarzami zwrócone do siebie, klęczały szesnastowieczne postaci Stephena Maxie i jego żony, Deborah, o wiotkich, złożonych do modlitwy dłoniach na wieki zakutych w kamień; tutaj stały zdobione, laickie popiersia osiemnastowiecznych członków rodziny; tu wreszcie widniały proste tablice z nazwiskami synów, poległych pod Gallipoli i nad Marną. Catherine myślała często, że może to i lepiej, że rodzinne pogrzeby odbywały się z coraz mniejszą pompą; już i tak kościół St. Cedd's w Chadfleet bardziej przypominał prywatne repozytorium kości Maxie'ów niż publiczną świątynię. Dzisiaj jednak, w nastroju ufnym i podniosłym, potrafiła bezkrytycznie myśleć o żywych i umarłych członkach rodziny; dzisiaj, jeśli taka byłaby ich wola, zasługiwali nawet na barokowy, rzeźbiony ołtarz. ***
Zająwszy miejsce za straganem obok Catherine, Deborah powitała pierwszych klientów, nieśmiało rozglądających się za okazją. Stoisko niewątpliwie stanowiło jedną z głównych atrakcji i w interesie panował ruch. Doktor Epps przyszedł po swój kapelusz jako jeden z pierwszych i z łatwością dał się przekonać do kupienia za funta płaszcza sir Reynolda. Ubrania i buty były rozchwytywane, zwykle przez osoby, które Deborah już wcześniej wymieniła jako potencjalnych nabywców, i Catherine, wydając resztę i uzupełniając towary z wielkiego pudła pod ladą, miała pełne ręce roboty. Przez całe popołudnie małe grupki ludzi wchodziły na teren posiadłości; twarze dzieci zastygły w
nienaturalnych grymasach, ku uciesze fotografa, który wyznaczył nagrodę dla „najszczęśliwiej wyglądającego dziecka”. Skuteczność głośników przeszła najśmielsze oczekiwania; przez całe popołudnie zalewały zebranych wiązankami marszów Sousy i walców Straussa, obwieszczeniami o konkursach i bufetach oraz pouczeniami, aby korzystać z koszy na śmieci i nie niszczyć ogrodu. Panna Liddell i panna Pollack wraz z grupką najbrzydszych, najstarszych i najbardziej zaufanych podopiecznych biegały między festynem i schroniskiem St. Mary's, wzywane to przez sumienie, to znów przez obowiązek. Ceny na ich straganie były najwyższe; prezentowana tam ręcznie wykonana bielizna stanowiła owoc niezbyt szczęśliwego kompromisu między urodą i przyzwoitością. Pastor, z kosmykiem białych włosów przylepionym do spoconego czoła, radośnie uśmiechał się do swej trzódki, choć ten jeden raz pogodzonej ze światem i bliźnimi. Spóźniony sir Reynold wreszcie się zjawił, wymowny, protekcjonalny i hojny. Z trawnika, na którym podawano herbatę, dobiegały gorliwe pokrzykiwania; to panie Cope i Nelson poganiały chłopców ze szkółki niedzielnej - w pocie czoła rozstawiających pożyczone z gminy krzesła i stoły - przypominając im, iż każdy z rozkładanych obrusów musi kiedyś zostać zwrócony prawowitemu właścicielowi. Najlepiej bawił się Felix Hearne w roli wolnego strzelca. Pojawiał się kilkakrotnie, by pomóc Deborah i Catherine, ale wkrótce oddalił się oznajmiwszy, że znacznie bardziej bawi go towarzystwo panien Liddell i Pollack. Raz podszedł do nich Stephen i zapytał, jak idzie; jak na kogoś, kto zwykle określał festyn jako „klątwę rodziny Maxie”, wyglądał na dość zadowolonego. Tuż po czwartej Deborah weszła do domu doglądnąć ojca i Catherine została sama na posterunku. Deborah wróciła po około pół godzinie i zaproponowała, aby poszukały herbaty. Podawano ją w większym z dwóch namiotów i spóźnialscy, ostrzegała Deborah, dostawali zwykle słabszy napar i gorsze ciastka. Felix Hearne, który właśnie przystanął przy ich straganie i beztrosko gawędząc oceniał pozostałe tam jeszcze towary, został bez ceregieli odkomenderowany na ich miejsce, dziewczyny zaś poszły umyć się do domu.
Jak zwykle po holu błąkało się kilka osób, które bądź szukały skrótu, bądź sądziły, że w cenie biletu zawiera się również zwiedzanie domu. Deborah nie przejęła się. - Bob Gittings, nasz miejscowy policjant, pilnuje wszystkiego w bawialni, a jadalnia jest zamknięta na klucz. Zawsze tak jest. Jeszcze nigdy nic nie zginęło. Wejdźmy przez południowe drzwi, skorzystamy z małej łazienki. Będzie szybciej. Niemniej poczuły się zaniepokojone, kiedy na tylnych schodach otarł się o nie jakiś mężczyzna, mrucząc pod nosem pośpieszne przeprosiny. Stanęły, a Deborah zawołała za nim: - Czy pan kogoś szuka? To jest dom prywatny. Odwrócił się i spojrzał na nie; był nerwowy i chudy, o siwych, zaczesanych do tyłu włosach i wąskich ustach, rozciągniętych teraz w przymilnym uśmiechu. - Och, przepraszam, nie wiedziałem. Proszę mi wybaczyć. Szukałem toalety. Głos miał nieprzyjemny. - Jeśli chodzi panu o wygódkę - odparła Deborah krótko - to stoi w ogrodzie. Wydawało mi się, że jest dobrze oznakowana. Zaczerwienił się i uciekł, mamrocząc jakąś replikę. Deborah wzruszyła ramionami. - Co za strachliwy typ. Chyba nie zrobił żadnej szkody. Ale wolałabym, żeby nie wchodzili do domu. Catherine postanowiła w duchu, że kiedy ona będzie panią na Martingale, urządzi wszystko tak, aby to się więcej nie powtórzyło. ***
Namiot-herbaciarnia rzeczywiście był zatłoczony; na tle stłumionej muzyki, dobiegającej zza płóciennej ściany, rozbrzmiewał chaotycznym szczękiem naczyń, gwarem głosów i sykiem ekspresu. Stoły zostały udekorowane przez uczniów w ramach dorocznego konkursu na najładniejszą kompozycję kwiatów polnych. Na każdym blacie stał opatrzony nazwiskiem słoik, a w nim, ocalony ze spoconych rączek,
bukiet z maków, firletek, szczawiu i róży polnej; i chociaż zapach kwiatów już dawno zginął wśród woni zdeptanej trawy, rozgrzanego płótna i jedzenia, kwiaty wciąż zachowywały swą delikatną urodę. Natężenie hałasu było tak wielkie, że nagła przerwa w rozmowach zadźwięczała w uszach Catherine jak absolutna cisza. Dopiero później uświadomiła sobie, że nie wszyscy przestali mówić, nie każda głowa odwróciła się ku wejściu. Z drugiego końca do namiotu weszła Sally; Sally w białej sukni o łódkowatym, dużym dekolcie i szerokiej, plisowanej spódnicy, sukni identycznej z tą, jaką miała na sobie Deborah; Sally w zielonej przepasce wokół talii, takiej samej jaką nosiła Deborah i w zielonych kolczykach, lśniących na tle zaróżowionych policzków. Catherine poczuła, że sama się czerwieni i bezwiednie zerknęła na Deborah. Nie ona zresztą jedna; coraz więcej twarzy odwracało się teraz w ich stronę. Z drugiego końca namiotu, gdzie dziewczyny panny Liddell popijały herbatę pod nadzorem panny Pollack, dobiegł stłumiony chichot. Ktoś powiedział cicho - ale nie dość cicho - „Zuch Sally”. Najwyraźniej tylko Deborah się nie przejęła. Nie zwracając uwagi na dziewczynę podeszła do lady i spokojnie poprosiła o herbatę dla dwóch osób, kilka kromek chleba z masłem i jedno ciastko. Pani Pardy nerwowo i pospiesznie napełniła filiżanki, po czym Catherine podążyła za Deborah ku jednemu z wolnych stołów ściskając kurczowo talerzyk, w pełni świadoma faktu, że to ona wygląda na idiotkę. - Jak ona śmie? - bąknęła, pochylając nad stołem rozgorączkowaną twarz. - To rozmyślna obelga. Deborah lekko wzruszyła ramionami. - Och, nie wiem. Co to ma za znaczenie? Może ta mała wariatka ma z tego jakąś frajdę. Mnie to nie szkodzi. - Skąd ona ma tę suknię? - Pewnie stamtąd, skąd ja ją mam. Nazwisko krawca jest na metce. To nie jest unikatowy model. Mógł ją kupić każdy, komu chciałoby się poszukać. Widać Sally się chciało. - Nie wiedziała, że dzisiaj ją włożysz. - Każda inna okazja byłaby, jak sądzę, równie dobra. Czy musisz
o tym mówić? - Nie pojmuję, jak możesz zachować spokój. Ja bym nie potrafiła. - A co twoim zdaniem mam zrobić? Pójść i zedrzeć jej suknię z karku? Istnieją jakieś granice rozrywki, której może po nas oczekiwać wioska. - Ciekawe, co powie Stephen - powiedziała Catherine. Deborah zdziwiła się: - Wątpię, czy w ogóle coś zauważy; może tylko tyle, że ładnie wygląda. Bardziej jej do twarzy w tej sukni niż mnie. Smakują ci te ciastka, czy wolisz poszukać sandwiczy? Catherine, pozbawiona szansy na dalszą dyskusję, zajęła się swoją herbatą.
2 Popołudnie ciągnęło się bez końca. Jeśli chodzi o Catherine, po scenie w namiocie zabawa straciła dla niej cały urok i dalsza praca przy straganie stała się uciążliwym obowiązkiem. Tak jak przewidziała Deborah, sprzedały wszystko jeszcze przed piątą i Catherine zaproponowała, że pomoże przy kucach. Kiedy zjawiła się na polu, Stephen właśnie podawał wrzeszczącego z zachwytu Jimmy'ego matce, siedzącej już w siodle. Nasycone światło zachodzącego słońca prześwietlało włosy dziecka, zamieniając je w płomienną aureolę, lśniąca grzywa Sally ciężko opadła do przodu, gdy dziewczyna nachyliła się, aby szepnąć coś Stephenowi. Catherine usłyszała jego śmiech. Miała nigdy nie zapomnieć tej chwili. Wróciła do ogrodu, usiłując odtworzyć nastrój szczęścia i ufności, w jakim rozpoczęła dzień, ale bez skutku. Błąkała się jeszcze przez chwilę, szukając czegoś, o co mogłaby zaczepić myśli, aż wreszcie postanowiła położyć się na chwilę przed kolacją. W domu nie spotkała ani pani Maxie, ani Marthy, zapewne zajętych panem Maxie i przygotowaniami do kończącego dzień posiłku.
Przez okno ujrzała doktora Eppsa, drzemiącego obok tablicy do gry w strzałki; najruchliwsza część popołudnia już minęła. Nadeszła pora ogłoszenia zwycięzców konkursów oraz wręczenia nagród i już teraz cienki strumyk gości wylewał się przez bramę, podążając w stronę przystanku autobusowego. Nie licząc owej chwili na polu, Catherine nie widziała już Sally, kiedy zaś, umyta i przebrana, spotkała na schodach Marthę, dowiedziała się, że dziewczyna i dziecko jeszcze nie wrócili. Stół w jadalni zastawiony był półmiskami zimnych mięs, sałatkami i paterami świeżych owoców. Wszyscy oprócz Stephena byli już obecni; doktor Epps, jak zwykle wymowny i pogodny, zajmował się butelkami z cydrem, Felix Hearne rozstawiał kieliszki, Deborah nakrywała do stołu w asyście panny Liddell, której częste popiskiwanie i nieudolne skubanie serwetek świadczyły o większym niż zwykle skrępowaniu. Pani Maxie, odwrócona tyłem do zebranych, spoglądała w lustro nad kominkiem. Gdy się odwróciła, Catherine zaskoczył wyraz zmęczenia na jej twarzy. - Stephen nie jest z tobą? - zapytała. - Nie. Widziałam go tylko przy koniach. Potem byłam w swoim pokoju. - Pewnie poszedł z Bocockiem zaprowadzić je do stajni. Albo się przebiera. Lepiej na niego nie czekać. - A gdzie jest Sally? - odezwała się Deborah. - Też jej chyba nie ma. Martha mówi, że Jimmy leży już w łóżeczku, musiała więc wrócić i wyjść znowu - odparła chłodno pani Maxie. Wyraźnie uznała ten domowy kryzys za zbyt mało ważny, by komentować go przy gościach. Spojrzawszy na nią, Felix Hearne znienacka poczuł znajomy dreszcz niepokoju i oczekiwania. Zdziwił się - to doprawdy przesadna reakcja na tak tuzinkową sytuację! - ale zerknąwszy na Catherine Bowers zrozumiał, że podziela ona jego uczucia. W ogóle całe towarzystwo wyglądało na nieco znużone i, nie licząc irytującego trajkotania panny Liddell, niewiele miało do powiedzenia. Nad zebranymi zawisł nastrój pewnego zawodu, często spotykany po długo oczekiwanych imprezach towarzyskich: zabawa
co prawda się skończyła, lecz tak niedawno, że nie mogli jeszcze zupełnie się rozluźnić. Po jasnym, słonecznym dniu powietrze było duszne, ustał wiatr, upał stawał się coraz większy. Kiedy wreszcie w drzwiach pojawiła się Sally, wszyscy odwrócili się ku niej, jakby dźgnięci tą samą, pilną potrzebą. Oparła się o ciemną boazerię ściany, na tle której fałdy jej plisowanej spódnicy rozpostarły się jak gołębie skrzydło; w dziwnym, przedburzowym świetle jej włosy zdawały się płonąć. Była bardzo blada, lecz uśmiechała się. U jej boku stał Stephen. W owej chwili pani Maxie doznała dziwnego uczucia, iż mimo że każdy z zebranych jest całkiem indywidualnie świadom obecności Sally, wszyscy jednak działają razem, jakby w obliczu wspólnego zagrożenia. Usiłując przywrócić normalną atmosferę powiedziała spokojnie: - Cieszę się, że już jesteś, Stephenie. Sally, lepiej się przebierz i zacznij pomagać Marcie. Powściągany uśmieszek dziewczyny pękł w wybuchu głośnego śmiechu. Opanowanie go zajęło jej dobrą chwilę, po czym, głosem tak szyderczo uległym, że wręcz uniżonym, odparła: - Czy to aby odpowiednie zajęcie, proszę pani, dla dziewczyny, którą pani syn poprosił o rękę?
3 Simon Maxie spędził noc nie lepszą ani nie gorszą od wielu innych, należy jednak wątpić, czy ktokolwiek inny pod jego dachem miał tak wiele szczęścia. Jego żona, czuwająca obok na leżance, słuchała wybijanych kolejno godzin patrząc, jak świecące wskazówki budzika na nocnym stoliku przybliżają nieuchronnie nadchodzący dzień. Scenę w jadalni przeżyła już tak wiele razy, iż teraz każdy moment, każdy niuans głosu czy emocji rysował się w jej pamięci z przeraźliwą jasnością. Potrafiła również przywołać każde słowo histerycznego wybuchu panny Liddell, tego potoku na poły oszalałych, ziejących
nienawiścią obelg, które w końcu sprowokowały replikę Sally: „Niech pani nie mówi, ile pani dla mnie zrobiła. Czy ja cię kiedykolwiek obchodziłam, ty niedopieszczona, stara obłudnico? Ciesz się, że umiem trzymać buzię na kłódkę, bo jest parę rzeczy, które mogłabym o tobie powiedzieć”. Po tym odeszła, zostawiając zebranych, by cieszyli się kolacją z mniej lub bardziej udawanym apetytem. Panna Liddell nawet nie starała się zachowywać pozorów; w pewnej chwili pani Maxie zauważyła łzę na jej policzku i wzruszyła ją przelotna myśl, że panna Liddell naprawdę cierpi - po swojemu dbała o Sally i szczerze cieszyła się postępami dziewczyny i jej powodzeniem. Doktor Epps przeżuł cały posiłek w niezwykłym dla siebie milczeniu, pewny znak, że jego umysł był zaabsorbowany równie silnie jak szczęki. Stephen nie opuścił pokoju wraz z Sally, lecz usiadł obok siostry; w odpowiedzi na ciche pytanie matki, czy to prawda, odparł z prostotą: „Oczywiście”. Nie poruszał już tego tematu i rodzeństwo razem przetrwało kolację, jedząc niewiele, lecz prezentując jednolity front wobec wyraźnej żałości panny Liddell i ironicznych spojrzeń Felixa Hearne'a. Ten ostatni, myślała pani Maxie, był jedynym, któremu posiłek zdawał się sprawiać przyjemność. Podejrzewała nawet, że początkowe zamieszanie wręcz zaostrzyło jego apetyt. Wiedziała, że nigdy nie darzył Stephena sympatią, te zaręczyny zaś - pozostając w mocy - zapewne stanowiłyby dlań rozrywkę, oprócz tego niewątpliwie zwiększając jego szanse u Deborah. Nikt przecież nie mógłby przypuszczać, że Deborah zostanie w Martingale po ślubie Stephena. Pani Maxie z nieprzyjemną wyrazistością przypomniała sobie także pochyloną twarz Catherine, nieładnie zaczerwienioną z przykrości czy urazy, i spokój, z jakim Felix Hearne pomógł jej wziąć się - przynajmniej powierzchownie - w garść. Kiedy się starał, potrafił być bardzo zabawny, a tego wieczora naprawdę bardzo się starał. Zdumiewające, ale pod koniec kolacji udało mu się nawet pobudzić zebranych do śmiechu. Czy naprawdę to wszystko działo się zaledwie siedem godzin temu?
***
Mijały minuty; w ciszy cykanie zegara rozbrzmiewało nienaturalnie głośno. Wcześniej w nocy padał ulewny deszcz, teraz wszakże ustał. O piątej wydało się jej, że słyszy jak mąż się porusza, poszła więc do niego, ale wciąż leżał w sztywnym otępieniu, które nazywano snem. Stephen zmienił środek nasenny i obecnie zamiast zwykłych tabletek podawano lekarstwo w płynie, skutek jednak był taki sam. Wróciła do łóżka, ale już nie zasnęła. O szóstej wstała, włożyła szlafrok, po czym napełniła i włączyła czajnik, aby zagotować wodę na poranną herbatę. Dzień, ze swym ładunkiem problemów, nareszcie nadszedł. Z ulgą usłyszała, że ktoś puka; do pokoju wśliznęła się Catherine, nadal w piżamie i szlafroku. Pani Maxie przeżyła chwilę gwałtownej obawy, że Catherine przyszła porozmawiać, że wydarzenia poprzedniego wieczora będą teraz roztrząsane, omawiane, przeżywane na nowo. Poczyniła w nocy pewne plany, nie zamierzała jednak - ani nie chciała - dzielić się nimi z Catherine. Ale z jakiegoś powodu ucieszyła się obecnością innej istoty ludzkiej. Zauważyła, że dziewczyna jest blada; najwyraźniej i ona niewiele spała tej nocy. Catherine wyznała, że ulewa nie pozwoliła jej zasnąć, rano zaś obudził ją silny ból głowy. Nieczęsto je miewała, ale kiedy już się przytrafiały, były bardzo nieprzyjemne. Czy pani Maxie ma aspirynę? Lepsza byłaby rozpuszczalna, ale przyjmie każdą. Pani Maxie pomyślała, że ból głowy to świetna wymówka, aby pogawędzić w zaufaniu o powstałej sytuacji, jednak przyjrzawszy się podkrążonym oczom dziewczyny stwierdziła, że jej cierpienie jest prawdziwe. Widać było, iż w obecnym stanie Catherine nie potrafiłaby nic podobnego zaplanować. Pani Maxie udostępniła jej apteczkę i postawiła na tacy dodatkową filiżankę. Dziewczyna nie stanowiła wymarzonego towarzystwa, ale przynajmniej zamierzała wypić swą herbatę w milczeniu. Siedziały razem przed elektrycznym piecykiem, gdy do pokoju wtargnęła Martha, całą swą postawą i tonem demonstrując oburzenie ze starannie odmierzoną domieszką niepokoju. - Chodzi o Sally, proszę pani - powiedziała. - Chyba znowu za-
spała. Nie odpowiada, kiedy na nią wołam. Nacisnęłam klamkę, ale zamknęła drzwi na zasuwkę. Nie mogę wejść. Nie wiem, o co jej chodzi. Pani Maxie odstawiła filiżankę na spodek, z klinicznym dystansem i pewnym zdziwieniem zarazem obserwując, że jej dłoń wcale nie drży. Ogarnęło ją przeczucie zbliżającego się zła; odczekała chwilę, zanim odważyła się odezwać. Ale kiedy w końcu wymówiła pierwsze słowa, ani Catherine, ani Martha nie dostrzegły żadnej zmiany w jej zachowaniu. - Czy pukałaś naprawdę mocno? - zapytała. Martha zawahała się. Pani Maxie zrozumiała, co to znaczy; Martha nie miała ochoty mocno pukać. Odpowiadało jej, że Sally znów zaspała. Pani Maxie, po nieprzespanej nocy, nie mogła już znieść takiej małostkowości. - Lepiej spróbuj jeszcze raz - rzekła oschle. - Sally, jak my wszyscy, miała wczoraj męczący dzień. Ludzie nie śpią tak długo bez powodu. Catherine otworzyła usta, jakby chcąc skomentować tę wypowiedź, jednak po zastanowieniu znów pochyliła głowę nad herbatą. Po dwóch minutach Martha wróciła, tym razem już wyzbyta wątpliwości; niepokój w jej głosie stłumił rozdrażnienie, była bliska paniki. - Nie słyszy! Dziecko się obudziło, płacze tam w środku. Ale Sally się nie odzywa! Pani Maxie nie wiedziała, kiedy znalazła się pod drzwiami Sally. Była tak pewna, że pokój musi być otwarty, iż przez chwilę szarpała i waliła w drzwi, dopóki nie dotarła do niej oczywista prawda - drzwi były zaryglowane od wewnątrz. Rumor zupełnie rozbudził Jimmy'ego, który teraz dosłownie zanosił się płaczem. Pani Maxie słyszała, jak trzęsie szczebelkami łóżeczka, wyobraziła sobie, jak owinięty wełnianym śpiworem podciąga się do góry, wołając matkę. Poczuła, że jej czoło okrywa się zimnym potem. Z trudem powstrzymując atak ślepej paniki przestała bezrozumnie bić w oporne drewno. Martha jęczała obok, zupełnie roztrzęsiona, i to Catherine pocieszającym gestem położyła dłoń na jej ramieniu.
- Niech się pani nie martwi. Zawołam pani syna. „Czemu nie powie: Stephena”? - pomyślała bezsensownie pani Maxie. „Przecież mój syn to Stephen”. Po chwili był już przy niej; hałas musiał go obudzić, inaczej Catherine nie udałoby się ściągnąć go tak szybko. - Będziemy musieli wejść przez okno - powiedział spokojnie. Wystarczy drabina z szopy. Pójdę po Hearne'a. Odszedł i kobiety zostały same. Minuty wolno mijały. - To zajmie trochę czasu - powiedziała uspokajająco Catherine. Ale będą się spieszyć. Jestem pewna, że nic jej nie jest. Pewnie jeszcze śpi. Deborah spojrzała na nią przeciągle. - Kiedy Jimmy tak hałasuje? Ja sądzę, że jej nie ma. Poszła sobie. - Dlaczego miałaby odchodzić? - zapytała Catherine. - I po co zamykałaby drzwi? - Jak znam Sally i jej żądzę wrażeń, pewnie wyszła przez okno. Ma dar robienia scen, nawet kiedy nie jest obecna, aby się nimi bawić. Tutaj my trzęsiemy się z niepokoju, Stephen i Felix targają jakieś drabiny, cały dom postawiony jest na nogi - cóż za uczta dla wyobraźni! - Nie zostawiłaby dziecka - powiedziała nagle Catherine. - Żadna matka by tak nie zrobiła. - Ta najwyraźniej jest inna - odparła sucho Deborah. Jej matka zauważyła jednak, że nie ruszyła się, by odejść. Krzyki Jimmy'ego osiągnęły teraz apogeum, skutecznie zagłuszając wszelkie odgłosy działalności mężczyzn po drugiej stronie drzwi. Następnym dźwiękiem, który dobiegł z pokoju, był zgrzyt zasuwki. W drzwiach stał Felix. Na widok jego twarzy Martha wydała okrzyk wysoki, zwierzęcy jęk przerażenia. Pani Maxie poczuła raczej niż usłyszała dudnienie jej oddalających się kroków, ale nikt więcej za nią nie poszedł. Pozostałe kobiety przepchnęły się obok usiłującego je powstrzymać Felixa i cicho podeszły do łóżka. Okno było otwarte i na poduszce widniały ślady deszczu; włosy Sally rozpościerały się na niej jak złocista sieć. Mimo zamkniętych oczu nie spała. W kąciku ust
czarną kreską zaschła strużka krwi, a po obu stronach szyi dwa wielkie sińce znaczyły miejsce, gdzie ucisk dłoni zabójcy pozbawił ją życia.
Rozdział czwarty 1 - Ładnie tu, sir - powiedział sierżant Martin, gdy samochód policyjny zajechał pod drzwi Martingale. - Trochę inaczej niż na ostatniej robocie. Mówił z satysfakcją, gdyż jako chłop z pochodzenia i zamiłowania często dawał wyraz pretensjom, jakie żywił do morderców za ich skłonność do popełniania zbrodni w zatłoczonych miastach i niezdrowych czynszówkach. Powąchał z uznaniem powietrze, błogosławiąc podyktowaną rozwagą lub taktyką decyzję lokalnych władz, aby tym razem wezwać Yard. Mówiło się, że komisarz okręgowy osobiście zna zainteresowanych; zważywszy, że dodatkowo musiał uporać się z problemami w innej części hrabstwa, bezzwłoczne przekazanie sprawy policji stołecznej było zapewne więcej niż wskazane. Sierżantowi Martinowi bardzo to odpowiadało. Praca to praca, gdziekolwiek się ją wykonuje, ale człowiek ma prawo do swoich upodobań. Nadinspektor Adam Dalgliesh energicznie wysiadł z samochodu i cofnął się trochę, aby lepiej obejrzeć dom. Miał przed sobą typową elżbietańską siedzibę szlachecką. Po obu stronach kwadratowego ganku wznosiły się wysokie na dwa piętra wykusze z oknami o małych, oprawnych w ołów szybkach; nad frontonem widniał masywny, rzeźbiony herb. Stromy dach zwieńczony był małą, również rzeźbioną balustradą, sześć kominów, typowych dla tej epoki, rysowało się wyraziście na tle letniego nieba. Od zachodu zakręcała łukiem ściana pokoju dobudowanego później zdaniem Dalgliesha w ubiegłym stuleciu. Za jednymi z przeszklonych, prowadzących do ogrodu drzwi mignęła czyjaś twarz. Ktoś wyglądał jego przybycia. Od zachodniego narożnika szerokim zakolem ciągnął się ku bramie wjazdowej szary mur, ukryty za szpalerem
wysokich buków. Z tej strony drzewa rosły bardzo blisko domu; poprzez liście nadinspektor dostrzegł za murem koniec drabiny, oparty o wąskie okienko. Tam zapewne mieścił się pokój zmarłej dziewczyny; jej pani nie mogła wybrać nic bardziej nadającego się do potajemnych schadzek. Z drugiej strony ganku stały dwa pojazdy: karawan oraz samochód policyjny z siedzącym za kierownicą niewzruszonym funkcjonariuszem w mundurze. Kierowca, niedbale wyciągnięty na siedzeniu, nie zwrócił na Dalgliesha najmniejszej uwagi, jego towarzysz zaś spojrzał nart przelotnie i powrócił do lektury niedzielnej gazety. Miejscowy nadinspektor czekał w holu. Znali się trochę, jak należało się spodziewać po dwóch mężczyznach, zajmujących wysokie stanowiska w tej samej firmie, ale żaden z nich nigdy nie pragnął bliższej znajomości. Nie był to łatwy moment; Manning uznał za konieczne wyjaśnić, dlaczego jego szef postanowił wezwać Yard, Dalgliesh starał się odpowiadać w tym samym duchu. Przy drzwiach siedziało dwóch reporterów wyglądających jak psy, którym ktoś obiecał kość, jeśli będą zachowywać się właściwie i które, zrezygnowane, postawiły na cierpliwość. W domu unosił się lekki zapach róż. Po lepkim wnętrzu samochodu powietrze wydawało się tak zimne, że Dalgliesh bezwiednie zadrżał. - Rodzina zebrała się w bawialni - powiedział Manning. - Zostawiłem tam sierżanta. Chce pan się z nimi teraz widzieć? - Nie, chciałbym najpierw zobaczyć ciało. Żyjący mogą zaczekać. Nadinspektor Manning ruszył przodem po wielkich schodach, cały czas mówiąc przez ramię: - Trochę tu zrobiłem, zanim dowiedziałem się, że was wzywają. Pewnie już pan zna zasadnicze fakty. Ofiara była tu pokojówką. Niezamężna matka, lat dwadzieścia dwa. Ciało znalazła rodzina dziś rano, o siódmej piętnaście. Pokój dziewczyny był zaryglowany. Morderca wszedł - i pewnie wyszedł - przez okno. Znaleźliśmy ślady na rynnie i na ścianie domu. Wygląda na to, że skoczył, kiedy do ziemi zostało mu półtora metra. Ostatni raz widziano ją żywą wczoraj,
o wpół do jedenastej, kiedy niosła do pokoju swój wieczorny napój. Nie dopiła go. Kubek stoi przy łóżku, na stoliku. Z początku sądziłem, że prawie na pewno to robota kogoś z zewnątrz. Mieli tu wczoraj festyn i każdy mógł wejść na teren. Do domu też, jeśli już o to chodzi. Ale parę spraw mnie niepokoi. - Na przykład ten napój? - zapytał Dalgliesh. Dotarli już na piętro i zmierzali do zachodniego skrzydła. Manning spojrzał na kolegę zaciekawiony. - Tak, kakao. Ale być może z jakąś domieszką. Pan Simon Maxie jest obłożnie chory i butelka proszków nasennych zginęła z jego apteczki. - W ciele znaleziono jakieś ślady środków nasennych? - Lekarz policyjny teraz to sprawdza. Osobiście wątpię. Dla mnie to wygląda jak zwykłe uduszenie. Po sekcji poznamy odpowiedź. - Mogła je sama zażyć - powiedział Dalgliesh. - Są jakieś wyraźne motywy? Manning przystanął. - Możliwe. Nie znam szczegółów, ale słyszałem plotki. - Aaa. Plotki. - Niejaka panna Liddell zjawiła się dziś rano, żeby zabrać dziecko dziewczyny. Była tu wczoraj na kolacji. Jeśli jej wierzyć, był to nie lada posiłek. Podobno Stephen Maxie oświadczył się Sally Jupp. To chyba mógłby pan uznać za motyw dla rodziny. - W tych okolicznościach chyba mógłbym - przyznał Dalgliesh. Po panującym w holu półmroku i ciemnej boazerii ścian korytarza biała, zalana słońcem sypialnia przypominała jaskrawo oświetloną scenę teatralną. Najbardziej nienaturalnie wyglądała Sally, niczym drugorzędna aktorka nieprzekonująco udająca martwą. Oczy dziewczyny były półprzymknięte; miała lekko zdumioną minę, jaką Dalgliesh często widywał u zmarłych. Dwa małe, białe ząbki mocno przygryzały dolną wargę, nadając króliczy wygląd twarzy, która - jak sądził - za życia musiała być piękna, a w każdym razie przykuwała wzrok. Na poduszce płonęła aureola rudych włosów, niedorzecznie opierających się śmierci; w dotyku wydawały mu się wilgotne. Prawie
się zdziwił, że śmierć nie przyćmiła ich jaskrawej barwy. Stał i patrzył na nią bez słowa. Na ogół w takich chwilach nie odczuwał litości ani nawet gniewu, choć ten ostatni mógł jeszcze nadejść, zmuszając go, by stawił mu czoła. Chciał jedynie utrwalić w umyśle widok martwego ciała. Weszło mu to w zwyczaj od czasu, gdy siedem lat temu prowadził swą pierwszą dużą sprawę; spojrzał wówczas na skatowane ciało prostytutki z Soho i zacisnąwszy zęby pomyślał: „To jest to. Twoja praca”. Fotograf, który zdążył zrobić zdjęcia ciała jeszcze zanim lekarz policyjny przystąpił do pracy, właśnie skończył fotografować pokój i powoli zwijał sprzęt. Specjalista od daktyloskopii też już skończył z Sally; zamknięty w swym własnym świecie spiral i pętli, sprawnie i bezszmerowo przesuwał się teraz od klamki do zamka, od kubka do komody, aż wreszcie wyszedł za okno i zajął się rynną i drabiną. Lekarz policyjny, doktor Feltman, łysiejący, zaokrąglony i tak pogodny, jakby w obliczu śmierci bez przerwy musiał udowadniać niewzruszony profesjonalizm, składał narzędzia do czarnej torby. Dalgliesh spotykał go już i wiedział, iż jest znakomitym fachowcem, który jednak nie dostrzegał, gdzie kończy się jego praca, a zaczyna zadanie detektywa. Teraz odczekał, aż Dalgliesh odwróci się od ciała i zaczął mówić: - Możemy już ją zabrać, jeśli pan pozwoli. Z medycznego punktu widzenia to dość proste - została uduszona przez praworęczną osobę, stojącą z przodu. Prawdopodobnie śmierć nastąpiła szybko, ale więcej będę mógł powiedzieć po sekcji. Nie ma śladu ingerencji seksualnej, co nie oznacza, że seks nie był motywem zbrodni. Nic tak nie osłabia popędu jak zwisający na rękach trup. Kiedy się ich aresztuje, zawsze mówią to samo: „Ścisnąłem jej szyję, żeby ją nastraszyć, a ona nagle zwiotczała”. Wygląda na to, że wszedł przez okno. Może znajdziecie odciski palców na rynnie, ale pod oknem nic nie będzie. Na dole jest coś w rodzaju dziedzińca, żaden tam miękki klomb z miłymi dla oka śladami butów. A w ogóle wczoraj dość mocno padało, co bynajmniej nie ułatwia sprawy. No, jeśli pana człowiek już skończył, to pójdę po noszowych. Taka przykrość w niedzielny poranek!
Odszedł, Dalgliesh zaś obejrzał pokój. Był duży i skąpo umeblowany, ale sprawiał wrażenie wygodnego i słonecznego. Pewnie kiedyś bawiły się tu dzieci, pomyślał. Staroświecki kominek na północnej ścianie osłonięty został gęstą siatką, za którą zainstalowano piecyk elektryczny. W głębokich wnękach po obu jego stronach mieściły się wbudowane półki na książki i niskie komody. Pokój miał dwa okna; mniejsze, to, o które oparta była drabina, wychodziło na zachód, na dziedziniec i stare stajnie, za większym, zajmującym prawie całą południową ścianę, rozpościerał się panoramiczny widok na trawniki i ogród. W szyby wprawione były medaliony; w tym oknie otwierały się tylko górne części. Z jednej strony kremowego łóżka, ustawionego pod kątem prostym do mniejszego okienka, znajdował sie stolik z lampką nocną, po drugiej stało krzesło. Kołyskę dziecka w przeciwległym rogu skrywał parawan, zrobiony z rozmaitych obrazków i widokówek ułożonych we wzór, a następnie polakierowanych, podobny do tego, jaki Dalgliesh pamiętał z własnego dzieciństwa. Przed kominkiem leżał dywanik, za nim stał niski fotel, a pod ścianą zwykła szafa i komoda. Pokój uderzał niezwykłą anonimowością. Oczywiście unosił się w nim intymny, lekko mdlący zapach talku, dziecięcego mydła i pieluszek, ale osobowość dziewczyny nie odcisnęła się na otoczeniu. Nieobecny był typowo kobiecy bałagan, jakiego na poły oczekiwał; nieliczne, starannie ułożone przedmioty osobiste niewiele mu mówiły. Był to właściwie pokój dziecinny z łóżkiem dla matki. Nieliczne książki na półce dotyczyły opieki nad dzieckiem, kilka czasopism adresowanych było raczej do matek i gospodyń domowych, a nie do romantycznie usposobionych pracujących dziewcząt. Podniósł jedno z nich i przerzucił stronice. Spośród nich wypadła koperta ze znaczkiem z Wenezueli, zaadresowana: D. Pullen Rose Cottage, Nessingford-road Little Chadfleet, Essex, England.
Na odwrocie ktoś nagryzmolił ołówkiem trzy daty: środa 18, poniedziałek 23, poniedziałek 30. W poszukiwaniu wskazówek Dalgliesh przeszedł od szafy do komody i wyciągając każdą szufladę po kolei, wprawnymi palcami przerzucił ich zawartość. Wszędzie panował nieskazitelny porządek. W najwyższej szufladzie znajdowały się tylko ubranka dziecięce, w większości ręcznie zrobione na drutach, uprane i starannie pocerowane. W drugiej, ułożona w schludne stosiki, leżała bielizna osobista dziewczyny, natomiast szuflady trzecia i czwarta stanowiły prawdziwą niespodziankę. - Co pan powie na to? - zawołał do Martina. Szybkość i cisza, z jaką sierżant znalazł się u boku Dalgliesha, wręcz deprymowały u kogoś o jego budowie. Masywną dłonią ujął delikatną tkaninę. - Wygląda na ręczną robotę, sir. Chyba sama to haftowała. Jest tego cała szuflada. Myślę, że to jej wyprawa. - Też tak sądzę. I to nie tylko ubrania. Obrusy, ściereczki, poszewki na poduszki - wyliczał odkładając je na bok. - Wzruszający mały posag, Martin. Miesiące ofiarnej pracy schludnie zawinięte w bibułkę i przesypane lawendą. Biedna dziewczyna. Jak pan przypuszcza, czy to wszystko miało cieszyć oczy Stephena Maxie? Te cnotliwe serwetki nie bardzo mi pasują do Martingale. Martin podniósł jedną z nich i spojrzał na nią z uznaniem. - Nie z myślą o nim je robiła. Nadinspektor mówił, że dopiero wczoraj się oświadczył, a nad tym musiała pracować miesiącami. Moja matka też tak haftowała. Obrzuca się wzór, a potem wycina środek. Nazywa się to richelieu czy jakoś tak. Ładnie wygląda... Jak ktoś lubi takie rzeczy - dodał widząc, że Stary bynajmniej nie przejawia entuzjazmu. Przez chwilę nostalgicznie zadumał się nad skrawkiem tkaniny, po czym odłożył go do szuflady. Dalgliesh wyjrzał przez mniejsze okno. Szeroki parapet znajdował się około metra nad podłogą, a na nim poniewierały się odłamki szkła z potłuczonej kolekcji zwierzątek: bezskrzydły, leżący na boku pingwin, delikatny jamnik, pęknięty na pół. Tylko kot syjamski o prze-
raźliwie niebieskich oczach przetrwał ten miniaturowy holocaust. Dwa środkowe, większe skrzydła okna otwierały się na zewnątrz, rynna zaś, omijając podobne okno piętro niżej, sięgała bruku dziedzińca. Dla kogoś w miarę zręcznego zejście - a nawet wejście - nie przedstawiało trudności. Znów rzuciło mu się w oczy, jak dobrze ukryte przed niepożądanymi spojrzeniami byłyby takie akrobacje. Po prawej wysoki mur z cegły, częściowo ukryty za gałęziami buków, odchodził łukiem w kierunku bramy; na wprost, w odległości około trzydziestu metrów, znajdowały się stare stajnie, zwieńczone śliczną wieżyczką zegarową; tylko z nich można było wygodnie obserwować okno Sally. Z lewej strony widoczny był jedynie kawałek trawnika, obecnie zryty, skopany i ogrodzony linką; nawet stąd Dalgliesh dostrzegał wyrwane kępy trawy i brązową ziemię pod nimi. Nadinspektor Manning, który nadszedł z tyłu, odpowiedział na nie zadane pytanie: - Poszukiwanie skarbu. Doktor Epps organizuje to od dwudziestu lat. Wczoraj mieli tu festyn parafialny. Prawie wszystkie dekoracje już zdjęto - pastor chciał skończyć sprzątanie przed niedzielą - ale gdzieniegdzie jeszcze widać ślady. Dalgliesh przypomniał sobie, że nadinspektor pochodzi z tych okolic. - Czy pan był na festynie? - zapytał. - Nie w tym roku. Od tygodnia jestem na służbie prawie bez przerwy; wciąż wyjaśniamy to zabójstwo przy granicy hrabstwa. Niewiele już zostało, ale byłem dość zajęty. Przed wojną przychodziłem tu z żoną co roku. Wtedy było całkiem inaczej. Teraz nam się nie chce. Ale i tak mają sporo gości. Ktoś mógł spotkać dziewczynę i dowiedzieć się, gdzie śpi. Będziecie mieli mnóstwo pracy sprawdzając, co robiła wczoraj po południu i wieczorem. - Z jego tonu przebijało zadowolenie, że nie on się tym zajmuje. Dalgliesh nie chciał teoretyzować, ale fakty, jakie poznał do tej pory, nie potwierdzały wygodnej koncepcji intruza z zewnątrz. Nie było śladów próby gwałtu, nic nie ukradziono, co zaś się tyczy tych zamkniętych drzwi - zwłaszcza w tej sprawie nie chciał się uprzedzać.
O godzinie siódmej rano rodzina Maxie istotnie znajdowała się po ich właściwej stronie, ale wspinać się po rynnach i drabinach przypuszczalnie potrafili tak samo jak wszyscy inni ludzie. Wyniesiono wreszcie ciało - okryty białym prześcieradłem kształt, którego przeznaczeniem był już tylko nóż patologa i słój laboranta. Manning poszedł zatelefonować do biura, Dalgliesh i Martin cierpliwie kontynuowali poszukiwania. Obok pokoju Sally znajdowała się staroświecka łazienka z obudowaną mahoniem wanną i całą ścianą szaf do wietrzenia bielizny, o zbitych z listewek drzwiczkach. Niegdyś elegancka, kwiecista tapeta pokrywała pozostałe trzy ściany, na podłodze leżał stary, lecz jeszcze nie zniszczony dywan. Tutaj nie było mowy o żadnej kryjówce. Z podestu na zewnątrz kręte, przykryte sznurkowym chodnikiem schody prowadziły na parter, do korytarza, z którego jedne drzwi wiodły do części kuchennej, drugie zaś do głównego holu. Na wprost znajdowało się południowe wejście do domu; przez uchylone, ciężkie wierzeje Dalgliesh i Martin wyszli z chłodu Martingale na duszny upał letniego dnia. Gdzieś niedaleko dzwony wzywały na południowe nabożeństwo. Dobiegający zza drzew czysty, słodki dźwięk, który Martinowi przypomniał sielskie niedzielne poranki z lat chłopięcych, Dalglieshowi uzmysłowił, że czas umyka, a do zrobienia pozostało jeszcze bardzo wiele. - Spojrzymy na stare stajnie i na ścianę pod jej oknem, a potem chciałbym zobaczyć kuchnię; później weźmiemy się za przesłuchania. Mam wrażenie, że osoba, której szukamy, ostatniej nocy spała pod tym dachem.
2 Członkowie rodziny Maxie wraz z dwojgiem gości oraz Martha Bultitaft oczekiwali w bawialni na początek przesłuchań pod dyskretnym, lecz bacznym okiem usadowionego przy drzwiach sierżanta, który zachowując obojętny spokój wyglądał znacznie bardziej swobodnie niż właściciele domu. Każdy z jego podopiecznych miał swoje po-
wody, by się niecierpliwić, nikt jednak nie chciał przedwczesnym pytaniem zdradzić niepokoju. Powiedziano im jedynie, że nadinspektor Dalgliesh ze Scotland Yardu już przybył i wkrótce do nich przyjdzie. Jak bardzo „wkrótce”, nikt nie śmiał zapytać. Felix i Deborah wciąż mieli na sobie stroje do konnej jazdy, pozostali ubrali się pośpiesznie i przypadkowo, niewiele również jedli. Teraz siedzieli bezczynnie i czekali; czytanie w tej sytuacji wydawało się bezduszne, gra na pianinie - niesmaczna, rozmowa o morderstwie - nierozważna, o czym innym zaś - nienaturalna; panowało zatem prawie zupełne milczenie. Felix Hearne i Deborah, siedzący w pewnym oddaleniu na kanapie, czasem szeptali coś sobie na ucho. Stephen Maxie stał przy jednym z okien, tyłem do pokoju, w pozycji, która nieco cynicznym zdaniem Felixa umożliwiała mu równocześnie ukrycie wyrazu twarzy i wyrażenie niemego żalu za pomocą pochylenia głowy - a co najmniej czworo obserwatorów bardzo chciało wiedzieć, czy żal ów jest szczery. Eleanor Maxie siedziała spokojnie na krześle z dala od reszty towarzystwa. Trudno było stwierdzić, czy jest otępiała ze smutku czy po prostu pogrążona w myślach; bardzo zbladła, ale panika, jaka ogarnęła ją pod drzwiami pokoju Sally, już minęła. Jej córka zwróciła uwagę, że ona przynajmniej ubrała się z pewną starannością, ukazując swojej rodzinie i gościom prawie normalny wygląd. Martha Bultitaft, również siedząca nieco z boku, wierciła się niespokojnie na krawędzi krzesła, rzucając wściekłe spojrzenia w stronę sierżanta; wyraźnie sądziła, że to on osobiście naraził ją na krępujące przesiadywanie z rodziną - i to gdzie, w salonie! - w chwili, kiedy czekało ją takie mnóstwo pracy. I chociaż poranne odkrycie najbardziej przeraziło i wytrąciło z równowagi właśnie ją, teraz, ponura i nabzdyczona, zdawała się uważać je za osobistą obrazę. Najswobodniej zachowywała się Catherine Bowers, która od czasu do czasu zapisywała coś w małym notesie, jakby odświeżając wspomnienie minionego zajścia. Nikt oczywiście nie dał się zwieść tym pozorom kompetencji i normalności, wszyscy jednak zazdrościli jej umiejętności zachowania dobrej miny w nieprzyjemnej sytuacji. Tak jak inni, pani Maxie pogrążona była we własnych myślach,
które jednak krążyły wokół syna. „Przejdzie mu, młodość jest odporna. Dzięki Bogu, że Simon się o tym nie dowie. Bez Sally trudniej będzie się nim opiekować. Nie powinnam chyba tak myśleć. Biedne dziecko. Na klamce mogą być odciski palców. Policja pewnie się tym zajmie. Chyba, że nosił rękawiczki - teraz wszyscy wiedzą o rękawiczkach. Ciekawe, ile osób wchodziło do niej przez to okno. Zapewne powinnam była o tym pomyśleć, ale skąd miałam wiedzieć? Przecież mieszkała z dzieckiem. Co stanie się z Jimmym? Matka zamordowana, ojciec pewnie pozostanie nieznany. Tej tajemnicy umiała dochować. Jak chyba i wielu innych. Nigdy nie wiadomo, co w kim siedzi. Co na przykład wiadomo o Felixie? Może być niebezpieczny, tak jak ten nadinspektor. Martha powinna już wziąć się za obiad, to znaczy, jeśli ktoś w ogóle chce obiadu. Gdzie zjedzą policjanci? Prawdopodobnie nasze pokoje będą im potrzebne tylko dzisiaj. O dwunastej przyjdzie pielęgniarka, muszę iść do Simona, mogłabym iść nawet teraz, gdybym poprosiła. Ależ Deborah jest napięta! Jak my wszyscy. Żeby tylko nie stracić głowy”. „Powinnam chyba mniej jej nie lubić, kiedy nie żyje - rozmyślała Deborah - ale nie potrafię. Bez przerwy stwarzała problemy. Ucieszyłaby się, gdyby nas teraz widziała, jak się pocimy i skręcamy ze strachu. Może nas i widzi - nie, nie wolno popadać w szaleństwo. Gdybyśmy tylko mogli o tym porozmawiać! Gdyby nie panna Liddell i doktor Epps, moglibyśmy nawet nie wspominać o Sally i Stephenie. No i Catherine. Zawsze ta Catherine. Ta to będzie miała uciechę. Felix wie, że Sally została odurzona. Ale jeśli nawet, to kubek był mój. Niech myślą o tym, co chcą”. Felix Hearne myślał: „To już chyba niedługo. Najważniejsze, żebym nie stracił panowania nad sobą. To będą Anglicy, niezwykle uprzejmi angielscy policjanci, zadający pytania w sposób jak najściślej zgodny z przepisami. Jak cholernie trudno ukryć strach. Wyobrażam sobie minę Dalgliesha, gdybym zaczął wyjaśniać. Przepraszam, nadinspektorze, jeśli wydaję się panu przerażony, ale to całkowicie automatyczna reakcja, taki nerwowy odruch. Żywię pewną
niechęć do oficjalnych przesłuchań, a jeszcze większą do starannie zaaranżowanych sesji nieoficjalnych. Mam pewne doświadczenia z Francji. Z fizycznych urazów udało mi się wyzdrowieć, z wyjątkiem pewnego drobiazgu, rozumie pan. Po prostu zaczynam się wściekać. To ten cholerny strach. Pan rozumie, Herr Inspektor. Pana pytania są takie rozsądne. Co za pech, że ja nie ufam rozsądnym pytaniom. Oczywiście, nie powinniśmy tego wyolbrzymiać, to w końcu drobiazg. Policja przesłuchuje nas tylko przez niewielką część życia. Mnie się udało, nawet zostawili mi kilka paznokci. Próbuję tylko panu wyjaśnić, że mogę mieć trudności z udzieleniem panu odpowiedzi”. Stephen odwrócił się. - A co z adwokatem? - zapytał nagle. - Czy nie powinniśmy zadzwonić do Jephsona? Jego matka oderwała się od milczącej kontemplacji swych złożonych dłoni. - Matthew Jephson właśnie podróżuje samochodem po Europie. Ale Lionel jest w Londynie i możemy go wezwać, jeżeli sądzisz, że to konieczne. W jej głosie zabrzmiała pytająca nuta. - Och, mamo, tylko nie Lionel Jephson! - zawołała Deborah impulsywnie. - To najbardziej nadęty nudziarz świata. Zanim zaczniemy go zachęcać, by tu przygnał, poczekajmy, aż kogoś aresztują. Poza tym, on nie jest od spraw karnych. Zna się na funduszach powierniczych i dokumentach skarbowych. Byłby zgorszony do głębi swej szacownej duszy. Nie widzę, jak mógłby nam pomóc. - A co pan sądzi, Hearne? - zapytał Stephen. - Ja radzę sobie sam, dziękuję. - Powinniśmy pana przeprosić za wplątanie pana w to wszystko rzekł Stephen oficjalnie i sztywno. - To dla pana przykre i niewygodne; nie wiem, kiedy będzie pan mógł wrócić do Londynu. Zdaniem Felixa te przeprosiny należały się raczej Catherine Bowers, ale Stephen najwyraźniej postanowił nie zwracać na nią uwagi. Czyżby ten arogancki młody dureń naprawdę sądził, że morderstwo to wyłącznie kwestia przykrości i niewygód? Patrząc na panią
Maxie odparł: - Z przyjemnością zostanę, jeśli mogę być w czymś pomocny. Catherine właśnie zaczęła skwapliwie składać zapewnienia podobnej natury, gdy milczący dotąd sierżant nagle ożył i jednym zręcznym ruchem stanął na baczność. Drzwi otworzyły się i weszło trzech policjantów w cywilu: nadinspektor Manning, którego już znali, i dwaj jego koledzy, przedstawieni jako główny nadinspektor Adam Dalgliesh oraz sierżant-detektyw George Manning. Pięć par oczu powodowanych lękiem lub nieskrywaną ciekawością jednocześnie zwróciło się ku wyższemu z nieznajomych. „Ciemny, wysoki i przystojny. Zupełnie inny, niż się spodziewałam. Właściwie to interesująca twarz” - oceniła Catherine Bowers. Stephen Maxie pomyślał: „Wyniosły jak licho. Nie spieszył się tutaj. Pewnie chodzi o to, żebyśmy zmiękli. Albo węszył po domu. Koniec z prywatnością”. „No, to przyszła na mnie pora - pomyślał Felix Hearne. - Adam Dalgliesh. Słyszałem o nim. Bezwzględny, działa nietypowo, zawsze się śpieszy. Prawdopodobnie ma swoje własne obsesje. Przynajmniej uznali nas za przeciwników godnych tego, co najlepsze”. Eleanor Maxie zamyśliła się: „Gdzie ja widziałam tę głowę? Ach, tak, oczywiście. Dürer, chyba w Monachium. Portret nieznajomego. Dlaczego zawsze oczekujemy policjantów odzianych w meloniki i prochowce?” Podczas wymiany wstępnych uprzejmości Deborah Riscoe patrzyła na inspektora jakby przez mgłę złocistorudych włosów. Kiedy przemówił, jego zaskakująco głęboki, spokojny głos był całkowicie pozbawiony emfazy. - O ile dobrze rozumiem nadinspektora Manninga, do naszej dyspozycji został oddany mały pokoik obok drzwi. Mam nadzieję, że będę zajmował go - i państwa czas - jak najkrócej. Chciałbym rozmawiać z każdym z państwa oddzielnie i w następującej kolejności. - Do gabinetu dyrektora o ósmej, ósmej pięć, ósmej dziesięć... szepnął Felix do Deborah. Nie był pewien, czy chce rozładować jej napięcie czy swoje własne; nie odpowiedziała mu jednak uśmiechem.
Dalgliesh przesunął wzrokiem po zebranych. - Pan Stephen Maxie, panna Bowers, pani Maxie, pani Riscoe, pan Hearne i pani Bultitaft. Proszę, aby oczekujący pozostali tutaj. Jeśli ktoś z państwa będzie musiał wyjść, za drzwiami czekają policjantka i mundurowy funkcjonariusz, którzy będą państwu towarzyszyć. Ten nadzór zostanie zniesiony, gdy tylko porozmawiam ze wszystkimi. Pozwoli pan, panie Maxie?
3 Stephen Maxie od razu przejął inicjatywę. - Myślę, że powinienem panu wyjaśnić, iż panna Jupp i ja byliśmy zaręczeni. Wczoraj wieczorem oświadczyłem się jej, co nie stanowi tajemnicy. Nie miało to nic wspólnego z jej śmiercią i nie wspominałbym o tym, gdyby nie fakt, że - jak zapewne pan wkrótce odkryje - oznajmiła tę wiadomość w obecności czołowej tutejszej plotkary. Dalgliesh, który wiedział już o oświadczynach i wcale nie był przekonany, że nie są związane z morderstwem, poważnie podziękował panu Maxie za szczerość i wyraził oficjalne kondolencje z okazji śmierci narzeczonej. Młody człowiek spojrzał nań bystro. - Nie mam chyba prawa do kondolencji, nie potrafię nawet uzmysłowić sobie straty; być może to przyjdzie później, gdy minie szok. Zaręczyliśmy się zaledwie wczoraj, a dzisiaj ona nie żyje. To nie do wiary. - Pana matka wiedziała o zaręczynach? - Tak. Wiedzieli wszyscy, oprócz ojca. - I pani Maxie aprobowała wasz związek? - Może lepiej będzie, jak pan sam ją zapyta. - Może i tak. Jakie stosunki łączyły pana z panną Jupp do dnia wczorajszego? - Jeśli pan pyta, czy byliśmy kochankami, odpowiedź brzmi: nie. Było mi jej żal, podziwiałem ją, bardzo mnie pociągała. Nie mam
pojęcia, co ona myślała o mnie. - Ale przyjęła propozycję małżeństwa? - Nie dosłownie. Powiedziała mojej matce i gościom, że się jej oświadczyłem, uznałem zatem, że ma zamiar się zgodzić. Inaczej rozgłaszanie tego nie miałoby sensu. Dalgliesh potrafił wymienić co najmniej kilka powodów, dla których dziewczyna mogłaby chcieć ujawnić nowinę, ale nie miał zamiaru na razie o nich dyskutować. Zamiast tego poprosił świadka, aby własnymi słowami opowiedział, co się wydarzyło od chwili, gdy zaginione tabletki sommeil po raz pierwszy znalazły się w domu. - A więc sądzi pan, inspektorze, że ją uśpiono? Już opowiedziałem o wszystkim nadinspektorowi Manningowi. Na pewno dziś rano były jeszcze w apteczce. Panna Bowers widziała je, kiedy szukała aspiryny. Teraz ich nie ma. Został jedynie nowy, zapieczętowany słoiczek sommeil. Starą fiolkę ktoś zabrał. - Niewątpliwie ją znajdziemy, doktorze Maxie. Sekcja wykaże, czy panna Jupp została odurzona i jaką ilość środka nasennego zażyła. Z całą pewnością w kubku przy łóżku było nie tylko kakao. Oczywiście, mogła sama wsypać do niego proszki. - Ale jeśli nie ona, inspektorze, to kto? Przecież mogły nawet nie być przeznaczone dla Sally. Ten kubek należy do mojej siostry. Każde z nas ma swój, różniący się od pozostałych. Jeśli ktoś chciał podać Sally środek nasenny, musiał wsypać go do kakao, gdy już zaniosła je do pokoju. - Jeśli kubki istotnie tak się różnią, to dziwne, że panna Jupp wzięła cudzy. To chyba mało prawdopodobna pomyłka? - To mogła nie być pomyłka - odparł krótko Stephen. Dalgliesh nie prosił go, aby wyjaśnił to stwierdzenie; zamiast tego uważnie wysłuchał relacji z wizyty Sally w szpitalu St. Luke's w zeszły czwartek; z wydarzeń, jakie miały miejsce na festynie; z impulsywnych i nieoczekiwanych oświadczyn Stephena i z odkrycia ciała jego narzeczonej. Zeznanie było rzeczowe, zwięzłe i prawie pozbawione emocji. Gdy świadek w swym opisie doszedł do sceny w sypialni, jego głos przybrał wręcz kliniczny chłód. Albo panował nad
sobą bardziej niż należało, albo, oczekując przesłuchania, z góry przygotował się do powściągania wszelkich przejawów lęku i wyrzutów sumienia. - Poszedłem po drabinę z Felixem Hearne'em. On był ubrany, ale ja miałem na sobie tylko szlafrok. W drodze do drewutni zgubiłem kapeć, więc Felix dotarł tam przede mną i pierwszy chwycił drabinę. Zawsze ją tam trzymamy. Kiedy go dogoniłem, zdążył już wyciągnąć ją na zewnątrz i zapytał mnie, dokąd ją zanieść. Pokazałem mu okno Sally. Drabinę nieśliśmy we dwóch, ale jest zupełnie lekka, jedna osoba dałaby sobie radę - chociaż kobieta mogłaby mieć trudności. Oparliśmy ją o ścianę, Hearne wspiął się na górę, a ja zaraz za nim. Okno było otwarte, ale zasłonięte firanką. Na parapecie Sally trzymała zbiór małych, szklanych zwierzątek. Zauważyłem, że się poprzewracały, a niektóre były potłuczone. Jak pan zapewne widział, łóżko stoi prostopadle do okna, z głową przy ścianie. Hearne podszedł do drzwi i odciągnął zasuwkę. Ja spojrzałem na Sally; leżała z prześcieradłem podciągniętym pod brodę, ale od razu zrozumiałem, że nie żyje. Tymczasem przy łóżku zdążyła zgromadzić się rodzina; kiedy podniosłem prześcieradło, zobaczyliśmy wyraźnie, co się stało. Leżała na plecach - nie ruszaliśmy jej - i wyglądała bardzo spokojnie... Zresztą pan wie, jak wyglądała. Pan ją przecież widział. - Wiem, co sam widziałem - odparł Dalgliesh. - Teraz pytam, co pan widział. Stephen zerknął nań z ciekawością i na chwilę zacisnął powieki. Kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał bezdźwięcznie, jakby powtarzał wyuczoną na pamięć lekcję. - Z kącika jej ust wyciekła strużka krwi. Oczy miała prawie zamknięte. Z prawej strony, pod szczęką, na krawędzi tarczycy widać było wyraźny kształt kciuka oraz mniej wyraźne ślady palców po lewej stronie; oczywisty przypadek uduszenia prawą ręką, od przodu. Użyto znacznej siły, ale sądzę, że śmierć nastąpiła z powodu porażenia nerwu błędnego i była prawie natychmiastowa. Klasycznych śladów niedotlenienia dostrzegłem niewiele. Ale niewątpliwie dowie się pan wszystkiego po sekcji.
- Przypuszczam, że wnioski będą zgodne z pańskimi. Czy może pan powiedzieć, kiedy zmarła? - W szczęce i mięśniach szyi dostrzegłem już pewne stężenie, ale nie wiem, jak daleko posunięte. Opisuję oznaki, jakie dostrzegłem niemal podświadomie. Chyba w tych okolicznościach nie oczekuje pan pełnego raportu. Schylony nad notatkami sierżant Martin nieomylnie rozpoznał pierwszą nutę histerii i pomyślał: „Biedak. Stary potrafi być brutalny. Ale jak dotąd, zupełnie dobrze mu szło. Za dobrze, jak na faceta, który właśnie znalazł ciało swojej dziewczyny. Jeśli to była jego dziewczyna”. - W odpowiednim czasie zapewne dostanę pełne wyniki sekcji powiedział Dalgliesh bezbarwnym głosem. - Ciekaw byłem, jak pan ocenia czas zgonu. - Mimo deszczu noc była dość ciepła. Powiedziałbym, że nie mniej niż pięć godzin wcześniej i nie więcej niż osiem. - Czy zabił pan Sally Jupp, doktorze? - Nie. - Co pan robił od chwili zakończenia kolacji w sobotę do momentu, gdy panna Bowers zawołała pana dziś rano, mówiąc, że drzwi pokoju panny Jupp są zamknięte? - Po kolacji wypiliśmy kawę w bawialni. Około dziewiątej moja matka zaproponowała, żebyśmy policzyli wpływy z festynu. Tutaj, w biurze, było bezpiecznie. Pomyślałem, że wszyscy lepiej poczują się beze mnie i poszedłem na spacer. Uprzedziłem matkę, że mogę późno wrócić i poprosiłem, aby nie zamykała południowego wejścia. Nie miałem żadnego konkretnego celu, ale kiedy wyszedłem z domu, poczułem, że mam ochotę zobaczyć się z Samem Bocockiem. Mieszka w domku na końcu gminnej łąki. Poszedłem więc do niego przez ogród i łąkę; zabawiłem dość długo. Nie pamiętam dokładnie, kiedy stamtąd wyszedłem, ale może on będzie wiedział. Było chyba tuż po jedenastej. Wróciłem sam, wszedłem przez południowe wejście, zaryglowałem je za sobą i poszedłem do łóżka. To wszystko. - Czy wrócił pan prosto do domu?
Dalgliesh nie przeoczył niemal niezauważalnej zwłoki w odpowiedzi Stephena. - Tak. - To znaczy, że był pan w domu mniej więcej o której? - Z domku Bococka idzie się około pięciu minut, ale nie śpieszyłem się. Wydaje mi się, że w łóżku znalazłem się około wpół do dwunastej. - Szkoda, że nie pamięta pan dokładniej, zważywszy, że na pańskim nocnym stoliku stoi budzik z fosforyzującą tarczą. - Możliwe. Nie oznacza to jednak, że zawsze zwracam uwagę na to, kiedy wstaję lub kiedy się kładę. - Spędził pan z panem Bocockiem około dwóch godzin. O czym rozmawialiście? - Głównie o koniach i muzyce. Ma świetny gramofon. Słuchaliśmy jego nowej płyty - a dokładniej Eroiki pod dyrekcją Klemperera. - Czy ma pan zwyczaj spędzać wieczory z panem Bocockiem? - Zwyczaj? Bocock był stajennym mojego dziadka, a teraz jest moim przyjacielem. Czy pan nie odwiedza swoich przyjaciół, inspektorze? A może pan ich nie ma? To był pierwszy wybuch gniewu, na jaki pozwolił sobie Stephen. Dalgliesh nie zareagował, nie przejawił nawet zadowolenia. Powoli przesunął po stole niewielki kawałek papieru. Leżały na nim trzy maleńkie odpryski szkła. - Znaleziono je w drewutni, naprzeciwko okna panny Jupp, gdzie - jak pan twierdzi - przechowuje się drabinę. Czy pan wie, skąd pochodzą? Stephen Maxie pochylił się i bez specjalnego zainteresowania popatrzył na przedstawiony dowód. - Najwyraźniej są to kawałki szkła. Nic o nich nie wiem. Wyglądają jak kawałki stłuczonego szkiełka od zegarka. - Albo fragmenty stłuczonych szklanych zwierzątek z pokoju panny Jupp.
- To możliwe. - Widzę, że na prawym knykciu ma pan plaster. Co się stało? - Lekko otarłem dłoń, kiedy wracałem wczoraj wieczorem do domu. Uderzyłem się o pień drzewa - albo tak mi się wydaje. Nie przypominam sobie, jak to się stało, krew zauważyłem dopiero w pokoju. Przylepiłem ten plaster przed pójściem spać i normalnie dawno już bym go zdjął. To naprawdę nic wielkiego, ale muszę dbać o ręce. - Czy mógłbym spojrzeć? Stephen położył dłoń na biurku; Dalgliesh zwrócił uwagę, że nawet nie zadrżała. Złapał za koniec plastra i zdarł go gwałtownym ruchem. Razem przyjrzeli się zbielałej skórze pod spodem. Maxie nadal nie okazywał najmniejszego niepokoju, badając swą dłoń z ciekawością znawcy, który zniża się do spojrzenia na niewart uwagi eksponat. Podniósł zużyty plaster, zwinął go i precyzyjnie pstryknął nim do kosza na śmieci. - To mi wygląda na rozcięcie - rzekł Dalgliesh. - Oczywiście, to może być także zadrapanie. - Oczywiście, że może - swobodnie zgodził się świadek. - Ale jeśli tak, to chyba znalazłby pan krew i ślady naskórka pod paznokciem, który mnie zadrapał? Przykro mi, że nie pamiętam, jak to się stało. Spojrzał jeszcze raz na rankę i dodał: - To rzeczywiście wygląda na rozcięcie, ale jest śmiesznie małe. Za dwa dni nie będzie po tym śladu. Na pewno nie chce pan tego sfotografować? - Nie, dziękuję - odparł Dalgliesh. - Przed chwilą musieliśmy sfotografować coś znacznie poważniejszego. Ze sporym zadowoleniem zaobserwował efekt swych słów. Dopóki zajmował się tą sprawą, nie zamierzał pozwolić, aby w obliczu przerażającej rzeczy na górze ktokolwiek z podejrzanych pozwolił sobie na ucieczkę w obojętność lub cynizm. Odczekał chwilę, po czym nieubłaganie ciągnął dalej: - Chciałbym dokładnie wyjaśnić kwestię południowych drzwi.
Prowadzą wprost na schody do starego pokoju dziecinnego i w tym sensie można uważać, że panna Jupp mieszkała w części domu posiadającej oddzielne wejście. Prawie samodzielne mieszkanie, nieprawdaż? Po zamknięciu na noc kuchni mogła wprowadzać do siebie gości nie ryzykując odkrycia, a jeśli drzwi nie były zaryglowane, każdy mógł bez trudu zyskać dostęp do jej pokoju. Otóż mówi pan, że na pana prośbę wejście zostawiono otwarte od dziewiątej - kiedy skończył pan kolację - do jedenastej z minutami, kiedy wrócił pan z domku pana Bococka. Czy zatem prawdziwe będzie stwierdzenie, że w tym czasie każdy mógł wejść do domu przez południowe drzwi? - Chyba tak. - Chyba? Nie jest pan tego pewien, panie Maxie? - Tak, każdy mógł wejść. Jak pan pewnie zauważył, drzwi od środka są wyposażone w dwa rygle i patentowy zamek, którego zresztą od lat nie używamy. Klucze gdzieś chyba są, może moja matka wie, gdzie. Zwykle w ciągu dnia zamykamy drzwi na klamkę i na noc je ryglujemy, natomiast w zimie w ogóle ich nie używamy. Do części kuchennej wchodzi się przez inne drzwi. Niespecjalnie starannie zamykamy dom, ale nigdy nie mieliśmy żadnych kłopotów, zresztą i tak nie dałoby się zabezpieczyć go przed włamaniem, nawet gdybyśmy o to bardziej dbali. Każdy przecież mógłby wejść przez szklane drzwi w bawialni. Wystarczyłoby wybić szybę. Nigdy nie zawracaliśmy sobie głowy zabezpieczeniami. - A oprócz tych wiecznie otwartych drzwi, w stajni leżała jeszcze poręczna drabina? Stephen Maxie wzruszył lekko ramionami. - Gdzieś trzeba ją trzymać. Nie zamykamy na klucz drabin tylko dlatego, że ktoś mógłby wpaść na pomysł, aby wejść po nich przez okno. - Nie mamy jeszcze żadnych dowodów, że ktokolwiek tak zrobił. Ale nadal interesują mnie te drzwi. Czy mógłby pan przysiąc, że kiedy wrócił pan od pana Bococka nadal były otwarte? - Oczywiście. Inaczej nie mógłbym wejść. - Zdaje pan sobie sprawę, jak ważne jest ustalenie, kiedy osta-
tecznie zaryglował pan wejście? - zapytał szybko Dalgliesh. - Oczywiście. - Zapytam pana raz jeszcze, o której to było godzinie i proszę, aby dobrze się pan zastanowił, zanim pan odpowie. Stephen Maxie spojrzał mu prosto w oczy i prawie beztrosko odparł: - Na moim zegarku było trzydzieści trzy minuty po północy. Nie mogłem zasnąć i o wpół do pierwszej przypomniałem sobie, że nie zamknąłem wejścia. Wstałem więc i zszedłem na dół. Po drodze nic nie widziałem ani nie słyszałem. Zasunąłem rygiel i wróciłem do pokoju. Niewątpliwie było to z mojej strony niedopatrzenie, ale jeżeli jest jakieś prawo zabraniające takich przeoczeń, to chciałbym je poznać. - A zatem zamknął pan południowe wejście o godzinie zero trzydzieści trzy? - Tak - powiedział spokojnie Stephen Maxie. - Trzydzieści trzy minuty po północy.
4 W Catherine Bowers Dalgliesh znalazł świadka miłego sercu każdego policjanta: skupionego, dokładnego i pewnego siebie. Weszła do pokoju bardzo opanowana, nie okazując ani zdenerwowania, ani żalu. Mimo to nie spodobała mu się. Wiedział, że ma skłonność do tych osobistych antypatii i już dawno temu nauczył się je skrywać. Ale miał rację, widząc w niej uważnego obserwatora. Dostrzegała reakcje ludzi równie bystro, jak sekwencje wydarzeń. Od niej właśnie Dalgliesh dowiedział się, jak zgorszeni byli członkowie rodziny Maxie, słysząc obwieszczenie Sally, z jak triumfalnym śmiechem dziewczyna wygłosiła swoją nowinę i jak niezwykłe wrażenie wywarło jej oświadczenie na pannie Liddell. Panna Bowers nie miała również nic przeciwko omawianiu własnych odczuć. - Oczywiście, kiedy Sally nam to powiedziała, przeżyłam
ogromny wstrząs, ale rozumiem, jak to się stało. Nie ma lepszego człowieka niż doktor Maxie. Zawsze powtarzam, że za bardzo przejmuje się losem bliźnich i dziewczyna po prostu to wykorzystała. Wiem, że tak naprawdę jej nie kochał. Nigdy mi o tym nie wspominał, a przecież mnie powiedziałby pierwszej. Gdyby naprawdę się kochali, wiedziałby, że zrozumiem i zwrócę mu słowo. - To znaczy, że państwo też byli zaręczeni? - Dalgliesh z trudem ukrył zdumienie. Jeszcze jedna narzeczona, a sprawa stanie się zupełnie fantastyczna. - Nie całkiem zaręczeni, inspektorze. Nie wymieniliśmy pierścionków ani nic takiego. Ale już tak długo się przyjaźnimy, że to było dość oczywiste... Można uznać, że istniało coś w rodzaju porozumienia... nie mieliśmy jednak żadnych planów. Doktor Maxie musi jeszcze wiele dokonać, zanim będzie mógł myśleć o małżeństwie. No i trzeba wziąć pod uwagę stan jego ojca. - A więc w istocie jednak nie byliście państwo zaręczeni? Wobec tak postawionego pytania Catherine musiała zaprzeczyć, zadowolony uśmieszek na jej ustach świadczył wszakże o tym, iż jej zdaniem to tylko kwestia czasu. - Kiedy przyjechała pani w ten weekend do Martingale, czy dostrzegła pani coś niezwykłego? - Przyjechałam w piątek dość późno, tuż przed kolacją. Doktor Maxie przyjechał jeszcze później, a pan Hearne dopiero w sobotę, więc kolację jadłyśmy same z panią Maxie i Deborah. Wydawało mi się, że czymś się martwią. Nie jest mi przyjemnie to mówić, ale obawiam się, że Sally Jupp to była mała intrygantka. Usługiwała nam do stołu i nie podobała mi się jej postawa. Dalgliesh próbował drążyć temat, ale o ile mógł ocenić, owa naganna postawa polegała na tym, że dziewczyna hardo spojrzała na Deborah oraz nie zwracała się do pani Maxie per „proszę pani”. Nie uznał jednak zeznań Catherine za bezwartościowe; niewykluczone, że pani Maxie i Deborah nie były tak całkiem nieświadome istnienia żmii na własnym łonie. Zmienił temat, dokładnie wypytując ją o wydarzenia niedzielnego
poranka. Opisała, jak po nie przespanej nocy obudziła się z bólem głowy, jak szukała aspiryny i jak pani Maxie powiedziała jej, żeby ją sobie wzięła z apteczki. Wtedy właśnie zauważyła małą fiolkę sommeil. Z początku myślała, że to aspiryna, ale szybko zdała sobie sprawę, że tabletki są mniejsze i mają niewłaściwy kolor. Poza tym na fiolce była etykieta. Nie zwróciła uwagi, ile tabletek w niej zostało, ale była absolutnie pewna, że o siódmej rano w niedzielę fiolka znajdowała się w apteczce i równie pewna, że nie było jej, kiedy zajrzeli tam razem ze Stephenem po odkryciu ciała Sally. Znaleźli tylko nowy słoiczek sommeil, nienaruszony i zapieczętowany. Dalgliesh poprosił ją, aby opowiedziała, jak znaleziono Sally i zdumiał się wyrazistością jej opisu. - Kiedy Martha przyszła powiedzieć pani Maxie, że Sally jeszcze nie wstała, pomyślałyśmy, że po prostu znów zaspała. Ale wtedy Martha wróciła mówiąc, że drzwi są zamknięte, a Jimmy płacze, poszłyśmy więc sprawdzić, co się dzieje. Nie ulegało wątpliwości, że drzwi zostały zaryglowane. Jak pan wie, doktor Maxie i pan Hearne weszli przez okno; usłyszałam jak jeden z nich odciąga zasuwkę. Wydaje mi się, że to był pan Hearne, gdyż to on otworzył drzwi. Stephen stał przy łóżku i patrzył na Sally. Pan Hearne powiedział: „Obawiam się, że nie żyje”. Ktoś krzyknął, chyba Martha, ale nie obejrzałam się, żeby sprawdzić. Powiedziałam: „To niemożliwe! Wczoraj czuła się dobrze!” Podeszliśmy do łóżka i Stephen podniósł prześcieradło. Przedtem podciągnięte było pod brodę i schludnie ułożone; wyglądało, jakby ktoś otulił nim ją na noc. Ale gdy zobaczyliśmy ślady na jej szyi, zrozumieliśmy, co się stało. Pani Maxie na chwilę zamknęła oczy, pomyślałam, że zemdleje, więc podeszłam do niej. Ale udało jej się ustać na nogach, tylko chwyciła się poręczy łóżka; drżała tak gwałtownie, że całe się trzęsło. Jak pan wie, to jest zwykłe, lekkie łóżko i ciało zaczęło podrygiwać wraz z nim. Wtedy Stephen powiedział bardzo cicho: „Zakryjcie jej twarz”, ale pan Hearne przypomniał, że nie wolno niczego dotykać, dopóki nie przybędzie policja. Chyba był z nas wszystkich najspokojniejszy, ale pewnie przyzwyczaił się do widoku gwałtownej śmierci. Wyglądał bardziej
na zainteresowanego niż wstrząśniętego. Pochylił się nad Sally i uniósł jej powiekę, na co Stephen szorstko powiedział: „Nie ma obawy, Hearne. Na pewno nie żyje”. Pan Hearne odparł: „Nie o to chodzi. Zastanawiam się, czemu się nie broniła”. Potem włożył mały palec do kubka z kakao na stoliku; została ponad połowa napoju i na wierzchu utworzył się kożuch, który oblepił palec pana Hearne'a. Pan Hearne musiał obetrzeć go o brzeg kubka, zanim włożył go do ust. Gapiliśmy się nań, jakbyśmy czekali, aż zademonstruje nam coś cudownego. Pomyślałam nawet, że pani Maxie patrzy... no, z nadzieją. Jak dziecko na przyjęciu. Stephen zapytał: „No, o co chodzi?”. Pan Hearne wzruszył ramionami i odparł: „Niech się wypowie laboratorium. Ja sądzę, że została uśpiona”. Wtedy Deborah jakby się zakrztusiła i zataczając się pobiegła w stronę drzwi. Śmiertelnie zbladła, byłam pewna, że zwymiotuje. Próbowałam jej pomóc, ale pan Hearne powiedział ostro: „W porządku, ja się nią zajmę”. Pomógł jej wyjść z pokoju i chyba weszli do łazienki obok. Nie zdziwiłam się. To podobne do Deborah, żeby się tak załamać. Pani Maxie i Stephen zostali ze mną. Zaproponowałam, żeby pani Maxie odnalazła klucz i zamknęła pokój do przyjazdu policji, ona zaś odpowiedziała: „Naturalnie. Tak się zwykle robi, prawda? I powinniśmy do nich zadzwonić. Najlepiej z telefonu w garderobie”. Chyba chodziło jej o to, że nikt nie mógł jej tam usłyszeć; pamiętam, iż pomyślałam, że w garderobie służba nie podsłucha rozmowy. Zapomniałam, że służba to Sally, a Sally już nigdy niczego nie podsłucha. - Czy chce pani powiedzieć, że panna Jupp zwykle podsłuchiwała cudze rozmowy? - przerwał inspektor. - Zawsze miałam takie wrażenie, inspektorze. Ale też zawsze uważałam, że jest przebiegła. Nigdy nie przejawiała najmniejszej wdzięczności za to, co zrobili dla niej państwo Maxie. Oczywiście nienawidziła pani Riscoe, wszyscy to widzieli. Jak sądzę, zna pan sprawę podrobionej sukienki? Dalgliesh wyraził zainteresowanie tą intrygującą nazwą i w zamian został uraczony barwnym opisem całego wydarzenia i jego skutków. - No więc widzi pan, co to była za dziewczyna. Pani Riscoe
udawała, że się tym nie przejmuje, ale widziałam, co czuje. Mogłaby zabić Sally. Catherine Bowers, zadowolona z siebie, skromnie obciągnęła suknię na kolanach. Albo była znakomitą aktorką, albo istotnie nie zdawała sobie sprawy z gafy, jaką właśnie popełniła. Dalgliesh kontynuował przesłuchanie z uczuciem, że może mieć do czynienia z bardziej złożoną osobowością niż początkowo przypuszczał. - Proszę opowiedzieć mi co się stało, gdy pani, pani Maxie oraz doktor Maxie weszliście do garderoby. - Właśnie do tego zmierzam, inspektorze. Wyjęłam Jimmy'ego z kołyski; wydawało mi się okropne, że zostanie w pokoju sam ze zmarłą matką. Kiedy wcześniej wpadliśmy do pokoju przestał płakać i przez chwilę chyba nikt o nim nie myślał. Nagle go zauważyłam. Podciągnął się na szczebelkach łóżeczka i stał chwiejnie, z mokrą pieluszką zwisającą na wysokości kostek, bardzo zaciekawiony całym wydarzeniem. Oczywiście, dzięki Bogu, jest za mały, by cokolwiek rozumieć i pewnie po prostu chciał zobaczyć, co też robią ci wszyscy ludzie przy łóżku jego matki. Uspokoił się i bez oporów dał się wziąć na ręce. Zabrałam go ze sobą do garderoby. Doktor Maxie podszedł prosto do apteczki i zawołał: „Nie ma ich!”. Zapytałam, o czym mówi. Wyjaśnił mi, że chodzi o sommeil, powiedziałam mu więc, że kiedy rano brałam aspirynę, tabletki były na miejscu. Pani Maxie, która tymczasem weszła do pokoju męża, wróciła ze słowami: „W porządku. Śpi. Czy już dzwoniliście na policję?”. Stephen podszedł do telefonu, ja zaś oznajmiłam, że zabiorę Jimmy'ego do swojego pokoju i ubiorę się, a potem dam mu śniadanie. Nikt nie odpowiedział, podeszłam więc do drzwi. Stephen położył rękę na słuchawce, ale nagle jego matka powstrzymała go i usłyszałam, jak mówi: „Zaczekaj. Jest coś, co muszę wiedzieć”. „Nie musisz pytać - odpowiedział Stephen nie mam z tym nic wspólnego. Przysięgam”. Pani Maxie westchnęła cichutko i zakryła dłonią oczy. Stephen podniósł słuchawkę, a ja wyszłam z pokoju. Przerwała, spoglądając na Dalgliesha jakby czekała na komentarz. - Dziękuję - rzekł poważnie. - Proszę, niech pani mówi dalej.
- Właściwie już niewiele zostało, inspektorze. Zaniosłam Jimmy'ego do pokoju, po drodze biorąc z łazienki czystą pieluchę. Zastałam tam panią Riscoe i pana Hearne'a; ona właśnie wymiotowała i pan Hearne pomagał jej obmyć twarz. Nie byli zadowoleni, że przyszłam. „Kiedy się lepiej poczujesz - powiedziałam - może zajrzyj do swojej matki, dobrze? Chyba trzeba się nią zająć. Ja zabieram Jimmy'ego”. Żadne z nich nie odpowiedziało. Odnalazłam w szafie pieluchy, poszłam do siebie i przewinęłam małego. Potem bawił się na moim łóżku, a ja się ubierałam, co zajęło mi około dziesięciu minut. W kuchni dałam mu jajko na miękko, chleb z masłem i ciepłe mleko. Przez cały czas był bardzo grzeczny. Martha też jadła w kuchni śniadanie, ale nie rozmawiała ze mną. Natomiast zdziwiła mnie obecność pana Hearne'a, który robił kawę - pani Riscoe chyba poszła do matki - i który też nie miał ochoty na rozmowę. Chyba był na mnie trochę zły za to, co powiedziałam do pani Riscoe; pewnie już pan wie, że w jego oczach ona jest nieomylna. No cóż, ponieważ nie chcieli rozmawiać o tym, co dalej robić, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i zadzwoniłam do panny Liddell. Powiedziałam jej co się stało i poprosiłam, żeby wzięła dziecko do siebie dopóki wszystko się nie uspokoi. Przyjechała taksówką w ciągu kwadransa, ale wtedy byt już tutaj doktor Epps i policja. Resztę pan wie. - To bardzo przejrzysta i pożyteczna relacja, panno Bowers. Ma pani tę przewagę nad innymi, że jest pani szkolona w sztuce obserwacji, ale nie wszyscy tacy ludzie potrafią przedstawić fakty w podobnie logiczny sposób. Nie będę już pani długo zatrzymywał. Chciałbym tylko jeszcze na chwilę wrócić do wcześniejszej części nocy, a mianowicie do tego, co działo się po dziesiątej wieczorem. O ile wiem, przebywała pani wówczas w biurze z panią Maxie, doktorem Eppsem i panną Liddell. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, co zdarzyło się później? Po raz pierwszy Dalgliesh spostrzegł cień wahania na twarzy swej rozmówczyni. Dotychczas odpowiadała skwapliwie i płynnie, zbyt spontanicznie, by podejrzewał ją o chytrość. Sądził, że jak dotąd przesłuchanie nie było dla Catherine przykre; jej wylewne zeznania
nie wskazywały na wyrzuty sumienia. Teraz jednakże poczuł, że jej pewność siebie zniknęła, jakby dziewczyna napięła się, aby sprostać jakiejś niemiłej zmianie. Potwierdziła, że doktor Epps i panna Liddell udali się do domu o wpół do jedenastej, jak również, że pani Maxie odprowadziła ich do drzwi. Później razem uprzątnęły papiery i zamknęły pieniądze w sejfie. Pani Maxie nie mówiła nic o Sally. Przeszły do kuchni, gdzie Martha, która już poszła spać, zostawiła na kuchence ciepłe mleko w garnuszku, na stole zaś kubki na srebrnej tacy. Catherine zauważyła wówczas, że nie ma między nimi kubka z porcelany Wedgwood, którego używała pani Riscoe, i zdziwiła się, że pani Riscoe i pan Hearne zdążyli wrócić z ogrodu przez nikogo nie zauważeni. Nie przyszło jej nawet do głowy, iż Sally mogłaby wziąć kubek, aczkolwiek, oczywiście, właśnie czegoś takiego można się było po niej spodziewać. Catherine zapamiętała kubek doktora Maxie, szklankę pani Maxie oraz dwie filiżanki na spodkach, wystawione do użytku gości. Obok stała cukiernica i dwie wazy napojów mlecznych ale nie kakao. Obie panie zabrały swoje napoje i udały się do garderoby pana Maxie, gdzie jego żona zamierzała spędzić noc. Catherine pomogła jej pościelić łóżko chorego i jeszcze przez chwilę piła owaltynę przy kominku w garderobie. Zaproponowała nawet, że posiedzi trochę z panią Maxie, ale jej oferta nie została przyjęta, więc po pół godzinie odeszła do swojego pokoju, znajdującego się po przeciwnej stronie domu niż pokój Sally. Nikogo po drodze nie widziała. Rozebrawszy się poszła w szlafroku do łazienki; do pokoju wróciła kwadrans po jedenastej. Wydaje się jej, że zamykając drzwi usłyszała panią Riscoe i pana Hearne'a wchodzących po schodach, ale nie jest tego pewna. Sally nie widziała ani nie słyszała. W tym momencie Catherine zawiesiła głos; czekający cierpliwie Dalgliesh odczuł wzmożoną ciekawość. W kącie sierżant Martin w rutynowym milczeniu odwrócił stronę w notesie i spojrzał z ukosa na swojego szefa. O ile się bardzo nie mylił. Stary miał teraz jedno ze swoich przeczuć. - Tak, panno Bowers? - podpowiedział nieubłaganie Dalgliesh. - Obawiam się, że to, co opowiem, wyda się panu dziwne -
dzielnie ciągnął jego świadek - ale wówczas wydawało mi się całkiem naturalne. Zapewne pan rozumie, że scena przed kolacją stanowiła dla mnie wielki wstrząs. Nie mogłam uwierzyć, że Stephen zaręczył się z tą dziewczyną. W końcu to nie on nam to oznajmił i ani przez chwilę nie sądziłam, że to prawda. Kolacja przebiegała w okropnej atmosferze, a później wszyscy usiłowali zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Oczywiście, państwo Maxie nigdy nie ujawniają swoich uczuć, ale pani Riscoe i pan Hearne poszli na spacer i niewątpliwie pogadali sobie o tym, co robić w takiej sytuacji; jednak ze mną nikt nie rozmawiał, chociaż, w pewnym sensie, ta sprawa najbardziej dotyczyła właśnie mnie. Pomyślałam, że może pani Maxie przedyskutuje to ze mną, gdy pójdą pozostali goście, ale najwyraźniej nie miała takiego zamiaru. Kiedy wreszcie znalazłam się w swoim pokoju zrozumiałam, że jeśli sama nie podejmę jakichś kroków, nikt mi nie pomoże. Nie chciałam tak leżeć przez całą noc oczekując najgorszego. Po prostu musiałam dowiedzieć się prawdy. Naturalną rzeczą byłoby zapytanie Sally; gdybyśmy tylko mogły szczerze pogawędzić, na pewno wszystko by się wyjaśniło. Wiedziałam, że jest późno, ale sądziłam, że to jedyna szansa. Leżałam przez jakiś czas w ciemnościach, kiedy jednak podjęłam decyzję, włączyłam lampę przy łóżku i spojrzałam na zegarek. Była za trzy minuty północ. W moim ówczesnym nastroju pora nie wydawała mi się zbyt późna. Włożyłam szlafrok, wzięłam latarkę i poszłam do pokoju Sally. Drzwi były zamknięte, ale widziałam światło przez dziurkę od klucza. Zastukałam i cicho ją zawołałam. Jak pan wie, drzwi są dość grube, ale musiała mnie usłyszeć, gdyż zaraz dobiegł mnie dźwięk zamykanej zasuwki, a dziurkę ktoś zasłonił - ktoś stojący przy drzwiach. Zastukałam raz jeszcze, ale było jasne, że nie ma zamiaru mnie wpuścić, postanowiłam więc wrócić do pokoju. Po drodze pomyślałam, że muszę zobaczyć się ze Stephenem; nie mogłam iść do łóżka w stanie takiej niepewności. Pomyślałam, że może zechce mi się zwierzyć. Cofnęłam się spod drzwi swego pokoju i poszłam do niego. Zastukałam, ale ponieważ światło się nie paliło, weszłam. Czułam, że jeśli tylko będę mogła z nim pomówić, wszystko się ułoży.
- I ułożyło się? - zapytał Dalgliesh. Poprzedni nastrój pogodnej pewności siebie ulotnił się bez śladu. Wyraz bólu w tych nieładnych oczach nie pozostawiał żadnych wątpliwości. - Nie było go w pokoju, inspektorze. Łóżko było posłane, ale jego tam nie było. Z wysiłkiem spróbowała zachowywać się jak przedtem, ale jej uśmiech w swej sztuczności był wręcz żałosny. - Oczywiście, teraz wiem, że poszedł do Bococka, wtedy jednak poczułam ogromny zawód. - Na pewno, panno Bowers - zgodził się Dalgliesh z powagą.
5 Pani Maxie spokojnie i z godnością powtórzyła raz jeszcze, by nie wahał się korzystać z wszelkich możliwych udogodnień i wyraziła nadzieję, że śledztwo zanadto nie zakłóci spokoju jej ciężko chorego męża, który nie zdaje sobie przecież sprawy z sytuacji. Patrząc na nią zza biurka Dalgliesh wyraźnie dostrzegał czym - lub kim - stanie się jej córka za trzydzieści lat. Jej silne, zręczne, upierścienione dłonie spoczywały spokojnie na podołku; nawet z tej odległości widział, jak podobne są do rąk jej syna. Z ciekawością zauważył, że również jej paznokcie są obcięte bardzo krótko, jak u chirurga. Nie przejawiała żadnego zdenerwowania; była jak uosobienie stoickiej akceptacji w obliczu nieuchronnej udręki. Czuł, że nie musiała specjalnie przygotowywać się na tę próbę. Miał tu do czynienia z prawdziwym uspokojeniem, wynikającym z wewnętrznej równowagi tak wielkiej, że byle morderstwo nie było w stanie nią zachwiać. Na pytania odpowiadała rozważnie, jakby do każdego słowa przywiązywała tajemne znaczenie, jednak nie powiedziała mu nic nowego. Potwierdziła zeznania Catherine Bowers na temat znalezienia ciała; również przedstawiony przez nią opis wydarzeń minionego dnia zgadzał się z poprzednimi. O wpół do jedenastej, po odjeździe
doktora Eppsa i panny Liddell, zamknęła dom, z wyjątkiem przeszklonych drzwi bawialni i wejścia południowego. Była z nią panna Bowers. Razem poszły do kuchni, zabrały swoje kubeczki - na tacy pozostał tylko kubek jej syna - i razem udały się do łóżek. Spędziła noc na wpół drzemiąc, na wpół czuwając przy chorym mężu. Nie słyszała ani nie widziała nic niezwykłego. Z nikim się nie kontaktowała aż do chwili, gdy panna Bowers przyszła do niej wcześnie rano, prosząc o aspirynę. Nie wiedziała o tabletkach rzekomo znalezionych w łóżku męża i, prawdę mówiąc, nie bardzo wierzy w tę bajeczkę. Nie mógłby nic ukryć w materacu bez pomocy Marthy Bultitaft. Syn nie mówił jej o tej sprawie, nadmieniając jedynie, że zastąpił pigułki lekarstwem w płynie. Nie zdziwiło jej to; sądziła, że wypróbowuje jakiś nowy środek ze szpitala, poza tym była pewna, że nie przepisałby nic bez zgody doktora Eppsa. Jej opanowaniem zachwiała dopiero wzmianka o zaręczynach Stephena, ale nawet wówczas ujawniła raczej irytację niż lęk. Dalgliesh wyczuł, że w tym wypadku gładkie przeprosiny, którymi zwykle poprzedzał kłopotliwe kwestie, będą nie na miejscu i wzbudzą większą niechęć niż same pytania. Zapytał więc bez ogródek: - Jaki był pani stosunek do zaręczyn panny Jupp z pani synem? - Ten stan chyba nie trwał dość długo, by zasłużyć na tak godną nazwę! I dziwi mnie, że pan w ogóle pyta, inspektorze. Musi pan już wiedzieć, że zdecydowanie tego nie popierałam. „Dobitnie, nie ma co - pomyślał Dalgliesh. - Ale co niby miała powiedzieć? Że się jej ten związek podobał? I tak nikt by nie uwierzył”. - Nawet jeśli jej uczucie dla pani syna było szczere? - Uczynię jej tę uprzejmość i założę, że tak było w istocie. I cóż z tego? Nadal bym nie aprobowała ich związku. Nie mieli ze sobą nic wspólnego. Musiałby utrzymywać dziecko innego mężczyzny. Przeszkodziłoby mu to w karierze i po roku mieliby siebie dosyć. Małżeństwo księcia z kopciuszkiem rzadko bywa udane. I nic dziwnego! Żadna dziewczyna z charakterem nie lubi, gdy ktoś się do niej zniża, a Sally miała mnóstwo charakteru, nawet jeśli nie zawsze miała kaprys
to okazywać. Ponadto jakoś nie widzę, z czego mieliby się utrzymywać. Stephen ma bardzo mało własnych pieniędzy. Oczywiście, że nie aprobowałam tych tak zwanych zaręczyn! A pan życzyłby tego swojemu synowi? Na jedną niewiarygodną sekundę Dalgliesh prawie uwierzył, że ona wie. Ten pospolity, banalny argument, używany w podobnych okolicznościach przez niejedną matkę, miał dlań znaczenie, z którego nie mogła zdawać sobie sprawy. Ciekaw był, co powiedziałaby, gdyby odparł: „Nie mam syna. Moje jedyne dziecko i jego matka zmarli trzy godziny po porodzie. Mój syn nigdy się z nikim nie ożeni ani korzystnie, ani niekorzystnie”. Wyobraził sobie jej twarz, zmarszczoną w grymasie wytwornego niesmaku, nieledwie jej oburzenie, iż w takiej chwili obciąża ją krępującym wyznaniem, intymnym i nie związanym z bieżącą sprawą. - Nie, chyba nie - odpowiedział krótko. - Przepraszam, że zabrałem pani tyle czasu, wtrącając się w pani prywatne sprawy. Rozumie pani jednak, jakie to ważne. - Naturalnie. Z pańskiego punktu widzenia to mógł być motyw dla wielu ludzi, zwłaszcza dla mnie. Ale nie zabija się, by nie dopuścić do mezaliansu. Przyznaję, że byłam gotowa zrobić wiele, by przeszkodzić temu małżeństwu. Zamierzałam porozmawiać ze Stephenem następnego dnia. Nie wątpię, że dałoby się coś zrobić dla Sally, niekoniecznie od razu przyjmując ją do rodziny. Chyba są jakieś granice oczekiwań tych ludzi. Niespodziewana gorycz brzmiąca w ostatnim zdaniu nawet sierżanta Martina oderwała od jego automatycznie pisanych notatek. Ale jeśli pani Maxie uświadomiła sobie, że powiedziała za dużo, nie powiększyła swego błędu mówiąc jeszcze więcej. „Jakże przypomina obraz - pomyślał Dalgliesh, patrząc na nią - akwarelową reklamę wody toaletowej lub mydła”. Nawet kwiaty w niskim wazonie, stojące między nimi na biurku, jakby umieszczone tam ręką przemyślnego fotografa, zdawały się podkreślać jej spokojne, dobre maniery. „Portret angielskiej damy w domowych pieleszach”. Ciekawe, co sądziłby o niej komisarz okręgowy, jak również - gdyby przyszło co do czego -
ława przysięgłych. Nawet jego umysł, przyzwyczajony do wyszukiwania zła w najrozmaitszych, dziwnych miejscach, z trudnością godził osobę pani Maxie z morderstwem. A jednak - jej ostatnie słowa były wiele mówiące. Postanowił chwilowo zostawić kwestię małżeństwa i skupić się na innych aspektach śledztwa. Po raz kolejny wysłuchał opisu przygotowania cowieczornych gorących napojów. Nie mogło być najmniejszych wątpliwości co do tego, który kubek jest czyj. Niebieski, z porcelany Wedgwood, znaleziony u boku Sally, należał do Deborah Riscoe. Gorące mleko zawsze stało na kuchence. Ta kuchenka długo zachowuje ciepło, można zostawić mleko bez obawy, że wykipi. Na tacy stały tylko kubki członków rodziny i filiżanki dla gości. Nie jest pewna, co pijały na noc Sally i pani Bultitaft, ale na pewno nikt z rodziny nie pił kakao. W ogóle nie lubili czekolady. - A więc, tak - powiedział Dalgliesh. - Jeśli, jak zakładam, sekcja wykaże, iż panna Jupp została uśpiona, zaś analiza laboratoryjna - że środek nasenny dosypano do kakao, to mamy dwie możliwości: albo zażyła go sama, chcąc się po prostu dobrze wyspać po męczącym dniu, albo ktoś inny ją odurzył z powodów, które musimy dopiero odkryć, ale których nie tak trudno się domyślić. Panna Jupp, o ile mi wiadomo, była zdrową, młodą kobietą. Jeśli zbrodni dokonano z premedytacją, morderca - lub morderczyni - musiał wziąć pod uwagę, że będzie zmuszony wejść do pokoju i zabić dziewczynę, nie powodując przy tym zamieszania. Środek nasenny wręcz się narzuca. Stąd wynika, że morderca zna panujący w Martingale obyczaj picia wieczorem ciepłych napojów i wie, gdzie przechowuje się lekarstwa. Sądzę, że domownicy i goście znają państwa zwyczaje? - Ale wiedzą także, iż niebieski kubek należy do mojej córki, Deborah. Czy jest pan pewien, inspektorze, że środki nasenne były przeznaczone dla Sally? - Nie całkiem. Ale jestem pewien, że morderca nie pomylił się, biorąc szyję panny Jupp za szyję pani Riscoe. Możemy zatem założyć na razie, że i proszki miała zażyć panna Jupp. Mogły zostać wsypane do mleka; do kubka, przed lub po zrobieniu napoju; do kakao lub do
cukru. Zarówno pani, jak i panna Bowers zrobiłyście sobie mleczne napoje i posłodziłyście je bez żadnych skutków ubocznych. Nie sądzę także, aby środek został wsypany do pustego kubka - jest brązowawy i zbyt widoczny na tle niebieskiej porcelany. A zatem ktoś rozkruszył tabletki do suchego kakao lub dodał je do napoju Sally, zanim zdążyła go wypić. - Nie sądzę, by ta druga możliwość wchodziła w grę, inspektorze. Pani Bultitaft zawsze grzeje mleko o dziesiątej. Mniej więcej dwadzieścia pięć po dziesiątej widzieliśmy Sally niosącą napój do pokoju. - „My”, to znaczy kto, pani Maxie? - Doktor Epps, panna Liddell i ja. Poszłam z panną Liddell na górę, po jej płaszcz. Kiedy wróciłyśmy do holu, doktor Epps wyszedł z biura i przyłączył się do nas. Wówczas ujrzeliśmy, jak Sally, w piżamie i szlafroku, wyłania się z kuchni i wchodzi na główne schody, niosąc w ręku kubek Wedgwooda na podstawce. Nikt z nas się nie odezwał. Natychmiast po tym panna Liddell i doktor Epps wyszli. - Czy panna Jupp zwykle korzystała z tych schodów? - Nie. Z kuchni prosto do jej pokoju prowadzą tylne schody. Wydaje mi się, że była to swego rodzaju demonstracja. - Chociaż nie mogła wiedzieć, że spotka kogoś w holu? - Tak, chociaż nie mogła tego wiedzieć. - Powiada pani, że zauważyła, iż panna Jupp niesie kubek pani Riscoe. Czy wspomniała pani o tym swoim gościom lub uczyniła Sally wymówkę? Pani Maxie uśmiechnęła się lekko i po raz wtóry obnażyła swój delikatny pazur. - Jakież pan ma staromodne pomysły, inspektorze! Sądzi pan, że powinnam wyrwać jej kubek z rąk, ku zażenowaniu moich gości i niewątpliwej satysfakcji samej Sally? W jakim podniecającym świecie pan żyje! Dalgliesh ciągnął dalej, nie zrażony tą łagodną ironią; z ciekawością stwierdził jednak, że sprowokowanie świadka jest możliwe. - Co stało się po wyjściu panny Liddell i doktora Eppsa?
- Wróciłam do biura, do panny Bowers; uporządkowałyśmy papiery i zamknęłyśmy pieniądze w sejfie. Potem poszłyśmy do kuchni po napoje. Ja piłam gorące mleko, a panna Bowers owaltynę. Lubi słodką, dosypała więc cukru ze stojącej obok cukiernicy. Zaniosłyśmy napoje do garderoby obok pokoju męża; zwykle tam sypiam, gdy przychodzi moja kolej na opiekę nad nim. Panna Bowers pomogła mi pościelić łóżko. Byłyśmy razem około dwudziestu minut. Potem powiedziała „dobranoc” i poszła. - Wypiła owaltynę? - Tak. Nie mogła jej wypić od razu, napój był za gorący, ale usiadła i skończyła go przed wyjściem. - Czy zaglądała w tym czasie do apteczki? - Nie. Ani ja. Syn wcześniej dał mężowi coś na sen i mąż wydawał się spać. Niewiele możemy dla niego zrobić poza dbaniem o to, aby było mu jak najwygodniej. Ucieszyłam się, że panna Bowers mi pomaga. To wykwalifikowana pielęgniarka i razem udało nam się pościelić łóżko nie budząc męża. - Jakie były stosunki panny Bowers z panem Maxie? - O ile wiem, panna Bowers jest przyjaciółką obojga moich dzieci. To pytanie lepiej zadać im i jej. - Pani syn nie jest z nią zaręczony? - Nie wiem nic o ich sprawach osobistych. Sądzę jednak, że to mało prawdopodobne. - Dziękuję pani - powiedział Dalgliesh. - Teraz, jeśli pani zechce ją poprosić, chciałbym porozmawiać z panią Riscoe. Wstał, aby otworzyć przed nią drzwi, ale nie poruszyła się. - Nadal sądzę - powiedziała - że Sally sama zażyła ten środek. Nie ma innej sensownej możliwości. Ale jeżeli podał jej go ktoś inny, to zgadzam się z panem - istotnie, musiał zostać dodany do kakao w proszku. Proszę wybaczyć, ale czy nie mogliby panowie tego stwierdzić, analizując zawartość puszki? - Moglibyśmy - odparł poważnie Dalgliesh - ale niestety, pustą puszkę znaleźliśmy w śmietniku. Wypłukaną. Bez papierowej wyściółki, zapewne spalonej w piecu. Ktoś się podwójnie zabezpieczył.
- Zimnokrwista dama, co, sir? - zauważył sierżant Martin po odejściu pani Maxie, z niezwykłym u siebie humorem dodając: - Siedziała jak kandydat liberałów czekający na wyniki wyborów. - Owszem - zgodził się cierpko Dalgliesh. - I to z pełnym zaufaniem do organizacji partyjnej. No cóż, posłuchajmy, co reszta ma do powiedzenia.
6 „Zupełnie inny pokój niż ostatnim razem, pomyślał Felix, chociaż tam też było cicho i spokojnie; stało tam podobne biurko i wisiały podobne obrazy. I kwiaty, ułożone w maleńkim wazoniku, niewiele większym od filiżanki. Wszystko tam służyło przytulności i wygodzie, nawet człowiek za biurkiem, o pulchnych dłoniach i uśmiechniętych oczach za grubymi szkłami okularów. Zdumiewające, ile istnieje na świecie sposobów wydobywania prawdy bez rozlewu krwi; sposobów celowo jak najmniej kłopotliwych, nie wymagających żadnej skomplikowanej aparatury”. Siłą oderwał się od wspomnień i zmusił się do spojrzenia na postać za biurkiem. Złożone dłonie były szczuplejsze, oczy ciemne i nie tak przyjazne. Poza tym w pokoju siedział jeszcze jeden człowiek - także angielski policjant. To Martingale. To Anglia. Dotychczas szło im nie najgorzej. Deborah nie było pół godziny, a kiedy wróciła, podeszła do swego krzesła nie patrząc na niego, on zaś, również bez słowa, podniósł się i poszedł za mundurowym policjantem do biura. Cieszył się, że oparł się pokusie wypicia czegoś przed przesłuchaniem i że odmówił, gdy Dalgliesh poczęstował go papierosem. To stary numer! Na to go nie złapią! Nie zamierzał im robić prezentu ze swego zdenerwowania. Wszystko będzie dobrze, jeśli tylko uda mu się nie stracić panowania nad sobą. Cierpliwy człowiek za biurkiem zajrzał do notatek. - Dziękuję. Dotąd wszystko jest jasne. Czy możemy się teraz
trochę cofnąć? Po kawie poszedł pan z panią Riscoe pomóc przy zmywaniu. Około wpół do dziesiątej wróciliście państwo do tego pokoju, gdzie pani Maxie, panna Liddell i doktor Epps liczyli wpływy z festynu. Powiedział im pan, że wychodzicie z panią Riscoe i pożegnaliście się z panną Liddell i doktorem Eppsem na wypadek, gdybyście nie mieli już ich zastać. Pani Maxie powiedziała, że zostawi dla was otwarte jedne z oszklonych drzwi w bawialni i poprosiła, aby pan je zamknął po powrocie. Wszyscy obecni słyszeli tę umowę? - O ile wiem, tak. Nikt tego nie komentował, byli zajęci liczeniem pieniędzy. Wątpię, czy to do nich dotarło. - Dziwię się, że zostawiono drzwi w bawialni otwarte, skoro otwarte było także tylne wyjście. Czy to nie Stubbs, tam na ścianie, za panem? W tym domu jest kilka cennych rzeczy, które można bez trudu wynieść. - Ukulturalniony gliniarz! Myślałem, że tacy występują tylko w powieściach. Moje gratulacje! Ale Maxie'owie nie obnoszą się ze swymi dobrami. Ze strony wsi nie ma się czego obawiać. Miejscowi ludzie wałęsali się tam i sam po tym domu przez ostatnie trzysta lat. Zamyka się tu raczej pobieżnie, nie licząc drzwi frontowych, które co wieczór Stephen Maxie - lub jego siostra - rygluje i zamyka na rytualną zasuwę, zupełnie jakby to miało jakieś ezoteryczne znaczenie. Poza tym, są dość niedbali. W tej sprawie - jak i w innych - polegają na naszej wspaniałej policji. - Dobrze. A więc około wpół do dziesiątej wyszedł pan z panią Riscoe do ogrodu. O czym państwo rozmawiali? - Poprosiłem panią Riscoe, aby za mnie wyszła. Za około dwa miesiące wyjeżdżam do naszej filii w Kanadzie i wydawało mi się, że przyjemnie będzie połączyć interesy z miodowym miesiącem. - I pani Riscoe zgodziła się? - To miłe, że pan się interesuje, inspektorze, ale muszę pana rozczarować. Może wyda się to panu niewiarygodne, pani Riscoe wszakże nie powitała mej propozycji z entuzjazmem. Wspomnienie wróciło falą uczucia. Ciemność, lepki zapach róż, mocne, pośpieszne pocałunki - wyraz jakiejś wielkiej, drążącej ją
potrzeby, nie sądził jednak, aby to była namiętność. I później jej znużony głos: „Małżeństwo, Felixie? Czy nie dość już było mowy o małżeństwach w tej rodzinie? O Boże, jakże chciałabym, żeby umarła!” Zrozumiał wówczas, że przemówił przedwcześnie. Ani miejsce, ani pora nie były właściwe. Czy równie niewłaściwe były jego słowa? Czego naprawdę chciała? Głos Dalgliesha przywołał go do rzeczywistości. - Jak długo przebywaliście państwo w ogrodzie? - Elegancko byłoby stwierdzić, że czas przestał istnieć. W interesie pańskiego śledztwa odpowiem jednak, że wróciliśmy do bawialni za piętnaście jedenasta. Kiedy zamykałem drzwi, zegar na kominku bił trzy kwadranse. - Ten zegar nastawiony jest o pięć minut do przodu. Proszę, niech pan mówi dalej. - A więc wróciliśmy o dziesiątej czterdzieści. Nie patrzyłem na zegarek. Pani Riscoe poczęstowała mnie whisky, ale odmówiłem. Odmówiłem też mlecznego napoju, poszła więc do kuchni po swój. Wróciła za chwilę mówiąc, że zmieniła zdanie i że jej brata chyba jeszcze nie ma. Rozmawialiśmy trochę i umówiliśmy się, że dziś rano, o siódmej, pojeździmy konno. Potem poszliśmy spać. Ja spałem dość dobrze, o ile wiem, pani Riscoe również. Byłem już ubrany i czekałem na nią w holu, gdy usłyszałem wołanie Stephena Maxie. Chciał, żebym pomógł mu przynieść drabinę. Resztę pan zna. - Czy zabił pan Sally Jupp, panie Hearne? - O ile mi wiadomo, nie. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Po prostu mogłem to zrobić w ataku amnezji, ale to chyba nie jest praktyczne założenie. - Ja też uważam, że możemy go nie rozpatrywać. Pannę Jupp zabił ktoś, kto świetnie wiedział, co robi. Ma pan jakiś pomysł, kto to mógł być? - Pan chce, żebym potraktował to pytanie serio? - Chcę, żeby pan traktował serio wszystkie moje pytania. Ktoś
zamordował tę dziewczynę. Zamierzam dowiedzieć się, kto to był, nie marnując swojego ani cudzego czasu i oczekuję pańskiej współpracy. - Nie mam pojęcia, kto ją zabił i wątpię, czy powiedziałbym panu nawet gdybym wiedział. Widać nie podzielam pańskiego umiłowania abstrakcyjnej sprawiedliwości. Jednak jestem gotów do współpracy, przynajmniej w takim zakresie, że wskażę panu pewne fakty, które być może pan przeoczył, wiedziony entuzjastyczną skłonnością do długotrwałych przesłuchań. Ktoś wszedł przez jej okno. Szklane zwierzątka, które trzymała na parapecie, zostały potłuczone. Okno było otwarte, a jej włosy wilgotne. W nocy padało od wpół do pierwszej do trzeciej, wnoszę więc, że umarła przed deszczem, inaczej zamknęłaby okno. Dziecko obudziło się o swej zwykłej porze, gość zatem zachowywał się cicho. Wątpię, czy doszło do gwałtownej kłótni. Prawdopodobnie sama Sally wpuściła go przez okno. Pewnie wszedł po drabinie, mogła powiedzieć mu, gdzie jej szukać. I pewnie się umówił zawczasu, ale po co - na ten temat wiem tyle, co pan. Nie znałem jej dobrze, ale nie wydawała mi się szczególnie rozpustna czy aktywna seksualnie. Ten człowiek zapewne był w niej zakochany i kiedy powiedziała mu o zamiarze poślubienia Stephena Maxie, zabił ją w przypływie zazdrości lub gniewu. Nie wierzę, że to zaplanowana zbrodnia. Sally zaryglowała drzwi, aby nikt im nie przeszkodził i ten człowiek wyszedł przez okno nie próbując ich otworzyć. Pewnie nawet nie wiedział, że są zamknięte. Gdyby było inaczej, otworzyłby je i w ogóle, wychodząc, bardziej by uważał. Te zaryglowane drzwi to dla pana twardy orzech do zgryzienia, co, inspektorze? Nawet panu trudno przyjdzie wyobrazić sobie członków rodziny ganiających po drabinie w swoim własnym domu. Wiem, jak pana podniecają te zaręczyny, ale chyba nie muszę panu mówić, że gdybyśmy musieli popełniać morderstwo, aby wykręcić się od ślubu, śmiertelność wśród kobiet byłaby znacznie wyższa. Już mówiąc te słowa Felix wiedział, że popełnia błąd. Strach wpędził go w pułapkę nie tylko gniewu, ale i gadulstwa. Sierżant patrzył nań z kąta zrezygnowanym i lekko współczującym wzrokiem kogoś, kto widział zbyt wiele wygłupów, by się dziwić, kto
jednak wolałby, żeby świadkowie trochę się hamowali. Dalgliesh miękko powiedział: - Powiedział pan, że spał dobrze. A jednak zauważył pan, że padało między wpół do pierwszej i trzecią. - Jak na mnie, spałem dobrze. - Cierpi pan na bezsenność? Co pan stosuje? - Whisky. Ale rzadko w cudzym domu. - Opisywał pan wcześniej, jak odkryliście ciało i jak wszedł pan z panią Riscoe do łazienki obok, podczas gdy doktor Maxie zawiadamiał policję. Po jakimś czasie rozstał się pan z panią Riscoe, która poszła do matki. Co pan robił później? - Chciałem zobaczyć, co się dzieje z panią Bultitaft. Nie sądziłem, że ktoś będzie miał chęć na normalne śniadanie, ale pomyślałem, że przyda się mnóstwo kawy i kanapki. Martha wyglądała na oszołomioną i powtarzała, że Sally musiała zabić się sama. Najłagodniej jak potrafiłem wytłumaczyłem jej, że to anatomiczna niemożliwość, co rozdrażniło ją jeszcze bardziej. Spojrzała na mnie dziwnie, jak na obcego, i wybuchnęła płaczem. Kiedy udało mi się ją uspokoić, nadeszła panna Bowers z dzieckiem i z dość ostentacyjną sprawnością zaczęła robić mu śniadanie. Martha wzięła się w garść, zrobiliśmy kawę i śniadanie dla pana Maxie. Wtedy przybyła policja i kazała nam czekać w salonie. - Ten wybuch płaczu pani Bultitaft, to pierwsza oznaka żalu z jej strony? - Żalu? - Pauza była prawie niezauważalna. - Wyraźnie była wstrząśnięta, jak zresztą my wszyscy. - Dziękuję panu, bardzo nam pan pomógł. Przepiszemy pana zeznanie na maszynie; później poproszę, by pan je przeczytał i, jeśli nie będzie zastrzeżeń, podpisał. Gdyby zechciał pan dodać coś, będzie pan miał mnóstwo okazji. Pozostanę tu na miejscu jeszcze przez jakiś czas. Wraca pan do salonu? Może poprosi pan panią Bultitaft, aby tu przyszła? To było polecenie, a nie prośba. Przy drzwiach Felix jeszcze raz usłyszał cichy głos:
- Niewątpliwie nie zaskoczy pana wiadomość, że pana zeznanie zgadza się prawie dokładnie z zeznaniem pani Riscoe. Z jednym wyjątkiem. Pani Riscoe twierdzi, że spędził pan prawie całą noc w jej pokoju, nie w swoim. W istocie mówi, że spaliście razem. Felix stał przez chwilę twarzą do drzwi, po czym odwrócił się do mężczyzny za biurkiem. - To miłe ze strony pani Riscoe, ale stawia mnie w dość trudnej sytuacji, prawda? Obawiam się, że to pan będzie musiał zdecydować, które z nas kłamie. - Dziękuję - powiedział Dalgliesh - już to zrobiłem.
7 W swoim czasie Dalgliesh spotykał wiele takich Mart i nigdy nie sądził, że są to istoty skomplikowane. Troszczyły się o cielesne wygody, przygotowywały posiłki i wykonywały nie kończące się prace domowe, które ktoś musi zrobić, aby umysł mógł zacząć naprawdę żyć. Ich niewyszukane potrzeby emocjonalne zaspokajała lojalna służba. Były wierne, pracowite i prawdomówne; stanowiły doskonałych świadków, gdyż mając zbyt mało wyobraźni i wprawy, nie umiały dobrze kłamać. Oczywiście, gdy postanawiały chronić tych, którzy pozyskali ich lojalność, potrafiły dać się we znaki, ale na tę ewentualność, jako powszechną, można się było z góry przygotować. Toteż ze strony Marthy nie spodziewał się żadnych trudności i z tym większą irytacją zorientował się, że ktoś już z nią rozmawiał. Zachowywała się poprawnie, nawet grzecznie, ale wszelkie informacje trzeba było z niej mozolnie wyciągać. Została przygotowana, nietrudno zgadnąć przez kogo. Jednak Dalgliesh się uparł. - A więc zajmuje się pani kuchnią i opiekuje panem Maxie? To dużo pracy. Czy to był pani pomysł, aby zatrudnić pannę Jupp? - Nie. - Czy pani wie, czyj? Martha milczała przez kilka sekund, jakby rozważając, czy może
popełnić tak straszną niedyskrecję. - Może to panna Liddell. Moja pani mogła też sama na to wpaść. Nie wiem. - Ale przypuszczalnie pani Maxie omówiła z panią zatrudnienie tej dziewczyny. - Powiedziała mi o Sally. Pani sama podejmuje decyzje. W obliczu takiej służalczości Dalgliesha ogarnęło rozdrażnienie, jednak ton jego głosu nie zmienił się; nikt nie pamiętał, aby kiedykolwiek w rozmowie ze świadkiem stracił nad sobą panowanie. - Czy pani Maxie zatrudniała przedtem niezamężne matki? - Kiedyś to było nie do pomyślenia. Wszystkie nasze dziewczyny miały doskonałe referencje. - A zatem to był eksperyment. Udany, pani zdaniem? Pani miała najwięcej do czynienia z panną Jupp. Jaka to była dziewczyna? Martha nie odpowiedziała. - Była pani zadowolona z jej pracy? - Owszem, byłam zadowolona. Przynajmniej na początku. - A potem pani zmieniła zdanie? Czy dlatego, że późno wstawała? Uparte oczy o ciężkich powiekach nagle uciekły w bok. - Są gorsze rzeczy niż wylegiwanie się. - Na przykład? - Zaczęła pyskować. - To musiało być dla pani przykre. Ciekawe, z jakiego powodu pyskowała. - Takie już są te dziewuchy. Zaczynają cicho jak myszki, a potem zachowują się, jakby rządziły całym domem. - A może Sally Jupp też zaczęła myśleć, że kiedyś będzie tutaj rządzić? - To chyba zwariowała. - Ale doktor Maxie oświadczył się jej w sobotę wieczorem. - Ja tam o tym nic nie wiem. Doktor Maxie nie mógł ożenić się z Sally Jupp. - Ktoś chciał być pewien, że tego nie zrobi, prawda? Może ma
pani jakieś podejrzenia? Martha nie odpowiedziała. W rzeczy samej, cóż mogła powiedzieć? Jeżeli Sally Jupp istotnie zabito z tego powodu, krąg podejrzanych był bardzo wąski. Żmudnie i dokładnie Dalgliesh zaczął ją wypytywać o wydarzenia sobotniego wieczora. O samym festynie nie mówiła wiele; nie brała w nim udziału, jeśli nie liczyć spaceru w ogrodzie tuż przedtem, zanim podała kolację panu Maxie. Gdy wróciła do kuchni, Sally już zrobiła Jimmy'emu podwieczorek i poszła go kąpać; wózek stał w komórce, a w zlewie stał brudny talerzyk i kubek. Dziewczyna nie pojawiła się już, Martha zaś nie traciła czasu na poszukiwania. Przy zimnej kolacji państwo obsługiwali się sami i pani Maxie na nią nie dzwoniła. Później pani Riscoe i pan Hearne przyszli pomóc przy zmywaniu. Nie pytali, czy Sally wróciła, nikt o niej nie wspomniał. Rozmawiali głównie o festynie, a pan Hearne śmiał się i żartował z panią Riscoe. To bardzo zabawny dżentelmen. Nie pomagali robić gorących napojów. To zresztą było znacznie później. Puszka z kakao stała w szafce wraz z innymi suchymi produktami, ale ani pani Riscoe, ani pan Hearne nie zbliżali się do niej. Martha była z nimi przez cały czas ich obecności w kuchni. Kiedy wyszli, włączyła na pół godziny telewizor. Nie, nie martwiła się o Sally. Dziewczyna wracała, kiedy miała ochotę. Za pięć dziesiąta Martha zaczęła grzać mleko na kuchence. Taki był zwyczaj w Martingale, żeby mogła iść wcześniej spać. Postawiła na tacy kubki i wyjęła filiżanki dla gości. Sally bardzo dobrze wiedziała, że niebieski kubek należy do pani Riscoe. Wszyscy w Martingale to wiedzieli. Martha dopilnowała mleka i poszła spać. Położyła się przed wpół do jedenastej i przez całą noc nie słyszała nic podejrzanego. Rano poszła obudzić Sally i znalazła drzwi zaryglowane. Powiedziała to pani. Resztę już wiedział. Wydobycie z Marthy tej zwykłej informacji zajęło Dalglieshowi około czterdziestu minut, nie okazywał jednak zniecierpliwienia. Dotarli nareszcie do znalezienia ciała; koniecznie musiał się dowiedzieć, w jakim stopniu opis Marthy pokrywa się z zeznaniami Catherine Bowers. Gdyby oba zeznania były zgodne, wówczas
przynajmniej jedna z jego roboczych teorii mogła okazać się poprawna - i takie się też okazały. Wreszcie cierpliwie wypytał ją o zaginiony sommeil, ale tu miał mniej szczęścia; Martha nie wierzyła, że Sally znalazła jakieś tabletki w łóżku pana. - Sally lubiła udawać, że to ona opiekuje się panem. Może czasem pomagała w nocy, kiedy pani była bardzo zmęczona. Ale on lubi żebym ja się nim zajmowała. Wykonuję wszystkie ciężkie roboty. Jeśliby schował coś w łóżku, to bym to znalazła. To była jej najdłuższa wypowiedź; zdaniem Dalgliesha, przekonująca. Kiedy w końcu zapytał o pustą puszkę po kakao, odpowiedziała cicho, lecz z równą pewnością siebie. Znalazła puszkę na stole w kuchni, gdy poszła robić poranną herbatę. Spaliła papierową wyściółkę, puszkę zaś umyła i wyrzuciła. Dlaczego? Bo pani nie lubiła, kiedy wrzucało się tłuste albo lepkie puszki do śmietnika. Oczywiście, puszka po kakao nie była tłusta, ale to nie miało znaczenia. W Martingale płukało się wszystkie puszki. A czemu spaliła wyściółkę? Przecież nie mogła umyć puszki z wyściółką w środku, no nie? Puszka była pusta, wypłukała ją i wyrzuciła. Jej ton sugerował, że każda rozsądna osoba postąpiłaby tak samo. Dalgliesh nie miał pojęcia, jak skutecznie podważyć jej opowieść. Sama myśl o tym, że miałby wypytywać panią Maxie o zwykły sposób pozbywania się puszek przyprawiała go o przygnębienie. Ale ponownie odniósł wrażenie, iż Martha została przeszkolona. Zaczynał dostrzegać pewien wzór. Nieskończona cierpliwość, jaką wykazywał w ciągu ostatnich godzin, jednak się opłaciła.
Rozdział piąty 1 Schronisko St. Mary's, leżące około mili od centrum wsi, mieściło się w brzydkim budynku z czerwonej cegły, przyozdobionym mnogością wykuszy i wieżyczek oraz osłoniętym od głównej drogi gęstym wawrzynowym żywopłotem. Żwirowy podjazd wiódł pod główne drzwi, na których lśniła wyczyszczona kołatka, we wszystkich oknach pyszniły się śnieżnobiałe firanki. Z boku domu płytkie stopnie prowadziły na kwadratowy trawnik, gdzie stały stłoczone dziecinne wózki. Ubrana w fartuszek i czepeczek pokojówka - zdaniem Dalgliesha jedna z matek - zaprowadziła ich do małego pokoju po lewej stronie holu. Zachowywała się niezbyt pewnie i nie potrafiła zapamiętać nazwiska Dalgliesha, chociaż dwukrotnie je powtórzył; stojąc w drzwiach żałośnie patrzyła nart wielkimi szarymi oczami zza stalowych oprawek okularów. - Nie szkodzi - powiedział ciepło Dalgliesh. - Proszę po prostu powiedzieć pannie Liddell, że przyszło do niej dwóch policjantów z Martingale. Ona będzie wiedziała. - Ale proszę pana, ja muszę znać nazwisko. Uczę się na pokojówkę - upierała się rozpaczliwie, rozdarta między obawą przed naganą panny Liddell i skrępowaniem, wynikłym z przebywania w jednym pokoju z dwoma obcymi mężczyznami, do tego policjantami. - To proszę jej to dać - Dalgliesh podał jej wizytówkę. - Tak będzie jeszcze właściwiej. I nie martw się. Zostaniesz bardzo dobrą pokojówką. W dzisiejszych czasach ceni się je wyżej pereł. - Ale nie takie z nieślubnym dzieciakiem - stwierdził sierżant Martin, gdy drobna figurka oddaliła się, szepcząc coś, co brzmiało jak „dziękuję”. - Śmieszne, znaleźć tutaj taką brzydulę, sir. Zachowuje się, jakby
nie była całkiem tego. Pewnie ktoś ją wykorzystał. - Takie jak ona są wykorzystywane od dnia narodzin. - I nieźle wystraszona, co? Chyba ta panna Liddell dobrze je traktuje? - Przypuszczam, że według własnych norm bardzo dobrze. Łatwo tutaj o sentymentalizm, ale trafiają się różne typy. W tej pracy potrzebne są nieograniczone ilości nadziei, wiary i miłosierdzia, innymi słowy potrzebny jest święty. Nie możemy oczekiwać, że panna Liddell dorośnie do takiego standardu. - Tak, sir - odrzekł sierżant Martin, chociaż po zastanowieniu uznał, że odpowiedź „nie, sir”, byłaby bardziej odpowiednia. Nieświadom, że właśnie wypowiedział herezję, Dalgliesh wolno przechadzał się po pokoju. Było to pomieszczenie niewygodne, ale umeblowane bez ostentacji, w większości, jak sądził, własnymi sprzętami panny Liddell. Wszystkie drewniane powierzchnie jaśniały od częstego polerowania, stół z różanego drewna oraz szpinet wręcz promieniały ciepłem włożonej w nie energii. Jedyne duże okno, wychodzące na trawnik, zasłaniała kretonowa firanka, dywan zaś, aczkolwiek noszący ślady zużycia, wyraźnie nie pochodził z oficjalnego przydziału. W pokoju unosił się duch panny Liddell, zupełnie jakby była właścicielką domu. Na ścianach wisiały rzędy fotografii: nagie dzieci na futerkach, bezradnie unoszące główki do aparatu; dzieci szczerzące bezzębne usteczka z wózków i kołysek; dzieci odziane w wełniane kaftaniki, tulone w ramionach matek. W kilku przypadkach trzymali je na rękach zażenowani mężczyźni. To zapewne były te, którym się poszczęściło: uzyskały wreszcie oficjalnego tatusia. Nad małym mahoniowym biurkiem wisiała oprawiona grafika, przedstawiająca kobietę przy kołowrotku, zaś pod nią plakietka: „Od Komitetu do spraw Dobra Moralnego na Chadfleet i Okolice dla panny Alice Liddell z okazji dwudziestolecia jej ofiarnej pracy jako przełożonej Schroniska St. Mary's”. Dalgliesh i Martin przyjrzeli się jej razem. - Nie wiem, czy nazwałbym to miejsce schroniskiem - powiedział wreszcie sierżant. Dalgliesh ponownie zerknął na meble, zadbaną spuściznę dzie-
ciństwa panny Liddell. - Dla samotnej kobiety w wieku panny Liddell to miejsce może tym właśnie jest. To jej dom od dwudziestu lat. Zrobiłaby wiele, aby jej stąd nie usunięto. Sierżantowi przeszkodziło w odpowiedzi wejście wzmiankowanej damy. Panna Liddell, która na własnym terenie czuła się najlepiej, z opanowaniem uścisnęła im dłonie i przeprosiła, że musieli czekać. „Puder i siła woli - pomyślał Dalgliesh spojrzawszy na nią - oto, jakie środki musiała zmobilizować”. Postanowiwszy w miarę możności traktować wizytę policji jako towarzyską, z całym niezdarnym wdziękiem niedoświadczonej gospodyni poprosiła ich, by usiedli. Dalgliesh nie przyjął proponowanej herbaty, starannie unikając pełnego wyrzutu wzroku sierżanta. Martin, który obficie się pocił, uważał, że ze skrupułami wobec potencjalnych przestępców nie należy przesadzać i że filiżanka herbaty w gorący dzień nigdy jeszcze nie stanęła na drodze sprawiedliwości. - Spróbujemy nie zabierać pani zbyt dużo czasu, panno Liddell. Już pani wie, jak sądzę, że prowadzę śledztwo w sprawie śmierci Sally Jupp. O ile mi wiadomo, wczoraj wieczorem jadła pani kolację w Martingale. Była pani również obecna na festynie i, rzecz jasna, znała pani pannę Jupp z jej pobytu tutaj, w St. Mary's. Jest kilka spraw, które, mam nadzieję, pomoże nam pani wyjaśnić. Na dźwięk ostatniego słowa panna Liddell drgnęła. Podczas gdy sierżant Martin zrezygnowany wyciągał notes, Dalgliesh zauważył, że szybko zwilżyła językiem wargi i prawie niedostrzegalnie zacisnęła dłonie. Postanowiła być czujna. - Proszę pytać, o co pan tylko zechce, inspektorze - pan jest inspektorem, prawda? Oczywiście, że znałam ją bardzo dobrze i cała ta sprawa to dla mnie wielki wstrząs. Jak dla nas wszystkich. Ale obawiam się, że niewiele panu pomogę. Nie jestem zbyt spostrzegawcza i nie mam za dobrej pamięci, wie pan. Czasem to stwarza problemy, ale przecież nie możemy wszyscy być detektywami. - Nerwowy śmieszek był nienaturalnie wysoki. „Nieźle ją wystraszyliśmy” - pomyślał sierżant Martin. „Może w
tym coś jest?” - Zacznijmy zatem od samej Sally Jupp - rzekł Dalgliesh łagodnie. - Rozumiem, że przebywała tutaj podczas ostatnich pięciu miesięcy ciąży. Po powrocie ze szpitala również tu mieszkała, wykonując proste prace domowe, aż do podjęcia pracy w Martingale, gdy Jimmy miał cztery miesiące. W tym czasie musiała ją pani dobrze poznać. Czy pani ją lubiła, panno Liddell? - Lubiła? - Kobieta zaśmiała się nerwowo. - Cóż to za dziwne pytanie, inspektorze! - Dziwne? Dlaczego? Z trudem opanowała zażenowanie i zmusiła się, by poważnie zastanowić się nad pytaniem. - Nie bardzo wiem, co powiedzieć. Gdyby spytał mnie pan o to tydzień temu, bez wahania odparłabym, że Sally świetnie pracuje i zasłużyła sobie, by puścić w niepamięć błąd, jaki popełniła. Ale teraz, oczywiście, nie potrafię odeprzeć myśli, że mogłam się mylić co do niej, że jednak nie była szczera - mówiła ze smutkiem znawcy, którego smak, dotychczas nienaganny, został zakwestionowany. - Teraz już nigdy się nie dowiemy, jak naprawdę było. - Rozumiem, że kiedy mówi pani „szczera”, ma pani na myśli autentyczność jej uczucia do Stephena Maxie? Panna Liddell strapiona pokręciła głową. - Pozory świadczyły przeciwko niej. Nigdy w życiu nie byłam tak wstrząśnięta, inspektorze, nigdy! Nie miała prawa przyjmować jego oświadczyn, bez względu na to, co do niego czuła. Gdy stanęła w drzwiach, by nam to oznajmić, wyglądała wręcz triumfująco. On, rzecz jasna, okropnie się speszył i zbladł jak ściana. Dla pani Maxie to była straszna chwila. Niestety, zawsze będę się obwiniać za to, co zaszło, bo to ja poleciłam Sally w Martingale. Zdawałoby się, że to dla niej taka szansa. A teraz, proszę. - Sądzi pani zatem, że śmierć Sally ma bezpośredni związek z jej zaręczynami z doktorem Maxie? - No, na to wygląda, prawda? - Zgadzam się, że jej śmierć jest bardzo na rękę wszystkim,
którym nie podobało się zapowiedziane małżeństwo. Na przykład rodzinie Maxie'ów. Panna Liddell spłonęła rumieńcem. - Ależ to idiotyczne, inspektorze. Jak pan mógł powiedzieć coś tak okropnego, doprawdy. Oczywiście nie zna ich pan tak jak my, ale niech mi pan wierzy, takie przypuszczenie to czysta fantazja. Chyba nie sądzi pan, że miałam to na myśli! Doskonale wiem, co się stało. Sally zadawała się z jakimś nieznanym mężczyzną i kiedy dowiedział się o zaręczynach - no, to puściły mu nerwy. W końcu wszedł przez okno, nie? Tak mówiła panna Bowers. To chyba dowodzi, że to nie był nikt z rodziny. - Morderca zapewne wyszedł z pokoju przez okno, ale nie wiemy jeszcze, jak do niego wszedł. - Chyba nie wyobraża pan sobie, że pani Maxie zeszła po tej ścianie! Nie potrafiłaby! - Nic sobie nie wyobrażam. Drabina stała na zwykłym miejscu i każdy mógł jej użyć. Nawet morderca mógł ją zawczasu przystawić do ściany, a potem wejść przez drzwi. - Ależ Sally by usłyszała! Nawet gdyby ktoś to zrobił bardzo cicho. Mogła ją też zobaczyć przez okno! - Jeżeli nie spała. - Nie rozumiem pana, inspektorze. Pan się uparł, aby podejrzewać rodzinę. Gdyby pan tylko wiedział, ile dla niej zrobili. - Chciałbym, żeby ktoś mi to wreszcie powiedział. I proszę mnie źle nie zrozumieć. Podejrzewam każdego, kto znał pannę Jupp i nie ma alibi na czas jej śmierci. Dlatego tu jestem. - No, ale co ja robiłam, to chyba pan wie. Nie zamierzam czynić z tego tajemnicy. Doktor Epps podwiózł mnie tutaj samochodem; wyjechaliśmy z Martingale około wpół do jedenastej. Trochę pisałam w tym pokoju, a potem poszłam się przejść po ogrodzie. Położyłam się o jedenastej, dość późno jak na mnie. O tej okropnej sprawie dowiedziałam się przy śniadaniu; zadzwoniła panna Bowers i zapytała, czy wezmę Jimmy'ego na jakiś czas, dopóki nie ustalą, co z nim
zrobić. Zostawiłam dziewczęta pod opieką panny Pollack, mojej zastępczyni, i natychmiast tam pojechałam. Zadzwoniłam po taksówkę George'a Hopgooda. - Powiedziała pani wcześniej, że uważa pani, iż to wiadomość o zaręczynach panny Jupp z panem Maxie stała się przyczyną jej śmierci. Kto oprócz domowników o tym wiedział? Powiedziano mi, że doktor Maxie oświadczył się zaledwie w sobotę wieczorem, tak że do rana nikt poza Martingale nie mógł o tym usłyszeć. - Doktor Maxie mógł się oświadczyć w sobotę, ale niewątpliwie Sally już wcześniej zagięła na niego parol. Coś się działo między nimi, jestem tego pewna. Widziałam ją na festynie; aż zaróżowiła się z podniecenia. A czy mówiono panu, że skopiowała suknię pani Riscoe? - Chyba nie sądzi pani, że to stanowi jeszcze jeden motyw? - Ale ukazuje jej sposób myślenia. Nie ma co, Sally prosiła się o guza. Jest mi tylko bardzo przykro, że Maxie'owie są w to wmieszani. - Mówiła pani, że przed snem poszła na spacer. Czy ktoś może to potwierdzić? - Nie, o ile wiem, nikt mnie nie widział. Panna Pollack i dziewczęta o dziesiątej są już w łóżkach. Oczywiście, mam swój klucz. Zwykle nie wychodzę tak późno, ale zdenerwowałam się. Nie mogłam przestać myśleć o Sally i doktorze Maxie; wiedziałam, że nie zasnę, jeśli położę się od razu. - Dziękuję. Mam jeszcze dwa pytania. Gdzie przechowuje pani papiery? Mam na myśli dokumenty, dotyczące prowadzenia tego domu, na przykład listy od komitetu. Panna Liddell podeszła do biurka z różanego drewna. - W tej szufladzie, inspektorze. I oczywiście jest zamknięta, chociaż pozwalam tu wchodzić tylko najbardziej zaufanym dziewczynom. Trzymam klucz w małej przegródce na górze - mówiąc te słowa uniosła blat biurka. Dalgliesh pomyślał, że nawet najtępsza pokojówka - gdyby tylko odważyła się tu zajrzeć - nie mogłaby przeoczyć tej kryjówki. Najwyraźniej panna Liddell miała do czynienia z dziewczętami, w któ-
rych oficjalne papiery wzbudzały tak niezwykłą bojaźń i szacunek, że bały się ich dotykać. Sally Jupp jednak nie była ani tępa, ani - jak podejrzewał - pozbawiona ciekawości. Podsunął tę myśl pannie Liddell i, jak się należało spodziewać, wizja zręcznych palców Sally oraz rozbawionego, wścibskiego wzroku dziewczyny wzbudziła w niej jeszcze większą niechęć niż wcześniejsze pytania o Maxie'ów. - Chce pan powiedzieć, że Sally grzebała w moich papierach? Och, kiedyś nigdy bym w to nie uwierzyła, ale może ma pan rację! O, tak, teraz rozumiem. To dlatego tak lubiła tu sprzątać. Ta potulność, ta uprzejmość, to wszystko nieprawda! I pomyśleć tylko, że jej ufałam! Naprawdę myślałam, że jej na mnie zależy, że jej pomagam. Zwierzała mi się. Ale pewnie te wszystkie opowieści to kłamstwa. Przez cały czas śmiała się ze mnie! A pan pewnie też myśli, że jestem głupia. No i dobrze, ale nie mam się czego wstydzić! Pewnie powiedzieli panu o tej scenie w jadalni Maxie'ów. Nie nastraszyła mnie. Może i były tu kiedyś pewne kłopoty, niezbyt dobrze radzę sobie z liczbami i księgowością, nigdy nie twierdziłam, że jest inaczej. Ale nie zrobiłam nic złego. Może pan zapytać w komitecie. Sally Jupp mogła sobie grzebać do woli. Proszę, jak na tym wyszła. Drżała z gniewu i nawet nie usiłowała ukryć gorzkiej satysfakcji, brzmiącej w ostatnim zdaniu. Natomiast ostatnie pytanie wywołało reakcję, jakiej Dalgliesh nie oczekiwał. - Jeden z moich podwładnych rozmawiał z państwem Proctor, najbliższymi krewnymi Sally Jupp. Oczywiście, mieliśmy nadzieję, że udzielą nam jakichś pomocnych wskazówek, kilka rzeczy powiedziała nam ich córeczka. Czy może mi pani powiedzieć, panno Liddell, po co dzwoniła pani do pana Proctora w sobotę rano, przed festynem? Dziecko wspomniało, że odebrało pani telefon. Przejście od złości do całkowitego zaskoczenia było wręcz groteskowe. Pannie Liddell dosłownie opadła szczęka. - Ja? Dzwoniłam do pana Proctora? Nie wiem, o czym pan mówi! Nie rozmawiałam z Proctorami od czasu, gdy Sally pierwszy raz poszła do Martingale. Nigdy się nią nie interesowali. Po cóż, u licha, miałabym dzwonić do pana Proctora?
- Właśnie nad tym się zastanawiam - rzekł Dalgliesh. - Ależ to śmieszne! Gdybym naprawdę dzwoniła do Proctorów, przyznałabym się do tego. Ale nie dzwoniłam! Ta mała kłamie! - Ktoś tu na pewno kłamie. - No, w każdym razie nie ja - odcięła się zawzięcie panna Liddell; Dalgliesh, przynajmniej w tej sprawie, był skłonny jej uwierzyć. Gdy odprowadzała go do drzwi, zapytał od niechcenia: - Czy kiedy przyszła pani do domu, opowiadała pani komuś, co się stało w Martingale? Jeśli pani zastępczyni jeszcze nie spała, mogła jej pani napomknąć o zaręczynach Sally. Panna Liddell zawahała się, po czym z obronną nutą odparła: - No cóż, w końcu wszyscy i tak by się dowiedzieli, prawda? Maxie'owie chyba nie sądzili, że uda im się utrzymać to w tajemnicy. Tak, wspomniałam o tym pannie Pollack, była tu również pani Pullen. Przyszła z Różanego Domku oddać łyżeczki, które pożyczyła do wydawania herbaty na festynie i kiedy wróciłam z Martingale zastałam ją gawędzącą z panną Pollack. A więc pani Pullen też wiedziała, ale pan przecież nie sugeruje, że to miało jakiś związek ze śmiercią Sally. Dalgliesh odpowiedział niezobowiązująco. Wcale nie był tego taki pewien.
2 Przed kolacją ożywiona aktywność w Martingale nieco się uspokoiła. Dalgliesh i sierżant nadal pracowali w biurze, z którego sierżant czasem się wynurzał, by porozmawiać z funkcjonariuszem przy drzwiach; nadal pojawiały się tajemnicze policyjne samochody, przywożące mundurowych lub cywilnych pasażerów, by po krótkim oczekiwaniu ponownie ich zabrać - Maxie'owie oraz ich goście obserwowali ten ruch z okien - ale późnym popołudniem po nikogo już nie posyłano i wyglądało na to, że przesłuchania się skończyły i że można bez przeszkód pomyśleć o zjedzeniu obiadu. Nagle dom za-
marł, kiedy zaś Martha nerwowo i niepewnie uderzyła o wpół do ósmej w gong wzywający na kolację, jego dźwięk wtargnął wulgarnie w żałobną ciszę, rozbrzmiewając nienaturalnie głośno w uszach przeczulonej rodziny. Obok kredensu przemknął duch Sally i nikt nie podniósł głowy, gdy wezwana przez panią Maxie Martha otworzyła drzwi. Jej własne zmartwienie znalazło wyraz w ubóstwie posiłku; nikt nie czuł głodu, ale też na stole nie było nic, co mogłoby pobudzić apetyt. Później, wiedzeni niemym, lecz zgodnym odruchem przeszli do bawialni, z ulgą witając widok migającej za oknem głowy pastora Hinksa. Oto zjawiał się przedstawiciel zewnętrznego świata, którego nikt na pewno nie mógł oskarżyć o zamordowanie Sally Jupp i który przyszedł nieść im pociechę i wsparcie duchowe. Co prawda w tej chwili jedyną pociechą dla rodziny Maxie byłaby wieść, że Sally jednak nie umarła i że przeżywają jedynie krótki koszmar, z którego obudzą się niewyspani, lecz radośni cudowną świadomością, że to wszystko nieprawda; skoro jednak nie było to możliwe, czuli się raźniej mogąc porozmawiać z kimś, kto stał poza podejrzeniami i wnosił w ten straszny dzień przynajmniej pozory normalności. Pośród ich szeptów słowa, którymi Stephen powitał pastora zabrzmiały jak głośny okrzyk. Gdy ten ostatni wszedł do pokoju, cztery pary oczu spojrzały nań pytająco, jakby niepewne werdyktu, jaki wydał na nich zewnętrzny świat. - Biedaczka - powiedział pan Hinks. - Biedaczka. A wczoraj wieczorem była tak szczęśliwa. - A, to pan rozmawiał z nią po festynie? - Stephen nie mógł ukryć nalegania w swoim głosie. - Nie, nie po festynie. Mieszają mi się dni, co za głupiec ze mnie. Skoro o tym mowa, wczoraj w ogóle z nią nie rozmawiałem, chociaż oczywiście mignęła mi w ogrodzie. Miała taką ładną, białą sukienkę. Nie, rozmawiałem z nią w czwartek wieczorem. Szliśmy kawałek drogą i zapytałem ją o Jimmy'ego. To chyba był czwartek? Tak, chyba tak, bo w piątek wieczorem nie ruszałem się z domu. Tak, ostatni raz rozmawiałem z nią w czwartek. Była taka szczęśliwa. Powiedziała mi o swoim małżeństwie i że Jimmy wreszcie będzie miał ojca. Ale wy
pewnie już wszystko wiecie. Zdziwiłem się, ale oczywiście cieszyłem się wraz z nią. A teraz coś takiego. Czy policja już coś wie? Rozejrzał się po zebranych łagodnym, pytającym wzrokiem, jakby nieświadomy wrażenia, jakie wywarły jego słowa. Przez chwilę nikt się nie odzywał, po czym Stephen oznajmił: - Mogę panu chyba powiedzieć, pastorze, iż poprosiłem Sally, aby za mnie wyszła. Ale nie mógł pan rozmawiać z nią o tym w czwartek, gdyż wtedy jeszcze o niczym nie wiedziała. Nie wspomniałem jej o małżeństwie aż do za piętnaście ósma wieczorem w sobotę. Catherine Bowers krótko się zaśmiała, ale pod wzrokiem Deborah odwróciła się zażenowana. Pastor Hinks zmartwiony zmarszczył brwi, ale jego miękki, starczy głos zabrzmiał stanowczo. - Jak wiecie, mieszają mi się dni, ale na pewno spotkałem ją w czwartek. Wychodziłem z kościoła po nabożeństwie, a Sally właśnie przechodziła, pchając wózeczek Jimmy'ego. Nie pamiętam konkretnych słów, ale nie mylę się co do sensu rozmowy. Sally powiedziała, że Jimmy wkrótce będzie miał ojca. Prosiła, abym nikomu nie mówił; obiecałem jej to, poza tym bardzo się ucieszyłem. Spytałem, czy znam pana młodego, ale tylko się roześmiała i odparła, że woli, aby to była niespodzianka. Szliśmy razem tylko kawałek, przy plebanii się z nią pożegnałem, a ona chyba poszła tutaj. Obawiam się, że założyłem, że wszystko już wiecie. Czy to ważne? - Inspektor Dalgliesh może tak uważać - stwierdziła ze znużeniem Deborah. - Chyba powinien mu pan powiedzieć. W zasadzie i tak nie ma pan wyboru. Ten człowiek ma niesamowitą zdolność wydobywania z nas nieprzyjemnych prawd. Pan Hinks zafrasował się nieco, ale krótkie pukanie oszczędziło mu konieczności odpowiedzi. Zza drzwi wyłonił się Dalgliesh, wyciągający ku Stephenowi dłoń, na której, luźno owinięta w męską chustkę do nosa, widniała mała, oblepiona błotem buteleczka. - Czy pan to poznaje? - zapytał. Stephen podszedł i przyjrzał się jej uważnie, ale nie próbował jej dotykać.
- Tak. To buteleczka po sommeil z apteczki ojca. - Zostało siedem tabletek. Czy potwierdza pan, że od chwili, gdy pan ją widział, zniknęły trzy? - Oczywiście, mówiłem już panu. Tabletek było dziesięć. Deborah przemówiła, gdy Dalgliesh już prawie dotykał klamki. - Czy możemy zapytać, gdzie znaleziono tę fiolkę? Dalgliesh spojrzał na nią, jakby pytanie istotnie zasługiwało na uwagę. - Czemu nie? Możliwe, że chociaż jedno z państwa naprawdę chciałoby wiedzieć. Mój współpracownik znalazł ją na trawniku, w tym miejscu, gdzie bawiono się w poszukiwanie skarbu. Jak wiadomo, trawa została tam dość gruntownie przekopana, zapewne przez ambitnych zawodników. Wciąż jeszcze kilka kęp leży na wierzchu. Buteleczkę włożono do wyrwy i przykryto murawą. Osoba, która to zrobiła, była na tyle przewidująca, że zaznaczyła miejsce jednym z leżących dokoła kołków z imionami. Ciekawe, że był to kołek z pani imieniem, pani Riscoe. „Nasenne” kakao podano w pani kubku: pani kołek znaczył miejsce ukrycia fiolki. - Ale dlaczego? Dlaczego? - zawołała Deborah. - Gdyby ktoś z państwa znał odpowiedź na to pytanie, proszę, niech zgłosi się do biura. Będę tam jeszcze przez godzinę czy dwie. Pan zapewne nazywa się Hinks? - zwrócił się uprzejmie do pastora. Miałem nadzieję, że pana poznam. Czy zechciałby pan poświęcić mi kilka chwil? Pastor obejrzał się na Maxie'ów ze zdziwieniem i współczuciem zarazem. Zatrzymał się, jakby chciał coś powiedzieć, ale w końcu bez słowa wyszedł za Dalglieshem z pokoju.
3 Dopiero o dziesiątej wieczorem udało się Dalglieshowi przesłuchać doktora Eppsa, który przez cały dzień odwiedzał pacjentów w sprawach być może nie zasługujących na wizytę domową akurat w nie-
dzielę, jednak pozwalających mu odsunąć moment rozmowy z policją. Jeżeli nawet miał coś do ukrycia, zapewne do tej pory zdążył już postanowić, jaką przyjąć taktykę. Nie należał do oczywistych podejrzanych; przede wszystkim, trudno byłoby wyobrazić sobie, jaki mógłby mieć motyw. Był jednak lekarzem rodziny Maxie i bliskim przyjacielem domu. Nie próbowałby świadomie utrudniać pracy wymiarowi sprawiedliwości, ale mógł mieć nietypowe wyobrażenie o tym, czym sprawiedliwość w istocie jest; ponadto, gdyby chciał uniknąć niewygodnych pytań, posiadał wygodną wymówkę w postaci tajemnicy zawodowej. Dalgliesh miewał już kłopoty z takimi świadkami. Ale niepotrzebnie się martwił. Doktor Epps, uznając najwyraźniej, iż wizyta ma na poły medyczny charakter, przyjął go w swoim gabinecie z czerwonej cegły, niezbyt fortunnie dobudowanym do przyjemnego, georgiańskiego domu. Wcisnąwszy się w obrotowe krzesło za biurkiem, ruchem ręki wskazał gościowi fotel dla pacjentów, zbyt niski, by czuć się w nim wygodnie lub przejąć inicjatywę. Dalgliesh niemal oczekiwał, że doktor zasypie go serią osobistych i krępujących pytań. I w rzeczy samej, doktor Epps wziął na siebie ciężar rozmowy, Dalgliesh zaś, który wiedział, kiedy należy milczeć, żeby się czegoś dowiedzieć, był bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy. - Nie proponuję panu papierosa - powiedział doktor, zapalając dużą fajkę o dziwacznym kształcie. - Ani drinka, jeśli już o to chodzi. Wiem, że zwykle nie pija pan z podejrzanymi. Rzucił na Dalgliesha szybkie spojrzenie, aby zobaczyć jego reakcję, nie słysząc jednak komentarza, kilkoma pociągnięciami rozpalił fajkę i zaczął mówić. - Nie będę marnował pańskiego czasu mówiąc, że to okropne. Rzeczywiście, trudno w to uwierzyć. No cóż, ktoś ją jednak zabił. Złapał ją za szyję i udusił. To straszne dla pani Maxie, oczywiście, przede wszystkim dla dziewczyny, ale myślę o żyjących. Stephen zadzwonił do mnie o wpół do ósmej rano. Nie ma wątpliwości, nie żyła. I to chyba od siedmiu godzin, o ile mogę stwierdzić. Lekarz sądowy wie na ten temat więcej niż ja. Nie była w ciąży. Udzielałem
jej czasami porad i wiem. Ale wieś będzie rozczarowana, oni lubią dowiadywać się najgorszego. I to byłby dla kogoś motyw, prawda? - Mówiąc o motywach - odparł Dalgliesh - może zaczniemy od tych zaręczyn z panem Stephenem Maxie. Doktor niecierpliwie poruszył się na krześle. - Zawracanie głowy. Głuptas z tego chłopaka. Nie ma grosza przy duszy oprócz tego, co zarobi, a Bóg jeden wie, jak to mało. Oczywiście, coś mu kapnie, kiedy umrze jego ojciec, ale te rodziny, które utrzymują posiadłość z kapitału... No cóż, aż dziw, że jeszcze jej nie sprzedali. Rząd robi co może, aby zapodatkować ich na śmierć! Człowiek zaczyna się zastanawiać, czyśmy wszyscy nie zwariowali. No, ale to nie pański problem. Jednak niech mi pan wierzy, Maxie nie ma teraz szans, aby ożenić się z kimkolwiek. I gdzie, jego zdaniem, Sally miałaby mieszkać? W Martingale, razem z teściową? Powinien leczyć się na głowę, dureń jeden. - Z czego jasno wynika - powiedział Dalgliesh - że ów związek byłby dla Maxie'ów katastrofalny. A to daje kilku osobom powód, aby do niego nie dopuścić. Doktor wychylił się zaczepnie zza biurka. - Za cenę morderstwa? Za cenę pozbawienia tego dziecka również matki? Za kogo pan nas bierze? Dalgliesh nie odpowiedział. Fakty były niepodważalne. Ktoś zabił Sally Jupp, ktoś, kogo nie odstraszyła obecność jej śpiącego dziecka. Zwrócił jednak uwagę, że tym okrzykiem doktor postawił się po stronie Maxie'ów. „Za kogo pan nas bierze?”; nie ulegało wątpliwości, wobec kogo jest lojalny. W małym pokoju ściemniało się. Stękając z wysiłku, doktor sięgnął przez biurko i zapalił lampę, ustawiając ją tak, aby oświetlała tylko jego dłonie, pozostawiając twarz w cieniu. Dalgliesh zaczął odczuwać zmęczenie, ale przed końcem dnia musiał jeszcze wiele zrobić. Postanowił zająć się głównym celem wizyty. - Pan Simon Maxie jest pańskim pacjentem, prawda? - Oczywiście. Zawsze nim był. Teraz, niestety, niewiele mogę dla niego zrobić. To po prostu kwestia czasu i dobrej opieki. Głównie
zajmuje się nim Martha. Ale tak, to mój pacjent. Zupełnie bezradny. Daleko posunięta arterioskleroza i inne komplikacje. Jeśli pan sądzi, że wczołgał się na górę, by załatwić pokojówkę, no, to jest pan w błędzie. Wątpię, czy wiedział o jej istnieniu. - O ile rozumiem, przez ostatni rok przepisywał mu pan specjalne środki nasenne? - Niech pan przestanie powtarzać „o ile pan rozumie” to czy tamto. Doskonale pan wie, że tak było. To nie tajemnica. Nie wiem tylko, co to ma wspólnego z tą sprawą. Nagle zesztywniał. - Czy chce pan powiedzieć, że przedtem ją uśpiono? - Nie mamy jeszcze wyników sekcji, ale na to wygląda. - To niedobrze. - To rzeczywiście trochę ogranicza liczbę podejrzanych. A są i inne niepokojące drobiazgi. Opowiedział doktorowi o brakujących tabletkach sommeil, o domniemanym odkryciu Sally, o tym, jak postąpił Stephen i o buteleczce znalezionej na trawniku. Kiedy skończył, zapanowała cisza. Doktor zapadł się w krzesło, które przedtem wyglądało na za małe na jego przyjemne i pogodne okrągłości. Gdy przemówił, jego głęboki, dudniący głos był stary i zmęczony. - Stephen nic mi nie powiedział. Oczywiście, na festynie nie miał wiele okazji. A może po prostu nie chciał. Pewnie sądził, że nie na wiele się przydam. Widzi pan, powinienem był wiedzieć. On by nie przeoczył czegoś takiego. Jego ojciec... Mój pacjent. Znam Simona Maxie od trzydziestu lat. Byłem przy narodzinach jego dzieci. Trzeba znać swoich pacjentów, wiedzieć, kiedy potrzebują pomocy. Po prostu zostawiałem recepty, tydzień po tygodniu. Nawet go ostatnio zbyt często nie odwiedzałem. Wydawało mi się, że nie ma po co. Ale nie wiem, gdzie Martha miała oczy. Przecież to ona się nim opiekuje, wszystko przy nim robi. Musiała wiedzieć o tych tabletkach. To znaczy, jeżeli Sally nie kłamała. - Trudno przypuszczać, że wymyśliła to wszystko. Poza tym, miała tabletki. One chyba są tylko na receptę?
- Tak. Nie można po prostu wejść do apteki i ich kupić. O tak, to prawda. Nie ma wątpliwości. To moja wina. Powinienem był dostrzec, co się dzieje w Martingale. Nie tylko z Simonem. Z nimi wszystkimi. „A więc on sądzi, że zrobiło to któreś z nich” - pomyślał Dalgliesh „Widzi, dokąd to wszystko zmierza i nie podoba mu się to. Trudno się dziwić. Dobrze wie, że ta zbrodnia jest związana z Martingale. Rzecz w tym, czy jest pewien? I kogo ma na myśli?” Zapytany o sobotni wieczór w Martingale, doktor udzielił odpowiedzi znacznie mniej dramatycznej niż relacje Catherine Bowers czy panny Liddell, jednak jego opis ogłoszenia przez Sally jej zaręczyn był z nimi zasadniczo zgodny. Potwierdził, że ani on, ani panna Liddell nie wychodzili z biura podczas liczenia pieniędzy i że widział Sally Jupp wchodzącą na główne schody, kiedy gospodyni odprowadzała ich do drzwi frontowych. Wydawało mu się, że Sally miała na sobie szlafrok i coś niosła, ale nie pamięta co. Może filiżankę i spodek, a może kubek. Nie rozmawiał z nią i wtedy po raz ostatni widział ją żywą. Dalgliesh zapytał, komu jeszcze we wsi doktor przepisał sommeil. - Jeśli mam być dokładny, muszę zajrzeć do kart pacjentów. To zajmie około pół godziny. To nie jest pospolity lek. Pamiętam, że przepisałem go jednej lub dwóm osobom, ale mogą być inni. Wiem, że brał go sir Reynold Price i panna Pollack w St. Mary's. I, oczywiście, pan Maxie. Ale, ale, co teraz z jego lekarstwem? - Sommeil został odstawiony, ale o ile się orientuję, doktor Maxie przepisał jakiś równoważnik. A teraz, doktorze, zanim pójdę, chciałbym jeszcze zamienić kilka słów z pana gospodynią. Zanim doktor dosłyszał jego słowa, minęła prawie minuta. Wreszcie podniósł się z krzesła mamrocząc przeprosiny i podreptał przodem do domu. Tam Dalglieshowi udało się taktownie potwierdzić, że doktor przyszedł do domu za piętnaście jedenasta poprzedniego wieczora i o jedenastej dziesięć został wezwany do porodu. Inspektor nie spodziewał się usłyszeć nic innego. Musiał jeszcze porozmawiać z rodziną pacjentki, ale nie wątpił, że zapewnią dokto-
rowi alibi do wpół do czwartej rano, o której to godzinie doktor opuścił dumną panią Baines z Nessington z jej nowo narodzonym, pierworodnym synem. W sobotni wieczór doktor Epps zajęty był sprowadzaniem życia na świat, nie wyduszaniem go z Sally Jupp. Mruknąwszy coś o późnej wizycie, doktor odprowadził Dalgliesha do furtki, otulając się przed chłodem w drogi i obszerny płaszcz, co najmniej o jeden rozmiar za duży. Gdy byli przy bramie, włożył ręce do kieszeni i aż drgnął ze zdumienia; otwierając prawą dłoń, pokazał Dalglieshowi małą fiolkę, prawie pełną małych brązowych tabletek. Obaj mężczyźni przypatrzyli się jej w milczeniu. - Sommeil - powiedział wreszcie doktor Epps. Dalgliesh wyjął chusteczkę, owinął fiolkę i wsunął ją do kieszeni, z zaciekawieniem obserwując początkowy opór doktora, który obronnym tonem tłumaczył: - To lekarstwo sir Reynolda, inspektorze. To nie ma nic wspólnego z rodziną. To był płaszcz Price'a. - Kiedy wszedł pan w posiadanie tego płaszcza, doktorze? - zapytał Dalgliesh. Znów zapadła długa cisza. Wreszcie doktor jakby zdał sobie sprawę, iż pewnych faktów nie ma sensu ukrywać. - Kupiłem go w sobotę, na festynie parafialnym. Było to coś w rodzaju dowcipu między mną i... osobą obsługującą stragan. - Którą była? - nieubłaganie nalegał Dalgliesh. Nie patrząc mu w oczy, doktor Epps głucho odpowiedział: - Pani Riscoe.
4 Po piekielnej, nie kończącej się niedzieli, wieńczącej osobliwie wywichnięty tydzień, poniedziałek zawitał bezbarwny i blady jak cień dnia. Poczta była obfitsza niż zwykle, dając świadectwo zarówno sprawności wszędobylskiego telefonu, jak i subtelniejszych, nie tak naukowych sposobów wiejskiej komunikacji. Następnego dnia, gdy
wieści z Martingale dotrzeć miały do tych, dla których źródłem informacji było słowo drukowane, należało się spodziewać jeszcze większej korespondencji. Deborah zamówiła pół tuzina gazet ku zdziwieniu matki, nie bardzo wiedzącej, czy córką powoduje przekora czy autentyczna ciekawość. Policjanci nadal zajmowali biuro, aczkolwiek zapowiedzieli już, iż po południu przeniosą się do zajazdu „Pod Księżycowym Włóczęgą”; pani Maxie życzyła im w duchu, aby tamtejsza kuchnia poszła im na zdrowie. Pokój Sally wciąż pozostawał zamknięty. Klucz do niego miał Dalgliesh, on zaś nie wyjaśniał, dlaczego bywa tam tak często ani co spodziewa się znaleźć. Wcześnie rano przybył Lionel Jephson, jak zwykle zrzędliwy, zgorszony i nieudolny. Maxie'owie pokładali nadzieję jedynie w tym, iż da się we znaki policji równie mocno jak im. Zgodnie z przewidywaniami Deborah zupełnie się zgubił w sytuacji tak dalece wykraczającej poza jego codzienne doświadczenie; z przejawianego przezeń niepokoju oraz bezustannych pouczeń można było wnosić, że albo poważnie wątpi w niewinność swoich klientów, albo niezbyt wierzy w skuteczność policji. Ku uldze wszystkich domowników przed obiadem odjechał wreszcie do miasta, by naradzić się z kolegą. W południe telefon zadzwonił po raz dwudziesty i w uchu pani Maxie zahuczał glos sir Reynolda Price'a: - Ależ to skandal, droga pani. Co też robi policja? - Zdaje mi się, że w tej chwili usiłują odszukać ojca dziecka. - Dobry Boże! Ależ po co? Sądziłem, że lepiej zrobią szukając tego, kto ją zabił. - Chyba myślą, że między jednym i drugim jest jakiś związek. - Oni zawsze mają głupie pomysły. Byli u mnie, wie pani? Pytali o jakieś tabletki, które przepisał mi Epps cale wieki temu. Ciekawe, że pamiętał po tylu miesiącach. Jak pani sądzi, czemu się tym interesują? Bardzo dziwna sprawa. „Chyba mnie pan jeszcze nie aresztuje, inspektorze”, zapytałem. Widziałem, że to go rozbawiło. - Serdeczny śmiech sir Reynolda nieprzyjemnie zazgrzytał w słuchawce. - Jakież to dla pana uciążliwe - powiedziała pani Maxie. - Oba-
wiam się, że ta smutna sprawa wszystkim nam przysparza wielu kłopotów. Czy pan ich odesłał? - Policję? Droga pani, policja nigdy nie jest zadowolona. Powiedziałem im wyraźnie, że tracą czas, usiłując coś znaleźć w moim domu. Pokojówki sprzątają wszystko, czego się w porę nie zamknie na klucz. A oni szukają fiolki tabletek sprzed kilku miesięcy! Cholernie głupi pomysł. Ten inspektor dał mi do zrozumienia, że powinienem pamiętać, ile zażyłem i co stało się z resztą. Coś podobnego! Powiedziałem mu, że jestem człowiekiem zajętym i mam ważniejsze rzeczy na głowie. Wypytywali mnie również o ten drobny problem w St. Mary's dwa lata temu. Inspektor bardzo się tym interesował. Chciał wiedzieć, dlaczego pani zrezygnowała z udziału w komitecie i tak dalej. - Ciekawe, jak na to wpadli? - Pewnie jakiś dureń za dużo gadał. Dziwne, jak niektórzy nie potrafią się zamknąć, zwłaszcza wobec policji. Ten gość, Dalgliesh, powiedział, że to dziwne, że nie ma pani w komitecie, kiedy organizuje pani prawie wszystko we wsi. Odparłem, że zrezygnowała pani dwa lata temu, kiedy mieliśmy ten mały problem, a on oczywiście zapytał, jaki mały problem. Pytał, czemuśmy wtedy nie pozbyli się tej Liddell. Powiedziałem mu na to: „Mój drogi, nie wyrzuca się kogoś tak po prostu po dwudziestu pięciu latach pracy. Przecież naprawdę nie było w tym nic nieuczciwego”. I będę się przy tym upierał, wie pani. Teraz i zawsze. Niedbalstwo i bałagan w rachunkach, owszem, ale stąd jeszcze daleko do zamiaru kradzieży. Powiedziałem temu facetowi, że wezwaliśmy ją przed komitet - oczywiście taktownie i po cichu - i wręczyliśmy jej pismo, regulujące nowe zasady finansowania, żeby na przyszłość nie było nieporozumień. Bardzo oficjalne pismo, jeśli już o to chodzi. Wiem, że uważała pani wtedy, że powinniśmy zrezygnować z prowadzenia schroniska jako przedsięwzięcia prywatnego i przekazać je diecezjalnemu komitetowi dobroczynnemu albo któremuś z krajowych stowarzyszeń zajmujących się samotnymi matkami, i tak też powiedziałem inspektorowi. - Uważałam, że przyszła pora, abyśmy przekazali tę trudną pracę
kwalifikowanym i doświadczonym ludziom, sir Reynoldzie - już mówiąc te słowa, pani Maxie przeklinała nieostrożność, z jaką dała się wciągnąć w roztrząsanie tej starej historii. - Tak właśnie powiedziałem Dalglieshowi: „Pani Maxie mogła mieć rację, nie mówię, że nie. Ale lady Price zależało na schronisku przecież właściwie to ona je założyła - a ja też niechętnie bym się z nim rozstawał. Nie zostało nam zbyt wiele takich małych, intymnych miejsc. Liczy się osobiste zainteresowanie. Nie ma jednak wątpliwości, że pannie Liddell zupełnie poplątały się rachunki. To dla niej za trudne. Liczby, to nie jest zajęcie dla kobiet”. Zgodził się, oczywiście. Nieźle się uśmieliśmy. Pani Maxie umiała to sobie wyobrazić, obrazek wszakże był niepiękny. Niewątpliwie ta umiejętność dostosowania się do każdego stanowiła niezbędną cechę detektywa, ale gdy przebrzmiał ten rubaszny, męski śmiech, Dalgliesh, jej zdaniem, już roztrząsał w myślach nową teorię. Jednak - jak to możliwe? Kubki i filiżanki na wieczorne napoje zostały przygotowane o dziesiątej, a potem panna Liddell przebywała bez przerwy w towarzystwie swej gospodyni; obie stały w holu, patrząc jak jaśniejąca triumfem Sally wchodzi po schodach z kubkiem Deborah. Panna Liddell może i miała motyw, zwłaszcza po szyderczym urąganiu Sally, ale na pewno nie miała sposobności. Mimo że pani Maxie nigdy jej nie lubila, miała jednak nadzieję, że upokorzenie sprzed dwóch lat nie wyjdzie na jaw i że spokój Alice Liddell, osoby niezbyt skutecznej, niezbyt mądrej, ale zasadniczo dobrej i życzliwej, nie zostanie zakłócony. Tymczasem sir Reynold mówił dalej. - A przy okazji; na pani miejscu nie zwracałbym uwagi na te dziwaczne plotki, krążące po wsi. Ludzie lubią gadać, wie pani, ale to wszystko przyschnie, kiedy policja znajdzie sprawcę. Miejmy nadzieję, że się sprężą. Proszę pamiętać, że może pani na mnie liczyć. I proszę starannie zamykać się na noc. Następnym razem to może być pani albo Deborah. I jeszcze jedno. - Sir Reynold zniżył głos do konspiracyjnego, schrypniętego szeptu i pani Maxie musiała natężyć słuch. - Chodzi o chłopczyka. Miły dzieciak, o ile mogłem stwierdzić.
Przyglądałem mu się na festynie. Dziś rano pomyślałem, że mógłbym coś dla niego zrobić. To żadna przyjemność stracić matkę. Nie ma domu. Ktoś powinien się nim zająć. Gdzie on teraz jest? U państwa? - Jimmy wrócił do St. Mary's. Wydawało nam się, że to najlepsze wyjście. Nie wiem, co mu załatwią. Pewnie nikt się na razie nad tym nie zastanawiał. - To pora, żeby się zastanowił. Najwyższa pora, droga pani. Może pójdzie do adopcji. Pewnie powinienem zapisać się na listę, co? Muszę zapytać pannę Liddell. Pani Maxie nie wiedziała, co powiedzieć. Lepiej niż sir Reynold orientowała się w przepisach adopcyjnych i wątpiła, czy byłby uznany za najbardziej odpowiedniego kandydata. Jeśli Jimmy miał zostać adoptowany, na pewno byłoby mnóstwo chętnych. Sama myślała już o przyszłości dziecka, nie wspomniała jednak o tym, zwróciwszy jedynie uwagę, że krewni Sally mogą chcieć zatrzymać małego i że nic nie można zrobić, dopóki się nie wypowiedzą. Niewykluczone, że zostanie odnaleziony ojciec dziecka. Sir Reynold zbył tę możliwość wybuchem szyderczego śmiechu, obiecał jednak, że nie zrobi nic pochopnie; powtórzywszy jeszcze raz ostrzeżenie przed szalejącymi w okolicy mordercami, wyłączył się wreszcie, pozostawiając panią Maxie w niepewności czy naprawdę jest tak głupi, za jakiego chce uchodzić i czym było podyktowane jego nagłe zainteresowanie Jimmym. Z westchnieniem odłożyła słuchawkę i zajęła się listami. Kilka przyszło od przyjaciół, którzy z lekkim zażenowaniem wyrażali współczucie, demonstrując swą wiarę w niewinność rodziny za pomocą zaproszenia na obiad. Te przejawy wsparcia bardziej rozbawiły niż uspokoiły panią Maxie. Na następnych trzech kopertach widniało nieznajome pismo i otworzyła je z obawą - może byłoby lepiej zniszczyć je nie czytając, ale nigdy nic nie wiadomo, mogły przecież zawierać jakieś ważne informacje. Poza tym - przykrościom trzeba odważnie stawiać czoła, a Eleanor Maxie nigdy nie brakowało odwagi. Jednak pierwsze dwa listy nie były tak nieprzyjemne, jak się obawiała, jeden wręcz miał ją chyba podnieść na duchu. Zawierał trzy
zadrukowane karteczki, przyozdobione różami oraz sikorkami i zapewniające, że ten, kto przetrwa najgorsze, będzie zbawiony. Zawierały prośbę o wsparcie, wezwanie, aby dalej rozpowszechniać dobrą nowinę oraz sugestię, aby je przepisać i przesłać przyjaciołom w biedzie. Większość przyjaciół pani Maxie zachowywała dyskrecję na temat swej biedy, niemniej jednak wyrzucając liścik do kosza poczuła lekkie ukłucie winy. Następny list, w lilaróżowej, pachnącej kopercie, pochodził od pewnej damy, która przypisywała sobie nadprzyrodzone zdolności i za określone honorarium była gotowa zorganizować seans w celu przywołania ducha Sally Jupp i zapytania go, kto ją zamordował. Milczące założenie, iż uzyskane w ten sposób informacje będą dla Maxie'ów korzystne, wskazywało przynajmniej, iż owa dama domniemuje ich niewinność. Ostatnia przesyłka, z miejscowym stemplem, zawierała jedno proste pytanie: „Czemuś po prostu nie zagoniła jej na śmierć, ty wstrętna, mordująca babo?” Pani Maxie uważnie przyjrzała się pismu, ale nie pamiętała, czy już je kiedyś widziała; stempel jednak był wyraźny i stanowił wyzwanie. Postanowiła iść do wsi na zakupy. W sklepiku panował większy niż zwykle ruch, ale po jej wejściu gwar ucichł, nie pozostawiając żadnych wątpliwości, co było tematem rozmowy. Była tu pani Nelson, panna Pollack, stary Simon z domku nad jazem - jako najstarszy mieszkaniec wioski zdawał się sądzić, iż zwalnia go to z przestrzegania higieny - oraz kilka kobiet z nowego osiedla, których twarzy i osobowości jeszcze nie znała. W odpowiedzi na jej „Dzień dobry” nastąpiły ogólne przywitania, zaś panna Pollack posunęła się nawet do zagadnięcia: „Ładny dzień dzisiaj, nieprawdaż?”, po czym pośpiesznie zagłębiła się w spisie sprawunków, usiłując ukryć zaczerwienioną twarz za rzędami pudełek kaszy. Pan Wilson, dotychczas zajęty fakturami na zapleczu, pojawił się we własnej osobie, by ze swą zwykłą uprzejmością obsłużyć panią Maxie. Był to chudy, wysoki mężczyzna o zapadniętym obliczu i tak zdumiewająco nieszczęśliwej minie, że trudno było uwierzyć, iż nie znajduje się na krawędzi bankructwa, a jego mały interes kwitnie. Wysłuchując większej liczby plotek niż ktokolwiek we wsi, sam
zabierał głos tak niezwykle rzadko, iż jego wypowiedzi traktowano z wielkim szacunkiem i długo pamiętano. Jak dotychczas na temat Sally Jupp nie powiedział ani słowa, ale nikt nie sądził, że powoduje nim niechęć do drażliwego tematu lub respekt należny nagłej śmierci. Uważano, iż prędzej czy później pan Wilson się wypowie; wieś nie zdziwiłaby się, gdyby orzeczenie prawa, późniejsze i bardziej ceremonialne, było w istocie takie samo. W milczeniu przyjął zamówienie pani Maxie i zajął się obsługą swej najważniejszej klientki, podczas gdy pozostałe panie, mamrocząc pod nosem pożegnania, pojedynczo wymknęły się ze sklepu. Kiedy wyszły, pan Wilson rozejrzał się konspiracyjnie, jakby w poszukiwaniu porady zwrócił do góry swe wodniste oczy, po czym uroczyście pochylił się nad ladą. - Derek Pullen - oznajmił. - Oto kto. - Obawiam sie, że nie wiem, o czym pan mówi. Pani Maxie mówiła prawdę, mogła również dodać, że nie ma wielkiej ochoty się dowiedzieć. - Ja nic nie mówię, wie pani. Niech policja robi, co do niej należy. Ale jeśli naprzykrzają się pani, niech ich pani spyta, dokąd szedł Derek Pullen w sobotę wieczorem. Niech ich pani spyta. Przechodził tędy około północy. Sam go widziałem z okna sypialni. Co rzekłszy, pan Wilson wyprostował się z zadowoloną z siebie miną człowieka, który przedstawił argument nie do odparcia, i całkowicie zmieniwszy nastrój wrócił do podliczania rachunku pani Maxie. Czuła, że powinna mu powiedzieć, aby zwrócił się do policji z wszelkimi posiadanymi informacjami, ale nie mogła się zmusić do wykrztuszenia tych kilku słów. Przypomniała sobie, jak wyglądał Derek Pullen, gdy go ostatnio widziała: pryszczaty młodzian w tanich butach i garniturze o przesadnie modnym kroju. Jego matka należała do Instytutu Kobiet, ojciec zaś zarządzał większym z dwóch folwarków sir Reynolda. To wszystko było głupie i nie fair. Jeśli Wilson nie będzie trzymał języka za zębami, policja trafi do domku Pullenów jeszcze przed zapadnięciem nocy i Bóg jeden wie, co tam wygrzebią. Chłopak wyglądał na nieśmiałego i zapewne ze strachu straci resztki
rozumu. Ale później pani Maxie przypomniała sobie, że ktoś jednak był w pokoju Sally tego wieczora i że mógł to być właśnie Derek Pullen. Jeśli chciała oszczędzić cierpienia mieszkańcom Martingale, musiała jasno określić swoje priorytety. - Jeśli pan coś wie, panie Wilson - powiedziała - powinien pan chyba porozmawiać z inspektorem Dalglieshem. Takimi oskarżeniami może pan skrzywdzić wielu niewinnych ludzi. Pan Wilson wysłuchał tej łagodnej wymówki z najwyższym zadowoleniem, jakby jedynie takiego potwierdzenia pragnął. Powiedział, co miał do powiedzenia i najwyraźniej uznał temat za zamknięty. - Pięć szylingów cztery pensy, i dziesięć szylingów dziewięć pensów, i jeden funt i jeden szyling to będzie jeden funt szesnaście szylingów i dwa pensy, proszę pani - zaintonował. Pani Maxie zapłaciła.
5 Tymczasem w biurze trwało przesłuchanie Johnniego Wilcoxa, umorusanego i niewyrośniętego dwunastolatka, który zjawił się u Dalgliesha oznajmiając, że przysłał go pastor i że „to bardzo ważne, psze pana”. Dalgliesh przyjął go uprzejmie i z całą powagą zaprosił, aby usiadł i spokojnie opowiedział swoją historię. Relacja chłopca była przejrzysta i interesująca, stanowiąc najbardziej intrygujące zeznanie, jakie od dłuższego czasu zdarzyło się Dalglieshowi usłyszeć. Wraz z innymi chłopcami ze szkółki niedzielnej Johnnie został zwerbowany do pomocy przy wydawaniu herbaty i zmywaniu na festynie. Chłopcy nie byli zadowoleni z takiego obrotu spraw; panowało powszechne przekonanie, iż jest to zajęcie babskie, upokarzające i, szczerze mówiąc, nudne. To prawda, że padły przy tym obietnice późniejszej uczty złożonej z resztek, ale podwieczorki cie-
szyły się dużym powodzeniem i na przykład w zeszłym roku tym, którzy znosili w tym celu trudy upalnego dnia, dostał się tylko niewielki łup. Toteż Johnnie Wilcox, nie widząc po co miałby pracować dłużej niż to konieczne, zaczekał aż zjawi się tyle dzieci, by jego nieobecność przeszła nie zauważona i zaopatrzywszy się w dwie kanapki z rybą, trzy czekoladowe bułeczki oraz kilka ciastek z dżemem uniósł to wszystko na stryszek nad stajnią Bococka, ufny, iż sam Bocock zajęty jest organizowaniem konnych przejażdżek. Siedział więc na stryszku, spokojnie żując i czytając swój komiks nie miało sensu pytać go, jak długo, ale została mu tylko jedna bułeczka - gdy nagle usłyszał na dole kroki i głosy. W swym pragnieniu prywatności nie był najwyraźniej odosobniony; do stajni weszło jeszcze dwoje ludzi. Nie czekając, by sprawdzić, czy zamierzają również wejść na stryszek, rozsądnie się zabezpieczył usuwając swoją osobę wraz z bułeczką do kąta, za belę siana. Akcja ta nie wynikała bynajmniej z przesadnej bojaźliwości; w świecie Johnniego unikało się wielu przykrości - od lania po wcześniejsze pójście spać - po prostu wiedząc, kiedy nie należy być widzianym. Jego ostrożność opłaciła się i tym razem. Kroki wspięły się po drabinie, usłyszał miękkie tąpnięcie zamykanej klapy, później zaś już musiał siedzieć cicho i nudzić się, skubiąc bułeczkę w nadziei, że wystarczy jej aż do chwili, gdy jego goście zechcą się oddalić. Było ich tylko dwoje, tego był pewien, i jednym z nich była Sally Jupp. Gdy wchodziła przez klapę dostrzegł błysk jej włosów, ale musiał się cofnąć, zanim całkiem się wyłoniła. Nie miał wątpliwości; znał ją dość dobrze z widzenia i był pewien, że to ją właśnie widział i słyszał w niedzielę po południu, nie rozpoznał jednak jej towarzysza. Wyglądanie z kryjówki wiązało się z ryzykiem, każdy ruch powodował nienaturalnie głośny szelest, zatem Johnny skupił całą swą energię na zachowaniu niezwykłej dla niego, nieruchomej pozycji. Trochę dlatego, że ciężka bela tłumiła głosy, trochę też dlatego, że rozmowy dorosłych zwykle uważał za nudne i niepojęte, nie próbował nawet zrozumieć, o czym była mowa. Na wiarę zasługiwała jedynie informacja, że odbyła się cicha kłótnia, że padła wzmianka o czterdziestu funtach i że Sally Jupp na końcu
powiedziała, że nie ma ryzyka, jeśli tylko jej partner „nie straci głowy i będzie uważał na światło”. Johnnie zeznał, że mówili dużo, ale cicho i szybko. Tylko te strzępki zapamiętał. Nie potrafił powiedzieć, jak długo siedzieli na stryszku. Jemu w każdym razie wydawało się, że strasznie długo; kiedy wreszcie usłyszał dźwięk zamykanej klapy, był zupełnie zesztywniały i doszczętnie znudzony. Sally wyszła pierwsza, za nią jej towarzysz, ale Johnnie wyjrzał zza beli dopiero gdy usłyszał ich kroki na drabinie. Zdążył jeszcze zobaczyć dłoń w brązowej rękawiczce zamykającą klapę. Odczekał kilka minut i biegiem wrócił na festyn, gdzie nikt nawet nie zauważył jego nieobecności. Taka więc była niedzielna przygoda Johnniego Wilcoxa i Dalgliesh pomyślał z rozdrażnieniem, jak dalece większą miałaby wartość, gdyby okoliczności były nieco inne. Gdyby Johnnie był nieco odważniejszy, mógłby zobaczyć mężczyznę, który był z Sally; gdyby był nieco starszy - lub innej płci - na pewno nie uznałby tej potajemnej schadzki jedynie za irytującą przerwę w swojej sjeście, lecz podsłuchałby rozmowę i zapamiętał znacznie więcej. Teraz trudno było zinterpretować fragmenty usłyszanych przezeń zdań; jako miły i szczery chłopiec chętnie przyznał, że mógł coś źle zapamiętać. Wydawało mu się, że Sally mówiła coś o „świetle”, ale może to sobie wyobraził? Nie słuchał uważnie, oni zaś mówili cicho. Z drugiej jednak strony był pewien, że widział właśnie Sally i równie stanowczo twierdził, że spotkanie nie miało przyjacielskiego charakteru. Nie wiedział dokładnie, kiedy wyszedł ze stajni. Podwieczorek zaczął się o wpół do czwartej i miał trwać tak długo, jak długo byli chętni i starczyło jedzenia; Johnnie sądził, że kiedy umknął spod oka pani Cope, mogło być około wpół do piątej. Nie wiedział też, jak długo był w stajni; zdawało mu się, że całe wieki, i tym Dalgliesh musiał się zadowolić. Wszystko to podejrzanie wskazywało na próbę szantażu, niewykluczone również, że został ustalony termin następnego spotkania. Fakt, że Johnnie nie rozpoznał głosu mężczyzny stanowił niewątpliwy dowód, że człowiek ten nie pochodził z okolicy; na pewno nie mógł to być Stephen Maxie, którego chłopiec dobrze znał. To z kolei potwierdzało tezę, że w sprawę wmieszany jest jeszcze
jeden mężczyzna. Jeżeli Sally go szantażowała, a on wręcz przyszedł na festyn z tego powodu, to przynajmniej dla Maxie'ów sprawa zaczynała wyglądać trochę lepiej. Dziękując Johnniemu, Dalgliesh ostrzegł go, aby z nikim nie rozmawiał o swojej przygodzie, pozostawiając mu jednak na pociechę możliwość zdania pastorowi relacji z przesłuchania. Sam był już zajęty rozważaniem nowej teorii.
Rozdział szósty 1 Rozprawę u koronera wyznaczono na trzecią po południu we wtorek i Maxie'owie wyglądali jej prawie z utęsknieniem, jako obowiązku, który urozmaiciłby nieco ciągnące się w nieskończoność godziny niepewności. Niepokój wisiał nad nimi jak napięcie w duszny, upalny dzień, gdy burza musi nadejść, a jednak się ociąga. Milczące założenie, że mordercą nie może być nikt z Martingale, wykluczało wszelką rzeczową dyskusję o śmierci Sally. Wszyscy obawiali się, że powiedzą za dużo - lub że powiedzą to niewłaściwej osobie. Niekiedy Deborah pragnęła, aby domownicy zebrali się i ustalili jakąś konkretną strategię, ale kiedy Stephen z wahaniem zaproponował to samo, cofnęła się pod wpływem nagłej paniki. Stephen mówiący o Sally był nie do zniesienia. Co innego Felix Hearne. Z nim można było dyskutować niemal o wszystkim. Nie obawiając się własnej śmierci, nie płoszył się mówiąc o niej i nie widział żadnego nietaktu w omawianiu zgonu dziewczyny w trzeźwy, czasem wręcz lekki sposób. Z początku Deborah brawurowo uczestniczyła w tych rozmowach, później jednak zdała sobie sprawę, że ich humor jedynie w niewielkim stopniu zmniejsza dręczący ją lęk. We wtorek przed obiadem, spacerując wśród róż u boku Felixa, słuchała potoku jego cudownie nonsensownej wymowy prawie zmuszając się do beznamiętnych i rozrywkowych odpowiedzi. - Serio, Deborah. Gdybym pisał o tym książkę, winowajcą byłby jeden z chłopaków ze wsi, Derek Pullen, dajmy na to. - Ale on tego nie zrobił. Poza tym, nie ma motywu. - Motyw jest najmniej ważny. Motyw zawsze się znajdzie. Może trup go szantażował? Może naciskała, by się z nią ożenił, a on nie chciał? Może powiedziała mu, że spodziewa się kolejnego dziecka? To nieprawda, oczywiście, ale on o tym nie wiedział. Mogliby mieć ze
sobą normalny, namiętny romans, co o tym sądzisz? Zrobiłbym z niego takiego cichego, intensywnego typa. Oni są zdolni do wszystkiego, w każdym razie w powieściach. - Ale ona wcale go nie chciała. Miała wyjść za Stephena. Nie chciałaby Dereka Pullena, mogąc mieć Stephena. - Wybacz, ale przemawia przez ciebie siostrzane zaślepienie. No, ale jak chcesz. Kogo ty proponujesz? - Załóżmy, że to ojciec. - To znaczy ten stary, przykuty do łóżka dżentelmen? - Tak. Z tym, że nie całkiem przykuty. To mogłaby być intryga w stylu Grand Guignol. Starszy pan nie chce, aby jego syn ożenił się z podstępną ladacznicą, więc czołga się na górę i dusi ją starym, szkolnym krawatem. Felix po namyśle odrzucił ten pomysł. - Czemu nie mógłby to być tajemniczy nieznajomy noszący imię filmowego kota? Kim jest? Skąd przychodzi? Czy jest ojcem jej dziecka? - Och, nie sądzę. - A jednak. Spotkał ją po raz pierwszy, gdy była niewinnym dziewczęciem na pierwszej posadzie. Spuśćmy zasłonę na ten bolesny epizod, ale wyobraź sobie jego zdumienie i przerażenie, gdy spotyka dziewczynę, którą skrzywdził, w domu swojej narzeczonej. W dodatku z jego dzieckiem! - Ma narzeczoną? - Jasne. Niezwykle atrakcyjną wdówkę, którą postanowił usidlić. A tu biedne, oszukane dziewczę grozi mu, że wszystko ujawni, zatem trzeba je uciszyć. To byłby taki cyniczny facet, którego nie da się lubić, więc nikt się nie zmartwi, kiedy go zapudłują. - Nie sądzisz, że to dość plugawe? A może niech to będzie przełożona St. Mary's? Taki thriller psychologiczny, z uczonymi mottami na początkach rozdziałów i dużą ilością Freuda. - Skoro już mowa o Freudzie, to ja bym stawiał na wujka trupa. No, tu masz świetny pretekst do poważnego psychologizowania. Bezwzględny, ciasny człowiek, który wyrzuca ją, gdy dowiaduje się o
dziecku. Ale, jak wszyscy powieściowi purytanie, sam ma niejedno na sumieniu. Kiedyś zadawał się z prostą dziewczyną, którą spotkał na próbie chóru. Teraz ona mieszka w tym samym schronisku, co nieboszczka podczas porodu. Cała paskudna prawda wychodzi na jaw i Sally szantażem wymusza od niego co tydzień trzydzieści szylingów na czysto. On oczywiście nie może ryzykować, że to się wyda, cieszy się zbyt wielkim szacunkiem. - A co Sally robi z trzydziestoma szylingami? - Otwiera konto oszczędnościowe na nazwisko dziecka. Prawda powoli wypływa na wierzch. - To byłoby miłe. Ale czy nie zapominasz o przyszłej szwagierce trupa? Tu nie byłoby kłopotów z motywem. - Ale ona nie jest morderczynią - powiedział beztrosko Felix. - Niech cię diabli wezmą, Felixie! Czy musisz być tak bezwstydnie taktowny? - Wiem doskonale, że nie zabiłaś Sally Jupp. Czy istotnie sądzisz, że będę cię podejrzewał dla zabawy? - Ależ ja jej nienawidziłam, Felixie. Naprawdę jej nienawidziłam. - No dobrze, skarbie. Naprawdę jej nienawidziłaś. Na pewno masz z tego powodu gorsze mniemanie o sobie. Ale nie spiesz się z ujawnianiem uczuć policji. Niewątpliwie są to zacni mężowie i mają nienaganne maniery, ale może im nie dostawać wyobraźni. W końcu ich głównym atutem jest zdrowy rozsądek. To podstawa pracy wywiadowczej. Wiedzą już, jak to zostało zrobione, nie dostarczaj im zatem motywu. Niech coś robią za pieniądze podatników. - Czy sądzisz, że Dalgliesh odkryje, kto to zrobił? - zapytała Deborah po małej przerwie. - Sądzę, że już może wiedzieć - odparł spokojnie Felix. - Ale zdobycie dowodów, które uzasadnią oskarżenie, to inna sprawa. Dziś po południu dowiemy się, ile wie policja, a w każdym razie ile jest skłonna powiedzieć. Może trzymanie nas w napięciu bawi Dalgliesha, ale prędzej czy później będzie musiał odkryć karty.
***
Jednakże rozprawa, oprócz ulgi, przyniosła jedynie rozczarowanie. Występujący bez ławy przysięgłych koroner, łagodny człowiek o twarzy przygnębionego bernardyna, sprawiał wrażenie, jakby na sali sądowej znalazł się przez pomyłkę. Mimo to wiedział doskonale czego chce i nie tracił czasu na próżno. Ze wsi przyszło mniej osób niż spodziewali się Maxie'owie; zapewne miejscowi wścibscy oszczędzali czas i energię na znacznie bardziej rozrywkowy pogrzeb, ci jednak, którzy byli obecni, nie dowiedzieli się wiele więcej niż przedtem. Koroner sprawił, że wszystko wydało się łudząco proste. Zeznanie potwierdzające tożsamość zmarłej złożyła mała, niepozorna kobietka, która okazała się ciotką Sally. Później zeznawał Stephen Maxie i krótko opowiedział, jak znaleziono ciało. Z raportu lekarza wynikało, że śmierć nastąpiła natychmiast w wyniku porażenia nerwu błędnego spowodowanego uduszeniem, ponadto w żołądku ofiary znaleziono pewną ilość środka nasennego. Pytania koronera ograniczyły się do ustalenia tych faktów. Następnie policja poprosiła o odroczenie, na co uzyskała zgodę. Wszystko odbyło się w nieformalnej, wręcz przyjaznej atmosferze; świadkowie przycupnęli na niskich krzesłach, używanych przez dzieci ze szkółki niedzielnej, koroner zwisał nad nimi z katedry katechety. Na parapetach stały słoiki pełne letnich kwiatów, flanelowa zszywanka na jednej ze ścian ukazywała wędrówkę chrześcijanina od narodzin do pochówku. W takim oto niewinnym i niedorzecznym otoczeniu prawo oficjalnie I bez zbędnego zamętu przyjęło do wiadomości, że Sarah Lilian Jupp zmarła na skutek przestępstwa.
2 Teraz należało przygotować się do pogrzebu. Inaczej niż na rozprawie, tutaj obecność była dobrowolna i decyzja, czy wziąć w nim udział, nie stanowiła problemu jedynie dla pani Maxie. Nie zabierała
głosu na ten temat, jednak jej stanowisko było jasne: zamierzała uczestniczyć w pogrzebie, gdyż Sally Jupp zmarła w jej domu i jako jej pracownik. Jedyny krewny najwyraźniej nie zamierzał przebaczyć dziewczynie tego, że umarła równie nieortodoksyjnie i kompromitująco jak żyła. Nie chciał mieć z tym nic wspólnego; pogrzeb miał wyruszyć z St. Mary's i zorganizowany był na koszt tej instytucji. Oprócz konieczności wysłania przedstawiciela na rodzinie Maxie ciążyła wszakże pewna odpowiedzialność; pani Maxie nie wyraziła tego w ten sposób, ale dała synowi i córce jasno do zrozumienia, że idąc na pogrzeb spełniają akt elementarnej uprzejmości i że jeśli udzielili komuś schronienia pod swym dachem, to gościnność wymaga, aby odprowadzić go do grobu. W żadnym ze swoich wyobrażeń o toczącym się w Martingale śledztwie Deborah nie uwzględniła znaczącej roli, jaką odgrywały relatywnie drobne kwestie etykiety i dobrego smaku. Dziwne, że przytłaczający niepokój o przyszłe losy ich wszystkich został, przynajmniej chwilowo, przyćmiony takimi sprawami jak to, czy wysłać wieniec, a jeśli tak, to jaki tekst umieścić na wstędze. I znów ten problem zdawał się nie martwić pani Maxie, która spytała jedynie, czy się złożą czy też Deborah wyśle oddzielną wiązankę. Stephen był z tych przygotowań wykluczony. Po rozprawie policja pozwoliła mu wrócić do szpitala i w Martingale miał się pojawić dopiero w następną sobotę wieczorem. Nikt też nie oczekiwał, że ku uciesze wiejskich plotkarzy dostarczy jakiekolwiek kwiaty; miał wszelkie podstawy, by zostać w Londynie i zajmować się pracą. Nawet Dalgliesh nie mógł od niego żądać, aby dla wygody policji bez końca błąkał się po Martingale. Catherine, dysponująca równie wiarygodnym pretekstem, nie zamierzała uczynić zeń użytku. Miała jeszcze siedem dni urlopu i z radością zadeklarowała chęć pozostania w Martingale. Siostra przełożona, zapytana o zdanie, wykazała zrozumienie. Nie było żadnego, ale to żadnego problemu, jeśli tylko pani Maxie potrzebna będzie jej pomoc. Bezsprzecznie, dodatkowa para rąk bardzo by się przydała; trzeba było nadal wykonywać cięższe prace przy Simonie Maxie,
równocześnie usuwając skutki zamętu, jaki w gospodarstwo domowe wprowadzało prowadzone przez Dalgliesha śledztwo; no i nie było już Sally. Gdy zostało ostatecznie ustalone, że jej matka wybiera się na pogrzeb, Deborah zmusiła się do stłumienia swej naturalnej odrazy do tego pomysłu i obcesowo oznajmiła, że też pójdzie. Nie zdziwiło jej, że Catherine wyraziła podobny zamiar, z ulgą wszakże - i pewnym zdumieniem - przyjęła wiadomość, że Felix również zamierza im towarzyszyć. Z początku rozgniewała się. - To nie jest konieczne - mówiła do Felixa. - Nie mogę zrozumieć, po co ta cała szopka. Osobiście uważam to za niesmaczne i upiorne, ale jeśli chcesz iść i robić z siebie widowisko, to proszę, droga wolna. I pośpiesznie wyszła z salonu, by za chwilę powrócić i z ową zbijającą z tropu uprzejmością, która była u niej tak atrakcyjna, oznajmić: - Przepraszam, Felixie, że byłam niegrzeczna. Proszę, chodź z nami, jeśli masz ochotę. To przemiłe, że o tym pomyślałeś. Felixa ogarnął nagły gniew na Stephena. Owszem, chłopak miał wszelkie powody, by wrócić do pracy, niemniej fakt, że jak zwykle łatwo znalazł pretekst, by wykręcić się od odpowiedzialności był niezwykle irytujący. Oczywiście, ani jego matka, ani Deborah nie postrzegały tego w ten sposób, co zaś się tyczy Catherine, to biedna zadurzona idiotka wszystko by mu wybaczyła. Żadnej z kobiet nie przyszłoby nawet na myśl, by obciążyć Stephena swymi sprawami lub kłopotami, a jednak - gdyby powściągnął był swoje co bardziej rycerskie odruchy, nic z tego co zaszło nie musiałoby się zdarzyć. Tak więc Felix z zimną wściekłością przygotowywał się do pogrzebu, usiłując zarazem zwalczyć w sobie podejrzenie, że jego niechęć tylko w połowie spowodowana jest frustracją, w drugiej połowie zaś zazdrością. ***
Dzień wstał cudowny. Na cmentarzu kłębił się tłum kobiet w barwnych letnich sukniach; dla strojów niektórych dziewcząt bardziej odpowiednim miejscem byłaby niewątpliwie plaża. Wielu ludzi przyjechało po prostu na piknik i pogrzeb stanowił dla nich niespodziewaną, dodatkową atrakcję. Jednak nawet ci z nich, którzy pośpiesznie kończyli jeść kanapki i pomarańcze, w pobliżu grobu starali się zachowywać poprawnie. Bliskość śmierci otrzeźwia natychmiast; nieliczne nerwowe chichoty wkrótce ucichły pod oburzonymi spojrzeniami co większych ortodoksów. I to nie zachowanie gapiów rozwścieczyło Deborah, lecz sam fakt, że w ogóle tu się znaleźli. Wypełniała ją zimna pogarda i gniew tak wielki, że w swej intensywności wręcz przerażający; cieszyła się, gdyż na żal lub zażenowanie nie zostało już miejsca. Maxie'owie, Felix Hearne i Catherine Bowers stali wraz z panną Liddell nad otwartym grobem, za nimi tłoczyła się gromadka dziewcząt z St. Mary's. Po drugiej stronie stanął Dalgliesh z Martinem; policja i podejrzani patrzyli na siebie nad świeżą mogiłą. Nie opodal odbywał się inny pogrzeb, prowadzony przez obcego duchownego z innej parafii. Mała grupka odzianych na czarno żałobników otaczała grób kołem tak ciasnym, jakby odprawiała jakiś tajemny, ezoteryczny rytuał, niedostępny dla obcych oczu. Nikt nie zwracał na nich najmniejszej uwagi i głos tamtego duchownego ginął w szmerach tłumu wokół grobu Sally. Później oddalili się w milczeniu; przynajmniej myślała Deborah - pochowali swego zmarłego z jaką taką godnością. Ale teraz pan Hinks zaczął już wygłaszać swoje kilka słów. Mądrze uniknął wzmianki o okolicznościach śmierci dziewczyny, mówiąc jedynie, że drogi Opatrzności są dziwne i tajemnicze; tego stwierdzenia żaden z jego słuchaczy nie czuł się na siłach podważyć i tylko obecność policji dowodziła, że przynajmniej część tajemnicy jest ziemskiego pochodzenia. Pani Maxie aktywnie uczestniczyła w uroczystości; jej głośne „amen” dobitnie kończyło wszystkie prośby, zręczne palce bez trudu znajdowały w modlitewniku odpowiednie miejsca, potrafiła również pomóc dziewczynom z St. Mary's, gdy któraś z nich padała ofiarą żalu
czy skrępowania. Po skończonej modlitwie podeszła do grobu i patrzyła przez chwilę, na trumnę. Deborah bardziej wyczuła niż usłyszała jej westchnienie. Nie wiedziała, co oznaczało; z odwróconej do tłumu, skupionej twarzy, nie sposób było nic wyczytać. Pani Maxie wciągnęła rękawiczki i przed powrotem do córki nachyliła się, aby przeczytać jeden z napisów. - Cóż za okropny tłum - powiedziała. - Wydawałoby się, że nie mają nic lepszego do roboty. No, ale jeśli biedna Sally była choć w połowie taką ekshibicjonistką, na jaką wyglądała, to byłaby zadowolona z pogrzebu. Co ty robisz, chłopczyku? Czy to twoja mama? Chyba pani synek wie, że nie należy skakać po grobach? Musi go pani lepiej pilnować, jeśli zabiera go pani na cmentarz. To poświęcona ziemia, nie boisko szkolne. A w ogóle, pogrzeb to dla dziecka niewłaściwa rozrywka. Matka i syn gapili się na nią, dwie blade, zdumione twarze o takich samych ostrych nosach i rzadkich włoskach. Kobieta odciągnęła dziecko, oglądając się bojaźliwie. Barwne zgromadzenie rozchodziło się powoli, rowery znikały z gąszczu michałków pod murem kościoła, fotografowie zwijali swoje aparaty. Jeszcze tylko małe grupki szeptały tu i ówdzie, czekając na okazję, aby przyjrzeć się wieńcom. Mamrocząc coś pod nosem zakrystian zaczął zbierać skórki pomarańczowe i papierowe torebki. Grób Sally jarzył się orgią barw; czerwień, błękit i złoto wysypywały się na otaczającą murawę jak jaskrawa patchworkowa kołdra, a mocna woń kwiatów mieszała się z zapachem żyznej ziemi.
3 - Czy to nie ciotka Sally? - zapytała Deborah. Chuda kobieta o włosach, które niegdyś mogły być rude, rozmawiała z panną Liddell, idąc z nią w stronę bramy cmentarnej. - To chyba ta sama kobieta, która na rozprawie stwierdziła tożsamość Sally. Jeśli to ona, może odwieźlibyśmy ją do domu. O tej porze autobusy chodzą bardzo rzadko.
- Może i warto z nią pogadać - zgodził się z namysłem Felix. Propozycja Deborah wynikała ze zwykłej uprzejmości, chęci oszczędzenia komuś czekania w upale, teraz jednak objawiły się praktyczne zalety tej sugestii. - Poproś pannę Liddell, Felixie, a na pewno cię przedstawi. Ja przyprowadzę samochód. Może dowiesz się, gdzie Sally pracowała zanim zaszła w ciążę i kto jest ojcem Jimmy'ego i czy wuj Sally naprawdę ją lubił. - Przez dwie minuty? W zdawkowej rozmowie? Nie przypuszczam. - Musimy Ją dobrze wysondować. Postaraj się, Felixie. Deborah popędziła za matką i Catherine tak szybko, jak tylko pozwalała przyzwoitość, pozostawiając Felixa jego zadaniu. Kobieta i panna Liddell wyszły już na drogę i stanęły, wymieniając ostatnie spostrzeżenia. Z oddali wydawało się, że ich postacie wykonują jakiś rytualny taniec. Podeszły, aby podać sobie ręce, oderwały się od siebie, po czym panna Liddell, która już się odwróciła, wykonała obrót i z jakąś nową uwagą ponownie zbliżyła się do swej towarzyszki. Idąc ku nim Felix zobaczył, że zwróciły się w jego stronę i że panna Liddell porusza wargami, jakby coś mówiła. Podszedł bliżej i przedstawił się. Chuda dłoń w czarnej, syntetycznej rękawiczce nieśmiało ujęła na chwilę jego rękę i szybko opadła, ale nawet w tym przelotnym, niemal apatycznym dotknięciu dawało się wyczuć gwałtowne drżenie. Kiedy przemówił, zmartwione szare oczy odwróciły się do niego. - Pani Riscoe i ja chcieliśmy zapytać, czy nie moglibyśmy podwieźć pani do domu - powiedział miękko. - Na autobus trzeba długo czekać, a my z przyjemnością się przejedziemy. - To ostatnie przynajmniej było prawdą. Kobieta zawahała się, ale właśnie wtedy, gdy panna Liddell - która widocznie uznała, że nieprzyzwoicie byłoby odrzucić tę nieoczekiwaną ofertę, ba, że nawet należy ją przyjąć - zaczęła usilnie ją nakłaniać, do krawężnika podjechała Deborah w renault Felixa i sprawa
rozstrzygnęła się sama. Ciotka Sally została przedstawiona jako pani Wiktorowa Proctor i zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, była już wygodnie usadowiona na przednim siedzeniu. Felix usiadł z tyłu, odczuwając pewien niesmak wobec całego przedsięwzięcia, równocześnie jednak podziwiając skuteczność działania Deborah. „Bezbolesne ekstrakcje naszą specjalnością” - rozmyślał, gdy samochód zjeżdżał ze wzgórza. Zastanawiał się, jak daleko mają jechać i czy Deborah powiedziała matce, jak długo ich nie będzie. Usłyszał jej słowa: - Chyba wiem mniej więcej, gdzie pani mieszka - na skraju Canningbury, prawda? Przejeżdżamy tamtędy jadąc do Londynu. Ale polegam na pani, jeśli chodzi o drogę. To bardzo miłe, że pozwala pani się odwieźć. Pogrzeby są okropne, to naprawdę ulga wyrwać się na trochę. Przemowa ta przyniosła nieoczekiwany efekt; pani Proctor rozpłakała się niegłośno, prawie nie marszcząc twarzy. Wydawało się, że prawie nie kontroluje łez, pozwalając im po prostu spływać po policzkach na swe złożone ręce. Gdy się odezwała, jej cichy, lecz jasny głos ledwie dał się słyszeć na tle warkotu silnika, a łzy nadal padały, bezszelestnie i bez wysiłku. - Naprawdę nie powinnam była przychodzić. Pan Proctor nie byłby zadowolony, gdyby się dowiedział. Teraz nie ma go w domu, a Beryl jest w szkole, więc mu nie powie. Ale nie podobałoby mu się to. Posłała sobie, to niech się wyśpi, powiada, i trudno się dziwić. Po tym wszystkim, co dla niej zrobił. Nigdy nie robiliśmy różnicy między Sally i Beryl. Nigdy. Będę to powtarzać do śmierci. Nie wiem, czemu to musiało się nam przytrafić. Ten odwieczny jęk skrzywdzonych wydał się Felixowi irracjonalny. O ile wiedział, Proctorowie zrzekli się odpowiedzialności za Sally po jej zajściu w ciążę, na pewno zaś udało im się odciąć od wszystkich spraw związanych z jej śmiercią. Pochylił się, by lepiej słyszeć. Deborah powiedziała coś zachęcającego, ale tego świadka nie trzeba było zachęcać - pani Proctor za długo tłumiła wszystko w sobie. - Wychowaliśmy ją przyzwoicie, nikt nie powie, że nie. A by-
wało ciężko. Dostała co prawda stypendium, ale musieliśmy ją przecież karmić. Nie była łatwym dzieckiem. Mnie się wydawało, że to przez tę bombę, ale pan Proctor nie chciał o tym słyszeć. Wtedy mieszkali z nami, wie pani. Mieliśmy dom w Stoke Newington. Naloty zdarzały się rzadko i czuliśmy się bezpieczni, poza tym mieliśmy schron. George'a i Lil załatwiła jedna z tych rakiet V1. Ja nic nie pamiętam, nawet jak mnie wykopywali. Powiedzieli mi o Lil dopiero po tygodniu. Wszystkich nas wyciągnęli, ale Lil była martwa, a George umarł w szpitalu. My mieliśmy szczęście. Przynajmniej tak mi się wtedy zdawało. Pan Proctor potem długo źle się czuł, no i dostał rentę. Ale mówili, że mieliśmy szczęście. Tak jak ja - pomyślał gorzko Felix. - Też miałem szczęście. - A potem pani wzięła Sally na wychowanie - podpowiedziała Deborah. - Nie było nikogo innego. Mama nie mogła jej zabrać. Nie miała do tego siły. Próbowałam myśleć, że Lil byłaby zadowolona, ale od takich myśli nie pokocha się dziecka. Sally nie była kochająca, nie tak jak Beryl. Ale miała dziesięć lat, gdy Beryl się urodziła i pewnie było jej trudno, tyle czasu była jedynaczką. Ale myśmy ich nie rozróżniali. Zawsze miały to samo, lekcje pianina i w ogóle. A teraz coś takiego. Po jej śmierci przyszła do nas policja, bez mundurów, ale było widać, kto to jest. Wszyscy się dowiedzieli. Pytali, kim był ten mężczyzna, ale oczywiście nic nie wiemy. - Ten mężczyzna, który ją zabił? - zapytała Deborah z niedowierzaniem. - Nie, nie. Ojciec dziecka. Pewnie myśleli, że on to zrobił. Ale nie umieliśmy im nic powiedzieć. - I pewnie pytali, gdzie pani była tej nocy. Po raz pierwszy pani Proctor zdała sobie sprawę ze swych łez. Pogrzebała w torbie i wytarła oczy chusteczką. Zainteresowanie opowieścią uśmierzyło widać odczuwany przez nią ból; zresztą Felix wątpił, by płakała z powodu Sally. Czy przyczyną jej łez było odświeżone wspomnienie Lil, George'a i bezbronnego, osieroconego dziecka czy tylko zmęczenie i poczucie klęski? Jakby wyczuwając
jego nieme pytanie powiedziała: - Nie wiem, dlaczego płaczę. Płacz nie wskrzesi umarłych. To chyba przez to nabożeństwo. Taki sam hymn śpiewaliśmy dla Lil: „Królem miłości jest mój pasterz”. Ale tak naprawdę nie pasował do żadnej z nich. Pytaliście o policję, pewnie wam też dali się we znaki. Jak do nas przyszli, powiedziałam im, że byłam w domu z Beryl. Pytali, czy byliśmy na festynie w Chadfleet. Powiedziałam, że nic o tym nie wiem, a jakbym wiedziała, też byśmy nie poszli. Nie widywaliśmy w ogóle Sally i nie chcieliśmy węszyć tam, gdzie pracowała. Pamiętam ten dzień. To takie dziwne, panna Liddell zadzwoniła rano i chciała rozmawiać z panem Proctorem, pierwszy raz odkąd Sally zaczęła pracę. Beryl podniosła słuchawkę i zdziwiła się. Myślała, że coś stało się Sally, bo panna Liddell dzwoni, ale ona powiedziała tylko, że z Sally wszystko w porządku. Ale to było dziwne. Wiedziała, że nie chcemy o niej słyszeć. Deborah musiała przyznać, że to istotnie dziwne. - A czy przedtem panna Liddell dzwoniła, żeby powiedzieć, jak się wiedzie Sally? - zapytała. - Nie. Ani razu od czasu, jak Sally poszła do Martingale. Wtedy do nas zadzwoniła, przynajmniej tak mi się zdaje. Może pisała do pana Proctora, nie jestem pewna. Pewnie myślała, że powinniśmy wiedzieć, że Sally odchodzi ze schroniska; pan Proctor jest jej opiekunem. A przynajmniej był, bo ona niedawno skończyła dwadzieścia jeden lat i już nic nas nie obchodziło, co robi. Nigdy o nas nie dbała, nawet o Beryl. Pomyślałam, że lepiej dzisiaj pójdę, bo to będzie dziwnie wyglądać, jak nikt z rodziny nie przyjdzie, nieważne, co mówi pan Proctor. Ale on miał rację. Nie można pomóc umarłym idąc tam, a tylko się człowiek zdenerwuje. I ci wszyscy ludzie. Chyba mają coś lepszego do roboty. - A więc pan Proctor nie widział się z Sally odkąd odeszła od państwa? - drążyła Deborah. - O, nie. To nie miałoby sensu, prawda? - Pewnie policja pytała go, gdzie był w noc, kiedy umarła. Zawsze o to pytają. To oczywiście tylko formalność.
Jeśli Deborah obawiała się, że ją obrazi, niepotrzebnie się martwiła. - Aż strach, jak się upierają. Tak mówią, jakby myśleli, że człowiek coś wie. Pytali o życie Sally i czy czegoś oczekiwała i z kim się przyjaźniła. Myślałby kto, że była kimś ważnym. Pytali Beryl o ten telefon od panny Liddell. Nawet pana Proctora pytali, co robił w noc śmierci Sally. Ale i tak byśmy zapamiętali tę noc, wtedy miał wypadek na rowerze. Przyszedł do domu dopiero o dwunastej; okropnie wyglądał, ze spuchniętą wargą i rower cały pogięty. I w dodatku zgubił zegarek, złoty, co go miał po ojcu. Zawsze nam mówili, że bardzo cenny. Nieprędko zapomnimy tę noc, mówię pani. Pani Proctor już całkowicie ochłonęła z emocji związanych z pogrzebem i trajkotała z zapałem, jak ktoś, kto zwykle częściej słucha niż mówi. Deborah prowadziła bez wysiłku; jej dłonie lekko trzymały kierownicę, spojrzenie utkwiła w drogę przed sobą, ale Felix nie wątpił, że myśli o zupełnie innych sprawach. W odpowiedzi na historię pani Proctor powiedziała współczująco: - Cóż za okropny szok dla państwa! Pewnie martwiła się pani, że tak długo nie wraca. Jak to się stało? - Upadł zjeżdżając ze wzgórza gdzieś w okolicach Finchworthy. Nie wiem dokładnie, gdzie. Jechał szybko w dół, i ktoś zostawił na jezdni rozbite szkło. Oczywiście rozciął przednią oponę, stracił panowanie nad rowerem i wylądował w rowie. Mógł się zabić albo ciężko zranić, a wtedy też nie wiadomo, co by było, te drogi są takie odludne. Mógłby leżeć godzinami i nikt by się nie zjawił. Pan Proctor nie lubi jeździć na rowerze ruchliwymi drogami i wcale mu się nie dziwię. Człowiek czasem musi się oderwać. - Lubi jeździć na rowerze? - zapytała Deborah. - Jest zwariowany na tym punkcie. Zawsze tak było. Oczywiście, teraz, od czasu wojny i bombardowania, już nie uprawia tego tak intensywnie jak wtedy, kiedy był młody. Ale wciąż lubi sobie pojeździć i w sobotnie popołudnia mało go widujemy. W głosie pani Proctor zadźwięczała nuta ulgi, która nie uszła uwadze słuchaczy. Wypadek rowerowy to pożyteczne alibi, pomyślał
Felix, ale jeśli był w domu o dwunastej, to nie można go serio podejrzewać. Nawet jeśli wypadek został zainscenizowany i Proctor przez cały czas jechał na rowerze, droga z Martingale zajęłaby mu co najmniej godzinę. Trudno było także wyobrazić sobie, jaki mógł mieć powód, jeśli nie miał kontaktu z Sally od czasu, gdy zamieszkała w St. Mary's. Przez chwilę Felix dla zabawy rozważał myśl o tajemniczym spadku, który ze śmiercią Sally przypadłby w udziale Beryl Proctor, w głębi serca wiedział jednak, że w istocie nie chodzi mu o mordercę dziewczyny, lecz o kogoś, kto mógłby odciągnąć uwagę policji od bardziej podejrzanych osób. Osoba Proctora nie rokowała tu większych nadziei, Deborah wszakże uparła się, aby coś wydobyć od jego żony. Ją także zastanowił czynnik czasu. - Czy czekała pani na męża, pani Proctor? O północy musiała pani być nieźle zdenerwowana; chyba, że zwykle przychodził tak późno... - No, zwykle rzeczywiście późno wracał i zawsze mówił, żeby na niego nie czekać, więc poszłam spać. Na ogół w soboty chodzę z Beryl do kina. Oczywiście, mamy telewizor, ale dobrze jest raz na tydzień wyjść z domu. - I spała pani, kiedy mąż wrócił? - delikatnie nalegała Deborah. - On ma klucz, więc nie ma co na niego czekać. Gdybym wiedziała, że wróci aż tak późno, to co innego. Jak go nie ma kładę się o dziesiątej. Pewnie, że w niedzielę można sobie pospać, ale ja tam nie lubię długo siedzieć wieczorem. Tak powiedziałam policji: „Ja tam nie lubię długo siedzieć”. Też mnie wypytywali o wypadek pana Proctora. Inspektor bardzo mi współczuł. „I nie było go w domu do północy” - tak im powiedziałam. Widzieli, że miałam się czym martwić, nawet bez morderstwa Sally. - I pewnie pan Proctor panią obudził, kiedy wrócił. Przestraszyła się pani, widząc go w takim stanie? - Och, tak! Usłyszałam, że wchodzi do łazienki i zawołałam go. Jego twarz strasznie wyglądała, cała zielonkawa i pokryta krwią, i trząsł się na całym ciele. Nie wiem, jak dotarł do domu. Kiedy się kąpał, wstałam i zrobiłam mu herbatę. Pamiętam, która była godzina,
bo zawołał do mnie z łazienki i zapytał. Widzi pani, w wypadku zgubił zegarek, a my mamy tylko mały budzik w kuchni i zegar we frontowym pokoju. Na obu było dziesięć po dwunastej; zanim znaleźliśmy się w łóżkach musiało być już wpół do pierwszej. Ale wstrząs przeżyłam, mówię pani, myślałam, że rano nie zwlecze się z łóżka. Ale wstał jak zwykle. Zawsze wstaje pierwszy i robi herbatę. Mówi, że nikt tak nie parzy herbaty jak on - i rzeczywiście. Ale nie myślałam, że tej niedzieli też wstanie tak wcześnie, nie po tym, co przeżył w nocy. Do dzisiaj jest roztrzęsiony, dlatego nie poszedł na rozprawę. A jeszcze w dodatku rano przyszła policja i powiedziała nam o Sally. Mówię pani, nieprędko zapomnę tę noc.
4 Dojeżdżali już do Canningbury i musieli długo czekać na ruchliwym skrzyżowaniu przy Broadway. Dla mieszkańców tego ludnego przedmieścia Londynu była to wyraźnie ulubiona pora zakupów; chodnikami przelewa! się tłum gospodyń domowych, które niekiedy, jakby wiedzione pierwotnym popędem, ospale przechodziły przez jezdnię, przyprawiając kierowców o furię. Sklepy po obu stronach ulicy mieściły się w starych domach i ich imponujące wystawy niedorzecznie kontrastowały ze skromnymi dachami i oknami na piętrze. Ratusz, wyglądający jakby zaprojektował go komitet pijanych kretynów w przypływie lokalnego patriotyzmu, stał w dostojnej izolacji pomiędzy dwoma zburzonymi domami, których odbudowa dopiero się rozpoczęła. Zamknąwszy oczy w obronie przed hałasem i upałem, Felix upomniał się surowo, że Canningbury to jedna z bardziej rozwiniętych dzielnic, o godnych podziwu dokonaniach w zakresie usług komunalnych, i że nie wszyscy lubią mieszkać w georgiańskich domkach w Greenwich, ginących wśród białych smug mgły podchodzącej od rzeki, do których umieją trafić tylko najbardziej uparci przyjaciele. Ucieszył się, kiedy wreszcie światła się zmieniły i kierując się
wskazówkami pani Proctor zjechali z głównej drogi. Znaleźli się na tyłach centrum handlowego, wśród wracających do domu obładowanych kobiet, między małymi sklepikami i zakładami fryzjerskimi o pseudofrancuskich nazwach. Po chwili znów skręcili w małą, spokojną uliczkę, wzdłuż której jak okiem sięgnąć ciągnął się rząd identycznych domków. Ale choć takie same pod względem konstrukcji, wyglądem znacznie różniły się od siebie, gdyż każdy z małych, otaczających je ogródków był inny. Wszystkie były starannie wypielęgnowane; właściciele niektórych wyrażali swą indywidualność za pomocą kamiennych krasnali czy ogródków skalnych, jednak większość poprzestała na obfitości kwiatów, maskujących nijakie fasady domków. Czyściutkie zasłony w oknach dobrano starannie, choć nie zawsze trafnie, koronkowe firanki zasłonięto przed wścibskim wzrokiem wulgarnego świata. Windermere Crescent miała szacowny wygląd ulicy wynoszącej się nad sąsiednie, ulicy, której mieszkańcy zdecydowani byli utrzymać tę wyższość. Tu zatem był dom Sally Jupp, która tak haniebnie nie dorosła do jego standardów. Samochód zatrzymał się przy krawężniku pod numerem siedemnastym i pani Proctor zaczęła gmerać przy klamce, przyciskając do brzucha swą czarną, bezkształtną torbę. - Pani pozwoli - powiedziała Deborah i przechyliła się, by otworzyć drzwi. Pani Proctor wysiadła, dziękując jej wylewnie. - Proszę przestać - ucięła Deborah. - Z przyjemnością panią podwiozłam. Czy mogłabym prosić o szklankę wody? Wiem, że to głupie, ale w tym upale bardzo chce się pić. Tylko wody. Prawie nigdy nie pijam nic innego. „No proszę, czegóż to ja się dowiaduję” - pomyślał Felix, patrząc jak obie kobiety znikają we wnętrzu domu. Ciekaw był, co Deborah wymyśliła tym razem; pani Proctor nie miała wyjścia, musiała ją zaprosić, nie wypadało jej przecież nieść szklanki wody do samochodu. Mimo to Felix mógł dać głowę, że nie była zadowolona z najścia. Przed wejściem do domu rozejrzała się po ulicy niespokojnie; odgadł, że zrobiło się niebezpiecznie późno i że pani Proctor rozpaczliwie pragnie, aby samochód odjechał, zanim
wróci jej mąż. Niepokój, który na cmentarzu zaobserwował w jej zachowaniu, powrócił. Przez chwilę poczuł wobec Deborah przypływ rozdrażnienia; wszystkie jej wybiegi zapewne na nic się nie zdadzą, a tylko niepotrzebnie zdenerwuje tę biedaczkę. Tymczasem Deborah, niepomna na wszelkie takie subtelności, właśnie wchodziła do frontowego pokoju. Dziewczynka, która układała nuty na pianinie, wyraźnie szykując się do ćwiczeń, została czym prędzej przegoniona ze słowami: „Przynieś szklankę wody, kochanie”. Mała wyszła dość niechętnie, nie omieszkawszy zmierzyć Deborah przeciągłym spojrzeniem; mimo zdecydowanej brzydoty jej podobieństwo do zmarłej kuzynki nie ulegało wątpliwości. Pani Proctor nie przedstawiła ich sobie; Deborah ciekawa była, czy to przeoczenie należało przypisać zdenerwowaniu czy też matka celowo nie chciała informować córki o swoich popołudniowych poczynaniach. Jeśli tak, to zapewne pani Proctor wymyśli na poczekaniu jakąś historyjkę mającą tłumaczyć tę wizytę, choć nie zrobiła na Deborah wrażenia osoby szczególnie pomysłowej . Usiadły naprzeciwko siebie w pękatych fotelach przykrytych czyściutkimi narzutkami z haftem wyobrażającym istotę pici żeńskiej przyodzianą w czepek i krynolinę. Najwyraźniej zaproszono ją do najlepszego pokoju, którego przeznaczeniem było podejmowanie gości i ćwiczenia na pianinie. W powietrzu unosiła się woń pasty do mebli zmieszana z leciutkim zapachem stęchlizny, właściwym rzadko wietrzonym pomieszczeniom. Na pianinie stały dwie fotografie dziewcząt w strojach baletowych, o kanciastych, nienaturalnie wygiętych postaciach i stężałych, sztucznie uśmiechniętych twarzach pod wiankami z róż. Jedną z nich była dziewczynka, która właśnie opuściła pokój, drugą - Sally. To niezwykłe, pomyślała Deborah, że ta sama karnacja i budowa może w jednym przypadku zaowocować dystynkcją i wdziękiem, w drugim zaś ociężałą brzydotą, niewiele obiecującą na przyszłość. Pani Proctor zauważyła jej spojrzenie. - Tak - powiedziała - zrobiliśmy dla niej wszystko. Wszystko. Nie było żadnej różnicy. Też uczyła się grać, tak jak Beryl, chociaż
nigdy nie była taka zdolna. Ale zawsze traktowaliśmy je tak samo. To straszne, że to się tak skończyło. To drugie zdjęcie zrobiliśmy po chrzcie Beryl. To pan Proctor i ja z dzieckiem na ręku, no i Sally. Wtedy był z niej śliczny dzieciak, ale szybko z tego wyrosła. Deborah podeszła do fotografii, która przedstawiała grupę osób siedzących na rzeźbionych krzesłach i sztywno upozowanych na tle wymyślnej draperii, przez co zdjęcie wyglądało na znacznie starsze. Pani Proctor, młodsza i bardziej zaokrąglona, trzymała niezręcznie dziecko, najwyraźniej speszona odświętnym ubraniem. Sally miała naburmuszoną minę, stojący za nimi pan domu gestem właściciela położył dłonie na poręczach krzeseł. W jego pozycji było coś nienaturalnego, ale twarz nie zdradzała nic. Deborah przyjrzała mu się uważnie; odniosła irytujące wrażenie, że już gdzieś, kiedyś widziała tę twarz. Odwróciła się, rozczarowana. Zdjęcie niewiele jej powiedziało, nie bardzo nawet wiedziała, co właściwie chciała osiągnąć. Beryl Proctor wróciła, niosąc na małej tacy w jednej z „lepszych” szklanek wodę. Znów nie została jej przedstawiona i Deborah pijąc poczuła, że obie pragną, aby sobie poszła. Nagle ona także zapragnęła jak najszybciej wyrwać się z tego domu, uwolnić od siebie tych ludzi. Popchnęła ją tutaj na poły nuda, na poły ciekawość; Sally martwa była znacznie bardziej interesująca niż Sally żywa i Deborah chciała zobaczyć na własne oczy, jakie środowisko ją odrzuciło, teraz jednak ta ciekawość wydała się jej natręctwem, wejście zaś do domu inwazją, której nie chciała przedłużać. Pożegnała się i wróciła do Felixa. Milcząc usiadł za kierownicą i odezwał się dopiero, gdy otrząsnęli się z macek przedmieścia i wyjechali na otwarty teren. - No i co? - zapytał. - Warto było bawić się w detektywa? Jesteś pewna, że nadal chcesz to robić? - Czemu nie? - Dlatego, że możesz odkryć fakty, których wolałabyś nie znać. - Na przykład, że mam mordercę w rodzinie? - Tego nie powiedziałem. - Niezwykle skrupulatnie unikałeś wszelkiej wzmianki na ten
temat, ja jednak wolę szczerość od taktu. Tak właśnie myślisz, prawda? - Sam będąc mordercą muszę przyznać, że dopuszczam taką możliwość. - Mówisz o Ruchu Oporu? To nie było morderstwo. Nie zabijałeś kobiet. - Owszem, zabiłem dwie; co prawda zastrzeliłem je, nie udusiłem, wtedy tak było po prostu wygodniej. - To zabójstwo też było dla kogoś bardzo wygodne - powiedziała Deborah. - Czemu nie zostawisz tego policji? Dla nich największą trudność stanowi zebranie dostatecznych dowodów, aby móc sporządzić akt oskarżenia. Jeśli zaczniemy się wtrącać, możemy im niechcący podsunąć niezbędne fakty. Na razie sprawa jest otwarta. Stephen i ja mogliśmy wejść przez jej okno tak samo jak ktokolwiek inny. Większość ludzi we wsi wie, gdzie trzymacie drabinę. Drzwi były zamknięte i ten fakt jest niepodważalny. Bez względu na to, jak morderca dostał się do pokoju, na pewno nie wyszedł normalną drogą. Tę zbrodnię łączy z Martingale wyłącznie sprawa sommeil, a i to dość luźno. Inni ludzie też mogli mieć do niego dostęp. - Czy to nie za wielki zbieg okoliczności? - zapytała zimno Deborah. - Okoliczności zbiegają się co dzień. Przeciętna ława przysięgłych może podać pół tuzina przykładów z własnego doświadczenia. Jak dotąd, najbardziej prawdopodobna wydaje się teza, że ktoś, kogo Sally znała, wszedł przez okno i ją zabił. Na ścianie są ślady, jakby zszedł trzymając się drabiny, a pod koniec puścił się i spadł. Policja na pewno je zauważyła, ale pewnie nie będą umieli dowieść, jak te ślady powstały. Sally mogła już przedtem przyjmować gości tą drogą. - Wiem, że to, co powiem, zabrzmi dziwnie, ale jakoś nie mogę w to uwierzyć. To do niej nie pasuje. Chciałabym, żeby tak było, dla dobra nas wszystkich, ale nie mogę. Nie lubiłam jej, ale nie sądzę, aby się puszczała. Nie pragnę bezpieczeństwa za cenę oczerniania tej biedaczki, zwłaszcza teraz, kiedy nie może się już bronić.
- Chyba masz rację - powiedział Felix. - Ale nie radzę ci robić inspektorowi prezentu z tej opinii. Niech sam oceni charakter Sally. Jeśli zachowamy zimną krew, a buzie zamkniemy na kłódkę, sprawa może się rozmyć. Największe zagrożenie stanowi ten sommeil. Ale nawet jeśli - to wsypano go do twojego kubka. Każdy mógł to zrobić. - Nawet ja. - Nawet ty. Nawet sama Sally. Kubek mogła wziąć, by ci zrobić na złość i moim zdaniem tak właśnie było. Mogła zażyć proszek bez żadnej zdrożnej myśli, po prostu aby się wyspać. To nie była śmiertelna dawka. - A zatem dlaczego ukryto buteleczkę? - Albo ukrył ją ktoś, kto błędnie sądził, że morderstwo i uśpienie są ze sobą związane, albo ktoś, kto wiedział, że nie są, ale chciał w to wplątać rodzinę. Ponieważ miejsce zaznaczył kołkiem z twoim imieniem, możemy założyć, że chciał rzucić podejrzenie właśnie na ciebie. Przyjemna świadomość, nieprawdaż? Wjechali na szczyt wzgórza przed Little Chadfleet. Wioska leżała pod nimi, za drzewami mignął szary komin Martingale. Powrót do domu sprawił, że znużenie i lęk, które przejażdżka na chwilę rozwiała, znów spowiły ich czarną chmurą. - Jeśli nigdy nie rozwiążą tej sprawy - rzekła Deborah - czy sądzisz, że nadal będziemy mogli żyć sobie szczęśliwie w Martingale? Nigdy nie czujesz, że musisz znać prawdę? Naprawdę nigdy nie podejrzewasz, że zrobił to Stephen - albo ja? - Ty? Tymi palcami, z takimi paznokciami? Nie zauważyłaś, że chociaż użyto znacznej siły, jej szyja była posiniaczona, ale nie podrapana? Stephen to tylko jedna z możliwości. Jest jeszcze Martha, Catherine, twoja matka. I ja. Nadmiar podejrzanych to nasza największa szansa. Niech Dalgliesh wybiera. A co do mieszkania w Martingale z morderstwem wiszącym nad głową, to wydaje mi się, że przez ostatnie trzysta lat dokonał się tam niejeden akt przemocy. Nie wszyscy twoi przodkowie prowadzili uregulowany tryb życia. Za dwieście lat śmierć Sally będzie jedną z legend opowiadaną w dzień Wszystkich Świętych, aby wystraszyć twoje prawnuki. A jeśli na-
prawdę nie będziesz mogła znieść Martingale - zawsze pozostaje ci Greenwich. Nie będę cię tym zanudzał, ale wiesz, co czuję. Jego głos pozbawiony był wyrazu, dłonie lekko opierały się o kierownicę, oczy spoglądały na drogę ze spokojnym skupieniem. Musiał wyczuć, co myśli Deborah, gdyż dodał: - Nie martw się tym. Postaram się nic nie skomplikować. Po prostu chcę, żeby te mięsiste typy, które się przy tobie kręcą, znały moje zamiary. - Czy nadal chciałbyś mnie, gdybym stąd uciekła? - Cóż za melodramatyczne pytanie! A co większość z nas robi od dziesięciu lat? Ale jeśli chcesz za mnie wyjść tylko dlatego, żeby uciec z Martingale, to ofiara może być zbędna. Wyjeżdżając z Canningbury minęliśmy Dalgliesha z jednym z jego pachołków, jadących w przeciwnym kierunku. Zgaduję, że podążali w nasze ślady. Twoja intuicja co do Proctora może jeszcze okazać się trafna. Milcząc wprowadzili samochód do garażu i weszli do chłodnego holu. Po schodach wchodziła Catherine Bowers, niosąc tacę przykrytą serwetką; w białym, nylonowym fartuchu, który zwykle wkładała do pracy przy chorych, wyglądała spokojnie, kompetentnie, a nawet ładnie. Nigdy nie jest przyjemnie patrzeć, jak inna osoba wykonuje obowiązki, które sumienie podpowiada nam samym, toteż Deborah była dość uczciwa, by zrozumieć powód swego nagłego rozdrażnienia. Spróbowała zamaskować je potokiem nieoczekiwanych zwierzeń: - Czy ten pogrzeb nie był okropny? Przepraszam cię, że tak uciekliśmy z Felixem. Odwieźliśmy do domu panią Proctor. Poczułam nagłą chęć, by w morderstwo wrobić niecnego wuja. Catherine pozostała niewzruszona. - Pytałam inspektora o wuja, kiedy mnie drugi raz przesłuchiwał. Powiedział, że policja jest pewna, iż pan Proctor nie mógł zabić Sally. Nie tłumaczył, dlaczego. Ja bym zostawiła jemu tę sprawę. I bez tego mamy dość roboty! I poszła dalej. Patrząc za nią Deborah powiedziała: - Może jestem nieżyczliwa, ale jeśli ktoś w Martingale zabił Sally, to chciałabym, aby tym kimś była Catherine.
- Ale to chyba mało prawdopodobne? - zauważył Felix. - Nie sądzę, aby była zdolna do morderstwa. - Natomiast pozostali z nas są do tego zdolni? Nawet mama? - Zwłaszcza ona, moim zdaniem, gdyby uznała to za konieczne. - Nie wierzę - rzekła Deborah. - Ale gdyby nawet była to prawda, czy sądzisz, że nic by nie powiedziała, kiedy po Martingale przewala się policja i podejrzewa osoby takie jak panna Liddell i Derek Pullen? - Nie - odparł Felix. - Nie sądzę.
Rozdział siódmy 1 Rose Cottage przy Nessingford Road był małym, osiemnastowiecznym domkiem folwarcznym, niegdyś na tyle zabytkowym i wdzięcznym, by skusić przejeżdżającego turystę złudzeniem powierzchownej atrakcyjności; po niewielkich przeróbkach, których doświadczył w rękach Pullenów, stał się repliką tysięcy miejskich kwaterunkowych szeregowców. Cały parapet frontowego okna zajmował gipsowy model owczarka niemieckiego, wiszące za nim firanki zostały elegancko udrapowane i przewiązane niebieską wstążką. Drzwi wejściowe otwierały się wprost na pokój; tutaj entuzjazm Pullenów dla nowoczesnego wystroju wyszedł zwycięsko z walki z umiarem, dając wynik irytujący i dziwaczny zarazem. Jedna ze ścian została wytapetowana papierem w różowe gwiazdy na niebieskim tle, ścianę przeciwną pomalowano na odpowiedni odcień różu, również krzesła, obciągnięte materiałem w niebieskie paski, kolorystycznie pasowały do tapety. Bladoróżowy dywan z konieczności znacznie ucierpiał na skutek niezliczonych wędrówek w zabłoconych butach. Nie było tu nic czystego, trwałego, prostego ani uczciwego; Dalgliesha ogarnęło głębokie przygnębienie. W domu zastali Dereka Pullena i jego matkę. O dziwo, pani Pullen, skonfrontowana z policją prowadzącą śledztwo w sprawie morderstwa, nie przejawiła żadnej ze zwykle spotykanych reakcji, zasypując ich lawiną powitalnych głupstw, zupełnie jakby byli długo oczekiwanymi gośćmi. Cieszy się, że ich widzi... jej brat jest policjantem... może o nim słyszeli... Joe Pullen z Barkingway... lepiej policji zawsze mówić prawdę... nie, żeby miała coś do powiedzenia... biedna pani Maxie... wręcz nie mogła uwierzyć, kiedy się dowiedziała... wróciła do domu i powiedziała Derekowi... on też nie wierzył... dziewczyna nie nadawała się dla porządnego chłopaka... Maxie'owie zadzierają
nosa... dziewczyna szukała guza. Mówiąc, utkwiła swe bladoniebieskie, nie rozumiejące oczy w twarzy Dalgliesha. Z tyłu stał jej syn, przygotowany na najgorsze. A więc Pullen, który, jak sprawdziła policja, spędził wieczór w Theatre Royal w Stratford z kolegami z biura i nie brał udziału w festynie, już w sobotę wiedział o zaręczynach. Dalgliesh miał pewne trudności z przekonaniem wymownej pani Pullen, aby oddaliła się do kuchni i pozwoliła chłopcu mówić za siebie; pomógł mu sam Derek, z rozdrażnieniem upierając się, że chce zostać z nimi sam. Najwyraźniej oczekiwał tych odwiedzin. Gdy Dalgliesh i Martin weszli, wstał z krzesła i stawił im czoło z całą desperacką odwagą człowieka, który po długim oczekiwaniu goni resztkami sił. Dalgliesh potraktował go łagodnie, jakby mówił do swojego syna. Martin poznał tę technikę już wcześniej; działała bez pudła wobec takich nerwowych, emocjonalnych typów z poczuciem winy. Wina, to w ogóle dziwna rzecz, myślał Martin. Ten tu chłopak, na przykład, pewnie nie ma na sumieniu nic oprócz kilku spotkań z Sally Jupp, kilku obłapek i całusów, ale nie uspokoi się, dopóki wszystkiego nie wysypie. Oczywiście, może być także mordercą; jeśli tak, to strach zamknie mu usta na trochę dłużej. Ale w końcu pęknie. Tylko patrzeć, a ujrzy w Dalglieshu - cierpliwym, wyrozumiałym, wszechwładnym - upragnionego ojca-spowiednika, o którym marzy jego sumienie. A wtedy nawet stenograf nie nadąży za potokiem wyznań i somooskarżeń, wylewającym się z ust takiego świadka. Człowieka zdradza przede wszystkim jego psychika, a Dalgliesh wiedział o tym lepiej niż inni. Bywały takie chwile, gdy sierżant Martin, nie najwrażliwszy z ludzi, czuł, że praca detektywa nie zawsze bywa piękna. Ale na razie Derek Pullen trzymał się nieźle pod ogniem pytań. Przyznał, że późno w sobotę przechodził obok Martingale; uczył się do egzaminu i chciał się przewietrzyć przed snem. Często chodził na późne spacery, matka mogła to potwierdzić. Wziął do ręki kopertę z Wenezueli, znalezioną w pokoju Sally, pchnął na czoło okulary w pogiętej oprawce i wzrokiem krótkowidza wpatrzył się w niewyraźne
daty. Cicho przyznał, że pismo jest jego. W kopercie przyszedł list od znajomego z Ameryki Południowej, zapisał na niej terminy spotkań z Sally. Nie pamiętał, kiedy ją jej dał, ale daty odnosiły się do ich schadzek w zeszłym miesiącu. - Zamykała drzwi i schodziła po rynnie, żeby się z tobą spotkać? - pytał Dalgliesh. - Nie musisz się obawiać, że zawiedziesz jej zaufanie; znaleźliśmy na rynnie odciski jej dłoni. Co robiliście podczas tych spotkań? - Kilka razy poszliśmy na spacer do ogrodu, ale zwykle siedzieliśmy w starej stajni naprzeciwko jej okna i rozmawialiśmy. Musiało mu się wydawać, że dostrzegł w oczach Dalgliesha niedowierzanie, gdyż zaczerwienił się i dodał obronnym tonem: - Nie kochaliśmy się, jeśli o to panu chodzi. Pewnie wszyscy policjanci muszą z urzędu myśleć o świństwach, ale Sally taka nie była. - A jaka była? - zapytał Dalgliesh miękko. - O czym rozmawialiście? - O wszystkim. Chyba tęskniła za kimś w swoim wieku. W St. Mary's nie była szczęśliwa, ale przynajmniej mogła się tam pośmiać z innymi dziewczynami. Cudownie przedrzeźniała, prawie słyszałem pannę Liddell. Mówiła także o domu. Jej rodzice zginęli w czasie wojny. Gdyby żyli, całe jej życie potoczyłoby się inaczej. Jej ojciec był wykładowcą na uniwersytecie, miałaby inny dom, niż u ciotki. Kulturalny, no i, ja wiem... inny. Dalgliesh pomyślał, że Sally Jupp była młodą kobietą o bujnej wyobraźni, którą niewątpliwie lubiła ćwiczyć na Dereku, znajdując w nim wdzięcznego słuchacza. W tych spotkaniach kryło się jednak coś, o czym chłopak nie miał ochoty mówić. Dziewczyna wykorzystywała go w jakimś celu. Ale w jakim? - Pilnowałeś jej dziecka, prawda, w ten czwartek przed jej śmiercią, kiedy pojechała do Londynu? To był strzał w ciemno, ale Derek nawet się nie zdziwił. - Tak. Pracuję w gminie i mogę czasami wziąć wolny dzień. Sally powiedziała, że chce pojechać do miasta, a ja powiedziałem:
„Czemu nie?” Pewnie chciała iść do kina albo zrobić zakupy. Inne matki mogą, to i ona. - To dziwne, że Sally po prostu nie zostawiła małego w Martingale, pani Bultitaft chętnie by się nim zajęła. Chyba cała ta tajemniczość nie była konieczna. - Sally to się podobało. Lubiła tajemnice. Wydaje mi się, że wykradanie się w nocy to była dla niej połowa atrakcji. Czasem miałem wrażenie, że tak naprawdę wcale się jej nie chce - martwiła się o dziecko albo była senna. Ale musiała przyjść. Sprawiała jej przyjemność sama świadomość, że to zrobiła i nikt jej nie nakrył. - Czy nie próbowałeś jej wyjaśnić, że gdyby was odkryto, oboje mielibyście kłopoty? - Nie rozumiem, dlaczego - powiedział Derek, nadąsany. - Wydaje mi się, że udajesz znacznie bardziej naiwnego niż jesteś w istocie. Jestem gotów uwierzyć, że ty i panna Jupp nie byliście kochankami, gdyż lubię myśleć, że wiem, kiedy ktoś mówi prawdę, a poza tym to pasuje do tego, co słyszałem o was obojgu. Ale chyba nie sądzisz serio, że inni będą tak uprzejmi. Narzuca się jedno, oczywiste wyjaśnienie i ludzie w nie uwierzą, zwłaszcza w tych okolicznościach. - No, jasne. Tylko dlatego, że dziewczyna ma nieślubne dziecko, to musi zaraz być nimfomanką. Chłopak z namysłem wymówił ostatnie słowo, jakby niedawno się go nauczył i nie umiał jeszcze używać. - Wiesz, myślę, że nawet nie wiedzą, co to znaczy. Pewnie i mają paskudne myśli, ale zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, jak często to paskudztwo jest uzasadnione. Nie wydaje mi się, żeby Sally Jupp postępowała fair wobec ciebie, umawiając się z tobą w Martingale. Przecież sam też tak sądzisz, prawda? - Chyba tak. - Chłopiec smutno popatrzył w bok. Dalgliesh czekał. Czuł, że jeszcze coś wymaga wyjaśnienia, ale sfrustrowany Derek, uwikłany we własną nieporadność językową, nie umiał opisać żywej, wesołej, lekkomyślnej dziewczyny dwóm policjantom, którzy przecież jej nie znali. Nietrudno było go zrozumieć.
Dalgliesh nie miał wątpliwości co do tego, jak opowieść chłopaka zostanie przyjęta przez ławę przysięgłych; cieszył się, że to nie jemu przypadnie w udziale przekonywanie dwunastu „zacnych i uczciwych ludzi”, że Sally Jupp, ładna, młoda i nie całkiem już niewinna, wykradała się przez okno sypialni i zostawiała - choćby na krótko dziecko bez opieki, tylko po to, by zażyć z Derekiem Pullenem rozkoszy intelektualnej rozmowy. - Czy panna Jupp kiedykolwiek mówiła ci, że kogoś się boi albo że ma wroga? - Nie. Nie była taka ważna, żeby mieć wrogów. Aż do sobotniej nocy, pomyślał Dalgliesh. - Nie zwierzyła ci się nigdy, kto jest ojcem dziecka? - Nie. Chłopak opanował już strach i w jego głosie zabrzmiało rozdrażnienie. - Powiedziała ci, po co zamierza jechać w czwartek do Londynu? - Nie. Poprosiła, abym zajął się Jimmym, bo miała dość wożenia go po lasku i chciała wyrwać się ze wsi. Umówiliśmy się na dworcu Liverpool Street. Przywiozła składany wózeczek; zabrałem małego do St. James's Park. Wieczorem go odebrała i pojechaliśmy do domu oddzielnie. Nie chcieliśmy dostarczać wsiowym plotkarom dodatkowego tematu. - Nigdy nie podejrzewałeś, że może być w tobie zakochana? - Cholernie dobrze wiedziałem, że nie. Spojrzał wprost na Dalgliesha i, jakby zaskoczony własną szczerością, dodał: - Nie pozwalała się nawet dotknąć. Dalgliesh odczekał chwilę i cicho zapytał: - To nie są twoje zwykłe okulary, prawda? Co się stało z tymi, które nosisz zazwyczaj? Chłopak zdarł szkła z nosa i przykrył je dłońmi gestem wręcz żałosnym w swojej daremności. Potem, jakby uświadamiając sobie znaczenie tego, co zrobił, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i ostentacyjnie zaczął je czyścić. Następnie wepchnął okulary na nos i za-
skrzeczał przerażony: - Zgubiłem je. To znaczy, stłukłem. Są w reperacji. - Czy stłukłeś je wtedy, kiedy zrobiłeś sobie ten siniec nad okiem? - Tak. Wpadłem na drzewo. - No proszę. Drzewa w tej okolicy są jakoś szczególnie niebezpieczne. O jedno z nich doktor Maxie rzekomo otarł sobie rękę. Może o to samo? - Nic nie wiem o kłopotach doktora Maxie. Nie wiem, o co panu chodzi. - Myślę, że wiesz - powiedział łagodnie Dalgliesh. - Teraz chciałbym cię prosić, abyś przemyślał to, co powiedziałeś, a później podpiszesz zeznanie. Nie ma żadnego pośpiechu. W razie czego wiemy, gdzie cię szukać. Porozmawiaj jeszcze z ojcem, kiedy wróci i jeśli któryś z was zechce się ze mną widzieć, dajcie mi znać. Pamiętaj o jednym: ktoś zabił Sally. Jeśli to nie ty, nie masz się czego obawiać. Tak czy owak mam nadzieję, że odważysz się powiedzieć nam, co wiesz. Czekał przez chwilę, ale jego wzrok napotkał jedynie szkliste, przerażone spojrzenie chłopca. Po chwili odwrócił się i wyszedł razem z Martinem. ***
Pół godziny później w holu Martingale zadzwonił telefon. Deborah, niosąca ojcu tacę, przystanęła, oparła ją o biodro i podniosła słuchawkę. Po chwili wsadziła głowę przez drzwi salonu. - Stephen, do ciebie. Dzwoni Derek Pullen, ni mniej, ni więcej. Stephen, który nieoczekiwanie przyjechał do domu na kilka godzin, nie podniósł głowy znad książki, ale Deborah dostrzegła, jak tężeją mięśnie jego karku. - O Boże, czego on chce? - Ciebie. Jest dość przejęty. - Powiedz mu, że jestem zajęty, Deb.
Deborah przekazała informację we względnie uprzejmej formie; po drugiej stronie rozległ się piskliwy, niezrozumiały bełkot. Odsunąwszy słuchawkę od ucha Deborah mruknęła coś uspokajająco, starając się powstrzymać atak histerycznego śmiechu, który ostatnio wzbierał w niej przy lada okazji. Wróciła do salonu. - Lepiej chodź, Stephen. Z nim jest naprawdę niedobrze. Co wyście, u licha, zbroili? On mówi, że była u niego policja. - I to wszystko? Nie u niego jednego. Powiedz mu, że mnie wałkowali w sumie sześć godzin. I jeszcze nie skończyli. Powiedz mu, żeby trzymał buzię na kłódkę i przestał dziamgolić. - Może sam mu powiesz? - zaproponowała słodko Deborah. Podnosząc tacę, usłyszała jeszcze niecierpliwe wymówki brata. - Dobrze, już dobrze. Powiedz im, jeśli chcesz. Ja cię nie powstrzymuję. Pewnie i tak podsłuchują tę rozmowę... Nie, prawdę mówiąc nie mówiłem im, ale tym się nie krępuj... Ależ z ciebie dżentelmen, no, no... Mój drogi, jest mi wszystko jedno, co im powiesz, i kiedy i gdzie, tylko błagam cię, nie nudź. Do widzenia. Idąc wzdłuż galerii Deborah myślała ze smutkiem: Stephen tak się ode mnie oddalił, że gdybym zapytała go wprost, czy zabił Sally, wcale nie jestem pewna, jakiej udzieliłby odpowiedzi.
2 Dalgliesh i Martin siedzieli w małej salce gospody „Pod Księżycowym Włóczęgą”, odczuwając ową pozbawioną satysfakcji sytość, która zwykle następuje po marnym posiłku. Zapewniano ich, że pani Piggott, prowadząca gospodę wraz z mężem, jest znana ze swej kuchni - prostej, ale smacznej i obfitej. Ta ocena zabrzmiała złowieszczo w uszach obu policjantów, którzy w trakcie swych wędrówek zdążyli się już uodpornić na uroki dobrych, prostych, angielskich dań. Niewykluczone, że Martin cierpiał nieco bardziej; podczas wojny służył we Francji i Włoszech, gdzie upodobał sobie miejscowe potrawy i od tamtej pory dawał temu wyraz spędzając na kontynencie
wszystkie wakacje. Wraz z pogodną, przedsiębiorczą żoną stanowili parę entuzjastycznych, niewybrednych wędrowców, wierzących w to, że w każdym zakątku Europy zostaną zrozumiani, mile przyjęci i dobrze nakarmieni - i jak dotychczas, o dziwo, nigdy się jeszcze nie rozczarowali. Pogrążony w trawiennej rozpaczy Martin na próżno rozmyślał o cassoulet de Toulouse i z tęsknotą wspominał poularde en vessu, którą jadł po raz pierwszy w skromnym hoteliku w Ardèche. Potrzeby Dalgliesha były zarazem prostsze i bardziej wyrafinowane; pragnął zaledwie dobrze przygotowanego, angielskiego jedzenia. Pani Piggott miała renomę osoby dbającej o jakość zup, co było prawdą o tyle, że w starannie wymieszanym proszku istotnie nie było grudek. W kwestii smaku podejmowała nawet pewne eksperymenty i na przykład dzisiejsza mieszanka pomidorowej (pomarańczowa) i ogonowej (czerwonobrązowa), tak gęsta, że stawała w niej łyżka, stanowiła zaskoczenie tak dla oka, jak i dla podniebienia. Po zupie nastąpiła para kotletów jagnięcych, artystycznie ułożonych na kupce tłuczonych ziemniaków i otoczonych groszkiem z puszki, bardziej błyszczącym i zielonym niż jakiekolwiek spotykane w przyrodzie warzywo. Miał smak mąki sojowej, zaś sączący się z niego zielony barwnik, niepodobny do koloru żadnej znanej rośliny, mieszał się z sosem w ohydnym zawijasie. Na deser podano ciastka jabłkowo-jagodowe, w których niestety owoce i ciasto spotkały się dopiero na talerzyku, ułożone zręczną ręką pani Piggott i okryte przez nią grubą warstwą syntetycznego sosu waniliowego. Martin z trudem oderwał myśli od tego kulinarnego horroru, starając się skupić na bieżącej sprawie. - To ciekawe, sir, że doktor Maxie musiał prosić pana Hearne'a o pomoc przy drabinie. To żaden problem dla silnego mężczyzny. Najkrótsza droga do stajni prowadzi przez tylne schody, tymczasem on idzie szukać Hearne'a, zupełnie jakby chciał mieć świadka znalezienia ciała. - Oczywiście, to możliwe. Nawet jeśli nie zabił dziewczyny, mógł chcieć, żeby ktoś oprócz niego zobaczył ten pokój. Poza tym był w pidżamie i szlafroku; to niezbyt wygodny strój do wchodzenia po
drabinie. - Sam Bocock w pewnej mierze potwierdził jego zeznanie. Oczywiście, to nic nie znaczy, dopóki nie znamy czasu zgonu. Ale przynajmniej wiemy, że chociaż w jednej sprawie mówił prawdę. - Sam Bocock potwierdzi wszystko, co powiedzą Maxie'owie. Ten człowiek to dla obrony dar niebios. Nie dość, że mówiąc niewiele stwarza wrażenie absolutnej, nieprzekupnej prawdomówności, to jeszcze naprawdę wierzy, że Maxie'owie są niewinni. Słyszałeś, co mówił: „To dobrzy ludzie, tam, we dworze”. Proste stwierdzenie stanu faktycznego. I podtrzymałby je wobec samego Boga Wszechmogącego na Sądzie Ostatecznym. Sąd karny go nie przestraszy. - Uważam, że to uczciwy świadek, sir. - Och, oczywiście, Martin. Mnie podobałby się bardziej, gdyby nie przyglądał mi się z tą dziwną, na poły rozbawioną, na poły współczującą miną, jaką już przedtem widywałem na twarzach starych wieśniaków. Sam pochodzisz ze wsi, Martin, niewątpliwie potrafisz mi to wyjaśnić. Niewątpliwie Martin potrafiłby, gdyby nie fakt, iż w jego naturze rozwaga już dawno wzięła górę nad męstwem. - To chyba muzykalny stary dżentelmen, sir. Miał wspaniały gramofon. Aż dziwne, zobaczyć taki sprzęt w takiej skromnej chatce. Istotnie, gramofon i otaczające go stojaki pełne płyt długogrających wyglądały dziwacznie w bawialni domku, w którym wszystkie inne sprzęty stanowiły spuściznę przeszłości. Bocock najwyraźniej podzielał szacunek, jaki przeciętny mieszkaniec wsi odczuwał dla świeżego powietrza i dwa małe okienka były zabite na głucho; w rzeczy samej, nic wręcz nie wskazywało na to, że kiedykolwiek je otwierano. Splątane róże na tapecie pochodziły z innej epoki, na ich tle zaś wisiały w chaotycznym nieładzie trofea i pamiątki z Pierwszej Wojny, fotografìe grupki kawalerzystów, medale za szybką, jaskrawo podbarwiona podobizna króla Jerzego V i jego królowej oraz rodzinne fotografie, na których postronny obserwator nie byłby w stanie nikogo rozpoznać. Czy ten poważny, wąsaty młodzieniec z panną w edwardiańskim stroju, to naprawdę ojciec lub dziadek Bococka? Czy na-
prawdę przetrwała w nim pamięć lojalności wobec tych grupek ziemian w melonikach, otoczonych piersiastymi żonami i córkami w odświętnych, niedzielnych strojach? Nad kominkiem wisiały nowsze fotografie: Stephen Maxie na swym pierwszym, kudłatym kucyku, z młodszym, lecz niezmienionym Bocockiem u boku; Deborah Maxie z warkoczykiem, nachylona w siodle, by przyjąć nagrodę. Ale mimo tej mieszaniny dawnego z nowym cały pokój stanowił świadectwo zamiłowania starego żołnierza do porządku. Bocock powitał ich ze swobodną godnością. Właśnie jadł podwieczorek; mieszkając samotnie, miał mimo to kobiecy nawyk stawiania na stole wszystkich jadalnych produktów, jakby w razie potrzeby chciał natychmiast zaspokoić każdą nagłą zachciankę. Był tam bochenek chleba, słoik dżemu z łyżką w środku, ozdobny słój marynowanych buraczków i drugi, zawierający cebulki, ogórek, niepewnie kiwający się w małym kubeczku; na środku miska sałaty walczyła o lepsze z wielkim ciastem, wyraźnie domowej roboty. Dalgliesh przypomniał sobie, że Bocock ma córkę, która wyszła za farmera w Nessingford i czasami do ojca zagląda. Ciasto było zapewne daniną na rzecz zobowiązań rodzinnych. Jakby w uzupełnieniu tej niezmiernej obfitości wokół unosił się zapach świeżo smażonej ryby i frytek. Dalgliesh i Martin zostali posadzeni w ciężkich fotelach, stojących po obu stronach kominka; mimo lipcowego upału blady płomień migotał przeźroczyście w smudze słońca, padającej z zachodniego okna. Bocock zaproponował im herbatę, po czym znów zajął się swoim podwieczorkiem, najwyraźniej uznawszy, iż spełnił wymogi gościnności i teraz goście powinni oznajmić, z czym przyszli. Łamał chleb szczupłymi, brązowymi dłońmi, po czym wkładał go w roztargnieniu do ust i przeżuwał w milczącym skupieniu. Nie robił żadnych uwag, na pytania Dalgliesha odpowiadał z graniczącym z obojętnością rozmysłem i przez cały czas, jawnie rozbawiony, uważnie przyglądał się policjantom, co przynajmniej Dalgliesha - już i tak spoconego i pokłutego przez twarde obicie fotela - przyprawiało o lekkie zakłopotanie i wcale niemałą irytację. Żmudne wypytywanie świadka nie przyniosło nic nowego.
Owszem, Stephen Maxie odwiedził go poprzedniego wieczora. Przyszedł, kiedy zaczął się dziennik o dziewiątej, ale Bocock nie wie, kiedy wyszedł. Późnawo, może pan Stephen się orientuje. Bardzo późno? Ano, po jedenastej, może jeszcze później. Dalgliesh cierpko napomknął, że może pan Bocock przypomni sobie dokładniej, kiedy będzie miał okazję się zastanowić. Bocock przyznał, że to możliwe. O czym rozmawiali? Głównie słuchali Beethovena. Pan Stephen nie lubi dużo gadać. Bocock powiedział to, jakby potępiał własne wielosłowie i gadatliwość świata w ogóle, a już policjantów w szczególności. Niczego więcej się nie dowiedzieli. Bocock nie widział Sally na festynie, dopiero późnym popołudniem przyszła, żeby przejechać się z dzieckiem na jednym z koni, no i była z panem Stephenem o szóstej, gdy balon jednego z dzieci zaczepił się o wiąz i pan Stephen musiał wyciągać drabinę. Pamięta to, bo trzymał tę drabinę. Tak, widział małego Johnniego Wilcoxa, chyba około za dziesięć czwarta. Wymykał się z pawilonu, wyglądając mocno podejrzanie. Nie, nie zatrzymał go, mały Wilcox to niezły chłopak. Chłopcy w ogóle nie lubią pomagać przy podwieczorku, Bocock też nie lubił, kiedy był młodszy. Jeśli Johnnie mówi, że uciekł o wpół do piątej, to po prostu się pomylił, ot co; nie pracował dłużej niż pół godziny. Jeśli starszy pan był nawet ciekaw, dlaczego policja interesuje się Johnniem Wilcoxem i jego psotami, nie dał nic po sobie poznać. Na wszystkie pytania Dalgliesha odpowiadał z jednakowym spokojem i otwartością. Nie wiedział nic o zaręczynach Stephena Maxie i nie słyszał, aby mówiono o tym we wsi - ani przed, ani po morderstwie. „Niektórzy to wszystko powiedzą. Nie zajmujcie się wiejskimi plotkami. Tamci, we dworze, to dobrzy ludzie”. I to były jego ostatnie słowa. Kiedy - jeśli w ogóle - porozmawia ze Stephenem Maxie, niewątpliwie przypomni sobie dokładniej, o której godzinie Stephen wyszedł poprzedniego wieczora. Ale na razie zachowywał czujność; jego oddanie było oczywiste. Pozostawili go przy jedzeniu - samotną, imponującą postać, otoczoną muzyką i wspomnieniami. - Nie - powiedział teraz Dalgliesh. - Z Bococka nie wyciągniemy nic pożytecznego na temat rodziny Maxie. Jeśli młody Maxie szukał
sojusznika, to wiedział, gdzie go znaleźć. Ale coś zyskaliśmy. W sprawach dotyczących czasu Bocock jest na pewno bardziej dokładny niż Johnnie Wilcox, a więc spotkanie na stryszku miało zapewne miejsce przed wpół do piątej. To by pasowało do tego, co już wiemy o późniejszych poczynaniach Sally Jupp, łącznie z tą sceną w namiocie, gdy pojawiła się w kopii sukni pani Riscoe. Przedtem nie widziano jej tak ubranej, a więc po rozmowie na stryszku musiała się przebrać. - Co za dziwny postępek, sir. I czemu czekała tak długo? - Może kupiła tę suknię z zamiarem włożenia jej przy jakiejś publicznej okazji, a podczas spotkania stało się coś, co uwolniło ją z zależności od Martingale i mogła sobie pozwolić na taki ostatni gest. Jeśli jednak, z drugiej strony, już przed sobotą wiedziała, że będzie żoną Maxie'ego, mogła wykonać swój gest, kiedy tylko przyszedł jej taki kaprys. Co do tej propozycji małżeństwa - zeznania są dziwnie sprzeczne; jeśli mamy wierzyć panu Hinksowi - a czemużby nie? Sally Jupp już w czwartek wiedziała na pewno, że za kogoś wyjdzie. Trochę trudno mi uwierzyć, że w tak krótkim okresie miała dwóch fatygantów, a i kandydatów widać niewielu. Ale, ale, skoro już mówimy o życiu uczuciowym Stephena Maxie, to tu jest coś, czego pan nie widział. Podał sierżantowi cienki arkusik papieru listowego z nagłówkiem małego hoteliku na wybrzeżu. Szanowny Panie, Aczkolwiek muszę myśleć o swej reputacji i nieszczególnie pragnę mieć do czynienia z policją, uważam za swój obowiązek poinformować pana, że niejaki doktor Maxie mieszkał w tym hotelu dnia 24 maja br. wraz z osobą, którą podawał za swoją żonę. Widziałam w „Evening Clarion” fotografìe doktora Maxie, zamieszanego w sprawę morderstwa w Chadfleet, o którym gazety piszą, że to kawaler, i to jest ten sam człowiek. Nie widziałam żadnych zdjęć zmarłej dziewczyny, a więc o niej nie mogę nic powiedzieć, ale sądziłam, że moim obowiązkiem jest powiadomienie pana o powyższym fakcie. Oczywiście, to nie musi nic znaczyć, nie chciałabym też być wplątana w nic nieprzy-
jemnego, proszę więc, aby moje nazwisko nie było wymieniane, jak również nazwa mojego hotelu, w którym zawsze gościłam osoby z najlepszego towarzystwa Pan Maxie zatrzymał się tylko na jedną noc i zachowywali się bardzo spokojnie, ale mój mąż myśli, że powinien pan o tym wiedzieć. Oczywiście, nie mam żadnych uprzedzeń. Z szacunkiem Lily Burwood - Ta dama niezwykle przejmuje się swoimi obowiązkami - powiedział Dalgliesh. - Trudno jest także zrozumieć, co rozumie przez słowa „żadnych uprzedzeń”. Mam wrażenie, że jej mąż ma spory udział w tym liście, nie wyłączając frazeologii. Nie mógł się tylko zdecydować, by go podpisać. Tak czy inaczej, wysłałem tam tego gorliwego żółtodzioba, Robsona, i nie wątpię, że nieźle się ubawił. Przekonał ich, że ten pobyt nie ma nic wspólnego z morderstwem i że w interesie hotelu będzie, jeśli po prostu o wszystkim zapomną. Ale to nie takie proste. Robson wziął ze sobą kilka fotografii z festynu i pewna moja mała teoryjka się potwierdziła. Niech pan zgadnie, kim była współgrzesznica młodego Maxie'ego. - Panna Bowers, sir? - Właśnie. Miałem nadzieję, że pana zaskoczę. - No, sir, jeśli to miał być ktoś stąd, to mogła być tylko ona. Nie ma żadnych dowodów, że było coś wcześniej między doktorem Maxie i Sally Jupp. - Więc nie przywiązywałby pan do tego wagi? - Co robić, dzisiaj młodzi nie przywiązują do tych spraw takiego znaczenia jak za moich czasów. - Nie tyle mniej grzeszą, co łatwiej znoszą grzech. Ale nie wiemy, czy panna Bowers też tak uważa. To, co się stało, mogło ją bardzo dotknąć. Moim zdaniem konwenanse są dla niej ważne, poza tym jest bardzo zakochana i niezbyt dobrze ten fakt ukrywa. Sądzę, że rozpaczliwie pragnie poślubić doktora Maxie, a jakby nie było, od soboty wieczór jej szanse znacznie wzrosły. Była obecna przy scenie w salonie i wiedziała, co ma do stracenia.
- Uważa pan, sir, że to się jeszcze ciągnie? - Co się tyczy grzechów cielesnych, sierżant Martin nie potrafił się zmusić do większej dosłowności. To co widział i słyszał podczas trzydziestu lat pracy w policji zniszczyłoby złudzenia niejednego człowieka, jednak jego odporne, a zarazem łagodne usposobienie nie pozwalało mu uwierzyć, że ludzie są tak źli czy tak słabi, na jakich - według wszelkich dostępnych dowodów - nieodmiennie wyglądają. - Moim zdaniem to mało prawdopodobne. Tamten weekend był zapewne jedynym zrywem namiętności, może też nie okazał się szczególnie udany. Albo, jak dość nieżyczliwie pan sugeruje, była to zaledwie bagatelka. To komplikuje sprawę. Catherine Bowers należy do kobiet, które mówią swym mężczyznom, że wszystko dla nich zrobią - i czasem dotrzymują słowa. - Ale czy wiedziała o tabletkach, sir? - Nikt nie przyznał się, że jej powiedział i sądzę, że nie kłamała, kiedy mówiła nam, że nic nie wie. Teoretycznie mogła jej powiedzieć Sally Jupp, ale nie były w najlepszych stosunkach; prawdę mówiąc, o ile wiem, nie były w ogóle w żadnych stosunkach, a więc to raczej niemożliwe. Ale to niczego nie dowodzi. Panna Bowers mogła wiedzieć, że w domu są jakieś środki nasenne, jak również gdzie są przechowywane. To samo dotyczy pana Hearne'a. - To dziwne, że nadal się tu kręci. - Co zapewne oznacza, że jego zdaniem zrobił to ktoś z rodziny i chce być na miejscu, żeby sprawdzić, czy to samo nie przyszło do głowy i nam. Może nawet wie, kto to zrobił. Ale jeśli tak, to wątpię, żeby się z tym zdradził. Napuściłem Robsona również na niego. Tu jest raport na jego temat, oczyszczony z tego całego żargonu psychologicznego, który Robson zwykle w nich umieszcza. Proszę, oto on: wszystkie dane o Felixie George'u Mortimerze Hearne. Oczywiście, ma świetną przeszłość wojenną, ale Bóg jeden wie, co się z nim wtedy działo. Od 1945 roku właściwie się obija, trochę pisząc to tu, to tam. Jest wspólnikiem w wydawnictwie Hearne & Illingworth, które założył jego pradziadek, Mortimer Hearne. Jego ojciec w 1919 roku ożenił się z Francuzką, panną Annette D'Apprius, dzięki czemu ro-
dzina zyskała trochę pieniędzy. W 1921 roku urodził się Felix. Wykształcony... mmm... we wszystkich zwykłych, kosztownych szkołach, poznał Deborah Riscoe poprzez jej męża, o wiele odeń młodszego, z którym chodził do szkoły. O ile Robson może stwierdzić, Hearne spotkał Sally Jupp dopiero w tym domu. Jak się należało spodziewać, posiada ładny domek w Greenwich i zatrudnia dawnego ordynansa jako służącego. Plotka głosi, że on i pani Riscoe są kochankami, ale nie ma na to dowodów, a Robson twierdzi, że od służącego nie da się nic wydobyć. Wątpię jednak, czy jest co wydobywać. Pani Riscoe prawie na pewno kłamała twierdząc, że spędzili razem sobotnią noc. Przypuszczalnie Felix Hearne mógłby zamordować Sally Jupp, aby oszczędzić Deborah Riscoe przykrości, ale żadna ława przysięgłych w to nie uwierzy i ja, prawdę mówiąc, też nie. - Raport nie wspomina o posiadaniu przezeń środków nasennych? - Nic a nic. Raczej nie ulega wątpliwości, że sommeil, którym uśpiono Sally Jupp, pochodził z fiolki wyjętej z apteczki pana Maxie. Niemniej, inni ludzie też mieli do niego dostęp. Fiolka znaleziona w Martingale mogła zostać ukryta jako melodramatyczna zmyłka. Doktor Epps twierdzi, że zapisywał sommeil panu Maxie, sir Reynoldowi Price'owi oraz pannie Pollack z St. Mary's. Wszyscy cierpią na bezsenność i żadne nie potrafi powiedzieć, ile zażyło. Nie dziwię się - gdy chodzi o leki, ludzie zwykle nie są uważni. Gdzie jest raport? A, tutaj. O panu Maxie wiemy wszystko... Sir Reynold Price. Sommeil został mu przepisany w styczniu tego roku i sprzedany w aptece Goodliffes 14 stycznia. Dostał dwadzieścia tabletek; twierdzi, że zażył połowę i zapomniał o pozostałych. Podobno bezsenność minęła. Rozsądek wskazuje, że fiolka z dziewięcioma tabletkami, znaleziona w płaszczu doktora Eppsa, należała właśnie do niego. Sir Reynold gotów jest się do nich przyznać, chociaż nie pamięta, żeby je tam wkładał. To dziwne miejsce na proszki nasenne, ale on spędza wiele nocy poza domem i pewnie przypomniał sobie o nich w ostatniej chwili. To tyle co się tyczy sir Reynolda Price'a, naszego biznesmena i farmera;
celowo wykazuje straty w drugim zajęciu, żeby uzasadnić zyski w pierwszym. Burczy na zbezczeszczone, jego zdaniem, Chadfleet New Town, sam zamieszkując wiktoriański zamek tak nieopisanej brzydoty, że dziwię się, iż nikt dotąd nie powołał fundacji dla jego ochrony. Nie ma co, filister z tego sir Reynolda, ale czy morderca? Bardzo wątpię. Przyznaję, że nie ma alibi na sobotni wieczór; jego służba zeznaje jedynie, że wyjechał z domu samochodem około dziesiątej i wrócił dopiero wcześnie rano w niedzielę. Sir Reynold jest taki zażenowany, tak się wije, tak wyraźnie demonstruje dżentelmeńską dyskrecję, że możemy przyjąć, iż mamy tu do czynienia z „małą kobietką”. Jeśli go dobrze przyciśniemy, do niego zaś dotrze, że tu chodzi o morderstwo, sądzę, że zdradzi nam nazwisko tej damy. Te jednonocne wypady zdarzały mu się regularnie i nie sądzę, aby miały coś wspólnego z Sally Jupp. Przecież nie chciałby rzucać się w oczy, jeżdżąc swoim daimlerem do Martingale. O pannie Pollack też wszystko wiemy. Wygląda na to, że traktowała tabletki, jak kokainista powinien - czego nigdy nie robi - traktować kokainę. Długo walczyła, rozdarta między zmorami bezsenności i uzależnienia, aż w końcu postanowiła wrzucić sommeil do klozetu. Panna Liddell ją przekonała, żeby zwróciła je doktorowi Eppsowi. Ten znów - według Robsona - twierdzi, że może je wziął, ale nie jest pewien. Dawka nie była na tyle duża, aby stanowić niebezpieczeństwo, poza tym były opisane. Wszyscy są tu strasznie nieuważni, ale ludzie z reguły są nieuważni. Zresztą, żeby uśpić Sally Jupp wystarczyły trzy tabletki i zdrowy rozsądek podpowiada mi, że pochodziły z Martingale. - Co prowadzi nas z powrotem do Maxie'ów i ich gości. - Tak jest. I to wcale nie jest taka głupia zbrodnia, na jaką wygląda. Jeżeli nie znajdziemy tych tabletek i nie udowodnimy, że podało je któreś z Maxie'ów, nie ma co marzyć o wyroku skazującym. Może pan sobie wyobrazić, jak to będzie w sądzie? Sally Jupp wiedziała o tabletkach; mogła sama je zażyć. Wsypano je do kubka pani Riscoe; nie ma dowodów, że były przeznaczone dla Sally. Każdy mógł wejść do domu podczas festynu i zaczaić się na nią. Nie ma motywu.
Inni ludzie też wiedzieli o sommeil. I tak dalej. - Ale gdyby morderca użył większej liczby tabletek i w ten sposób ją zabił, może w ogóle nikt nie podejrzewałby morderstwa. - Tego nie da się zrobić. Barbiturany, jeśli chce się kogoś zabić, działają niesłychanie wolno. Dziewczyna mogła popaść w śpiączkę na wiele dni, a potem wyzdrowieć. Każdy lekarz to wie. Z drugiej strony, trudno jest udusić młodą i zdrową dziewczynę, ba, nawet wejść do jej pokoju, jeśli ona nie śpi. Kombinacja była dla mordercy ryzykowna, zgoda, ale nie aż tak, jak każda z metod z osobna. Ponadto wątpię, czy ktokolwiek byłby w stanie spożyć śmiertelną dawkę i nic nie zauważyć; podobno sommeil nie jest tak gorzki jak inne środki nasenne, ale jakiś smak posiada. Nic dziwnego, że Sally Jupp zostawiła prawie cały kubek kakao. Najdziwniejsze jest jednak to, że chociaż zażywszy tak małą dawkę nie mogła czuć się senna, to jednak umarła bez walki. Albo spodziewała się tego kogoś, albo wcale się go nie bała. A więc po co ten środek nasenny? Może jedno nie ma związku z drugim, ale czy to nie za duży zbieg okoliczności, że ktoś postanowił ją uśpić tej samej nocy, gdy ktoś inny ją udusił? No i mamy to osobliwe rozmieszczenie odcisków palców. Ktoś zszedł po rynnie, ale jedyne ślady, to odciski dłoni Sally Jupp, i w dodatku całkiem stare. Na puszce od kakao, tej, którą znaleźliśmy na śmietniku, są odciski Sally Jupp i Marthy Bultitaft, na zamku u drzwi pokoju - odciski samej Jupp, chociaż bardzo zamazane. Hearne twierdzi, że otwierał drzwi przez chusteczkę, co zważywszy sytuację dowodzi wielkiej przytomności umysłu. Może nawet za wielkiej. Z tych wszystkich ludzi jego najmniej posądzałbym o to, że straci głowę czy przeoczy jakieś istotne szczegóły. - Ale kiedyśmy go przesłuchiwali, był nieźle przestraszony. - O tak, sierżancie. Zareagowałbym znacznie dobitniej na jego opryskliwość, gdybym nie widział, że po prostu się boi. Z niektórymi tak jest. Biedak wręcz wzbudzał politowanie. Zdumiewające u kogoś takiego jak on. Nawet Proctor trzymał się lepiej, chociaż Bóg jeden wie, jak się bał. - Ale wiemy, że Proctor tego nie zrobił.
- Proctor zapewne też to wie. A jednak okłamał nas w kilku sprawach i dobierzemy się do niego, kiedy przyjdzie pora. Sądzę jednak, że o tym telefonie mówił prawdę, a przynajmniej część prawdy. Miał pecha, że słuchawkę podniosła jego córka; gdyby on sam to zrobił, wątpię, czy by nam powiedział. Nadal się upiera, że dzwoniła panna Liddell, a mała potwierdza, że osoba, która dzwoniła, podała takie nazwisko. A Proctor najpierw powiedział żonie - i nam że chciała mu tylko przekazać wieści o Sally; teraz, kiedy dowiedział się, że ta Liddell kategorycznie zaprzecza, jakoby miała do niego dzwonić, przyznaje, że powiedziała mu o zaręczynach Sally, ale wciąż twierdzi, że to była ona albo ktoś, kto ją udawał. - To ciekawe, ile osób rzekomo wiedziało o tych zaręczynach jeszcze zanim faktycznie miały miejsce. - Albo zanim miały miejsce według doktora Maxie. Ten z kolei utrzymuje, że oświadczył się wskutek impulsu, gdy spotkał ją w ogrodzie za piętnaście ósma w sobotę wieczorem i że nigdy przedtem nie przyszło mu to do głowy. Ale to nie znaczy, że nie przyszło do głowy jej. Może nawet spodziewała się tego, ale żeby przed czasem rozpowszechniać dobrą nowinę? Toż to proszenie się o guza. I po co miałaby mówić wujowi? Chyba że - co zrozumiałe - chciała się przed nim popisać i trochę go pognębić, ale dlaczego w takim razie przedstawiła się jako panna Liddell? - A więc pan jest pewien, że to Sally Jupp dzwoniła? - Przecież mówiono nam, że umiała świetnie naśladować, prawda? Możemy jak sądzę przyjąć, że to ona; to skądinąd znamienne, że Proctor nie chce tego przyznać. Inną małą tajemnicę, której pewnie nigdy nie odkryjemy, stanowi kwestia, co Sally robiła między położeniem dziecka spać i pojawieniem się na głównych schodach w Martingale. Nikt jej w tym czasie nie widział, a przynajmniej nikt się do tego nie przyznaje. - A może po prostu spędziła ten czas w swoim pokoju, z Jimmym, a po napój poszła, kiedy usłyszała, że Martha już się położyła i że droga jest wolna? - To na pewno najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Ani w
bawialni, ani w kuchni nie byłaby wówczas mile widziana. A może chciała być sama? Musiała przemyśleć niejedną sprawę, to pewne! Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Dalgliesha zastanawiała ogromna rozmaitość poszlak, niezwykle - czuł to w kościach - istotna dla tej sprawy. Na przykład dziwna powściągliwość Marthy co do jednej z wad Sally; fiolka sommeil, pośpiesznie wetknięta w ziemię; pusta puszka po kakao. Na przykład śmiech rudowłosej dziewczyny na widok Stephena Maxie, ściągającego z drzewa dziecinny balon; anonimowy telefon; dłoń w rękawiczce, zamykająca klapę na stryszek stajni. A u samego jądra tajemnicy leżała wskazówka, która wszystko by wyjaśniła: skomplikowana osobowość Sally Jupp.
Rozdział ósmy 1 Czwartkowy poranek w szpitalu St. Luke's należał do ciężkich i Stephen Maxie przypomniał sobie o Sally dopiero przy obiedzie. Wspomnienie to jak zawsze odjęło mu apetyt, odcinając go niby nożem od beztroskich, niewyszukanych przyjemności dnia codziennego. Rozmowa przy stole zabrzmiała fałszywie; wymiana banałów, mających zamaskować zakłopotanie kolegów, speszonych jego obecnością. Również gazety złożone były zanadto porządnie, aby żaden przypadkowy nagłówek nie zwrócił uwagi na fakt, że obcują z potencjalnym mordercą. Zbyt starannie wciągali go do rozmowy; nie za często, aby nie myślał, że się nad nim litują i nie za rzadko, aby nie czuł się pomijany. Mięso miało smak tektury. Zmusił się do przełknięcia kilku kęsów - to niedobrze, gdy podejrzany przestaje jeść - i ostentacyjnie wzgardził deserem. Opanowała go wola działania. Jeśli policja nie potrafi zakończyć tej sprawy, może jemu się uda. Mruknąwszy przeprosiny, pozostawił zebranych ich jałowym rozważaniom. A może nie takim jałowym? Czy to w końcu takie dziwne, że chcieli mu zadać to jedno, kluczowe pytanie? Gdy jego matka, przykrywszy dłonią jego leżącą na słuchawce rękę, zwróciła ku niemu spustoszoną rozpaczą twarz, też chciała zapytać o to samo, on zaś odpowiedział: „Nie musisz pytać. Nie mam z tym nic wspólnego. Przysięgam”. Miał teraz wolną godzinę i wiedział, co chce zrobić. Tajemnica śmierci Sally musiała tkwić w jej życiu, w okresie sprzed przybycia do Martingale. Stephen był przekonany, że klucz do zagadki trzyma ojciec dziecka - jeżeli tylko uda się go odszukać. Nie analizował swych pobudek, nie wiedział, czy pragnienie pościgu za nieznanym mężczyzną ma swe źródło w logice, ciekawości czy zazdrości. Działanie przynosiło ulgę, bez względu na rezultaty.
Pamiętał nazwisko wuja Sally, ale nie cały adres i znalezienie go w książce telefonicznej wśród innych Proctorów zajęło mu dobrą chwilę. Odpowiedziała kobieta, mówiąca sztucznym, oficjalnym tonem osoby nienawykłej do telefonu. Gdy się przedstawił, zapadła cisza, tak długa, że pomyślał, że się rozłączyli. Wręcz fizycznie wyczuwając jej płynącą po drucie nieufność, spróbował ją ułagodzić. Nadal się wahała. Wówczas zaproponował, że zadzwoni później i porozmawia z jej mężem. Nie chciał jej grozić, sądził jedynie, że jest jedną z wielu kobiet niezdolnych do samodzielnego działania, lecz skutek jego sugestii był zaskakujący. - Och, nie! Nie! - krzyknęła pani Proctor. - Nie ma żadnej potrzeby. Pan Proctor nie chce rozmawiać o Sally. Nie ma po co dzwonić do pana Proctora. To chyba nic złego, że pan się wszystkiego dowie. Tylko byłoby lepiej, gdyby pan Proctor nie wiedział, że pan dzwonił. I podała Stephenowi adres, którego szukał. Sally, kiedy zaszła w ciążę, pracowała w Klubie Wybornej Książki na Falconer's Yard w City. Biura Klubu Wybornej Książki mieściły się w podwórzu, niedaleko katedry St. Paul's. Wchodziło się nań przez wąskie przejście, mroczne i dobrze ukryte, ale samo podwórze było jasne i ciche jak dziedziniec wiejskiej katedry. Miejski zgiełk był tu wyciszony do cichego pomruku, niczym daleki odgłos morza, w powietrzu czuło się zapach rzeki. Bez trudu znalazł właściwy dom; w witrynie po słonecznej stronie podwórza leżały Wyborne Książki, rozmieszczone z przemyślną nonszalancją na tle udrapowanego, szkarłatnego aksamitu. Nazwa klubu została wybrana z rozmysłem. Wyborne Książki przeznaczone były dla tych, którzy lubią dobrą powieść bez względu na to, kto ją napisał, wolą sobie oszczędzić kłopotów związanych z wyborem i uważają, że nic tak nie dodaje klasy pomieszczeniu, jak półka pełna książek jednakowej wielkości i w jednakowej oprawie. W Wybornych Książkach grzech był zawsze karany, cnota zaś odpowiednio nagradzana; unikały sprośności, omijały kontrowersje i nie ryzykowały nieznanych autorów. Nic dziwnego zatem, że niekiedy
musiały cofać się daleko, by na listach wydawców znaleźć coś odpowiedniego. Na kilku z nich Stephen dostrzegł znak Hearne & Illingworth i zdziwił się bardzo, że w ogóle się tu znalazły. Schodki przy drzwiach wejściowych były wyszorowane do białości, otwarte drzwi prowadziły do małego biura, umeblowanego ku wygodzie tych klientów, którzy woleli osobiście odbierać comiesięczną ofertę. Wchodząc Stephen natknął się na starszego wiekiem duchownego, cierpliwie znoszącego przedłużające się tyrady żwawej kobiety, zdecydowanej szczegółowo wykazać zalety pozycji z bieżącego miesiąca, łącznie z meandrami fabuły i naprawdę zaskakującym zakończeniem. Dama owa nie omieszkała wypytać klienta o członków rodziny i zasięgnąć opinii o książce z poprzedniego miesiąca. Stephen potulnie czekał; wreszcie skończyła i obróciła ku niemu swoje błyszczące, ptasie spojrzenie. Mała, oprawiona wizytówka na biurku przedstawiła ją jako pannę Titley. - Przepraszam, że musiał pan czekać. Pan jest nowym klientem, prawda? Nie przypominam sobie, żebym miała przyjemność. Z czasem poznaję wszystkich. To był wielebny Tatlock, nasz bardzo drogi klient. Ale nie można go poganiać, o nie, nie można go poganiać. Stephen używając całego swego wdzięku wyjaśnił, że chciałby rozmawiać z kierownikiem. Sprawa jest osobista i niezwykle istotna. Nie zamierza nic sprzedawać i nie zajmie dużo czasu. Przeprasza, że nie może powiedzieć nic więcej, ale to naprawdę bardzo ważne. - Przynajmniej dla mnie - dodał z uśmiechem. Uśmiech jak zwykle zrobił swoje. Panna Titley, dzięki niezwykłemu wydarzeniu przywrócona do normalności, oddaliła się na tyły biura i gdzieś zadzwoniła. Rozmowa trwała dość długo; znad słuchawki panna Titley rzucała na Stephena ukradkowe spojrzenia, jakby upewniając się co do jego uczciwości. Wreszcie skończyła i wróciwszy oznajmiła, że panna Molpas jest gotowa go przyjąć. Biuro panny Molpas mieściło się na trzecim piętrze. Przykryte chodnikiem schody były tak wąskie, że on i panna Titley musieli raz za razem stawać bokiem, by przepuścić przechodzące urzędniczki. Żadnych mężczyzn nie spotkali.
Gdy w końcu wprowadzono go do biura panny Molpas, zrozumiał, że dokonała świetnego wyboru. Trzy strome piętra były niewielką ceną za ten widok ponad dachami miasta, za lśnienie srebrnej wstążki rzeki za gmachami Westminsteru. Panna Titley tyleż czołobitnie, co niewyraźnie wydyszała jego nazwisko i znikła. Panna Molpas ciężko podniosła się zza biurka i wskazała mu krzesło. Była to niska, ciemnowłosa kobieta niezwykłej wręcz brzydoty. Miała okrągłą, dużą twarz i gęste włosy, ostrzyżone w sięgającą brwi grzywkę. Nosiła okulary w rogowej oprawie, tak duże i masywne, że aż karykaturalne; ubrana była w krótką tweedową spódnicę, białą koszulową bluzkę i zielono-żółty, tkany krawat, niemiło kojarzący się Stephenowi z gąsienicą bielinka kapustnika. Jednak jej głos był jednym z najprzyjemniejszych, jakie kiedykolwiek słyszał, zaś wyciągnięta do uścisku dłoń chłodna i mocna. - Pan nazywa się Stephen Maxie, nieprawdaż? Widziałam pańskie zdjęcie w „Echu”. Ludzie mówią, że pan zabił Sally Jupp. Czy to prawda? - Nie - odparł Stephen. - Ani żaden członek mojej rodziny. Ale nie przyszedłem się o to kłócić; ludzie wierzą w to, w co chcą uwierzyć. Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o Sally. Miałem nadzieję, że mi pani pomoże. Właściwie to martwię się o dziecko. Teraz, kiedy nie ma matki, może należałoby odszukać jego ojca. Nikt się nie zgłosił, ale przyszło mi na myśl, że ten człowiek może nic nie wiedzieć. Sally była bardzo niezależna. Jeśli on nie wie, a chciałby coś zrobić dla Jimmy'ego - no cóż, chyba powinien mieć tę szansę. Panna Molpas pchnęła w jego stronę paczkę papierosów. - Pali pan? Nie? Ale ja zapalę. Trochę się pan wtrąca, nieprawdaż? Niech pan przyjrzy się swoim motywacjom. Chyba pan nie wierzy, że ten człowiek nic nie wie. Dlaczego miałby nie wiedzieć? Zwłaszcza teraz, przy tym całym rozgłosie. Była tu już policja w tej samej sprawie, ale nie sądzę, aby im chodziło o dobro dziecka. Raczej szukają motywu zbrodni. Są bardzo dociekliwi. Niech im pan to zostawi. A więc policja już tu była. Głupotą było przypuszczać inaczej,
niemniej ta wiadomość przygnębiła Stephena; zawsze wyprzedzali go o jeden krok. Założenie, że policja - doświadczona, wytrwała i nieskończenie cierpliwa - pominie jakiś szczegół z życia Sally - zakrawało na zarozumialstwo. Rozczarowanie musiało odbić się na jego twarzy, gdyż panna Molpas wybuchnęła śmiechem. - Głowa do góry! Może jeszcze im pan pokaże! Co prawda nie mogę panu wiele pomóc, powiedziałam im wszystko, co wiem i bardzo sumiennie to spisali. Widziałam jednak, że nic z tego nie wynika. - Tylko kieruje więcej podejrzeń tam, gdzie i tak się skupiają - na moją rodzinę. - No, na pewno nie jest winien nikt stąd. Nie mogę nawet wskazać możliwego ojca dziecka, po prostu nie pracuje tu żaden mężczyzna. Na pewno zaszła w ciążę, kiedy tu pracowała, ale proszę nie pytać mnie, jak. - Panno Molpas, jaka ona była naprawdę? Już zadając to pytanie zdał sobie sprawę z jego absurdalności. Wszyscy pytali o to samo, jakby w środku labiryntu podejrzeń i poszlak istniał ktoś, kto mógłby oznajmić: „Oto Sally”. Panna Molpas spojrzała nań ciekawie. - Pan powinien to wiedzieć najlepiej. Był pan w niej zakochany. - Jeśli byłem, dowiaduję się o tym ostatni. - A nie był pan? - To było właściwie stwierdzenie, a nie impertynenckie pytanie i Stephen odpowiedział ze szczerością, która zaskoczyła jego samego. - Podziwiałem ją i chciałem z nią iść do łóżka. Pani zapewne nie nazwałaby tego miłością. Ponieważ nigdy nie czułem nic więcej do żadnej kobiety, nie mogę wiele powiedzieć na ten temat. Panna Molpas odwróciła wzrok i spojrzała w stronę rzeki. - Na pana miejscu bym się z tym pogodziła. Tacy jak pan na ogół niewiele czują. Ponownie odwróciła się ku niemu i powiedziała rzeczowo: - Ale pytał pan, co o niej myślałam. O to samo pytała policja. I odpowiedź będzie taka sama. Sally Jupp była inteligentna, ambitna, chytra i niepewna siebie.
- Pani ją bardzo dobrze znała - powiedział cicho Stephen. - Właściwie nie. Nie było łatwo ją poznać. Pracowała tu przez trzy lata, a w dniu jej odejścia wiedziałam o jej sytuacji domowej nie więcej niż w dniu, kiedy ją przyjmowałam. Zatrudniłam ją w ramach eksperymentu; pewnie pan zauważył, że nie ma tu młodych dziewcząt. Trudno o nie, chyba że za podwójną stawkę, i nie skupiają się na pracy. Nie dziwię się, mają tylko kilka lat, aby znaleźć męża, a tu nie ma na co polować. Poza tym bywają okrutne, zwłaszcza gdy pracują ze starszą kobietą. Widział pan kiedy, jak młode kury zadziobują ranną towarzyszkę? No, więc my tutaj zatrudniamy tylko stare ptaki. Może i są powolne, ale za to metodyczne i godne zaufania. Do tej pracy nie trzeba wielkiej inteligencji, Sally była do niej za dobra. Nie potrafiłam zrozumieć, czemu nie odchodzi. Po kursie pracowała w agencji sekretarek, a do nas przyszła na zastępstwo podczas epidemii grypy. Praca jej się spodobała i zapytała, czy może zostać. Klub się rozwijał, potrzebowaliśmy kolejnej stenotypistki, więc ją przyjęłam. Jak już mówiłam, to był eksperyment. Była jedynym członkiem personelu poniżej czterdziestego piątego roku życia. - To, że została w tej pracy, nie wygląda mi na ambicję - zauważył Stephen. - Dlaczego pani mówi, że była chytra? - Obserwowałam ją i słuchałam, co mówi. My tu stanowimy kolekcję odrzutów i Sally o tym wiedziała. Ale chytra to ona była, ta nasza Sally. „Tak, panno Titley. Oczywiście, panno Croome. Może podać pani coś, panno Melling?”. Skromniutka jak zakonnica i pełna szacunku jak wiktoriańska pokojówka. Oczywiście, wkrótce biedne idiotki jadły jej z ręki. Mówiły, że to tak miło, jak w biurze jest ktoś młody. Kupowały jej prezenty na urodziny i na gwiazdkę. Rozmawiały ojej karierze. Pytała je nawet o radę w kwestii strojów! Jakby ją w ogóle obchodziło, co myślimy! Zresztą, gdyby tak było, uważałabym ją za głupią. Bardzo ładnie to odegrała. Nic dziwnego, że po kilku miesiącach jej pobytu mieliśmy tu już tak zwaną atmosferę biurową. Zapewne nie przeżył pan tego zjawiska, ale niech mi pan wierzy, to nic przyjemnego. Napięcia, szepty, złośliwe uwagi, kłótnie. Stare koleżanki nie odzywają się do siebie, powstają dziwaczne
przyjaźnie. A wszystko to rozkłada zupełnie pracę, chociaż niektórym to służy. Mnie nie. Widziałam, o co w tym chodzi. Przyprawiała wszystkie o ataki zazdrości, a one, biedaczki, nawet o tym nie wiedziały. Naprawdę ją lubiły, a panna Melling chyba ją kochała. Jeśli Sally zwierzyła się komuś ze swej ciąży, to tylko Beatrice Melling. - Czy mógłbym z nią pomówić? - zapytał Stephen. - Nie, o ile nie jest pan spirytystą. Beatrice zmarła podczas nieskomplikowanej operacji wyrostka tydzień po odejściu Sally. Która słowem się z nią nie pożegnała, notabene. Czy wierzy pan, że można umrzeć na złamane serce, doktorze Maxie? Nie, oczywiście, że pan nie wierzy. - Co się stało, gdy Sally zaszła w ciążę? - Nic. Nikt nic nie wiedział. Nie jesteśmy społecznością, która zauważa akurat takie sprawy. A w dodatku Sally! Potulna, cnotliwa, cicha Sally! Zauważyłam, że przez kilka tygodni była bardziej przeźroczysta i szczuplejsza niż zwykle. A potem wyładniała, biła od niej jakaś światłość. Kiedy odeszła, musiała być gdzieś w czwartym miesiącu. Złożyła tygodniowe wypowiedzenie i poprosiła, abym nikomu nie mówiła. Nie podała powodu, a ja nie pytałam. Szczerze mówiąc, odczułam ulgę. Nie miałam konkretnego powodu, aby ją zwolnić, ale od jakiegoś czasu wiedziałam, że eksperyment się nie udał. Pojechała do domu w piątek, a w poniedziałek powiedziałam reszcie personelu, że odeszła. Wyciągnęły swoje własne wnioski, ale o ile wiem, nikt nie odkrył prawdy. Miałyśmy jedną wspaniałą awanturę; panna Croome oskarżyła pannę Melling o odstraszenie dziewczyny nadmierną zaborczością i nienaturalną czułością. Na jej korzyść trzeba powiedzieć, że pewnie nie miała na myśli nic bardziej zdrożnego niż to, że Sally zwykle jadała kanapki w towarzystwie panny Melling, zamiast odwiedzać najbliższy bar Lyonsa z panną Croome. - A więc nie wie pani, kim był ten mężczyzna i gdzie go mogła poznać? - Nie mam pojęcia. Wiem jedynie, że spotykali się w soboty rano. Policja mi powiedziała. Pracujemy pięć dni w tygodniu i biuro w soboty jest nieczynne. Tymczasem Sally podobno powiedziała wujo-
stwu, że pracuje i co sobotę przyjeżdżała do miasta. To był zręczny wybieg. Nie interesowali się jej pracą, a nawet gdyby próbowali tu dzwonić, to mogłaby twierdzić, że w soboty nikt nie obsługuje centralki. Sprytna kłamczucha z tej Sally, nie ma co. Niechęć brzmiąca w jej głosie zbyt była zabarwiona goryczą, by nie wynikać z osobistej urazy. Stephena zaciekawiło, co jeszcze mógłby usłyszeć o życiu biurowym Sally. - Czy zdziwiła panią wiadomość o jej śmierci? - Na tyle, na ile zwykle dziwi nas i porusza bliskość czegoś tak okropnego i nierzeczywistego jak morderstwo. Ale kiedy się zastanowiłam, przestało mnie to dziwić. Miała w sobie coś z naturalnej ofiary. Co naprawdę mnie zaskoczyło, to fakt, że miała nieślubne dziecko. Wydawała mi się zbyt ostrożna, zbyt przebiegła na tego typu problemy. Powiedziałabym też, że miała w sobie raczej za mało seksu, niż odwrotnie. Kiedy już pracowała tu kilka tygodni, miało miejsce dziwne zdarzenie. Pakowanie odbywało się wówczas w piwnicy i zatrudniałyśmy do tego mężczyznę, cichego, niedużego pana w średnim wieku, ojca chyba sześciorga dzieci. Nie widywałyśmy go często, ale kiedyś Sally poszła na dół coś załatwić, a on podobno zaczął jej czynić awanse. Nie mogło to być nic poważnego, był naprawdę zdziwiony, gdy wyleciał za to z pracy. Może po prostu próbował ją pocałować. Nigdy nie dowiedziałam się, jak to było, ale ona narobiła tyle hałasu, jakby zdarł z niej ubranie i próbował zgwałcić. Bardzo to chwalebne z jej strony tak się zgorszyć, ale większość dzisiejszych dziewcząt radzi sobie z takimi sytuacjami bez popadania w histerię. A ona tym razem bynajmniej nie udawała. Naprawdę czuła lęk i obrzydzenie, nie mylę się co do tego. Było mi trochę żal Jelksa. Na szczęście mój brat ma firmę w Glasgow, rodzinnym mieście tego nieszczęśnika, i udało mi się go tam urządzić. Dobrze mu się wiedzie; nie wątpię, że dostał nauczkę. Ale proszę mi wierzyć, Sally Jupp nie była żadną nimfomanką. Tyle Stephen sam wiedział. Najwyraźniej panna Molpas nie mogła powiedzieć mu nic nowego. Już ponad godzinę przebywał poza szpitalem i Standen pewnie się niecierpliwił. Pożegnał się i powoli
zszedł do biura na parterze, gdzie wciąż urzędująca panna Titley uspokajała właśnie zdenerwowanego klienta, któremu nie podobały się trzy ostatnie książki. Czekając aż skończą rozmowę, Stephen przyglądał się brązowym grzbietom tomów na półkach i nagle poczuł, że coś sobie przypomina. Ktoś, kogo znał, był członkiem Klubu Wybornej Książki, ktoś nie związany ze szpitalem. Metodycznie przejrzał w myślach biblioteki przyjaciół, aż wreszcie znalazł odpowiedź. - Obawiam się, że nie mam czasu na czytanie - zwierzył się pannie Titley - ale te książki wyglądają na wartościowe. Chyba jeden z moich przyjaciół jest członkiem klubu. Czy pani często widuje sir Reynolda Price'a? Panna Titley widywała sir Reynolda, a jakże. Sir Reynold był cenionym członkiem. Osobiście co miesiąc zgłaszał się po książki i prowadził z nią takie ciekawe rozmowy. Czarujący mężczyzna w każdym calu. - Ciekawe, czy kiedykolwiek spotkał tu Sally Jupp? - nieśmiało zasugerował Stephen. Oczekiwał, że wzbudzi zdziwienie, ale reakcja panny Titley zdumiała go; najwyraźniej poczuła się obrażona. Nieskończenie grzecznie, lecz bardzo stanowczo wyjaśniła, że panna Jupp nie mogła spotkać sir Reynolda Price'a w Klubie Wybornej Książki. Kontakty z klientami należały do niej, panny Titley. Już od dziesięciu lat pracowała na tym stanowisku. Znała wszystkich klientów i wszyscy klienci ją znali. Osobiste kontakty były zajęciem wymagającym taktu i doświadczenia. Panna Molpas miała do panny Titley pełne zaufanie i nie śniłoby jej się, aby do pracy w tym miejscu skierować kogoś innego. Panna Jupp, zakończyła panna Titley, była młodszym pracownikiem biura. Była tylko niedoświadczoną dziewczyną. I tą ironiczną konkluzją Stephen musiał się zadowolić. Wrócił do szpitala dopiero o czwartej. Kiedy mijał dyżurkę portiera, stary Colley zawołał go i ostrożnie, jak spiskowiec, przechylił się nad kontuarem. W jego życzliwych oczach widniał niepokój. Stephen przypomniał sobie, że policja była w szpitalu i zapewne
rozmawiała właśnie z Colleyem. Zastanawiał się, jakie szkody staruszek wyrządził swym uporem, aby nic nie zdradzić. A zdradzać nie było co; Sally tylko raz odwiedziła szpital i Colley mógł jedynie potwierdzić to, co policja i tak już wiedziała. - Był do pana telefon, sir - powiedział portier. - Z Martingale. Panna Bowers prosiła, aby pan zadzwonił zaraz, jak pan wróci. - Czy coś przekazała? - Nie, nic, sir. Postanowił zadzwonić z automatu w holu; czuł się tu swobodniej, mimo że Colley cały czas mógł go widzieć. Jak zwykle na centrali w Chadfleet nastąpiła niewielka zwłoka, ale Catherine musiała chyba siedzieć przy telefonie, gdyż natychmiast podniosła słuchawkę. - Stephen? Dzięki Bogu, że wróciłeś. Czy mógłbyś zaraz przyjechać? Ktoś usiłował zabić Deborah.
2 Tymczasem w małym pokoju pod numerem 17 na Windermere Crescent inspektor Dalgliesh, twarzą w twarz ze świadkiem, nieubłaganie zmierzał do wykrycia prawdy. Victor Proctor miał wygląd zaszczutego zwierzęcia, które wie, że ostatnia droga ucieczki jest zamknięta, ale nie potrafi się przemóc i stawić czoło przeznaczeniu. Jego małe, ciemne oczka biegały rozpaczliwie po bokach, zginął gdzieś przymilny głos i uśmiech. Nie zostało w nim nic oprócz strachu. W ciągu ostatnich kilku minut bruzdy obok nosa jakby się pogłębiły, jabłko Adama na czerwonej, chudej szyi poruszało się konwulsyjnie. - A więc przyznaje pan - ciągnął Dalgliesh bezlitośnie - że ten wniosek do organizacji „Pomóżcie sierotom”, w którym twierdzi pan, że siostrzenica jest sierotą wojenną bez środków do życia, był nieprawdziwy? - Pewnie powinienem był wspomnieć o tych dwóch tysiącach funtów, ale to był kapitał, nie odsetki. - Kapitał, który pan wydał?
- Musiałem ją wychować. Zostawili to dla niej, ale przecież musiałem ją karmić, nie? Nigdy nie byliśmy zamożni. Dostała stypendium, ale musieliśmy kupować jej ubrania. Nie było łatwo, tyle panu powiem. - I twierdzi pan, że Sally Jupp nie wiedziała, że ojciec zostawił jej pieniądze? - Wtedy była jeszcze dzieckiem, a potem to już nie miało sensu. - Bo już wówczas wykorzystał pan powierzone panu pieniądze na własne potrzeby? - Wykorzystałem je, żeby ją utrzymywać, przecież panu mówię. Miałem do nich prawo. Powierzono je mnie i mojej żonie; zrobiliśmy dla niej, co mogliśmy. Na jak długo by jej starczyły, gdyby dostała je teraz, gdy skończyła dwadzieścia jeden lat? I tak przez wiele lat karmiliśmy ją za darmo. - Nie licząc trzech grantów z organizacji „Pomóżcie sierotom”. - No, przecież była sierotą wojenną, nie? Niewiele dali. Starczyło na mundurek szkolny, i tyle. - I nadal utrzymuje pan, że nie był pan na terenie Martingale House w zeszłą sobotę? - Już panu mówiłem. Czemu się pan mnie czepia? Nie poszedłem na festyn. Po co miałbym tam chodzić? - Może chciał pan złożyć siostrzenicy życzenia z okazji zaręczyn. Zeznał pan również, że panna Liddell telefonowała do pana w sobotę rano, aby panu o nich powiedzieć. Panna Liddell stanowczo temu zaprzecza. - Nic na to nie poradzę. Jeśli to nie była ta Liddell, to ktoś ją świetnie udawał. Skąd mam wiedzieć, kto to był? - Jest pan pewien, że to nie pańska siostrzenica? - Mówię panu, że to panna Liddell. - Czy w wyniku tej rozmowy pojechał pan do Martingale zobaczyć się z Sally Jupp? - Nie. Nie, powtarzam panu. Cały dzień jeździłem na rowerze. Dalgliesh wyjął z portfela dwie fotografie i ułożył je na stole. Na każdej z nich widniała grupka dzieci, wchodzących na teren
Martingale przez ogromną bramę z kutego żelaza; ich twarze wykrzywione były grymasem wysiłku mającym przekonać ukrytego fotografa, że oto zbliża się „najszczęśliwsze dziecko festynu”. Zza ich pleców wyłaniały się sylwetki kilkorga dorosłych. Skradająca się postać z rękami w kieszeniach prochowca była nieco niewyraźna, ale dawała się rozpoznać. Proctor sięgnął po zdjęcie lewą dłonią, jakby chciał rozerwać je na pół, ale zaraz opadł na krzesło. - No dobra - powiedział. - Przyznaję się. Byłem tam.
3 Załatwienie zastępstwa na wieczór zajęło Stephenowi nieco czasu. Nie po raz pierwszy pozazdrościł tym wszystkim, którzy nie musieli przedkładać wymogów pracy zawodowej ponad sprawy osobiste. W chwili, gdy udało mu się wszystko ustalić oraz pożyczyć samochód, odczuwał już do szpitala i każdego ze swoich nienasyconych pacjentów coś w rodzaju nienawiści. Poszłoby mu łatwiej, gdyby otwarcie powiedział, o co chodzi, ale coś go powstrzymywało. Pewnie myśleli, że wzywa go policja, aby go aresztować. A więc, niech im będzie. Niech myślą, co im się podoba, do cholery. O Boże, jakże się cieszył, że wyrwał się z tego miejsca, gdzie nieustannie poświęcało się żywych, by utrzymywali półmartwych przy życiu! Później w ogóle nie pamiętał podróży do domu. Catherine powiedziała, że Deborah nic się nie stało, że próba zabójstwa się nie powiodła, ale Catherine była głupia. Gdzie oni wszyscy byli, kiedy to się stało? Catherine podała mu przez telefon wszystkie szczegóły, ale niewiele z nich wynikało. Nad ranem ktoś dostał się do pokoju Deborah i usiłował ją udusić. Udało się jej wyrwać i wezwać pomoc. Pierwsza była przy niej Martha, Felix dotarł na miejsce chwilę później. Tymczasem Deborah doszła do siebie na tyle, że zaczęła udawać, iż przyśnił się jej koszmar, ale nadal była tak przerażona, że spędziła resztę nocy przy ogniu w pokoju Marthy, otulona po szyję szlafrokiem. Na śniadanie zeszła z szyją owiniętą szyfonowym szalem, blada
i zmęczona, ale całkowicie opanowana. Dopiero przy obiedzie siedzący obok niej Felix Hearne zauważył pod szalem siniec i wydobył od niej prawdę. Deborah błagała, by nie niepokoił matki i Felix zapewne zgodziłby się, ale Catherine, poinformowana o wszystkim, nalegała, aby zawiadomić policję. Dalgliesha nie było we wsi; jeden z policjantów sądził, że pojechał do Canningbury z sierżantem Martinem. Nie powiedzieli nic pani Maxie; pan Maxie obecnie był zbyt chory, aby zostawiać go samego i mieli nadzieję, że siniec na szyi Deborah zniknie, zanim pani Maxie nabierze podejrzeń. Deborah, tłumaczyła Catherine, bardziej bała się zdenerwowania matki niż powtórnego ataku. Teraz wszyscy czekali na Dalgliesha, Catherine jednak uznała - bez zgody Felixa - że trzeba dać znać Stephenowi. Ktoś wreszcie musiał podjąć stanowcze kroki. Ponieważ Deborah obawiała się, że jeśli prawda wyjdzie na jaw, Martha odmówi dalszego pobytu w Martingale, jej też nic nie powiedziano. Catherine była tym głęboko oburzona; po Martingale mógł grasować morderca i Martha miała prawo do bezpieczeństwa. To zresztą głupota ze strony Deborah sądzić, że taką sprawę można długo utrzymywać w tajemnicy, ta jednak upierała się, że wszystkiemu zaprzeczy, jeśli policja wyda ją przed jej matką lub Martha. Niechże więc Stephen przyjedzie i zobaczy, co da się zrobić, Catherine doprawdy nie mogła już dłużej ponosić takiej odpowiedzialności. Stephen nie zdziwił się; Hearne i Catherine i tak już wzięli na siebie zbyt wiele, Deborah natomiast chyba zwariowała łudząc się, że uda się jej ukryć coś takiego. Chyba że miała swoje powody; chyba że nawet obawa przed drugim atakiem była mniejsza niż lęk przed ujawnieniem prawdy. Podczas gdy jego ręce i nogi zajęte były samochodem, umysł, wyostrzony niepokojem, roztrząsał kolejne pytania. Jak długo po krzyku Deborah przybiegła Martha - i Felix? Martha spała obok, nic dziwnego, że pierwsza się obudziła, ale Felix? Dlaczego zgodził się to zataić? Czyżby sądził, że morderstwo i usiłowanie morderstwa to jeszcze jedna eskapada wojenna? Wszyscy wiedzą, jaki z niego cholerny bohater, ale powinien zrozumieć, że takie wyczyny nie są w Martingale mile widziane. I w ogóle, co o nim
wiadomo? Deborah też dziwnie się zachowała, to do niej niepodobne, wołać o pomoc. Deborah, którą znał, walczyłaby z furią, a nie mdlała ze strachu. Przypomniał sobie jednak jej pobladłą twarz u łóżka Sally, nagłe mdłości, poszukiwanie na oślep łazienki. Ludzie pod presją różnie reagują, pomyślał, Catherine się sprawdziła, a Deborah nie. Ale też Catherine częściej widywała nagłą śmierć; a może po prostu miała czystsze sumienie? Ciężkie drzwi Martingale były otwarte na oścież. W domu panowała niezwykła cisza, jedynie z salonu dobiegał szmer głosów. Wchodząc poczuł na sobie cztery pary oczu i usłyszał westchnienie ulgi Catherine. Deborah siedziała w głębokim fotelu przy kominku, za nią stali Catherine i Felix; Felix wyprostowany i czujny, Catherine z dłońmi opartymi o ramiona Deborah gestem na poły opiekuńczym, a na poły pocieszającym. Co dziwniejsze, wydawało się, że Deborah to nie przeszkadza. Jej głowa była odrzucona do tyłu, koszulowa bluzka rozpięta, a z dłoni zwisał jaskrawożółty, szyfonowy szal. Nawet z tej odległości Stephen dostrzegał fioletowy siniec nad obojczykiem. Naprzeciwko niej siedział Dalgliesh, rozluźniony i skupiony zarazem. On i Felix patrzyli na siebie przez pokój jak dwa koty. Gdzieś w tle Stephen wyczuł obecność sierżanta Martina z jego nieodłącznym notesem. W owej chwili, zanim ktokolwiek poruszył się lub przemówił, mały, złocony zegar wydzwonił trzy kwadranse, upuszczając w ciszę każdą nutę jak kawałek kryształu. Stephen podszedł do siostry i pocałował ją w lodowaty policzek; cofając się, napotkał jej spojrzenie - chciała go ostrzec, czy o coś prosić? - Co się stało? - zapytał Felixa. - Gdzie jest moja matka? - Na górze, z panem Maxie. Ostatnio spędza z nim większość czasu. Powiedzieliśmy jej, że inspektor Dalgliesh przyszedł w ramach rutynowych obowiązków. Nie ma potrzeby jej bardziej martwić. To dotyczy również Marthy; jeśli przestraszy się i odejdzie, trzeba będzie wynająć kwalifikowaną pielęgniarkę, a teraz na to nas nie stać. Nawet gdybyśmy znaleźli taką, która chciałaby tu pracować. - Czy nie zapominasz o czymś? - zapytał szorstko Stephen. - A
co z Deborah? Czy będziemy tak siedzieć i czekać, aż ten ktoś znów spróbuje? Wstrząsnęło nim oburzenie. Nie dość, że Felix tak gładko przyjął odpowiedzialność za rodzinę, to jeszcze w jego słowach krył się zarzut, że oto ktoś inny musi sobie radzić ze wszystkim, podczas gdy pierworodny syn stawia swój zawód ponad rodzinne obowiązki. Ale odpowiedzi udzielił mu Dalgliesh. - Ja dbam o bezpieczeństwo pani Riscoe, doktorze. Czy zechciałby pan spojrzeć na jej gardło i powiedzieć mi, co pan myśli? - Wolałbym nie. - Stephen odwrócił się ku niemu. - Naszą rodzinę leczy doktor Epps. Czemu jego nie wezwiecie? - Proszę, aby pan spojrzał na siniec, nie aby pan kogoś leczyl. To nie jest pora na wątpliwe skrupuły zawodowe. Proszę zrobić, co mówię. Stephen pochylił głowę. Po chwili wyprostował się i powiedział: - Złapał ją za szyję obydwiema rękami, tuż ponad obojczykami. Sińce są dość rozległe, ale nie ma zadrapań ani śladów kciuków. Tchawica jest nietknięta. Sińce znikną za dzień lub dwa. Nic się nie stało, przynajmniej od strony fizycznej. - Inaczej mówiąc - zapytał Dalgliesh - to amatorszczyzna? - Jeśli chce pan to tak ująć. - Owszem, chcę. Nie sądzi pan, że ten napastnik doskonale wiedział, co robi? Wiedział, gdzie i jak mocno nacisnąć, aby nie zrobić krzywdy pani Riscoe? Czy naprawdę mamy uwierzyć, że osoba, która tak wprawnie zabiła Sally Jupp, nie potrafiła sobie poradzić z czymś takim? A pani co myśli, pani Riscoe? Deborah zapięła koszulę, po czym otrząsnęła się z zaborczego uścisku Catherine i owinęła szyję szalem. - Przykro mi, że jest pan rozczarowany, inspektorze. Może następnym razem lepiej mu się powiedzie. Jeśli o mnie chodzi, był dostatecznie wprawny, dziękuję. - Muszę powiedzieć, że nie bardzo się pan przejmuje - zawołała Catherine z pretensją. - Gdyby pani Riscoe nie udało się wyrwać i krzyknąć, pewnie już by nie żyła. Najwyraźniej złapał ją tak jak po-
trafił, po ciemku, ale wystraszył się, kiedy zaczęła krzyczeć. I to wcale nie musi być pierwsza próba. Proszę pamiętać, że środek nasenny włożono do kubka Deborah. - Nie zapomniałem o tym, panno Bowers. Ani o tym, że fiolkę po leku oznaczono kołkiem z jej imieniem. A pani gdzie była wczoraj wieczorem? - Pomagałam przy panu Maxie. Byłyśmy z panią Maxie razem przez całą noc, z wyjątkiem wyjść do łazienki, na pewno od północy. - A doktor Maxie był w Londynie. Ten atak rzeczywiście wypadł o właściwej porze. Czy widziała pani tego tajemniczego dusiciela? A może go pani słyszała? - Nie. Nie spałam bardzo mocno, miałam zły sen. Obudziłam się, gdy dotknął dłonią mojej szyi. Poczułam na twarzy jego oddech, ale nie rozpoznałam go. Kiedy krzyknęłam i zaczęłam szukać wyłącznika lampy, uciekł do drzwi. Włączyłam światło i zaczęłam krzyczeć. Byłam przerażona. To nie był racjonalny lęk, mój sen i ten atak jakoś się zlały. Nie potrafiłam stwierdzić, gdzie jeden się kończy, a drugi zaczyna. - Ale kiedy przyszła pani Bultitaft, pani nic jej nie powiedziała. - Nie chciałam jej wystraszyć. Wszyscy wiemy, że w okolicy grasuje dusiciel, ale musimy dalej robić swoje. Nic by nie dało, gdyby się dowiedziała. - To chwalebna troska o spokój jej ducha, ale nie o jej bezpieczeństwo. Muszę państwu wszystkim pogratulować beztroski w obliczu maniaka-zabójcy, gdyż najwyraźniej z kimś takim właśnie mamy do czynienia. Chyba nie chcą mi państwo wmówić, że panna Jupp zginęła przez pomyłkę, że prawdziwą ofiarą miała być pani Riscoe? Felix odezwał się po raz pierwszy: - Nie próbujemy panu nic wmówić, inspektorze. To pan musi nam wszystko powiedzieć. My wiemy tylko, co się stało. Zgadzam się z panną Bowers, że pani Riscoe jest w niebezpieczeństwie. Jak rozumiem, zamierza pan zapewnić jej ochronę, do jakiej ma prawo.
Dalgliesh spojrzał na niego. - O której dotarł pan dziś rano do pokoju pani Riscoe? - Chyba pół minuty po pani Bultitaft. Zerwałem się z łóżka, gdy tylko pani Riscoe zaczęła krzyczeć. - I ani pan, ani pani Bultitaft nie widzieliście intruza? - Nie. Pewnie zbiegł ze schodów, zanim zdążyliśmy wyjść z pokojów. Oczywiście nikogo nie szukałem, gdyż dowiedziałem się o wszystkim dopiero dziś po południu. Sprawdzałem teraz, ale nie ma żadnych śladów. - Czy pani może domyśla się, jak napastnik dostał się do domu? - Możliwe, że przez jedno z okien w bawialni. Wczoraj wieczorem poszliśmy do ogrodu i wracając mogliśmy zapomnieć je zamknąć. Martha wspominała, że rano jedno z nich było otwarte. - „My”, to znaczy pani i pan Hearne? - Tak. - A czy pani miała na sobie szlafrok, gdy pani Bultitaft weszła do pani pokoju? - Tak, właśnie go włożyłam. - I pani Bultitaft uwierzyła w pani koszmar i zaproponowała, aby spędziła pani resztę nocy w jej pokoju? - Tak. Sama też nie chciała się położyć, ale ją zmusiłam. Ale najpierw wszyscy napiliśmy się u niej herbaty. - A więc mamy, co następuje - powiedział Dalgliesh. - Pani i pan Hearne spacerujecie wieczorem w ogrodzie domu, gdzie niedawno zdarzyło się morderstwo i wracając zostawiacie otwarte drzwi balkonowe. W nocy jakiś nieznany mężczyzna zakrada się do pani pokoju, niezbyt udolnie - i bez powodu - usiłuje panią udusić i znika bez śladu. Pani gardło nie doznaje wielkiego uszczerbku, do tego stopnia, że jest pani w stanie krzyczeć tak głośno, że słyszą panią osoby śpiące w sąsiednich pokojach. Kiedy przybiegają, otrząsa się pani ze strachu; właściwie czuje się już pani tak dobrze, że potrafi je pani okłamać. Kłamstwo to jest tym bardziej przekonujące, że zadała pani sobie trud wstania z łóżka i włożenia szlafroka z wysokim kołnierzem. Czy to jest, pani zdaniem, zachowanie racjonalne?
- Oczywiście, że nie - odparł szorstko Felix. - Nic z tego, co tu się działo od soboty, nie jest racjonalne. Ale nawet pan nie przypuszcza chyba, że pani Riscoe usiłowała sama się udusić. Tych sińców nie mogła zrobić sobie sama, a skoro tak, to kto je zrobił? Czy naprawdę przypuszcza pan, że ława przysięgłych uwierzy, iż obie zbrodnie nie są ze sobą związane? - Nie sądzę, żeby ława przysięgłych w ogóle musiała rozpatrywać taką ewentualność - powiedział Dalgliesh spokojnie. - Moje śledztwo w sprawie śmierci Sally Jupp jest prawie skończone i to, co stało się wczoraj, nie wpłynie na moje wnioski. Wydaje mi się, że pora zakończyć sprawę i proponuję skrót. Jeśli pani Maxie nie ma nic przeciwko temu, chciałbym się z państwem wszystkimi spotkać w tym domu dzisiaj o ósmej wieczorem. - Czy życzy pan sobie czegoś ode mnie, inspektorze? Odwrócili się ku drzwiom. Eleanor Maxie weszła tak cicho, że tylko Dalgliesh ją zauważył. Nie czekając na odpowiedź podeszła do syna. - Cieszę się Stephen, że tu jesteś. Czy Deborah do ciebie dzwoniła? Miałam zamiar sama to zrobić, jeśli się nie poprawi. Trudno coś powiedzieć, ale wydaje mi się, że coś się zmienia. Czy mógłbyś wezwać pana Hinksa? I Charlesa, oczywiście. „To typowe dla niej - pomyślał Stephen - że najpierw myśli o kapłanie, a potem o lekarzu”. - Sam najpierw do niego zajrzę - powiedział. - To znaczy, jeśli pan inspektor pozwoli. Nie wiem, czy jest jeszcze o czym rozmawiać. - Do ósmej wieczór nie, panie doktorze. Dotknięty jego tonem Stephen chciał, nie po raz pierwszy, zwrócić uwagę, że do chirurgów mówi się „proszę pana”. Od tej małostkowej pedanterii uchroniła go jedynie świadomość, że matka czeka. Od kilku dni prawie nie myślał o ojcu, teraz trzeba było to nadrobić. Przez chwilę Dalgliesh, śledztwo i cały horror morderstwa Sally zbladły wobec tej nowej, palącej potrzeby. Przynajmniej w tej sprawie mógł zachować się jak syn. Nagle w drzwiach stanęła Martha, blada i drżąca, otwierając i
zamykając bezdźwięcznie usta. Stojący za jej plecami wysoki młody człowiek minął ją i wszedł do pokoju. Martha spojrzała na swą panią przerażona i, machnąwszy ręką w geście nie tyle zapraszającym, co rzucającym nowego gościa na pastwę towarzystwa, jęknęła jak zastraszone zwierzę i znikła. Nowo przybyły spojrzał za nią rozbawiony, po czym odwrócił się ku zebranym. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i krótkie, wypłowiałe od słońca włosy. Ubrany był w sztruksowe spodnie i skórzaną kurtkę; z otwartego kołnierza wyłaniała się mocna, opalona szyja, na której osadzona była głowa wręcz uderzająca w swej zwierzęcej żywotności i zdrowiu. Miał długie ręce i nogi, plecak na ramieniu, w dłoni zaś torbę lotniczą ozdobioną złotymi skrzydłami, która w jego brązowej pięści wyglądała niedorzecznie jak damska torebka. Uważany za przystojnego Stephen wyglądał przy nim jak pospolity elegant, całe zaś piętnastoletnie zmęczenie Felixa nagle odbiło się na jego twarzy. Gdy gość się odezwał, w jego miękkim, szczęśliwym głosie nie było śladu nieśmiałości. - Wygląda na to, że trochę przestraszyłem państwa pokojówkę. Przepraszam za wtargnięcie, ale pewnie Sally nic wam o mnie nie mówiła? Nazywam się James Ritchie. Ona się mnie spodziewa. Jestem jej mężem. Odwrócił się ku pani Maxie. - Nigdy nie pisała, czym dokładnie się tu zajmuje, a ja nie chciałbym sprawiać kłopotu, ale przyjechałem zabrać ją stąd.
4 W latach, które potem nastąpiły, gdy Eleanor Maxie zasiadała w zaciszu swojego salonu, często zwidywał się jej stojący w drzwiach wysoki i ufny gość z przeszłości; wspominała wtedy wstrząs, jaki wywołały jego słowa. Cisza, jaka wówczas zapadła, mogła trwać zaledwie kilka sekund, jednak we wspomnieniach wydawało się, iż przez całe minuty przyglądał się im beztrosko, podczas gdy oni gapili
się nań w bezrozumnym przerażeniu. Pani Maxie zdążyła nawet pomyśleć, że cała scena przypomina żywy obraz, alegorię zaskoczenia. Sama nic nie czuła. Ostatnich kilka dni tak dalece wyczerpało jej uczucia, iż to ostatnie objawienie przypominało cios młotkiem w watę. Żaden fakt z życia Sally Jupp nie zdołałby jej już zaskoczyć. To zdumiewające, że Sally nie żyła, zdumiewające, że Stephen się jej oświadczył, zdumiewające, że tak wielu ludzi zamieszanych było w jej życie i śmierć. Wiadomość, że była nie tylko matką, lecz także i żoną, stanowiła ciekawostkę, lecz nie niespodziankę. Wyłączona ze wspólnego przeżycia, pani Maxie nie przeoczyła bynajmniej spojrzenia, jakie Felix Hearne rzucił w kierunku Deborah; poza zaskoczeniem w jego wzroku było coś jeszcze, jakby cień rozbawienia i triumfu. Stephen wyglądał na oszołomionego. Catherine Bowers zaczerwieniła się i otworzyła szeroko usta we wzorcowej ilustracji zdumienia, po czym odwróciła się do Stephena, jakby oczekując, że przemówi w imieniu ich wszystkich. Wreszcie pani Maxie spojrzała na Dalgliesha i na chwilę ich oczy się spotkały. W jego wzroku odczytała przelotną, lecz niewątpliwą litość. Uświadomiła sobie, że w myślach powtarza bez sensu: „Sally Ritchie, Jimmy Ritchie. Dlatego tak nazwała dziecko, po ojcu. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego mały musi mieć na imię Jimmy. Dlaczego tak się na niego gapią? Niechże ktoś coś powie”. I ktoś się odezwał; Deborah, trupio blada, wyszeptała jak ktoś pogrążony we śnie: - Sally nie żyje. Nikt panu nie powiedział? Leży w grobie. Mówią, że zabił ją ktoś z nas. Po czym gwałtownie zadrżała. Catherine, która znalazła się przy niej szybciej niż Stephen, złapała ją w ostatniej chwili i posadziła na fotelu. Żywy obraz się rozsypał; wszyscy zaczęli mówić naraz. Stephen i Dalgliesh podeszli do Ritchiego, dały się słyszeć słowa „lepiej w biurze”, a następnie wszyscy trzej zniknęli. Deborah, zamknąwszy oczy, leżała wyciągnięta na fotelu, pani Maxie wszakże patrzyła na jej rozpacz czując jedynie irytację i nikłą ciekawość, co to wszystko znaczy. Jej własne troski były znacznie bardziej palące. - Muszę iść do męża - powiedziała do Catherine. - Może mi
pomożesz? Pan Hinks pewnie zaraz przyjdzie, a Martha w tej chwili jest zupełnie do niczego. Ta ostatnia wizyta zupełnie ją rozkleiła. Catherine mogła co prawda odrzec, że rozkleiła się nie tylko Martha, jednak mruknęła coś potakująco i wyszła. Jej niewątpliwa użyteczność i naprawdę troskliwa opieka nad chorym nie przesłoniła pani Maxie faktu, że dziewczyna z satysfakcją odgrywa rolę pogodnej małej pomocnicy, gotowej zmierzyć się z każdym wyzwaniem. Wprawdzie ostatnia próba mogła okazać się także ostateczna, ale Catherine była bardzo odporna; jej siła rosła tym bardziej, im bardziej słabła Deborah. W drzwiach pani Maxie odwróciła się do Felixa Hearne'a: - Kiedy Stephen skończy rozmawiać z panem Ritchie, po- winien chyba przyjść do ojca. Jest nieprzytomny, ale dobrze by było, żeby Stephen przy nim był. Deborah też, kiedy się lepiej poczuje. Może jej pan powtórzy. I w odpowiedzi na jego niemy komentarz dodała jeszcze: - Nie ma potrzeby mówić Dalglieshowi. Jego plany się nie zmienią. Do ósmej będzie po wszystkim. Deborah nadal leżała w fotelu i żółty szal wokół jej szyi trochę się rozluźnił. - Co się Deborah stało w szyję? - zapytała pani Maxie bez większego zainteresowania. - Takie tam dziecinne igraszki - odparł Felix. Zasługiwały na lekceważenie. Nie poświęcając już córce uwagi, pani Maxie szybko wyszła z pokoju.
5 Simon Maxie umarł pół godziny później. Skończył się wreszcie długi czas pół-życia; emocjonalnie i intelektualnie już od przeszło trzech lat był martwy. Ostatni oddech był jedynie formalnością, technicznym szczegółem odcinającym go raz na zawsze od świata, który niegdyś
znał i kochał. Nie mógł już umrzeć odważnie i godnie, niemniej umarł bez zbędnego zamieszania. Była przy nim żona wraz z dziećmi, proboszcz zaś odmówił przepisowe modlitwy, jakby sztywna, groteskowa postać na łóżku mogła je jeszcze usłyszeć. Martha nie była obecna; później rodzina mówiła, że wołanie jej nie miało sensu, ale naprawdę chodziło o to, że nie mogliby wówczas znieść jej sentymentalnych szlochów. Ta śmierć stanowiła jedynie kulminację powolnego procesu umierania; chociaż stali bladzi wokół łóżka, usiłując wzbudzić w sobie rozpacz, ich myśli krążyły wciąż wokół tego drugiego zgonu i wybiegały w przód, ku godzinie ósmej wieczorem. Później spotkali się w bawialni, wszyscy, oprócz pani Maxie, która albo nie była ciekawa męża Sally, albo też chciała choć na chwilę oderwać się od śmierci dziewczyny i wynikłych stąd komplikacji. Ograniczyła się do poinstruowania członków rodziny, aby nie mówili Dalglieshowi o śmierci męża, i poszła z panem Hinksem na plebanię. W bawialni Stephen podał drinki i rozpoczął swoją opowieść. - To właściwie bardzo proste. Oczywiście, nie miałem czasu wysłuchać wszystkich szczegółów, bo chciałem iść do ojca. Dalgliesh został z Ritchie'em na dole i pewnie wyciągnął z niego wszystkie potrzebne informacje. Rzeczywiście byli małżeństwem. Spotkali się, gdy Sally pracowała w Londynie i pobrali na miesiąc przed wyjazdem Ritchie'ego do Wenezueli, do pracy na budowie. - Ale dlaczego nic nie powiedziała? - zapytała Catherine. - Po co ta cała tajemnica? - Podobno nie dostałby tej pracy za granicą, gdyby firma wiedziała, że jest żonaty. Chcieli kawalera. Płaca była bardzo dobra i dawała im szansę założenia domu. Sally uparła się, żeby wzięli ślub przed jego wyjazdem. Ritchie uważa, że w ten sposób chciała odegrać się na ciotce i wuju. Nie była u nich szczęśliwa. Zamierzała jednak nadal mieszkać z nimi i pracować, aby przed jego powrotem zaoszczędzić pięćdziesiąt funtów. Kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży, postanowiła mimo to dotrzymać danego słowa. Bóg jeden wie, dlaczego. Ale to nie zdziwiło Ritchie'ego; on twierdzi, że to do niej bardzo podobne.
- Szkoda, że przed wyjazdem nie upewnił się, czy dziewczyna nie jest w ciąży - powiedział sucho Felix. - Może ją pytał - odparł Stephen zniecierpliwiony. - Może skłamała. Nie pytałem go o jego życie płciowe. To nie moja sprawa. Miałem przed sobą człowieka, który wraca do domu, aby stwierdzić, że jego żona została zamordowana, i do dziecka, którego nie widział na oczy. Nie życzę sobie nigdy więcej przeżywać takiej pół godziny. Nie była to najlepsza pora, aby zwracać mu uwagę, że mógł bardziej uważać. My też mogliśmy, jeśli już o to chodzi! Przełknął whisky jednym haustem. Dłoń trzymająca szklankę zadrżała. - Dalgliesh zachował się cudownie - kontynuował, nie czekając na komentarze. - Gdyby był tu w innym charakterze, myślę, że bym go polubił. Zabrał Ritchie'ego ze sobą do St. Mary's, żeby mógł zobaczyć dziecko, a potem pod „Księżycowego Włóczęgę”, żeby załatwić mu jakiś pokój. Chyba nie ma żadnej rodziny. - Zamilkł, aby napełnić szklankę, po czym mówił dalej: - To oczywiście wiele tłumaczy. Czwartkową rozmowę Sally z pastorem, jej stwierdzenie, że Jimmy wkrótce będzie miał ojca. - Ale zaręczyła się z tobą! - zawołała Catherine. - Przyjęła twoje oświadczyny! - Nigdy nie mówiła wprost, że za mnie wyjdzie. Sally uwielbiała tajemnice, a ta była na mój koszt. Nie sądzę, żeby powiedziała komukolwiek, że jest ze mną zaręczona. Wszyscy po prostu przyjęliśmy, że tak jest. Cały czas była zakochana w Ritchie'em, wiedziała, że niedługo wraca. Usiłował mnie przekonać, jak bardzo się kochali, to było wręcz żałosne. Płakał i wciskał mi jej listy. Nie chciałem ich czytać. Bóg mi świadkiem, że i tak siebie nienawidziłem. To było straszne! Ale kiedy raz rzuciłem okiem, nie mogłem skończyć. Wyciągał je z tej swojej torby i wpychał mi do ręki, a łzy ciekły mu po twarzy. Te listy były sentymentalne i naiwne, ale prawdziwe. To było prawdziwe uczucie. Nic dziwnego, że jesteś wstrząśnięty, pomyślał Felix. Nigdy w życiu nie czułeś nic prawdziwego.
- Nie możesz się obwiniać - powiedziała rozsądnie Catherine Bowers. - Nic by się nie stało, gdyby Sally powiedziała nam prawdę. Jak się zmyśla w takich sprawach, to się prosi o kłopoty. Pewnie pisał do niej przez pośrednika. - Tak. Przez Dereka Pullena. Listy były przesyłane w większej kopercie, zaadresowanej do niego. Przekazywał je Sally podczas umówionych spotkań. Nie powiedziała mu, że to od męża. Nie wiem, jaką historyjkę wymyśliła, ale pewnie niezłą. Pullen przysiągł, że zachowa tajemnicę i o ile wiem, słowa dotrzymał. Sally umiała wybierać sobie frajerów. - Lubiła bawić się ludźmi - przyznał Felix - a to niebezpieczna zabawa. Najwyraźniej jedna z jej ofiar uznała, że żarty się skończyły. Czy to przypadkiem nie ty, Maxie? Rozmyślnie powiedział to obraźliwym tonem i Stephen rzucił się w jego stronę. Ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, usłyszeli dzwonek przy drzwiach wejściowych. Zegar na kominku wybił ósmą.
Rozdział dziewiąty 1 Za zgodą wszystkich spotkali się w biurze. Ktoś ustawił krzesła w półkole wokół ciężkiego stołu, ktoś napełnił karafkę wodą i postawił ją po prawej ręce Dalgliesha, który siedział przy stole z nieodłącznym Martinem za plecami i bacznie obserwował wchodzących. Najbardziej opanowana była pani Maxie. Usiadła twarzą do światła i spokojnie wpatrywała się w trawnik i odległe drzewa za oknem, jakby dla niej udręka już się skończyła. Następny wkroczył Stephen Maxie, rzucił Dalglieshowi wyzywające i pełne pogardy spojrzenie, po czym zajął miejsce obok matki. Felix Hearne i Deborah Riscoe weszli razem, ale nie patrzyli na siebie i usiedli oddzielnie; Dalgliesh wyczuł, że od nieudanej komedii z poprzedniej nocy w ich stosunkach nastąpiła subtelna zmiana. Dziwił się, że Hearne zechciał wziąć udział w tak oczywistym oszustwie, ale patrząc na ciemniejący siniec na szyi dziewczyny jeszcze bardziej dziwił się, że Felix uznał za stosowne użyć aż takiej siły. Ostatnia przyszła Catherine Bowers. Czując na sobie wzrok zebranych oblała się rumieńcem i przemknęła szybko do ostatniego wolnego krzesła, jak niesforny uczeń, spóźniony na lekcję. Otwierając teczkę, Dalgliesh usłyszał pierwszy dźwięk dzwonów na wieży kościelnej. Przybył do Martingale przy wtórze dzwonów i często stanowiły tło dla jego śledztwa - muzykę odpowiednią dla morderstwa. Teraz, słysząc ich wolne, żałobne bicie, ciekaw był, kto we wsi umarł, dla kogo dzwonią tak, jak nie dzwoniły dla Sally. Podniósł głowę znad papierów i swym niskim, spokojnym głosem przemówił: - Jedną z najbardziej niezwykłych cech tej sprawy był kontrast między widoczną premedytacją przestępstwa i jego rzeczywistym wykonaniem. Wszystkie poszlaki medyczne wskazywały na zbrodnię dokonaną pod wpływem impulsu. To nie było powolne uduszenie,
klasycznych oznak znaleziono niewiele. Użyto sporej siły; prawdziwą przyczyną zgonu - zresztą natychmiastowego - było porażenie nerwu błędnego. Śmierć w takim wypadku nastąpiłaby również wtedy, gdyby zabójca użył siły znacznie mniejszej. Na pierwszy rzut oka mieliśmy tu do czynienia z nie zaplanowanym atakiem, co zdawał się potwierdzać fakt, że zbrodni dokonano gołymi rękami; zwykle, gdy ktoś chce kogoś udusić, korzysta ze sznurka, paska, szala, czegoś takiego. To zresztą zrozumiałe, mało kto może mieć pewność, że jego własne ręce wystarczą. Jest tu jeden człowiek, który mógłby mieć tę pewność, ale nie sądzę, żeby uciekał się do tej metody. Istnieje wiele skutecznych sposobów zabijania bez broni i wiedziałby, jak z nich skorzystać. - Ale to było w innym kraju, a poza tym, dziewka nie żyje 1 - mruknął pod nosem Felix Hearne. 1
Christopher Marlowe Żyd maltański, IV: 1; przyp. tłum.
Jeśli Dalgliesh dosłyszał cytat lub wyczuł lekkie napięcie zebranych, powstrzymujących się od spojrzenia na Hearne'a, nie dał nic po sobie poznać i cicho kontynuował: - Ale oprócz tego pozornie impulsywnego czynu mieliśmy do czynienia z poszlakami wskazującymi na usiłowanie uśpienia dziewczyny, dzięki czemu została ubezwłasnowolniona, przynajmniej częściowo. Celem mogło być po prostu wejście do jej pokoju albo też zamordowanie jej we śnie. Niemniej od razu odrzuciłem tezę, że tej samej nocy dwie osoby niezależnie chciały ją zabić. Nikt z tu obecnych nie miał powodu jej lubić, niektórzy z państwa nawet jej nienawidzili, ale dwie próby zabójstwa naraz - to już przekraczało granice prawdopodobieństwa. - Jeśli nawet nienawidziliśmy jej - powiedziała cicho Deborah to nie tylko my. - Na przykład ten chłopak, Pullen - wtrąciła Catherine. - Nie wmówi mi pan, że nic między nimi nie było. Ujrzała, jak Deborah wzdryga się słysząc ten banał, ale zaczepnie ciągnęła dalej: - A panna Liddell? Cała wieś mówi o tym, że Sally wykryła w St.
Mary's coś podejrzanego i zamierzała to rozgłosić. Jeśli mogła szantażować jedną osobę, mogła szantażować i inne. - Jakoś nie widzę biednej Liddell wspinającej się po rynnie ani wślizgującej się przez tylne drzwi, aby samotnie stawić czoło Sally powiedział ze znużeniem Stephen Maxie. - Nie miałaby odwagi. I chyba nie sugerujesz serio, że wybrałaby się zabić Sally gołymi rękami. - Mogłaby - upierała się Catherine - gdyby wiedziała, że Sally śpi. - Ale nie mogła tego wiedzieć - zauważyła Deborah. - I nie mogła wsypać środka nasennego do kubka Sally. Kiedy Sally niosła go na górę, panna Liddell i Epps właśnie wychodzili z domu; pamiętaj też o tym, że to był mój kubek. A przedtem oboje byli z mamą w tym pokoju. - Wzięła twój kubek tak samo, jak skopiowała twoją sukienkę odparła Catherine. - Ale sommeil musiał być wsypany później. Nikt przecież nie chciał uśpić ciebie. - Nie mógł być wsypany później - powiedziała sucho Deborah. Kiedy mianowicie? Może jedno z nas weszło na palcach, udając, że to towarzyska wizyta i kiedy Sally pochyliła się nad dzieckiem, ukradkiem wrzuciło jej kilka tabletek do kakao? To bez sensu. Przerwał im cichy głos Dalgliesha: - To rzeczywiście bez sensu przy założeniu, że uśpienie i morderstwo są ze sobą związane. Z drugiej strony, jak już mówiłem, założenie, że tej samej nocy jedna osoba chciała uśpić Sally, a druga ją zabić, to zbyt duży zbieg okoliczności. Ale istnieje inne wyjaśnienie. Może incydent ze środkiem nasennym nie był pojedynczy? Może ktoś regularnie dosypywał go do napoju Sally? Ktoś, kto wiedział, że tylko Sally pija kakao, a więc można wsypać sommeil do puszki. Ktoś, kto wiedział, gdzie przechowuje się lekarstwa i był dość doświadczony, aby podać właściwą dawkę. Ktoś, kto chciał widzieć Sally skompromitowaną, wypędzoną z domu; ktoś, kto narzekał, kiedy notorycznie wstawała zbyt późno. Ktoś, komu Sally zapewne dała się we znaki bardziej niż innym; kto chętnie podejmował każde działanie,
nawet najdrobniejsze, jakie dawało władzę nad dziewczyną. W pewnym sensie, wiecie państwo, była to namiastka morderstwa. - Martha - szepnęła bezwiednie Catherine. Maxie'owie milczeli. Jeśli domyślali się prawdy, żadne z nich nie dało nic po sobie poznać. Eleanor Maxie pomyślała ze skruchą o pozostawionej w kuchni kobiecie, płaczącej za swym zmarłym panem. Kiedy pani Maxie tam weszła po jego śmierci, Martha wstała i złożyła szorstkie dłonie na fartuchu. Nie zareagowała, kiedy pani Maxie oznajmiła jej złą nowinę; jej łzy były tym bardziej przykre, że płynęły w całkowitym milczeniu i bezgłośnie spadały na nieruchome dłonie. Gdy się odezwała, opanowanym głosem poprosiła o przyjęcie jej wymówienia. Nie udzieliła żadnych wyjaśnień, po prostu oznajmiła, że chciałaby odejść z końcem tygodnia i pojechać do przyjaciółki w Herefordshire. Pani Maxie nie usiłowała jej zatrzymać. Nie działała w ten sposób. Ale teraz, uprzejmie i uważnie patrząc na Dalgliesha, z wrodzoną uczciwością zaczęła zastanawiać się nad motywami, które kazały jej odsunąć Marthe od łoża umierającego. Oto lojalność, którą cała rodzina uważała zawsze za coś oczywistego, okazała się bardziej skomplikowana, mniej bezwarunkowa niż przypuszczali; teraz wreszcie nadużyli jej ostatecznie. Catherine coś mówiła. Ta nie odczuwała żadnego niepokoju, śledząc wyjaśnienia Dalgliesha jak historię nietypowej choroby. - Oczywiście, Martha cały czas miała dostęp do sommeil. Rodzina była okropnie nieuważna, jeśli chodzi o lekarstwa. Ale czemu chciała uśpić Sally właśnie tamtej nocy? Po scenie przy obiedzie pani Maxie miała większe zmartwienia niż to, czy Sally zaśpi. Było już za późno, by w ten sposób się jej pozbyć. I czemu Martha oznaczyła miejsce ukrycia fiolki kołkiem z imieniem Deborah? Zawsze myślałam, że Martha jest oddana rodzinie. - My też tak myśleliśmy - powiedziała sucho Deborah. - Dosypała środka nasennego do kakao, gdyż nie wiedziała o tych oświadczynach - rzekł Dalgliesh. - Nie było jej wtedy w jadalni i nikt jej nie powiedział. Poszła do pokoju pana Maxie, zabrała proszki, a potem ukryła je w panice, gdyż sądziła, że podając je zabiła Sally.
Jeśli państwo pamiętają, pani Bultitaft była jedyną osobą, która ani na chwilę nie weszła do pokoju Sally. Kiedy wy staliście wokół łóżka, ona myślała jedynie o tym, jak pozbyć się fiolki. To nie było rozsądne, ale dla niej na rozsądek było już za późno. Wybiegła z fiolką do ogrodu i zakopała ją w pierwszym lepszym miękkim miejscu. Jak sądzę, miała to być tylko chwilowa kryjówka, dlatego oznaczyła ją kołkiem, który był najbliżej; to przypadek, że znalazło się na nim imię pani Riscoe. Potem poszła do kuchni, wysypała resztę kakao do pieca, spaliła papierową wyściółkę, puszkę zaś wymyła i wyrzuciła. Była jedyną osobą, która miała okazję zrobić to wszystko. Potem do kuchni przyszedł pan Hearne, aby zapytać, czy wszystko w porządku i czy nie może w czymś pomóc. Oto, co mi o tym powiedział - tu Dalgliesh odwrócił kartkę i przeczytał: „Wyglądała na oszołomioną i powtarzała, że Sally musiała zabić się sama. Najłagodniej jak potrafiłem wytłumaczyłem jej, że to anatomiczna niemożliwość, co rozdrażniło ją jeszcze bardziej. Spojrzała na mnie dziwnie i wybuchnęła płaczem”. Dalgliesh spojrzał na swych słuchaczy. - Możemy chyba przyjąć - powiedział - że reakcja pani Bultitaft spowodowana była ulgą. Podejrzewam również, że zanim panna Bowers przyszła nakarmić dziecko, pan Hearne pouczył panią Bultitaft, co ma mówić policji. Pani Bultitaft twierdzi, że ani jemu, ani nikomu innemu nie przyznała się, że to ona uśpiła Sally. To może być prawda, ale to nie znaczy, że pan Hearne się nie domyślił. Jak podczas całego śledztwa, tak i wówczas był skłonny nie wtrącać się, jeśli tylko mogło to wprowadzić policję w błąd. Pod koniec zaś śledztwa podjął w tym celu bardziej zdecydowane kroki, pozorując atak na panią Riscoe. - To był mój pomysł - powiedziała cicho Deborah. - Ja go poprosiłam, właściwie go zmusiłam. Hearne zignorował ją, mówiąc jedynie: - Może i domyślałem się, co do Marthy. Ale zeznałem szczerą prawdę. Ona nic nie mówiła, ja zaś nie pytałem. To nie była moja sprawa.
- Nie - powiedział Dalgliesh - to nie była pańska sprawa. Jego głos utracił swą wystudiowaną obojętność; nagły, gwałtowny ton sprawił, że podnieśli głowy. - Do tego właśnie sprowadza się wasza postawa, prawda? Nie grzebmy w cudzych sprawach. Nie przejawiajmy wulgarnej ciekawości. Jeśli już mamy do czynienia z morderstwem, niechże śledztwo będzie w dobrym tonie. Nawet wasze próby utrudnienia pracy policji byłyby bardziej skuteczne, gdybyście zadali sobie trud poznania się nieco lepiej. Pani Riscoe nie musiałaby pozorować ataku na siebie w czasie, gdy jej brat przebywał bezpiecznie w Londynie, gdyby rzeczony brat przyznał od razu, że ma alibi na czas śmierci Sally Jupp; Derek Pullen nie męczyłby się, nie wiedząc, czy nie osłania przypadkiem mordercy, gdyby pan doktor Maxie zadał sobie trud wyjaśnienia, co robił w ogrodzie z drabiną w sobotę wieczorem. Wreszcie wydobyliśmy z Pullena prawdę, ale nie było to łatwe. - Pullen nie miał zamiaru mnie osłaniać - odparł obojętnie Stephen. - Po prostu nie mógł znieść myśli, że nie zachowa się jak mały dżentelmen. Gdyby pan słyszał, co mówił, gdy do mnie zadzwonił, tłumacząc dokładnie, jak porządnie zamierza postąpić. „Nie zdradzę pana tajemnicy, Maxie, ale liczę, że zachowa się pan przyzwoicie”. Co za cholerna bezczelność! - Chyba nie masz nic przeciwko temu, aby nam powiedzieć, co właściwie robiłeś z tą drabiną? - zapytała Deborah. - A niby dlaczego miałbym mieć? Przyniosłem ją po prostu spod domku Bococka. Korzystaliśmy z niej, aby ściągnąć balon z jednego z jego wiązów. Wiecie, jaki jest Bocock. Przywlókłby ją tutaj skoro świt, a jest dla niego o wiele za ciężka. Chyba byłem w masochistycznym nastroju, bo po prostu wziąłem ją na ramię. Skąd miałem wiedzieć, że Pullen czai się koło stajni? Podobno miał taki zwyczaj. Nie wiedziałem także, że ktoś zamorduje Sally i że Pullen w swym ogromnym rozumie doda dwa do dwóch i uwierzy, że to ja wszedłem do niej po drabinie. A w ogóle, po co miałbym to robić? Mogłem wejść zwyczajnie, przez drzwi. I nawet nie szedłem z tą drabiną z właściwej strony.
- Pewnie myślał, że chcesz rzucić podejrzenie na kogoś z zewnątrz - wtrąciła Deborah. - Na przykład na niego. - Nie przyszło ci do głowy, Maxie - zabrzmiał leniwy głos Felixa - że chłopak naprawdę się martwi i nie wie, co zrobić? Stephen nerwowo poruszył się na krześle. - Nie spędzało mi to snu z powiek. Nie miał prawa przebywać na naszym terenie i powiedziałem mu to. Nie wiem, jak długo tam czekał, ale zobaczył mnie, kiedy odstawiałem drabinę. Wtedy wybiegł z cienia jak anioł mściciel i oskarżył mnie o oszukiwanie Sally. Ma jakieś dziwne wyobrażenie o różnicach klasowych. Można by pomyśleć, że korzystałem z prawa pierwszej nocy. Powiedziałem mu, żeby nie wtrącał się do cudzych spraw - tylko trochę mniej uprzejmie - a on rzucił się na mnie. Miałem już dość, więc przyłożyłem mu i trafiłem go w oko, zrzucając okulary. To wszystko było prostackie i głupie. Staliśmy blisko domu i nie śmieliśmy podnieść głosu; szeptem miotaliśmy na siebie obelgi, cały czas grzebiąc w piasku w poszukiwaniu okularów. Bez nich jest na pół ślepy, więc odprowadziłem go aż do Nessingford Road. Uznał widocznie, że usuwam go z posesji, ale to nie miało znaczenia, tak czy inaczej poczułby się obrażony. Kiedy mieliśmy się pożegnać, zdążył już wszystko sobie ułożyć w głowie i nawet chciał podać mi rękę! Nie wiedziałem, czy się roześmiać czy przyłożyć mu jeszcze raz! Przepraszam cię, Deb, ale to taki człowiek. Eleanor Maxie przemówiła po raz pierwszy: - Wielka szkoda, że wcześniej nam tego nie powiedziałeś. Oszczędziłbyś wiele zmartwienia temu biednemu chłopcu. Prawie zapomnieli o obecności Dalgliesha, który teraz zabrał głos: - Pan Maxie miał powody, aby milczeć. Zdawał sobie sprawę, że dla was wszystkich ważne jest, aby policja myślała, że drabina była łatwo dostępna w pobliżu okna Sally. Znał przybliżony czas jej śmierci i wcale mu nie zależało, abyśmy się dowiedzieli, że drabina została przyniesiona do stajni dopiero dwadzieścia po dwunastej. Gdyby mu się udało, sądzilibyśmy, że leżała tam przez całą noc. Z tego samego powodu nie przyznał się, kiedy dokładnie wyszedł od Bococka i kłamał co do godziny, o której poszedł spać. Jeśli Sally
została zabita pod tym dachem około północy, chciał, aby nie brakowało nam podejrzanych. Wiedział, że większość zbrodni wykrywa się drogą eliminacji. Z drugiej strony sądzę, że mówił prawdę zeznając nam, kiedy zamknął południowe wejście - o dwunastej trzydzieści trzy, a wtedy już Sally nie żyła od około pół godziny. Umarła zanim pan Maxie wyszedł z domku Bococka, mniej więcej wtedy, gdy pan Wilson ze sklepu wstał, by przymknąć skrzypiącą okiennicę i zobaczył, jak Derek Pullen idzie w stronę Martingale. Pullen miał nadzieję, że zobaczy się z Sally i usłyszy jakieś wyjaśnienie. Ale dotarł jedynie do stajni, gdzie natknął się na pana Maxie, niosącego drabinę. A wtedy Sally Jupp już nie żyła. - A więc to nie Pullen? - zapytała Catherine. - Jakże mógł to być on? - szorstko odparł Stephen. - Na pewno nie zrobił tego przed spotkaniem ze mną, a później nie był w stanie tego zrobić; z trudem mógł dojrzeć drogę do bramy. - A jeśli Sally umarła zanim Stephen wrócił od Bococka, to także nie mógł być on - stwierdziła Catherine. Dalgliesh zauważył, że po raz pierwszy któreś z nich wypowiedziało się wprost o winie lub niewinności kogoś z rodziny. - A skąd wiadomo, że już nie żyła? - zapytał Stephen Maxie. Żyła o wpół do jedenastej, a rano już nie. Tylko tyle wiadomo. - Nie całkiem - odparł Dalgliesh. - Dwie osoby mogą uściślić czas śmierci. Jedną z nich jest morderca, ale jest ktoś inny, kto również może nam pomóc.
2 Ktoś zapukał do drzwi i w progu stanęła Martha, odziana w fartuch, solidna jak zawsze. Jej włosy pod staroświeckim czepkiem ściągnięte były do tyłu, jej kostki wylewały się z czarnych pantofli. Jeśli Maxie'owie w myślach widzieli zrozpaczoną kobietę z fatalną fiolką w dłoni, umykającą do kuchni jak przerażone zwierzę, nie dali niczego po sobie poznać. Teraz wyglądała tak, jak zawsze; była dla nich mniej
obca niż oni dla siebie nawzajem. - Pan Proctor do inspektora - oznajmiła krótko i odeszła, przepuszczając stojącą za nią postać. Proctor był zbyt wściekły, by speszyć się obecnością tylu ludzi, wyraźnie zajętych swoimi sprawami. Wydawało się, że dostrzega tylko Dalgliesha, do którego pośpiesznie podszedł. - Niech no pan posłucha, inspektorze, muszę mieć ochronę. Tak nie może być. Szukałem pana w komisariacie; nie chcieli mi powiedzieć, gdzie pan jest, ale ja nie dam się spławić jakiemuś sierżantowi. Tak myślałem, że pana tu znajdę. Coś z tym trzeba zrobić. Dalgliesh przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. - Z czym trzeba coś zrobić, panie Proctor? - zapytał wreszcie. - Z tym młodym facetem, mężem Sally. Przyszedł do mnie do domu i mi groził. Był pijany, jeśli pan chce wiedzieć. To nie moja wina, że dała się zamordować, i tak mu powiedziałem. Nie pozwolę straszyć mojej żony. No a sąsiedzi? Na całej ulicy było słychać jego obelgi. I w dodatku przy mojej córce; to bardzo przykre dla dziecka. Jestem niewinny, jak pan dobrze wie, i żądam ochrony. Istotnie, wyglądał tak, jakby trzeba go było chronić nie tylko przed Jamesem Ritchie'em. Mały, chuderlawy człowieczek o czerwonej twarzy, wyglądający jak rozgniewana kura i dziwnie rzucający głową przy mówieniu. Ubrany był tanio, lecz schludnie; jego szary prochowiec był czysty, zaś trzymany w rękach kapelusz został niedawno wyposażony w nową wstążkę. - Pan był w domu w dniu morderstwa, prawda? - zapytała znienacka Catherine. - Widziałyśmy pana na schodach. Pewnie szedł pan z pokoju Sally. Stephen, zerknąwszy na matkę, powiedział: - Witamy w kółku różańcowym, panie Proctor. Niech pan wejdzie, podobno publiczna spowiedź dobrze robi na duszę. Doskonale pan trafił, w samą porę. Zakładam, że jest pan ciekaw, kto zabił pańską siostrzenicę? - Nie! - krzyknął nagle Felix Hearne. - Nie bądź idiotą, Maxie. Nie mieszaj go do tego.
Jego głos przywołał Proctora do rzeczywistości. Spojrzał w skupieniu na Felixa i to, co zobaczył, wyraźnie mu się nie spodobało. - Ach tak, mam sobie pójść! A może ja chcę zostać? Mam prawo wiedzieć, co się dzieje! - Popatrzył gniewnie na otaczające go niechętne twarze. - Chcielibyście, żebym to był ja, co? Wszyscy byście tego chcieli. Nie myślcie, że nie wiem. I wrobilibyście mnie w to, gdybyście tylko mogli. I gdyby ktoś ją otruł lub walnął w głowę, to byłoby ze mną kiepsko. Co za szkoda, że któreś z was musiało akurat ją udusić! Bo to jedyna rzecz, w którą nie można mnie wrobić! A dlaczego? Dlatego! Wzdrygnął się konwulsyjnie, rozległ się trzask i w jednej nieprawdopodobnej, śmiesznej chwili jego sztuczna prawa ręka upadła na biurko przed nosem Dalgliesha. Patrzyli na nią osłupiali, jak na sprośny totem o zgiętych, gumowych palcach. Ciężko dysząc Proctor zręcznie przystawił sobie krzesło i usiadł na nim triumfalnie, podczas gdy Catherine patrzyła nań z wyrzutem, jak na trudnego pacjenta, bardziej rozkapryszonego niż zwykle. Dalgliesh podniósł rękę. - Wiedzieliśmy o tym, oczywiście, chociaż osobiście jestem zadowolony, że zapoznałem się z prawdą w nieco mniej spektakularny sposób. Pan Proctor stracił rękę podczas bombardowania. Ta zgrabna proteza zrobiona jest z klejonego płótna i ma trzy palce, ze stawami, jak prawdziwa ręka. Napinając ramię i odsuwając je nieco od ciała pan Proctor może naciągać sznurek, biegnący do kciuka, tym samym rozwierając palce. Gdy napięcie ramienia się zwalnia, sprężyna automatycznie dociska kciuk do nieruchomego palca wskazującego. Jak państwo widzą, to sprytne urządzenie pozwala panu Proctorowi wykonywać wiele różnych czynności; chodzi do pracy i jeździ na rowerze, wyglądając prawie naturalnie. Ale jednej rzeczy zrobić nie może: udusić kogoś rękami. - Mógłby, gdyby był leworęczny. - Ale nie jest, panno Bowers, dowody zaś wskazują, że Sally zabito mocnym uściskiem prawej dłoni. Odwrócił rękę i pchnął ją w stronę Proctora.
- To oczywiście jest ta dłoń, którą pewien mały chłopczyk widział zamykającą klapę w stajni Bococka. Tylko jeden związany ze sprawą człowiek włożyłby skórzaną rękawiczkę w upalny letni dzień i w dodatku w święto. To jedna ze wskazówek co do jego tożsamości, ale były też inne. Panna Bowers ma całkowitą rację. Pan Proctor odwiedził Martingale w tamtą sobotę. - No i co z tego? Sally mnie zaprosiła. W końcu była moją siostrzenicą, no nie? - Och, dajże pan spokój, Proctor - powiedział Felix. - Nie chce pan nam chyba wmawiać, że przyszedł pan tak sobie, z dobroci serca, dowiedzieć się o zdrowie dziecka! Ile chciała? - Trzydzieści funtów - odparł Proctor. - Chciała trzydzieści funtów i nie na wiele jej się teraz przydadzą. - I potrzebując takiej sumy - ciągnął Felix nieubłaganie - oczywiście zwróciła się o pomoc do najbliższej rodziny. Cóż za wzruszająca bajeczka. Dalgliesh wtrącił się zanim Proctor zdążył odpowiedzieć. - Prosiła o trzydzieści funtów, żeby mieć jakieś pieniądze na przyjazd męża. Ustalili, że będzie pracować i oszczędzać; Sally zamierzała dotrzymać umowy, z dzieckiem lub nie. Chciała wydobyć od wuja tę sumę dość często spotykaną metodą; powiedziała, że zamierza wkrótce wyjść za mąż - nie wspomniała za kogo - i jeśli nie dostanie pieniędzy, ujawnią wraz mężem, jak wuj ją traktował. Groziła, że opowie o wszystkim jego pracodawcom i szacownym sąsiadom w Canningbury, mówiła, że ją oszukał, nie dał tego, co jej się należało. Z drugiej strony obiecywała, że jeśli zapłaci, nie ujrzy jej więcej na oczy. - Ależ to szantaż! - zawołała Catherine. - Powinien był powiedzieć jej, żeby mówiła, co zechce. Nikt by jej nie uwierzył. Ode mnie nie wyciągnęłaby ani grosza! Proctor milczał, pozostali jakby zapomnieli o jego obecności. - Wydaje mi się - odparł Dalgliesh - że pan Proctor chętnie skorzystałby z pani rady, panno Bowers, gdyby nie jedno konkretne sformułowanie. Jego siostrzenica wspomniała, że nie dał jej tego, co
się jej należało. Zapewne nie miała na myśli nic więcej niż to, że traktowano ją inaczej niż jej siostrę, aczkolwiek pani Proctor temu zaprzecza. Ale z pewnych, nieistotnych w tej chwili powodów, to zdanie dla jej wuja zabrzmiało nieprzyjemnie. Jego reakcja musiała być znamienna, Sally zaś była dość inteligentna, aby to natychmiast wykorzystać. Pan Proctor nie jest aktorem; im bardziej usiłował się dowiedzieć, co Sally wie, tym bardziej sam się zdradzał. Kiedy się rozstawali, Sally była przekonana, że ma w ręku nie tylko trzydzieści funtów, ale, być może, o wiele, wiele więcej. Przerwał mu schrypnięty głos Proctora: - Powiedziałem jej, że zażądam pokwitowania. Wiedziałem, o co jej chodzi. Powiedziałem, że chętnie pomogę jej raz, bo wychodzi za mąż i będzie miała koszty, ale na tym koniec. Jeśli spróbowałaby jeszcze czegoś, poszedłbym na policję i na dowód miałbym pokwitowanie. - Nie spróbowałaby - powiedziała cicho Deborah. Mężczyźni spojrzeli na nią. - Nie Sally. Bawiła się tylko, drażniła pana, żeby patrzeć, jak pan zatańczy. Jeśli dostałaby te trzydzieści funtów, tym lepiej, ale prawdziwa uciecha polegała na tym, żeby zobaczyć, jak pan się poci. Nie chciałoby się jej tego ciągnąć, rozrywka szybko by się jej znudziła. Sally lubiła świeże mięsko. - Ależ, nie, nie! - Eleanor Maxie otworzyła dłonie w geście protestu. - Naprawdę taka nie była. W ogóle jej nie znaliśmy. Nie zwracając na nią uwagi Proctor znienacka i dość zaskakująco uśmiechnął się do Deborah jak do potencjalnego sojusznika. - Ma pani rację. Tak właśnie było. Miała mnie na widelcu. Wszystko sobie obmyśliła. Miałem jej przynieść te trzydzieści funtów tego samego wieczora. Zmusiła mnie, żebym wszedł do domu i poszedł z nią do jej pokoju. To samo w sobie było przykre - takie skradanie się. Wtedy właśnie spotkałem was na schodach. Pokazała mi tylne drzwi i powiedziała, że o północy będą otwarte. Miałem czekać za drzewami, aż zapali i zgasi światło. To miał być sygnał. Felix zaśmiał się głośno. - Biedna Sally! Cóż za ekshibicjonizm! Musiała wszystko dra-
matyzować, choćby miała umrzeć. - I w końcu umarła - powiedział Dalgliesh. - Gdyby nie bawiła się ludźmi, żyłaby do dziś. - Tamtego dnia była w dziwnym nastroju - wspomniała Deborah. - Opętało ją coś w rodzaju szaleństwa. Nie chodzi mi tylko o tę sprawę z sukienką czy udawanie, że przyjęła oświadczyny Stephena. Była rozbrykana jak dziecko. Może w ten sposób okazywała szczęście. - Poszła spać szczęśliwa - rzekł Stephen. I nagle wszyscy zamilkli, zamyśleni. Gdzieś daleko rozległ się słodki i czysty ton bijącego zegara, ale poza tym ciszę zakłócał tylko szelest przewracanych przez Dalgliesha kartek. Tuż na zewnątrz opuszczone schody, po których niegdyś Sally niosła swój wieczorny napój, prowadziły do jej pustej i chłodnej sypialni; uważnie się wsłuchując, prawie słyszeli odgłos cichych kroków, szmer wełnianej tkaniny, echo śmiechu. Trawnik za oknem był jedynie cieniem w mroku; odbicie lampy nad biurkiem zawisło w pachnącym powietrzu jak rząd chińskich lampionów. Przemknął między nimi ślad białej sukni, pasmo falujących, rudych włosów. Czy którekolwiek z nich będzie jeszcze kiedyś potrafiło wejść do ascetycznej, białej sypialni bez obawy, że łóżko nie jest puste? Deborah zadrżała i przemówiła w imieniu ich wszystkich: - Proszę, niech pan nam powie, co naprawdę się stało! Dalgliesh podniósł wzrok i spojrzał na nią. Głębokim, równym głosem podjął swoją opowieść.
3 - Moim zdaniem zabójca poszedł do sypialni panny Jupp pod wpływem niepohamowanego impulsu, aby dowiedzieć się dokładnie, co dziewczyna czuje i co zamierza; jednym słowem, jakie zagrożenie stanowi. Może też chciał ją o coś prosić - choć to mało prawdopodobne. Sądzę, że raczej zamierzał jej coś zaproponować, wejść z nią w jakiś układ. Gość albo wszedł do pokoju od razu, albo zapukał i został
natychmiast wpuszczony, gdyż, widzicie państwo, była to osoba, której Sally nie musiała się obawiać. Leżała w łóżku, rozebrana do snu; wypiła już kakao, ale ponieważ wypiła go mało, była tylko trochę śpiąca i zbyt zmęczona, by wdawać się w subtelne i racjonalne spory. Nie wstała, nie włożyła szlafroka, a z tego, co o niej wiem, wnoszę, że zrobiłaby to, gdyby jej gość był mężczyzną. No, ale oczywiście takie dowody nie są wiele warte. - Nie wiemy - ciągnął - co zaszło między Sally i jej gościem. Wiemy jedynie, że gdy osoba ta wyszła i zamknęła za sobą drzwi, Sally już nie żyła. Wiemy, że Sally była mężatką, że kochała swojego męża, że czekała, aż przyjedzie ją zabrać, i to na dniach. Jej napomknienia wobec Dereka Pullena i ostrożność, z jaką dotrzymywała tajemnicy, pozwalają przypuszczać, że cieszyło ją poczucie władzy, jakie dawał jej ten sekret. Pullen mówił, że lubiła tajemnice, pewna kobieta, u której Sally pracowała, powiedziała mi: „Była skrytą istotą. Pracowała ze mną trzy lata i kiedy odchodziła, nie wiedziałam o niej więcej niż wtedy, gdy do nas przyszła”. Sally Jupp trzymała swoje małżeństwo w sekrecie w bardzo trudnych okolicznościach. To nie wynikało z rozsądku; jej mąż miał dobrą pracę za granicą i firma nie kazałaby mu wracać, wątpię, czy firma w ogóle by się dowiedziała. Wydaje mi się, że po części Sally chciała udowodnić swoją lojalność i niezawodność, po części zaś podobało jej się, że ma swoją tajemnicę; należała do osób, które lubią tajemnice. Ponadto mogła w ten sposób dokuczyć nie lubianemu wujowi i ciotce, co dostarczało jej niemałej rozrywki. No i przez siedem miesięcy miała mieszkanie za darmo. Jej mąż powiedział mi: „Sally zawsze mówiła, że najlepiej mają samotne matki”. Nie sądzę, aby państwo zgodzili się z tym, niemniej Sally Ritchie wierzyła, iż żyjemy w społeczeństwie, które uspokaja swoje sumienie pomagając interesującym nieudacznikom raczej niż nudnym potrzebującym - i postanowiła sprawdzić swoją teorię w praktyce. Moim zdaniem podobało jej się w schronisku St. Mary's; podtrzymywała ją świadomość, że różni się od innych. Pewnie cieszyła się na zapas z miny, jaką zrobi panna Liddell, kiedy dowie się prawdy, oraz z przyjemności, jaką sprawi mężowi, przedrzeźniając pensjonariuszki
schroniska. Wiecie państwo: „Niech Sally teraz opowie, jak była samotną matką”. A poza tym dawało jej to władzę; czerpała radość z konsternacji rodziny Maxie w obliczu zagrożenia, które nie było rzeczywiste - o czym wiedziała tylko ona. Deborah poruszyła się niespokojnie. - Wydaje się pan dużo o niej wiedzieć. Jeśli zaręczyny nie miały podstaw, czemu się na nie zgodziła? Oszczędziłaby wszystkim wiele zmartwienia po prostu mówiąc Stephenowi prawdę. - Ocaliłaby własne życie. - Dalgliesh spojrzał na nią z ukosa. Ale czy naprawdę sądzi pani, że zechciałaby się przyznać? Nie musiała już długo czekać - jej mąż wracał za dzień lub dwa. Oświadczyny pana Maxie stanowiły jeszcze jedną komplikację, dodającą smaczku ogólnie zabawnej sytuacji. Proszę pamiętać, że nigdy wprost nie przyjęła oświadczyn. Nie, ja oczekiwałbym, że zachowa się dokładnie tak, jak się zachowała. Najwyraźniej nie lubiła pani Riscoe i okazywała to coraz śmielej w miarę, jak zbliżał się termin powrotu jej męża. Te zaręczyny, to kolejne źródło prywatnej radości. Wydaje mi się, że kiedy przyszedł do niej gość, leżała w łóżku szczęśliwa, senna, zadowolona, pewna siebie, czując być może, iż ma w garści całą rodzinę Maxie, całą sytuację, wręcz cały świat. Ani jedna z osób, z którymi o niej rozmawiałem, nie opisała jej jako dobrej. Nie sądzę więc, aby była dobra dla osoby, która przyszła ją odwiedzić. Nie doceniła gniewu i rozpaczy, jakie miała przed sobą. Może nawet się śmiała. I wtedy silne palce zacisnęły się na jej szyi. Zapadła cisza, którą przerwał brutalnie Felix Hearne: - Obrał pan zły zawód, inspektorze. To przedstawienie warte jest większej widowni. - Nie bądź idiotą, Hearne. - Stephen Maxie podniósł bladą, zmęczoną twarz. - Nie widzisz, że jest zadowolony z naszej reakcji? - Czyje palce? - gniewnie zwrócił się do Dalgliesha. - Po co ta cała farsa? Czyje palce? - Nasz zabójca udaje się do drzwi i gasi światło. Nadszedł moment ucieczki. Ale nachodzą go wątpliwości; może Sally Jupp żyje jeszcze? A może dziecko się obudziło i zabójca nie chce zostawiać go
samego z martwą matką? A może boi się po prostu, że płacz małego zerwie na nogi cały dom, zanim zabójcy uda się wymknąć? Nieważne z jakiego powodu, światło na chwilę ponownie się zapala. I znów gaśnie. A stojący za drzewami Sydney Proctor widzi sygnał, na który czekał. Nie ma zegarka, musi polegać na tym świetle. Idzie wzdłuż brzegu trawnika w kierunku domu, ukryty w cieniu drzew i krzewów. Dalgliesh zawiesił głos, a jego słuchacze spojrzeli na Proctora. Opanował się już, wydawało się w istocie, iż opuściła go zarówno nerwowość, jak i obronna wojowniczość. Podjął opowieść zwyczajnie i spokojnie, jakby wspomnienie tamtej strasznej nocy i skupione zainteresowanie zebranych wyzwoliły go z zakłopotania i poczucia winy. Teraz, kiedy przestał hałaśliwie się usprawiedliwiać, łatwiej było go znieść; tak jak oni, stał się w jakimś sensie ofiarą Sally. Słuchając, również poczuli desperację i strach, które zagnały go pod jej drzwi. - Myślałem, że przegapiłem pierwszy błysk światła; powiedziała, że będą dwa, więc stałem i czekałem. Potem pomyślałem, że muszę spróbować, nie było sensu tego przeciągać. Jak już tu przyjechałem, to chciałem mieć to za sobą. Niełatwo było zdobyć te trzydzieści funtów. Wybrałem wszystkie oszczędności, ale to było tylko dziesięć funtów. W domu też nie miałem dużo, tylko tyle, żeby zapłacić raty za telewizor. Jeszcze zastawiłem zegarek w lombardzie w Canningbury; facet widział, że mi zależy i nie dał mi tyle, ile był wart. No, ale miałem dość, by ją uciszyć. Napisałem też pokwitowanie, żeby mi podpisała. Nie zamierzałem nic ryzykować po tej scenie w stajni. Gdyby próbowała jeszcze jakichś sztuczek, zagroziłbym jej oskarżeniem o szantaż. Ale nie sądziłem, żeby do tego doszło, myślałem, że po prostu weźmie pieniądze i da mi spokój. Następne próby nie miałyby sensu, no nie? Wiedziała, że nie zdobywam łatwo pieniędzy. Nie była głupia, ta nasza Sally, o nie. Wejście było otwarte, tak jak powiedziała. Miałem latarkę i łatwo znalazłem schody i jej pokój; po południu pokazała mi drogę. Łatwizna. W domu było zupełnie cicho, można było pomyśleć, że jest pusty. Drzwi Sally były zamknięte i przez dziurkę od klucza nie było
widać światła. Pomyślałem, że to dziwne. Chciałem nawet zapukać, ale bałem się narobić hałasu. Było tak cicho, że poczułem się dziwnie. W końcu uchyliłem drzwi i zawołałem do niej. Nie odpowiadała. Zaświeciłem latarkę i zobaczyłem, że leży w łóżku. Z początku myślałem, że śpi - to było jak odroczenie wyroku. Chciałem zostawić pieniądze na poduszce, ale potem pomyślałem: „Po co, do cholery?” To ona żądała, żebym przyszedł i to była jej sprawa, żeby nie spać. A poza tym chciałem jak najprędzej wydostać się z domu. Nie wiem, kiedy zrozumiałem, że nie śpi. Podszedłem do łóżka i od razu wiedziałem. Ciekawe, że nie można się pomylić. Wiedziałem, że nie jest chora ani nieprzytomna. Nie żyła. Jedno oko miała zamknięte, ale drugie było lekko uchylone. Wydawało mi się, że na mnie patrzy, więc zamknąłem powiekę lewą ręką. Nie wiem, czemu jej dotknąłem, właściwie to głupie, ale musiałem zamknąć to patrzące oko. Prześcieradło miała podciągnięte pod brodę, jakby ktoś otulił ją na noc. Podniosłem je i zobaczyłem ten siniec na jej szyi. Do tamtej chwili morderstwo nawet nie przyszło mi do głowy, ale kiedy zrozumiałem... no, po prostu straciłem głowę. Powinienem był wiedzieć, że to robota praworęcznej osoby i że nikt mnie nie będzie podejrzewał, ale przestraszony człowiek nie myśli. Nadal trzymałem latarkę; ręka mi się tak trzęsła, że robiłem wokół głowy Sally małe kółka światła, po prostu nie mogłem przestać drżeć. Próbowałem coś wymyślić, byłem w jej pokoju z pieniędzmi w kieszeni. Wiedziałem, co ludzie pomyślą. Musiałem uciekać. Podbiegłem do drzwi, ale za późno. Usłyszałem kroki na korytarzu, bardzo ciche. Normalnie bym ich nie usłyszał, ale byłem taki napięty, że słyszałem, jak mi serce bije. Momentalnie zamknąłem zasuwkę i oparłem się o drzwi, wstrzymując oddech. Po drugiej stronie jakaś kobieta zapukała i powiedziała: „Sally? Nie śpisz, Sally?” Mówiła całkiem cicho, nie wiem, czy spodziewała się, że ktoś ją usłyszy, ale może jej nie zależało. Od tamtej pory kilka razy zastanawiałem się nad tym, ale wtedy nie czekałem, co zrobi. Mogła zastukać głośniej i obudzić dzieciaka, mogła uznać, że coś jest nie tak i zawołać rodzinę. Musiałem uciekać. Na szczęście jestem dość sprawny i nie boję się wysokości. Wyszedłem przez boczne okno, to
przy drzewach, i zszedłem po rynnie. Te buty rowerowe dobrze trzymają. Spadłem ostatnie parę metrów i skręciłem kostkę, ale wtedy tego nie zauważyłem. Obejrzałem się dopiero, jak dobiegłem do drzew. W oknie Sally wciąż było ciemno i poczułem się bezpieczny. Rower ukryłem w żywopłocie przy drodze i mówię państwu, ucieszyłem się, że znów go widzę. Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na swoją nogę, nie mogłem nią nacisnąć pedału. No, ale jakoś sobie poradziłem. Zacząłem też obmyślać plan, bo musiałem mieć alibi. Kiedy dojechałem do Finchworthy, zainscenizowałem wypadek. Nikt tamtędy nie jeździ o tej porze. To nie było trudne, po prostu wjechałem rowerem w mur po lewej stronie drogi, aż przednie koło się wygięło, a tylną oponę pociąłem scyzorykiem. O siebie nie musiałem się martwić; wyglądałem na chorego i noga zaczęła mi puchnąć. Musiało chyba zacząć padać, bo pamiętam, że zmokłem i zmarzłem. Kiedy jakoś dowlokłem się z rowerem do Canningbury, było już dobrze po pierwszej. Musiałem zachowywać się cicho, więc przed wejściem zostawiłem rower w ogrodzie. Nie chciałem obudzić pani Proctor, zanim nie przestawię obu zegarów na dole; w sypialni nie mamy budzika, zwykle kładłem przy łóżku swój złoty repetier. Gdyby tylko udało mi się jej nie obudzić, wszystko byłoby dobrze. Ale musiała na mnie czekać, bo wyszła na schody i zawołała do mnie. Miałem już dosyć wszystkiego, więc wrzasnąłem na nią, żeby wracała do łóżka i dała mi spokój. Zrobiła, jak jej kazałem - jak zwykle zresztą - ale wiedziałem, że nie wytrzyma i niedługo zejdzie. No, ale dała mi szansę. Zanim włożyła szlafrok i przydreptała na dół, zdążyłem cofnąć oba zegary do północy. Zaczęła zawracać mi głowę herbatą i nieźle się namęczyłem, żeby zagnać ją do łóżka, zanim któryś z miejskich zegarów wybije drugą. Na to mogłaby zwrócić uwagę. W końcu jednak poszła na górę i dość szybko zasnęła. Ja, to co innego. Mówię wam, nigdy już nie chcę przeżyć takiej nocy! Możecie mówić co chcecie o tym, jak traktowaliśmy Sally; według mnie nie było jej z nami tak źle. No, ale jeśli ta mała dziwka czuła się skrzywdzona, to tamtej nocy się odegrała. Plunąwszy na nich obelżywym słowem wymamrotał coś w rodzaju
przeprosin i zakrył twarz swą groteskową prawą dłonią. Przez chwilę nikt się nie odzywał, po czym Catherine powiedziała: - Nie przyszedł pan na rozprawę, prawda? Wtedy nas to zastanowiło, chociaż mówiono, że pan jest chory. Bał się pan, że pana poznamy? Przecież wiedział pan już, w jaki sposób umarła Sally i że nikt nie będzie pana podejrzewał. Pod wpływem emocji Proctor opowiedział swoją historię swobodnie i płynnie, ale teraz znów uległ potrzebie samousprawiedliwienia. - A po co miałem chodzić? - odparł, powracając do pierwotnej, zaczepnej maniery. - Byłem jeszcze do niczego. Owszem, wiedziałem jak umarła. Policja nam powiedziała, kiedy przysłali kogoś w niedzielę rano. Od razu zapytali, kiedy ostatnio ją widziałem, ale miałem gotowe alibi. Pewnie myślicie, że powinienem był wszystko im opowiedzieć. Jeszcze czego! Sally sprawiła nam dość kłopotu za życia, żebym pozwalał, by bruździła po śmierci. Nie rozumiałem, dlaczego moje prywatne sprawy mają być wywlekane w sądzie. To nie takie łatwe, wytłumaczyć to wszystko. Ludzie mogliby sobie coś pomyśleć. - A co gorsza, mogliby aż za dobrze wszystko zrozumieć - zauważył cierpko Felix. Chuda twarz Proctora oblała się rumieńcem. Wstał i celowo odwracając sie plecami do Felixa, zaczął żegnać się z Eleanor Maxie. - Jeśli pani pozwoli, pójdę już sobie. Nie miałem zamiaru przeszkadzać, po prostu chciałem porozmawiać z inspektorem. Mam nadzieję, że to wszystko dobrze się skończy. Nie jestem już państwu potrzebny. „Mówi, jakbyśmy mieli za chwilę rodzić” - pomyślał Stephen. Postanowił pokazać Dalglieshowi, że - jako jedyny - jest niezależnym członkiem rodziny, zapytał więc: - Czy odwieźć pana do domu? Ostatni autobus odszedł o ósmej. Proctor odmówił gestem, ale nie spojrzał na niego. - Nie. Nie, dziękuję. Mam swój rower. Zupełnie dobrze go zreperowali, zważywszy okoliczności. Proszę mnie nie odprowadzać.
Nie dawał się lubić i jego postać o zwisających luźno dłoniach wyglądała żałośnie, ale nie był pozbawiony godności. „Przynajmniej wie - pomyślał Felix - kiedy nie jest mile widziany”. Proctor znienacka podał pani Maxie lewą dłoń, po czym wyszedł. Mimo wszystko Stephen odprowadził go do drzwi. Pod jego nieobecność nikt się nie odzywał; Felix czuł, jak napięcie rośnie, wychwytując nozdrzami znaną woń strachu. „Powiedziano im już wszystko, pomyślał, z wyjątkiem konkretnego nazwiska; pytanie tylko, jak dalece są skłonni uznać prawdę?” Patrzył na nich spod opuszczonych powiek. Deborah była dziwnie wyciszona, jakby z końcem kłamstw i oszustw osiągnęła stan swoistego spokoju. Nie wierzył, że Deborah wie, na co się zanosi. Twarz Eleanor Maxie była szara, lecz jej ręce leżały lekko złożone na podołku; sprawiała wrażenie, że błądzi myślami gdzie indziej. Catherine Bowers natomiast siedziała sztywno, z miną pełną dezaprobaty. Wcześniej Felix myślał, że świetnie się bawi, ale teraz nie był tego taki pewien; z sardoniczną uciechą zaobserwował tik w kąciku jej oka i nerwowe zwieranie dłoni. Kiedy Stephen wreszcie się zjawił, Felixa znienacka ogarnęła niecierpliwość: - Czy to już nie trwa dostatecznie długo? Znamy materiał dowodowy. Tylne wejście było otwarte, dopóki Stephen go nie zamknął trzydzieści trzy minuty po północy. Trochę wcześniej ktoś wszedł i zabił Sally. Policja nie wie, kto to był i pewnie się już nie dowie. Mógł to być każdy. Proponuję, aby nikt już nic więcej nie mówił. Rozejrzał się wokoło. Ostrzeżenie było wyraźne. - Sugeruje pan - odparł grzecznie Dalgliesh - że zupełnie obcy człowiek wszedł do domu i nie próbując nic ukraść podążył nieomylnie do pokoju Sally, gdzie ją udusił, ona zaś nie tylko nie wzywała pomocy, ale nader uprzejmie leżała na wznak na łóżku? - Mogła go zaprosić - powiedziała Catherine. - Ale czekała na Proctora - zwrócił się do niej Dalgliesh. - Czy sądzi pani, że chciała wydać przyjęcie na cześć tej małej transakcji? A kogóż to zaprosiła? Wszystkich jej znajomych już sprawdziliśmy.
- Na litość boską, przestańmy wreszcie o tym mówić - zawołał Felix. - Czy nie widzicie, że o to mu właśnie chodzi? Nie ma dowodów! - Czyżby? - zapytał Dalgliesh cicho. - Ciekawe. - Wiemy przynajmniej, kto tego nie zrobił - powiedziała Catherine. - Nie zrobił tego Stephen ani Derek Pullen, gdyż mają alibi, ani pan Proctor, z powodu ręki. - Owszem - zgodził się Dalgliesh. - Ani Martha Bultitaft, która nawet nie wiedziała, jak dziewczyna umarła, dopóki pan Hearne jej nie powiedział. Ani pani, panno Bowers, bo stukała pani do niej i próbowała z nią rozmawiać już po jej śmierci. Ani pani Riscoe, po której paznokciach na pewno pozostałyby zadrapania; nikt przez noc nie zapuściłby takich paznokci, a morderca nie nosił rękawiczek. Ani pan Hearne, bez względu na to, jakie chce stworzyć wrażenie; pan Hearne nawet nie wiedział, gdzie jest pokój Sally. Musiał zapytać pana Maxie, dokąd zanieść drabinę. - Tylko głupiec przyznałby, że wie. Mogłem przecież udawać. - Ale nie udawałeś - powiedział Stephen brutalnie. - Możesz sobie schować gdzieś tę całą protekcjonalność. Byłeś ostatnią osobą, której byłaby na rękę śmierć Sally. Gdyby Sally tu zamieszkała, Deborah może wyszłaby za ciebie. Wierz mi, na żadnych innych warunkach jej nie dostaniesz. Teraz już nigdy za ciebie nie wyjdzie i ty o tym wiesz. Eleanor Maxie uniosła głowę i powiedziała cicho: - Poszłam do jej pokoju, żeby z nią porozmawiać. Myślałam, że jeśli naprawdę zależy jej na Stephenie, to małżeństwo nie musi być takie złe. Chciałam zorientować się, co czuje. Byłam zmęczona; powinnam była poczekać do rana. Leżała w łóżku i nuciła. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie dwie rzeczy. Wyśmiała mnie i powiedziała, że będzie miała twoje dziecko, Stephen. A potem wszystko stało się bardzo szybko. W jednej sekundzie żyła i śmiała się, w następnej była już martwa. - A więc to pani! - szepnęła Catherine Bowers. - To pani! - Oczywiście - odparła łagodnie Eleanor Maxie. - Przemyśl to
sama. Któż inny mógłby to być?
4 Zdaniem Maxie'ów pójście do więzienia przypominało nieco pójście do szpitala, tyle że szło się tam jeszcze mniej dobrowolnie. Oba te doświadczenia były niezwykłe i przerażające; na oba główny zainteresowany na ogół reagował z kliniczną obojętnością, podczas gdy świadkowie starali się zachowywać pogodnie, jednak nie aż do tego stopnia, by można ich było posądzić o brak wrażliwości. Eleanor Maxie pod eskortą opanowanej i taktownej policjantki odeszła, by po raz ostatni zażyć luksusu kąpieli we własnym domu. Nalegała na to i nikt nie chciał jej przypominać, że podobnie jak w szpitalu, w więzieniu kąpiel również stanowiła pierwszy element procedury przyjęcia. A może jednak istniała różnica między aresztantem, a więźniem po wyroku? Felix zapewne to wiedział, ale nikt nie zamierzał go pytać. Gdzieś z tyłu czekał kierowca policyjnego samochodu, jak sanitariusz czujny i nie rzucający się w oczy. Potem nastąpiły ostatnie instrukcje, pozdrowienia dla przyjaciół, rozmowy telefoniczne i pośpieszne pakowanie. Z plebanii przybył zasapany, lecz niezbyt zdziwiony pan Hinks, gotów udzielić pomocy i wsparcia; ponieważ jednak wyglądał, jakby pomoc bardziej przydała się jemu samemu, Felix ujął go za ramię i stanowczo odprowadził z powrotem do domu. Deborah obserwowała ich z okna dopóki nie zniknęli za węgłem i przelotnie zaciekawiło ją, o czym rozmawiają. Wchodząc na górę zobaczyła, że Dalgliesh rozmawia przez telefon w holu. Przez chwilę ich oczy się spotkały. Myślała, że coś powie, ale znów pochylił się nad słuchawką; minęła go, uświadamiając sobie nagle, że w innych okolicznościach do tego właśnie mężczyzny instynktownie zwróciłaby się po radę i pomoc. Stephen, pozostawiony samemu sobie, zrozumiał, że udręka jest przemożnym bólem, nie mającym nic wspólnego z tym stanem niezadowolenia i nudy, jakie dotychczas brał za nieszczęście. Potrze-
bował kogoś, kto ukoiłby jego smutek i upewnił go, że wszystko to spotyka go niezasłużenie. Postanowił odszukać Catherine. Znalazł ją w pokoju matki, klęczącą przed walizeczką pełną owiniętych w bibułkę słoiczków i butelek. Gdy nan spojrzała, dostrzegł na jej twarzy ślady łez. Z jakiegoś powodu rozdrażniło go to; w tym domu nie było miejsca na inny żal, ponadto Catherine nigdy nie opanowała sztuki wdzięcznego płakania. Być może właśnie dlatego wcześnie nauczyła się znosić stoicko zarówno smutek, jak i inne rzeczy. Stephen postanowił zignorować tę inwazję na jego własne nieszczęście. - Cathy - powiedział. - Dlaczego u licha się przyznała? Hearne miał całkowitą rację. Gdyby nic nie mówiła, nigdy by jej nic nie udowodnili. Tylko raz wcześniej nazwał ją Cathy i wtedy również czegoś od niej chciał, ale nawet wówczas, w chwili miłosnego zbliżenia, zdrobnienie wydało się jej afektowane. Podniosła nań wzrok. - Niezbyt dobrze ją znasz, prawda? Czekała tylko, aż umrze twój ojciec, żeby się przyznać. Nie chciała go zostawiać; obiecała mu, że go nie oddacie. Tylko dlatego milczała. Dzisiaj, kiedy poszła z panem Hinksem na plebanię, powiedziała mu o wszystkim. - Ale tak spokojnie wysłuchała wszystkich wyjaśnień! - Pewnie chciała dokładnie zrozumieć, co się stało. Nikt z was nic jej nie mówił. Myślę, że najbardziej bała się, że to ty byłeś u Sally i zamknąłeś drzwi. - Wiem. Próbowała mnie spytać. Sądziłem, że pyta mnie, czy jestem mordercą. Będą musieli zmienić zarzut; to nie było morderstwo z premedytacją. Czemu ten Jephson się nie pospieszy? Dzwoniliśmy po niego. Catherine przeglądała książki leżące na nocnym stoliku, zastanawiając się, czy je zapakować. - Tak czy inaczej, pójdzie do więzienia - ciągnął Stephen. Mama w więzieniu! Cathy, ja tego nie zniosę! Ale Catherine, która w tym krótkim czasie zaczęła darzyć Eleanor Maxie prawdziwą sympatią i szacunkiem, też już nie mogła tego
znieść i straciła cierpliwość. - Ty tego nie zniesiesz! Dobre sobie! To nie ty musisz to znosić, tylko ona! A znajdzie się tam przez ciebie, nie zapominaj o tym. Raz zacząwszy, Catherine nie potrafiła już przestać. - I jeszcze jedno, Stephen. Nie wiem, co myślisz o nas... o mnie, jeśli chcesz. Nie chcę już o tym więcej mówić, więc oznajmiam ci teraz, że to skończone. O Boże, zejdź z tej bibułki! Próbuję zapakować tę walizkę. Płakała już na dobre, jak dziecko połykając sylaby, tak że ledwie ją rozumiał. - Kochałam cię, ale mi przeszło. Nie wiem, czego się spodziewasz, ale to już nie ma znaczenia. To skończone. Stephen zaś, który przecież nigdy nie uważał, że coś jest w ogóle zaczęte, spojrzał w dół na jej wyłupiaste oczy i obrzękłą od płaczu twarz i - całkiem irracjonalnie - poczuł drgnienie żalu i smutku.
5 Miesiąc po tym, jak Eleanor Maxie została uznana za winną mniejszej zbrodni zabójstwa, Dalgliesh, wracając z wybrzeża, gdzie zostawił swoją żaglówkę, przejeżdżał przez Chadfleet. Nie było mu całkiem po drodze, nie chciał jednak analizować motywów, jakie kazały mu zboczyć w te kręte, ocienione drzewami drogi. Minął domek Pullenów; w oknie paliło się światło, na tle którego rysował się ciemny kontur gipsowego owczarka. Schronisko St. Mary's wyglądało na opuszczone, jedynie samotny wózek przed wejściem wskazywał na jakiekolwiek życie. Sama wieś, pusta i bezludna. drzemała po podwieczorku. Gdy mijał sklep Wilsona, właściciel zamykał drzwi za ostatnim klientem, którym była Deborah Riscoe z ciężkim koszykiem w ręce. Odruchowo zatrzymał samochód. Nie miał czasu na zawahanie czy niezręczność, po prostu odebrał jej koszyk, ona zaś usiadła obok niego zanim zdążył zastanowić się nad swą śmiałością. Zerkając ukradkiem na jej spokojny profil dostrzegł, że z jej twarzy zniknęło
napięcie. Nie straciła nic ze swej urody, ale teraz był w niej spokój, którym przypominała matkę. Przed bramą Martingale zwolnił, ale kiwnęła głową, podjechał więc pod dom. Pożółkłym brzozom zmierzch powoli odbierał kolor, pod kołami zatrzeszczały pierwsze opadłe liście. Dom wyglądał prawie jak wtedy, gdy widział go po raz pierwszy, ale teraz, w zapadającym mroku, był szary i nieco złowrogi. W holu Deborah zdjęła skórzaną kurtkę i odwinęła z szyi chustkę. - Dziękuję. Bardzo mi pan pomógł. Stephen w tym tygodniu zabrał samochód do miasta, a Wilson dostarcza zakupy jedynie w środy. Zawsze o czymś zapominam. Napije się pan herbaty albo czegoś? Uśmiechnęła się z leciutką kpiną. - Dzisiaj chyba pan nie jest na służbie. Czy może jednak? - Nie - powiedział. - Nie jestem na służbie. Po prostu odpoczywam. Nie pytała o wyjaśnienie, tylko poszła przodem do bawialni. Było tu więcej kurzu niż wtedy - i więcej miejsca - ale wprawne oko powiedziało mu, że nic się nie zmieniło, po prostu znikły stąd drobne ślady czyjegoś życia. Jakby zgadując, o czym myśli, powiedziała: - Przez większość czasu mieszkam sama. Martha odeszła, zastępują ją dwie dziewczyny na przychodne. Nigdy nie wiem, kiedy się zjawią: dodaje to pieprzyku naszym stosunkom. Oczywiście, Stephen przyjeżdża w większość weekendów, co trochę pomaga. Będziemy mieli mnóstwo czasu, by posprzątać zanim mama wyjdzie. Pracę mam głównie papierkową: testament ojca, formalności spadkowe, podatki. - Czy na pewno powinna pani tu być sama? - zapytał Dalgliesh. - Och, dobrze mi z tym. Ktoś z rodziny musi tu mieszkać. Sir Reynold proponował mi jednego ze swych psów, ale za łatwo gryzą, jak na mój gust. A poza tym, nie nauczono ich egzorcyzmować duchy. Dalgliesh przyjął od niej szklankę i zapytał o Catherine Bowers. Wydawało mu się, że tak będzie najbezpieczniej; Stephen Maxie nie interesował go wcale, a Felix Hearne aż za bardzo. Pytanie o dziecko
obudziłoby jedynie rudowłosego upiora, który i tak już stał między nimi. - Czasami ją widuję - powiedziała Deborah. - Jimmy nadal mieszka w St. Mary's i Catherine często przyjeżdża z jego ojcem, aby zabrać go na spacer. Chyba ona i James Ritchie się pobiorą. - To dość nagle, prawda? Roześmiała się. - Och, Ritchie jeszcze pewnie o tym nie wie. Ale to dobrze. Ona naprawdę kocha to dziecko, Ritchie ma szczęście. Nie wiem, o czym jeszcze panu opowiedzieć. Mama radzi sobie zupełnie dobrze, nie jest bardzo nieszczęśliwa. Felix Hearne wyjechał do Kanady. Mój brat jest okropnie zajęty w szpitalu. Ale mówi, że wszyscy są dla niego bardzo mili. „No pewnie, pomyślał Dalgliesh. Matka odsiaduje wyrok, siostra sama radzi sobie z podatkami, całym domem i wrogością lub - co gorsza - współczuciem wsi, a Stephen Maxie siedzi sobie w szpitalu, gdzie wszyscy są bardzo mili”. Jakieś uczucia musiały odbić się na jego twarzy, gdyż powiedziała pośpiesznie: - Cieszę się, że jest zajęty. Dla niego to trudniejsze niż dla mnie. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Pomimo pozornej zażyłości Dalgliesh chorobliwie przeżywał każde słowo; chciał powiedzieć coś pocieszającego, ale każde z na wpół zaczętych zdań odrzucał, zanim w ogóle dotarło do jego ust. „Przykro mi, że musiałem to zrobić”; tylko że nie było mu przykro, ona zaś była dość uczciwa i inteligentna, aby zdawać sobie z tego sprawę. Nigdy dotąd nie przepraszał za swoją pracę i nie zamierzał teraz zaczynać, uwłaczając dziewczynie. „Wiem, że nie lubi mnie pani za to, co zrobiłem”; ckliwe, sentymentalne i nieszczere, w dodatku arogancko zakładające, że ona w ogóle coś do niego czuje. W milczeniu poszli do wyjścia. Stanęła w drzwiach, aby zaczekać aż odjedzie. Gdy odwrócił głowę i ujrzał samotną postać na tle oświetlonego holu, ogarnęła go niewzruszona i podnosząca na duchu pewność, że jeszcze się spotkają. I że wtedy znajdą się właściwe słowa.
KONIEC