Ałła Zalewska
H&H Inc.
Obudził go silny ból ramion. Zbyt silny jak na zwykłe poranne odrętwienie. Zanim w pełni wrócił do przytomności, odnotował, że ...
7 downloads
7 Views
Ałła Zalewska
H&H Inc.
Obudził go silny ból ramion. Zbyt silny jak na zwykłe poranne odrętwienie. Zanim w pełni wrócił do przytomności, odnotował, że nadgarstki palą go żywym ogniem, zupełnie jakby ktoś przecinał je ostrym narzędziem. Z trudem uniósł ciężkie powieki i zaraz zmrużył oczy. Oślepiło go słońce. Był przywiązany za ręce do jakiegoś przedmiotu. Czuł, że wisi, bolały go wszystkie mięśnie, kości i stawy. Więzy wrzynały mu się w ciało tak mocno, że tamowały dopływ krwi do dłoni. Wyprostowane ramiona utrzymywały cały jego ciężar, sprawiając niewyobrażalne cierpienie. Pod stopami wymacał niewielką podpórkę. To trochę ratowało sytuację.
– Witam sąsiada!
Odwrócił głowę w kierunku, z którego nadpłynął głos. Obok jego krzyża stały jeszcze dwa. Na bliższym wisiał wychudzony i mocno poraniony mężczyzna o twarzy zasłoniętej przez długie, ciemne, zlepione krwią włosy. Chyba nie żył...
– Ładna pogoda, nieprawdaż? – dobiegło znów z trzeciego krzyża.
– Jak się tu znalazłem? Co to za miejsce? Co się tu dzieje?
– Za dużo pytań naraz! – roześmiał się towarzysz niedoli. – Nie odpowiem ci, jak się tu znalazłeś, bo sam wiesz to najlepiej. A co to za miejsce? Po prostu jedno z wielu. Czyż nie piękne?
Słońce prażyło niemiłosiernie. Grube krople potu zalewały oczy, a ból stawał się coraz bardziej nieznośny. To jakiś koszmar... Na dodatek ten kretyn jakby nigdy nic podśpiewuje, przeraźliwie przy tym fałszując. Chyba słońce upiekło mu mózg.
– Zamknij się pan! – nie wytrzymał.
Znowu śmiech.
– Nie podoba się sąsiadowi piosenka? „Jeeeezuuuuuus jest tu”. Che, che.
– Człowieku, masz coś z głową?
– Zaraz, zaraz, przecież gwarantowali miłe towarzystwo. Będę musiał zgłosić reklamację.
– Kto gwarantował?
– Ciii, nie wymawia się tego imienia nadaremno...
Cisnęło mu się na usta kilka niecenzuralnych zwrotów, ale język przysechł do podniebienia i znieruchomiał. Zająć czymś myśli... Co się właściwie wydarzyło? Próbował przeanalizować miniony dzień. Budzik, śniadanie, przebijanie się samochodem przez korek, biuro. Biuro? Za nic nie mógł sobie przypomnieć, co robił w pracy. Dojechał tam w ogóle? Nagły przypływ adrenaliny niebezpiecznie przyśpieszył akcję jego serca. Był wypadek. Ktoś nie zdjął nogi z gazu, widząc zmieniające się światła, ktoś za prędko ruszył, głuchy huk uderzenia, chrzęst gniecionej blachy, brzęk szkła, na ulicy pewnie zaroiło się od gapiów. Właśnie wtedy, korzystając z zamieszania, musieli wyciągnąć go nieprzytomnego z rozbitego auta i przywieźć tutaj. Porwali go! Tylko w jakim celu? Czyżby chodziło o okup? Był szeregowym pracownikiem korporacji, nikim ważnym. Co więcej – nie miał rodziny, nikt znajomy nie dałby za niego złamanego grosza. To pomyłka. Pomyłka! Struchlał ze zgrozy, czując jednocześnie kiełkującą nadzieję. Musiał z kimś porozmawiać.
– Hej! – Cisza. Czyżby ten drugi zemdlał? A może już nie żyje? – Haloooo!
Z wysiłkiem przekręcił głowę. Trup wisiał nadal, ale na trzecim krzyżu... nikogo już nie było. Wzgórze skąpane w promieniach zachodzącego słońca wyglądało jak ogarnięte pożarem. Wtem spośród iluzorycznych płomieni wyłoniła się ciemna sylwetka.
– Dobry wieczór, na dzisiaj wystarczy kończymy. – Facet w garniturze włączył jakieś urządzenie i drewniana konstrukcja wraz z ukrzyżowanym powoli opadła na ziemię. Uwolniony z więzów nieszczęśnik dostał miękki szlafrok i małą butelkę wody mineralnej, którą wypił jednym haustem, zanim odważył się zapytać:
– Co zamierzacie ze mną zrobić? Jakie są wasze żądania?
Facet w garniturze zarechotał.
– Nasze żądania? My nie żądamy, tylko spełniamy żądania. Na tym polega nasza praca. Zapraszam do samochodu, w hotelu czeka pokój.
– Jego nie zdejmujecie? – wskazał dłonią na wiszące bezwładnie zmasakrowane ciało.
– Nie, to atrapa.
* * *
Wywichnięte stawy nie bolały tak bardzo, jak powinny, skóra na nadgarstkach była różowa, bez śladów otarć, nie wystąpiły też najmniejsze objawy poparzenia słonecznego. Uprowadzony długo przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze hotelowej łazienki, nie mogąc uwierzyć oczom. To wszystko, czego doświadczył, wydawało się teraz jedynie złym snem. Wziął chłodny prysznic dla otrzeźwienia. Pomogło. Czas ocenić sytuację. Jest tutaj zakładnikiem. Musi uciekać, zanim stanie się najgorsze. Założył szlafrok i podszedł do drzwi, które po chwili wahania ostrożnie uchylił. Ku swojemu zaskoczeniu, na korytarzu nie zobaczył strażnika. Ściślej mówiąc, nie zobaczył tam nikogo. Wyszedł z pokoju i przez moment stał zdezorientowany, rozglądając się na boki. Szereg identycznie wyglądających drzwi zupełnie zbił go z tropu. Brakowało numerów pokoi. Jeżeli teraz stąd się oddali, nie trafi z powrotem.
Zawiązał pasek szlafroka na supeł, odetchnął głęboko i ruszył przed siebie. Korytarz prowadził do nowocześnie wyglądającego hallu przy recepcji. Hall świecił pustkami. Najwyraźniej obłożenie hotelu było mizerne. Ciszę przerwało echo czyichś kroków. Struchlał. Grupka milczących gości hotelowych minęła go, nie zaszczycając jednym spojrzeniem. Spanikowany poszukał wzrokiem telefonu. Bez powodzenia. Zauważył za to drogę do wyjścia. Niewiele myśląc, wyskoczył z budynku i biegiem pokonał dystans dzielący go od masywnej bramy, wkomponowanej w betonowy, przypominający więzienny mur. Furtka w bramie nie była zamknięta. Nerwowo obejrzał się za siebie, pchnął furtkę i zrobił krok.
Ani śladu cywilizacji. Kompletne pustkowie! Równiutka asfaltowa droga biegła czarną wstęgą od „nie wiadomo skąd” do „nie wiadomo gdzie”, rozcinając pasmo skalistych, brunatnoczerwonych wzniesień. Jaka jest szansa, że w pobliżu leży miasto? A nawet gdyby jakieś tu było, to czy zdołałby do niego dotrzeć piechotą, w klapkach i szlafroku? Wrócił zrezygnowany i zadekował się w hotelowym barze. Okazało się, że podawane tam drinki są darmowe.
* * *
Następny dzień przywitał go okrutnym bólem w skroniach. Na dodatek znowu czuł się paskudnie niekomfortowo. Wisiał. Tym razem głową w dół, przywiązany za nogi. Ręce miał skrępowane na plecach. Bolało, bardzo bolało. Pomieszczenie, w którym się znalazł, było jakąś ciemną, ponurą i wilgotną piwnicą. Śmierdziało stęchlizną, grzybem i jakimś środkiem chemicznym. Coś poruszyło się obok. Zacisnął szczęki ze strachu.
– Dzień dobry. Jak humor dzisiaj, lepszy? – Znajomy głos uspokoił go i jednocześnie rozwścieczył.
– Znowu pan?!
– Nie chciałbym być niegrzeczny, ale jeżeli ma pan problem z moim towarzystwem, trzeba było zamówić sesję indywidualną. – Głos chyba się obraził.
Sesję? Indywidualną??? Szybko pozbierał myśli. To zdecydowanie jakaś tragiczna pomyłka. Dobra, tylko spokojnie.
– Przepraszam najmocniej, chyba uderzyłem się w głowę i straciłem pamięć. Nie mam pojęcia, dlaczego tu jestem, i bardzo chciałbym się stąd wydostać. Pomoże mi pan?
– Pan żartuje? – W głosie zabrzmiało niedowierzanie. – To wielki zaszczyt być tutaj, doświadczyć tych wszystkich... ekscytujących doznań. Proszę pana, to nie wesołe miasteczko, ale prawdziwe wyzwanie dla prawdziwych mężczyzn!
– Nie chcę tu być, nigdy nie chciałem! Nie zgadzałem się na nic!
– I tu się pan myli. Musiał się pan zgodzić. Mają pański kontrakt, podpisany, zatem wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Jeżeli chce pan to kwestionować, pańska sprawa, ale mnie proszę zostawić w spokoju.
No po prostu pięknie. Kontrakt. I to podpisany. Niech na Boga ktoś się tu wreszcie pojawi!
– Witam panów, jak samopoczucie? Zapraszam do sali obok na łamanie kołem.
Upadł ciężko, boleśnie obijając sobie ramię i biodro. Sznur został przecięty bez ostrzeżenia. Jęknął. Ktoś pomógł mu wstać.
– Chciałbym porozmawiać z pana przełożonym!
– Tak, oczywiście, przejdziemy do drugiej sali i szef z panem porozmawia. – Na twarzy faceta w garniturze, widocznej dzięki bladej poświacie latarki, wykwitł uprzejmy uśmiech.
* * *
Sala okazała się przestronną ślepą komnatą oświetloną stylizowanym na średniowieczny żyrandolem. Zamiast typowego sprzętu – stołu, krzeseł, szaf czy kredensów – z kątów komnaty wyzierały dziwne wynalazki, zapewne narzędzia tortur. Na środku umiejscowiony był podest z dwiema metalowymi obręczami. Oto, co mnie czeka, jeżeli nie zdołam przerwać tego szaleństwa – pomyślał ze strachem. Sąsiad za to wyglądał na uszczęśliwionego, stał sobie w rozciągniętych gaciach, które były jedyną częścią garderoby okrywającą tłuste, spocone ciało, i głupawo suszył zęby. Groteskowy widok, wręcz obrzydliwy. Zboczeniec! Masochista! Przestał przyglądać się kompanowi, kiedy przez nagle otwarte z wielkim impetem drzwi wkroczył ogromny mężczyzna. Jego głowę i twarz przysłaniał czerwony kaptur, jedynie oczy błyskały złowieszczo z wyciętych w materiale otworów. Kat posiał swoim ofiarom zimne spojrzenie i zabrał się do przygotowania sprzętu.
– Przepraszam – przez ściśnięte gardło skazany wydał z siebie żenujący pisk – chciałbym porozmawiać z szefem...
– Z szefem? – Wielkolud podniósł głowę i zagrzmiał: – Ja tu jestem szefem!
– Chciałbym zmienić kontrakt. Czy jest to możliwe?
Śmiech kata, kaszel drugiego skazańca, ogólna konsternacja.
– Owszem, posiada pan takie prawo, ale nie obędzie się bez konsekwencji, zdaje pan sobie chyba z tego sprawę? – Kat wysilił się na dłuższą odpowiedź i profesjonalny ton.
– T-tak.
– W takim razie nasz pracownik wskaże panu drogę do biura. Życzę miłego dnia i zapraszam ponownie.
– Niemądry pan jest, niemądry! Jutro zgodnie z harmonogramem ma być żelazna dziewica! – zareklamował niedawny towarzysz niedoli.
Facet w garniturze zabrał go z izby tortur i zaprowadził do kolejnego pomieszczenia. To była szatnia, gdzie czekały prysznice i równiutko rozwieszone na wieszakach eleganckie ubrania. Niedoszły męczennik wybrał proste w kroju spodnie i wygodną marynarkę do bawełnianej koszuli. Poczuł się jak przed rozmową kwalifikacyjną.
Wspięli się po schodach i wyszli na światło dnia. Miasto, niewątpliwie cywilizowane, wyglądem przypominało europejskie, choć długo nie mógł dostrzec żadnego szyldu z napisem. Dopiero na potężnym biurowcu zauważył ogromny neon „H&H Inc. ”. Nic mu to nie powiedziało. Przestąpili próg klimatyzowanego supernowoczesnego gmachu. Buty natychmiast zapadły się w miękką wykładzinę, a on utonął w słodkich oczach recepcjonistki.
– Proszę za mną – rzekła anielskim głosem. Ruszył za nią nieśpiesznie. Wpatrzony w rozkołysane biodra zapomniał o celu wizyty, zapomniał o bożym świecie.
– To tutaj.
Już? Tak szybko? Bez jazdy windą na sto piętnaste piętro? Zachęcony niecierpliwym skinieniem głowy nacisnął klamkę.
– Zapraszam! – Od mężczyzny siedzącego przy monumentalnym dębowym biurku biła pewność siebie i niepodważalny autorytet. – Chce pan wprowadzić zmiany w kontrakcie, tak?
– T-tak. To znaczy... Nie wiedziałem, że w ogóle jest jakiś kontrakt... – Pociły mu się ręce. Czuł się jak na dywaniku u dyrektora szkoły.
– Nazwisko?
Tu powstał problem. Nie potrafił przypomnieć sobie, jak się nazywa. Prezes wstał zza biurka i podszedł do roztrzęsionego petenta. Machnął mu przed oczami jakimś niewielkim urządzeniem, coś piknęło, zazgrzytało. Prezes pokiwał głową.
– Kowalski Jan, lat trzydzieści trzy – oznajmił grobowym tonem, po czym otworzył ogromną szufladę z posegregowanymi schludnie aktami. – Proszę, oto pańska umowa. Zadzwonię po prawników i zaraz dogadamy sprawę, a tymczasem proszę spocząć – wskazał obite czerwonym materiałem krzesełko stojące przy maleńkim biurku w rogu.
Usiadł z ulgą, bo nieco trzęsły mu się kolana. Po paru chwilach do sali weszło dwóch ubranych na czarno dryblasów wyglądających raczej na ochroniarzy niż prawników. Prezes podał jednemu z nich plik papierów.
– Proszę przeczytać.
– „Ja, niżej podpisany Jan Kowalski, syn Władysława i Barbary, urodzony... ”
– Dalej, dalej, nie mamy czasu!
– „... po wnikliwym zapoznaniu się z ofertą firmy H&H Inc. oraz z treścią Umowy oświadczam, że z pełną świadomością wybieram opcję, której opis zawarty jest w § 3 ust. I ww. Umowy”. Z pełną świadomością, panie Kowalski. Podpisał pan oświadczenie i umowę w trzech egzemplarzach. To pana pismo? – Prawnik rzucił papiery na biureczko, przy którym siedział osłupiały Jan.
– Tak. Moje. Ale dlaczego ja nic nie pamiętam? Może to amnezja? Po wypadku?
– Drogi panie – prezes starał się nie okazywać zniecierpliwienia, ale marnie mu to wychodziło – z tego co pamiętam, długo negocjowaliśmy umowę i mocno nagięliśmy nasze zasady na pana korzyść. A pan teraz przychodzi z reklamacją? Proszę mi wybaczyć, lecz nie bardzo rozumiem.
– Ja też nie bardzo...
Prezes machnął na prawników, by opuścili gabinet.
– Nie był pan wzorem cnót, panie Kowalski. Łapówki pan brał, nadużywał pan alkoholu, żonę bijał, dzieci straszył. Nieładne życie, proszę pana, nieładne.
– Żonę? Ja nie mam żony! To jakaś straszna pomyłka! Ilu jest Janów Kowalskich w książce telefonicznej, no ilu?!
– Pan się nie gorączkuje. Nasz system ewidencji jest oparty na supernowoczesnym oprogramowaniu i nie ma mowy o pomyłce. Jest pan aktualnie w stanie, powiedzmy, zawieszenia. To może tłumaczyć zaniki pamięci. Odeślemy pana na kilkudniowe leczenie i po tym czasie wrócimy do tematu, dobrze? – Władczy mężczyzna, nie czekając na odpowiedź, wyciągnął znikąd wielki sędziowski młotek i walnął nim w biurko, aż wszystko wokół zadrżało. Na ten znak do gabinetu wbiegło dwóch sanitariuszy, po czym Jan Kowalski został zapakowany w kaftan bezpieczeństwa i wyniesiony do ambulansu. Wszystko to trwało ułamki sekund, wynoszony nie zdążył nawet pożegnać wzrokiem pięknej recepcjonistki.
Szpital był uroczy. Niewielki, bielony dworek położony na lesistym wzgórzu. Wymarzone miejsce do regeneracji utraconych sił. Młodziutkie i schludne pielęgniareczki zgrabnie uwijały się wśród pacjentów. Rytm szpitalny był leniwy i miarowy jak bicie serca olbrzyma.
Śniadanie, czas wolny, seans z lekarzem, obiad, zajęcia w grupach, spacer, kolacja, sen. Kuracjusze nie dostawali żadnych pigułek, jedynie kolorowe napoje. Panował dziwny spokój. Nikt nie biegał po świetlicy, nikt nie rzucał się na ziemię w drgawkach, nikt nie walił głową w ścianę. Wszyscy siedzieli zamyśleni. Jan również. Miał o czym myśleć. Pierwsza sesja z psychiatrą bardzo naruszyła jego światopogląd, właściwie wybiła go z równych torów prosto w przepaść.
* * *
– Musi pan przede wszystkim zdać sobie sprawę, że tutaj panują zupełnie inne zasady, to już nie jest świat, który pan znał. – Człowiek w białym kitlu patrzył na niego wyuczonym współczującym spojrzeniem.
– Rozumiem, że znalazłem się w innym kraju, ale nadal nie pojmuję, jak to się stało ani co tutaj robię!
– Nie tyle pan nie pojmuje, ile wyparł pan tę wiedzę ze świadomości. Niestety, świadomość nawet tutaj się nie zmienia, stąd tyle z wami kłopotów.
– Nie jestem chory, po prostu nic nie pamiętam. To normalne po urazach głowy.
– Drogi panie, nie zrobi pan postępów, dopóki nie pojmie sedna problemu. Pan nie miał urazu głowy. Pan nie przeżył wypadku.
Całe życie z wariatami, to i ten tutaj, proszę, siedzi i udaje lekarza, a wygląda wypisz, wymaluj jak z jakiegoś serialu o łapiduchach. Włosy na żel, fartuch na kant, gładko ogolona twarz i okulary w drogich oprawach. Też mi lekarz, papierowy, wycięty z kartonika po paście do zębów. Polecana przez stomatologów. Pij mleko, będziesz wielki. Boże, Boże! A jeżeli ja naprawdę nie żyję? Albo leżę w śpiączce i wszystko to tylko mi się śni? Uwięziony w koszmarze na wieki wieków, albo do dnia, w którym moja nieistniejąca żona podpisze zgodę na odłączenie respiratora... Tak, Jan był niewątpliwie jednym z najbardziej zamyślonych pacjentów tego miłego szpitala.
* * *
– Lepiej pan się już czuje, panie Janie? – Gabinet pachniał dobrymi cygarami, a humor rozpartego w fotelu w luźnej pozie prezesa wydawał się znakomity.
– Znacznie lepiej, dziękuję.
– I nadal chce pan zmienić umowę?
– Nie, nie, absolutnie. Umowa bardzo mi odpowiada. Żałuję tylko, że tyle straciłem przez moją chwilową amnezję.
– Ależ może! my to naprawić. Wręcz musimy, takie są zasady.
Zacznie pan program od początku. Po zakończonym kursie wskażemy panu miejsce pobytu, gdzie zaczeka pan na swoją małżonkę. Tak się biedaczka o pana modliła, można powiedzieć, że to ona uratowała pański zadek przed wiecznym potępieniem, cha, cha. To się nazywa prawdziwa miłość. A pan był dla niej taki... No ale nie mówmy już o tym.
– Maria? Mam z nią... być? Tutaj? Jak długo?
– Do końca świata i o jeden dzień dłużej, panie Kowalski.
– Przecież odbędę swoją karę, odkupię duszę!
– Kurs pomoże panu wskoczyć o jeden stopień wyżej, ale tak prędko pan tej swojej duszy nie odkupi, o nie. W ten sposób pieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu: pańska kara będzie zarazem nagrodą dla pana stęsknionej małżonki. Wszystkie klocki znajdą się we właściwych miejscach układanki. Czyż to nie genialne? Jest pan wolny. Do widzenia.
* * *
Trzy krzyże stały sobie równiutko jakby nigdy nic. Zalane krwią truchło długowłosego wisiało w takiej samej smętnej pozycji, w jakiej widział je poprzednio. Za towarzysza miał tym razem przerażonego chłopaczynę o wykrzywionej bólem i niedowierzaniem twarzy.
– Nooo, witam sąsiada! Ładna dziś pogoda, co? – wysilił się na uprzejmość Jan, ale chłopak zamiast odpowiedzieć, tylko zaniósł się szlochem.