Adam Zalewski Małe Miasteczko Dorocie i Sebastianowi WALENTYNKI Louis Brewster z lubością wyciągnął nogi i oparł stopy na drewnianym taborecie stojący...
13 downloads
23 Views
1MB Size
Adam Zalewski Małe Miasteczko Dorocie i Sebastianowi WALENTYNKI Louis Brewster z lubością wyciągnął nogi i oparł stopy na drewnianym taborecie stojącym kilkanaście cali od elektrycznego grzejnika. Poruszył palcami, czując, jak wełniane skarpety nabierają ciepła. Luty był tego roku wyjątkowo łagodny. Najcieńsza tafla lodu nie pokryła żadnej z kałuż na niewielkim podwórku starego Atkinsa, u którego on i Ned zatrzymali się na dłuższy wypoczynek. Louis – podobnie jak wielu innych – nazywał swojego kuzyna Henry'ego Mougera Nedem. Mouger używał tej ksywy od wielu lat. Tak było wygodniej i tego chciał Henry. Poranek był mglisty i nijaki. Poprzez nieszczelne drzwi do izby wdzierała się chłodna wilgoć. Brewster zapalił papierosa. Wypuszczając smugę dymu, uśmiechnął się do swoich myśli. Od trzech miesięcy cieszył się wolnością i podniecała go świadomość, że po raz kolejny udało mu się prysnąć z Trinowe Gulls. Banda durnych buraków, pomyślał z pogardą o strażnikach. Ned przyjechał po niego na umówione miejsce. Louis zawsze mógł liczyć na kuzyna. Ufał Nedowi bardziej niż sobie samemu. Ned nigdy nie dał się przyskrzynić, choć to on był zwykle inicjatorem ich wspólnych poczynań. Dzisiejszy walentynkowy wieczór to
także jego pomysł. Nocą zamierzali ruszyć towarowym składem na zachód. Już drugi raz korzystali z gościnności Jima Atkinsa i Mouger uznał, że to zupełnie wystarczy. Stary kumał się kiedyś z ojcem Neda, ale chyba nie cieszył go ich pobyt. Zamierzali zmienić klimat, lecz przed podróżą chcieli się jeszcze zabawić. Z dzieciakami – tak jak lubili najbardziej. Brewster wydmuchnął kolejny kłąb gryzącego dymu i spojrzał na łóżko, spod którego wystawała para bosych, brudnych stóp. On i Mouger zgodnie uznali, że Atkins nie będzie im więcej potrzebny. Pozbyli się zbędnego balastu i zyskali na tym ładnych parę dolców, które stary trzymał w puszce po kawie. Obyło się bez problemów – Louis udusił durnia jego własną poduszką. Chude zwłoki wsunęli pod łóżko. Nie zamierzali tracić sił na grzebanie ciała. Ziemia była zbyt zmarznięta, a energii potrzebowali na wieczorną zabawę. Dom Atkinsa stał na przedmieściach North Platte, niecałą milę od stacji kolejowej. Pół mili na północ znajdowała się posesja Singerów. Warren Singer był przedsiębiorcą budowlanym, jego żona uczyła w gimnazjum, a dzieciaki – dwunastoletni Todd i rok młodsza Berta – stanowiły parę rozwydrzonych bachorów. Tak twierdził Atkins. Ned i Louis uwielbiali taką smarkaterię. Nigdy w życiu nie zaznali luksusu, nie poczuli rodzinnego ciepła, nie chodzili do przyzwoitej szkoły, toteż rajcowało ich zajmowanie się bogatymi,
rozpieszczonymi bachorami. Obaj kuzyni mieli na tym polu spore osiągnięcia. *** Dzień wcześniej, stojąc na ganku, przyglądali się posiadłości Singerów. Obserwowali, jak banda szczyli rozwiesza wzdłuż parkanu sznury kolorowych balonów, a do ich uszu dobiegały odgłosy tej durnej nowoczesnej muzyki. – Jak te małe sukinkoty potrafią tego słuchać? – Louis zerknął na kuzyna. Mouger machnął ręką i splunął w kałużę u stóp drewnianego tarasu. – Spoko – mruknął, uśmiechając się nieznacznie. – Wieczorem my im zagramy. – A co z pociągiem? Sprawdziłeś? – Towarowe odchodzą co pół godziny. Nie ma kłopotu. – Dobrze, że ci burżuje nie trzymają psów. – Są za wygodni. Zasrani arystokraci. – Ned splunął ponownie. – Spakowałeś manele? – A jakże. Co ze starym? – Nic. Zrobimy z nim porządek wieczorem. Prześpi się na podłodze. – Ned parsknął suchym, zimnym śmiechem. Louis zawtórował mu chrapliwym basem. Przez chwilę rechotali, nadal obserwując krzątaninę sąsiadów. – Kupiłeś coś do żarcia? – zagadnął Louis.
– Niby kiedy i za co? – Mouger obrzucił kuzyna chłodnym spojrzeniem. – Jutro rano zrobimy staremu remanent i skoczę do miasta. Nie udawaj głupszego, niż jesteś. – Jasne. Jutro, Ned. Jutro. *** Singerowie nie urządzali balu, raczej zwyczajowy walentynkowy wieczorek dla młodzieży. Todd i Berta zaprosili czwórkę przyjaciół. Rodzice wybierali się do znajomych na brydża, nie chcąc psuć swoim latoroślom zabawy. Poprzez gęstniejący mrok Ned i Louis obserwowali wielkie czerwone światła odjeżdżającego cadillaca. – To już? – Brewster zaciągnął się papierosem. – Czemu nie? – Ned skinął głową. – Spakowałeś plecaki? – Jasne. Stoją przy drzwiach. – Okej, zatem do roboty. – Mouger schylił się i ujął długie stylisko siekiery opartej o ścianę budynku. Po kilku minutach dotarli do domu Singerów. Okna salonu świeciły barwami nastrojowych lampionów. Głośne dźwięki muzyki były wyraźne i rytmiczne. Louis sięgnął do kieszeni kurtki po ulubiony nóż sprężynowy. – Pukamy? – Wyszczerzył się do Mougera. – Myślisz, że usłyszą? – Ned zerknął przez szybę. – Popatrz tyko! Tamten dupek dobiera się do swojej lali. Ty weźmiesz ją, ja – jego. Gówniarz ma zgrabny tyłek.
– A pozostała czwórka? – Nie zabrałeś linki? – Spoko! – Louis poklepał się po kieszeni. – To po cholerę pytasz? Będą mogli sobie popatrzeć. Przecież to lubisz, nie? – Tak jak ty. – Fakt. Należy im się prezent, zanim zdechną. To ich wieczór. Tylko nie baw się tak jak poprzednim razem. Nie chcę kłopotów. – Jasne, będę pamiętał. – Okej, zatem pora na zabawę. – Ned mocniej ujął siekierę, podszedł do drzwi. Pogwizdując pod nosem, spokojnym ruchem przekręcił gałkę. Horror, szaleństwo i śmierć wkroczyły do domu Singerów. NEBRASKA Nebraska – stan Środkowego Zachodu leżący na trasie słynnej Alei Tornad. Kraina niezmierzonych połaci prerii, wielkich pastwisk i pól uprawnych pokrytych pajęczyną rowów melioracyjnych. Nad brzegiem dostojnej Missouri, stanowiącej granicę wschodniej części stanu, tętni życiem największe miasto Nebraski – Omaha, siedziba potentatów ubezpieczeniowych i sporego sektora finansowego. Spacerując brukowanymi uliczkami, można odnieść złudne wrażenie, że miasto składa się z samych
przedmieść. Pięćdziesiąt osiem mil na południowy wschód leży Lincoln – stolica stanu, skupiająca życie kulturalne i środowiska naukowe. Mniej więcej w połowie kraju, przy zjeździe z międzystanowej osiemdziesiątki, napotkamy miasto North Platte. Tuż obok, w Buffalo Bill Ranch Historical Park można obejrzeć chatę Williama Cody’ego, słynnego trapera i showmana. Można tam przenocować i pojeździć konno. Zachodnia Nebraska, zwana potocznie Panhandle „rączka rondla”, to pagórkowate przestrzenie przechodzące w płaskie doliny północno-zachodniej części stanu, porysowane korytami wyschniętych rzek o skalistych zboczach. W ten monotonny krajobraz wrzynają się forpoczty gór majaczących na zachodzie i północy. Nebraska oznacza „spokojną wodę”. Tak nazwali te tereny – mając zapewne na uwadze rzekę North Platte – czerwonoskórzy właściciele kraju, zanim nawała białej cywilizacji, podążająca na zachód Szlakiem Oregońskim, zmiotła ich z powierzchni ziemi po wieloletnich krwawych walkach. Pozostały koleiny Oregon Trail, biegnące na zachód, równolegle do krajowej dwudziestkiszóstki. Pozostali też potomkowie osadników, ludzie twardzi i zahartowani, dumni i samodzielni. To oni stanowią największe bogactwo tej krainy – krainy, gdzie znalazłem swoje miejsce na ziemi.
*** Nazywam się Bernard Travis. Urodziłem się w Filadelfii, gdzie mieszkałem z ojcem, a po jego śmieci (tata zmarł na raka krtani, kiedy miałem czternaście lat) z moją ciotką Loraine. Ojciec był wpływowym biznesmenem, ale palił za dużo cygar i żadne pieniądze nie pomogły. Wspominam go z czułością i tęsknotą. Mimo rozlicznych zajęć miał zawsze dla mnie czas. Myślę, że oprócz miłości łączyła nas prawdziwa męska przyjaźń. Od dziecka marzyłem o podróżach i ględziłem o tym na okrągło, a on słuchał z uśmiechem, choć do dziś się zastanawiam, co o mnie myślał. Na trzynaste urodziny podarował mi piękne wydanie „Moby Dicka”. Książka mnie zauroczyła, zwłaszcza początek, zaczynający się zdaniem: „Imię moje: Izmael”. Mną także, podobnie jak Izmaelem, targała powracająca co pewien czas tęsknota za wędrówką. Nie wiem, skąd się brała, ale nie dawała mi spokoju. Tata pozostawił mi małą fortunę i niegasnący żal po sobie. Nawet ciotka, wyjątkowo ciepła i serdeczna dama, nie była w stanie złagodzić mojego bólu. Kiedy skończyłem college i poczułem się samodzielny, nie myśląc o jakiejkolwiek karierze, postanowiłem najpierw zrealizować tłumione przez lata marzenia i powłóczyć się po kraju. W rezultacie zajęło mi to przeszło dwa lata, ale były to dwa
najciekawsze lata mojego życia. Mogłem się przekonać, że Ameryka jest niezwykłym krajem. Jednym z najpiękniejszych na ziemi. Do Nebraski trafiłem wiosną osiemdziesiątego ósmego. Nie wiem, czym zauroczyła mnie ta równinna kraina, ale poczułem coś w rodzaju błogostanu. Może powodem byli ludzie, a może coś innego, czego nie potrafię nazwać? Nie mam pojęcia. Po prostu postanowiłem zatrzymać się tutaj na dłużej. Nie wszyscy wiedzą, że blisko dziewięćdziesiąt procent miast Nebraski liczy mniej niż trzy tysiące mieszkańców, a wiele z nich nie przekracza nawet tysiąca. Moja włóczęga dobiegła kresu w Abraham – niewielkiej miejscowości leżącej na pograniczu powiatów Scotts Bluff i Sioux. W Fort Robinson, położonym przy północnej granicy powiatu Sioux, zamordowano przed laty Szalonego Konia, legendarnego wodza Dakotów Oglala. Jest tam teraz Park Stanowy. Mieszkam w Abraham zaledwie dwanaście lat, ale czasami mam wrażenie, że urodziłem się w tym miasteczku. *** Nebraska. Gdzie indziej lazurowy ocean nieba łączy się ze szmaragdowym oceanem traw? Gdzie znajdziesz jeziora i strumienie tak pełne ryb jak w Sand Hills? Rodea, popularne stanowe jarmarki, muzyka country i polowania na dzikie ptactwo. Ą przecież to nie wszystko.
Nebraska. Gdzie indziej spróbujesz lepszej wołowiny z grilla? Gdzie znajdziesz słodszą kukurydzę? Miasteczka, którym postęp techniki nie potrafił odebrać klimatu dawnych dobrych czasów – rozległe i nadal urocze. Ulice tonące w zieleni, małe, otoczone drzewami domki z huśtawkami na drewnianych werandach i podwórka, na których bawią się piegowate dzieciaki o krzywych zębach. Codziennie słyszę ich śmiech, a niemal w każdej kuchni krząta się typowa amerykańska mama. Dookoła twardzi, lecz serdeczni ludzie, wychowani w szacunku dla tradycji, o której pamiętają na co dzień, nie tylko od święta – pomimo nowoczesności zmieniającej nasz świat. Słoneczne poranki złocące dachy domów i ciepłe, letnie wieczory przepełnione ćwierkaniem niezliczonych świerszczy. Urzeka mnie sielska, senna atmosfera małych miasteczek, w których wszyscy się znają, chodzą do kościołów wybudowanych własnymi siłami i robią zakupy w tych samych sklepach. Stanowią coś w rodzaju wielkiej rodziny nawet wtedy, kiedy przyjdzie im się pokłócić, a pies Hendersonów czy Boyle’ów nie szczeka na ciebie, gdy mijasz ich ogrodzenie, bo robisz to codziennie od lat. Wtedy najpełniej doświadczasz, że jesteś wśród swoich. Nigdy nie założyłem rodziny. Tak się jakoś ułożyło, ale nie czuję się samotny. Jeżeli jesteś członkiem małomiasteczkowej społeczności, lubisz sąsiadów, a oni lubią ciebie, nie masz wiele czasu na ponure myśli. Chyba nigdzie nie ma tylu małych, pełnych
ciepła i czaru miasteczek co w naszym stanie. Stanowią nie tylko element lokalnego krajobrazu – są żywą, namacalną częścią amerykańskiego snu. Nebraska – dom, słodki dom. ABRAHAM Bernie Travis odsunął laptop. Wyprężył się w wiklinowym fotelu, z ulgą prostując nogi. Sięgnął po szklany dzbanek i nalał do kubka kolejną porcję zimnej herbaty z cytryną. Nawet tutaj, w cieniu werandy, upał wydawał się nie do zniesienia. Na szczęście, jak w żadnym innym roku, wczesną wiosną – znacznie wcześniej niż zwykle – spadły ulewne deszcze i rowy nawadniające były pełne po brzegi. Będą obfite zbiory, pomyślał Bernie i uśmiechnął się z zadowoleniem, choć zarabiał na życie piórem. Pisał wiersze, eseje i artykuły do gazet, tworząc dla czystej przyjemności. Drukowano je, bo potrafił pisać naprawdę ciekawie i na przyzwoitym poziomie. Był dobrze sytuowany i mógł sobie pozwolić na robienie tego, co lubi. Pod tym względem zaliczał się do nielicznych szczęśliwców w mieście. Zerknął na rozgrzane płyty chodnika biegnącego wzdłuż szarej nawierzchni jezdni. Od dawna maj nie przynosił takich upałów jak w tym roku. Travis pomachał ręką Hankowi Willisowi, który przejechał środkiem ulicy swoją starą furgonetką, trąbiąc na psy baraszkujące przy krawężniku.
Bernie łyknął herbaty, przysunął laptop i spojrzał na tekst. Pracował obecnie nad monografią miasta. Kiedy wpadł na ten pomysł, nie miał pojęcia, jak wiele pracy będzie musiał włożyć w swoje przedsięwzięcie. Niby nic wielkiego – małe miasteczko jakich tysiące, a jednak gromadząc materiały, udało mu się znaleźć niezmiernie mało szczegółów. Co gorsza, niektóre fakty zaprzeczały innym. Na szczęście Bernard Travis zaliczał się do ludzi konsekwentnych, żeby nie powiedzieć – upartych. Zbierał wszelkie informacje. Rozmawiał z mieszkańcami, szczególnie ze starszego pokolenia, skorzystał też z pomocy Ruth Novak, trzydziestopięcioletniej wdowy po Harrym Novaku, który trzy lata temu nie zachował ostrożności podczas obsługi sieczkami i przeniósł się do lepszego świata. Mieli niewielkie gospodarstwo, którym Harry zajmował się sam. Ruth prowadziła miejską bibliotekę i dorabiała, ucząc na pół etatu geografii w miejscowej szkole podstawowej. Po śmierci męża sprzedała ziemię sąsiadom, pozostawiając sobie jedynie dom z małym ogródkiem. Miła, sympatyczna blondynka, z pogodą znosząca samotność (nie mieli dzieci), okazała Berniemu wiele życzliwości i pomocy. W bibliotece były wszystkie numery miejscowej gazety, a także kilkanaście roczników prasy z Alliance i Scottsbluff oraz geograficznego miesięcznika wydawanego w Lincoln. Większość informacji Travis uzyskał dzięki prasie. Pozostała część jego wiedzy opierała się na rozmowach ze starszymi ludźmi. Udało mu
się ustalić kilka faktów mających autentyczną wartość. W jednym z numerów miesięcznika z Lincoln natrafił na artykuł profesora Crafta z Uniwersytetu Stanowego Nebraski. Artykuł zawierał akapit poświęcony kolonizacji zachodniej Nebraski. Travis próbował skontaktować się z profesorem, lecz okazało się, że Craft umarł cztery lata temu – wiosną dziewięćdziesiątego szóstego. Bernie musiał zadowolić się wzmianką w miesięczniku. Na szczęście była dość obszerna, odnalazł w niej parę szczegółów, które – po nadaniu im odpowiedniej formy – mógł umieścić w monografii. *** W pierwszej połowie dziewiętnastego stulecia w miejscu obecnego Abraham mieszkało zaledwie kilkanaście rodzin osadników pochodzenia niemieckiego. Walczyli z niegościnną ziemią, brakiem narzędzi, budulca na domy (na obszarze stanu, który wtedy stanowił połączone Terytorium Kansas i Nebraski, prawie nie ma naturalnych lasów), ale nie zamierzali rezygnować. Niektórzy wybudowali prymitywne domy z kostek darni – osobliwość, która wielu mieszkańcom stanu przyniosła miano sod busters, „poskramiaczy darni”. Niewiele więcej udało się Berniemu wyczytać na ich temat. Sytuacja osadników zmieniła się dopiero w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym siódmym, dwa lata po zakończeniu wojny secesyjnej. Właśnie wtedy Nebraska została uznana za trzydziesty siódmy stan Unii, a stolicę przeniesiono z
Omaha do Lincoln. Rok później po raz pierwszy pojawiło się w zapiskach nazwisko Jonathana Abrahama. Abraham pochodził z południowej Pensylwanii. Był nauczycielem gimnazjum w Gettysburgu. Wraz z żoną i dwoma synami uprawiał niewielki kawałek roli na małej farmie kilkanaście mil na zachód od miasta. Nie musieli się szarpać – Betsy Abraham dziedziczyła spory spadek po rodzicach. Wkrótce po wybuchu wojny Jonathan zaciągnął się do wojsk Unii. W tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim w stopniu kapitana walczył w Armii Potomaku pod dowództwem generała Meade'a. Kiedy pod koniec czerwca wojska Konfederacji maszerowały w stronę Gettysburga, Abraham pisał do żony: „Najdroższa! Niebawem czeka nas walka. Przeniesiono mnie do trzeciego korpusu generała Hancocka. To doskonały dowódca, toteż mam nadzieję, że już wkrótce się zobaczymy. Musimy tylko zniszczyć buntowników, na co liczę. Niech Bóg ma w opiece Ciebie i naszych chłopców... ”. Pisząc te słowa, nie wiedział, że jego Betsy nie żyje. Konfederacki zwiad należący do kawalerii Jeba Stuarta trafił na domostwo Abrahamów rankiem dwudziestego siódmego czerwca. Trzej kawalerzyści spod sztandaru Dixie byli głodni – głodni i wściekli. O świcie próbowali zdobyć prowiant w leżącej kilkanaście mil na zachód dużej farmie George’a Harpera, lecz choć właściciel wstąpił do armii razem z Abrahamem, pozostawił u boku żony dorosłego syna oraz pięciu najemnych robotników,
którzy potrafili posługiwać się bronią. Pierwszą ofiarą strzelaniny, jaka wywiązała się pomiędzy Południowcami a obrońcami farmy, był dowodzący oddziałkiem sierżant. Trafiony w głowę, spadł z konia, zaczepiając butem o strzemię. Spłoszony wierzchowiec pomknął w pole, wlokąc za sobą trupa. Chwilę później z kulbaki osunął się kolejny jeździec. Pozostała trójka zawróciła konie i pognała na wschód, żegnana świstem kul i odgłosami palby. Teraz dyszeli żądzą odwetu. Betsy Abraham, córka szkockich emigrantów, podbiegła do okna, chwytając ze stojaka wysłużony karabin. Zobaczyła przed domem trzech jeźdźców i rozpoznała mundury Konfederacji. Odwróciła się do synów. Czternastoletni Joe i o rok młodszy Tommy stali w progu kuchni. – Ruszcie się, chłopcy! – krzyknęła. – Przez kuchenne okno do sadu! Już was nie ma! – wrzasnęła, widząc, że dwaj kawalerzyści zeskoczyli z wierzchowców. Chłopcy posłuchali z pewnym ociąganiem. – Szybciej! – przynagliła i wyszła na werandę, trzymając w rękach nabity karabin. W tej samej chwili z małej przybudówki, łączącej się ze stodołą, wysunął się Smokey, czarny zbieg z północnej Wirginii, obecnie wolny pracownik, który dotarł na ich farmę cztery lata temu. Trzymał w ręku widły. Żołnierzom to w zupełności wystarczyło. Padły strzały. Murzyn okręcił się na pięcie i runął na ziemię. Sekundę później karabinowy pocisk trafił Betsy
prosto w serce. Osunęła się na karabin, z którego nie zdążyła wystrzelić. Chłopcami zaopiekowała się rodzina Taggardów z pobliskiej farmy. Jonathan Abraham przeżył zawieruchę wojenną. Powrócił do domu jako major w lipcu tysiąc osiemset sześćdziesiątego piątego – trzy miesiące po podpisaniu kapitulacji Południa przez generała Roberta Lee. Wraz z nim wrócił kapitan George Harper, sąsiad i przyjaciel Jonathana. Abraham zastał pusty dom. O śmierci żony wiedział od dawna. Tragiczna wiadomość przyszła w liście od Luizy Harper, który dotarł do ich jednostki dwa dni po krwawej bitwie pod Gettysburgiem. Bitwa ta zmieniła losy wojny. A także losy tysięcy amerykańskich rodzin. Grób Betsy znajdował się za domem, na skraju sadu. Tam pochowali ją sąsiedzi. Kilka jardów dalej usypano mogiłę Smokeya. Major Abraham spędził na tym małym cmentarzyku wiele samotnych godzin. Jedyną pociechę stanowił fakt, że obydwaj synowie byli cali i zdrowi; Joe urósł od czasu rozstania z ojcem niemal trzy całe. Tommy niewiele mu ustępował wzrostem. Jonathan Abraham nie potrafił pogodzić się ze stratą żony, choć podczas wojny widok brutalnej śmierci towarzyszył mu na co dzień. Wytrzymał trzy lata – długie, beznadziejne trzy lata. Wiosną sześćdziesiątego ósmego opuścił rodzinne strony,
ruszając na zachód w poszukiwaniu miejsca na osiedlenie, gdzie nie musiałby patrzeć każdego dnia na własne podwórze jak na arenę śmierci i klęski. W wędrówce towarzyszyli mu Harperowie i kilkanaście rodzin, które podobnie jak on straciły swoich najbliższych i podobnie jak on czuły w sobie siłę pionierskiego ducha. Po znojnej wędrówce zatrzymali wozy w zachodniej części niedawno powstałego stanu Nebraska, w niewielkiej Osadzie rolników, głównie niemieckiego pochodzenia, którzy przyjęli ich przychylnie. Ziemię można było dostać niemal za darmo. Właśnie wtedy, późną wiosną tysiąc osiemset sześćdziesiątego ósmego, w głowie Jonathana zaświtała myśl, że okolica doskonale nadaje się pod budowę miasteczka. Abraham był człowiekiem wykształconym o niezwykle silnej osobowości, której miarą był nie tylko śmiały, wizjonerski pomysł, lecz także fakt, że potrafił zarazić swoim entuzjazmem całą niewielką społeczność. *** Bernard Travis nie znał szczegółów z przeszłości Abrahama. Wiedział jedynie, że założyciel miasta przywędrował z grupą osadników z Pensylwanii oraz że dzięki niemu powstało małe, lecz dynamicznie rozrastające się miasteczko. Trafił na jeszcze jeden fakt podkreślający wyjątkowość tej postaci. Wkrótce po zakupie za symboliczną cenę ogromnych połaci gruntów, jeszcze podczas
sporządzania projektów dotyczących lokalizacji i obszaru powstającego miasta, Abraham sprowadził z Dakoty Południowej mnóstwo sadzonek drzew – zarówno iglastych, jak i liściastych. Bez trudu uzyskał odpowiednie subsydia od władz nowo powstałego stanu. Dotychczas Nebraska była krajem prerii. Większość dzisiejszych lasów została posadzona. Jonathan Abraham jako jeden z pierwszych rozumiał potrzebę sadzenia drzew. Zalesił siedem tysięcy akrów na południe od granic powstającego miasta, rezygnując z części swoich prywatnych gruntów (George Harper zajął tereny nieco na północ, granice jego posiadłości sięgały górzystych obszarów północnego zachodu). Obecnie na południowych krańcach Abraham rośnie bujny las, osłaniający okolicę przed porywistymi wiatrami. Korzystając ze sporego potoku, przecinającego równinę z zachodu na wschód, niemal równolegle do odległej rzeki North Platte River, Jonathan zainicjował prace irygacyjne. Ziemia nie była zła, tylko brakowało jej wody. Zanim dzięki studniom głębinowym stworzono stanowy program nawadniający tereny wyżynne, stanowiące zachodnią część Nebraski, farmy otaczające miasteczko miały już sporą część problemu za sobą. Dzisiaj, podobnie jak na większości rolniczych terenów stanu, w okolicach Abraham królują wielkie obrotowe deszczownie czerpiące wodę z głębinowych ujęć ogromnego podziemnego jeziora Ogallala, lecz wśród mieszkańców miasteczka nadal żyje pamięć o pionierskich
przedsięwzięciach przybysza z Pensylwanii. *** Bernie z wyraźną ulgą zamknął laptop. Sięgnął po papierosa i srebrną zapalniczkę. Abraham... – pomyślał, zaciągając się dymem. Abraham na cześć Lincolna czy majora Jonathana Abrahama? Nie znalazł żadnej wzmianki na temat pochodzenia nazwy miasta. Trochę go to irytowało. Taka informacja mogła być mocnym punktem monografii. Najgorszy jednak był brak jakiejkolwiek wiedzy o śmierci Jonathana. Jego nazwisko przestało nagle pojawiać się w zapiskach. Zniknęły też ślady jego potomków, choć bez trudu trafił na ich dane osobowe. Podobno mieszkali gdzieś na wschodzie, ale nikt nie wiedział dokładnie gdzie. Obszar ogromnego rancza pozostał bezludny (Jonathan nie sprzedał gruntów) i rozciągał się na zachód od miasta. Po zabudowaniach pozostały resztki drewna i cegieł, a pola uprawne powróciły do pierwotnego stanu, tworząc szumiący trawami pas prerii. – Do diabła! – zaklął Travis. Zmarszczył brwi. Jakim cudem potomkowie Harpera, który miał tylko jednego syna, byli obecnie najpotężniejszym klanem w Abraham (starszy z dwóch synów Ernesta, prawnuka pioniera z Pensylwanii, piastował godność burmistrza; młodszy, wspomagany przez ojca, prowadził interesy rodziny), a Winston i Anette, praprawnukowie Jonathana,
wyjechali, rozpływając się niczym widma? Pozostały po nich kopie akt własności złożone w magistracie i wpisy w księgach wieczystych. Bernie czuł, że czeka go długa, siermiężna praca. Westchnął głęboko. Poczuł w nozdrzach woń rozgrzanych ziół i słodki, ledwie uchwytny zapach sosnowych igieł niesiony z lekkimi podmuchami południowego wiatru. Postanowił dać sobie spokój na resztę dnia. Ulicą przejechał kolejny samochód, zdążający w stronę niewielkiego, lecz nowoczesnego Centrum handlowego, zbudowanego w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt tym trzecim. Stanowiło chlubę mieszkańców. Bernie westchnął ponownie, gasząc papierosa. Uśmiechnął się na myśl, że wieczorem wypije kawę mrożoną u Ruth, z którą ostatnio spotykał się coraz częściej. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie wróży to czegoś poważniejszego. – Stary idiota! – parsknął śmiechem, klepiąc się dłonią w czoło. *** Pół godziny później wsiadł do swojego chryslera i wybrał się na zakupy. Kiedy otwierał garaż, z przyzwyczajenia zerknął ku północy – za przedmieścia Abraham, na górujące nad równiną wysokie, dość strome kamieniste wzniesienie. Często wspinał się krętą ścieżką na szczyt. Lubił posiedzieć tam trochę, słuchając
szmeru rzadkiej, kępiastej trawy, palić papierosy i rozmyślać. Z wierzchołka widać było olbrzymie ranczo hodowlane Harperów. Miejscowi bogacze zajęli najbardziej urodzajne tereny, na północ od miasta. Abraham, położone po przeciwnej stronie wzgórza, było ze szczytu doskonale widoczne. Ciągnęło się blisko pięć mil na południe, aż do sinoszmaragdowej wstęgi lasów. Zajmowało spory obszar, choć liczyło niewiele więcej niż tysiąc dwustu mieszkańców. Przeważającą część społeczności stanowiły rodziny drobnych farmerów i pracowników rolnych zatrudnionych u Harperów. Licząc razem, było to jakieś dwieście pięćdziesiąt rodzinnych gospodarstw. Resztę tworzyli ludzie wolnego stanu. Bernie Travis także zaliczał się do tej „reszty”. Miasto miało podłużny, nieco owalny kształt. Dwie główne ulice prowadziły z północy na południe. Były to First North Street i Second North Street. Pomiędzy nimi mieściło się centrum, ulokowane w południowej części Abraham, a nieco bliżej – niewielki park otaczający rynek z ratuszem, który w niczym nie przypominał strzelistej sylwetki ratusza w Lincoln. Wymurowany z ciemnoczerwonej cegły, poprzecinany konstrukcją brunatnych belek, lśniący szeregiem błękitnawych szyb – prezentował się gustownie i ciepło. Oddawał atmosferę miasteczka. Kawałek dalej, przy tym samym placu mieściło się biuro szeryfa. Po obydwu stronach First i Second – jak w skrócie nazywano
dwie główne ulice – wznosiły się budynki urzędu pocztowego oraz niewielkiego, lecz świetnie wyposażonego punktu medycznego, dumnie zwanego przez mieszkańców szpitalem. Stały tu także domy bogatszych farmerów. Abraham – choć niewielkie – nie należało do najuboższych miasteczek stanu. Szkoła podstawowa i gimnazjum rozlokowały się na zachód od First North, pomiędzy przecznicami Jackson Street a Union Avenue. Ta ostatnia skupiała kilka miejscowych lokali gastronomicznych, mały hotelik, punkt z burgerami i słodyczami oraz miejską bibliotekę, za którą skręcała szerokim lukiem, przecinając zygzakiem zachodnie przedmieścia – zwane, nie wiadomo dlaczego, Deadly Grounds. First i Second North omijały od wschodu ranczo Harperów, łącząc się nieco dalej w przyzwoitą, szeroką jednopasmówkę prowadzącą w kierunku Fort Robinson State Park, a dalej – do granicy z Dakotą Południową. Na południowym krańcu Abraham obydwie arterie skręcały łagodnym zakolem nieco na wschód, okrążając lasy, by po kilku milach się połączyć w wygodną dojazdówkę prowadzącą do odległej dwudziestkiszóstki. Przecznice na wschód od Second North dzieliły na małe kwartały osiedle robotników rolnych, wpadając do szerokiego odcinka lokalnej drogi kończącej się przy zakładzie mięsnym. Tuż za nim leżała stacyjka, z której codziennie odstawiano taborem
towarowym gotowe produkty do Mitchell i Gering. Z sąsiedniego przystanku miejscowym autobusem kilka razy w ciągu doby można było dojechać do Scottsbluff, gdzie zatrzymywały się dalekobieżne amtraki zdążające na wschód, do Omaha i Lincoln, lub na południowy zachód do Denver w Kolorado. Stacja paliw mieściła się na północnym krańcu Second North. W tym obszarze znajdowały się także dwa z trzech działających warsztatów mechanicznych. Trzeci – należący do Jima Seagrowe’a – był w południowo-zachodniej dzielnicy, przy William Cody Street. Pomimo znacznie gorszej lokalizacji jego właściciel nie narzekał na brak klientów. Stary Jim, jak nazywali go sąsiedzi, znał się na swoim rzemiośle. Nie musiał się martwić o utrzymanie sześcioosobowej rodziny. Miał zaledwie trzydzieści dwa lata i przezwisko „stary” było jedynie osobliwym przejawem szacunku, jakim się cieszył. Na południowym krańcu miasteczka, nieco na zachód od Second North, mieścił się ładnie utrzymany cmentarz, a tuż przy nim – dom pogrzebowy Neda Smitha. Miasto miało dwa kościoły: luterański, przy Debbon Street, w bezpośredniej bliskości lasu i cmentarza, oraz świątynię baptystów w północno-zachodniej dzielnicy, naprzeciwko Gedeon Park, niecałą milę od domu Berniego. Jak na tak małą miejscowość, Abraham było doskonale zorganizowanym miastem o ciekawej, malowniczej zabudowie
tonącej w bujnej zieleni. Władze kierowały się rozsądkiem i wyobraźnią, każdy musiał to przyznać. Wszystkie budynki użyteczności publicznej oraz część mieszkalnych – zwłaszcza w centrum i wschodniej części miasta – wzniesiono z cegieł. Zachodnie Abraham stanowiło bardziej zróżnicowaną zabudowę. Sporo było tutaj drewnianych parterówek (Bernie także mieszkał w takiej), choć zdarzały się budynki ceglane. Domy były częściowo podpiwniczone, a jeśli nie – zwykle w bezpośredniej bliskości na każdym podwórku istniał wykopany, obmurowany cegłą lub wybetonowany schron zaopatrzony w stalową klapę osadzoną na solidnych zawiasach. Tornado, które przeszło przez Abraham w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim, położyło pokotem wschodni kraniec lasu i zrównało z ziemią kilka baraków we wschodniej dzielnicy, zrywając dachy z większości budynków stojących na drodze gigantycznego leja. Było najsilniejsze dotychczas, na szczęście nie przekroczyło trójki w oficjalnej sześciostopniowej skali. Farmerzy nie lekceważyli tych zjawisk. W pięćdziesiątym trzecim zginęło sześć osób. Dzięki Bogu wielkie, śmiercionośne trąby zwykle mijały miasto, przetaczając się nieco na wschód w swej niszczycielskiej wędrówce z południa na północ. Każdego roku słyszeli grzmot przypominający start odrzutowca, ale zwykle, choć nie zawsze, kończyło się na strachu. Tornada dokonywały spustoszeń w uprawach pszenicy, której produkcją zajmowało się
kilkudziesięciu farmerów, ale wszyscy posiadali standardowe ubezpieczenie od szkód poniesionych na skutek niszczycielskiej siły natury. Program ubezpieczeń obejmował obligatoryjnie cały wielomilowy pas od Teksasu do Dakoty Południowej i stanowił część kompleksowych działań Waszyngtonu prowadzonych na rzecz amerykańskiego rolnictwa oraz produkcji zwierzęcej. *** Jadąc w stronę centrum, Bernie pozdrowił Maxa Burtona, listonosza, który pedałował na swoim rowerze, zatrzymując się przed posesjami i wsuwając przesyłki do tradycyjnych metalowych skrzynek przed furtkami. Listy czy gazety wyciągał z wielkiej skórzanej torby, którą woził w drucianym koszu przytwierdzonym do bagażnika roweru. Na sam widok robiło się człowiekowi cieplej na sercu. Było to tak, jak gdybyś oglądał żywy obrazek z życia starej dobrej Ameryki. Także tutaj – w Abraham – każdy pies uważał za swój obowiązek gruntownie obszczekać Maxa, choć nie zdarzyło się, żeby listonosz został pogryziony. Kiedy nadjechał wóz Berniego, Max wyjmował właśnie z torby grubą szarą kopertę, stojąc przed furtką Cooderów, a za sztachetami białego parkanu szalał cocker spaniel Bruno. – Uważaj na tego lwa, Max! – krzyknął przez opuszczoną szybę Bernie i zarechotał, słysząc za sobą wzmożone ujadanie. Polecony, myślał, skręcając w wąską Ezaw Street, lewą
odnogę obsadzoną jaworami, która prowadziła do First North. Poprzez rozłożyste gałęzie mijanych drzew do wnętrza samochodu wpadały złociste promienie słońca. Bernie Travis westchnął z rozkoszą. Po raz nie wiadomo który pomyślał, że życie w takim miasteczku jak Abraham to coś więcej niż szczęśliwa wygrana na loterii. To miasto żyło, a on doskonale czuł rytm tego życia, lecz jeszcze mocniej odczuwał atmosferę jakiegoś wszechobecnego spokoju. Jadąc pod baldachimem zieleni ocieniającej Ezaw Street, miał nadzieję, że ten spokój nigdy się nie skończy – że będzie trwał wiecznie. URZĄD POCZTOWY W ABRAHAM
First North 34 Max Burton nie musiał rozwozić listów rowerem. Robił to, bo lubił ruch i miał dosyć czasu na wykonanie swojej pracy. Urząd pocztowy w Abraham dysponował małą bagażówką i Max korzystał z niej, kiedy jechał do Mitchell odwieźć i odebrać przesyłki, a także gdy musiał dostarczyć paczki. Na co dzień wolał rower, a Jully Gertner, naczelniczka ich małego urzędu, nie miała nic przeciwko temu. Budynek poczty mieścił się przy First North pod numerem trzydziestym czwartym, jakąś milę od centrum. Oprócz Jully i Maxa pracował w nim Dwight Dod. Był najstarszy wiekiem – skończył niedawno pięćdziesiąt pięć lat. Sortował przesyłki, prowadził księgowość i zastępował Maxa, kiedy listonosz był na urlopie, lub siedział przy okienku. Wszyscy troję zastępowali się w razie potrzeby, działając niczym dobrze naoliwiony mechanizm. Pracowali sprawnie i w dobrej, niemal rodzinnej atmosferze. To było dla nich najważniejsze. *** Max skończył trzydzieści lat, ale nadal był kawalerem. Mieszkał i pracował w Abraham od siedmiu lat. Nigdy i nikomu nie powiedział nic o swojej przeszłości. Wiedzieli jedynie, że pochodzi z Nowego Jorku – i tyle. Nie znali powodów jego przyjazdu ze Wschodniego Wybrzeża na to zadupie, a on nie chciał o tym mówić. Uszanowali jego prywatność. Potrafił to
docenić. Nie miał śmiałości do kobiet i nic nie wskazywało na to, by ten stan rzeczy miał się zmienić. Jego życie intymne stanowiło tajemnicę nawet dla przyjaciół z poczty. Mieszkał sam w małym mieszkanku nad sklepem Micka Malroneya na południowym krańcu Deadly Grounds. Przyjaciele wiedzieli, że jest samotnikiem, że osiadł w Abraham w dziewięćdziesiątym drugim lub trzecim oraz że fajny z niego kolega, choć nie zawsze przewidywalny. Od czasu do czasu zdarzały mu się „wpadki”, jak określała to Jully Gertner. Był człowiekiem bez nałogów, lecz miewał trudne chwile. Były to dziwne, gorsze okresy, które nazywał „dołkami”. Popłakiwał wtedy bez powodu i nie reagował na żadne wyrazy sympatii czy współczucia. Podczas tych ponurych okresów zaraz po pracy wracał do domu. Zjadał jakieś gotowe, podgrzewane danie i kładł się na kanapie, zakładając ręce pod głowę i wbijając wzrok w sufit. Podczas tego stanu melancholii jego wargi poruszały się od czasu do czasu. – Anabell! – szeptał urywane zdania. Odbite od ścian pokoiku tchnienie powracało bolesnym rykoszetem nad gorącą, udręczoną głowę. – Co zrobiłaś, Anabell? Obyś smażyła się w piekle. Och, głupia, głupia... Wbite w szary sufit, błyszczące gorączką oczy widzą poprzez
mgłę scenę sprzed lat – tamten zaułek w zachodnim Bronxie i samotną postać w kolorowej sukience, opartą o ścianę narożnego budynku, na wprost rozbitej latarni. – Coś ty zrobiła, Anabell? Dlaczego? Zwykle taki stan nie trwał dłużej niż dwa, trzy dni. Potem Max brał się w garść i wzmożonym wysiłkiem nadrabiał zaległości. Ludzie nie wiedzieli, co o tym myśleć, a być może, nie wiedział tego do końca sam Max. Kiedy mijał kolejny kryzys, zaczynał pogwizdywać i szczerzył zęby do Jully, którą uważał za kogoś w rodzaju matki, choć była od niego starsza zaledwie cztery lata. Nigdy jej tego nie powiedział. *** Tego dnia, kiedy Bernard Travis spotkał go przy furtce Cooderów, Max pogwizdywał szczególnie głośno, co spaniela Bruno doprowadzało do szału. Pies wpuścił listonosza, ale nadal przejawiał niezwykłe wzburzenie. Kiedy na werandę wyszła Vera Cooder, Bruno przysiadł na trawniku, marszcząc pysk i warcząc. Nie spuszczał wzroku z listonosza. – Cześć, Max! – Vera uśmiechnęła się szeroko. Miała równe, białe zęby; rzadkość w tych stronach. – Witam, pani Cooder! Piękny mamy dzień. Polecona przesyłka do pana Martina.
– Marty jest na polu. Podpiszę za niego. Nie masz niczego dla mnie? – Mrugnęła filuternie niczym nastolatka mimo swoich trzydziestu ośmiu lat. – Niestety. – Max zarumienił się podejrzanie. Nikt nie wiedział, że Vera Cooder jest dla niego kimś wyjątkowym. Była cztery lata starsza od Jully, a jednak uważał ją za absolutnie szałową dziewczynę. To określenie tłukło mu się po głowie nie wiadomo czemu. Wieczorami, kiedy większość samotnych facetów z Abraham topiła frustracje w burbonie, przesiadując przy stolikach Wild Horse i Red Grass przy Union Avenue, Max zasiadał przed telewizorem w swoim pustym, starannie wysprzątanym pokoiku. Stawiał przed sobą zapieczętowaną butelkę tequili, dzięki której popełnił we wczesnej młodości tyle głupstw, wyłączał fonię i patrząc w jaskrawy ekran, marzył o kimś takim jak Vera Cooder. Popijał zimną herbatę ze swojej ulubionej, wyszczerbionej szklanki i mruczał pod nosem słowa starych przebojów. Zazwyczaj pod koniec monotonnej mruczanki zaczynał odczuwać przypływ męskich emocji. Kładł się wtedy na kanapie, przymykał oczy i robił to, co zwykle, podczas gdy jego myśli biegły ku jasnemu uśmiechowi i zgrabnej sylwetce Very Cooder. Za każdym razem dochodził do wniosku, że szesnastoletniej Candy, córce Cooderów, daleko do figury jej matki. Taki był Max, pierwszy listonosz w Abraham, którego nigdy nie ugryzł żaden
pies. Tak było aż do dziś, aż do dnia kiedy Bruno – spaniel Cooderów, siedzący na przystrzyżonym trawniku – postanowił złamać tę regułę. *** Vera pożegnała Maxa i zamknęła drzwi, trzymając w dłoni grubą szarą kopertę. Nagle usłyszała krzyk i zajadły warkot. Rzuciła kopertę na podłogę i wybiegła. Omal nie walnęła czołem w krawędź drzwi. Jej oczy rozszerzyły się na widok leżącego listonosza, który machał desperacko rękami, podczas gdy pies szarpał zębami jego wierzgającą łydkę. Pierwsze krople krwi zrosiły jasne płyty piaskowca. – Bruno! – wrzasnęła nie swoim głosem. – Do nogi! Zostaw! Do nogi, Bruno! Zbiegła z werandy i pochyliła się nad wykrzywioną twarzą Burtona. Bruno odbiegł kilka jardów, chowając się za leszczynowy krzak. Nadal warczał i marszczył pysk, obserwując swoją panią. – Max, przepraszam, – Vera wsunęła rękę pod głowę listonosza. – Bruno nigdy dotąd tak się nie zachowywał. Nie wiem, co go opętało. Wybacz, Max. Widział modre oczy wpatrzone z troską w jego twarz. Uśmiechnął się, usiłując zamaskować strach i ból. – Nic się nie stało, pani Cooder. Kiedyś musi być ten pierwszy raz, nie?
– Och, Max! – powtórzyła, krzywiąc się na widok poszarpanej nogawki i krwi kapiącej na chodniczek. – Zaraz wezwę karetkę. Możesz wstać? – Jasne. – Wyszczerzył się najszerzej, jak potrafił. – I proszę, bez żadnych telefonów. Poradzę sobie. Bruno był szczepiony? – Co? Ach, oczywiście. Nie mam pojęcia, dlaczego... Zawsze cię lubił. Wszystkie psy cię lubią. – Uśmiechnęła się zakłopotana, czując, że nie zabrzmiało to najlepiej. – Wiem, pani Cooder, Bruno miał chyba zły dzień. Prawda, Bruno?! – krzyknął w stronę leszczynowych zarośli. Zza krzewu dobiegło głuche warczenie. Max podniósł się ostrożnie. Ani przez moment nie dał po sobie znać, co przeżył, czując jej rękę na karku. Dałby się jeszcze raz pokąsać, by móc przeżyć to ponownie. – Na pewno nie potrzebujesz pomocy? – usłyszał ciepły, słodki głos. – Spokojnie, pani Cooder. Już mówiłem, dam sobie radę. Ruszył w stronę furtki, nie podnosząc na nią oczu. Bał się, że mogłaby odczytać jego myśli. Wiedział, że ona nadal stoi i patrzy na niego – czuł na plecach jej wzrok. Ból zelżał, pozostało uczucie ciepła. Boże! – westchnął. Dobry Boże! Jakaż ona jest piękna! Wiedział, że tego wieczoru będzie myślał tylko o niej. Będzie marzył i wił się z rozkoszy. Stanowczym ruchem zatrzasnął za sobą furtkę. Nie zwracając
uwagi na ból oraz krew kapiącą z rozerwanej nogawki, wsiadł na rower i nacisnął pedały, kierując się w stronę posesji Hendersonów. Taki był Max. *** W tym samym czasie Jully Gertner wrzuciła do przegródek ostatnie listy. – Dwight! – krzyknęła w stronę zaplecza. – Przygotuj Maxowi wysyłki! – Za chwilę! – dobiegł niski głos Doda zza półprzymkniętych drzwi. Jully uśmiechnęła się pod nosem. Nie musiała wstawać z miejsca, żeby wiedzieć, co robi Dwight. Było pewne jak w banku, że znowu znalazł coś do naprawienia. Majsterkowanie było jego pasją, której poświęcał każdą wolną chwilę. Nie potrafił bez tego żyć i zastanawiała się chwilami, które z pocztowych zajęć stary zgryźliwiec stawia na pierwszym miejscu. Taki był Dwight. Wiedzieli, że syn Doda mieszka w Denver, ale choć nie było to daleko, nie słyszeli, żeby choć raz od czasu wyjazdu odwiedził ojca. Hortensja Dod zmarła jakieś dziesięć lat temu, zaraz po wyjeździe ukochanego jedynaka. Umarła tak, jak żyła – cicho i spokojnie. Odeszła we śnie i Dwight pocieszał się myślą, że nie cierpiała. Miał rację. Rozległy zawał uśmiercił jego żonę w jednej chwili. Nawet się nie obudziła.
W przeciwieństwie do Maxa Dod nie stronił od alkoholu. Niewielu sąsiadów wiedziało o jego słabości, pił bowiem tylko wieczorami, we własnym domu. Nie potrzebował towarzysza do butelki, bo tak naprawdę z nikim nie był blisko. Wyjątek stanowili Jully i Max, którzy po stracie rodziny wypełnili pustkę w jego życiu. Szczególnie lubił Burtona; chyba widział w nim namiastkę syna, który odszedł, kiedy ich wzajemne konflikty stały się nie do wytrzymania, ale nawet Maxowi Dwight nigdy nie zwierzył się ze swoich myśli ani wspomnień. Pod tym względem byli do siebie podobni i może właśnie to było powodem ich wzajemnej, osobliwej sympatii. Kiedyś Dwight w przystępie nagłej serdeczności zaprosił listonosza na herbatę. Oprowadził go po skromnym, lecz schludnym obejściu i nawet pokazał swój warsztat, który urządził w garażu. Własnoręcznie wykonywał w nim wszystkie domowe meble oraz niektóre urządzenia. Na widok ślicznego kredensu i kilku oryginalnych lamp, a także ręcznie rzeźbionych ram do obrazów i rodzinnych zdjęć Max z podziwem kręcił głową. – Masz talent, stary – pochwalił. – Wszystkie meble w salonie to też twoja robota? – Tak jakby – potwierdził Dod. – Twoja żona miała szczęście. Taki mąż to skarb. – Niekoniecznie – mruknął gospodarz. – Nie rozumiem. Co masz na myśli?
– Nic, o czym chciałbym gadać. Powiem ci jedynie, że nie zawsze tak było. – Cóż, warsztat jest ekstra. Wracamy do mieszkania? Herbata nam stygnie. – Max klepnął kolegę po ramieniu. Dod zerknął na niego spod oka. Zarówno on, jak i Jully doskonale wiedzieli, że listonosz pijał tylko zimną herbatę. Był wdzięczny Maxowi za zmianę tematu, lecz nie skomentował tego ani słowem. Od wielu łat starał się niczego nie komentować, choć dawniej swoimi nieustannymi uwagami przyprawiał najbliższych o ból głowy. Teraz mieszkał sam i starał się naprawić stare błędy oraz potknięcia, choć żadne z nich nie mogło już tego docenić. Uważał, że jest im to winien. Taki był Dwight. *** Jully Gertner była kimś więcej niż naczelniczką urzędu pocztowego, kimś więcej niż przełożoną swoich „chłopaków”, jak nazywała Dwighta i Maxa. Była ich dobrym duchem – najlepszą i jedyną przyjaciółką. Serdecznością i troskliwością dodawała im sił i otuchy każdego dnia, mobilizowała do solidnej pracy i napełniała spokojem. W przeciwieństwie do swoich podwładnych nie była osobą samotną. Czternaście lat wcześniej wyszła za Toda, mężczyznę jej życia. Był wzorowym mężem – takim, o jakim marzy większość amerykańskich dziewcząt. Jully miała szczęście. Spełnił się jej sen
o udanym, dobrym małżeństwie. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym urodziła bliźnięta, dwóch zdrowych chłopców, którzy stali się dla niej dopełnieniem szczęścia. Dave i Jim, Ochrzczeni z woli ojca imionami bohaterów spod Alamo, mieli obecnie dwanaście lat. Mimo że bliźniacy, różnili się wyglądem. Jedynie oczy, które odziedziczyli po matce, mieli jednakowo brązowe i duże. Pierwszy przyszedł na świat Dave – wyprzedził brata o kilkanaście minut i nadal wiódł pitym. Kiedy chłopcy planowali cokolwiek, Dave miał ostatnie słowo. Nie było jednak pomiędzy nimi rywalizacji. Uczyli się dobrze i pomagali sobie na każdym kroku. Aż chciało się żyć. Tod i Jully Gertnerowie mieszkali w południowo-zachodniej części miasta, pod numerem ósmym przy Robinson Street, wijącej się wężową wstęgą przez całą dzielnicę Deadly Grounds. Chłopcy mieli zaledwie pół mili od szkoły. Ziemia, którą uprawiał Tod, rozciągała się od ich domu w prostej linii na zachód, aż do granicy opuszczonych terenów rodziny Abrahamów. Było tego nie więcej niż sto akrów, ale to im wystarczało. Pracowali wspólnie i pomagali sobie w potrzebie. Wielokrotnie w godzinach zmierzchu, patrząc na szumiące morze traw stykające się z ich gruntami, zastanawiali się, co się stanie z tym wielkim obszarem zaniedbanej ziemi na zachodzie. Kiedy Jully została naczelniczką poczty, jej mężczyźni wzięli na siebie większość domowych obowiązków. Czasem myślała, że
to sen, i modliła się, żeby trwał wiecznie. Wynagradzała im ich starania miłością i troską, którą obdarzyła także „swoich chłopaków” z pracy. Była mądrą kobietą o wielkim sercu. Chyba dlatego Max Burton traktował ją niczym matkę, choć Jully była atrakcyjną, zgrabną brunetką. Nikt nie pamiętał, żeby kiedykolwiek podniosła na kogoś głos. Stanowcza i energiczna, wiedziała, jak postępować z ludźmi. Może była właśnie taka, ponieważ w jej rodzinnym domu w Ohio królowały brutalność i przemoc. Starała się nie wracać do dziecięcych koszmarów, ale bywały noce, kiedy nie mogła zasnąć, nasłuchując bezwiednie, czy nie rozlegnie się za drzwiami stąpanie pijanego ojca, czy nie zaskrzypią otwierane drzwi i czy nie poczuje na ustach twardej dłoni tłumiącej jej dziecinny szloch. Nigdy nie powiedziała o tym nikomu – nawet mężowi. W takie bezsenne noce, czując przy sobie nagie plecy Toda, dziękowała Bogu za łaskę i szczęście, które zostało jej dane. Każdego dnia, każdej godziny starała się przekazać tę dobroć swoim bliźnim. Miała nadzieję, że jej starania zapobiegną ludzkim troskom. Dziękowała Bogu za każdy nowy dzień, za wszystkich, których kochała. Abraham było dobrym miastem – jej miejscem na ziemi. Panował tutaj nieledwie namacalny, kojący spokój. Przyjazny mikroklimat. Podobnie jak Bernard Travis, Jully miała nadzieję, że ten stan będzie trwał wiecznie. DEMONY
Pioneer Street 2 Max Burton skręcił rowerem w ostatnią uliczkę biegnącą na wschód od Second North. Po prawej stronie, tuż za płytami wąskiego chodnika, na lekkim wzniesieniu stały cztery wielorodzinne, parterowe szeregówki. Owocowe sady za nimi stanowiły południowy kraniec miasta. Była to Pioneer Street – jedna z pierwszych wytyczonych ulic Abraham. Obecnie zasiedlali ją w większości pracownicy zakładów mięsnych. Max niechętnie tutaj zaglądał. Nie było co prawda psów, lecz nie przepadał za widokiem zaniedbanych trawników. Pamiętał niektóre, dość ponure zakątki Bronxu i może dlatego ochrzcił w duchu tę dzielnicę mianem „najmniejszych slumsów na świecie”. Zatrzymał rower przed pierwszą szeregówką. Miał urzędowy list z magistratu do Allenów, lokatorów segmentu numer dwa. Nie byłby doświadczonym listonoszem, gdyby się nie domyślał, że po raz nie wiadomo który wiezie kolejne ponaglenie do zapłaty czynszu. Nie miał też żadnych wątpliwości, jaką reakcję wywoła to pismo. Porywczość Gene'a Allena była powszechnie znana. Burtonowi – za każdym razem, kiedy doręczał szarą kopertę z granatowym logo ratusza – robiło się żal Cindy, żony Gene’a, matki trojga zaniedbanych dzieci. Allenom mogło powodzić się nieźle, podobnie jak innym rodzinom pracowników mięsnej przetwórni. Niestety, Gene był nie tylko porywczy. Uwielbiał grać w karty i umilać sobie życie
alkoholem. Zachodził więc fatalny związek przyczynowy. Im więcej drinków Gene wychylał, tym gorzej szło mu przy pokerze. Im więcej wtopił przy stoliku, tym mocniej rosła jego frustracja i wzbierał gniew. Odreagowywał na najbliższych. Stanowili jedną z niewielu patologicznych rodzin, w których domu nie rzadziej niż raz w tygodniu gościła z interwencją policja wzywana przez sąsiadów. Najstarszy syn Allenów, czternastoletni Rod zazwyczaj chodził posiniaczony. Popełnił ten błąd, że dwukrotnie usiłował obronić matkę przed gniewem ojca. Nie wyszło mu to na zdrowie. Od tamtego czasu (minęło dwa lata) zamknął się w sobie i z wesołego dawniej chłopca zamienił się w ponurego milczka, stroniącego zarówno od młodszych braci, jak i od szkolnych rówieśników. Zostawili go w spokoju. Nikomu nie marzyła się rozmowa ze skwaszonym, opryskliwym wyrostkiem. Był zbyt silny, żeby ktokolwiek pozwolił sobie na żarty pod jego adresem, lecz na sympatię nie miał co liczyć. Nie rozglądał się za dziewczętami, a one także ignorowały go zupełnie. Paradoksalnie wyglądało na to, że jedynego obrońcę matki traktowano niczym żywe wcielenie jej kata. Opinia prostych ludzi bywa często niesprawiedliwa i okrutna, a przy Pioneer Street, i nie tylko tam, mieszkali ludzie surowi i prości. Potrafili być mądrzy i roztropni, lecz popełniali też błędy. Ofiarą tych ostatnich był Rod Allen. Miał świadomość opinii
otoczenia i tym bardziej alienował się od rówieśników. Nie prosił o przyjaźń i nie zamierzał przed nikim się tłumaczyć. Osiągał przeciętne wyniki w nauce, lecz nie pragnął niczego więcej. Młodszy o rok Chris był przeciwieństwem starszego brata. Potrafił sobie radzić i nawet w trudnych chwilach nie tracił wrodzonego poczucia humoru. Opiekował się najmłodszym z braci, dziewięcioletnim Jackiem. Podczas swoich domowych „wyczynów" Gene Allen zostawiał zazwyczaj tę dwójkę w spokoju. Obrywali Cindy i Rod. *** Wieczorem tego dnia, kiedy Max Burton dostarczył kolejny monit o spłatę czynszu, Gene wrócił do domu późno. Minęła północ, minęła jeszcze jedna długa jak wieczność godzina, zanim roztrzęsiona Cindy usłyszała stalowy szczęk zamka. Skuliła się w kłębek pod kołdrą, mając nadzieję, że jest tak pijany, iż nie zauważy pisma, które położyła na stoliku w korytarzu. Nie potrafiła zdobyć się na nic innego. Jeszcze nie minął tydzień, kiedy Gene zabrał jej ostatnie pieniądze na życie, tłumacząc to koniecznością zapłaty zaległego czynszu. Nie pytał, z czego będą żyli – po prostu zabrał jej wszystko, co miała. Następnego ranka poszła do Jazzonów, którzy mieszkali pod trójką. Rita Jazzon, starsza o pięć lat sąsiadka, zatrzasnęła jej drzwi przed nosem, dodając niechętną radę: – Rozwiedź się z tym dupkiem póki czas!
Cindy spodziewała się tego, ale mimo wszystko poczuła wzbierający w niej szloch. Miała bolesną świadomość, że musi zrobić to, co robiła już od kilku miesięcy – pójść dwa domy dalej do Leila Bulla. Leil miał na imię Lucious, ale wszyscy mówili do niego po prostu Leil. Mieszkał samotnie pod piątką przy tej cholernie zapuszczonej ulicy. Prowadził zdrowy tryb życia, był brygadzistą w dziale rozbioru tusz i wiodło mu się naprawdę nieźle. Nie pił i nie palił, ale miał słabość do kobiet – zwłaszcza cudzych. Takie rajcowały go najbardziej. Kiedy zimą ubiegłego roku Cindy po raz pierwszy przyszła do niego po prośbie, pomógł jej bez żadnych zastrzeżeń. Kiedy przyszła, prosząc o przedłużenie terminu spłaty, uśmiechnął się zimno i postawił warunek, którego nie mogła spełnić. Przez całą powrotną drogę łkała z rozpaczy. Tamtego strasznego wieczoru Gene znowu umoczył w pokera i wrócił wściekły jak diabli. – Zapłaciłaś czynsz? – warknął znad talerza zupy, który mu podała. – Z czego? – jęknęła. – Przecież zabrałeś ostatniego centa. – Gówno mnie to obchodzi! – Trzasnął pięścią w stół, rozlewając zupę. – To ty prowadzisz gospodarstwo! Oddaję ci wypłatę co miesiąc. Nie mniesz sobie radzić, jak inne? Mam dosyć czytania tych urzędowych śmieci! Rozumiesz? – Ja także mam dość, Gene. Opamiętaj się! Zabierasz mi
niemal wszystko, co od ciebie dostaję. Niby jak mam sobie radzić, kiedy przegrywasz całe nasze pieniądze w karty? – Inne sobie radzą. Rusz głową i nie truj. Bolą mnie bebechy. Tamtej nocy rzygał jak kot niemal do rana. Tylko dlatego nie oberwała. Leżąc w łóżku, słuchała charkotu dobiegającego z łazienki. Chwilami miała grzeszną nadzieję, że Gene udławi się rzygowinami i własną podłością. Doskonale wiedziała, co miał na myśli, mówiąc, że „inne sobie radzą”. W ich dzielnicy co najmniej kilka ubogich, zdesperowanych kobiet korzystało z pomocy Luciousa Bulla. Była to tajemnica poliszynela. O nieszczęsnych dłużniczkach jurnego brygadzisty mówiono: „one sobie radzą”. W tych trzech upokarzających słowach lokalna społeczność zawarła swoje przyzwolenie na podłość i krzywdę – dwie nieodłączne towarzyszki biedy. Cindy wybuchnęła bezradnym płaczem, wtulając twarz w poduszkę, żeby ukryć łkanie. *** Następnego popołudnia ponownie odwiedziła Leila. Otworzył drzwi, wycierając tłuste wargi serwetą. Stała przed nim z twarzą bladą jak płótno i zbielałymi wargami. Dostrzegła lubieżny uśmiech na spoconej, obleśnej twarzy tego drania. – Zgadzam się – szepnęła nie swoim głosem. – Wejdź. – Szerzej otworzył drzwi.
Kiedy na drżących nogach przekraczała próg, zerknęła w prawo. Dostrzegła Reese Brown stojącą na swoim ganku i obserwującą ciekawie scenę przed drzwiami sąsiada. Cindy zrozumiała, że wstępuje do klubu tych, które „sobie radzą”. Dodaj mi sił, Panie! – westchnęła w duchu. Dodaj mi sił. Oby moje dzieci nigdy się o tym nie dowiedziały. Drgnęła, słysząc za sobą odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Poczuła na ramieniu ciężką dłoń Bulla. – Tędy, moja droga. – Usłyszała nutę ironii w jego głosie. – Tam, do mojego gabinetu. To miejsce, gdzie załatwiam interesy. Poprowadził ją poprzez niewielki salonik do orzechowych drzwi po prawej stronie. Wyciągnął obrośniętą czarnym włosem rękę i pchnął niedomknięte skrzydło. Zobaczyła małą sypialnię, w której głównym meblem było wielkie, podwójne łoże. Poczuła, że sztywne nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Lekkim, lecz stanowczym ruchem popchnął ją do przodu, wszedł tuż za nią i zamknął orzechowe drzwi. *** Ponaglenie z ratusza, które dostarczył Max, stało się przyczyną awantury, jakiej jeszcze nie było. Nawet w tym opuszczonym przez Boga szeregowcu. Tego wieczoru Rod położył się spać w ubraniu. Dokuczał mu rozpruty szew dżinsów, trący szorstką materią nagie udo, ale starał się nie zwracać na to uwagi. Leżał w wymiętej pościeli i
niespokojnie nasłuchiwał. Chwilami dobiegało jego uszu głośne chrapanie Chrisa i Jacka dochodzące zza cienkiej gipsowej ściany. Słyszał ciche stąpanie matki, lekki brzęk zmywanych naczyń i nienawistny szum wody płynącej z kranu nad zlewozmywakiem. Nawet o tę odrobinę wody bywały w domu kłótnie i awantury. Zacisnął zęby. Dałby wiele za papierosa. Palił od dłuższego czasu, choć nieregularnie. Rzadko mógł sobie pozwolić na ten „luksus”. Ostatnie dwie fajki dostał od Maxa, którego irracjonalnie i wbrew sobie nie cierpiał. Wizyty listonosza utożsamiały mu się ze złem i zazwyczaj rzeczywiście zapowiadały katastrofę. Nie inaczej było dzisiaj . Kiedy wróciwszy po lekcjach, zobaczył na stoliku w korytarzu znaną kopertę, westchnął i zacisnął zęby do bólu. Nie miał złudzeń co do finału sprawy i, niestety, nie mylił się. Późnym wieczorem Gene wtoczył się do mieszkania – zapluty, z rozpiętym rozporkiem i ciemnymi strugami moczu znaczącymi nogawki szarych, znoszonych spodni. Z trudem włączył światło, przytrzymując się jedną ręką stalowego wieszaka przy drzwiach. Mimo zamglonego wzroku dostrzegł dużą kopertę na wytartym blacie stolika. – Ja pieprzę! – warknął niczym rozdrażniony pies. Nie miał wątpliwości, co mieści się w tej cholernej kopercie. – Ta podła suka znowu nie zapłaciła czynszu. A niechże ją! Trzymając się ścian, niepewnym krokiem wszedł do kuchni.
Był wściekły, że trochę dziś przedobrzył i ma teraz kłopot z utrzymaniem równowagi, ale nie miał zamiaru niczego żonie odpuścić. Byłoby dla niego znacznie lepiej, gdyby zostawił Cindy w spokoju. Niestety, ostatnimi czasy, nawet kiedy był trzeźwy, rzadko słuchał głosu rozsądku. Otworzył szerzej oczy, mrugając powiekami. Raziło go światło żarówki, niegdyś łagodzone pomarańczowym kloszem, który sam rozbił, chybiając żoninej głowy. – A niech to diabli! – sapnął. Dostrzegł drobną postać żony – jasną plamę twarzy i te paskudne brunatne kudły, które kiedyś nazywał „fryzurą”. Czysty czerwony fartuszek z uśmiechniętym słoneczkiem. Wkładała go tylko po to, żeby mu dosrać, żeby wykazać, jak bardzo on sam jest zaniedbany. A przecież robił dla tej dziwki wszystko. Grał, żeby dorobić do wypłaty. Pił, bo pili inni i nie wypadało odmawiać. Ale ta szmata nic nie rozumiała. Nie była warta funta kłaków. – Jeść! – warknął, osuwając się ciężko na krzesło. Miał nadzieję, że niczego nie przygotowała, ale się mylił. Postawiła przed nim talerz z parującym gulaszem. Ta jej zasrana troskliwość jeszcze bardziej go rozwścieczyła. Gniew kipiał pod jego czaszką niczym lawa mająca rozsadzić wierzchołek wulkanu. – Nie zapłaciłaś czynszu! – Ścisnął kurczowo widelec. Nie widział jej smutnego spojrzenia. Nie widział lęku w jej
załzawionych oczach. Nie widział drżących, bladych warg. Nie widział niczego poza swoją krzywdą i poniżeniem, a jej milczenie doprowadzało go do szału. – Ty suko! – wrzasnął, wstając i przewracając krzesło. Jeszcze mocniej ścisnął widelec w dłoni. Lewą ręką oparł się o rant stołu, ruszając w jej stronę. Cofnęła się odruchowo, trafiając nagim łokciem na gorącą płytę palnika. Pisk bólu zagłuszył odgłos otwieranych drzwi sypialni. Gene pewnie i tak by tego nie zauważył. Wyciągnął przed siebie dygocącą dłoń z widelcem. Krzyk „Przestań, tato!” otrzeźwił go na moment. Odwrócił głowę, patrząc na tego gnojka Roda, który wylazł z sypialni i stał w progu niczym przerażona kukła. Gene się mylił. Jego syn nie był przerażony. Absolutnie. Był zdesperowany – zdesperowany jak nigdy dotąd. Gdyby Gene nie był zalany w trupa, pewnie dostrzegłby niepokojące ogniki w oczach chłopaka, ale to nie był dzień Gene’a. Nie dzisiaj. Resztką śmierdzącej śliny Allen splunął poprzez stół w stronę syna i rzucił się na żonę. – Jezu! – Przeraźliwy kobiecy krzyk targnął powietrzem. – Na pomoc! W następnej chwili w małej kuchni Allenów rozpętało się piekło. Nie czekając dłużej, Rod dwoma potężnymi susami doskoczył do ojca. Chwycił go za ramiona i krótkim uderzeniem czoła, niczym obuchem, uderzył w spotniałą, czerwoną maskę.
Gene nie zdążył nawet jęknąć. Runął na wznak, łamiąc po drodze krzesło i dwa żebra. Nie krzyknął, nie wydał głosu. Leżał na podłodze niczym kupa zmiętych łachów. Krew z rozbitego nosa spływała po zarośniętym policzku, dając świadectwo klęsce i słabości. Przypominała rozgrzany lak pieczętujący dokument krzywdy i puste strony życia bez szans. Chwilę później Rod otoczył ramionami dygocącą matkę. Próbowała go odepchnąć. Instynktownie usiłowała pomóc leżącemu. Nie wypuścił jej z objęć. – Już dobrze, mamo. Już dobrze – powtarzał, przytulając jej głowę do piersi. – Jutro będzie lepiej. Połóż się. Ja położę tatę. Zgoda? Pokiwała głową, a potem nagle podniosła wzrok i patrząc na bladą twarz swojego pierworodnego, szepnęła: – Nigdy, Rod. Nigdy więcej tego nie rób, bo... – Bo co, mamo? – Bo staniesz się taki jak ojciec. Nigdy! Obiecaj, Rod! – Jasne, mamo. – Odsunął ją od siebie. – Skoro tak uważasz... Ale wzywałaś pomocy. – Prawda, synku. Zachowałam się histerycznie. Wybacz mi. Nie zrobię tego więcej, Nie mam prawa obciążać twojego sumienia. Zrobiłeś to dla mnie, wiem. Wiem, synku. Dziękuję ci, ale to są sprawy ojca i moje. Potrafisz to zrozumieć? – Jasne, mamo. Już powiedziałem. Połóż się. Jesteś
wyczerpana. – Och, mój dobry Boże! – wybuchnęła głośnym, długo powstrzymywanym płaczem. Spojrzała na syna, który pochylał się nad jej mężem, po czym, powłócząc nogami, przeszła do małżeńskiej sypialni. Zanim dotarła do łóżka, padła na podłogę. Błogosławiona ciemność odebrała jej świadomość. Cindy nie słyszała sygnału karetki podjeżdżającej pod dom. Nie słyszała gwaru dobiegającego z ulicy ani głośnych rozmów tuż nad sobą. Drgnęły zmęczone powieki. Jeszcze biel fartucha, ukłucie igły, odrażający smród leków. „Nigdy więcej, Rod! Nigdy więcej!”. *** Wydarzenia tej ponurej nocy odbiły się szerokim echem wśród społeczności Abraham. Gene Allen trafił na odwyk i wiele czasu spędził w Scottsbluff. Po powrocie nigdy nie odważył się uderzyć żony ani syna. Rod nie próbował zbliżyć się do ojca, który przestał się do niego odzywać. Chłopak nadal nie miał w szkole przyjaciół i pod tym względem nic nie uległo zmianie, ale uważał ten stan za coś normalnego. Niczego innego nie oczekiwał, choć prawdę mówiąc, nie istniał nikt, kto mógłby się domyślać, czego oczekuje ponury nastolatek. Taki był Rod. WIECZÓR PRZY ŚWIECACH
Robinson Street 12 W tym czasie, kiedy nad domem Allenów zbierały się chmury wieszczące katastrofę, Bernie Travis zaparkował samochód przy centrum handlowym. Wysiadł na rozgrzany plac i pogwizdując jakąś zasłyszaną melodyjkę, trzepnął drzwiami chryslera, nie zadając sobie trudu zamykania auta. Nie zdarzyło się dotychczas, żeby w Abraham ktoś rąbnął komuś furę. Niemal tanecznym krokiem przemierzył kilkanaście jardów dzielących go od wejścia do długiego szklanego pasażu, oferującego mieszkańcom większość artykułów codziennego użytku. Handlowy pasaż kończył się piętrowym półokrągłym segmentem mieszczącym kawiarenkę i mały bar szybkiej obsługi. Przed lokalami, na marmurowym tarasie, ustawiono kilka stolików oddzielonych od siebie zielenią rozłożystych palm, zasadzonych w wielkich ceramicznych donicach. Przy stolikach można było odpocząć i, racząc się kawą lub zimnym napojem, obserwować poprzez barierkę wijący się dołem potok kupujących. Bernie uwielbiał takie chwile. Najpierw odwiedził punkt z alkoholami. Alkohol mógł kupić na stoisku w markecie, ale kiedy szukało się czegoś bardziej wykwintnego, należało kupować we Flaszce, jak przekornie nazwał swój sklep James Patrick; prowadzący sprzedaż markowych win i mocniejszych trunków z myślą o bogatszych, bardziej wymagających klientach.
Travis uścisnął dłoń właściciela, zamienił kilka słów o pogodzie i przewidywanych zbiorach, po czym wybrał butelkę swojego ulubionego czerwonego chianti oraz eleganckie opakowanie martella. – Na coś z pewnością się skusi. – Wyszczerzył zęby do Jamesa. – Nie byłaby kobietą. – Irlandczyk mrugnął porozumiewawczo, pakując butelkę i kartonik z koniakiem do ozdobnej kolorowej torby. Podsunął Travisowi towar i paragon. Bernie rzucił okiem na sumę. – Jesteś starym zdziercą. – Uśmiechnął się, sięgając po portfel. – Jesteś starym sknerą. – Jimmy Patrick rytmicznie zabębnił palcami o ladę. – Płacisz czy mam wezwać policję? – Idź do diabła! – Złam nogę! – Nie po twoim winie, oszuście. Pasiesz się ludzką krzywdą. – I tak tutaj wrócisz, opoju. Do miłego, Bernie! – Do miłego, Jimmy! *** Kołysząc torbą, Travis przeszedł kawałek dalej. Musiał kupić kilka osobistych drobiazgów i uzupełnić prowiant. Wszedł do sporego marketu, wyciągnął wózek z dwuszeregu po lewej stronie wejścia i bez pośpiechu zaczął krążyć pomiędzy regałami. Na
końcu odwiedził dział mrożonek. Wybierając produkty, pomyślał z żalem, że nie posiedzi dzisiaj na piętrze pod palmą. Było zbyt gorąco, i jeśli nie chciał przywieźć do domu rozmrożonych dań, musiał natychmiast wracać. Pół godziny później był już w domu i układał sprawunki w czeluści wielkiej chłodziarko-zamrażarki. Torbę z winem i koniakiem postawił na kuchennej szafce. Kiedy skończył, otarł pot z czoła. Wyjął z lodówki puszkę heinekena i przeszedł na werandę. Kilka łyków chłodnego piwa przyniosło mu znaczną ulgę. Spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia po południu. Ależ ten czas zasuwa! – pomyślał. Co za cholerny upał? To ma być wiosna? Miał zamiar zjeść skromny posiłek. Był pewien, że Ruth jak zwykle przygotuje jakiś przysmak. Była doskonałą kucharką i nie przyjmowała do wiadomości odmowy poczęstunku, więc nie należało się wcześniej najadać. Dopił piwo, wszedł do kuchni i przyrządził sobie sandwicza z indykiem i pomidorem. Uznał, że taka porcja wystarczy. Ponownie poczłapał na taras, rozparł się wygodnie w fotelu, zjadł, potem zapalił papierosa. Wydmuchując długie smugi dymu, oddał się rozmyślaniom. Nawet nie wiedział, kiedy zmorzył go sen. Obudził się po szóstej. Na dworze nie było już tak gorąco. Przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy oraz wysłużony, wiklinowy mebel. Postanowił wziąć kąpiel i włożyć coś świeżego. Wsunął
bose stopy w klapki, które podczas drzemki spadły na podłogę, po czym podniósł się z fotela i wszedł do mieszkania. *** Ruth Novak mieszkała w przytulnym, niewielkim domku przy Robinson Street pod numerem dwunastym. Była to piąta posesja na północ od Parku Robinsona. Pierwszą z tej strony parku zajmowała rodzina Gertnerów. Jully i Ruth spotykały się od czasu do czasu przy kawie. Nie tak często, jak by sobie tego życzyły (obydwie pracowały o najróżniejszych porach), ale wystarczająco często, żeby traktować się serdecznie i po przyjacielsku. Od pewnego czasu w życiu Ruth pojawił się niespodzianie ten przystojniak Bernie i sprawił, że apatia, towarzysząca jej od śmierci Harry'ego, ulotniła się nie wiadomo kiedy. Z początku Ruth nie potrafiła zrozumieć tego stanu ani zdefiniować własnych myśli. Travis wpadał do biblioteki w poszukiwaniu materiałów źródłowych. Dużo wcześniej słyszała, że samotny ekscentryk – jak o nim mówiono – pisuje do gazet. Pozdrawiali się grzecznościowo na ulicy, ale dopiero jesienią zeszłego roku opowiedział jej o swoich planach związanych z monografią miasta. Zaskoczył ją tym pomysłem – nikt wcześniej nie zajmował się takimi sprawami. Pamiętała tamten listopadowy dzień, deszczowe, ponure popołudnie i ten jego niski głos, kiedy spojrzał jej w oczy ponad blatem bibliotecznego biurka, pytając, czy będzie mogła mu pomóc. Pamiętała, że nagle wyschło jej w gardle. Kiwnęła głową,
z trudem przełykając ślinę. Miał dobre, szczere oczy. Nie zwróciła na nie dotąd uwagi. Nie myślała, że jeszcze kiedyś zwróci uwagę na oczy jakiegokolwiek mężczyzny. Aż do tamtego chmurnego popołudnia, kiedy w jednej chwili, bez żadnego powodu i zupełnie nieświadomie, Ruth Novak, trzydziestopięcioletnia wdowa, zakochała się niczym nastolatka w tym samotniku spod dwudziestkidwójki. Znała ten dom. Należał kiedyś do starego Leytona. Była to jedna z ostatnich posesji przy Robinson Street, położona na północ od Gedeon Park. Któregoś wieczoru, na początku grudnia, zaraz po skromnej kolacji, Ruth ubrała się ciepło i powodowana nieokreślonym impulsem, udała się na samotny spacer w górę ulicy. Przystanęła dopiero przed jego domem i przez kilkanaście minut wpatrywała się w jedyne oświetlone okno. Drgnęła dwukrotnie na widok cienia męskiej sylwetki przesuwającego się poza zasłonami. Wreszcie chłód zmusił ją do powrotu. Przez całą drogę czuła niemal zapomniane podniecenie – odległy, lecz wyraźny dreszcz. Może właśnie tamtej nocy zdała sobie sprawę z własnych uczuć i pragnień. Nie przestawała o tym myśleć podczas długiej, gorącej kąpieli, którą wzięła po powrocie do domu. Dawno nie czuła się tak samotna i zarazem tak bardzo szczęśliwa. *** Samochód Travisa zajechał pod jej dom o ósmej. Przez
uchylone okno usłyszała znajomy szum silnika i serce żywiej zabiło w jej piersi. Otarła wilgotne dłonie i ściągnęła przez głowę fartuszek. Zajrzała do piekarnika. Zapiekane lazanie z serem i ziołami nabierały właśnie pięknej, złocistej barwy. W nozdrza uderzył subtelny zapach. Cmoknęła zadowolona ze swoich kulinarnych wysiłków. W tej chwili usłyszała delikatne pukanie do drzwi. – Wejdź, Bernie! – zawołała, odwracając się twarzą do wejścia i pospiesznie poprawiając zadartą spódnicę. Roziskrzonym wzrokiem patrzyła na szczupłą postać, która stanęła w drzwiach. Zawsze intrygowało ją, w jaki sposób udawało mu się zachować młodzieńczą sylwetkę i takie bujne, ciemne włosy. Jednak tym, co lubiła w nim najbardziej, był jego uśmiech – miły i sympatyczny. Dopiero po pewnym okresie znajomości zrozumiała, co w tym uśmiechu tak na nią działa. Bernard Travis, samotny czterdziestolatek, uśmiechał się szczerze. Jego uśmiech przypominał uśmiech dziecka. Może także dlatego podbił jej samotne, pełne rezygnacji serce? Może tego potrzebowała najbardziej – jeszcze wtedy, kiedy żył Harry? Może od zawsze brakowało jej takiego dziecięcego uśmiechu? On także przyglądał się jej z przyjemnością. Już dawno zauważył, że w miarę trwania ich znajomości ta przyjemność rośnie. Właśnie owa świadomość dawała mu najwięcej do myślenia. Czasem się zastanawiał, co by sobie pomyślała, gdyby
jej wyznał, że nigdy dotychczas nie spał z żadną kobietą, że jest prawiczkiem. Czterdziestoletnim prawiczkiem. Nie miał kłopotów ze swoją męskością, ale od wczesnej młodości obecność dziewcząt, a później kobiet przyprawiała go o paraliżującą tremę. Teraz, po tylu latach, kiedy zdążył już pogodzić się z losem, nagle pojawiła się w jego życiu kobieta – pierwsza kobieta, przy której czuł się swobodnie, z którą rozmawiał bez stresu i o której myślał coraz śmielej, choć nadal nie odważył się przekroczyć zasad koleżeństwa, jakie jego zdaniem łączyło ich oboje. Podszedł do stołu i postawił torbę na blacie. – Coś do przepłukania gardła – wygłosił tradycyjną formułkę. Ruth wiedziała, że on lubi dobry alkohol, choć kiedy przyjeżdżał samochodem, wypijał jedynie kieliszek wina. Kiwnęła głową w podzięce, przesyłając mu ciepły uśmiech. Ani ona, ani tym bardziej on nie przypuszczali, że tego wieczoru nie skończy się na jednym kieliszku. – Siadaj, Bernie. – Wskazała nakryty stół. Odwróciła się na pięcie, chwyciła rękawice i pochyliła się do piekarnika. Niekiedy losem ludzi kieruje przypadek. Kiedy poprawiała spódnicę na powitanie Berniego, nie zwróciła uwagi, że skraj wzorzystego, zwiewnego materiału zawiesił się na jednej z drewnianych gałek wieńczących z obu stron oparcie krzesła. Teraz szybkim ruchem wydobyła brytfankę z piekarnika, ale
Bernie miał aż nadto czasu, żeby zobaczyć nagie uda, stanowczo zbyt wysoko odsłonięte. Zanim materiał ześlizgnął się z oparcia i opadł, oczy Berniego zrobiły się wielkie jak spodki. To nie był film dla dorosłych, to działo się naprawdę. Poczuł się nieswojo, niczym podglądacz złapany na gorącym uczynku, i nie potrafił powstrzymać nagłej erekcji. Ruth miała bardzo zgrabne nogi. Zaczerwienił się i czym prędzej usiadł. Nigdy dotąd nie patrzył na nią w ten sposób i byłby hipokrytą, gdyby stwierdził, że widok jej jędrnych ud nie rozpala w nim męskich emocji, choć przyjechał pogawędzić jedynie o historii Abraham. Mimo pospiesznej krzątaniny ona także musiała coś poczuć – jakieś podejrzane muśnięcie na skórze lewego uda, bo szybkim mchem dłoni przejechała wzdłuż nóg. Postawiła danie na stole, odłożyła rękawice i sięgnęła po szeroką łyżkę. – Podaj talerz, nałożę ci. – Wyciągnęła nad stołem dłoń i dopiero teraz zauważyła, że torba z „czymś do przepłukania gardła" stoi nietknięta obok srebrzystego korkociągu i przygotowanych kieliszków. Spojrzała na jego twarz i nagle poczuła, że robi jej się gorąco. A jednak! – przemknęło jej przez głowę. Cholerna niezdara! Pomimo wstydu myśl o tym, co mógł zobaczyć, wydała się jej – podobnie jak wcześniej jemu – czymś przekornie miłym i podniecającym. A co tam! Widział już pewnie setki babskich tyłków!
Wzięła jego talerz i nałożyła porcję zapiekanki. – Otworzysz wino, Bernie? – zapytała, mimowolnie spuszczając wzrok. Przymknęła powieki, słuchając odgłosów jego krzątaniny: pobrzękiwania szkła, cichego „puff’’ wyciąganego korka i perlistej melodii wina nalewanego do kieliszków – wina, na które miała ochotę jak nigdy w życiu. – Za co wypijemy? – spytał. – A za co byś chciał? – Mocniej ścisnęła kolana. Usłyszała cichy śmiech. Wsłuchiwała się w jego kroki, gdy wracał na swoje miejsce. Kiedy otworzyła oczy, ujrzała go takiego jak zwykle – spokojnego, pogodnie uśmiechniętego. W uniesionej dłoni trzymał kieliszek migocący głęboką czerwienią. Z zaskoczeniem przypomniała sobie tę scenę. To już przecież było. Tamtej zimnej nocy, kiedy wpatrywała się w jego okno. Oprócz wielu impulsów, przenikających wtedy jej umysł, był obraz dokładnie taki jak ten. *** Dobry Boże! Tyle niewypowiedzianych słów i pragnień! Tyle cierpkich – jak to chianti – chwil samotności! Śmierć Harry'ego i nieznośny widok urwanej ręki męża, która na jej oczach podkurczyła palce, leżąc na ziemi obok zalanej krwią maszyny. Doktor Yaguchi, którego kilku miejscowych durni nazywało „żółtkiem", wytłumaczył jej, że to tylko reakcja wiązki nerwów –
że ani ręka, ani tym bardziej Harry nie powrócą już do świata żywych. Nie wiedziała wtedy, co ją czeka. Nie przewidywała takiej pustki. Rozmowy z Jully Gertner, zamiast przynosić ulgę, coraz bardziej ją drażniły. Tym bardziej, im chętniej przyjaciółka mówiła o swojej rodzinie – o dzieciach. Po kilku miesiącach Ruth zrozumiała, że choć zazwyczaj widziała męża zaledwie godzinę lub dwie w ciągu doby, miała zawsze świadomość jego obecności. Wiedziała, że jeśli nawet nie ma go w potrzebie, pojawi się wkrótce i spróbuje jej pomóc. Zawsze mogła na niego liczyć, aż nagle skończyło się wszystko. Żyła niczym w letargu – na wpół uśpiona, bez poczucia sensu życia. Było to ohydne uczucie (nie potrafiła inaczej tego określić) i trwało do chwili, kiedy w bibliotece po raz nie wiadomo który pojawił się Bernard Travis. Znała go kilka lat. Od dawna szukał danych do historii stanów Środkowego Zachodu. Poleciła mu kiedyś roczniki „Geographic of Nebraska”, które otrzymywała pocztą aż z Lincoln. Pamiętała, że przyszedł po kilku dniach i poprosił o jeszcze. Nie miała „jeszcze", a na dodatek pokłóciła się właśnie z Harrym, toteż odprawiła Travisa z kwitkiem. Na drugi dzień poczuła się głupio. Pomyślała, że postąpiła nieprofesjonalnie, a przecież bardzo ceniła fachowość. Miała nadzieję, że ten „odludek” spod dwudziestkidwójki jeszcze wróci. Odłożyła dla niego tyle
materiałów, ile udało się jej zgromadzić. Niepotrzebnie. Travis przyszedł do biblioteki dopiero po dwóch latach, jesienią dziewięćdziesiątego siódmego, trzy miesiące po śmierci Harry’ego. Pozdrowił ją grzecznie, jakby zupełnie zapomniał o niezbyt miłym rozstaniu sprzed dwóch lat. Ani słowem nie zająknął się o śmierci jej męża, i choć nadal przeżywała swoją tragedię, była mu wdzięczna. Intuicyjnie się domyśliła, że powoduje nim delikatność, nie obojętność. Chyba miała rację. Przychodził coraz częściej. Zawsze cichy i delikatny. Były to chyba najwłaściwsze słowa, jakimi mogła określić tego faceta. Pierwotne wyrzuty sumienia ustąpiły miejsca uczuciu sympatii, która w miarę upływu czasu zaczęła przeobrażać się w coś na kształt przyjaźni. Kiedy wiosną dziewięćdziesiątego ósmego opowiedział jej o swoim pomyśle napisania monografii miasta, była zdumiona. Przecież wiedziała, że zaliczał się do „przybyszów”, że nie pochodził z tych stron, a jednak zachowywał się tak, jak gdyby jego dziadowie i pradziadowie od zawsze uprawiali tę ziemię paloną słońcem i nękaną huraganami. Był wyjątkową osobą. Już wtedy nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Z czasem stał się jej przyjacielem i powiernikiem, choć zapewne o tym nie wiedział. Później nadeszła tamta pamiętna noc i świadomość, że jest inaczej, niż sobie dotychczas wyobrażała.
Nigdy go nie zachęcała do niczego. Nie czuła takiej potrzeby. Cieszyła się, że Travis nie potrafi czytać w jej myślach. Tak było aż do dzisiaj – aż do tego wieczoru, kiedy w roztargnieniu nie zadbała o swój wygląd. Wiele mogło się zdarzyć. Mogli się rozstać, poznać kogoś innego – kogoś na całe życie. Mogło nadciągnąć tornado stulecia i zmieść z powierzchni ziemi całe Abraham, ale jednego była pewna. W tej chwili liczył się tylko ten mężczyzna siedzący po drugiej stronie stołu i nie zamierzała wypuścić z dłoni szansy ofiarowanej przez los. *** Podniosła kieliszek i poprzez krystaliczną purpurę usiłowała spojrzeć na Berniego. Daremnie. Zobaczyła jedynie feerię jaskrawoczerwonych punkcików. Nagle zachciało jej się śmiać. Dobra, Bernie! – pomyślała, pociągając głęboki łyk trunku. Zobaczmy, co potrafisz. Odstawiła niemal pusty kieliszek i sięgnęła po sztućce. Jedli w milczeniu, jak gdyby skrępowani własnym towarzystwem, a może własnymi myślami. Dolał jej wina i ze zdziwieniem zauważyła, że sobie również napełnił kolejny kieliszek. Nie leżało to w jego zwyczaju – na tyle zdążyła go poznać. Przez chwilę się zastanawiała, czy zamierza wrócić piechotą, czy przejechać ten kawałek „na podwójnym gazie". A może... Szybkim ruchem sięgnęła po kolejny kieliszek wina. Smakowało jak nigdy dotąd.
Pomyślała, że jeśli pójdzie tak dalej, po raz pierwszy sięgną do kartonika po butelkę koniaku, którą zawsze przynosił oprócz wina i którą za każdym razem pozostawiali nietkniętą. Wypijała ją zwykle sama podczas niezliczonych samotnych wieczorów. Czas płynął. Prowadzili leniwą konwersację o małomiasteczkowych nowinkach, o monografii Berniego i o jej codziennych kłopotach. Może oboje chcieli ukryć w ten sposób emocje. Nawet nie zauważyła, kiedy odłożyli sztućce i kiedy jej gość otworzył butelkę z bursztynowym martellem. Wstawiła do zmywarki talerze i przyniosła dwa pękate kieliszki, które kupiła w centrum zaraz po tym, gdy przyniósł po raz pierwszy ten rozgrzewający francuski trunek. Dzisiejszego wieczoru mieli spróbować go razem. Patrzyła w skupieniu na delikatne szkło, do którego nalewał porcję koniaku – znacznie skromniejszą niż te, którymi raczyła się w samotności. Mimowolnie zerknęła na zegar stojący na kuchennym kredensie. Dochodziła jedenasta. Jezu, jak ten czas leci! – pomyślała, czując w swoim wnętrzu jakiś błogi, słodki balast, z całą pewnością niebędący skutkiem doskonałej zapiekanki. Bernie odstawił butelkę i ponownie zajął miejsce naprzeciwko. Oboje nie skomentowali nawet słowem faktu ich niecodziennego pragnienia. – Przyjemny wieczór – stwierdził, poruszając wirowym
mchem dłonią, w której ukrył kieliszek. – Już dawno nie czułam się tak dobrze – przytaknęła, niezdarnie naśladując jego mchy. Nagle, skądś z daleka, dobiegło wycie policyjnej syreny. – Szeryf ściga młodocianego sportowca. – Bernie uśmiechnął się z nostalgią. – Założę się, że dopadnie go przed cmentarzem. – To gdzieś dalej. Chyba we wschodniej dzielnicy! – Poruszyła się niespokojnie. Jak gdyby na potwierdzenie tych słów, rozległ się przeraźliwy gwizd ambulansu. – Masz rację. – Bernie odstawił kieliszek. – Ktoś miał wypadek. Nie przejmuj się, Ruth – dodał, widząc jej ściągnięte brwi. – Może to nic Wielkiego. Jutro zapytam Maxa. On wie o wszystkim. – Masz rację. Nie nasza głowa. – Uśmiechnęła się, powracając do rzeczywistości. Przyszło jej to tym łatwiej, że przeraźliwe sygnały zamilkły. *** Wypili kieliszek, potem drugi. Harmider dobiegający znad Pioneer Street ucichł. Miasteczko pogrążało się we śnie, a oni, wpatrzeni w siebie, nie wiedzieli, co począć z tym niezwykłym wieczorem przy świecach, które Ruth zapaliła do posiłku. Od czasu do czasu obserwowali, jak na krawędzie świecznika spływają kolejne strumyki żółtego wosku, odmierzającego wspólne chwile bardziej realnie niż wskazówki zegara.
Bernie mówił coś na temat monografii, ale tym razem nie słuchała z uwagą. Czuła ciepło trunku krążącego w jej żyłach i czuła coś jeszcze. Teraz, kiedy noc stała się cicha, powróciło wspomnienie wstydu. Może zawinił koniak, ale tym razem nie czuła się już niezdarą. Nie myślała, jak on ją ocenia. Pragnęła czegoś więcej, czegoś bardziej szalonego. On chyba myślał o tym samym – wyczytała to w jego wzroku. Szczere jasne oczy mówiły jej to wyraźniej niż wszystkie słowa tego świata. Nie znała jego męskiej tajemnicy, nie zwracała uwagi na cień lęku pojawiający się chwilami w ukradkowych, pożądliwych spojrzeniach. W końcu podjęła decyzję. Jeżeli coś miało się między nimi zdarzyć, powinno zdarzyć się dzisiaj. Nie zamierzała dłużej czekać. Wygodnie oparła się w krześle. Spod półprzymkniętych powiek patrzyła, jak Bernie nerwowym ruchem gasi niedopałek. Obserwowała jego zgrabne palce. – Chyba już pójdę, Ruth. – Podniósł się, chowając papierosy do kieszeni koszuli. – Nie dzisiaj, pomyślała, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. – Nie, Bernie – odpowiedziała, nie wierząc własnym słowom. – Zostaniesz. Patrzyła na jego osłupiałą twarz, na ściągnięte rysy, na sztywną postać, która przesłoniła jej małomiasteczkowe poczucie
przyzwoitości. Usiadł – powoli, z pewnym ociąganiem. Widziała go niczym przez mgłę. Poczuła lekki zawrót głowy. – Zostań, Bernie – powtórzyła ciszej. – Zostań. Chyba że nie chcesz. – A ty? Czy ty tego chcesz? Naprawdę? – Naprawdę, Bernie. Naprawdę. *** Od śmierci Harry’ego nie korzystała z małżeńskiej sypialni. Wchodziła tam jedynie po to, żeby odkurzyć. Teraz także nie zamierzała z niej skorzystać. Poprowadziła Berniego do swojego pokoju, który dawniej był przeznaczony dla nocujących przyjaciół. Zatrzymała się przed jesionowymi polerowanymi drzwiami, czując w dłoni rękę mężczyzny. Może miał to być błąd, krótka chwila uniesienia – nie zastanawiała się nad tym. Chciała tylko jego. Nikogo innego, żadnych dręczących wspomnień, żadnej abstrakcyjnej nadziei. Chciała jego. Po prostu jego. Nie zamierzała wypuścić tej ciepłej dłoni. Ani teraz, ani później. Zapomnij o mnie, Harry! Zapomnij! – myślała, przyciągając ciepłą dłoń Berniego do rozpalonego policzka. Z jękiem otworzyła drzwi. W pokoju pachniało kwieciem i ziołami, których duszny aromat przenikał poprzez okienną siatkę. W tym świecie traw moc
i różnorodność roślinnej woni była wszechobecna, zwłaszcza teraz, pod koniec maja. Wilgotne nocne powietrze było niczym żywa istota – namacalne i wyraźne. Stanowiło najdoskonalszy afrodyzjak, potęgowało uczucie intymności. Usiadła na krawędzi łóżka i delikatnie przyciągnęła go ku sobie. Pochylił się nad jej twarzą i nagle poczuła dotyk warg, na który tak długo czekała. Objęła jego rozgrzaną szyję ramionami i przytuliła do piersi głowę pierwszego mężczyzny, jaki został jej dany od śmierci Harry'ego. Przez trzy pierwsze lata małżeństwa seks z Harrym był zawsze cudowny. Mąż dawał jej pełnię rozkoszy i nigdy nie odważyłaby się nazwać ich miłosnej gry monotonną. Niestety, po pewnym czasie Harry, zaniepokojony brakiem potomka, zaczął skupiać się na głębokiej penetracji, pomijając fazę wstępną, która była dla niej bardzo ważna. Jakiś miejscowy dupek musiał mu coś podpowiedzieć, choć Harry nigdy nie przyznał się do osobistych rozmów z kolegami. Udawała, że mu wierzy, sama bowiem też szukała porad. Jej koleżanki nie były chyba mądrzejsze od jego kolegów, toteż z biegiem czasu nadzieja na przedłużenie rodu malała coraz bardziej. Kochali się mimo wszystko, żarliwym uczuciem, ale ich ars amandi stawała się wciąż uboższa. Dzisiejszego wieczoru Ruth starała się o tym nie myśleć. Przeciwnie – wszystkie nadzieje, wszystkie sny i pragnienia
skupiła na tym mężczyźnie, którego, jak niegdyś męża, pokochała intuicyjnie, choć może nie była to najlepsza metoda dla kobiety w jej wieku. Mówiąc wprost, obdarzyła uczuciem pierwszego faceta, który potrafił wyrwać ją z letargu po stracie Harry'ego. Im dłużej go znała, tym większej nabierała pewności, że intuicja także tym razem jej nie zawiodła. Dzisiejszej nocy, nocy ziół i kwiatów, miała nareszcie zerwać ten owoc. Złożyła gorący pocałunek na jego czole i spoglądając w okno, zaczęła się rozbierać. Zawahała się przez moment nad zrzuceniem bielizny, ale tym bardziej stanowczo zsunęła majteczki i rozpięła biustonosz. Wyciągnęła się na chłodnej pościeli – pełna oczekiwania i namiętności. Dopiero wtedy spojrzała na niego. Nie zapaliła lampy i oczy zdążyły się przyzwyczaić do półmroku. Stał nad nią, odziany jedynie w obcisłe slipy. Z uznaniem stwierdziła, że na jego jędrnym brzuchu nie odłożyła się nawet najmniejsza fałdka tłuszczu. Miał figurę nastolatka. Wyciągnęła rękę w zapraszającym geście. W chwilę później ich nagie ciała splotły się w uścisku. *** Od razu poczuła, że coś jest nie tak. Liczyła na namiętne pieszczoty, na żywioł i ekstazę, lecz po kilku pocałunkach z ekstazy i gotowości nie pozostał nawet ślad. Całował szczerze – tyle wyczuła – lecz były to pocałunki bez
ognia. Złożyła to na karb jego onieśmielenia. W końcu to ona zaciągnęła go do łóżka. Pewnie nie wszyscy mężczyźni to lubią. Czuła się winna, było jej wstyd, dopóki nie wyczuła na swym nagim podbrzuszu jego przyrodzenia. Było gorące, lecz nic poza tym. W niczym nie przypominało męskości Harry'ego. W pierwszej chwili ogarnęła ją panika. Jestem już taka Stara? – przemknęło jej przez myśl. A może taka niezdarna? Sięgnęła dłonią, ujmując jego „jasia". Tuż nad uchem usłyszała westchnienie, raczej ciężkie niż rozkoszne. Cofnęła rękę i ujęła w dłonie jego twarz, spojrzała prosto w jasne, jakieś dziwne oczy. Przymknął powieki, jak gdyby nie potrafił znieść jej wzroku. Nagle coś zaświtało jej w głowie. Musiała go o coś zapytać, bez względu na konsekwencje. – To tylko zły dzień czy masz problem, Bernie? – Z trudem rozpoznała własny głos. Odsunął się nieco, co sprawiło jej przykrość. Sądziła, że zna już odpowiedź, ale ją zaskoczył. – Nie wiem, Ruth – powiedział cicho. – Nie przypuszczałem, choć może istotnie mam problem. Wiesz, muszę ci jednak coś wyznać... coś, czego mówić nie zamierzałem. – Powiedz, to może być ważne. – Zacisnęła dłonie na jego skroniach. – Niech będzie. Pewności nie mam, ale może to nadmiar
emocji. Wiesz, ja nigdy dotąd... – Och, Bernie! Nie miałam pojęcia. Wybacz, wzięłam się za ciebie zbyt ostro. – Nie przepraszaj. To tylko moja wina, Ruth. Poczuła, że nagle w jej oczach zakręciły się wielkie, słodkie łzy. Czym zasłużyła na tyle szczęścia? Drugi mężczyzna jej życia – podobnie jak pierwszy – okazał się prawiczkiem. Powtórzyła w myślach to słowo z jakąś nieopisaną czułością, czując słodycz przepełniającą jej serce, a w chwilę potem ponowny, chyba silniejszy od poprzedniego przypływ namiętności. Delikatnie, lecz stanowczo zsunęła go z siebie i przekręciła na wznak. Powoli, zmysłowym ruchem, przesunęła nagim udem po jego brzuchu, podnosząc się do pozycji siedzącej. Opasała nogami biodra Berniego, błądząc dłońmi po jego lekko owłosionych piersiach. – Kocham cię, Bernie. Chyba naprawdę zadurzyłam się w tobie – wyszeptała gorącym szeptem, pochylając głowę nad jego twarzą. – Mamy dużo czasu do rana. *** To była naprawdę długa noc. Tych kilka zaledwie godzin do wczesnego świtu dla obojga trwało prawdziwą wieczność. Jeszcze długi czas po tym, kiedy skończyli celebrować wspólnotę ciał, leżeli jedno przy drugim, czując własną bliskość i sycąc się nią, jak gdyby to wszystko było tylko pięknym snem, z
którego żadne nie chciało się obudzić. Gdy na dworze jaśniało, położyła dłoń na jego sercu, czując pod palcami równomierne, mocne bicie. – Nigdy tego nie zapomnę. – Usłyszała szept przy uchu i na całym nagim ciele poczuła radosny, podniecający dreszcz. Zamiast odpowiedzi przycisnęła wargi do jego warg i ich języki splotły się w żywej porannej pieszczocie. Uniosła się na łokciach. Czuła, że jeszcze chwila i rzuci się na niego ponownie. W poświacie wstającego dnia nie miała już tyle śmiałości. Poruszyła się, próbując usiąść, ale niespodzianie ją przytrzymał. – Pozwól mi przeżyć to jeszcze raz. – Uśmiechnął się szeroko. Ten uśmiech ośmielił ją i sprawił, iż pozwoliła sobie na żart. – Jeden szybki numerek? – To chyba niezły pomysł? – Czytasz w moich myślach. – Przylgnęła do niego całym ciałem, czując falę powracającej rozkoszy. BIURO SZERYFA ABRAHAM
First North 42 Jefferson Park, niewielki kwartał zieleni otaczający plac, na którym mieścił się budynek ratusza, zajmował sporą przestrzeń, łącząc First i Second North, jakieś czterysta, może pięćset jardów na południe od centrum handlowego. Nie licząc ratusza, posiadał tylko dwie pierzeje – wschodnią, przy Second North, i zachodnią, przy First North. Tutaj, przy zachodniej linii zabudowy, znajdowało się biuro miejscowego szeryfa. Front budynku przylegał do First North, zaplecze wychodziło na teren parku. Biuro było niewielkim budynkiem wymurowanym z kamiennych kostek, zawierającym jedną sporą salę, skąd wąski korytarzyk prowadził na zaplecze, gdzie mieściły się cele miejskiego aresztu, pomieszczenia sanitarne i socjalne oraz mały magazyn broni. Po prawej stronie parterowej budowli przylegały do jej ściany dwa garaże. W pierwszym parkował ford crown, radiowóz szeryfa, w drugim – wóz tej samej marki, lecz z nieco mniej dynamicznym silnikiem. Jeździli nim na zmianę Simon Isaak, trzydziestopięcioletni zastępca szeryfa, i Linda Harry pełniąca funkcję drugiego zastępcy, trzeci członek ich załogi. Niedawno skończyła dwadzieścia dziewięć lat i była wysportowaną dziewczyną o złocistych, krótko przystrzyżonych włosach oraz pięknych orzechowych oczach. Sierżant Harry, podobnie jak reszta załogi, pracowała w Abraham od pięciu lat. Zwykle obsługiwała radio; przyjmowała zgłoszenia, ale stać ją
było na dużo więcej . Miała doskonałe wyniki w strzelaniu, a poza tym potrafiła szybko myśleć i równie szybko reagować. Isaak także doskonale sobie radził. Szeryf mógł na niego liczyć w każdej sytuacji. Co prawda niewiele mieli trudnych spraw, ale Kirk Ralston tym bardziej uważał się za szczęściarza. Swego czasu był porucznikiem wydziału operacyjnego w Baltimore, dopóki nie zadarł ze swoim bezpośrednim przełożonym, który lubił pieniądze i nie zamierzał rezygnować ze swych upodobań. Służba w policji Baltimore trwała zaledwie trzy łata, po czym Kirk zmienił klimat za namową swojej starszej, samotnej siostry Christine, mieszkającej od wielu lat na tym zadupiu w Nebrasce. Christy od piętnastu lat była wdową po George’u Johnsie, wieloletnim radnym miasta, i wszystko wskazywało na to, że tak już zostanie. Osiem lat starsza od Kirka (niedawno przekroczyła pięćdziesiątkę), ze względu na zaawansowany artretyzm potrzebowała opieki. Ponieważ nieudane małżeństwo Kirka z Sally Starling, córką konserwatywnych republikanów, rozpadło się już po roku jego służby w Baltimore, nic nie trzymało go w Maryland. Przyjął pracę szeryfa w Abraham, jednogłośnie wybrany przez Radę Miejską, której członkowie w większości bywali na cotygodniowych spotkaniach brydżowych u Christine. Czasem, choć rzadko, zjawiał się tam sam burmistrz Redginald Harper, starszy z dwóch synów Ernesta Harpera, prawnuka George’a,
będącego towarzyszem broni majora Jonathana Abrahama. Kirk poznał burmistrza osobiście i musiał przyznać, że Harper jest naprawdę tak mądry, jak o nim mówią. Miał niepospolitą osobowość i prawdziwy autorytet. Co więcej – nie nosił głowy w chmurach. Posiadał rzadką wśród polityków cechę autentycznej skromności. To było coś, co Kirk cenił wysoko. Współpraca pomiędzy policją a magistratem od początku zapowiadała się dobrze. Może przyczynił się do tego Sam Filly, poprzedni przedstawiciel prawa, który uwielbiał dawać sobie w szyję podczas służby i przez palce patrzył na pijackie rozróby zdarzające się często w knajpach przy Union Avenue. Nowy szeryf uporał się z tym problemem szybko i skutecznie. Wiedział, czego oczekują radni, toteż przystąpił do działania bez zwłoki. Przez trzy pierwsze dni swojego urzędowania zapoznawał się z papierkową robotą, którą wcześniej zajmował się Bob Jorg, zastępca Filly'ego. Jorg nie był ani zbyt rozgarnięty, ani operatywny, co Kirk zauważył natychmiast. Na szczęście nie zdarzyło się nic, co wymagało doraźnych działań, toteż kolejne dwa dni nowy szeryf poświęcił na poznanie miasta. Zamiast Boba wpakował do radiowozu Christine. Potrzebował dobrego, solidnego przewodnika, nie zaś leniwego matołka, na którym już pierwszego dnia postawił krzyżyk. Był pewien, że nikt nie zapozna go z nowym terenem lepiej od starszej siostry, która była osobą
nietuzinkową i mądrą. „Zwiedzanie” trwało od rana do zmroku; po dwóch dniach Ralston znał już z grubsza nie tylko topografię miasteczka, lecz i sporo szczegółów dotyczących miejscowej społeczności. Miał niezwykle chłonny umysł, Christine nie musiała mu niczego dwukrotnie powtarzać. Od czasu do czasu zadawał jej konkretne pytania, na które otrzymywał równie konkretną odpowiedź. Niekiedy zapisywał pewne informacje w notatniku. Były to sprawy szczególnie ważne, wchodzące w zakres jego obowiązków. Kiedy drugiego wieczoru zajechali pod jej dom, zaprosiła go na kawę. Podziękował. Był zbyt zmęczony. Zanim wysiadła z radiowozu, pochylił się i pocałował ją w policzek. – Dziękuję, Christy. Bardzo mi pomogłaś. Nawet nie wiesz, jak bardzo. – Daj spokój. Jesteś moim bratem. Komu mam pomóc, jeśli nie tobie? Wracaj do domu i wyśpij się dobrze. Odpowiada ci służbowe mieszkanie? – Całkowicie, Christy, całkowicie. Jestem ci wdzięczny za wszystko, siostrzyczko. – Nie ma o czym mówić. To lokum tymczasowe. Obiecałeś zamieszkać ze mną. Mam nadzieję, że wprowadzisz się, jak tylko skończą odnawiać twój pokój. – Pamiętam. Piękny pokój z widokiem na centrum. Kiedy skończą ten remont? – Myślę, że do końca tygodnia. Muszą jeszcze uzupełnić to i
owo, no i poprowadzić kabel telefoniczny na piętro. Nie martw się. Instalują ci służbowy aparat na koszt miasta. – Nie martwię się, Christy. – Zaśmiał się cicho. – Ja w ogóle rzadko się martwię. Zadzwoń, kiedy wszystko będzie gotowe. Mogę mieć na początku trochę dodatkowych obowiązków. – Chyba cię to nie przeraża? Wyglądasz, jakbyś po pięciu dniach pobytu czuł się tutaj jak u siebie. – Przesadzasz, ale chyba istotnie szybko się asymiluję. Będzie okej. – Zadzwonię. Na razie, Kirk. – Dobrej nocy, siostrzyczko. Siedział przez chwilę nieruchomo, patrząc za siostrą zmierzającą do domu. W końcu włączył zapłon. Ford ruszył w stronę Jefferson Park, przy którego wschodniej pierzei, na piętrze posterunku, znajdowało się tymczasowe mieszkanie szeryfa. *** Bomba wybuchła następnego dnia przed południem – zaraz po wizycie, którą Kirkland złożył w magistracie. Wizyta dotyczyła kwestii organizacyjnych, takich jak uzupełnienie oraz wymiana personelu. Wrócił do biura w doskonałym humorze. Poszło mu lepiej, niż myślał. Dwie godziny spędzone na ławce w holu urzędu były długie jak wieczność. Kiedy wreszcie otworzyły się dębowe drzwi i wyszli radni, Kirk podniósł się z twardego siedzenia i stanął,
czkając na burmistrza. Trwał w tej pozycji przez kilka minut, lecz choć wyszli wszyscy uczestnicy „nasiadówy”, Harper nie pojawił się w drzwiach. Ralston wszedł do sali, ściskając W dłoniach rondo kapelusza. Miał złe przeczucia, ale mylił się tym razem. Przy końcu długiego mahoniowego stołu siedział zatopiony w papierach burmistrz. Nie zwrócił uwagi na wchodzącego. Przerzucał strony, mrucząc coś pod nosem. O, w mordę! Gada do siebie? – Kirk skrzywił się z niesmakiem. Nie miał racji. Redginald Harper mruczał nieśmiertelny „Bojowy Hymn Republiki”. Kirk zrozumiał dopiero, kiedy w połowie drogi dobiegły go słowa: „Glory! Glory! Alleluja!”. Przystanął zaskoczony. Mruczenie pod nosem nie było niczym nadzwyczajnym, lecz na tę starą wojenną pieśń zawsze reagował gęsią skórką. Także tym razem poczuł, że coś ściska go w dołku. Niejednokrotnie się zastanawiał, ilu młodych ludzi pamięta te słowa oraz ilu z nich wie, co oznaczają. Ostatni raz słyszał tę pieśń jeszcze w kampusie, kiedy życie było piękne, a on i Jimmy Bear uganiali się za Brigette Hiddings. Dawne dobre czasy. Teraz był w zupełnie innej sytuacji, ale pieśń pozostała ta sama – choć w formie cichej mruczanki płynącej z ust młodego człowieka siedzącego przy konferencyjnym stole. Lekko zakasłał. Burmistrz podniósł głowę. Ich oczy spotkały
się i zwarły na krótką chwilę. Było to drugie spotkanie Kirka z ojcem miasta, ale dopiero teraz poczuł siłę tego wzroku – wiercącą duszę moc przenikliwych zielonych oczu. – Siadaj, Kirk. – Burmistrz wskazał głową miejsce po przeciwnej stronie stołu. – Pogadajmy. Szeryf odsunął krzesło i usiadł. Harper przestał pomrukiwać. Jeszcze przez krótką chwilę zapisywał coś na marginesie jednego z arkuszy, po czym odłożył złocisty długopis Parkera i podniósł wzrok. – Miło cię widzieć, Kirk. Miło pana widzieć, szeryfie miasta Abraham. – Podniósł się i wyciągnął rękę ponad stołem. Kirk także wstał. Uścisnęli sobie prawice. – Nie naprzykrzam się? – Ralston zerknął na młodą twarz burmistrza. Redginald Harper skończył trzydzieści jeden lat. Tak powiedziała Christy. Był sześć lat młodszy od Kirka, ale nowy szeryf Abraham wyczuł w nim jakąś wewnętrzną siłę – coś, czego nie potrafił dokładnie określić. W tej chwili wcale go nie dziwiło, że tak młody człowiek jest burmistrzem miasta. – Długo czekałeś? – spytał Harper i nie czekając na odpowiedź, zerknął na zegarek. – Och, do diabła! Przeszło dwie godziny! – odpowiedział sam sobie. – Wybacz. Nie zawsze to tyle trwa. – Nie ma o czym mówić. – Kirk położył kapelusz na stole. – Tym lepiej. Przejdźmy więc do rzeczy. Masz tę posadę,
Kirk. Radni zatwierdzili twoją kandydaturę. Kamień w żołądku Ralstona poskoczył gwałtownie. – Cieszę się, panie Harper. – Redge. Od dzisiaj Redge. Pasuje ci, Kirk? – Błysnęły równe, białe zęby. – Jasne, Redge. Od czego mam zacząć? – Szybko myślisz. To dobrze. – Zielone oczy zapłonęły na chwilę. – Zacznij od siebie, od własnego podwórka. Ten dupek Sam już wyjechał. Teraz ty tu rządzisz, szeryfie. – Cichy, życzliwy śmiech. – Zróbmy tak. Najpierw ty powiesz mi, czego potrzebujesz, potem ja powiem, czego oczekuję, okej? Szeryf kiwnął głową. Czemu nie odwrotnie? – pomyślał, lecz już w następnej chwili zrozumiał. Zrozumiał też, dlaczego ten młody człowiek pełni najważniejszą funkcję w mieście. Zrozumiał, że nie było w tym żadnego sentymentu, choć tak początkowo sądził. – Potrzebuję łudzi. – Spojrzał odważnie w oczy burmistrza. Spodziewał się pytań w rodzaju: „A co z Bobem?”; zamiast tego usłyszał ciche, lecz wyraźne: – Dobrze, ilu? Omal go nie zamurowało. Otrząsnął się z wysiłkiem i odpowiedział sztywno: – Myślę, że dwóch, panie... – Redge! – przerwał mu burmistrz. – Wystarczy Redge, okej,
Kirk? – Jasne, wybacz. – Do rzeczy. Czemu dwóch? Do tej pory wystarczył jeden. – Do tej pory mieliście niezły burdel w mieście. – Tak myślisz? – Tak mi powiedziała Christy. Przesadziła? – Ralston poczuł się nieswojo. Uspokoił go kolejny wybuch tego specyficznego, życzliwego śmiechu. – Christine? Skądże! Ona nigdy nie przesadza. Nie znasz własnej siostry, Kirk? – Przepraszam. – Przestań przepraszać. Gadajmy o robocie. Ludzi wybierzesz sam. Mogę ci jedno podpowiedzieć? – Po to tutaj jestem, Redge. – Widzę, że załapałeś. Więc rozważ kandydaturę niejakiej Lindy Harry. Ma dopiero dwadzieścia cztery lata, ale skończyła Akademię Policyjną z drugą lokatą, Zna się na sprzęcie i jest niezła w tym fachu. Pochodzi z Abraham, choć ostatnio pracowała w Omaha. – W Omaha? I wróciła tutaj, choć jest niezła, jak mówisz? – Zdarza się. A gdzie ty pracowałeś, Kirk? Byłeś szychą w wydziale operacyjnym okręgu Baltimore. A teraz siedzimy sobie razem. Zdarza się, nie? – Fakt. – Ralston ugryzł się w język przed kolejnym
„przepraszam". – Czy to ktoś z twojej rodziny? – spytał cicho. – Siostra nic mi nie mówiła. Nie wiedziała? – Wiedziała. Może nie chciała ci mówić, żeby cię nie peszyć. Zamierzałem obsadzić tę Harry na stanowisku szeryfa. – Więc czemu... – Bo Christy to moja przyjaciółka i wspaniała kobieta. Prawdziwa dama, jakich dzisiaj niewiele. Czy to ktoś z twojej rodziny? Kamień w żołądku podskoczył boleśnie. Kirkland zrozumiał uszczypliwą aluzję do własnej wypowiedzi. Od dawna nie czuł się tak głupio, jak w tej chwili. Opanował się z trudem. – Cieszę się, że będę miał na kim polegać. – Nie powiedziałem, że musisz. – Te przenikliwe zielone oczy. – Jasne. Porozmawiam z nią. Masz kogoś jeszcze? – Nie. Wybierz sam. Tylko niech to nie trwa wieki. Rada chce jak najszybciej mieć ten problem z głowy. – Potrzebuję tygodnia. Muszę się rozejrzeć. Christy sporo mi przekazała, ale wiesz, jak jest. – Tydzień? Nie ma sprawy. To na razie tyle. Kiedy już uporasz się Z personelem, wpadnij do mnie po nominację. Jest przygotowana, ale załatwimy wszystko za jednym podejściem; Czas to pieniądz, prawda? I kto to mówi? – pomyślał Ralston. Masz dość szmalu, żeby
kupić sobie tę całą wiochę na własność, a gadasz o pieniądzach? Nie pomyślał tego złośliwie – raczej z uznaniem. Cenił konkretnych ludzi, a jego nowy szef był nadzwyczaj konkretny. Wszystkim dupkom z Baltimore daleko było do tego młodego człowieka. – Jasne – powiedział. – Masz rację; Ja także nie lubię marnować czasu. – Zatem do środy? – Do środy, Redge. Może być dziewiąta rano? – Dziewiąta? Tak. Pasuje. Weź z mojego sekretariatu adres Lindy. Ja jeszcze chwilę posiedzę tutaj. – Burmistrz Harper podniósł się z krzesła, wyciągając rękę. – Powodzenia, Kirk. Jestem pewien, że dostał nam się dobry szeryf. – Mam taką nadzieję. – Kirk uścisnął ciepłą dłoń Harpera. – Christy mówiła, że znajdę tu dobrego szefa. Idąc w stronę wejścia, słyszał za plecami ten charakterystyczny śmiech, który w momencie, kiedy przekraczał próg, przerodził się w monotonne nucenie „Hymnu Republiki”. Trzydzieści jeden lat! – pomyślał Kirk, zakładając kapelusz. *** Zatrzymał się przed drzwiami posterunku. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrzony w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Zaczynał kolejny, może ostatni etap życia. W tym momencie dałby wiele za szklaneczkę burbona czy tequili, ale na razie musiał
ograniczyć się do kawy. Miał nadzieję, że ten dupek Jorg nie zapomniał jej zaparzyć. Westchnął, poprawił kapelusz i wolnym krokiem ruszył do wejścia. Po drodze poprawił kieszeń, z której wystawał kawałek kartki z danymi i adresem tej całej Harry. – Zatem ruszamy – mruknął pod nosem, po czym pchnął oszklone, zakratowane drzwi, wchodząc do chłodnego wnętrza. *** Bob Jorg siedział przy swoim biurku i palił papierosy – jednego po drugim. Na ogół nie palił dużo. W ogóle nie powinien tego robić. Miał astmę, na szczęście niezbyt agresywną, oraz wiele innych przypadłości. Każdego dnia były jego okrutnymi towarzyszami. Urodził się jako siedmiomiesięczny wcześniak i już od dzieciństwa oddychał głównie ustami. Matka, Suzanne Jorg, była samotną kobietą, także schorowaną i nieco zgorzkniałą. Mały Bobby nie miał łatwego dzieciństwa. Często zostawał sam w ich maleńkim mieszkanku na przedmieściach Scottsbluff, Suzanne bowiem, na przekór swojemu zdrowiu, starała się używać życia ile się tylko da. Nie przejmowała się synem ani jego dolegliwościami. Czuła, że jej czas się kończy, i nie obchodziło jej nic poza tym. Bobby przebył w dzieciństwie wszystkie możliwe choroby, lecz nie umarł. W jego małym ciałku tliła się jakaś drobna iskra utrzymująca go przy życiu.
Pierwszym, świadomym cierpieniem, jakie pozostało w jego pamięci, był szokujący ból, kiedy niedoświadczona pielęgniarka z miejskiego szpitala złamała igłę podczas domięśniowego zastrzyku, a stary, zapijaczony konował doktor Morresby uznał, że należy naciąć pośladek, wydobyć kikut igły i zaszyć ranę. Bardzo się spieszył. W swojej zapijaczonej jaźni nie uważał za konieczne, żeby tak małemu dziecku dać znieczulenie. Bob często chorował na anginę. Okazał się także alergikiem, co w krainie traw i ziół skutkowało wzmożonymi atakami kataru. Miał od urodzenia paskudnego zeza i w wieku sześciu lat przebył operację oka. Zez zredukowano, ale prawa gałka oczna łzawiła i piekła od czasu do czasu. To wszystko było jednak niezbyt ważne dla małego Boba. Jego prawdziwe kłopoty zaczęły się w szkole. Wtedy jeszcze mieszkali w Scottsbluff. Szkoła imienia Woodrowa Wilsona była szkołą publiczną. Matka Boba wybrała ją ze względu na brak gotówki, a także dlatego że mieli do niej blisko – ledwie pięćset jardów. Uznała, iż nie musi stwarzać sobie kłopotu z dostarczaniem syna na lekcje. To zadecydowało. W ten sposób Bobby Jorg uczył się samodzielności i może wyszłoby mu to na zdrowie, gdyby nie rówieśnicy. Większość uczniów szkoły imienia Wilsona stanowiły dzieciaki pochodzące z ubogich, często patologicznych rodzin. Nie wiedzieli, co to współczucie czy koleżeństwo.
„Stado głodnych szczurów” – mawiał o swojej młodzieży dyrektor Bloom, jedyny doświadczony pedagog. Nie robił nic, żeby to zmienić. Gorzkie doświadczenie mówiło mu, że to zadanie beznadziejne. Cieszył się, kiedy kolejny rocznik opuszczał mury jego szkoły. Naciągał oceny, starając się ulżyć sobie w codziennych kłopotach. Było to dalekie od amerykańskiego systemu edukacji i dobrze o tym wiedział, ale nie zamierzał dorobić się zawału. Już od pierwszych dni nauki Bob Jorg poznał, czym jest nieczułość, pogarda i krzywda. Większość kolegów traktowała go jak egzemplarz wybrakowany – istotę, która trafiła do ich szkoły przez pomyłkę. To także przetrwał. Sam uważał się za nieudacznika, zresztą istotnie nie był orłem. Myślał poprawnie, a także logicznie, lecz wolniej od rówieśników i mówił w ten sam sposób. Nie był głupi, ale żaden z nauczycieli nie zauważył, że jedynymi wadami Boba był ten powolny, wręcz ślamazarny sposób mówienia i niechlujny charakter pisma. Mimo tych mankamentów jakoś zdawał z klasy do klasy. Był uparty, a sen z powiek spędzało mu tylko jedno: dziewczęta go lekceważyły. I tak rodziła się jego kolejna przypadłość – nieśmiałość. Mimo wszystko żył i walczył. W ostatniej klasie szkoły podstawowej był drugim i ostatnim zawodnikiem, który ukończył bieg na czternaście mil. Wielu
uczniów upadło wtedy na pobocze bieżni, ale nie Bob. Wyprzedził go tylko Jim Swann. Nikt nie miał pojęcia, że Bob ma skrzywioną przegrodę nosową; on też tego nie wiedział. Wbrew logice skończył także gimnazjum. Mimo złego stanu zdrowia potrafił biegać na spore dystanse. Podniosło go to na duchu. Powoli, bardzo powoli się usamodzielniał. Zaraz po skończeniu gimnazjum matka załatwiła mu pracę strażnika w fabryce konserw u Iana Womera, który „lubił” Suzanne Jorg. Bobby trafił tam na pierwszego życzliwego człowieka, jakiego spotkał w życiu – Freda O’Briana, dowódcę straży. Fred, nie wiedzieć czemu, polubił tego cichego, skromnego młodzieńca. Przeszkolił go, skierował na kurs posługiwania się bronią i choć chłopak był raczej kiepskim strzelcem, załatwił mu nie najgorsze papiery. Bob poczuł się wtedy kimś innym – nie sierotą i nieudacznikiem, lecz normalnym, samodzielnym człowiekiem. Przez cały okres pracy w przetwórni nie podpadł ani razu. Fred z przyjemnością obserwował skromne postępy swojego podopiecznego. W trakcie lat przepracowanych w mundurze strażnika Bob zmężniał i odsunął się od matki. Nie potrafił zapomnieć jej faktu, że podczas gdy inne dzieciaki z podstawówki dostawały na urodziny fajne prezenty, on otrzymywał podręczniki szkolne lub
sweter na zimę. Została mu też trauma związana z nieśmiałością wobec dziewcząt, które kilka razy podglądał przez otwór wyskrobany w ścianie dzielącej chłopięcą szatnię od natrysków. Szkolne koleżanki rzetelnie zapracowały na jego uraz. Bolało, choć pogodził się z tym, ale na resztę życia pozostał człowiekiem samotnym. Potem była pamiętna sierpniowa noc osiemdziesiątego ósmego. Tornado przeszło po wschodniej stronie Scottsbluff, towarzysząca mu nawałnica zahaczyła o część miasta. W dzikim miasteczku przyczep kempingowych na przedmieściach Scottsbluff wybuchł pożar. Ruchome domy włóczęgów stały na betonowym placu za fabryką. Bob często obserwował spoza płotu leniwy ruch na tym egzotycznym osiedlu. Tamtej nocy piorun walnął w jedną z większych bud. Zapalił się plastik. Buchnęły kolorowe płomienie, które szybko ogarnęły sąsiednie przyczepy. Zapanował chaos. Bob zza płotu przez chwilę obserwował dramatyczną scenę, po czym chwycił telefon i przesłał meldunek. Wiedział, że minie trochę czasu, zanim pojawią się wozy strażackie. Tymczasem płomienie nie próżnowały. Z przyczep wybiegali na wpół ubrani ludzie, krzycząc przeraźliwie. Jorg nie odrywał wzroku od campera, który zapalił się pierwszy. Wyskoczyła z niego dwójka roznegliżowanych ludzi. Rozpoznał kobietę po rozwianej spódnicy
i dużych, nagich piersiach odbijających łunę pożaru, a potem dotarł do jego uszu wibrujący krzyk: – Racheeel!!! Nie pamiętał, jak udało mu się przeleźć przez ogrodzenie. Nie pamiętał szalonego biegu w ciemnościach. Zapamiętał tych dwoje, kiedy odtrącał ich na bok, rozwarte drzwi otoczone pasmem płomieni i czarne, zadymione wnętrze wozu. Jezu! Gdzie ona może być?! Oparł się ręką o ścianę i zawył z bólu. Jeszcze kilka kroków. Jakiś pisk po prawej. Sięgnął dłonią. Kolejny, podświadomy krzyk, kiedy natrafił na płomień. Jeszcze raz! – Boże, jest! Jest! – Jego poparzone ramię pochwyciły dziecięce rączki. Kiedy wrócił do przytomności, leżał w trawie i wymiotował. Jakieś głosy krzyczały mu do ucha, czyjeś dłonie klepały go po plecach. Poczuł się jeszcze gorzej. Poprzez dym, mgłę i półmrok usłyszał syreny strażackich wozów. Napisali o nim w lokalnej prasie, ale nikt z nim nie rozmawiał. Nie przytoczono jego nazwiska. Przeczytał, że strażnik z zakładu przetwórczego uratował dziecko. Zamieszczono opis wydarzeń i ten jedyny akapit był wszystkim, co otrzymał Bob Jorg. Nie gniewał się. Zdążył poznać ludzi i to pieprzone życie. Było mu miło, że Fred O’Brian przyszedł do niego następnego dnia z butelką irlandzkiej whiskey. – Wiem, że nie pijesz, ale może tym razem...
Bob potrząsnął głową. – Dzięki, szefie. Miło, że pan o mnie pamięta. – Dobry Boże! – jęknął O’Brian. – Co ty gadasz? Uratowałeś ją, Bob. Uratowałeś małą dziewczynkę! Wczoraj byli w zakładzie jej rodzice. Chcieli ci podziękować. – Nie ma za co. – Bob syknął z bólu. Obandażowane ręce paliły jak diabli. Do końca życia miały je szpecić wielkie różowe blizny. – Nie ma za co – powtórzył. – Nic jej nie jest? – Nic – odparł Fred, po czym westchnął i szepnął ponownie: – Dobry Boże! Bob dostał jakąś nagrodę. Skromna suma przydała się na zakup nowej odzieży. Cieszył się i niewiele czasu minęło, kiedy zdążył o tym wszystkim zapomnieć. Życie toczyło się dalej. W dziewięćdziesiątym, chyba wczesną wiosną, O’Brian zapoznał go ze swoim starym przyjacielem, Samem Fillym, szeryfem miasteczka Abraham. – Chciałbyś zostać zastępcą szeryfa, Bob? – Filly zadał niespodziewane pytanie. Bobby spojrzał na Freda. Ten w milczeniu skinął głową. Nie chciał Bobowi powiedzieć, że wybiera się na emeryturę. Nie chciał mówić, w jaki sposób przekonał Sama Filly'ego do złożenia tej propozycji. Był starym, samotnym człowiekiem i nie potrzebował pieniędzy. Ufał, że jego stary kumpel, Sam, pijak i tani łapówkarz, lecz poza tym dość klawy gość, zaopiekuje się jego podopiecznym.
Propozycja Boba oszołomiła, ale po chwili skinął głową. Miał nadzieję, że nikt się nie dowie o jego kłopotach ze zdrowiem. Nawet matka nie znała wszystkich jego dolegliwości. Nawet on sam ich nie znał. Szef straży i szeryf roześmiali się jednocześnie. – Okej. – Filly sięgnął po szklankę. – Złóż wypowiedzenie i zgłoś się do mnie, do Abraham. Wiesz, gdzie to jest, synu? – Wiem. Zgłoszę się. – Nasze miasteczko jest spokojne – mówił szeryf z uśmiechem. – Nie narobisz się, chłopcze. Będziesz pilnował dokumentacji, obsługiwał centralkę i pilnował aresztantów. Załatwię ci pokój. Pasuje? Bob Jorg ponownie skinął głową. Latem był już policjantem całą gębą – zastępcą szeryfa w Abraham. Na swój sposób dawał sobie radę, gdyż miasteczko okazało się istotnie wyjątkowo spokojne. Niekiedy zdarzały się rozróby w knajpach przy Union Avenue, ale to szeryf załatwiał sam. Bob miał nadzieję, że ten stan rzeczy będzie trwał wiecznie. Uważał, że nareszcie znalazł swoje miejsce na ziemi. Dostrzegał alkoholizm szefa, lecz bagatelizował sprawę. Aż nagle, po pięciu latach służby, wszystko się zmieniło. Sam Filly musiał odejść, na jego miejsce powołano nowego szeryfa.
Bob Jorg przyjął ten fakt ze zwykłą pokorą. Miał nadzieję, że nowy szef będzie zadowolony z jego służby. Przecież zawsze bardzo się starał. Wykonywał wszystkie rozkazy i nigdy nie zdarzyło mu się zaspać czy uchybić swoim obowiązkom. Był uczciwy i sumienny, bo tylko na siebie mógł liczyć. Wierzył w ludzi i wierzył ludziom. Więcej nie potrafił. Tego dnia, kiedy Kirk Ralston odbywał krótką konferencję z burmistrzem, Bob jak zwykle zaparzył kawę dla siebie i nowego szefa. Starał się dobrze odmierzyć brunatny proszek, choć nie potrafił opanować lekkiego drżenia rąk, które trapiło go jeszcze od dzieciństwa. Na szczęście nie wszyscy to dostrzegali. Także tym razem trochę kawy przyprószyło blat biurka. Bob zebrał ją skrupulatnie i dosypał do maszynki. Miał nadzieję, że kawa przypadnie do gustu nowemu szefowi. Spojrzał na wysłużony zegarek i włączył ekspres. Paląc papierosy, słuchał bulgotania maszynki i z niecierpliwością czekał na szeryfa. Wiedział, że trwa „nasiadówa” w magistracie, i domyślał się, iż zapadną jakieś decyzję. Z pewnością nie będzie jak dawniej, ale postanowił sobie, że dołoży starań, by sprostać zwiększonym wymaganiom. Był pewien, że będą zwiększone – bez dwóch zdań. Bez dwóch zdań, powtórzył w myślach. Było to jedno z jego nielicznych ulubionych powiedzeń. Nagle drgnął. Poprzez szum maszynki do kawy usłyszał głośny stuk podkutych butów. Zerknął przez okno. Szeryf zbliżał
się właśnie do wejścia. Bob dygocącymi palcami zdusił niedopałek. Odsunął krzesło, podniósł się z miejsca i wyłączył maszynkę. Sięgnął po kubeczki, słysząc za plecami odgłos otwieranych drzwi. – Dzień dobry, szefie! – rzucił przez ramię, czując dumę, że nikt nie jest w stanie go zaskoczyć. Mylił się jak diabli. Parszywy los go odnalazł i chyba nie zamierzał opuścić. Nie przeczuwając niczego, posterunkowy Robert Jorg nalewał parującą kawę, uważając, żeby niczego nie rozlać. Uśmiechał się swoim zwykłym, życzliwym uśmiechem. *** – Dzień dobry – odpowiedział Kirkland, zamykając drzwi. Podszedł do biurka swojego poprzednika, na którym ten cymbał Jorg stawiał właśnie kawę. – Dzięki. Były jakieś telefony? – Nie, szefie. Spokój, jak zawsze. – Jak zawsze? Szczególne określenie. Nic się tutaj nie dzieje? – W zasadzie mamy spokój, szefie. – O! W zasadzie? A co to znaczy? – Nie rozumiem, szefie. Chciałem powiedzieć, że zwykle jest spokojnie. – A bywa też niezwykle? – Czasami. – Jorg stał przy swoim biurku sztywno niczym kołek. Nie do końca rozumiał, do czego prowadzi ta rozmowa. Pomimo wrodzonej życzliwości do ludzi poczuł, że nowy szef
szykuje jakąś niekoniecznie miłą niespodziankę. Tym razem się nie mylił. – Dobra, Jorg – mruknął szeryf, siadając za biurkiem i sięgając po parującą kawę. – Siadaj. Zasłaniasz mi światło. Bob usiadł, stawiając krzesło bokiem do nowego szefa. Mimo wysiłku nie potrafił opanować wewnętrznego drżenia. Jego chude palce zabębniły o blat. – Trzęsą ci się ręce? – Błysnęły ciemne oczy. – Od dawna? – Czasami, szefie. Tylko trochę. Tak już mam. – Aha. Masz. Jasne. Często pijesz, Jorg? – Szefie... – Pytałem, czy często pijesz. Nie rozumiesz pytania? – Wcale nie piję, szefie. – Okej, niech ci będzie. Jest mi to obojętne. Jest mi to obojętne, bo niestety musimy się rozstać. Szeryf z odrazą spojrzał na kościste dłonie zastępcy, pokryte obrzydliwymi różowymi plamami. Sypiałeś w ściekach? – pomyślał. Mimowolnie wzruszył ramionami; To nie była jego sprawa. – Ile czasu potrzebujesz na znalezienie pracy? – rzucił kolejne pytanie. – Nie chcę wywalać cię na bruk. Świat zawirował. Potrącona szklanka przewróciła się na biurko, zalewając papiery. Szeryf odwrócił wzrok z niesmakiem. Sięgnął po papierosy. Szczęknęła zapalniczka. Niemal w tym
samym momencie rozległ się cichy, przygaszony głos. – Poradzę sobie, szefie. Zrobię tylko porządek i pójdę. – Bob wydobył z kieszeni dużą, tradycyjną płócienną chustkę i zaczął wycierać biurko. Jezu! Co to za typ? – Ralston skrzywił się ponownie. – Weź papierowy ręcznik – rzucił krótko. – Nie macie tutaj ręczniczków? Jorg nie odpowiedział. Pochylony nad biurkiem, wycierał resztki kawy. Nie chciał, żeby nowy szeryf widział łzy, które mimo woli napłynęły mu do oczu. W biurze zapadła grobowa cisza. Wreszcie Jorg uporał się z rozlaną kawą i pohamował bezgłośny płacz. Odniósł szklankę do umywalki, wypłukał i ostrożnie postawił na półce. Wrócił do biurka i porozkładał papiery. – Wyschną – oświadczył. – Przepraszam, szefie. – Nie przepraszaj. Nic się nie stało. Należy ci się odprawa. Zgłoś się w piątek. Nie musisz zdawać munduru. – Kirk podniósł dłoń, widząc, że Jorg ściąga z grzbietu bluzę. – Gdzie mieszkasz? – Przy Union Avenue, szefie. – W tym małym, lokalnym piekiełku? – Mam tam tani pokoik. Szef Filly mi go załatwił. – Bob ponownie włożył bluzę. – Będę miał na pamiątkę. – Podniósł wreszcie głowę i uśmiechnął się do szeryfa. Kirk z niedowierzaniem stwierdził, że jest to ciepły,
serdeczny uśmiech. Zakasłał, nieco zakłopotany. Nigdy nie lubił takich scen, choć niekiedy były nieuniknione. Bobby Jorg podszedł do jego biurka. – Powodzenia, szefie. Ralston uścisnął pokrytą bliznami dłoń. Tym razem wyraźnie wyczuł jej drżenie, co utwierdziło go w przekonaniu, iż robi słusznie. – Bywaj, chłopcze. Jestem pewien, że dasz sobie radę. I popracuj nad sobą. – Spokojnie. Niech pan się nie przejmuje. Jorg był już w drzwiach, kiedy nagle przystanął. Ralston zapalał właśnie kolejnego papierosa. – Mogę zapytać, kogo przyjmie pan na moje miejsce, szefie? – To nie twoja sprawa. – Brązowe oczy ponownie błysnęły czujnie. – Czemu pytasz? – Znam kogoś. To mój sąsiad, amerykański Żyd. Bardzo mądry facet, jest w porządku. Pracuje we wschodniej dzielnicy i codziennie musi spory kawał pedałować do pracy, ale jest bystry, bardzo bystry. Nie to co ja. Nazywa się Simon Isaak, więc jeśli pan potrzebuje dobrego fachowca... – Dzięki, Bob. Poradzę sobie. Mam nadzieję, że ty również. – Kirkland uśmiechnął się mimo woli. – A teraz idź, skoro tak się spieszysz. Ja także mam trochę obowiązków. Szeryf opuścił głowę, żeby nie widzieć chudej, przygarbionej
sylwetki Schodzącej po schodach. Zaciągnął się głęboko dymem i położył nogi na biurku, spoglądając przez panoramiczną szybę na plac przed ratuszem. Był absolutnie pewien, że Jorg nie nadaje się na policjanta, lecz ostatnie słowa byłego zastępcy uruchomiły cichy dzwonek w jego analitycznym umyśle. Wiedział z doświadczenia, że nawet ślepcowi zdarza się niekiedy znaleźć ćwierćdolarówkę walającą się na ulicy. Może warto sprawdzić tego Isaaka? Mógł to być ktoś pokroju tego pijaczka Jorga, ale nie musiał. Kto wie? Ralston postanowił to sprawdzić. Tymczasem wydobył z kieszeni zapisaną kartkę i wybrał numer Lindy Harry. *** Dochodziła szósta po południu, kiedy ford szeryfa wjechał w zaułek noszący szumną nazwę Union Avenue. Cała ulica liczyła nie więcej niż tysiąc dwieście jardów. Na tej niewielkiej przestrzeni mieściły się dwa bary, mały hotelik z restauracją oraz budka z burgerami, napojami i słodyczami. Latem sprzedawano w niej także lody, a jej właściciel nie narzekał na brak popytu. Dzieciarnia z pobliskiej szkoły oblegała w sezonie niewielki, lecz nieźle zaopatrzony punkt. W oddali, na zakręcie stał ceglany budyneczek miejskiej biblioteki. W piętrowych budynkach, ponad fasadami lokali można było wynajmować tak zwane tanie pokoje. Zamieszkiwali je zazwyczaj ludzie samotni, o skromnych wymaganiach, na miarę skromnych dochodów. Tylko tacy
decydowali się mieszkać w tym zaułku, gdzie niemal co wieczór dochodziło do pijackich awantur. Jedynym niezadowolonym był właściciel hoteliku, ale główny dochód czerpał z restauracji. Niewielu gości wynajmowało hotelowy pokój na tym zadupiu. Wszystko toczyło się więc własnym życiem. Szeryf Filly często zajeżdżał do tego tygla z gorzałą pod pretekstem sprawdzenia, czy miejscowy element nie pęta się w pobliżu biblioteki, jednak głównie po to, żeby napić się za friko w którymś z barów. Miejscowi znali jego zwyczaje, więc nikomu to nie przeszkadzało. Tym razem także nikt nie zwrócił większej uwagi na sunący cicho radiowóz. Ralston podjechał pod najbliższy bar. Zatrzymał wóz przy niskim krawężniku i spojrzał przez szybę na przybytek samotnych i spragnionych. Drzwi lokalu, nad którymi widniał wyblakły szyld o niewyszukanej treści Wild Horse, były otwarte na oścież i mógł zerknąć do środka, jednak niewiele dostrzegł w mrocznym wnętrzu. Właściciel najwidoczniej oszczędzał na prądzie. Szeryf zapalił papierosa, wyciągnął kluczyki ze stacyjki i leniwie wysiadł z radiowozu. Zatrzasnął drzwi, przyglądając się młodemu człowiekowi, który wytoczył się z lokalu i usiłował usiąść na chodniku, co skończyło się upadkiem na plecy. – Zrobili za niski krawężnik, nie? – zagadnął Kirkland i nie czekając na odpowiedź, skierował się do ciemnego wnętrza speluny.
Świeciło się tu kilka lamp, lecz ich żarówki dawały mało światła. Z zachrypniętego głośnika dobiegało nieśmiertelne country przytłumione gwarem rozmów. Ralston ze zdziwieniem uniósł brwi. Lokal pękał w szwach. Wszystkie stoliki były zajęte. Nawet na stołkach przy barze siedziało kilka osób. Z niesmakiem dostrzegł kilka podpitych kobiet. Nasunął kapelusz na czoło i podszedł do lady, za którą kręcił się potężnie zbudowany jegomość w przybrudzonym fartuchu i kraciastej flanelowej koszuli. – Pan jest właścicielem lokalu? – zapytał, opierając dłonie na ladzie. Potężny, brodaty brunet zbliżył się, obrzucając go obojętnym wzrokiem. – Uhm – mruknął. – Jestem Lars Walldrow. Czym mogę służyć, panie władzo? Szuka pan naszego szeryfa? Źle pan trafili Nie widziałem go od kilku dni. Pewnie chory. – Zarechotał. – Niech pan jedzie do przecznicy First North. Tam jest posterunek. Szeryf mieszka na pięterku. – Odwrócił się, zamierzając odejść. – Chwileczkę, miły panie. – Kirk klepnął dłonią o blat. – Coś jeszcze? – Drągal się odwrócił. – Owszem. Nie wiem, gdzie jest szeryf Filly, a pan najwidoczniej także tego nie wie, ale nie jego szukam. Może mi pan wskazać mieszkanie niejakiego Isaaka? Simona
Isaaka. – Chodzi panu o tego żydowskiego filozofa? Jasne. Naprzeciwko hotelu, pierwsze piętro. Coś przeskrobał? Nigdy nie miał problemów z policją. Z wszystkim, ale nie z policją. A może to pańska rodzina? Pan pewnie ze Scottsbluff? – Bardzo pan ciekawy, panie Walldrow. Nie, to nie rodzina. I niczego nie przeskrobał. Trochę u pana ciemnawo, więc chyba dlatego zauważył pan jedynie gwiazdę na mundurze. Trudno odczytać resztę? Walldrow pochylił się ponad ladą. – O cholera! – mruknął. – To dlatego stary Sam przestał tutaj zaglądać! Kiedy to się stało? – Niedawno. Parę dni temu. – Trudno. Takie życie. Przepraszam, szeryfie. Mogę postawić panu drinka? – Dziękuję. Bardzo pan miły, ale jestem na służbie. – Na służbie. Jasne. Więc może innym razem. Proszę mówić mi Lars. – Miło mi, Lars. Nazywam się Ralston, Kirkland Ralston. Zresztą niebawem poznamy się lepiej. Dzięki za informację. – Szeryf odwrócił się i ruszył do wyjścia. – Zawsze do usług, szeryfie! – Usłyszał za sobą głos Walldrowa. Zignorował tę deklarację i wyszedł na ulicę. Z ulgą wciągnął do płuc świeże powietrze. W lokalu było gęsto od
gryzącego tytoniowego dymu. *** Hotelik mieścił się w połowie uliczki. Nie był zbyt okazały, ale wyróżniał się schludną fasadą. Ponad okapem stylowej werandy lśniły okna pokoi. Pomimo ich lustrzanego blasku Ralston nie chciałby zatrzymać się na noc w tym cholernym zaułku. Gdzieś z tyłu słyszał kobiecy wrzask i wibrujący w uszach pisk dzieciaka. Oraz głośne torsje. Pijaczek na chodniku odbywał swoją drogę męki. Szeryf uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją. Spojrzał na dwa ponure domy stojące po drugiej stronie ulicy, niemal naprzeciwko hotelu. Przeszedł przez jezdnię i stanął na wprost starych, odrapanych drzwi budynku. Poprzez szeroką szparę powiało chłodem. Pchnął ciężkie skrzydło. Chłodna czeluść sieni niosła woń pleśni pomieszanej z zapachami potraw. Nie bardzo świeżych. Szeryf postąpił kilka kroków i krzywiąc się z odrazą, zapukał do pierwszych drzwi po prawej stronie ciemnego holu. Czekając, spojrzał w głąb korytarza, na którego końcu jasnym światłem pulsował otwór drzwi na podwórze. Dosłyszał dobiegający z podwórka gwar dziecięcych głosów i ujadanie psa. Otworzyła kobieta. Śniada brunetka, mogąca mieć zarówno trzydzieści, jak i czterdzieści lat. Długie tłuste włosy, zapadnięte policzki.
– Que? – usłyszał Ralston zmęczony, starczy głos niepasujący do zniszczonej, lecz dość młodej twarzy. – Simon Isaak. Gdzie mieszka? – Starał się mówić wyraźnie i czysto. Puknęła mokrym palcem w czoło, zabełkotała, po czym wskazała w kierunku schodów. – Drugie po lewej! Trzasnęły drzwi. Kirkland stał jeszcze chwilę, starając się pogodzić hiszpański bełkot z dość poprawną angielszczyzną, w której wypowiedziała informację. Co to, kurwa, jest? – pomyślał, ruszając w stronę schodów. *** Wszedł na piętro. Na drewnianym poddaszu pachniało tak samo jak na parterze, lecz mniej intensywnie. Szeroko otwarte okno na końcu korytarza wpuszczało strumień świeżego powietrza. Panował lekki półmrok – okno znajdowało się po północnej stronie budynku. Szeryf dostrzegł czworo bliźniaczych drzwi. Przeszedł kilka kroków i przystanął przed drugimi na lewo. Zapukał. – Que?! – dobiegło spoza drewnianej powierzchni drzwi. Co, do cholery? – pomyślał. Jakiś pieprzony Billy Kid? Kciukiem podsunął w górę kapelusz, stanowczym ruchem nacisnął tradycyjną mosiężną klamkę i wszedł do środka. To, co zobaczył, napełniło go niesmakiem. Pokój niczym po przejściu tornada. Dookoła walały się
kolorowe ciuchy rzucone w nieładzie na podłogę. Otwarta szafa świeciła pustkami. Po prawej stronie okna, na lakierowanej szafce stały brudne talerze, tworząc zygzakowatą kolumnę. Pomimo wczesnej pory świeciła nocna lampka na stoliku tuż obok łóżka. Łóżko było podwójne – wielkie, małżeńskie. U jego podnóża kłębił się zrzucony niedbale pled, szmaragdową barwą przypominający wzburzone morskie fale. Na pomiętej, porozrzucanej pościeli stała ogromna szklana popielnica, a tuż przy niej spoczywał dość młody człowiek przytrzymujący dłonią otwarte karty sporej książki. Na pierwszy rzut oka wydawał się wysoki, choć leżał z podkurczonymi nogami, co utrudniało ocenę. Spod postrzępionych nogawek błękitnych dżinsów wystawały bose stopy. Ich długie różowe palce przebierały nieustannie, jak gdyby facet grał nogami na pianinie. Rudawe włosy, młoda twarz, ostre, wyraziste rysy. Szare oczy patrzyły na Kirklanda z jakimś osobliwym, na poły filuternym wyrazem. Szeryf uśmiechnął się mimo woli. – Czytasz czy grasz? – spytał, zamykając za sobą drzwi. – Jak wolisz, amigo. – Gospodarz uśmiechnął się życzliwie. – Kogo szukamy? – zagadnął. – Ich. – Ralston wskazał palcem leżącego. – Jesteśmy pewni? – Nie bardzo. Szukam amerykańskiego Żyda...
– To gdzie problem? Musieliśmy jechać aż do Nebraski? Na Wschodnim Wybrzeżu wystarczyłoby otworzyć okno. – Nie powiedziałem, że jestem ze Wschodniego Wybrzeża. – A czy ja pytałem? – Nie. – Szeryf z coraz większym trudem powstrzymywał śmiech. Niezły jest ten gnojek, pomyślał z uznaniem. – Zaczniemy od początku, amigo? – usłyszał ciche pytanie. – To zależy. Szukam niejakiego Simona Isaaka. Bez wątpienia Żyda, ale wpieprzyłem się w jakieś meksykańskie slumsy. Czy każdy dom w tym zaułku zamieszkują meksy? – Nie. Tylko ten jeden. – O jeden za dużo. – Nie lubimy meksów? – Lubimy. Lubimy jak cholera, ale słabo znamy język. – Mam dobre podręczniki. Chcemy pożyczyć? Pequeno problema. – Zamkniesz dziób, Isaak? – Nie ma sprawy. Zamieniam się w słuch, szeryfie. – Rudzielec zamknął i odłożył książkę, zmieniając łamany hiszpański na czystą angielszczyznę. – Jestem Simon Isaak. Może napije się pan czegoś chłodnego? – Dzięki. – Ralston potrząsnął głową, rzucając niechętne spojrzenie na ciuchy walające się po podłodze. – Okej. – Isaak usiadł na łóżku. – Proszę, niech pan siądzie. –
Niedbałym ruchem zgarnął stosik broszur z drewnianego taboretu. Szeryf zrobił kilka kroków, uważając, żeby nie zaplątać stóp w pogniecionej garderobie. Usiadł na taborecie i z ulgą zdjął kapelusz. – O co chodzi? – Isaak sięgnął po papierosy. Zapalił, zaciągając się śmierdzącym dymem. – Gdzie pracujesz, przyjacielu? – Ralston otarł pot ściekający z czoła. – Tam gdzie wszyscy tacy jak ja, w przetwórni przy torach. Coś nie tak, szeryfie? – Skądże. Trochę tutaj duszno, nie? – Chwileczkę. – Bose stopy poczłapały w stronę kuchennej wnęki. Trzasnęły drzwiczki lodówki. – Proszę. – Przed twarzą szeryfa pojawiła się żylasta dłoń trzymająca zroszoną puszkę piwa. Po dwóch głębokich łykach Kirklandowi wróciło lepsze samopoczucie. Beknął donośnie. – Przepraszam – mruknął, podnosząc wzrok na gospodarza. Facet był rzeczywiście wysoki. Jakieś sześć stóp, ocenił Ralston. Isaak zajął swoje miejsce na posłaniu. – Czemu zawdzięczam pańską wizytę? Zmajstrowałem coś, o czym nie wiem? Ktoś na mnie doniósł? – Niby o czym? – Oczy Ralstona błysnęły. – Nie mam pojęcia. Może podjadałem z puszek? Lubię
wołowinę. – Ile zarabiasz? – rzucił szeryf od niechcenia. – Wystarczy na życie. Nie bardzo rozumiem tę pańską wizytę. – Chciałbyś zarabiać więcej? – Kogo mam zabić, szefie? – Nie błaznuj. Jestem już zmęczony. Chcesz pracować w policji? – Jeździ pan po domach z tą propozycją? – To był kpiący ton, lecz powieki rudzielca uniosły się wyżej. Ralston napotkał bystre spojrzenie szarych oczu. – Polecono mi ciebie. Chciałbyś spróbować? – A co z Bobem? Wyjechał? – Nie. Nie wyjechał. To on mi ciebie polecił. – Wyrzucił pan Boba? – Spojrzenie szarych oczu stało się czujne i chłodne zarazem. – Sam go zapytaj. – W tym momencie szeryf miał już niemal pewność, że trafił na właściwego człowieka. – Zapytam. – Isaak powstał. – Proszę mi wybaczyć, chciałbym trochę posprzątać. – Jasne. – Szeryf podniósł się z taboretu, odstawiając puszkę po piwie. – Jeżeli się zdecydujesz, wpadnij do mojego biura jutro po południu. Isaak skinął głową. Podali sobie dłonie i szeryf skierował się
do drzwi. Nie zamierzał pytać, skąd ten robotnik z przetwórni znał miejsce jego poprzedniego pobytu. Liczył się fakt, że je znał, podczas gdy właściciel knajpy w tym zarzyganym zaułku nie miał pojęcia, z kim rozmawia. Z ulgą wyszedł na korytarz, gdzie owiało go rześkie powietrze wpadające przez otwarte okno. Na ulicy włożył kapelusz, spojrzał w lewo, gdzie jakieś trzysta jardów za hotelem czerwieniały ceglane ściany biblioteki, i zastanawiając się nad tą osobliwą lokalizacją gmachu użyteczności publicznej, ruszył do radiowozu *** Tego samego popołudnia, kiedy Bernard Travis wybierał się na kolację do Ruth, szeryf siedział w pustym biurze i popijając zimną kawę, wspominał pamiętny wieczór sprzed pięciu lat. Zarówno on, jak i Simon i Linda zdążyli niemal z marszu stworzyć zgrany zespół, choć początek był niełatwy. Isaak okazał się doskonałym zastępcą – lepszym niż Ralston sobie wymarzył. Kłopot polegał na tym, że pomiędzy nimi istniał pewien dystans. Była to rzecz, której Kirk nie lubił. Nie miał zwyczaju przejmować się drobiazgami, ale zależało mu na dobrej atmosferze. Podczas dotychczasowej kariery w policji przyzwyczaił się do sporadycznych tarć – nawet dość ostrych – ale tym razem czuł, że chodzi o coś innego. Najgorszy był fakt, iż po prostu nie wiedział, co leży pomiędzy nimi. A z całą pewnością coś było na rzeczy. Próbował pociągnąć Simona za język, lecz
szybko się zorientował, że rozmówcy nie przegada. To go trochę irytowało. Czasami przychodziło mu do głowy niedorzeczne, drażniące pytanie, czy on sam nie jest mniej inteligentny od Isaaka. Znał swoją wartość, lecz nie potrafił pozbyć się dziwnego uczucia, że on, studiując podręczniki psychologii i filozofii na uniwersytecie, o wielu sprawach wie mniej od tego Żyda, który przerabiał te same tematy, leżąc w betach. Szeryf górował nad swoim zastępcą w kilku zasadniczych dziedzinach, lecz nie potrafił otrząsnąć się z przeświadczenia, iż nie wszystko jest na swoim miejscu. Pracowali razem już drugi miesiąc i pozornie wszystko układało się po ludzku, w czym niemałą rolę odgrywała Linda Harry, ale szeryf czuł przez skórę, że Simon, którego szybko zdążył docenić, pozostaje na pozycji rezerwowego i chyba robi to celowo. Ten stan rzeczy nie mógł trwać bez końca – nie w jego zespole. Isaak spełniał wszelkie oczekiwania szefa, lecz pomimo jego zachęt do większej poufałości utrzymywał duży dystans. Kirkland pamiętał swoje rozważania z tamtego okresu. Sytuacja była niejasna. Jego zastępca służbę pełnił wzorowo, ale nie zamierzał się spoufalać, choć leżało to w jego interesie. Musiał istnieć jakiś powód i szeryf postanowił dowiedzieć się jaki. *** Pewnego letniego popołudnia, kiedy Linda posprzątała
biurko i poszła do domu, szeryf spojrzał na zegarek. Był kwadrans przed szóstą. Isaak miał nocny dyżur. Powinien się pojawić lada chwila. Szeryf podszedł do maszynki, żeby zaparzyć kawę. Zobaczył pełen dzbanek brunatnego, parującego napoju. Kochana dziewczyna, pomyślał o swojej zastępczyni, sięgając po kubek. Właśnie wtedy usłyszał kroki na schodach. Otworzyły się drzwi i do biura wszedł Isaak. Szeryf nalał drugi kubek kawy. – Dzień dobry, szefie! – usłyszał za plecami. – Witaj, Simon. Pora na kawę, nie sądzisz? – Tak, naturalnie. Zaraz przygotuję. – Jest gotowa. Linda świetnie ją parzy. – Szeryf postawił kubek na biurku zastępcy. Wraz z własną kawą umieścił się na fotelu, do którego zdążył się już przyzwyczaić. Isaak usiadł za swoim biurkiem. Wziął do rąk kubek, łyknął gorącego płynu i spojrzał na szeryfa. Coś się stało, pomyślał. Stary ma coś na wątrobie i z całą pewnością chodzi o mnie. Nigdy dotąd nie podał mi kawy. Siedzieli naprzeciw siebie i popijali kawę małymi łykami. W końcu szeryf odstawił kubek i sięgnął po papierosa. Isaak postąpił identycznie. Błękitne kłęby dymu wypełniły pomieszczenie. Poprzez snujące się wokół siwe pasma dymu Isaaka dobiegło ciche, lecz wyraźne pytanie: – O co chodzi, Simon?
Zastępca poczuł lekki dreszczyk na plecach. Swojego szefa poznał zupełnie niedawno, ale szybko się zorientował, z kim ma do czynienia. Facet był twardy. Twardy jak granitowa skała. Nie bez znaczenia był fakt, że obecny szeryf nosił białą koszulę. Symbol oficerskiego stopnia w policji. Kiedy mówił ściszonym głosem, można było oczekiwać najgorszego. Simon czuł się doskonałe w nowym zawodzie i nie chciał kłopotów. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje zbyt oficjalne stosunki z szefem, ale nie potrafił zapomnieć życzliwego uśmiechu Boba Jorga, kiedy ten prostoduszny chłopak proponował mu swoją posadę. Wielokrotnie się zastanawiał, czy szeryf Ralston wie cokolwiek o Jorgu. Prawdopodobnie nie wiedział nic. Zapewne wywalił go, kojarząc chłopaka z Samem Fillym. A przecież nawet Filly nie był znowu taki najgorszy. Kochał gorzałę, lecz zazwyczaj wiedział, gdzie i kiedy interweniować. Było całkiem znośnie, dopóki temu dupkowi Harperowi nie zamarzył się wielki świat. Zwykła ambicja skłoniła burmistrza do zmiany systemu. Tak sądził Isaak. Nie był nieomylny. Nie znał wszelkich niuansów sprawy. Znał i lubił Boba, toteż targały nim mieszane uczucia. Z jednej strony nie potrafił szeryfowi darować, że wyrzucił Boba, stawiając chłopaka na skraju przepaści, z drugiej – podziwiał sprawność i rzeczowość nowego szefa. Zgodził się na tę robotę, bo była o niebo lepsza od poprzedniej, a także dlatego że Bobby go o to prosił.
Kiedy usiadł za biurkiem, czuł przez skórę, że czeka go trudna rozmowa, ale ciche, znienacka rzucone pytanie zaskoczyło go mimo wszystko. Musiał odpowiedzieć natychmiast, podjąć szybką decyzję. Podjął ją. Odchrząknął i zaciągając się papierosem, zapytał: – Znał pan Boba, szefie? – Mówisz o Jorgu? – Ciemne oczy błysnęły. – Nie. Nie bardzo. W czym rzecz? – Dlaczego go pan wywalił? To był dobry, uczciwy chłopak. – I dlatego zachowujesz się niczym urażona piękność? – Szeryf uśmiechnął się ironicznie. Nikt nie poznałby po nim, jak wrażenie zrobiła na nim ta wiadomość. Nikt, nawet Isaak. – Jakoś nie potrafię o nim zapomnieć. Wie pan, znam go od kilku lat. Mieszkamy po sąsiedzku. To naprawdę dobry chłopak. Nie wiem, czego panu nagadali, ale pamiętam, jak nie raz i nie dwa, w środku nocy, Bob wychodził na ulicę i uspokajał lokalnych pijaczków. Mimo że nie był na służbie. Kiedyś zdarzyło się, że nieźle oberwał od Ralfa Houstona. Ralf po pijaku traci kontrolę. To potężny chłop, a jak się ubzdryngoli, leje kogo popadnie. Dawid zmierzył się z Goliatem, ale nie miał pod ręką kamienia. Zakleiłem mu ranę. Na drugi dzień opowiadał znajomym, że potknął się o krawężnik. Cały Bobby. Jest abstynentem, ale zawsze rozumiał tych ludzi. Tak, znam go... znam dobrze. Chyba tylko ja. Ma wielkie serce. Wszystko, co robił, robił z myślą o innych, a pan
go Wylał tak po prostu na zbity pysk. Przywlókł się do mnie i zamiast płakać, zaproponował mi swoje miejsce. Mało tego. Zachęcając mnie, twierdził, że jest pan dobrym szefem. Nie wie pan, że Bob jest chory, ale daje z siebie wszystko? Był pańskim zdaniem taki kiepski? Był do dupy? Zapanowała długa cisza. Powietrze w pomieszczeniu zgęstniało od dymu. Kirkland splunął na podłogę. – Nie wiem, czy był do dupy. Myślę, że nie nadawał się na policjanta, i nadal tak sądzę. Twierdzisz, że był abstynentem? Zauważyłem, że trzęsły mu się ręce. – Od dziecka. Nigdy o tym nie mówi. Wstydzi się tych objawów. Także tych blizn, które bez wątpienia pan zauważył. Wie pan, skąd się wzięły? Szeryf potrząsnął głową. – Bob wyciągnął kiedyś dzieciaka z pożaru. O tym pewnie także nie mówił. Nie jest wylewny. Zwierzał się tylko mnie. – Rozumiem. – Ton szeryfa stał się szorstki. – Co on teraz robi? – Nic. Siedzi w domu i przejada resztki oszczędności. – Okej. Załatwię mu robotę. Dobrą robotę. Zrobię to dla niego i może dla siebie. Na pewno nie dla ciebie, Isaak. Czy to ci wystarczy? Simon Isaak spojrzał w brązowe oczy szefa. – Tak. – Kiwnął głową. – Wystarczy, szefie.
– Powtórz, jak się nazywał ten pijaczek, który pobił Jorga. – Houston. Ralf Houston. Przerasta pana o głowę. – Mniejsza z tym. – Szeryf sięgnął do biurka i postawił na blacie piersiówkę szkockiej. Podniósł się z fotela, podszedł do półki nad umywalką i pochwycił palcami dwie szklanki. Do każdej nalał po dwa cale whisky. – Zaczynam służbę, szefie. – Isaak spojrzał na szklankę, którą Kirkland postawił przed nim. – Wiem. Dodam, że nie leży to w moim zwyczaju, ale to szczególna chwila. Zawsze wypijam kielicha z kimś, kogo szanuję i zamierzam z nim przejść na ty. Nieczęsto mi się to zdarza, Simon. Uwierz. – Wierzę, Kirk. – Isaak przechylił szklaneczkę. – Twoje zdrowie, Kirk. Twoje zdrowie, szefie. Bob się nie mylił. – Osobliwa rekomendacja – rzekł szeryf ze śmiechem. – Twoje zdrowie Simon. I zdrowie Boba. Odstawili puste szklaneczki. – Pójdę już. Cieszę się, że to i owo sobie powiedzieliśmy. – Kirkland uśmiechnął się do zastępcy. – Spokojnego dyżuru! I nie martw się o przyjaciela. Będę o tym pamiętał. – Dzięki, szefie. – Nie ma za co. – Ralston założył pas z bronią. – Przejadę się po mieście, więc możesz trochę poleniuchować. – Ruszył do wyjścia. Zatrzymał się w progu i rzucił swoim
zwykłym, urzędowym tonem: – Pozmywaj naczynia. Trzasnęły oszklone drzwi. Isaak westchnął z ulgą. Spoglądał przez okno na szeryfa wsiadającego do radiowozu. Auto wyjechało z zatoczki i powoli ruszyło. Obserwował czerwone światła, dopóki ford nie skręcił w pierwszą przecznicę w lewo. *** Dochodziła siódma, kiedy radiowóz szeryfa wjechał na Union Avenue. Ralston prowadził auto na niskim biegu. Opuścił szybę, rozkoszując się delikatnymi podmuchami wieczornego powietrza. Od czasu pierwszej wizyty w tej „enklawie moczymordów” był tutaj zaledwie dwa razy. Nie zdarzyło się dotychczas nic, co wymagałoby jego interwencji, ale dziś miało być inaczej. Zaplanował to sobie, pod warunkiem że szczęście mu dopisze. Zatrzymał wóz na swoim „stałym” miejscu, przed knajpą Larsa Walldrowa. Zdążył już poznać jego konkurenta, Seana Donagana, prowadzącego interes kilkanaście jardów dalej, ale upodobał sobie właśnie to miejsce. Lars wywarł na nim korzystniejsze wrażenie niż Donagan. Wysiadł z wozu. Drzwi lokalu były jak zwykle szeroko otwarte. Przystanął na chwilę, zapalił papierosa i dopiero wtedy przekroczył próg zadymionego wnętrza. Podszedł do baru, za którym siedział Lars. Na widok policjanta barman podniósł się ze stołka.
– Witam, szeryfie. Czym mogę służyć? Może małe piwko? – Dzięki, Lars. – Szeryf rozejrzał się po sali. – Nie ma u ciebie niejakiego Houstona? – Mówi pan o Ralfie? Nie. Rzadko do mnie zachodzi. Jest u Donagana. Pół godziny temu wypieprzył na bruk Stone'a i Wilmera. Nie widział pan ich po drodze? – Jakoś nie zauważyłem. Może to przez te ciemne okulary. – Ralston zaśmiał się cicho. – Na razie, Lars. Pilnuj porządku. – Odwrócił się i ruszył do wyjścia. Przeszedł kawałek brukowanym chodnikiem i zatrzymał się przed drzwiami Red Grass, bliźniaczego baru, należącego do Seana Donagana. Takie same schody, taki sam pomost. Seryjna produkcja? – pomyślał, uśmiechając się kwaśno. Bez pośpiechu wszedł do baru, w którym był zaledwie raz. Oświetlenie mieli tutaj lepsze niż u Larsa, dymu było chyba więcej. Także w tym lokalu właściciel tkwił za barem. Kirk dostrzegł jego bujne rude włosy. Irlandczyk także go spostrzegł. Wstał z taboretu i oparł dłonie o ladę. Szeryf ominął przewrócone krzesło i podszedł do szynkwasu. – Witam, Sean. Nie przeszkadzam? – Uśmiechnął się ironicznie. – Pan, szeryfie? Nigdy w życiu! – Małe oczka błysnęły fałszywie. – Czym mogę służyć? – padło sakramentalne pytanie. – Napije się pan czegoś?
– Dzięki. Jestem na służbie. Nie ma u ciebie niejakiego Ralfa Houstona? – Kogo? – Ralfa Houstona. Głuchy jesteś, Sean? Nie puszczaj tak głośno muzyki. – Przepraszam, szeryfie. Ralf Houston? Oczywiście! Jest! Jak najbardziej. Siedzi pod oknem. Ten olbrzym. – Donagan uśmiechnął się pod nosem, co nie uszło uwagi Ralstona. Spod szerokiego ronda kapelusza ze złotą gwiazdą zalśniły brązowe oczy. Donagan poczuł lekki chłód. Mimowolnie poruszył łopatkami. – Jest przy oknie, szeryfie – powtórzył. – Słuchaj, Donagan. – Zimny szept. – Kiedy o coś pytam, odpowiadaj po ludzku. Tak, to tak – nie, to nie. Nie jąkaj się, jakbyś nie wiedział, o co chodzi Zrobisz to dla mnie czy nadal będziesz udawał głupszego, niż jesteś? Szukasz kłopotów? Szklanka stojąca tuż przy dłoni barmana przewróciła się z łoskotem. Przez chwilę, pomimo głośnej muzyki, słychać było jej turkotanie, kiedy toczyła się na skraj lady. Zniknęła poza krawędzią, brzęknęło tłuczone szkło. – Jasne, szeryfie. – Donagan pobladł, szczerząc zęby w fałszywym uśmiechu. – Nie ma się o co szarpać. Prowadzę lokal, jak należy. Nie lubię awantur.
– A dzisiaj nie było żadnej awanturki? – Może i była, ale nie w moim lokalu. Nie wyglądam na ulicę. – Szkoda. Może warto. Może powinieneś się nią nacieszyć. – Nie rozumiem. Ma pan coś do mnie? – Teraz już tak. I doskonale rozumiesz. Jesteś bardziej bezczelny, niż myślałem. Co do awantury, to zaraz będziesz ją miał w lokalu. – Co pan chce zrobić? – Nie twoja sprawa. Siedź spokojnie i zastanów się nad przyszłością. To ci dobrze zrobi. Irlandczyk ujrzał przed sobą plecy szeryfa, który ruszył w stronę stolika przy oknie. – Kurwa! – zaklął przez zęby. – Pierdolony gliniarz! Pierdolony Lars! – Wytężył wzrok, żeby widzieć wszystko poprzez szarą chmurę papierosowego dymu. *** Kirkland stanął przy stoliku. Spojrzał na trzech mężczyzn, przed którymi stały kufle z piwem. Nie musiał zgadywać, który z nich jest Ralfem Houstonem. Drab był wysoki jak wieża. Szeryf spojrzał na jego wielkie, pokryte rudawymi włosami łapska, po czym przeniósł wzrok wyżej. Zobaczył to, czego się spodziewał – wielką, zaczerwienioną mordę, w której tonęły nijakie szare oczy, teraz nieco zamglone.
– Houston? – zagadnął. – To ja. – Łysiejący drągal poruszył się nerwowo. – O co chodzi? – warknął. Szeryf zignorował pytanie. Wierzchem dłoni trącił ramię faceta po prawej. Spojrzał w niebieskie, wystraszone oczy młodego mężczyzny. – Jak się nazywasz, chłopcze? – Bill Clark, szeryfie. – Padła natychmiastowa odpowiedź. – Okej, Billy. Długo siedzicie razem? – Nie rozumiem, szeryfie. – Pytam, czy długo tu siedzisz z kumplami. Godzinę? Dwie? – Może dwie. Nie dłużej. – Dobrze. Bardzo dobrze, Billy. Czy twój kolega – szeryf wskazał głową Houstona – rozrabiał? Czy kogoś pobił? Zastanów się, zanim skłamiesz, chłopcze. – Dość tego! – Ralf Houston odsunął krzesło. – Czego pan chce? Nie zrobiłem nic złego. Tamci durnie pyskowali i pyskowali, a ja siedziałem spokojnie jak mysz pod miotłą. W końcu mnie poniosło. Zwykła rzecz. Pana nigdy nie ponosi? – Wygadany jesteś. – Szeryf spojrzał na drągala. – Nawet bym nie przypuszczał. – Ponownie odwrócił głowę w stronę Clarka. – To jak z tym jest, Billy? Twój koleżka nawalił komuś po ryju? – Niby tak, ale...
Ralston spojrzał w szeroko rozwarte, przerażone oczy. – Dobra, Bill. Już się nie męcz. Houston, pójdziesz ze mną. Aresztuję cię za zakłócanie spokoju, za czynną napaść oraz za pobicie funkcjonariusza. – O czym pan gada?! Jakiego funkcjonariusza? – Olbrzym dźwignął się z krzesła. – Potłukłem się z tymi gnojkami, Stone’em i Wilmerem. Sami się o to prosili! Nie tak było, chłopaki? Przy stolikach zapadła cisza. Ucichła muzyka – Donagan przykręcił fonię. Nikt nie odezwał się słowem. Bywalcy baru po raz pierwszy znaleźli się w takiej sytuacji. W bezszelestnej powłoce dymu głośno zabrzmiały słowa Ralstona: – Pobiłeś policjanta. Funkcjonariusza Boba Jorga. Wiesz, co za to grozi? – Nie ma pan świadków. – Założymy się? Mam też świadków dzisiejszej awantury. – Szeryf spojrzał na mężczyznę po przeciwnej stronie stolika. – Ty także siedzisz tu od dwóch godzin? Jak się nazywasz? – Owszem, siedzę – padła cicha odpowiedź. – Jestem John Forbes. – Świetnie, Johnie Forbes. Ty i Billy będziecie zeznawać. Widziałeś, jak było? – Tak. – Bardzo dobrze. Idziemy, Houston. – Nie tak zaraz. – Olbrzym zacisnął pięści. – Już mówiłem...
– Dosyć! – Głos szeryfa zabrzmiał sucho i ostro. – Ja także już powiedziałem swoje. Masz prawo milczeć, bo to, co powiesz, może być użyte przeciw tobie i masz pieprzone prawo do jednego telefonu. Zrozumiałeś? Idziemy. Patrzyli sobie w oczy ponad krawędzią stolika. Coś w spojrzeniu stróża prawa kazało Houstonowi pohamować emocje. Powolnym ruchem poprawił na głowie stary kapelusz, odsunął nogą krzesło i ruszył do wyjścia. Szeryf kroczył kilka kroków za nim. Minęli dwa rzędy stolików, przekroczyli próg i podążyli w stronę radiowozu. Ralf szedł w milczeniu, a szeryf nie zamierzał nawiązywać konwersacji. Toczył wzrokiem po skromnych zabudowaniach, zastanawiając się, czy spoza którejś szyby nie obserwują ich oczy chłopaka, który przejadał właśnie resztę oszczędności i który nigdy nie powinien być policjantem, choć miał serce tam, gdzie u wielu innych funkcjonariuszy pod złocistą gwiazdą ziała martwa pustka. Zatrzymali się przy radiowozie. Szeryf otworzył tylne drzwi. – Siadaj – mruknął. – Tylko ostrożnie. Nie połam mi zawieszenia. Zatrzasnął drzwi, obszedł samochód i usiadł za kierownicą. Ruszył powoli, zataczając szeroki łuk. Spoza drzwi i okien barów odjazd radiowozu obserwowały liczne ciekawskie oczy. Szeryf zdawał sobie z tego sprawę. Dopiero teraz nabrał pewności, że młody burmistrz miasta Abraham wiedział, co robi. Pomimo faktu,
iż nawet ktoś taki jak Isaak nazywał Harpera dupkiem. Właśnie wtedy, kiedy zbliżali się do końca Union Avenue, dostrzegł znajomą chudą, przygarbioną sylwetkę. Człapała chodnikiem w kierunku First North. Mijając Jorga, Ralston mimowolnie odwrócił wzrok. Wiedział, że dopóki nie załatwi tej sprawy, będzie tak się zachowywał za każdym razem. Sięgnął po radio i wywołał Simona. – Tak, szefie? – Usłyszał chrypiący głos głośnika. – Simon, weź wóz i jedź na patrol do wschodniej dzielnicy. Zaraz będę w biurze, więc nie zamykaj. – Może zaczekać, Kirk? – Simon, czyja się nieprecyzyjnie wyrażam? Jedź. – Jasne. Już wyjeżdżam. To był właściwy facet na właściwym stanowisku. Kirkland odetchnął z ulgą. Opony forda zachrzęściły na żwirowej powierzchni parkingu. Radiowozu Isaaka nie było już w polu widzenia. – Wysiadaj! – Kirk warknął do aresztanta. – Jazda do środka! Cela czeka. Po niespełna minucie obydwaj znaleźli się w biurze. – Widzisz ten fotel? – Szeryf wskazał miejsce Isaaka. Houston kiwnął głową, zachowując ponure milczenie. – Siądź sobie wygodnie. Zaraz się tobą zajmę. – Olbrzym posłuchał, zajmując miejsce i zdejmując kapelusz. Kirkland z
satysfakcją stwierdził, że skromna resztka włosów na czaszce Houstona jest zlepiona potem. Miękniemy, pomyślał. I dobrze. Wydobył z kieszeni komórkę i wybrał numer siostry. – Christy? Tak, to ja. Znajdziesz dla mnie chwilkę? Chciałbym pogadać. Co? Owszem, nawet bardzo ważne. Chodzi o jednego chłopaka. Wyjaśnię na miejscu. Przepraszam, że nie zdążyłem na obiad. – Zerknął na zegarek oraz na aresztanta. – Niczego nie szykuj. Zrobię sobie parę kanapek do łóżka. Chciałbym się wcześniej położyć. Nie, nie będziecie przeszkadzać. Możecie grać do rana Jestem tak zmęczony, że będę spał jak kamień. Do zobaczenia, siostrzyczko. – Odłożył telefon i usiadł za swoim biurkiem. Sięgnął po papierosa. Ponownie spojrzał na Houstona, który odwrócił fotel i nie spuszczał oka ze stróża prawa. Szeryf głęboko zaciągnął się dymem. Myślał przez chwilę, po czym przerwał panującą w pomieszczeniu ciszę. – Ralfie Houston. Mam tutaj – otworzył notatnik – numer obrońcy z urzędu, który może zająć się twoją sprawą. Masz prawo zadzwonić do niego. Może warto, bo nie wywiniesz się z zarzutu napaści na policjanta. Nie będzie mowy o zawieszeniu. Pójdziesz siedzieć, i to na długo, a twoje życie w pierdlu nie będzie łatwe. – On nie był na służbie. Nawet nie wiedziałem, że jest policjantem. Daj pan tego papugę. Wybroni mnie bez kłopotu. – Za chwilę. Chcesz mi powiedzieć, że nie wiedziałeś o
niczym? Służył w naszej policji od pięciu lat. – Nie wiedziałem. Niech pan da ten numer. – Już. Tylko podaj mi swój dokument tożsamości, drogi panie. – Szeryf uśmiechnął się słodko. Podszedł do aresztanta i wziął do ręki dokumenty. Rzucił na nie okiem. Uśmiech wyparował niczym kamfora. – Mieszkasz przy Union? – Uhm... – mruknął niechętnie Ralf. – I nie znasz sąsiadów? – Nie wszystkich. – Jego akurat nie znałeś? – Nie znałem. – Jasne. Widzę, że idziesz w zaparte. Ile razy ci się udało? Pięć? Dziesięć? – Nie pański interes. Da mi pan ten numer? – Cierpliwości. Obowiązują mnie procedury. Przejdź do celi. Pierwsze drzwi po prawej w korytarzu. – Ralston wskazał palcem. – Przyniosę aparat. Zaciągając się kolejnym papierosem, patrzył, jak olbrzym wędruje do aresztu. Posadzki dwóch schludnych cel wyłożono glazurą i zaopatrzono w kratki ściekowe, żeby ułatwić obsłudze zmywanie ewentualnych nieczystości. Szeryf usłyszał głośne skrzypienie, kiedy Houston usiadł na pryczy. Westchnął głęboko. Doskonale wiedział, że trudno będzie uziemić drania, i wiedział, że tamten także to wie. Przez chwilę się zastanawiał, czego
oczekiwałby od niego Redge Harper, lecz nie trwało to długo. Zwinnym, kocim ruchem podniósł się z fotela i ruszył w stronę korytarza. Houston nie usłyszał cichych kroków. Kiedy podniósł głowę, ujrzał tuż przed sobą tego pieprzonego gliniarza. Po raz kolejny spojrzeli sobie w oczy i tym razem Ralf mimowolnie zadrżał. W jednej sekundzie pojął, że nie będzie żadnej sprawy, żadnego wyroku w zawiasach ani żadnego telefonu. – Lubisz bić słabszych, matkojebcu? – Lodowaty, obcy głos. – Myślisz, że pozwolę ci nadal rozrabiać? Nie, idioto. Nie w tym mieście. – Nie ma pan prawa! – Houston porwał się na równe nogi. – Stul dziób! Wyjedziesz wieczornym autobusem i zapomnisz o Abraham. Zapomnisz o wszystkim. Słyszysz? O wszystkim! Módl się, żebym więcej o tobie nie usłyszał. Pakuj manatki i precz z miasta. Zrozumiałeś? – To łamanie prawa! Nawet nie zdążę się spakować! – Zabierz tylko swoje zawszone ciuchy. Ja nie żartuję, draniu. Dam ci na to dowód. Pozdrowienia od Boba Jorga. Dopiero teraz Ralf dostrzegł, że w prawej dłoni szeryf trzyma za lufę srebrzystego colta. – Poszukaj dobrego dentysty. Będziesz potrzebował protezy. – Usłyszał. Błyskawicznie usiłował zasłonić twarz rękami, lecz policjant był szybszy.
Kolba czterdziestkipiątki trafiła Houstona prosto w usta. Nawet nie zdążył krzyknąć. *** Tego samego wieczoru, kiedy Ralf z obandażowaną gębą wsiadał do autobusu, Kirkland siedział w saloniku siostry przed wielkim talerzem sandwiczy, które Christy przygotowała mu do łóżka. Rozmawiali niespełna pół godziny, po czym szeryf zabrał talerz i ruszył na piętro do swojego pokoju. Tydzień później Bob Jorg dostał dobrze płatną pracę brygadzisty w zakładach mięsnych, a dzień potem Simon Isaak, ściskając na powitanie dłoń szeryfa, zamiast zwykłego „Witam, szefie!”, powiedział cicho: – Dziękuję, Kirk. I... przepraszam. *** Minęło niemal pięć lat. Wszyscy troje zdążyli poznać nawzajem swoje zalety oraz wady i stanowili świetny, profesjonalny zespół. Chyba właśnie o to chodziło burmistrzowi Redginaldowi Harperowi, który w tym roku skończył trzydzieści sześć lat i nadal, zdaniem wielu, był zbyt młody na to stanowisko. Szeryf Ralston miał absolutnie przeciwne zdanie. Natura obdarowała go umiejętnością obserwacji, tak bardzo potrzebnej w zawodzie policjanta. Potrafił odróżnić ziarno od plew, a intuicja niemal nigdy go nie zawiodła. SZKOŁA IMIENIA FRANKLINA D. ROOSEVELTA
Jackson Street 14 Max Burton prowadził pocztową furgonetkę Jackson Street biegnącą na zachód od First. Wiózł kilka ciężkich paczek z książkami, musiał więc zrezygnować ze swojego ulubionego roweru. Skręcił w prawo i przez otwartą bramę wjechał na dziedziniec szkoły podstawowej, stanowiącej zespół wraz z gimnazjum, którego pawilony sięgały niemal północnej przecznicy – osławionej Union Avenue. Był dwudziesty trzeci maja. Niewiele czasu dzieliło dzieciarnię od upragnionych wakacji. Ani Max, ani żaden z gówniarzy, nie mówiąc o nastolatkach z gimnazjum, nie mieli pojęcia, że lato wprowadzi ich wszystkich w meandry koszmaru. Nie wiedzieli o tym Kirkland Ralston ani jego zastępcy. Grom uderzy w jedną z pierwszych czerwcowych nocy. Na razie życie biegło leniwym tempem, toteż na szkolnym dziedzińcu panował radosny gwar. Targając ciężkie paczki, Max minął Ruth Novak, nauczycielkę geografii. Zawsze, kiedy się na nią natknął, podziwiał jej figurę. Wiedział, że jest starsza od niego, lecz jej ciało mówiło coś innego. – Cześć, Max! – Usłyszał perlisty głos. Musiała być w dobrym nastroju i chyba wiedział dlaczego. W końcu to przecież on był listonoszem, a czy ktokolwiek wie więcej o bliźnich? Nie
minie miesiąc, kiedy Max pożałuje, iż kiedykolwiek chwycił pocztową skórzaną torbę. Tego pięknego wiosennego dnia zawołał jedynie sakramentalne: – Moje uszanowanie, pani Novak! Odwróciła się i z zalotnym uśmiechem przesłała mu dłonią buziaka. Miałem rację, pomyślał. Żadna baba nie szczerzy się do listonosza, jeżeli nie ma pod ręką kogoś lepszego. Mimowolnie pomyślał o krągłych biodrach i zgrabnych nogach Very Cooder. Nieomal zatkało mu oddech. Jezuniu! Czy głupieję, czy to przedwczesna starość? Zaśmiał się głośno. Przebiegająca obok dziewczynka zatrzymała się, spoglądając niepewnie. – Czego się gapisz? – mruknął. Wiedział, że nastolatka nie jest w stanie usłyszeć jego burczenia. Uśmiechnął się i pomachał jej ręką, omal nie wypuszczając paczek. Zobaczył z ulgą, jak oddala się, wymachując skórzaną torebką. Zaniósł „pieprzone” książki i ledwie żywy wrócił do furgonetki. Miał zamiar rozwieźć resztę poczty samochodem, lecz nagle zmienił zdanie. Postanowił wrócić na pocztę po rower. Dopiero kiedy wsiadał na skórzane siodełko, czuł się prawdziwym listonoszem. Dopiero wtedy wierzył w ludzi i świat. Jak gdyby grzechotanie zbyt luźnego łańcucha budziło w nim siły Batmana.
Lubił filmy z Batmanem. Wielokrotnie podczas bezsennych nocy wkładał do odtwarzacza płytę, którą znał niemal na pamięć, i otulając się kocem, szeptał magiczne słowa: „Jestem Batman”. Zazwyczaj po paru minutach zasypiał. Kilka chwil później pocztowa furgonetka opuściła teren szkolnego parkingu. *** Rod Allen stał pod murem gimnazjalnej sali gimnastycznej. Pieścił palcami pomarszczonego camela, którego dostał od Dwainea Sommersa. Dwaine był mu winien przysługę za ściągę na ostatnim teście z biologii. Rod rozejrzał się ostrożnie. Teren był czysty. Wydobył z kieszeni dżinsów wysłużoną zapalniczkę i zapalił. Od razu poczuł się lepiej. Zauważył ostatnio, że coraz trudniej przychodzi mu powstrzymywanie się od palenia. Jeszcze rok temu było to proste, a teraz już nie. Rod nie uważał się za nałogowca, ale rozumiał, że coś jest nie tak. W jego sytuacji nawet go to bawiło. Spojrzał na plac, gdzie dziewczyny z drugiej licealnej przygotowywały się do ćwiczeń. Przez krótką chwilę mignęła mu w oczach szkarłatna spódniczka Berty Brown i utonęła w grupie identycznych strojów. Uśmiechnął się do siebie. W przeciwieństwie do większości chłopców nie lubił cheerleaderek. W ogóle nie przepadał za dziewczętami – za ich głupim chichotem, za bezmyślnym mizdrzeniem się do chłopaków i za
całym tym szajsem. Wiedział, kim będą, kiedy dorosną. Wystarczyło spojrzeć na mamę, żeby trzymać się z daleka od tego durnego uganiania się za byle kiecką. Wyjątek stanowiła ta jedna – złotowłosa Roberta Brown. Wiele samotnych nocy myślał tylko o niej. Kiedy w domu wybuchała kolejna awantura, starał się ukryć w świecie własnej wyobraźni. Niekiedy nic z tego nie wychodziło, ale nawet po takiej drace, jaka miała miejsce ostatnio, zaraz po odjeździe ambulansu i policyjnego radiowozu wrócił do pokoju i słysząc chrapanie Chrisa (Jack spał z mamą), rzucił się na pościel, przywołując w wyobraźni obraz Berty. Szumiące ponad twarzą włosy, zdyszany oddech pełnych piersi, szept kształtnych warg. Jego niecierpliwa dłoń dała znać o sobie. – Jezu! Jezu drogi! Och, Berty! Zazwyczaj po eksplozji emocji uświadamiał sobie, że jego niechęć do dziewcząt jest pozorna, że wynika bardziej z nieśmiałości niż z czegokolwiek innego. Wtedy pojawiały się gorycz i przygnębienie. Uczucie do tej dziewczyny i pożądanie nawiedzało go wiele razy, lecz nigdy nie odważył się z nią porozmawiać. Wszystko, byle nie to! Czasami wyobrażał sobie, że jest Spidermanem, tym niepokonanym facetem z komiksu, który trzymał w szufladzie swojej szafki. Wyobrażał sobie, Że ratuje Bertę z rąk jakiegoś czarnego typka. Czasem był nim okrutny naukowiec, doktor
Octopus, innym razem – szalony i pijany ojciec Roda. Naiwność tych obrazów chwilami Roda przerażała, lecz nie potrafił i chyba nie chciał się ich pozbyć. Na szczęście szkoła niosła inne, nie tylko miłosne wyzwania. Był zdolnym uczniem. Tylko dzięki temu utrzymywał pewien poziom, pomimo zupełnego braku warunków do nauki w domu. Wszystkie marne oceny, psujące jego średnią, obrywał za brak zadań domowych. Nauczyciele patrzyli na to przez palce. Doskonale znali sytuację młodego Allena. Kadra pedagogiczna miejscowej szkoły składała się z mądrych, doświadczonych pedagogów. Nieco inaczej prezentował się profil społeczności uczniowskiej. *** W najbardziej trudnych warunkach rodzi się niekiedy wielkie dobro – moc zdolna poruszyć góry. Dokładnie tak było z przyjaźnią Roda Allena i Toma Dowlanda. Tom już od roku chciał się zakolegować z Allenem, lecz dopiero tej wiosny, pod koniec marca, miał okazję stanąć ramię w ramię z „pieprzonym odludkiem". Nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie ten nachalny, ordynarny typek – Vern Cristal. Szkoła nie miała boiska z prawdziwego zdarzenia. Cała uwaga władz skupiła się na drużynie koszykówki. Był to strzał w dziesiątkę. Abraham miało spory zasób wysokich, utalentowanych chłopców. Rod mógłby być jednym z nich, był wysoki,
wysportowany, ale nic poza tym. Nie czuł potrzeby rywalizacji. Ani w sali, ani nigdzie indziej. Bywały chwile, kiedy wyobrażał sobie, że równa z glebą karcianych przeciwników ojca. Cała rodzina była szczęśliwa i gratulowała mu zwycięstwa. Nawet mama – także ona. Miałkość tych chwil i przeżyć wpływała na jego samopoczucie. Zazwyczaj po takich sennych wizjach miał niezły dzień w szkole. Zdążył nawet przyzwyczaić się do tego. A przecież były to tylko niekontrolowane stany świadomości. Nie powinny odgrywać ważnej roli w życiu człowieka. Jednak gdyby nie one, nigdy by nie doszło do jego jedynej, „bladej" przyjaźni z Tomem. Stało się to właśnie wtedy – któregoś wiosennego dnia, pod koniec marca. *** – Na pewno nie chcesz, Allen? – Vern Cristal, kapitan drużyny, spojrzał Rodowi wprost w oczy (byli tego samego wzrostu). Rod potrząsnął głową. – Nie chcę. Nie interesuje mnie to. – Nie interesuje cię twoja drużyna? Myślałem, że podskoczysz z radości. – Jakoś nie, Vern. Kibicuję, a jakże, ale to tyle. Żaden ze mnie zawodnik. Daj mi już spokój. – Rod podniósł głos, widząc, że Vern przymierza się do palnięcia mówki.
– Nie chcesz ze mną gadać? – Kapitan „Słoni” splunął na cementową płytę chodnika. – Okej, nie musisz. Ty nic nie musisz, durny palancie. Zachlejesz się kiedyś na śmierć, jak twój stary. Pierdol się, Allen! – Chwila! – Było to silniejsze od Roda. Jego dłoń sama pomknęła ku Vernowi i mocnym uchwytem przytrzymała mu ramię. – Chwilę, Vern. Co próbujesz mi wmówić? Że jestem taki jak ojciec? Że piję? To pieprzona bzdura i dobrze o tym wiesz! – Może tak, może nie. – Cristal strząsnął z ramienia rękę Roda. – Nie chrzań głupot, Allen, i nie waż się więcej mnie dotykać. Zrozumiałeś? – Pewnie. – Rod patrzył na oddalającego się Cristala. Czuł szum w głowie i znajomy niesmak w ustach. Zawsze, ilekroć spotykało go coś przykrego, czuł ten nieokreślony, lecz wyraźny niesmak. Nie miał pojęcia, skąd się to bierze, choć zawsze go to intrygowało. Niemal podskoczył, słysząc spoza pleców głos: „Nie przejmuj się. On zawsze jest taki porąbany". Odwrócił się na pięcie. Tuż za nim stał Tom Dowland, trzecioklasista z liceum. Był przeszło rok starszy od Roda, lecz znacznie niższy. Wierzchołkiem głowy sięgał Rodowi zaledwie do ucha. – Nie przejmuj się – powtórzył. – Nie warto. – Wiem. – Rod spojrzał za Cristalem, którego postać stawała się coraz mniej wyraźna, mniej rzeczywista. – Pieprzyć go –
mruknął. – Jasne, pieprzyć! – Dowland miał najwyraźniej świetny słuch. – Masz coś do mnie? – Rod spojrzał niepewnie na kolegę. – Do ciebie? Nic. Nie mam nic. – Chłopak oblizał wargi. – Mam wiele do innych, ale nie do ciebie. Jestem Tom Dowland. Możesz mi mówić Tommy. – Okej, Tommy. Czego chcesz, chłopie? – Chcę, żebyśmy zostali przyjaciółmi. – Tak bez powodu? – Rod omal nie parsknął śmiechem, co zdarzało się niezwykle rzadko. – Bez powodu. Niech ci będzie. Masz coś przeciw? – Dobra. Czemu, nie? – Rod zdobył się na miły uśmiech. Od dawna już się nie uśmiechał. Aż do dziś. To przyszło nagle. Uśmiech – jasny, niczym poranek marcowego przedwiośnia, niczym coś nowego i ciepłego. Tamtego pamiętnego dnia Rod Allen poznał uczucie chłopięcej przyjaźni – tego dotychczas nie rozumiał i nie przeżywał. *** Podobnego poranka, dwa miesiące później, on i Tom stali pod ścianą sali gimnastycznej i palili papierosy. A raczej palił Rod, lecz Tom towarzyszył mu na swój sposób. To zresztą Tom kupował papierosy. Nie było to dla niego żadne wyrzeczenie. Miał
normalną rodzinę. Nie takie popieprzone szambo jak rodzina Roda. Może dlatego Tom pozwalał sobie na więcej niż jego młodszy kolega. Może dlatego mógł mniej uważać na lekcjach. Może dlatego polubił Roda – tego wyrośniętego odludka (tak o nim zawsze myślał). Stało się. Zostali kumplami, choć żaden z nich nie miał pojęcia, czym zakończy się ta osobliwa przyjaźń. Żaden z nich nie przypuszczał, że na miejskiego listonosza, Maxa Burtona, który wyjechał przed chwilą ze szkolnego parkingu pomarańczową pocztową furgonetką, padnie niebawem podejrzenie o dokonanie morderstwa, a ponury i milczący Rod Allen zostanie poddany najtrudniejszej próbie swojego młodego życia. Pomimo tragedii, jakiej nie pamiętało miasto, wbrew powszechnej opinii i wbrew wszystkim podejrzanym okolicznościom Tom Dowland pozostał przyjacielem Roda – przyjacielem chłopaka zadającego się ze zboczeńcem, jeśli nie z mordercą. Ani przez chwilę nie pomyślał źle o swoim jedynym przyjacielu. Uważał, że Roda nie stać nawet na drobną podłość, nie mówiąc już o akceptowaniu zbrodni. Wszystko, co zrobił później Tom, zrobił w imię tej wiary i przyjaźni. Nie myślał o konsekwencjach, nie myślał o cenie, jaką, być może, przyjdzie mu zapłacić. ***
Nad Abraham nadciągała pierwsza wiosenna burza. Zanim jeszcze z Kolorado nadeszło ostrzeżenie, pojawił się gorący wiatr. Powiał tumanami czerwonego piasku, siejąc na ulicach miliardy ostrych drobin. Wielu przedsiębiorców i większość mieszkańców opuszczała metalowe żaluzje na okna. Dochodziło południe, lecz dzień zrobił się szary. Poprzez gęstniejący półmrok przebijały się ostre snopy reflektorów samochodowych. Wszyscy spieszyli do domów. Jak zazwyczaj w takich przypadkach, nikt nie musiał prosić o zwolnienie z pracy – nic takiego. Jedyną myślą zaprzątającą głowy obywateli Abraham było kolejne pytanie: Gzy to już? Tak wcześnie? Tornada pojawiały się zwykle pod koniec sierpnia, ale bywały wyjątki od tej reguły. Każdego roku miasto oczekiwało kolejnych uderzeń żywiołu i zniszczeń. Każdego roku zarówno surowi luteranie, jak i bardziej „cywilizowani" baptyści, modlili się w kościołach o bezpieczeństwo zbiorów. Modlili się o urodzaj, a najgoręcej prosili Boga, by oddalił od ich siedzib drogę śmiercionośnych trąb powietrznych. Od wielu lat nie mogli się uskarżać na łaskę Stwórcy, jednak tej wiosny w sercach wielu wiernych zrodziła się obawa. *** Burza, która nadciągała ponad miasto z głębi gór, wprost od zachodu, nie była normalnym zjawiskiem o tej porze roku. Nie wyglądało to dobrze, oj nie!
Ogniste tumany żrącego pyłu nie zdążyły przemknąć w swoim szalonym pędzie ulicami, kiedy uderzył pierwszy piorun. Od głuchego pomruku zadygotały osłonięte szyby, zadrżały żaluzje. Zanim zgasła upiorna błyskawica, zanim przebrzmiał głęboki ryk gromu, spadły pierwsze wielkie krople deszczu. Zadudniły po dachach, przechodząc błyskawicznie w gęstniejącą nawałnicę. Chmurę pyłu zastąpiła nieprzenikniona, dudniąca ściana wody. Po fali wczesnowiosennych deszczów, które napełniły rowy melioracyjne, była to prawdziwa pompa. Handlowcy klęli w pień granatowe niebo. Ruch na ulicach zamarł. Jeszcze kilka chwil i na asfalt jezdni posypały się krystaliczne kulki gradu. Niektóre miały wielkość orzecha. Załomotały o blaszane dachy zaparkowanych samochodów. Dwadzieścia jardów od drzwi posterunku trzasnęła szyba hondy stojącej na poboczu. Szeryf Ralston odwrócił wzrok od okna. – Nieźle – mruknął, podchodząc do biurka Lindy. Spojrzała mu w oczy z figlarnym uśmiechem. – Nigdy tego nie widziałeś, szefie? – Nigdy. Na wschodzie... – Na wschodzie było zawsze mokro i zimno, czyż nie? – Jaja sobie robisz, Linda? – Skądże. Ja tylko mówię, że o wielu sprawach nic nie wiesz,
szefie. – Od tego mam ciebie i Simona. – Racja. Nie dzieje się nic nadzwyczajnego, szefie. Zapomniałeś, co było dwa lata temu? – Pamiętam, ale dziś naprawdę mocno wali. Chyba mocniej niż wtedy. – Fakt – wtrącił się Isaak, mrugając na Lindę. – Mieszkam tu dłużej od szefa, lecz przyznam, że dziś boję się bardziej niż on. Linda i Simon ryknęli śmiechem. – Pieprzone dzieci Frankensteina! – warknął szeryf. – A chciałem was usynowić. – Z usynowieniem Lindy byłby problem, szefie. – Simon wyszczerzył zęby. – Ma cyce jak balony. – Sam! – Linda poczerwieniała. – Nie wtrącaj się, mała. Szef nie potrafi użyć właściwego słowa. Na wschodzie tego nie uczyli. Nie byłoby lepiej „adoptować", Kirk? – Och, zamknij japę! A ty nie mów do niego Sam. On ma na imię Simon, nie Samuel. Na zachodzie was nie uczyli? Kolejny gigantyczny ryk gromu potrząsnął ścianami posterunku, tłumiąc zbiorowy wybuch śmiechu. Szeryf podszedł do wieszaka i ocierając łzy z oczu – tak mocno się śmiał – sięgnął po pas z rewolwerem. Patrzyli na niego oboje z rosnącym zdziwieniem. Przez chwilę, w sinym blasku
kolejnej błyskawicy, zalśniła modrzewiowa kolba colta i błysnął oksydowany metal. Simon oblizał suche wargi. Zawsze chciał mieć takie cacko. Częstokroć podczas samotnych dyżurów oglądał ten wyjątkowy egzemplarz z sześciocalową lufą. Python z pięćdziesiątego ósmego należał do jednej z najbardziej udanych serii. Tuż nad lufą biegła wentylowana szyna. Broń musiała być piekielnie celna, ale Simon wolał nigdy się o tym nie przekonać. Rewolwer posiadał doskonały mechanizm spustowy. Diabli wiedzą, jakim trafem trafił do rąk policyjnego detektywa ze Wschodniego Wybrzeża. Simon spędził sporo czasu nad oględzinami tego śmiercionośnego cacka. Jemu samemu wystarczała służbowa cobra kaliber trzydzieści osiem, którą nosił na skórzanych szelkach pod lewą pachą. Tu, na Środkowym Zachodzie liczyły się nadal colty. Smith & Wessony nić miały szans pomimo wielu niezaprzeczalnych zalet. Linda także miała cobrę. Simon często się zastanawiał, czy szeryf kiedykolwiek użył w akcji tego wielkiego gnata, ale o to nie zapytał. Osobista broń kolegi stanowiła tabu. Można było o niej marzyć czy śnić, gadać nie wypadało. Gadało się o wszystkim, lecz nie o takich sprawach. Szeryf zapiął stalową klamrę pasa. Sięgnął po kluczyki leżące na biurku. – Dokąd, szefie? – Isaak uniósł brwi. – W taką pogodę? – Uhm. – Ralston nałożył kapelusz. – Szczególnie w taką. Ty
także jedziesz, Simon. Ruszaj swój żydowski tyłek, bierz radiowóz i już cię nie ma. – Nie lubimy żydowskiego tyłka? Jesteśmy rasistą? – Isaak podniósł się znad biurka. – Uhm. – Ponownie mruknął szeryf, mimo woli uśmiechając się pod nosem. – Jasne, czemu nie? – Zastępca wyszczerzył zęby do Lindy. – Widzisz, mała, co mnie spotyka? – Uhm. – Usłyszał po raz kolejny. Uśmiechała się, ale złote iskierki w jej oczach były jak gdyby przygaszone, a usta krzywił sztuczny uśmiech. – Uważajcie na siebie – szepnęła. Sakramentalny zwrot splótł się z trzaskiem zamykanych drzwi. – Uważajcie na siebie, chłopcy – powtórzyła, patrząc przez okno, jak podbiegają do samochodów. Szum ulewy, w którą ponownie zamienił się lodowaty grad, zagłuszył pomruk uruchomionych silników. Poprzez ścianę wodną patrzyła za niknącymi czerwonymi światłami. Jej jedyni mężczyźni odjeżdżali na patrol, zabierając serce, które im ofiarowała. Miała nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Ten cholerny deszcz powinien wkrótce minąć. Miała rację. Przestało padać po kilkunastu minutach, ale jej nadzieje spełzły na niczym. Nie skończyło się dobrze. Tego dnia, podczas deszczowej nawałnicy przygniatającej drzewa i tłukącej okienne szyby, w Abraham zginęło pierwsze dziecko.
*** Chris Allen wrócił ze szkoły wcześniej niż zazwyczaj. Pani Aftertone, nauczycielka historii i angielskiego, zachorowała i dwie ostatnie godziny lekcyjne wypadły ze szkolnego grafiku. Chris, podobnie jak większość dzieciaków, popędził do domu. Pchnął drzwi i omal nie rozbił sobie głowy. Były zamknięte na głucho. Gdzie jest mama? – pomyślał, choć nawet on znał odrobinę prawdy. Na pewno znowu pożycza pieniądze od tego zawszonego Luciousa Bulla spod piątki. Miał rację, ale nie zastanawiał się nad tym dłużej. Sięgnął pod wycieraczkę i namacał klucz. Po chwili był w środku. Trzasnął drzwiami i pobiegł do pokoju. Rzucił na łóżko torbę z książkami i poszedł do kuchni. Znalazł tostowy chleb i resztkę masła orzechowego. To było coś. Masła starczyło na jedną kromkę, ale Chris zdążył się z takimi sytuacjami pogodzić. Wyrzucił pusty słoik do kubła, po czym wrócił do pokoju, ostrożnie trzymając kromkę. Wszystko, co najlepsze, miał przed sobą – puste mieszkanie, chleb i komiksy starszego brata. Przystanął przed łóżkiem, nadgryzając chleb z najgrubiej posmarowanej strony. Delikatnie odłożył kromkę na wytarty pled i pochylił się, sięgając pod łóżko. Omal nie zatchnął się kęsem, słysząc szczęknięcie otwieranych drzwi. Podskoczył jak na sprężynie i chwytając nadgryzioną kromkę, wypadł do kuchni,
wołając: – Jestem, mamo! Nie była to mama. Cindy Allen spłacała w tej chwili dług i zarabiała na kolejną zaliczkę, tuląc bladą twarz do śmierdzących bioder Bulla. Chris zobaczył Roda. Krzyknął z przestrachem, upuszczając chleb na podłogę. Starszy brat stał na progu kuchni. Jego ponura twarz była bledsza niż zwykle, włosy ociekały wodą, a z kącików ust i z nosa spływała krew. Po dachu zadudniły mocniejsze ciosy ulewy, która rozpętała się przed chwilą. Chris był do tej pory zbyt zaabsorbowany jedzeniem i komiksami, by cokolwiek zauważyć. Teraz na widok brata poczuł nagły atak lęku. Nie miał wątpliwości, że ciemne smugi na twarzy Roda to krew. Oglądał krew wiele razy. Przeniósł wzrok niżej, na dłonie brata. Z czubków trzęsących się palców spływała krew zmieszana z deszczem. Chris wrzasnął ponownie. Stało się coś, czego nie rozumiał, coś okropnego. – Zamknij się. – Usłyszał zimny głos brata. – Gdzie mama? – Mama? – Chris z trudem zdążył się opanować. – Chyba tam... no wiesz... – Aha. Dobrze. – Rod! – Chris zająknął się na chwilę. – Rod! – powtórzył wreszcie. – Co ci się stało? – Mnie? – Starszy brat zaniósł się krótkim, urywanym
śmiechem. – Nic mi się nie stało, Chris. Rozwaliłem sobie gębę na koślawym krawężniku. – Nie wierzę. Chyba nie wiesz, jak wyglądasz. Lepiej idź się umyć. Mama dałaby ci niezły opieprz. – Także tobie, za takie słownictwo – zachrypiał Rod, ale powlókł się do łazienki. To nie był krawężnik! To nie był żaden głupi krawężnik! – pomyślał Chris. Wrócił pędem do pokoju, wskoczył na łóżko i, siedząc ze skrzyżowanymi nogami, wpatrzył się w zalane deszczem okno. Bał się powrotu mamy, lecz podświadomie go pragnął. Mama zawsze miała sposób na wszystko. Na pewno będzie wiedziała, co z tym zrobić. Skrzypnęły drzwi. Zamiast mamy do pokoju wszedł Rod. Stał dłuższą chwilę, przyglądając się bratu. W końcu odezwał się cichym, nie swoim głosem: – Nic nie mów, Chris. Niczego nie gadaj mamie ani ojcu. Zwłaszcza jemu. Rozbiłem facjatę, ale to nie powód do robienia szopki, rozumiesz, chłopie? Chris głośno przełknął ślinę i kiwnął głową. – Nic nikomu nie powiem. Nikomu, Rod. – W tej chwili po raz pierwszy w życiu bał się własnego brata. Coś mówiło mu, że Rod kłamie, najzwyczajniej w świecie kłamie. Chris nie potrafił pozbyć się tego uczucia. W następnej chwili kolejna uporczywa myśl zagnieździła się w jego mózgu, sprawiając, że poczuł się
jeszcze gorzej. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Rod kłamie, ale dlaczego kłamie? Chris bardzo chciał wierzyć w tłumaczenie brata, ale z jakiegoś niezrozumiałego powodu nie potrafił. Za nic. Coraz żarliwiej modlił się, żeby wreszcie wróciła mama. – Cierpliwości, Chris. – Rod widocznie czytał w jego myślach. – Niedługo wróci. Wiesz, co wtedy zrobisz? Chris potrząsnął głową, czując łzy napływające do oczu. – Nic – powiedział Rod. – Nie zrobisz nic głupiego. Nie będzie żadnej durnej paplaniny. Rozumiesz? – Rozumiem. – Chris szczęknął zębami. – Nic, czego nie chcesz. Obiecuję. – Okej, a teraz przestań się mazać. – Rod uśmiechnął się blado. – To naprawdę był głupi krawężnik. – Tak, krawężnik. – Jak echo powtórzył Chris, spuszczając wzrok, żeby brat nie wyczytał niczego z jego przerażonych oczu. Krawężnik... – zadudniło mu pod czaszką. Zacisnął mocniej powieki. Potworny ryk gromu wstrząsnął szybami okna. Obydwu braci dzielił zaledwie rok. Zazwyczaj Chris czuł się bardziej „dorosły" od brata. Potrafił sobie radzić i nawet współczuł Rodowi. Ojciec twierdził, że to właśnie on, Chris Allen jest nadzieją rodziny. Czuł się dumny i wyróżniony, choć nigdy nie rozmawiał o takich sprawach z bratem. Tak było aż do dziś, kiedy Rod wrócił do domu z gębą umazaną krwią i okrwawionymi
rękami. W jednej, chwili zmieniło się wszystko. Ponure gromy, dudniące strugi ulewy, blada, skrwawiona twarz Roda – to było więcej, niż Chris potrafił znieść. Po raz pierwszy od wielu lat poczuł się mały i bezradny. Może się mylił, może to rzeczywiście był krawężnik, ale nie potrafił otrząsnąć się z tego dziwnego uczucia. On kłamie! On kłamie! – telepało się w jego mózgu. Nie potrafił pozbyć się tego natrętnego głosu. *** Kilka minut później wróciła mama. Chris omal nie krzyknął z radości, słysząc otwieranie drzwi. Od dawna nie tęsknił tak za matką jak w tej chwili. Zeskoczył z łóżka i wybiegł z pokoju. – Pamiętaj, Chris. – Usłyszał za plecami głos brata. – Pamiętaj! Kiwnął głową i wpadł do kuchni. Omal nie przewrócił matki. Cindy spojrzała na syna, który zarył nogami tuż przed nią. – Cześć, chłopcze! – szepnęła i w nagłym przypływie uczucia przygarnęła głowę syna do piersi. – Co z Jackiem? Śpi? – Chyba tak, mamo – skłamał. – Nie słyszałem żadnego pisku ani nic z tych rzeczy. – Z jakich rzeczy? Co ty mówisz, synku? – No, nic takiego. Chciałem powiedzieć, że pewnie śpi, bo nie płacze. – To dobrze. – Cindy spojrzała na syna. – Uważasz go za
mazgaja? Sam taki byłeś, Chris. – To było kiedyś, mamo. Czy Rod też był mazgajem? – Jasne. Skąd ci to przyszło do głowy? I co ty właściwie robisz w domu o tej porze? – Pani Aftertone nie przyszła. Mam wolne, mamo! – Z czego się tak cieszysz? – Uśmiechnęła się niewyraźnie. – Potem będziecie musieli wszystko nadrabiać. – Fakt, ale teraz mamy wolne. Nawet Rod wrócił przed czasem. – Rod? Niby dlaczego? Gdzie on jest? – Cindy poprawiła dłonią mokre pasma włosów. Zerknęła ukradkiem na drzwi pokoju synów. – Jest u siebie? – zapytała niewyraźnie. – Jest. – Chris zadrżał mimo woli. – Wrócił zaraz po mnie. Pewnie ich też puścili. Może przez burzę. – Może... – Cindy Allen nadal spoglądała dziwnie zamyślonym wzrokiem na białą płycinę drzwi do sypialni chłopców. Wielokrotnie zastanawiała się, czyjej pierworodny wie. A jeśli wie, to co sobie o niej myśli? Niedawno skończył czternaście lat, lecz uważała go za starszego i w jakimś sensie miała rację. Rod dojrzał szybciej niż jego rówieśnicy. Była to bez wątpienia „zasługa" Gene'a. A może nie tylko Gene’a? Może także jej? Wiele samotnych przedpołudniowych godzin przesiedziała w kuchni. Zanim nadchodziła pora szykowania obiadu, miała dość czasu dla siebie. Jack nie sprawiał kłopotów i mogła przemyśleć
wiele spraw. Może była złą matką, ale żadnego z chłopców nie kochała tak jak Roda. Nie dlatego że cudem przeżył przyjście na świat. Dlatego że na co dzień doświadczała jego miłości. Był jedynym mężczyzną zdolnym zrozumieć jej duszę. Zazwyczaj podczas tych samotnych godzin zastanawiała się, co najstarszy syn o niej myśli. Czy bardziej dostrzega jej mękę, czy wyuzdanie. Czy widzi w niej wzór, czy pospolitą kurwę. Te rozważania coraz częściej kończyły się ostrym pieczeniem pod mostkiem i dziwną słabością w całym ciele. – Kim jestem dla ciebie, chłopcze? – szeptała czasem, wpatrzona niewidzącym wzrokiem w kuchenne okno. – Kim dla ciebie jestem, synu? Także teraz z bijącym sercem czekała na chwilę, kiedy otworzą się te białe, dawniej przeszklone drzwi. Czekała na moment, kiedy pojawi się w nich jej chluba i duma. Czekała na jego spojrzenie, które odpowie na jej szalone pytania. Bez skutku. Drzwi pozostały martwe i tylko Chris kręcił się przy niej, usiłując zajrzeć do torby ze sprawunkami. Westchnęła i postawiła torbę na stole, wyjmując po kolei każdy produkt zdobyty za cenę upokorzenia, wstydu i klęski. Na samym końcu sięgnęła po butelkę coli, którą kupiła dla Roda. Ostrożnie postawiła ją na kuchennym blacie, czując, jak powraca uparta, bolesna myśl. Poważna nad wiek, blada twarz syna, smutne
oczy i głos pytający z jakiejś niezmierzonej dali: „Robisz to dla mnie czy dla siebie, mamo?”. Jakimś automatycznym, sennym ruchem zwinęła wysłużoną płócienną siatkę. – Kupiłaś mi gumę, mamo? Podniecony głos Chrisa rozbudził ją z letargu. Skinęła głową. – Kupiłam ci balonówę, Masz. – Sięgnęła do kieszeni kurtki, czując piekącą sól w kącikach oczu. Drżącą dłonią położyła na blacie kolorowy listek gumy. – Tylko nie żuj przed obiadem. – Wybuchnęła długo powstrzymywanym, żałosnym płaczem. Po drugiej stronie białych drzwi Rod Allen przestał nasłuchiwać. Zacisnął kościste pięści. Jego smutne zazwyczaj oczy lśniły w tej chwili lodowatymi iskrami zimnej nienawiści. *** Crownem zarzuciło na zakręcie. Kirkland podziękował Bogu i ojcom miasta za wóz. Znał ten typ forda na pamięć. Gdyby zamiast crowna dostał ciężkiego dodge’a, zapewne wylądowałby teraz na poboczu. Mieląc oponami krystaliczne kulki gradu, auto wyrównało tor i ruszyło Bluff Gold. Domki po obu stronach jezdni przysłoniła kurtyna lodowatej ulewy. Przypominała wielką panoramiczną ścianę, migocącą i gęstą. Ryk burzy docierał do wnętrza samochodu, a wielkie krople deszczu bębniły po dachu. Przez chwilę zachrypiał policyjny nadajnik, lecz niemal natychmiast ucichł. Szum nawiewnicy,
włączonej przez szeryfa, wypełnił tępym hukiem wnętrze radiowozu. Ralston splunął przez okno, zapominając o podniesionych szybach. – Jasna cholera! – warknął rozdrażniony, patrząc na pienistą smugę śliny spływającą po szybie. – Idiota! – Zgarnął ślinę rękawem. Od kilku chwil odczuwał jakiś dziwny niepokój, niemający pokrycia w rzeczywistości. Przypomniał sobie słowa ojca: „Nigdy nie martw się na zapas”. Roześmiał się mimo woli. Nie miał pojęcia, że w tej samej chwili nie on jeden przeżywa negatywne emocje. *** Linda Harry walnęła mikrofonem o blat biurka. Nie spadł na podłogę jedynie dzięki krętemu, sprężystemu przewodowi. – Odbierz, do cholery! – syknęła z bólu. Złamała paznokieć, uderzając palcami o drewnianą powierzchnię. – A niech to piorun strzeli! – krzyknęła, chwytając ponownie za mikrofon. Nacisnęła czerwony klawisz i przekręciła czarną gałkę opatrzoną żółtą podziałką. – Simon! Tu Linda! Posterunek do dwójki! Słyszysz mnie, Simon?! Odbiornik zachrypiał złowróżbnie, lecz chwilę potem z głośnika rozległ się wyraźny głos Isaaka. – Jestem, Linda! O co chodzi? – Nie mogę złapać szefa! Mamy zgłoszenie o zaginięciu
dziewczynki. – Spokojnie, Linda! Dzisiaj zaginie wiele osób i znajdą się zaraz po tej pieprzonej burzy. – Obyś miał rację! Isabell Cilith z William Cody Street uważa, że jej córkę spotkało coś złego. Dziewczyna nie wróciła ze szkoły. Kiedy zaczęła się ulewa, pani Cilith postanowiła pojechać po nią samochodem. W szkole się dowiedziała, że klasa jej córki miała mniej lekcji. Dzieciaki wyszły do domów wcześniej, jakiś kwadrans przed burzą. Pani Cilith wróciła do domu, ale nie zastała Jode. Obdzwoniła znajomych i rodziców jej koleżanek. Wszystkie były już w domach, ale Jode nikt nie widział. Dziewczyna poszła do domu sama. Właśnie wtedy zaczął walić ten wielki grad i pani Cilith wpadła w panikę. Powtarza w kółko, że stało się coś złego. Boi się, że jakiś drań zabrał małą na „przejażdżkę”! – U nas? Niemożliwe! Ile lat ma dziewczynka? – Czternaście. – Nie jest taka mała. Jeśli nie ma jej u koleżanek, może siedzi u jakiegoś kolegi i czeka na koniec burzy. – Możliwe, ale u nas niemal każdy ma telefon. Dlaczego nie zadzwoniła do matki? – Bo może mamuśka nie lubi kolegów. To się zdarza. – Wiem, myślałam już o tym, ale jedź tam i uspokój tę kobietę! – Tego mi było potrzeba. Za jakie grzechy?
– Simon! – Zrozumiałem! – Zachrypiało radio. – Gdyby coś było nie tak, spróbuję połączyć się z szefem. Nie martw się. Zobaczysz, że wszystko rozejdzie się po kościach. – Myślisz? – Oczywiście. Nie panikuj, Linda! – Radio zamilkło. *** Szeryf skręcił w prawo przed bramą przetwórni. Przejechał sześćset jardów na południe, po czym ponownie skręcił w prawo, wjeżdżając w East Street. Powoli jechał w stronę Second North, obserwując chodniki tonące w powodzi deszczu, kiedy nagle zatrzeszczał odbiornik. Po chwili z głośnika dobiegł głos Isaaka: – Dwójka do jedynki! Dwójka do jedynki! Słyszysz mnie, szefie?! Ralston nacisnął przycisk. – Co się stało, Simon? W następnej chwili poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Głos Isaaka – zniekształcony i chrapliwy – brzmiał nutą irytacji i wzburzenia. Szeryf doskonale potrafił zidentyfikować ten szczególny ton. – Mamy kłopot, szefie. Jestem u Isabell Cilith, przy William Cody Street. Jej córka nie wróciła ze szkoły, a szanowna dama dostała gigantycznego ataku histerii.
– Ile lat ma dzieciak? – Ralston zwolnił i stanął przy krawężniku. – Czternaście, szefie. – To już pannica. O co ten cały szum? – Podobno nigdy dotąd nie zdarzyło się nic takiego. Isabell Cilith obdzwoniła wszystkie koleżanki córki. Dziewczyny są w domach, a jej Jode znikła jak kamfora. – Może woli kolegów od koleżanek? – Możliwe. Pani Cilith zaprzecza, ale matki zwykle dowiadują się ostatnie. – Wiem. Podjadę do szkoły i wezmę listę uczniów, którzy wyszli wcześniej. – Ja już tam byłem, szefie. Mam tę listę. U żadnego z nich nie ma tej cholernej Jode. – Dobra robota. Obdzwoniłeś wszystkich? – Poza dwoma, którzy nie mają telefonu. Wróciłem do domu pani Cilith. – Po co? – Żeby ją odwieźć. Przyczepiła się do mnie jak pijawka. Cudem udało mi się wyrwać do radiowozu. Stoi w drzwiach i nie spuszcza ze mnie wzroku. Boi się, żebym nie odjechał. Jest naprawdę roztrzęsiona. Wychowuje córkę samotnie. Emocje wzięły górę, trzęsie się i bez przerwy płacze. – Okej. Zostań przy niej i wezwij doktora Yaguchi. Da jej
coś na uspokojenie. – Przyda się. Nasza dama odchodzi od zmysłów. Nie przyszło jej do głowy, żeby zaczekać na koniec burzy. Od razu zadzwoniła na posterunek. Dostałem meldunek od Lindy. Nie mogła się z tobą połączyć, szefie. – Zdarza się. – Szeryf zapalił papierosa i sięgnął po notes. – Daj mi te dwa adresy. Podjadę. – Już się robi. Stan Siegel, East Street 11, i Rod Allen, Pioneer Street 2. – Syn naszego znajomego? – Na to wygląda. – Okej, załatwię to. Ty zostań tam i zrób, co powiedziałem. – Szeryf puścił przycisk. – A niech to jasna dupa! Cholerne bachory! – zaklął, rozglądając się po ulicy, Dom Sieglów stał jako trzeci po prawej. Szeryf podjechał sto pięćdziesiąt jardów i zatrzymał się przed ich trawnikiem. Chłopak był w domu, ale niczego nie potrafił powiedzieć. Nawet nie widział, kiedy Jode wychodziła ze szkoły. Po pięciu minutach szeryf wskoczył do radiowozu, klnąc w kułak lodowaty deszcz. Szyby forda natychmiast zaparowały. Uruchomił silnik i włączył maksymalny nawiew. Pozostał mu do sprawdzenia adres Allenów. Rzucił na prawe siedzenie mokry kapelusz i ruszył z miejsca. Opony forda wyżłobiły zygzakowaty ślad w warstwie topniejącej gradowej powłoki.
*** Crown szeryfa zahamował przy krawężniku, siłą poślizgu omal nie uderzając w jakiś japoński grat zaparkowany dwoma kołami na chodniku. Ralston wyłączył silnik i niechętnie otworzył drzwi auta. Na szczęście ulewa zaczynała słabnąć. Spojrzał na kapelusz i machnął ręką. Uznał, że nie może już bardziej zmoknąć. Nie miał zamiaru nakładać na głowę mokrej „ozdoby" jedynie po to, żeby zrobić na kimkolwiek wrażenie. Trzasnął drzwiami i ocierając rękawem twarz, podszedł do drzwi Allenów, które zdążył już dobrze poznać. Zapukał mokrą, zwiniętą dłonią. Doskonale wiedział, że ich dzwonek nie działa od stu lat. Padało już słabiej, toteż bez trudu usłyszał człapanie kapci Cindy Allen, które także znał na pamięć. Otworzyła drzwi z tą swoją wiecznie zbolałą miną. – To znowu ja, droga pani. – Uprzedził jej sakramentalne: „To znowu pan, szeryfie?”. Milczała, nieco speszona. Wreszcie spojrzała mu prosto w oczy tym swoim wiecznie przerażonym wzrokiem i spytała: – Czym mogę służyć? Stało się coś? Coś z Gene’em? – Nic, o czym bym wiedział, pani Allen. – Skrzywił się z niesmakiem. – Przynajmniej mam taką nadzieję. Pani syn jest w domu? – Który? – Dojrzał krótki błysk w jej tępych oczach. – Mam
trzech synów, szeryfie. – Naprawdę? Gdyby mógł, walnąłby ją w durną japę. Lało jak z cebra, jakaś smarkula skorzystała z okazji i urwała się spod rodzicielskiej opieki, podczas gdy on i jego ludzie musieli ponosić konsekwencje młodzieńczej fantazji, a teraz jeszcze ta pieprzona cichodajka miała tupet rżnąć przed nim głupszą, niż była w istocie. Uśmiechnął się dobrodusznie. – Droga pani Allen. Trzech synów? A to dopiero! Pyta pani, o którego chodzi? Nie wiem. A którego nie ma w domu? Zamrugała. – Nie rozumiem, szeryfie. Doskonale rozumiesz, słodka Cindy, pomyślał. – Pytałem o syna, droga pani. Pytałem, czy jest w domu, a pani zapytała, o którego mi chodzi. Pomyliłem coś? – Skąd! – Potrząsnęła głową. – No właśnie. Skoro pani pyta, więc nie wszystkie pociechy są na miejscu. Który jest poza domem? – Jezu! Niech pan już przestanie. Nie nadążam za panem. Są wszyscy! O co chodzi? Powie mi pan?! Przez chwilę zrobiło mu się jej żal. Pomyślał sobie, że żadna ze znanych mu kobiet nie chciałaby tak żyć jak Cindy Allen. Absolutnie żadna! Ale on nie przyjechał tutaj gawędzić o meandrach losu.
– Rod wrócił? – zagadnął krótko. Po raz kolejny, dostrzegł lęk w jej oczach i tym razem poczuł się nieswojo. – Ach, Rod! Jest. Oczywiście, że wrócił. Mieli chyba mniej lekcji. Czego pan od niego chce, szeryfie? Czego chce pan od Roda? To dobry chłopak. – Bez wątpienia. Zamienię z nim tylko kilka słów. Wpuści mnie pani czy mam jechać po nakaz? – Przepraszam. Jestem dziś jakaś nieprzytomna. Nie wiem czemu. Oczywiście, proszę do środka. Zaraz Roda zawołam. Stało się coś złego? – Możliwe. – Zmierzył ją chłodnym wzrokiem. – Jedna z uczennic nie wróciła do domu. Pytamy o nią wszystkich kolegów i koleżanki. Chciałem zapytać też pani syna. – Rozumiem. Już, szeryfie. Poprowadziła go w głąb mieszkania, wprost do kuchni, którą znał na pamięć. O tej porze pomieszczenie wyglądało schludnie i czysto. Może dlatego że na podłodze nie walał się zarzygany, wrzeszczący Gene – zmora każdego policjanta na służbie. Ralston zagryzł Wargi. Spojrzał na Cindy Allen, która podeszła do białych drzwi po lewej. – Chwileczkę, miła pani – zatrzymał ją w pół drogi. – To pokój Roda? – Tak. Jego i Chrisa. Chris to mój drugi syn. O rok młodszy od Roda.
– Rod jest u siebie? – Ralston zignorował ten bełkot. – Jest. Już panu mówiłam. – Świetnie. Pozwoli pani, że sam do niego zajrzę. Ruszył w stronę drzwi. Niechętnie usunęła się na bok. Mógłby przysiąc, że wyczuwa jej niepokój. Niepokój i chyba coś jeszcze – jakiś cień wrogości. Wzruszył ramionami. W tej chwili miał ważniejsze sprawy na głowie. Tak wtedy sądził. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi pomalowane białą olejną farbą. *** W niewielkim, jasnym pokoiku zastał dwóch chłopców. Znał ich doskonale – dom Allenów figurował na topie listy przebojów miejscowej policji. Drągal stojący przy oknie był tym, z którym szeryf chciał pogadać. Niewiele młodszy „gówniarz" siedział tuż pod drzwiami, rozcierał bolące ucho. Kirk nie miał czasu na uprzejmości. – Spadaj, chłopcze! – warknął do Chrisa. – Już cię tu nie ma. Białe drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Na jesionową podłogę sfrunęły okruchy białej emalii. Kirk opanował zniechęcenie i odruch rozczarowania. Do ostatniej chwili miał nadzieję, że zastanie tu tę cholerną Jode Cilith. Nic z tego nie wyszło. Sapnął z irytacją. – Czego pan chce? – Stojący przy oknie chłopak obejrzał się przez ramię. – Znowu ktoś komuś ukradł kurę?
– Myślisz, że jesteś dowcipny? Za cholerę. – Ralston podszedł do łóżka i usiadł na posłaniu. – Nie jesteś nawet dość wyraźny, choć wątpię, żebyś zrozumiał, co mam na myśli. – Rozumiem. Uważa pan, że nie mam charakteru. – Smarkacz nadal spoglądał przez okno. – Czegoś jednak pan oczekuje, bo niby po co ta wizyta? – Nie widziałeś czasem Jode Cilith? Wyszła ze szkoły razem z wami i gdzieś się zawieruszyła. – Niezły numer. – Szeryf usłyszał cichy śmiech. – Uważa pan, że właśnie ja mam z tym coś wspólnego? Zalśniły ciemne oczy. – Niby z czym, chłopcze? – No z tym całym zaginięciem. – Niczego takiego nie powiedziałem. Zapytałem, czy jej nie widziałeś. Jesteś nadwrażliwy? – A pan by nie był? Niedawno wróciłem. Nie wiem o niczym i nikogo nie widziałem. Nie zdążyłem przed deszczem, ale to wszystko. Tej Cilith nie widziałem nawet w szkole, a co dopiero po drodze. Musiałem nieźle zasuwać, żeby zdążyć przed nawałnicą. Wywaliłem się i rozbiłem nos. Aresztuje mnie pan? – Nastolatek odwrócił się w stronę policjanta. – Pyskaty jesteś, chłopcze, ale lepiej nie podnoś głosu. – Przepraszam. Jest, jak powiedziałem. Nie widziałem Jode Cilith. Nawet nie jestem z nią po imieniu.
– I chyba niczego nie tracisz. – Szeryf uśmiechnął się do Roda. Na przekór wcześniejszej wypowiedzi uważał, że ten chłopak ma charakter, a to było coś rzadkiego w patologicznej rodzinie. – Okej, Rod. – Ruszył do drzwi. – Skoro nic nie wiesz, to widocznie tak jest. Gdybyś jednak... – Jasne. Dam panu znać. Nie mam wyjścia. Mama nigdy by mi nie darowała. Uważa pana za naszego anioła stróża. – Ciekawe. – Kirkland się roześmiał. – Wygląda tak, jakby się mnie bała. – Ona zawsze tak wygląda, panie władzo. Tyle chyba pan już wie. – Wiem. Bywaj, chłopcze. – Szeryf wyszedł, zamykając za sobą drzwi. W kuchni Cindy i Chris siedzieli przy stole, coś mamrotali półgłosem. Na jego widok umilkli. – Już po bólu, droga pani. Nie było się czego bać. Proszę wybaczyć tę nagłą wizytę. Jak już wspomniałem, szukamy jednej z uczennic i odwiedzamy wszystkich kolegów oraz koleżanki z jej klasy. To rutynowe działanie. – Myśli pan, że z tą dziewczyną stało się coś złego? – Mam nadzieję, że nie. Proszę sobie tym nie zaprzątać głowy. Ma pani swoje sprawy. Wierzę, że w końcu ułożą się dobrze. – Dziękuję, bardzo pan miły.
Odprowadziła go do wyjścia. Niemal słyszał jej głębokie westchnienie ulgi, kiedy zamknęła za nim drzwi. Przebiegł do samochodu i wskoczył za kierownicę. Radiowóz zatoczył łuk i pomknął w stronę Second North, rozpryskując wodę płynącą po jezdni. *** Deszcz przestał padać po trzeciej, ale granatowe chmury sunęły ponad miastem aż do wieczoru. O ósmej szeryf Ralston po raz kolejny tego dnia zadzwonił do burmistrza. – Redge? Tu znowu Kirk. Mamy jednak problem. Poważny problem. Ta mała nie wróciła. Chciałeś wiedzieć o wszystkim, więc dzwonię. Teraz już wiesz. – W porządku. Dzięki, Kirk. Co o tym, sądzisz? – Głos Harpera brzmiał spokojnie, choć Kirkland dałby głowę, że burmistrz gotuje się we własnym pocie. – Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Różnie się zdarza. – Daj spokój, do rzeczy. Ogłaszasz poszukiwania? Mam ściągnąć gwardię ze Scottsbluff? – Zaczekajmy z tym do jutra. Na razie sam się zajmę tą małoletnią aferą. – Sądzisz, że dziewczyna jest na gigancie? – Nie wiem, co myśleć, ale dajmy jej trochę czasu. W razie nieszczęśliwego wypadku kilka godzin niewiele zmieni, choć często ma znaczenie. Będziemy szukać. Jeśli do rana nic się nie
zmieni, wezwiesz gwardię i zmobilizujemy mieszkańców. Co ty na to? – Może masz rację. Zgadzam się, ponieważ jest mało prawdopodobne uprowadzenie w naszej społeczności. Nigdy nie mieliśmy podobnych problemów. Cieszę się, że jesteś w tej chwili stróżem prawa w Abraham. – Dzięki. Zrobię, co będę mógł. Tak swoją drogą... – szeryf na moment zawiesił głos – chcę, żebyś wiedział, iż to pierwszy przypadek zaginięcia dzieciaka w mojej karierze. Miałem do czynienia z seryjnymi mordercami, z mafią kokainową i z bandziorami wszelkiego autoramentu, ale nigdy z zaginięciem dzieciaka. – Czemu mi to mówisz? – Chciałem, żebyś wiedział. – Doceniam to. Dzięki. U nas to także pierwszy raz. Musimy się wspierać. W razie czegokolwiek informuj mnie. – To oczywiste. Na razie, Redge. Dzięki. – Powodzenia, Kirk. Szeryf odłożył słuchawkę. Trzydzieści sześć lat! – natrętna myśl po raz kolejny przemknęła mu przez głowę. Jakimś sennym, zamyślonym ruchem sięgnął po papierosa i zapalił, patrząc na Isaaka i Lindę. Siedzieli przy swoich biurkach, popijając kawę, którą przed chwilą zaparzyła Harry. Co robimy, szeryfie? – pytały ich oczy. Odwrócił wzrok i
spojrzał przez okno w głąb ulicy rozjarzonej czerwienią zachodu. Granatowe chmury pomknęły na północny wschód, zostawiając czystą połać nieba. Gdzieś pod tym czerwonosinym niebem rozgrywała się historia Jode Cilith, czternastolatki z gimnazjum imienia Franklina D. Roosevelta. Może była dumą nastolatką sprzeciwiającą się despotycznej matce – tyle już wiedział – może była już trupem, a może żyła i potrzebowała pomocy. Szeryf skrzywił się niemiłosiernie. – Szefie? – usłyszał głos Harry. – Co zrobimy? Pytanie zawisło w powietrzu. – Zaczniemy po kolei. – Podniósł głowę i spojrzał na podwładnych. – Nie wiemy nic poza tym, że wyszła ze szkoły sama. Nikt jej nie towarzyszył. Wiemy, że nie miała żadnego chłopaka. Nie była szpetna, ale wszyscy bali się jej matki. Ostatnią osobą, która widziała Jode Cilith, była niejaka Lucy Brown, koleżanka z ławki. Wtedy Jode odchodziła w kierunku Robinson Street, tą drogą zwykle wracała do domu. Potem nagle spadł ten cholerny deszcz. Wszyscy się rozbiegli i nikt nie zwracał już na nic uwagi. Później dostałaś telefon od jej matki, Linda. Sumując, nikt nic nie wie i nikt nic nie widział. Niezły pasztet. Szeryf Ralston się mylił. Istnieli tacy, którzy widzieli i wiedzieli więcej, niż myślał. ***
Oprócz Lucy Brown jeszcze jedna osoba widziała Jode po jej wyjściu ze szkoły. Była nią pani Eleanor Aftertone, nauczycielka historii i angielskiego w szkole imienia Roosevelta. Eleanor czuła się tego dnia naprawdę paskudnie. W jej dwudziestoletniej karierze zawodowej na palcach jednej ręki można by policzyć dni absencji. Niezmiernie rzadko uznawała fakt, że jest chora, i nawet z gorączką prowadziła lekcje. Tym razem nie miała sił, żeby wstać. Kiedy wreszcie zwlokła się z łóżka, podłoga tańczyła pod jej bosymi stopami niczym opętana. Eleanor usiadła na przepoconym posłaniu i niechętnie sięgnęła po słuchawkę. Najpierw zamówiła wizytę u lekarza i dopiero później wybrała numer szkoły. Była zła na siebie i na ten cały pieprzony świat. Tuż przed końcem roku miała więcej pracy niż zwykle i właśnie dzisiaj musiało się przywlec to przeziębienie! Nie myślała o zapaleniu płuc, które w jej wieku było groźne. Myślała o dzieciakach i o tym, iż zostawia je same, bez pomocy. Myślała zwłaszcza o tych, którym groziły złe oceny. W tej chwili liczył się dla nich każdy dzień. Eleanor zaklęła w duchu wbrew sobie i swoim manierom. Z wysiłkiem podniosła się z łóżka i poczłapała do łazienki. Biorąc gorący natrysk, czuła lodowate iskierki zimna na całym ciele. Wiedziała, że tym razem gorączka jest wysoka. Powinna zamówić wizytę domową, ale nie miała zwyczaju pieścić się ze sobą.
Kiedy godzinę później doktor Yaguchi ochrzaniał ją za to, że wstała z łóżka, machnęła ręką. – Bez paniki, doktorze. Garść tabletek postawi mnie na nogi. Mam silny organizm. To zwykłe przeziębienie. W moim wieku – rzecz normalna. Przypomni pan sobie we właściwej chwili. Każdego to czeka. *** Wracała do domu spacerkiem. Nie miała się do kogo spieszyć. Zeb umarł osiem lat temu – wystarczająco dawno, żeby zapomnieć bezpośrednią obecność kogoś bliskiego. Żyła jak dawniej, poświęcała przedpołudnia na pracę w szkole, a popołudnia na pracę w domu. Wiedziała, że odejście Zeba zrobiło wielką pustkę w jej życiu, że zawsze będzie jej brakować jego kasłania nad każdym papierosem i że nie będzie mogła nikogo ochrzaniać za ten nikotynowy smród w domu. Odszedł tak, jak żył, umierając powoli na raka płuc. Od chwili, kiedy dowiedzieli się o jego chorobie, do ostatecznego rozstania minął zaledwie rok. Przez cały ten czas Zeb nadał palił. Nie targował się ze Stwórcą o miesiąc czy dwa. Pozostał sobą i taki chciał umrzeć. Uszanowała to, a mówiąc szczerze, była na swój sposób z niego dumna. Dzisiaj – po latach rozłąki – żałowała jednego. Miała sobie za złe, że nigdy mu nie powiedziała o swoich uczuciach. Nie dlatego że nie chciała. Po prostu nie zdawała sobie sprawy z własnych uczuć. Mówiła mężowi wiele złych rzeczy,
lecz nigdy nie wspomniała o tych dobrych. Teraz miała świadomość, że zrobiła mu krzywdę, że krzywdziła go nawet wtedy, kiedy nie protestował. W niezliczone samotne wieczory, odkładając na stos ostatnią sprawdzoną kartkówkę, poświęcała się żarliwej modlitwie. Prosiła Boga nie o zmartwychwstanie, nie o wieczny żywot Zęba. Była ateistką. Nie wierzyła w życie wieczne, a jednak modliła się do tego obcego Stwórcy o miłosierdzie i sprawiedliwość. Pragnęła jedynie, żeby Zeb „zmartwychwstał" na krótką chwilę. Choćby na minutę. Zdążyłaby mu powiedzieć to wszystko, czego nie powiedziała, kiedy jeszcze był przy niej. Bo przecież był zawsze. Podczas namiętnych chwil młodości, podczas codziennych zmagań, w zgodzie i w niesnaskach – był. Minęło osiem lat. Po mężu pozostał granitowy nagrobek, a ona szła w stronę pustego domu, chora, złamana i nieszczęśliwa. Wiedziała, że nie jest wieczna, lecz mijając szkołę, zrozumiała, że nie jest też nikim nadzwyczajnym, że dzieciaki na swój sposób cieszą się z jej choroby. Nie było w ich myśleniu nic złego. Normalna reakcja. Jednak Eleanor nie potrafiła oprzeć się przekonaniu, iż ten cały świat stoi na głowie. Minęła bramę i podążyła w kierunku Robinson Street. Skręciła w lewo i podreptała chodnikiem w stronę domu. Skrzyżowanie pozostało za jej plecami. Do końca samotnej
wędrówki było nieco więcej niż pół mili, kiedy znienacka powietrzem wstrząsnął głęboki odgłos gromu. Eleanor spojrzała w górę. Niebo zasnuły granatowe chmury. Nie wiadomo skąd pojawiły się tak nagle. Przymknęła powieki, czując na twarzy wielkie, zimne krople deszczu. Błysnęło oślepiające światło. Kolejny, ogłuszający łoskot zatrząsł ziemią. Płyty chodnika zadrżały, a rzadkie krople deszczu przybrały na sile, tworząc dudniącą ścianę ulewy. Tuż obok przemknęła dziewczynka w czerwonej spódniczce. Pędziła z opuszczoną głową, machając workiem gimnastycznym. Eleanor poznała Jode Cilith. Mieszkały po sąsiedzku i doskonale znała tę jaskrawą czerwoną spódniczkę oraz jasne jak len włosy. Uśmiechnęła się pomimo deszczu. W oddali za plecami usłyszała tupot nóg. Obejrzała się, przyspieszając kroku. Deszcz padał z coraz większą mocą. Poprzez potoki ulewy, zalewające jej wysłużone okulary, dostrzegła kolejną dziewczynę. Niebieska kokarda na dobieranym warkoczu pomogła jej rozpoznać Lucy Brown. Obydwie dziewczyny siedziały na jej lekcjach w jednej ławce. Eleanor Aftertone rękawem bluzki przetarła szkła. Nagle w potokach deszczu pojawiła się furgonetka. Przemknęła skrajem jezdni, tryskając spod kół fontanną lodowatej wody. Nauczycielka ponownie otarła twarz i okulary. Nie zdążyła zareagować, nie zdążyła zrobić nic więcej. Wszystko zdarzyło się
zbyt nagle i szybko. Patrzyła na odległą postać Lucy, która nagłe się zatrzymała. W stronę nauczycielki pomknął drżący, piskliwy krzyk, łącząc się z grzmotem kolejnego gromu. Pomimo sporego dystansu i gęstej ulewy Eleonor dostrzegła bladą twarz uczennicy. Miała słaby wzrok, a jednak wydało się jej, że widzi otwarte usta, zanim jeszcze usłyszała krzyk. Zobaczyła, jak dziewczyna zawraca i niknie pośród ulewy. W tej chwili spoza pleców dobiegł jej uszu krzyk Jode. Obejrzała się gwałtownie, czując ból w całym ciele. Jasny samochód dostawczy, który oblał ją fontanną wody, ruszał właśnie spod krawężnika. Patrzyła na wielkie czerwone światła znikające w oddali. Po chwili ulica była pusta. Ochrypły, przeraźliwy skrzek wyrwał się z gardła Eleanor: – Jode! Jezu! Na pomoc! Porwali dziecko! Nie wiedziała, skąd bierze się w niej ta ponura pewność, ale nie miała żadnych wątpliwości. Przez resztę drogi biegła, rozpaczliwie chwytając oddech. Wiedziała, jak wiele zależy od szybkiego powiadomienia policji. Wpadła na William Cody Street i przewróciła się na śliskiej nawierzchni. Zamroczyło ją, ostro bolały kolana, którymi przeszorowała po płytach chodnika. Pomimo zimnego deszczu odczuwała gorące pulsowanie krwi spływającej po łydce. Bezskutecznie usiłowała wstać, aż nagle podniosła się lekko, jak gdyby czyjeś silne ramiona dźwignęły ją z ziemi. Stanęła na trzęsących się nogach, łapiąc oddech w umęczone
płuca. – Dziękuję, Zeb – szepnęła mokrymi wargami i poderwała się do biegu. Wreszcie dopadła furtki i pchnęła ją gwałtownie, omal nie padając powtórnie. – Dzięki ci, Zeb – powtórzyła. W tym momencie z granatowego nieba runął grad. Szła w stronę drzwi, nie czując już nic – ani uderzeń bryłek lodu, z których jedna rozcięła jej czoło, ani krwi spływającej po nodze i po twarzy. Resztki sił opuszczały jej ciało w rytmie głuchego szumu rozsadzającego skronie. Całą siłą pchnęła drzwi i wsunęła się do małego holu. Jeszcze dwa kroki i zatrzymała się przy stoliku, na którym stał szary aparat telefoniczny. Głuchy szum w uszach przybrał na sile, tworząc w jej głowie rytmiczny, potężniejący łoskot. – Jak to było? Policja! Już! Policja! – Roztrzęsioną dłonią sięgnęła po słuchawkę. Sufit kołysał się i trzeszczał, ściany zapadały się z jakimś odrażającym chrzęstem i nagle wszystko, cokolwiek się zdarzyło, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Zakrwawione kolano dotknęło podłogi. Na drgający brzuch upadł ściągnięty ze stolika aparat. Słuchawka potoczyła się po podłodze, cichym buczeniem sygnalizując brak połączenia. Kolano poruszyło się konwulsyjnie, po czym znieruchomiało. ***
Lucy Brown nie powiedziała szeryfowi całej prawdy. Za bardzo się bała. Bała się wspomnienia tego, co wówczas widziała. Policji powiedziała jedynie, że widziała Jode idącą w stronę Robinson Street. Tak rzeczywiście było. Wszystko, co nastąpiło później, Lucy zataiła. Bała się, że jeżeli powie zbyt wiele, przyjdzie kolej na nią. Wyraźnie pamiętała ten przerażający moment, kiedy ponad plecami pani Aftertone dostrzegła scenę rodem z koszmaru. Pani Aftertone obejrzała się chwilę wcześniej, zaintrygowana tupotem mokrych adidasów Lucy, toteż nie mogła widzieć brutalnej, dramatycznej sceny. Lucy dostrzegła czerwień spódniczki Jode, a także szeroko otwarte drzwi furgonetki. Dostrzegła krótką szarpaninę i zdawało się jej, że słyszy wołanie o pomoc. Wtedy krzyknęła. Stojąca pośrodku chodnika nauczycielka wreszcie spojrzała w tamtym kierunku, ale furgonetka już zdążyła odjechać. Lucy zawróciła na pięcie. Biegła tak szybko jak nigdy dotąd. Strach dodawał jej skrzydeł. Zatrzymała się dopiero na szkolnym dziedzińcu. W zasięgu wzroku nie było widać żywego ducha. O asfaltową nawierzchnię boiska zabębnił grad. Wbiegła do holu, gdzie przy oknach zgromadziło się kilkoro uczniów obserwujących nawałnicę. Przystanęła obok, z trudem chwytając oddech. Nie pamiętała, ile czasu stała z nosem przyklejonym do szyby. Chyba dość długo – nawet kiedy większość gimnazjalistów dawno ruszyła do domów, korzystając z lekkiej poprawy pogody. Nawet kiedy na dziedziniec szkoły
zajechał policyjny radiowóz. W pewnej chwili usłyszała odgłos podkutych butów zbliżający się w jej kierunku niczym jakieś niedobre przeznaczenie. Krzyknęła, kuląc się ze strachu pod dotknięciem czyjejś ręki. – Spokojnie, Lucy. – Łagodny głos pani Novak przywołał ją do rzeczywistości. Spojrzała w uśmiechniętą twarz nauczycielki, ale tuż za jej ramieniem dostrzegła skupione oblicze nowego szeryfa, Ralstona. Poczuła, że jeszcze chwila, a zwymiotuje. – Ja nic nie wiem, proszę pani. Dajcie mi spokój. Niech ktoś zadzwoni po tatę. – Już dzwoniliśmy. Spokojnie, Lucy. Odwiozę cię do domu. Nie ma potrzeby, żeby tata przerywał pracę. – Wysoki policjant pochylił się nad nią i zdejmując kapelusz ze złotą gwiazdą, wyciągnął dłoń. – Poznajmy się, Lucy. Jestem Kirk Ralston, wasz szeryf. – Wiem. – Szepnęła, niechętnie wyciągając rękę. – Odwiezie mnie pan? Naprawdę? – Jasne. Pani Novak powiedziała mi, że mieszkasz po drodze. Siedziałaś już w prawdziwym policyjnym radiowozie? – A skąd! – Uśmiechnęła się blado. – No to masz jedyną okazję w życiu. Lucy nigdy nie przypuszczała, że policjant potrafi tak miło się uśmiechać. Poczuła się raźniej.
– Dziękuję, pani Novak. – Szeryf zwrócił się do nauczycielki. – Szkoda, że nikt niczego nie widział, ale nie traćmy nadziei. – To ja dziękuję, szeryfie. – Ruth Novak spojrzała zatroskanym wzrokiem na Lucy. Ściszyła głos. – Lucy wróciła już po kilku minutach. Może przestraszyła ją burza. A może nie? – pomyślał, kiwając głową. – Idziemy, Lucy? – Najserdeczniej jak potrafił, uśmiechnął się do nastolatki. – Radiowóz czeka. Chcesz, żebym włączył sygnały? – A może pan? – Jej chmurne oczy zalśniły przez moment. – Ja wszystko mogę, Lucy. Przejedziesz się do domu tak bezpiecznie, jak nigdy. Myślę, że koleżanki padną z zazdrości, kiedy im wszystko opowiesz. *** Jedynie przez krótką chwilę, kiedy mijali bramę szkolnego dziedzińca, czuła się wyjątkowo i bezpiecznie. Gdy policyjny ford skręcił w Robinson Street, koszmar powrócił. – Powiedziałaś, że nic nie wiesz, Lucy. – Usłyszała spokojny głos szeryfa. – Co miałaś na myśli? – Och, mamuśku! – westchnęła. Radiowóz zwolnił i po kilkunastu jardach łagodnie się zatrzymał. Policjant spojrzał na nią uważnie, po czym uśmiechnął się serdecznie, jak wcześniej w holu.
– Źle się czujesz, Lucy? Poczuła, że wilgotnieją jej oczy i nagle zaszlochała żałośnie. – Biedna Jode! – szepnęła. – Źle się czujesz? – Podał jej chusteczkę higieniczną. – Nie płacz, Lucy. Widzę, że jesteś smutna. Co ci jest? – Och, nic! – omal nie krzyknęła. Strach dał znać o sobie. – Myślę o mojej koleżance. Poszła do domu w taki deszcz. – Dlatego płaczesz? Dawno poszła? Gdzie mieszka? – Poszła tą ulicą. Mieszka kawałek za nami, na William Cody Street. Wie pan, gdzie to jest? – Jasne, wiem. Co było dalej? – Widziałam, jak wychodziła – skłamała Lucy. Nie zrobiła tego ze strachu przed policjantem. Bała się zupełnie czegoś innego. Nie tej furgonetki, która uwiozła Jode, ani tym bardziej surowej, lecz ślepej jak kret pani Aftertone. Stara nauczycielka widziała słabo nawet w okularach, nie mówiąc już o takiej ulewie. Lucy Brown nie powiedziała nic więcej, ponieważ była przerażona do szpiku kości. Godzinę wcześniej, na tym samym chodniku, przy którym zaparkował szeryf, widziała nie tylko panią Aftertone i ten „wredny" samochód, do którego wepchnięto Jode. Widziała jednego z porywaczy i mimo sporej odległości miała wrażenie, że rozpoznaje wysoką sylwetkę. Stary znajomy, pomyślała, choć nie miała pewności i nie mogłaby przysiąc z czystym sercem, iż nie ponosi jej wyobraźnia. Zeszłego lata trzech
chłopców z pierwszej gimnazjalnej zrobiło jej krzywdę – krzywdę na całe życie. Od tamtej chwili, od pamiętnej nocy po szkolnej zabawie, nigdy nie powiedziała o tym nikomu, ale w każdym z kolegów, którzy usiłowali zaprosić ją na tańce, widziała któregoś z tamtej trójki. Także tego ponurego, burzliwego dnia wydało się jej, że rozpoznaje jednego z nich, lecz nie wiedziała, czy to nie jedynie wytwór jej wyobraźni. Swoją drogą była niemal pewna, że tym razem się nie pomyliła, a świadomość, iż zło czai się tak blisko, napełniała ją jeszcze bardziej paraliżującą trwogą. Głównie dlatego nie chciała o tym mówić. Szeryf był tu i teraz, lecz w szkole obowiązywały inne prawa. – Dlaczego płaczesz; dziewczyno? – Proste, serdeczne słowa wyrwały ją z otchłani smutku i strachu. – Jeżeli mogę ci pomóc, to pomogę. Spójrz na mnie, Lucy. Podniosła wzrok i poprzez rozmazane rzęsy spojrzała na policjanta. Wyglądał naprawdę przyzwoicie. Wrażenie trwało tylko przez moment. Potem wzięła w niej górę uczniowska mentalność. A bujaj się! – pomyślała. – Niby czemu? – usłyszała. W tej chwili zdała sobie sprawę, że wyraża swoje myśli głośno i niekoniecznie mądrze. – Przepraszam – szepnęła. – Nie chciałam być niegrzeczna. – Wiem. Fajna z ciebie dziewczyna, Lucy. – Zaśmiał się w
ten swój sympatyczny sposób. – Więc nic więcej nie widziałaś? Tylko ten moment, kiedy Jode odchodziła? Przecież obie miałyście po drodze. Nie poszłyście razem, Lucy? – Och, niech pan da mi już spokój! – Okej, jak chcesz. Podaj mi adres, zawiozę cię do domu. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego ten dotąd tak miły głos nabrał dziwnej i nieprzyjemnej szorstkości. Pomyślała, że chłopaki mają rację, każdy glina to fałszywy sukinkot. – William Cody cztery – burknęła i do końca nie odezwała się ani słowem. Policjant o nic zresztą nie pytał. Kilka razy zerknęła ukradkiem na jego szczupłą twarz, lecz nie dostrzegła na niej najmniejszych śladów emocji. Odetchnęła, kiedy zatrzymał radiowóz przy furtce jej domu. Nie żegnając się, trzasnęła drzwiami. Nie miała pojęcia, jak wiele powiedziała stróżowi prawa miasta Abraham. Nigdy dotąd oficer dochodzeniowy z Baltimore nie musiał borykać się z mentalnością nastolatków – zwłaszcza prowincjonalnych nastolatków. Kirkland Ralston był gotów na najgorsze. Nawet na coś równie niezwykłego, jak nadskakiwanie kapryśnej czternastoletniej pannicy, która najwyraźniej wiedziała więcej, niż powiedziała. Tak przypuszczał. Odjeżdżając spod domu Brownów, walnął pięścią o konsoletę z taką siłą, że radio zadrżało, a mikrofon spadł z uchwytu. Dręczyła go świadomość, że
wypadki toczą się powoli, lecz nieuchronnie, niczym obudzona lawina, że to może nie być koniec, raczej początek końca. Kirkland Ralston miał rację w każdym calu, choć dałby wiele, żeby choć raz się mylić. Ten jeden, jedyny raz. Nie miał zielonego pojęcia, że prawda mieszka tuż za rogiem, że najtrudniej dostrzec coś, co jest o krok. O wiele trudniej niż rzeczy na horyzoncie. Zasada była stara jak świat, ale jakoś nie potrafił sobie przypomnieć tej maksymy w tak trudnej, beznadziejnej chwili. *** Jode Cilith znikła bez śladu. Rankiem następnego dnia ze Scottsbluff przyjechał autokar z gwardią i ludźmi tamtejszego szeryfa. Mieli broń i psy szkolone do poszukiwań. Ralston uznał, że lepiej dłużej nie czekać. Zmobilizowano pomoc mieszkańców. Pod komendą szeryfa kilkaset osób przez trzy doby przeczesywało miasto i najbliższą okolicę. Drobiazgowo przeszukiwano parki, zaułki, nawet klatki schodowe. A także las, oba brzegi rzeczułki, cmentarz, wagony na kolejowej bocznicy. Przesłuchano kierowców autobusów i niemal wszystkich nauczycieli oraz uczniów. Szeryf i jego ludzie wykonali tytaniczną pracę. Niestety – bez rezultatu. Drugiego dnia poszukiwań listonosz Burton znalazł zwłoki pani Aftertone. Natychmiast ściągnięto lekarza, który stwierdził zgon na skutek udaru mózgu. Atmosfera w szkole stała się nie do zniesienia. Co chwilę
wybuchały drobne bójki. Nikt nie myślał o zbliżającym się końcu roku szkolnego. Czwartego dnia poszukiwań po południu uznano dalszą akcję za bezcelową. Ludzie ze Scottsbluff odjechali. Mieszkańcy wrócili do zaniechanych zajęć. Uznano, że trzeba pogodzić się z klęską. Nawet na tym zadupiu zdawano sobie sprawę, że czasami zdarzają się takie tragiczne sytuacje, ale życie musi toczyć się dalej. Pojawili się i tacy, którzy twierdzili, że dziewczyna wyruszyła na Zachodnie Wybrzeże w poszukiwaniu przygód, chociaż nie znaleziono niczego na poparcie tej teorii. Ani szeryf, ani jego zastępcy nie mieli złudzeń. Byli pewni, że Jode spotkało coś złego. Wieczorem tego dnia, kiedy zakończono akcję poszukiwawczą, wszyscy troje siedzieli w biurze szeryfa, popijając kawę i analizując przebieg poszukiwań. Raz jeszcze rozważali punkt po punkcie. Kiedy wreszcie skończyli, dochodziła dziewiąta. Zgodnie uznali, że było to porwanie. – Może pojawi się żądanie okupu? – westchnęła Harry. – Oj, Linda! – Isaak wzruszył ramionami. – Co ci chodzi po głowie? W Abraham jest wielu nadzianych facetów, którzy mają dzieci i w razie potrzeby mogliby sporo wybulić. Porywacz wybrał jednak córkę niezamożnej wdowy? O czym ty gadasz, dziewczyno? – Ja tylko myślę. Może... – Simon ma rację, Linda – przerwał jej szeryf. – Jeśli
porwano tę małą, to nie dla okupu. Jazda do domu, moi drodzy. Wszystkim należy się trochę snu. No już, ruszajcie stąd. Ja jeszcze zostanę. Zrobiliście wszystko, co można było zrobić w tej sytuacji. Dziękuję. Sprawę przejmie FBI. Prawdopodobnie dziewczyna jest już w innym stanie, jeżeli w ogóle żyje. Zatrzymali się w drzwiach. – Myślisz, że już po niej, szefie? – cicho zapytał Isaak. Spojrzeli sobie w oczy. – Nie wiem. Może za wcześnie na takie wnioski. Idźcie już. Cicho szczęknęły zamykane drzwi. Ralston wstał z fotela, podszedł do maszynki i nalał do kubka resztkę kawy. Wrócił na swoje miejsce, postawił kawę na biurku i zapalił papierosa. Spoglądając przez okno na ulicę, myślał o Jode Cilith przetrzymywanej przez jakiegoś zwyrodnialca. Może jeszcze żyła, ale coś mówiło mu, że to mało prawdopodobne. Nie czuł się winny – zrobił wszystko, co do niego należało. Naraz drgnął, omal nie rozlewając kawy. Czy naprawdę wszystko? Podniósł się z fotela, sięgając po kluczyki do radiowozu. Energicznym krokiem skierował się do drzwi, zdejmując po drodze z wieszaka swój kapelusz. Wsiadł do auta, uruchomił silnik i poprowadził wóz w stronę William Cody Street. *** Zatrzymał samochód przed posesją z numerem czwartym.
Był tutaj nie dalej jak wczoraj, ale nie dowiedział się niczego. Lucy Brown nie miała nic do powiedzenia, choć dałby głowę, że dziewczyna wie więcej, niż myślą jej rodzice, którzy potraktowali jego wizytę bez entuzjazmu. Nie dziwił się im. Każdy przyzwoity człowiek zazwyczaj stoi na straży spokoju własnego dziecka, jednak Kirk Ralston postanowił spróbować jeszcze raz. Zadzwonił do drzwi. Czekał dłuższą chwilę, nim usłyszał kroki. Zbliżały się bardzo wolno. Dałby głowę, że musieli zobaczyć radiowóz stojący przy krawężniku. Miał rację. Drzwi uchyliły się, lecz nie do końca. Zobaczył przed sobą twarz Arnolda Browna, ojca Lucy. Nie był to miły widok. Ogorzałe oblicze farmera wykrzywiał grymas, który trudno było skojarzyć z uśmiechem. – Pan znowu, szeryfie? – padło mrukliwe pytanie. – Jak pan widzi. Mogę wejść? – Czy to konieczne? – Szare oczy spojrzały chłodno. – Lucy już śpi. My także. Jesteśmy zmęczeni tym wszystkim. – Wierzę. – Policjant spojrzał w bok na ładny, zadbany trawnik. Najwidoczniej było gorzej niż ostatnim razem. – Ładny trawniczek, panie Brown. Sporo czasu mu pan poświęca? – Wcale. Tym zajmuje się moja Gerda. Mam dość roboty w polu. Przyjechał pan w sprawie trawnika? Może chodzi o nawóz? Jutro zapytam żonę. Ty dumy buraku! – pomyślał Ralston. Był wściekły, lecz
mimo wszystko omal nie parsknął śmiechem. Nadal spoglądał w bok na połać trawnika. Nagle, nie odwracając głowy, zapytał cicho: – Wpuści mnie pan, czy wolicie wszyscy troje znaleźć się za kwadrans na posterunku? Prowadzę dochodzenie. Zamierza je pan utrudniać? – Dopiero teraz spojrzał na gospodarza lodowatym wzrokiem. Reakcja była zgodna z jego oczekiwaniem. Drzwi rozwarły się szerzej. – Proszę. – Farmer usunął się na bok. – Gerda! – krzyknął w głąb mieszkania. – Mamy gościa! Szeryf zdjął kapelusz i wszedł do niewielkiego salonu, który zdążył już poznać. Zanim usiadł, z kuchni wytoczyła się otyła, niska kobieta, którą także już poznał. Ucieszył się, że nie musi wstawać na jej powitanie. Skłonił lekko głowę i nie pytając o pozwolenie, usiadł na kanapie. – Proszę przyprowadzić córkę. – Bawiąc się kapeluszem, obserwował, jak wymieniają spojrzenia. – Zaraz... – mruknęła i poczłapała do sypialni. Po kilku chwilach pojawiła się w towarzystwie Lucy. – Dobry wieczór panu – powitała go nastolatka cichym głosem. Nie odpowiedział. Czekał, dopóki nie zajmą miejsc po drugiej stronie stolika. W pokoju zapadła cisza. Odłożył kapelusz.
– Mili państwo. Zaginęła dziewczyna. Nie wiemy, co się z nią dzieje. Może uciekła z domu, może ją uprowadzono, może stało się coś jeszcze gorszego. Podobno nikt nic nie wie, ale myślę, że jest ktoś, kto widział coś niecoś, prawda, Lucy? – Pan znowu zaczyna? Córka już wszystko powiedziała. Niech pan przestanie nas dręczyć! – Gerda Brown podniosła głos. Szeryf nie zwrócił na nią uwagi. Nie spuszczał wzroku z dziewczyny. – To jak będzie, Lucy? Nie pomożesz mi? Nie pomożesz Jode? Podniosła pochyloną dotychczas głowę i spojrzała mu w oczy. – Widziałam, jak wciągają Jode do samochodu – odezwała się drżącym głosem. – Przede mną szła pani Aftertone. Ona też to widziała. – Lucy! Dziecko! Co mówisz? – Gerda Brown poruszyła się gwałtownie. Na jej tłustej twarzy pojawiło się przerażenie. – Pani Aftertone nie żyje, Lucy. – Szeryf ukrył emocje. – Wiem. – Opowiesz, jak to się odbyło? Skinęła głową. Ponownie zapadła krótka cisza, lecz zaraz Lucy zaczęła mówić: – Nie widziałam dokładnie. Jode była daleko, a właśnie zaczęło padać. Myślałam, że ją dogonię. Przede mną szła pani
Aftertone. Ale wtedy przejechał obok ten samochód. – Jak wyglądał? – Oczy szeryfa zalśniły. – Nie wiem dokładnie. Był to taki zwykły samochód dostawczy. Taki jak pocztowa furgonetka. Nawet w podobnym kolorze. Kiedy zatrzymał się przy Jode, ktoś z niego wyskoczył i wepchnął ją do środka. Słyszałam, jak Jode krzyczy. – Wargi Lucy zadrżały. – Uciekłam. Za bardzo się bałam. To było straszne. Nic więcej nie wiem. – Dziewczyna nagle wybuchnęła płaczem. – Ostatnie pytanie. Ten porywacz... z której strony wysiadł? Z lewej czy z prawej? – Z prawej. Wepchnął ją do szoferki i sam wskoczył. Samochód natychmiast odjechał. – Poznałabyś tego człowieka? – Nie. Już powiedziałam, to było dość daleko i padał gęsty deszcz. – Dziękuję. Uspokój się. Nikt nie ma do ciebie żalu. – Ralston sięgnął po kapelusz i podniósł się z miejsca. Spojrzał na Arnolda Browna. – Nie będę już państwa niepokoił. Sporządzimy raport oraz spiszemy zeznania. Córka będzie musiała je podpisać, ale to potrwa chwilę. Proszę przywieźć ją do mojego biura jutro z rana. – Przywiozę. – Farmer wyciągnął rękę, ale szeryf udał, że tego nie dostrzega. Wsiadając do radiowozu, odetchnął głęboko. Wieści, które
usłyszał, były fatalne, ale teraz wiedział przynajmniej, czego się trzymać. *** Zaparkował przed posterunkiem i wszedł do pustego biura. Zapalił lampę, usiadł ciężko w fotelu i wybrał numer Harpera. – Redge? Tu Kirk. Małą porwano. Mamy świadka. – Jezu! – rozległo się z drugiej strony. – Jesteś pewien? – Tak. To sprawa dla „federałów". Zajmę się tym. – Jasne. Biedna mała! Niech Bóg nad nią czuwa. – Jeżeli nie jest za późno. – Myślisz? – Nie wiem. Niczego nie możemy wykluczyć. – Mój Boże! Oby nigdy podobne nieszczęście nie dotknęło naszej społeczności. – I ja mam taką nadzieję. Do jutra, Redge. – Dobranoc, Kirk. Dziękuję. – Nie ma za co. – Ralston odłożył słuchawkę. Sięgnął po papierosa i zapatrzył się w mrok za oknem. Osobiście wątpił, żeby udało się odnaleźć dziewczynkę żywą. Miał nadzieję, że nic podobnego już więcej go nie spotka. Przypomniał sobie słowa siostry: „To spokojna miejscowość, Kirk. Małe amerykańskie miasteczko”. Skrzywił się, czując piekącą zgagę. – Widocznie nie dość spokojne, siostrzyczko – szepnął, zaciągając się dymem.
Miał rację. Tego wieczoru w domu przy jednej z ulic w zachodniej dzielnicy miasta obudziło się zło. Istniało od dawna, lecz trwało utajone w ludzkiej duszy, jak gdyby czekając na ten mroczny wieczór, na zbrodniczą zachętę – na znak. *** W upalny majowy czwartek miasteczko Abraham okryło się żałobą. Tego popołudnia miał odbyć się pogrzeb Eleanor Aftertone, której nazwisko kojarzyło się z miejscową szkołą od zawsze. Zaginięcie jednej z uczennic potęgowało ponury nastrój. O drugiej po południu cała szkolna społeczność oraz większość mieszkańców Abraham skupiła się na cmentarzu. Po niedawnej burzy nie został nawet ślad. W miejsce rozbitych szyb wstawiono nowe, a kilka uszkodzonych aut powędrowało do warsztatów. W to słoneczne, pachnące kwieciem majowe popołudnie mieszkańcy Abraham żegnali panią Aftertone. Od dawna nie zdarzył się tak okazały pogrzeb. Na cmentarzu zabrakło miejsca dla żałobników. Byli wśród nich wszyscy nauczyciele i uczniowie szkoły imienia Franklina D. Roosevelta. No może nie wszyscy, lecz znakomita większość. W czasie kiedy składano do grobu dębową, lśniącą złoceniami trumnę, na szkolnym boisku panowała cisza. Ktokolwiek by przystanął przy zamkniętej bramie, zobaczyłby jedynie opustoszały parking i maszt przed budynkiem, na którym lekko falowała opuszczona do połowy wysokości flaga.
Gwiaździsty sztandar ozdobiono szeroką czarną wstęgą. Ta nienaturalna pustka kończyła się za prawym narożnikiem budynku. Tutaj, tuż pod ceglanym murem, przykucnęło dwóch gimnazjalistów. Vern Cristal, kapitan szkolnej drużyny koszykarzy, zaciągnął się papierosem. Po raz kolejny zerknął spod oka na Jima Pratta. – Skąd masz tyle kasy, stary? – zagadnął po raz kolejny. – Odpowiesz mi w końcu czy uważasz, że nie warto? Tylko nie chrzań, że podprowadziłeś szmal staremu. Nie uwierzę. Wypadło ci z tej twojej dziadowskiej kieszeni sporo zielonych. Żeby było weselej, widziałem wczoraj, jak nasz zafajdany listonosz dawał pieniądze temu dupkowi Allenowi. Zbieracie dla poczciarza puszki po piwie? – Przestań. Nic mi nie wiadomo o listonoszu. – Pratt przygryzł wargę wściekły na swoją niezdarność. Gdyby ostrożniej wyjmował papierosy, Vern nigdy by nie zobaczył tych pieniędzy. Nie byłoby pieprzonych, kłopotliwych pytań i nie musiałby się gimnastykować nad jakąkolwiek sensowną odpowiedzią. – Naprawdę? – Cristal uśmiechnął się ironicznie. – Z kim ty właściwie trzymasz, Jimmy? Ze mną czy z tym ponurakiem Allenem? – Co do tego ma Allen? – Niby nic, ale jakoś trudno mi uwierzyć, że obaj nagle staliście się bogaci.
– Nie mam z tym gnojkiem nic wspólnego! – Pratt zacisnął zęby. – To skąd ta kasa? Chyba ze dwieście dolców. Przestałeś mi ufać, stary? Nie jesteśmy już kumplami? – Och, nie żartuj! – Ja nie żartuję, Jimmy. Ani ociupinkę. W głosie Cristala zabrzmiała jakaś niedobra nuta. Jim Pratt poczerwieniał. Wiedział, jak łatwo zrazić Verna do siebie. Przez chwilę toczył wewnętrzną walkę, która zakończyła się żałosną klęską. Desperacko usiłował ratować sytuację. – Tę forsę zarobiłem. Jest, jak mówię, Vern. – Okej, zarobiłeś. Jasne. Niezły zarobek. Wykopałeś szpadlem fundamenty pod nową oborę dla Harperów? – To nie było zbyt legalne zlecenie – zaczął Jim ostrożnie. Cristal spojrzał uważniej na kolegę. Zaciągnął się po raz ostatni i rzucił niedopałek pod murem. – Głupi by się domyślił. Co to było? – Nie mogę powiedzieć. Ani tobie, ani nikomu, Vern. Naprawdę. – Rozprowadzasz trawkę? W naszej dziurze to kiepski interes. – Nie. To było jednorazowe zlecenie. Ja naprawdę nie mogę o tym mówić. – Czy ty i ten śmierdziel Allen...
– Daj spokój! Naprawdę myślisz, że przestałem być twoim kumplem? – Okej. – Uspokojony Vern klepnął kolegę po ramieniu. – Niech ci będzie, Jimmy. Nie chcesz gadać, nie gadaj. Tylko nie próbuj mnie robić w konia. – No coś ty, Vern! Przecież mnie znasz. – W porządku. Jeśli to tylko jedno zlecenie, niech ci już będzie. Nie moja sprawa. – Vern, wierzysz mi? – A co, tak ci na tym zależy? – Zależy. Jesteśmy kumplami od małego, nie? Znasz mnie jak nikt inny. – No dobra. Nie chrzań! – Cristal poczuł się mile połechtany. – Chodźmy pokazać się na tym durnym pogrzebie. Ale pamiętaj, stawiasz dziś sześciopak millera. – To się wie, stary! – Pratt odetchnął z ulgą. Zastanawiał się przez chwilę, co powiedziałby Vern, gdyby wiedział, za jakie zlecenie płaci się taką kasę. Długimi susami dogonił kolegę, który zdążył już przebyć połowę drogi do bramy. – Musimy się pospieszyć. – Cristal zerknął przez ramię. – Potrenujemy przy okazji? – Jasne. Zasuwaj! Zatrzasnęli furtkę i pobiegli w kierunku cmentarza. Za ich plecami pozostała uśpiona szkoła, do której chodziły dzieciaki z
całego miasta – dzieciaki z różnorodnych środowisk. Szkoła była jedna. W jej murach przebywali uczniowie o różnych możliwościach i preferencjach. Od kilku prymusów i niezłych sportowców po przeciętniaków i skończonych matołów. W ceglanych murach, za szerokimi szybami okien, można było spotkać tych, którzy chcieli się uczyć, obok tych, którzy musieli to robić. Podobnie jak w świecie dorosłych, także tutaj mieszały się ze sobą talent i przeciętność, dobro i zło, szlachetność i podłość. Lennie Subway, wzorowa uczennica, zalewała się gorzkimi łzami na widok każdego minusa tkwiącego przy kolejnej szóstce, a siedząca za nią Trisha Bent czerwieniała z radości, jeśli otrzymała słabą tróję. Joe Fergusson znał na pamięć połowę Biblii, choć nie potrafił poprawnie kopnąć piłki, a rzut do kosza nie mieścił się nawet w sferze jego marzeń. Vern Cristal, najlepszy koszykarz, jakiego miało gimnazjum, zawdzięczał jakie takie oceny jedynie swojej sportowej karierze. Jim Pratt był z kolei idealnym przykładem przeciętniaka, i to pod każdym względem, co nie przeszkadzało mu uważać się za szkolnego playboya. Zdarzali się także uczniowie wyobcowani, stawiający wokół siebie mur, jak choćby Rod Allen, który nie przyjaźnił się z nikim, dopóki nie zetknął się z trzecioklasistą Tomem Dowlandem. Może
gdyby poznali się wcześniej, Rod nie byłby tak negatywnie postrzegany. Może nie zdarzyłoby się tyle niepotrzebnych, tyle niedobrych rzeczy. Wielkim atutem szkoły imienia Franklina D. Roosevelta byli doskonali nauczyciele. Tylko dzięki ich wysiłkom wielu uczniów szczęśliwie przebrnęło przez etap nauki w gimnazjum. Czwartkowego popołudnia, kiedy zziajani Vern z Jimem dobiegli wreszcie na cmentarz, burmistrz Harper właśnie kończył nad trumną mowę pożegnalną słowami płynącymi z głębi serca: – Byłaś jedną z nas, Eleanor, i byłaś najlepsza. Będziemy cię wspominać. Niech Bóg wynagrodzi ci twój trud i twoje oddanie tej codziennej, pełnej poświęcenia pracy. Kiedy przebrzmiało echo ostatnich słów, gdzieś spoza pleców oficjeli dobiegł krótki, urwany szloch. Nagły podmuch ciepłego wiatru potrząsnął młodymi liśćmi drzew. Ich kojący szum był jedynym odgłosem wypełniającym ciszę, którą miasto Abraham żegnało panią Aftertone, starą nauczycielkę o wielkim sercu. WIECZÓR PRZY ŚWIECACH Robinson Street 12 Bernard Travis wysiadł z samochodu. Sięgnął po torbę z winem i słodyczami. Zatrzasnął drzwi auta i ruszył w stronę znajomej furtki. Miał nadzieję, że niczego nie schrzani. Dzień, w którym pochowano Eleanor Aftertone, nie był właściwą datą na
amory, lecz on i Ruth umówili się znacznie wcześniej. Mógł oczywiście zadzwonić, ale z jakiegoś niewiadomego powodu nie chciał. Może bał się usłyszeć odpowiedź odmowną? Postanowił zaczekać na ruch swojej wybranki, licz milczała. Doszedł do wniosku, że cała paskudna afera z zaginioną uczennicą i ten pogrzeb, w którym uczestniczył, stojąc na krańcu tłumu, nie powinna mieć wpływu na normalne życie. Skoro Ruth nie zadzwoniła, niczego to nie zmieniało; Pchnął białą furtkę i ruszył w kierunku drzwi. Kiedy zapukał, poczuł mimowolne kołatanie serca. Otworzyła niemal natychmiast. Uśmiechnął się, zdając sobie sprawę, że musiała czekać – że wszystko jest, jak było. Zobaczył ją tuż przed sobą i mimo woli westchnął, wypuszczając powietrze niczym nakłuty balon. Usłyszał cichy śmiech, spojrzał w znajome, roziskrzone oczy i znowu poczuł się sobą. – Wejdź, Bernie – usłyszał. – Już się bałam, że nie przyjedziesz. – Wiem, niezbyt dogodna chwila – wymamrotał. – Dlaczego? Przestałeś się we mnie durzyć? – Znowu te kolorowe iskierki w oczach. – Chodzi ci o ten dzień? Przecież to normalna rzecz. Jedni odchodzą, drudzy przychodzą. Annie Flash urodziła dziś bliźnięta. Dwóch łysych chłopaków. Niezłe, co? – Ruth parsknęła śmiechem. Zawtórował jej, mając przed oczami Claretta Flasha, ojca
bliźniaków, nazywanego przez sąsiadów Starym Łysoniem. Clarry był łysy od zawsze. – Nikt nie będzie miał wątpliwości. – Bernie przekroczył próg, całując rumiany policzek Ruth. – Też sobie tak pomyślałam. – Zamknęła drzwi. – Widzisz, Bernie? Samo życie. Narodziny i pogrzeb jednego dnia. – Zaczęłaś filozofować? – Podał jej torbę ze sprawunkami. – Myślałem, że tylko ja jestem zbzikowany. – Jesteś. – Poczuł na plecach delikatne pchnięcie jej dłoni. – Jesteś – powtórzyła. – I za to cię kocham – dodała ciszej. – Miło to słyszeć. – W tej samej chwili zrobiło mu się przykro. Przypomniał sobie zgarbionego Alfreda Oldera, jedynego filozofa, jakiego spotkał na tym zadupiu. Older mieszkał tu od dawna. Urodził się w Abraham. Jego ojciec, Alfred senior, także się tu urodził. Dziadek Alfa, Joseph Older, przybył z dalekiej Europy w czasach Wielkiego Kryzysu i zawędrował aż do Nebraski. Przez krótką chwilę Bernard nie potrafił oprzeć się natrętnej myśli o Alfie. O jedynym człowieku, który podobnie jak on parał się pisaniem. Alfred był autorem kilku książek, a jego znajomość z Berniem zaczęła się jakieś pięć lat temu. Mieszkał przy Wiliam Cody Street i dopiero w tej chwili ta oczywista prawda dotarła do Travisa. Nazwa ulicy zalśniła w jego mózgu wielkimi zgłoskami. Wszystko, co wydarzyło się ostatnio, wiązało się z tym cholernym niedoświetlonym zaułkiem, na którego
zachodnim końcu miał swój warsztat „stary” Jim Seagrowe opiekujący się chryslerem Bernarda. – Hej! Jesteś tam? – Ruth wyrwała go z zamyślenia. Zamrugał powiekami. – Przepraszam – wymamrotał. – Stałem się ostatnio roztargniony. – Nie ty jeden. – Uśmiechnęła się ciepło. – To rzeczywiście nie najlepszy dzień na randkę. – Ruth! Daj spokój! Ja tylko coś sobie przypomniałem. Chętnie ci opowiem. – A ja chętnie posłucham, ale może przy kolacji? Co ty na to? – Och, oczywiście. Prawdę mówiąc, jestem głodny jak wilk. – Prawdę mówiąc, przygotowałam dziś twoje ulubione zrazy. Poczekaj, zaraz biorę się do roboty. – Ruth! – jęknął. – Umieram z głodu! – Powiedziałam: poczekaj. To nie potrwa długo. Podeszła do kuchenki. Przełknął ślinę, czując zapach ziołowego sosu. – A o czym ty właściwie chcesz mi opowiedzieć? – Usłyszał jej pytanie poprzez skwierczenie dochodzące z wielkiego rondla. – Nie o czym, lecz o kim. – Przysunął sobie popielniczkę i sięgnął do kieszeni po papierosy. – Więc o kim, Bernie?
– Poczekaj, Ruth. Najpierw zrazy. – Roześmiał się, rad z własnego dowcipu. Czas płynął. Za oknami niebo jarzyło się coraz mocniejszą czerwienią. Drzewa rosnące wzdłuż ulicy rzucały długie cienie, a oni zjedli wspólną kolację, wypili po kieliszku wytrawnego czerwonego wina, po czym przenieśli się na taras przylegający do zachodniej ściany budynku. Ruth postawiła na szklanym blacie ogrodowego stolika tacę z ciastem, dzbanek z parującą kawą i filiżanki. Nalała do nich gorącego, brunatnego płynu. Po chwili wyniosła z pokoju mosiężny świecznik. Bernard pochylił się i płomieniem zapalniczki zapalił trzy spore świece. Usiedli naprzeciwko siebie. Travis zapalił papierosa. – O czym chciałeś mi opowiedzieć? – usłyszał jej wesoły głos. – Wiesz, Ruth... Może nie warto o tym gadać. Nie dzisiaj. – Skoro zacząłeś, dokończ. – Spoważniała. – To nic takiego. – Skrzywił się, przygryzając wargę. – Znasz Alfreda Oldera? – Znam ich oboje. Alfreda i Rene. Ich syn Steve wyjechał jakiś czas temu do Europy. O nich mówisz? – Owszem. Mieszkają niedaleko tej nieszczęsnej... – Wiem. To prości ludzie. Ten cały Alf chyba coś pisze, ale raczej do szuflady. – Roześmiała się, popijając kawę. – Jully
Gertner mówiła mi kiedyś coś o nim, ale nie bardzo pamiętam. – To nie jest do końca tak, droga Ruth. – Głos Berniego przybrał nagle suche brzmienie. – Ja to widzę inaczej. Może jednak dajmy sobie z tym spokój? – Zaciągnął się głęboko papierosem. – Nie, dlaczego? – Wzruszyła ramionami, ale dostrzegł w jej oczach rozbudzoną ciekawość. Zamigotał płomień świecy. Bernard rozparł się w foteliku i spoglądając w zorzę wieczoru, zaczął opowiadać o tym, co od dawna leżało mu na sercu. *** Kiedy skończył, jego popielniczka była prawie pełna, szkarłat poza koronami drzew zamienił się w granat, a twarz Ruth odbijała światło świec i tylko zamyślone spojrzenie jej dużych błyszczących oczu zdradzało podniecenie, w jakie wprawiła ją opowieść o człowieku, którego znała od lat, lecz nigdy nie dostrzegła w nim tego, o czym opowiedział jej Bernie. Dopiero teraz zrozumiała, dlaczego siedzący naprzeciw skryty, skromny mężczyzna, który przybył tutaj przed laty, jest kimś pojmującym ich problemy i historię – kimś, kto rozumie tak wiele. Najgorszą rzeczą w tej „cholernej" opowieści Bernarda był fakt, że pośród lokalnej społeczności żył ktoś inny, obdarzony nie mniejszym intelektem, lecz niedostrzegany, wręcz lekceważony. Pomyślała o tuzinkowej rodzinie Olderów – jakichś
przypadkowych emigrantach, których nazwisko było równie pospolite jak wiele innych. Nie przyszło jej dotąd do głowy nic, co potwierdzałoby historię opowiedzianą przez Berniego. Była nauczycielką i bibliotekarką, ale nie miała pojęcia o tym, co usłyszała przed chwilą. Znała kilku ludzi piszących do szuflady. Są tacy nawet w tak małym miasteczku jak Abraham. Czasami otrzymywała listy lub e-maile od domorosłych twórców. W zasadzie jedynie od dwóch, ale zawsze sprawiało jej to radość. Jednak nie pamiętała, żeby Alfred Older zwracał się do niej z jakąś prośbą. Nigdy nie wypożyczył ani jednej książki, toteż nie dawała wiary rzadkim pogłoskom, jakoby pisał i publikował swoje bazgrały. Nie zaprzątała sobie tym głowy. Miała dość własnych kłopotów. Dopiero tego wieczoru usłyszała historię niepasującą do niczego, co Amerykanie uważają za wartość i prawdę. Opowieść niepasującą do pojęcia „amerykańskiego snu". Jej „cholerny” Bernie trafił do miejsc, które ona przegapiła. Spoglądając w mrok pełen zapachu ziół, które wkrótce miały posłać w świat swoje życiodajne pyłki, poczuła, że nadal nie zna mężczyzny siedzącego naprzeciw. Poczuła też, że pragnie go bardziej niż kiedykolwiek. Jej zamglony wzrok spoczął na chybotliwych płomieniach świec, ręka powędrowała ku jego opuszczonej dłoni i Splotła się uściskiem drżących palców z jego sztywnymi palcami. Odpłynęły obrazy wywołane przedziwną opowieścią.
Trzymając mocno jego dłoń, wpatrywała się w jednego z pierwszych tegorocznych moskitów, który opadł na krawędź świecy i kilka razy wierzgnął tylną parą odnóży, zatapiając się w gorącej parafinie. Przyciągnęła do ust dłoń Bernarda, składając na niej delikatny pocałunek. – Pójdziemy, Bernie? – zapytała cicho, zdając sobie sprawę, że to pytanie kojarzy się mężczyznom z paniami określonej profesji. Zerknęła na jego twarz. Dopiero w tej chwili zauważyła błyszczącą wilgoć w kącikach jego oczu. Poczuła dreszcz na skórze. – Pójdziemy? – powtórzyła z rosnącym uporem. Podniósł się z miejsca i nie wypuszczając jej dłoni, powiedział krótko: – Tak, Ruth. Chodźmy. WIECZÓR PRZY ŚWIECACH William Cody Street 14 Chrysler Berniego Z cichym szumem zatrzymał się przy schludnej, pomalowanej zieloną bejcą furtce. Sobotnie popołudnie przyniosło mżawkę, która nie trwała długo. Akurat tyle, żeby odświeżyć powietrze. Krzewy i drzewa parowały duszącą, pełną zapachów wilgocią. Poza lasem i wzgórzami na zachodzie wielka tarcza słońca czerwieniała coraz bardziej z minuty na minutę. Travis spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Położył dłoń na klamce furtki i nagle zatrzymał się, mrucząc pod nosem:
– Durny sklerotyk. Stary, durny sklerotyk. Zawrócił do auta, otworzył tylne drzwi i wydobył torbę, w której przywiózł upominek dla gospodarza – butelkę dobrej whisky, kupioną we Flaszce. Trzasnął drzwiami i powrócił do furtki. Otworzyła się bez pisku, miała solidnie nasmarowane zawiasy. Skrzywił się na wspomnienie zgrzytów i skrzypienia własnej bramki, ale pocieszała go świadomość, iż większość furtek w Abraham jest zaniedbana. Swojego czasu nawet listonosz Burton mówił coś na ten temat. Max nie cierpiał wysokich tonów, które przyprawiały go o gęsią skórkę. Furtka Alfreda Oldera otwierała się bezgłośnie. Niski bukszpanowy żywopłot, biegnący po obu stronach kamiennego chodniczka, był wzorowo przycięty, a niewielka przestrzeń trawnika – równo i dokładnie skoszona. Alf pierwszy spośród mieszkańców Abraham zaczynał wiosenne koszenie. Wszyscy o tym wiedzieli. Wszyscy wiedzieli, że Alf jest pedantem. Wielu sąsiadów powtarzało jego maksymę, która brzmiała prosto: „Albo rób dobrze to, co robisz, albo nic nie rób". Oczywiście, zwykle kończyło się na powtarzaniu takich powiedzonek. W końcu każdy żył po swojemu. Zamykając furtkę, Bernard uśmiechnął się mimo woli. Przyszła mu do głowy miejscowa anegdota. Podobno jedna z sąsiadek Alfa i Rene Olderów powiedziała tę formułkę swojemu mężowi, kiedy po pijaku zabierał się do uprawiania małżeńskich figli. Złośliwi
podawali nawet nazwisko niefortunnego kochasia, ale Bernie zachowywał w tym względzie daleko idącą rezerwę. Domknął furtkę, podniósł głowę i na werandzie przed drzwiami zobaczył znajomą, nieco przygarbioną, otyłą sylwetkę. Alf Older stał na rozstawionych nogach i z uśmiechem na czerwonym, pomarszczonym obliczu przyglądał się gościowi. – Cześć, Alf! – Bernard omal nie upuścił torby z upominkiem. – Nie przyjechałem za wcześnie? – Zbliżył się do drewnianych schodów. – Jasne. – Usłyszał cichy rechot. – Wracaj na chodnik i wejdź za trzy minuty. Będzie w sam raz. – Ty stary szopie! – Ty niewydarzony pisarzu! Co tam targasz? Czy to jest to, o czym myślę? – Niby nie wiesz, moczymordo? Obydwaj wybuchnęli śmiechem. Travis wszedł po schodach i podał rękę gospodarzowi. Poczuł silny męski uścisk dłoni, choć Alf skończył niedawno sześćdziesiątkę. Zawsze kiedy przychodziło Berniemu uścisnąć tę szeroką, pomarszczoną dłoń, odczuwał jakieś nie do końca świadome podniecenie. Był pisarzem i historykiem, posiadał dyplom doskonałej uczelni, a jednak miał coś w rodzaju tremy – tremy przed tym starym człowiekiem, który ukończył zaledwie szkołę średnią i całe życie spędził w Abraham.
*** Znali się od pięciu lat. Bernard pamiętał doskonale ich pierwsze spotkanie w niewielkiej księgarni na drugim poziomie centrum handlowego. Szukał wtedy danych na temat historii' Nebraski w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego stulecia. Kiedy znalazł upragnioną książkę, poczuł się niczym poszukiwacz złota na widok wielkiego samorodka. Ekstaza trwała chwilę. Tuż za plecami zabrzmiał niski, nosowy głos: – Nic ciekawego. Pytania bez odpowiedzi. Szukasz ciekawych rzeczy, chłopcze? Odwrócił się zaskoczony i po raz pierwszy w życiu zobaczył Alfa. Mocno posiwiały mężczyzna nie mógł mieć więcej niż pięć stóp i dwa cale. Może kiedyś był przystojny, lecz teraz ogromne wory pod oczami i buraczkowa cera robiły dość odpychające wrażenie. Ubrany w znoszony, wypłowiały dres przypominał pospolitego włóczęgę. Travis nie takiego widoku oczekiwał, sądząc po tym, co przed chwilą usłyszał. – Nie rozumiem. Chce mi pan coś powiedzieć? – Uhm. Tyle, ile powiedziałem. – Zmarszczki wokół małych oczu zadrżały. – Ta książczyna to kupa gówna. Ładnie wydana kupa gówna. Nie żal ci pieniędzy, kolego? – Szukam publikacji... – Widzę, czego szukasz. Ty chyba jesteś ten cały Bernard
Travis. Tak cię rajcuje nasza historia? – Owszem. To teraz także moja historia. Ma pan coś przeciw temu? – Bernie odruchowo wyprężył pierś. – A skąd! To fajne zajęcie. Chyba nie masz nic innego do roboty, kolego. Nie kupuj tej książki. – Szorstka dłoń wyjęła lakierowany tomik z rąk Travisa. – Wpadnij do mnie... – Stary spojrzał w sufit. – ... Może pojutrze. Będę sam. Moja Rene wyjeżdża na jakiś kurs dla gryzipiórków. Pracuje w magistracie. Może ją znasz? Irene Older. – Niestety. – Bernie pokręcił głową. – Żałuję. – Nie masz czego. – Stary zarechotał. – To jak? Wpadniesz, panie Travis? Mieszkam pod czternastym przy William Cody. Trafisz? Pożyczę ci trochę dobrej literatury. Nie takiego chłamu jak to lakierowane gówno, w którym piszą o niczym. To dobre dla dzieci. Aha! – Koścista, spracowana dłoń zawisła w powietrzu. – Nazywam się Older, Alfred Older. Mam niezły księgozbiór. Możesz się przekonać, Bern. Bo chyba mogę tak do ciebie mówić? – Bernard, Bernie, Bern, bez różnicy. – Travis uścisnął dłoń starego. Tamtego dnia po raz pierwszy poczuł ten mocny, męski uścisk. Tak zaczęła się jego znajomość z Alfem – znajomość, która przerodziła się w coś na kształt przyjaźni, choć Bernie nigdy nie rozszyfrował intencji Alfreda. Pamiętał pierwszą wizytę w domu rodziny Olderów, pamiętał niewielkie pomieszczenie, nazywane
przez gospodarza biblioteką, która okazała się zbiorem najlepszych pozycji światowej literatury. Właśnie wtedy Bernie Travis zrozumiał, jak bardzo pozory mogą mylić. Spotykali się później wiele razy, lecz zawsze wtedy, kiedy Alf był w domu sam. Travis nie usiłował tego zrozumieć. Cieszył się każdą chwilą spędzoną ze starym pisarzem. Pisarzem – bo już wkrótce się przekonał, że ten facet, przypominający ruinę człowieka, posiada potencjał, jaki jemu nigdy nie będzie dany. Alfred Older wydał dwie czy trzy książki. Wydał je na własny koszt i wszelkie zyski zaledwie pokryły koszty. Potem coś się zmieniło. Wydawnictwo z Lincoln przyjęło do druku jego czwartą powieść. Alf opowiadał Travisowi, jak bardzo był dumny. Zanim otrzymał tantiemy, wydawnictwo zbankrutowało. Pozostała literatura. Tak zwykle Alf o tym mówił, a Bernie zastanawiał się, ile goryczy jest w słowach starego człowieka – ile tajonego smutku jest w słowach Alfa Oldera. Z czasem zrozumiał, że stosunki pomiędzy Alfem i jego żoną Rene nie są najlepsze. Zapewne dlatego Alf zapraszał go jedynie, kiedy Rene wyjeżdżała służbowo lub na wycieczki organizowane przez magistrat. Nigdy o tym nie rozmawiali, lecz zdawał sobie sprawę, że Alfred pokazuje światu tylko to oblicze, które ma zamiar pokazać. Nie mniej, nie więcej. Przeczytał powieści Alfa, które uznał za znakomite, mimo że pisane były prostym, pospolitym językiem, a debiutancka zawierała sporo błędów warsztatowych. Wiedział, że autor stosuje
specyficzną frazeologię celowo. Wiedział, że inni chyba tego nie wiedzą. Te powieści, sięgające do samego dna duszy, to był właśnie cały Alf – facet o podpuchniętych, małych oczkach i czerwonej cerze. Ktoś, kogo trudno było skojarzyć z czymkolwiek innym niż butelka whisky, która bulgotała w tej chwili torbie Travisa. *** – Jak się masz, Alf? Czy zawsze musisz wychodzić przed próg, żeby złożyć mi pokłon? – Akurat! Muszę sprawdzić, czy niczego nie próbujesz podwędzić. Znam takich szmondaków jak ty. – Mówisz jak Żyd. – Nie wolno? Ty mówisz jak goj, a jednak pozwalam ci wejść do mojego domu. No dobra. Chodź. – Older położył rękę na ramieniu Travisa. Równym, spokojnym krokiem pomaszerowali do środka i tylko dyskretne trzaśnięcie siatki pokrywającej drzwi wejściowe pozostawiło ślad ich bytności na szerokiej werandzie. Kiedy znaleźli się w saloniku, Travis z przyzwyczajenia potoczył wzrokiem po pokoju. Wszystko było na swoim miejscu – każdy mebel, każdy przedmiot, każdy drobiazg. Alf rzeczywiście był pedantem, jego żona również bardzo dbała o czystość. – Jest ciepło. Siądziemy na tarasie? – Alf wskazał szeroko otwarte drzwi zajmujące połowę ściany salonu. – Dobry pomysł. Lubię palić na świeżym powietrzu,
podobnie jak ty. Pomimo zawału, który powalił Alfa w osiemdziesiątym drugim, stary kopcił niemal bez przerwy. Był jedynym palaczem w rodzinie i najchętniej palił na dworze. Palenie było jego drugim nałogiem. Bo lubił też whisky. Pijał ją zazwyczaj w niewielkich ilościach, ale zbyt często jak na kogoś w jego wieku. Taki już był i najwyraźniej nie wstydził się swoich słabości, bez żenady bowiem powiedział o nich Berniemu, kiedy tylko się poznali. Potem mówił o wielu sprawach, lecz zwykle unikał zwierzeń na tematy osobiste. Travis podał gospodarzowi torbę i wyszedł na niewielki taras, przy którego krańcach wyrastały bujne krzewy, a po obydwu stronach drewnianych schodów prowadzących do ogrodu mieniły się kolorami rabaty kwiatowe, którymi zajmowała się pani Older. Kwiaty stanowiły jej oczko w głowie i miała do nich szczęśliwą rękę. Dodawały iście bajecznego uroku ogrodowej zielem – różnorodnym krzewom i drzewom, o które dbał Alfred. Travis odetchnął aromatycznym powietrzem. Stanął na szczycie schodów i po raz kolejny podziwiał ten zadbany, magiczny ogród, który z każdym rokiem stawał się piękniejszy. Gospodarze wiecznie coś dosadzali, coś przycinali, formując swój kawałek ziemi na miarę własnych marzeń i wyobraźni. Usłyszał za plecami kroki, cichy brzęk szklaneczek stawianych na drewnianym stole i suchy kaszel Alfa. – Nigdy nie mogę się napatrzyć na ten wasz ogród –
powiedział, nie odwracając głowy. Wiedział, że sprawia przyjacielowi przyjemność, chwaląc obiekt jego dumy. Powolnym leniwym ruchem odwrócił się i podszedł do stołu. Zajął swoje ulubione miejsce z widokiem na wielobarwny gąszcz. Tuż przed nim stała jego „prywatna” popielniczka. Jej bliźniaczka tkwiła przy fotelu po lewej, gdzie zwykle siadał Alf. Older nalał bursztynowego trunku do dwóch szklaneczek z grubo rżniętego szkła. Obok popielniczki położył świeżo otwartą paczkę marlboro oraz czarną zapalniczkę. Travis także wyjął papierosy. Stary człowiek usiadł. Uśmiechnęli się jak na komendę i jak na komendę sięgnęli po szklanki. – Lubię szkocką. – Older wygłosił tę formułkę po raz nie wiadomo który, co było ustaloną formą podziękowania. – Ja również – odpowiedział Bernie, co oznaczało: Nie ma sprawy, cała przyjemność po mojej stronie. Przez kilka lat znajomości zdążyli wypracować ten oryginalny sposób komunikacji. – Nie wstawiłeś auta na podwórze. – Stary zerknął na gościa. – Ma do jutra stać na ulicy? – Niech stoi. – Travis machnął ręką. – Odprowadzisz mi go jak zwykle. – Okej, nie będę musiał wycofywać tego gruchota z podjazdu. Ten zwyczaj także mieli już ustalony. Older podstawiał
następnego dnia wóz Travisowi, potem jechali na zakupy i Bernie odwoził starego do domu. Taki układ był wygodny dla obu. – Kiedy Rene wraca? – zagadnął Travis. – Pojutrze. A co, tęsknisz za moją żoną? – Niekoniecznie. A ty? – Nie. – Stary zaciągnął się głęboko, spoglądając na ogród. – Lubię spokój. – Kłócicie się? – Bernie nigdy dotąd nie zadał tak osobistego pytania. – Kłócimy, Zbyt często jak na mój gust. – Z jej powodu? – Nie. Do kłótni trzeba dwojga. Ale nie jest tak, jak powinno być. To mi utrudnia pisanie. To mi utrudnia życie, jej zapewne też. No cóż, chyba nie dopasowaliśmy się charakterami. Tak się zdarza. Przekonasz się, jak to jest, kiedy sam założysz rodzinę. – Skąd wiesz, że założę? – spytał Travis ze śmiechem. – Nie wiem. Domyślam się. Ostatnio rzadziej mnie odwiedzasz. Prawdopodobnie nareszcie kogoś poznałeś. – Znasz mnie lepiej, niż sądziłem. – Znam życie, Bern. W moim wieku zna się już życie. – Older pociągnął porządny łyk szkockiej. – Racja. – Bernie także łyknął rozgrzewającego trunku. – Owszem, poznałem kogoś. Poznałem dość dawno, ale teraz wygląda na to, że coś z tego będzie.
– Nawet nie wiesz, chłopcze, jak miło mi to słyszeć. Masz moje błogosławieństwo – zażartował Alf. – Naprawdę? To może udzielisz mi jakiejś życiowej rady, jakiejś maksymy? – Travis mrugnął łobuzersko do starego. – Czemu nie? – Older spoważniał, jak gdyby nie zrozumiał żartu. – Rady są za darmo, także te dobre. Zwłaszcza że i tak nikt nie bierze ich poważnie. – Zapalił kolejnego papierosa i wydmuchując dym, spojrzał prosto w oczy Berniego. – Żadna uniwersalna recepta nie istnieje. Wszystko zależy od człowieka, a każdy człowiek, nawet zapluty pijaczek z Union Street to byt indywidualny. Jest jednak coś, co mogę powiedzieć z głębokim przekonaniem. Travis nadstawił uszu. Był ciekaw, czy będzie to któreś z powiedzonek, jakich wiele. – Wiesz, Bern, cholernie rzadko ma się szczęście trafić na tak zwaną bratnią duszę. Nie mówię, że to się nie zdarza, lecz raczej rzadko. Niemniej jest na to dobry – może jedyny – sposób. Należy uszanować odrębność i indywidualność tej drugiej osoby. Przyjąć ją taką, jaka jest. Nawet jeżeli ta osoba nie jest wyśnioną bratnią duszą. Nie usiłować jej zmieniać na siłę, żeby spełniła nasze oczekiwania. Każdy ma prawo być sobą. Inaczej taki ktoś będzie nieszczęśliwy. Inaczej miłość zostanie zaprawiona goryczą. To niełatwe i nie wszystkim się udaje. Podobnie jak do kłótni, do tolerancji i zrozumienia także trzeba dwóch osób. Życzę ci,
chłopie, żeby twoja wybranka była taką osobą i żebyś ty także sprostał temu zadaniu. W innym wypadku, nawet jeżeli się nie rozwiedziecie, będziecie przez całe życie żarli się jak psy, jak... – Stary przerwał i machnął ręką, ale Bernie bez trudu zrozumiał niedokończone zdanie. – Spotykam się z Ruth Novak – zmienił temat. – Znasz ją? – Tak jak wszystkich w tym miasteczku. Wdowa po Harrym. Rzadko ją widuję. Może dlatego że rzadko wychodzę z domu. Wiesz, mamy tylko jeden samochód, Rene jeździ do pracy i robi zakupy. Ja siedzę na tyłku i nic nie robię. – Nie przesadzasz, Alf? Ten ogród wymaga sporo pracy. Do tego piszesz, a ja dobrze wiem, ile to pochłania czasu. – Całe moje pisanie to tylko taka zabawa. Symboliczny zysk. Na szczęście mam rentę, no i Rene nieźle zarabia w magistracie. Czasami jednak musi dorabiać po nocach. Mówiłem ci? Ona jest... – Mówiłeś mi sto razy. Co się z tobą dzieje, Alf? „Siedzenie na tyłku”, „zabawa”, skąd takie określenia? Drink uderzył ci do głowy? – To nie moje określenia, Bern. Dajmy temu spokój. Moja szklanka jest pusta, a jak z twoją? – Przecież widzisz, stary szopie. – Travis śmiechem pokrył zaskoczenie. Zrozumiał, dlaczego stary Older zaprasza go jedynie podczas wyjazdów żony. Zrozumiał też, co Alf chciał przekazać tą pozornie banalną radą, jakiej udzielił mu na przyszłość.
Gospodarz nie zauważył krótkiego grymasu, który przemknął po twarzy gościa. – Więc pora na kolejną dawkę trucizny – sapnął, sięgając po butelkę. – Robi się chłodniej, nie czujesz? – Owszem. To nawet lepiej. – – Ja także najbardziej lubię godziny zmierzchu. Dawniej o tej porze nasz Steve siadał tutaj i grywał na gitarze. Bardzo ładnie gra. Kiedy wróci z tego kontraktu w Anglii, poproszę go, żeby coś ci zagrał. Na pewno nie odmówi. Jesteś przecież moim, hm... dobrym kolegą. – Kiedy się go spodziewacie? – Jeszcze tylko rok. Zleci. – Miło to słyszeć. Chętnie go poznam. – Nie wiedzieć czemu, Bernie wcale nie był pewien, czy syn Alfa zagra mu coś na gitarze. Czuł, że ogarnia go prawdziwa atmosfera tego pięknego domu i zadbanego ogrodu, ale tym razem poczuł coś więcej. Zerknął na gospodarza. – Wiesz, Alf, niedawno spędziłem miły wieczór przy świecach. Macie w domu świece? – Jasne. – Stary się ożywił. – Ja też to lubię. Czekaj, zaraz przyniosę. Wrócił po kilku chwilach i postawił na stoliku dwie białe świece osadzone w gustownym świeczniku. – Ładne cacko. – Travis cmoknął z uznaniem, zerkając na świecznik. – Rene kupiła. Ona ma gust w tych sprawach.
– Widzę. – Bernie pochylił się i zapalił knoty. Zamigotały płomyki. – Miałeś świetny pomysł, chłopcze. – Alf często używał tego zwrotu, lecz w jego ustach brzmiało to ciepło i sympatycznie. Nawet wtedy, kiedy spotkali się w księgarni. Szklaneczki napełnione szkocką rozjarzyły się bursztynowymi iskierkami. Older przekręcił swój fotel i teraz obaj siedzieli na wprost bujnego ogrodu, wsłuchani w ciszę przerywaną jedynie trelami wieczornych ptaków. Milczenie przerwał Travis: – Słyszałeś na pewno o tej małej, którą porwano. – Pewnie. Mieszkamy po sąsiedzku z jej matką. – No tak, zapomniałem. Jak myślisz, Alf? Znajdą ją? – Myślę, że nie, choć szuka jej FBI. Nawet mnie przesłuchiwali. – Obawiam się, że masz rację. Ja myślę podobnie, choć wielu nie straciło jeszcze nadziei. Nic dziwnego, że cię przesłuchiwali. Przesłuchano masę osób. Najpierw szeryf, a potem federalni. Ciebie tym bardziej musieli przepytać. Jesteś sąsiadem. Mogłeś coś zauważyć. – Ależ ja to rozumiem. Stało się nieszczęście, prawdziwa tragedia. Nie potrafiłem im pomóc. Przesłuchali mnie rutynowo, jako bliskiego sąsiada, choć z racji mojej facjaty mogli z powodzeniem uważać mnie za podejrzanego. – Older uśmiechnął
się blado. Ponownie poddali się wieczornej ciszy, myśląc o dziewczynce, która jeszcze niedawno przebiegała sąsiednim chodnikiem z iskrami w swoich młodych, głodnych życia oczach. Pierwszy otrząsnął się Travis. Sięgnął po szklaneczkę whisky i przez chwilę trzymał ją, obserwując światło świec odbijające się w szkle. Podniósł szklaneczkę do ust i wychylił do dna. – To już Ostatni, Alf. Na mnie czas. Chyba-że chcesz, bym jeszcze został. – Daj spokój. Traktujesz mnie jak niedołężnego starca? – Older wybuchnął śmiechem. – Jeszcze potrafię zdmuchnąć świece i pogasić światła. Gdzie kluczyki od auta? – Położyłem na stole w salonie. – Okej, to zmiataj. Ja jeszcze trochę posiedzę. Może przyjdzie mi do głowy ciekawy pomysł na opowiadanie. Akurat, pomyślał Travis, podnosząc się z fotela. – Do jutra, Alf. Dzięki za miły wieczór. – Uścisnął dłoń gospodarza. Ruszył do wyjścia, lecz zatrzymał się na progu. – Jeszcze jedno, Alf. Co do twojej facjaty, o której wspomniałeś. Nie wiem, czy kwalifikuje cię jako podejrzanego, ale myślę... tak sobie myślę, że możesz być z niej dumny. Wiem, że rozumiesz, co mam na myśli. – Jeszcze tu jesteś, gryzipiórku? – Usłyszał cichy, życzliwy śmiech.
– Właśnie zmiatam. Może nie wiesz, lecz mam kawałek do domu. – No i dobrze. Po drodze wytrzeźwiejesz. *** Kiedy świece wypaliły się do połowy, Alf Older wstał z fotela. Podciągnął na brzuchu spodnie dresów i bez pośpiechu, szurając starymi kapciami, zaczął sprzątać po męskim wieczorku. Zebrał szkło i popielniczki, zaczekał, dopóki nie zakrzepnie parafina, po czym delikatnie odniósł na miejsce świecznik, który kupiła jego Rene. Kwadrans później w domu Olderów pogasły światła. Ciemność okryła budynek, ogród i ulicę, na której – w sporych odstępach – jarzyły się uliczne lampy, rozpraszając gęstniejący mrok. UPIORNE ECHO GROMU Robinson Street 11 Naprzeciwko domu Ruth Novak, po drugiej stronie ulicy, zaledwie kilkanaście jardów w prawo, mieszkała rodzina Burrowsów. Bruce i Margaret byli w tym samym wieku. Oboje skończyli dwadzieścia pięć lat, Margie niecałe dwa miesiące po mężu. Mieszkali w domu jej ojca, który trzymał się krzepko pomimo sędziwego wieku. Kiedy Margaret przyszła na świat, jej matka dobiegała czterdziestki, a ojciec pięćdziesiątki. Matka umarła dziesięć lat temu, ale ojciec nie zamierzał za nią podążyć, co
sprawiało niemało kłopotu obojgu, ponieważ stary Gerson nigdy nie polubił zięcia i dawał to wyraźnie do zrozumienia. Jak na swoje siedemdziesiąt trzy lata potrafił być naprawdę upierdliwy. Tak utrzymywał Bruce, a Margaret nie próbowała zaprzeczać. Cały swój czas poświęcała dzieciom, trzyletniej May i energicznemu czterolatkowi Donaldowi, będącemu oczkiem w głowie Bruce’a. To dzięki małemu Donaldowi jego stosunki z teściem uległy znacznej poprawie. Mimo pewnych swarów stanowili dobrą rodzinę i zdawali Sobie z tego sprawę. Bruce pracował w laboratorium zakładu przetwórstwa mięsnego i zarabiał lepiej niż przeciętnie – dużo lepiej. Dzięki jego poborom i sporej emeryturze Josepha Gersona powodziło im się całkiem nieźle. Ich dom pod jedenastką przy Robinson Street wyróżniał się nową elewacją oraz dwoma garażami, w których stały dwie eleganckie limuzyny z fabryki Forda. Sąsiedzi korzystali zazwyczaj z jednego auta i czasami z półciężarówki. Burrowsowie nie pracowali na roli i nie musieli mieć samochodu towarowego. Dzieciaki rosły jak na drożdżach – może dzięki dobrym genom, może też z racji spełniania wszelkich wymogów opiekuńczych. Szczególnie Donald był wyjątkowo rozwiniętym chłopcem, fizycznie i intelektualnie. Stanowił dumę obojga rodziców (nie mówiąc już o dziadku), a zanosiło się na to, że mała May pójdzie w ślady brata. Oboje mieli jasne, kręcone włoski – tak gęste, że przypominały fryzurę afro. Don potrafił
całkiem nieźle biegać, a i May trzymała się pewnie na swoich krótkich, grubych nóżkach. Stanowili rozkoszną parę i Margie była szczęśliwa. Czasami, kiedy rozgadała się na temat dzieciaków z Ruth, ich najbliższą sąsiadką, zapominała, że jej paplanina to niekoniecznie najlepszy temat wobec bezdzietnej, przedwcześnie owdowiałej przyjaciółki. Nie myślała o losie Ruth, tylko o własnym szczęściu. Była prostą dziewczyną i nie zastanawiała się nad takimi pojęciami jak brak taktu czy egocentryzm. Uważała, że skoro ona jest szczęśliwa, to wszyscy wokół niej automatycznie stają się szczęściarzami. Taka już była Margie. Na szczęście przyjaciółka z naprzeciwka potrafiła ją zrozumieć. *** Kilkanaście dni po pogrzebie Eleanor Aftertone Margaret przeżyła szok. Dzień był pogodny. Od samego rana przygrzewało słońce i choć to naturalne o tej porze roku, ten prosty fakt napełniał ją optymizmem i radością. Optymizmu nigdy jej zresztą nie brakowało. Około jedenastej wyszła przed dom z miednicą odwirowanego prania, żeby wysuszyć je porządnie na dworze. Poprzedniego dnia Bruce rozciągnął nowe linki pomiędzy konarami dwóch wiązów. Pod nogami Margie plątały się jej dwa berbecie, przejmująco śpiewały ptaki, a świat był naprawdę cudowny. Bez pośpiechu postawiła miednicę na trawniku, po czym zaczęła wieszać na sznurze koszule Bruce’a i taty. Donald popędził
w stronę płotu, żeby „policzyć” sztachety. Uśmiechnęła się na ten widok. Był to pomysł Bruce’a. To on nauczył chłopca pierwszych liczb. Margaret zaśmiewała się do łez, słuchając synka, który z poważną miną powtarzał za ojcem: „Jedna, druga, trzecia” i dalej aż do dziesięciu. Teraz także nie mogła powstrzymać śmiechu, słysząc cienki głosik recytujący: „Jedna, druga, trzecia... ”. Spojrzała na May, która usiadła na trawniku i próbowała, jak smakuje wiosenna trawa. – May! Daj spokój! Nie wolno jeść trawy! Trawka jest dla krówek i koników. Mała nie zwróciła na nią uwagi. Wieszając kolejną koszulę, Margie zorientowała się, że dzieciak zajmuje się czymś innym. May znalazła mrowisko i rozgarniała mały kopczyk, pulchnymi paluszkami chwytając ruchliwe czerwone owady. – Hej! – krzyknęła Margaret, widząc małą piąstkę wędrującą do buzi. – Co robisz, moja panno? – Podbiegła do córki. – Co tyjesz? – zapytała, widząc, jak dziewczynka oblizuje wargi. – Mreszki, mamo. Mreszki. – Co takiego?! Otwórz buzię! – Na widok mrówek biegających po języku dzieciaka jęknęła, uderzając się dłonią po udzie. – Och, nie! Tylko nie to! – Nie, mamo. Nie to! – powtórzyła May, zlizując z dłoni kolejną mrówkę.
– Nie wolno jeść mrówek, May. – Margaret usiłowała wygarnąć z buzi dziewczynki ruchliwe owady. – Nie wolno! – powtórzyła, czując, że jeszcze chwila i parsknie śmiechem. – No już! – westchnęła. – Wstawaj z ziemi. – Mreszki dobre, mamo. – May uniosła tyłeczek, dźwigając się na nóżki. Od strony ulicy dobiegł szum nadjeżdżającego pojazdu. Margaret uniosła głowę. Zobaczyła zbliżającą się pocztową furgonetkę. Max ma znowu parę paczek, pomyślała. Wszyscy znali zwyczaje listonosza. Furgonetka zatrzymała się przed ich furtką. W jednej chwili Margaret zapomniała o małej May i o „mreszkach”. Niezmiernie rzadko otrzymywali listy lub przesyłki. Szybkim krokiem podeszła do furtki. Spojrzała na listonosza, który wyłonił się spoza samochodu. Trzymał w ręce zwykłą białą kopertę. Margaret westchnęła. Zwyczajny list, pomyślała, otwierając furtkę. – Dzień dobry, pani Burrows. – Burton uśmiechnął się, wyciągając przed siebie rękę z kopertą. – Nic szczególnego. Chyba rachunek za prenumeratę „Zielonego Ogrodu". Mają to wielkie, śmieszne logo. – Wręczył przesyłkę gospodyni i zamierzał zawrócić do samochodu, kiedy od kolan matki dobiegł cienki głosik Donalda: – Zajebiste auto!
Margaret omal nie upuściła koperty. – Dobry Boże! – jęknęła. – Coś ty powiedział, Don? – Powiedział „zajebiste auto”, pani Burrows. Chyba nie bardzo zna się na samochodach. Do widzenia. – Listonosz ruszył w stronę otwartych drzwi szoferki. Zrobił dwa, może trzy kroki, po czym ryknął głośnym śmiechem. Rechocząc jak opętany, wskoczył do samochodu i zatrzasnął drzwi. Uruchomił silnik, po czym odjechał, pozostawiając za sobą smugę kurzu i kilka czarnych kropel oleju na asfalcie. Margaret Burrows opuściła bezradnie ręce. W uszach nadal wirował jej szalony śmiech listonosza. Oczami wyobraźni widziała Burtona, jak doręczając kolejne przesyłki, rechocze, opowiadając wszystkim o tym zdarzeniu. Co za wstyd! Spojrzała na syna, nie mogąc pozbierać myśli. Malec stał przed nią uśmiechnięty od ucha do ucha. Najwidoczniej oczekiwał na pochwałę. – Zajebiste auto, mamo! – powtórzył radośnie. O nie, kochany Bruce! – pomyślała, chwytając syna za rękę. O nie, mężusiu! Koniec z liczeniem sztachet i koniec z takim słownictwem! – Z czego się tak cieszysz? – spojrzała groźnie na syna. – Idziemy do domu. Mama ma dużo pracy. Po drodze zabrała pustą miednicę. Spojrzała na falujące rękawy rozwieszonych koszul i mimowolnie uśmiechnęła się do
własnych myśli. Złe emocje opadły, pozostało uczucie spełnienia, które towarzyszyło jej każdego dnia. Nawet kiedy bolała ją głowa, widziała pozytywne strony życia. Nie miała najmniejszego pojęcia, że w zakamarkach jej mózgu zagnieździł się nieproszony gość. Był drobny niczym czarne ziarenko rzepaku, lecz powoli, bardzo powoli rósł. Mógł osiągnąć wielkość włoskiego orzecha, choć zdarzało się to niezwykle rzadko. Zazwyczaj żywiciel tego draństwa umierał przed czasem. Gdyby Margaret Burrows poddała się tomografii, diagnoza byłaby prosta. Złośliwy nowotwór mózgu. Rak. W większości przypadków – wyrok niechybnej śmierci. Margie wprowadziła dzieci do mieszkania, wlokąc za sobą plastikową miednicę. Po raz pierwszy w życiu poczuła zmęczenie o tak wczesnej porze. Nie obejrzała się za siebie, słysząc cichy szum silnika dobiegający od strony ulicy. Nie widziała policyjnego radiowozu, który minął ich furtkę i powoli potoczył się w ślad za jaskrawą furgonetką Maxa Burtona. Szeryf Ralston zerknął w kierunku domu Burrowsów, po czym wrócił do obserwowania drogi przed sobą. Po kilkudziesięciu jardach zatrzymał samochód. W oddali widział pocztową furgonetkę i listonosza wchodzącego z dużą paczką na posesję Johna i Stefanie Coratzo. Młode małżeństwo włoskiego pochodzenia często otrzymywało paczki od rodziny z Chicago. Mieli trójkę prześlicznych dzieciaków. Rico – najstarszy z trzech
braci – chodził do czwartej klasy szkoły podstawowej. Brązowe oczy Kirklanda obserwowały odległą furgonetkę, podczas gdy myśli – po raz nie wiadomo który – pomknęły w kierunku szkoły. *** Od czasu tragicznego zniknięcia Jode Cilith myśli szeryfa skupiły się na tym miejscu. Współpracował z federalnymi, lecz ta współpraca nie przyniosła mu choćby cienia nadziei. Dwaj agenci FBI, Tom Sloth i Richard Thompson, nie ukrywali swojej opinii. Ich zdaniem mała Cilith nie żyła. Kirk podzielał tę opinię, choć miał własne zdanie w sprawie ewentualnych – nie daj Bóg – podobnych przypadków. Obaj agenci uważali, że porwania dokonał ktoś spoza Abraham, i mieli absolutną rację. Żmudne śledztwo przyniosło w końcu wyniki. Stało się to niemal rok później i potwierdziło opinię federalnych. Isabell Cilith mogła pochować odnalezione zwłoki – a raczej szczątki – swojej Jode. Ralston potrafił docenić kompetencję agentów. Nie był typowym szeryfem z lokalnego okręgu. Nie był nawet szeryfem okręgu. Pilnował prawa w swoim mieście, ale nie lekceważył FBI, jak większość jego kolegów po fachu. Zbyt długo pracował w wydziale zabójstw w Baltimore. Był wolny od uprzedzeń i współpracował z agentami, lecz czuł, że to nie koniec. Nie znał przyczyny tych obaw, ale każdego dnia prowadził własne,
niezależne śledztwo. Przesłuchał wiele osób, a większość rozmów nie wniosła nic, co mogłoby skierować go na właściwy trop. Szukał sprawcy porwania dziecka. Przejrzał wszystkie dostępne dane mieszkańców. Nie znalazł ani jednego pedofila, ani jednego schizofrenika czy sadysty. Pamiętał koszmarną noc po pogrzebie starej nauczycielki. Leżał na łóżku w swoim pokoju i palił jednego papierosa za drugim. Słyszał trzaśnięcie drzwi w sypialni siostry. Wpatrzony w poświatę ulicznych lamp wpadającą przez okno, wiercił się na gorącej pościeli, usiłując znaleźć choćby skrawek chłodnego materiału. Zasnął nad ranem, lecz nie spał długo. Przed piątą otworzył zmęczone oczy i usiadł na łóżku. Nie patrzył w okno, za którym niebo rozjarzyło się różową poświatą. Patrzył w głąb siebie. Oblizał językiem spieczone wargi. Wstał i poszedł do łazienki. Tamtego dnia, popijając kawę w biurze, odezwał się nagle do Isaaka: – Szkoła. Szkoła, Simon. – Jezu! Kirk! – Zastępca omal nie rozlał gorącej kawy. – Nie strasz ludzi. Co z tą szkołą? – Nic. – Szeryf zdołał się opanować. – Tak tylko sobie myślę, że to nie koniec. – Ale agenci... – zaczął Isaak, lecz Kirkland machnął ręką. – Wiem. To nikt od nas. Pewnie federalni mają rację, ale coś
mi mówi, że to tylko przygrywka. – Myślisz, że tamci wrócą? – Tak. – Niby po co? Takiej obławy nie widziałem nigdy w życiu. Na ich miejscu spieprzałbym stąd jak najdalej. – Masz rację. Ale to ciągle dudni mi pod czaszką. Jakiś impuls. Niczego nie wiem na pewno, po prostu czuję to przez skórę. – Szeryf zapalił papierosa. Spojrzał zastępcy w oczy. – Koniec z siedzeniem w biurze, Simon. Będziemy patrolować ulice non stop. Zwłaszcza teren wokół szkoły. – To coś da? – Nie wiem. Mam taką nadzieję. – Okej. – Isaak podniósł się z krzesła. – Jadę. Harry weźmie w tym udział? – Tak. Powiadomię ją, zaraz jak przyjdzie. Ustalimy zmiany. – Okej – powtórzył Isaak. Włożył kapelusz i spojrzał na Ralstona. – Miasto będzie musiało zrobić zrzutkę na paliwo. – Spieprzaj. Zmienię cię w południe. *** Od tamtego dnia policyjne radiowozy nieustannie krążyły po mieście. Szeryf wiedział, że zakrawa to na obłęd, lecz to coś, co zagnieździło się w jego umyśle, nie dawało mu spokoju. Pozornie bezsensowna akcja przyniosła pewne spostrzeżenia i fakty. Pierwsza zwróciła na nie uwagę Linda Harry. Było to w sobotę, po
kilku dniach patrolowania ulic. Siedzieli w biurze podczas krótkiej przerwy na lunch. – Mam jedną uwagę, szefie. – Spojrzała na Ralstona. – Tak? – Zauważyłam, że najczęściej spotykam w tamtym rejonie furgonetkę Maxa Burtona. – Zgadza się – wtrącił Isaak. – On chyba pożegnał się z rowerem na dobre. Mijałem go wielokrotnie. Dawniej jeździł tym pudłem tylko z konieczności. Teraz najwyraźniej odstawił rower. Może bolą go kulasy. To nie musi być nic szczególnego. – Masz rację. – Szeryf odłożył sandwicza. – Zwrócę na to uwagę. Wy róbcie swoje. Dzięki, Linda – dodał z niewyraźnym uśmiechem. – Masz oczy tam, gdzie należy. *** Obserwował pocztową furgonetkę. Po dwóch minutach listonosz wyszedł na ulicę i wskoczył do samochodu. Półciężarówka znikła za zakrętem. Szeryf przekręcił kluczyk. Potężny silnik zamruczał cichym basem. Radiowóz powoli ruszył, pozostawiając w tyle posesję Burrowsów. Margaret odstawiła miednicę. Z minuty na minutę czuła rosnący ból pod czaszką. – Cholerna migrena – sapnęła. Przeszła do kuchni i sięgnęła do apteczki po proszki przeciwbólowe. Wycisnęła z listka dwie przedostatnie tabletki.
Postanowiła zadzwonić do Bruce’a, żeby w drodze powrotnej kupił nowe opakowanie. Ostatnio coraz częściej sięgała po leki. Muszę zwolnić obroty, pomyślała. Popiła proszki kilkoma łykami wody i ruszyła do saloniku, słysząc płacz córki. Sądziła, że brat po raz kolejny zabrał siostrze ulubionego misia, ale tym razem się myliła. Donald podreptał do pokoju dziadka, a mała May siedziała na dywanie pośrodku salonu i pochlipywała, trąc oczy małymi piąstkami. Na widok matki rozbeczała się na dobre. – Tam ktoś był, mamusiu! – Wskazała rączką w stronę ogrodowych drzwi. – Jakiś pan w kapeluszu! – Co ty pleciesz, głuptasie? – Przerażona Margie popatrzyła na ogród. Odetchnęła z ulgą, widząc tylko zielone gałęzie wielkiego orzecha. Spojrzała na córkę. – Musiało ci się tylko wydawać. Gdzie jest Don? – U dziadka. – W porządku. Chodź. Pora na drzemkę. – A poczytasz mi, mamo? – Jasne, poczytam. A o czym byś chciała posłuchać? – O tym misiu, no wiesz. O tym misiu i o prosiaczku. – Pewnie, wiem. – Margaret uśmiechnęła się, podnosząc z podłogi córkę. – Idziemy. Ruszyła do sypialni dzieci, tuląc w objęciach małą, pulchną May. ***
Następnego ranka, wczesnym świtem, Margaret otworzyła oczy, słysząc płacz córki dobiegający z pokoju dzieci. – Cholerne mrówki – jęknęła, wsuwając bose stopy w kapcie. Bruce zachrapał, przewracając się w pościeli. Zerknęła na zegarek. Dochodziła piąta. – Jezu! Kto wymyślił dzieci? – Dałaby wszystko za jeszcze kwadrans spokojnego snu. Narzuciła szlafrok na gołe ciało i poszła do sypialni dzieciaków. Cicho uchyliła drzwi. Zobaczyła May siedzącą w łóżeczku i zanoszącą się płaczem. Na widok matki dziewczynka podniosła rączkę. – Mamo! On tu znowu był! Ten pan w kapeluszu! I on zabrał Dona! – Och, ty moje utrapienie! – Margaret pchnęła drzwi i weszła do pokoju. – Patrz, twój braciszek śpi. – Spojrzała w stronę łóżeczka Donalda i naraz poczuła, że włosy stają na jej głowie. Łóżko było puste. Przez otwarte okno wpływało do sypialni chłodne powietrze. Oczy Margie stawały się większe i coraz większe, jak gdyby za chwilę miały wypaść z orbit. Straszny, przenikliwy krzyk wstrząsnął mieszkaniem. – Bruce! Bruce! Ratunku! Pomocy! Chryste! Porwano naszego syna! O Jezuuu! PRZEGRANE ŻYCIE ANN CANDY Jackson Street 16 Od zawsze mieszkała w swoim maleńkim domku
wzniesionym przez ojca z dębowych bali. Urodziła się w nim. W tamtych czasach nie było w Abraham żadnego punktu medycznego, większość jej rówieśników przyszła na świat we własnym domu. Nigdy nie miała nikogo, kto chciałby dzielić z nią koleje życia. Był kiedyś – choć krótko – Bobby Starr, lecz zostawił ją, kiedy się dowiedział, że zostanie ojcem. Nie został. Ann urodziła martwy płód. To było dawno, bardzo dawno. Teraz miała pięćdziesiąt dwa lata i nadal była sama. Ojciec umarł przeszło siedemnaście lat temu. Od tego czasu zmagała się z życiem samotnie. Wielbiła Boga i głęboko wierzyła w Jego wolę. Przyjmowała swój los z pokorą, wierząc, że dobrotliwy Stwórca dał jej szansę przejścia ciernistej drogi wiodącej do zbawienia. Była właścicielką sporego rancza leżącego na południowozachodnich krańcach miasta. Jej żyzne ziemie graniczyły z opustoszałymi terenami rodziny Abraham – potomków założyciela miasta. Zatrudniała blisko trzydziestu pracowników, lecz nie więcej niż kilkanaście razy stanęła na uprawnej ziemi, którą odziedziczyła po ojcu. Jej dom przy Jackson Street pod numerem szesnastym był oddalony od skrzyżowania z Robinson Street zaledwie dwieście jardów. Bywały takie dni, kiedy spacerowała w stronę przecznicy. Ot tak, dla zabicia czasu. Słyszała ujadanie swoich dwóch dobermanów strzegących domu i terenu, słyszała ptasi świergot w gałęziach drzew, wdychała zapach wiosny czy
lata i czuła się szczęśliwa, stojąc na skrzyżowaniu, niczym żona rybaka oczekująca na portowym nabrzeżu powrotu męża. Obserwowała ruch na szkolnym boisku, po przeciwnej stronie Jackson Street, obserwowała nieliczne pojazdy – samochody sąsiadów oraz wozy sanitarne, policyjne, czy wreszcie Maxa Burtona pedałującego na rowerze. Zazwyczaj przystawał, nawet jeżeli nie miał dla niej żadnej przesyłki. Gawędzili chwilę o pogodzie, a listonosz dzielił się z nią ostatnimi nowinkami. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo lubi te pogaduchy. Może – zupełnie nieświadomie – wychodziła na swoje krótkie spacery z tego powodu. Bywało, że tkwiła samotnie na skrzyżowaniu godzinę lub dłużej. Kiedy wracała do domu, czuła radosne podniecenie, jak ktoś powracający z dalekiej podróży. Berta i Nero – dwie bestie – lizały jej pomarszczone dłonie, kiedy szła ogrodowym chodniczkiem do przestronnej werandy. Uwielbiały swoją panią, a ona odpłacała im miłością i wdzięcznością. Dzięki tym „kochanym potworom" czuła się bezpieczna na samym skraju miasta. Wielokrotnie przypominała sobie dzień, który na zawsze utkwił w jej pamięci. Było to rok czy dwa lata po śmierci ojca. Nie pamiętała dokładnej daty. Może rok wcześniej, może rok później. Pamiętała jedynie wydarzenia. *** Tamtego dnia wracała do domu po szkolnym balu walentynkowym. Uczestniczyła we wszystkich imprezach tego
rodzaju. Była zamożna i często wspierała potrzeby miejscowej szkoły. Jej nazwisko przewijało się kilkakrotnie w „History of Roosevelt School” wywieszonej w wielkim holu gimnazjum. Wtedy – był to chyba osiemdziesiąty piąty – mrozy ominęły Nebraskę. Powietrze było wilgotne i chłodne, lecz nic poza tym. Przeszła na drugą stronę skrzyżowania Jackson z Robinson Street – skrzyżowania, na którym już wtedy szukała radości i pociechy. Nie było jej dane przebyć połowy pozostałego dystansu, kiedy to wszystko się stało. Wolnym krokiem mijała pagórek porośnięty karłowatymi sosnami. To było takie urocze, naturalne urwisko położone tuż za domem Wernerów. Ann uwielbiała to miejsce. Uwielbiała je do tamtego dnia, kiedy – mijając leśny pagórek – usłyszała ten niepokojący, narastający szum. Z każdym jej krokiem stawał się coraz głośniejszy i bardziej gwałtowny. Jak gdyby coś wielkiego zsuwało się po zboczu. Wyskoczyli tuż przed nią. Nie zdążyła nawet złapać oddechu, kiedy szorstka dłoń zakryła jej usta. Ktoś chwycił ją za szyję i wykręcił głowę. Rozpaczliwie starała się nabrać powietrza w umęczone płuca. – Jezu! – mamrotała, czując ruchliwe palce wędrujące wśród jej dygoczących nóg. – Jezu! Dobrali się do niej szybko. Nigdy nie sądziła, że mężczyźni potrafią robić to tak prędko. Zanim opadła na zbocze, zanim
zdążyła cokolwiek zrobić, poczuła gorące natarcie męskiego organu. Wszedł w nią bez trudu. Była mokra i śliska. Wbrew swojej woli i chyba na przekór racjonalnemu myśleniu poczuła gwałtowny przypływ dzikiego pożądania. Tego była pewna. Teraz, po latach, szczególnie dotkliwie przeżywała Wstyd. Wcześniej sądziła, że spotkało ją najgorsze, i chyba to prawda, jednak bywały takie nienormalne noce, kiedy – leżąc w gorącej pościeli – błądziła dłońmi po nagim ciele, przypominając sobie tamten wieczór. W chwilach nocnej samotności, w momentach pragnienia i potrzeby wspomnienia gwałtu, niosące zazwyczaj traumę i ból, stawały się niespodziewanie bliskie i podniecające. Paradoksalne myśli, irracjonalne żądze otwierały podwoje namiętności przed nagim ciałem samotnej Ann, toczącej przegraną walkę z własnym, przedwcześnie wygasłym pragnieniem. Może była to chwila udręki, może niezmierzona tęsknota za mężczyzną, który nigdy nie został jej dany? Nie miała pojęcia. Jej jedyne kontakty seksualne ograniczały się do krótkiego incydentu z Bobbym Starrem i do tego brutalnego gwałtu, który we wspomnieniach budził w niej takie pożądanie. Wielokrotnie pogardzała sobą, lecz wrażenia pojawiały się same, niczym potworne, lecz podniecające iluzje wyrwane ze snów dorastających nastolatek. Paradoks tych na wpół sennych rojeń polegał na tym, że wszystko to zdarzyło się tak późno. Teraz była kobietą po pięćdziesiątce i niedawno straciła szanse na urodzenie dziecka,
lecz jakiś przekorny głos podpowiadał jej , że wtedy jeszcze mogło do tego dojść. Gdyby tylko chciała. Gdyby nie zgłosiła tego policji, gdyby nie złożyła wizyty lekarzowi, gdyby nie tamten zabieg... Och, Jezu! *** Kilka dni po tragicznych wydarzeniach, które dotknęły miasto w maju dwutysięcznego roku, Ann wyszła na swój rytualny spacer do skrzyżowania z Robinson Street. Był piątek. Powietrze aż tętniło przejmującą wonią rozkwitających kwiatów i ziół kołyszących się na pobliskich łąkach. Nebraska – jej rodzinny stan – obdarowywała ludzi swoim czarem bezkresnych prerii i pól uprawnych. Ann stała wpatrzona w przestrzeń i zasłuchana w puls wiosny. Trwała niczym kamień milowy na tym zapomnianym przez Boga rozstaju. Wróciła do domu wcześniej niż zwykle. Miała sporo pracy do wykonania. Odwróciła się i jeszcze raz zerknęła w dół ulicy, upewniając się, czy nie dojrzy znajomej, nieco przygarbionej sylwetki listonosza pedałującego na swoim rowerze. Westchnęła z żalem – ulica była pusta. Tego wieczoru w Abraham zapłonęły pierwsze grille. Przejmująca woń węgla drzewnego i pieczeni rozpełzła się po krętych uliczkach i zielonych skwerach. Ann od dawna czekała na tę chwilę. Miała przygotowany
zapas brykietu, steki kupiła dzień wcześniej w centrum. Pogoda zapowiadała doskonałą zabawę dla wszystkich amatorów solidnej wołowej pieczeni. Z wielu przydomowych ogródków dobiegała cicha muzyka. Było w tym hałasie sporo dysonansów, lecz przeważały rytmy dobrego starego country. Ann podeszła do wielkiego żeliwnego grilla. Odziedziczyła to monstrum po ojcu. Z początku wydawał się jej zbyt wielgachny i niezgrabny. Nie pamiętała czasów, kiedy mama i tata siadali przy tym rozżarzonym demonie, zaśmiewając się do łez z żartów opowiadanych przez Dwayne'a Candy’ego, uchodzącego wśród sąsiadów za najlepszego farmera powiatu. Wspomnienia tamtych wieczorów zatarła śmierć matki. Ojciec nigdy nie podniósł się po tym ciosie. Ann nie kojarzyła niczego ze starym grillem, który wydobyła z szopy dopiero po śmierci ojca. Piątkowego popołudnia wyciągnęła ciężki klamot toczący się z piskiem na dwóch sparciałych gumowych kółkach. Ustawiła grill pod werandą i przeczyściła wszystkie elementy bawełnianą szmatą zwilżoną olejem. Wyglądał jak nowy. Kiedy skończyła żmudne zajęcie, uśmiechnęła się do swoich myśli. Spojrzała na dobermany kręcące się tuż przy niej. – Niedługo, kochane moje. Cierpliwości. – Roześmiała się na głos, czując szorstkie jęzory na swoich opuszczonych dłoniach. Była pewna, że spędzi ten wieczór równie radośnie jak większość
jej sąsiadów. Obejrzała się na dźwięk otwieranej furtki. Psy poruszyły się gwałtownie, lecz niemal natychmiast wróciły do swojej pani. Znały przybysza i nie przejawiały żadnych oznak agresji. Jannie Olfstrom, przełożony pracowników rancza Bluff Blue, należącego do Ann, ukłonił się nisko, zdejmując z głowy postrzępione sombrero. Płową czuprynę przeczesał podmuch ciepłego wiatru. Ann uśmiechnęła się na ten widok. – Dzień dobry, pani Candy! – Usłyszała znajomy, tubalny głos. – Witaj, Jannie! – Tak zazwyczaj zwracała się do nadzorcy. – Coś nowego? – Wszystko w porządku, pani Candy! Mam tylko jedno pytanie i już mnie nie ma. – Jannie nigdy nie dał się nakłonić do bardziej bezpośredniego kontaktu. Pani była panią, nic mniej, nic więcej. Po śmierci ojca Ann trochę się boczyła na zarządcę, lecz w końcu dała za wygraną. Nie sposób było gniewać się na tego jasnowłosego olbrzyma. Olfstrom cały się poświęcił ranczu Bluff Blue i jego samotnej właścicielce. – Co się stało, Jannie? – Jeszcze raz zerknęła na mieniącą się matowym blaskiem powierzchnię grilla. – Chodzi o nowy odwiert. Do powierzchni wody mamy jeszcze kilka sążni. Walnął silnik. Kupować nowy czy dać tego grata do remontu? – Chyba sam wiesz. Jeśli to grat, do diabła z nim. Kupuj
nowy. Długo ci z tym zejdzie? – Jutro, najdalej pojutrze ruszymy dalej. – Okej, to chciałam usłyszeć. – Postąpiła kilka kroków w stronę furtki, czując przy udach muskularne korpusy dobermanów. – Może wpadniesz na grilla, Jannie? Za godzinę rozpalam ogień. Jak myślisz? – Urządza pani pieczyste? Kto wie? Może wpadnę. Jeśli załatwię ten cholerny silnik. Jannie Olfstrom też był samotnikiem. Przyczyny jego samotności były zdecydowanie inne, lecz fakt pozostawał faktem. Powolnym ruchem nałożył na głowę wytarte sombrero. Ann się uśmiechnęła. Nikt w tej krainie traw nie nosił czegoś takiego. Nikt poza jej wielgachnym zarządcą, którego bali się nawet przyjaciele. Jannie był naprawdę silnym człowiekiem. Wiedziała dobrze, na co go stać. *** Latem osiemdziesiątego trzeciego zdarzył się wypadek, który do dziś tkwił w jej pamięci niczym boląca, dokuczliwa zadra. Nieczęsto zaglądała na pastwiska, ale tamtego roku musiała poświęcić sprawom hodowli więcej czasu niż zwykle. Był to suchy, wyjątkowo suchy rok. W takich latach zdarzały się kłopoty z bydłem. Pamiętała nauki ojca, który jakiś czas przed śmiercią przekazywał jej tajniki prowadzenia rancza. Między innymi mówił także o latach suszy.
„Pamiętaj, Ann, najgroźniejsze są lata suszy. Bydło wariuje. Może od upału, czasem przez te cholerne gzy. Poidła muszą być zawsze pełne. Zapamiętasz? Och, jeszcze jedno. Nie zbliżaj się do stada. Kowboje o tym wiedzą. W razie kłopotów zapytaj Janniego”. Jannie Olfstrom był wtedy młodym, niedawno zatrudnionym zarządcą rancza, a już cieszył się opinią najlepszego szefa pasterzy. Był kompetentny i odznaczał się niepospolitą wyobraźnią. Kilka miesięcy wcześniej, pamiętnego, ponurego dnia, kiedy umierał tata, Ann spędziła cały ranek w szpitalu. Ojciec gasł z godziny na godzinę niczym ogarek płonącej świecy. Szpital w Scottsbluff dysponował doskonałym personelem, lecz nikt nie potrafił powiedzieć jej nic konkretnego o stanie zdrowia ojca. Nie był chory. Nie miał raka ani żadnej pospolitej choroby, a jednak umierał. Przypomniała sobie krótką rozmowę z czarnoskórym internistą, doktorem Jacksonem. Przypomniała sobie wyłupiaste oczy lekarza wpatrujące się ze smutkiem w jej twarz. Przypomniała sobie ruch mięsistych warg i głęboki, zachrypnięty głos: – Pani ojciec umiera, panno Candy. Powinna pani o tym wiedzieć. Nie zostało mu wiele czasu. Życzy pani sobie, żeby sprowadzić księdza? Nie wiemy, jakiego wyznania jest pan Candy. Chce pani o tym porozmawiać?
– Nie! – odpowiedziała wtedy stanowczo. – Nie chcę o tym rozmawiać. Jesteśmy baptystami, doktorze, ale to już moja sprawa. Proszę mi powiedzieć: dlaczego? Dlaczego on umiera, skoro nic mu nie dolega? Dlaczego, do cholery?! Ciemne oczy spojrzały na nią z jakąś nienaturalną ciekawością. – Już pani mówiłem, nie wiemy. Nikt nie wie. Zrobiliśmy wszystkie badania. Dwukrotnie. Pani ojciec jest zdrów na ciele i umyśle. Mimo to umiera. Serce pracuje coraz słabiej, choć wygląda na zdrowe. Badania nie wykazały żadnych odstępstw od normy. A jednak on umiera i z żalem muszę upewnić panią, że to kwestia najbliższych dni, jeśli nie godzin. – To zróbcie coś! – wybuchnęła histerycznym krzykiem. Czarna dłoń spoczęła na blacie biurka tuż przy jej dłoni. Ann mimowolnie cofnęła rękę z obrzydzeniem. Przez chwilę czuła wstyd. – Przepraszam – bąknęła. – Stałam się ostatnio nerwowa. Więc nie znacie przyczyny? Dobrze zrozumiałam? Nie wiecie, na co jest chory, lecz wiecie, że umiera? – Panno Candy... – Niski głos brzmiał ciepło i beznamiętnie zarazem. – Nie wiem, czy mogę wydać opinię jako człowiek, lecz jako lekarz mogę pani powiedzieć, że zdarzają się takie przypadki. Uczono nas tego w Chicago. Czasem – wcale nierzadko – zdarza się, że człowiek umiera, bo po prostu nie chce dłużej żyć. Ma to
miejsce głównie wśród najbardziej udanych małżeństw. Czy wie pani, co to są papużki nierozłączki? Skinęła głową. Dawno temu miała parkę tych ptaszków. Kiedy skutkiem jej „zabaw" samczyk padł martwy, samiczka żyła jeszcze zaledwie tydzień. Któregoś ranka mała Ann znalazła jej kolorowe ciałko leżące na podłodze klatki. Przez długi czas pamiętała te ptasie oczy powleczone błękitną mgłą. Mimowolnie wzdrygnęła się na to wspomnienie. Wyobraziła sobie tatę, którego oczy pokrywa podobna błękitna mgiełka. – Myślę – ciągnął lekarz – że pani ojciec nie chce żyć. Nie pytam o powód. Zaczerpnęliśmy wszelkich informacji. On chyba nie chce żyć bez pani matki. Proszę mi wybaczyć, jeżeli nadużyłem pani zaufania. Powiedziałem wszystko, co w jakikolwiek sposób może wytłumaczyć ten szczególny przypadek. Wiem, że nie powinienem mówić o przypuszczeniach, lecz z drugiej strony nie powinienem pozostawiać pani w nieświadomości. Czy pani mnie rozumie? – A jakże! Jest pan czarnym, głupim dupkiem! Nie wniosę skargi tylko dlatego, że wy wszyscy trzymacie ze sobą! – Ann wstała gwałtownie, przewracając krzesło. Trzasnęła drzwiami i skierowała się w prawą stronę długiego, jasnego korytarza. Wsiadła do windy, by po krótkiej chwili wejść na oddział interny. Ojciec leżał w izolatce, drugie drzwi po lewej. Zajrzała poprzez szybę. Nie spał. Oglądał telewizję.
Pomyślała, że czarny cymbał nagadał jej tych głupot specjalnie. Może chciał ją poniżyć, może chciał jej zadać dodatkowy ból, może wreszcie chciał ukryć przed nią prawdę, jak to leży w zwyczaju niektórych lekarzy. Ta ostatnia wersja była najbardziej prawdopodobna. Ann poniewczasie żałowała swojego zachowania. Westchnęła ciężko, ale postanowiła odłożyć ewentualne przeprosiny na później. Teraz miała przed sobą tatę, który najnormalniej w świecie oglądał program Rycerzy Białej Kamelii. Od wielu lat ten rasistowski ruch został zdelegalizowany, lecz poszczególne lokalne stacje nadawały audycje typu: „Jezus nie był Murzynem”. Powoli pchnęła drzwi i wsunęła się do środka. Zanim puściła klamkę, usłyszała znajomy głos. – A ty znowu tutaj, dziecko? – Tato! – Ann! W porządku. Żartowałem. Usiądziesz przy mnie? Tamtego dnia spędziła w izolatce wiele godzin. Tamtego dnia dowiedziała się więcej niż przez wszystkie wcześniejsze lata. Dwukrotnie przerwano im rozmowę. Umierający musiał przebyć kolejną porcję standardowych badań oraz przyjąć leki. Nikt nie wyprosił Ann z tej małej „poczekalni śmierci”. Zrozumiała, że doktor Jackson mówił serio. Właśnie tamtego dnia, kiedy widziała ojca po raz ostatni, opowiedział jej o wielu rzeczach, o których nigdy wcześniej nie
mówił. – Masz prawie trzydzieści pięć lat, dziecko – * zaczął chrapliwym, lecz donośnym szeptem. – Musisz stanąć na własnych nogach. Najwyższy czas. – Tato! – Przestań powtarzać „tato!”. Nie pora na sentymenty. Zostawiam ci nasz dorobek. Mój i twojej matki. Nie osiągnąłbym tak wiele, gdyby nie ona. Była niezwykłą kobietą... – Już mi to tyle razy mówiłeś, tato. Nawet o tych sweterkach, które sama dziergała na drutach. Choć była taka młoda i miała prawo żyć. Pamiętam. – Fakt. Więc pomówmy o twojej przyszłości. Mam nadzieję... Nie, mam pewność, że spotkasz swoją drugą połówkę. Kogoś równie wyjątkowego jak ty, córeczko. Zanim to nastąpi, musisz sama sobie poradzić. Wzięłaś jakiś notes? – Co takiego, tato? – Pytałem, czy możesz notować. – Tak. Mam notesik i długopis. – Okej. – Pomarszczoną, siną twarz ojca rozjaśnił dziwny, niezwykły blask. Christian Candy po raz ostatni poczuł się głową rodziny i właścicielem rancza Bluff Blue, największego kawałka ziemi w tym rejonie, nie licząc posiadłości Harperów i zapomnianych terenów rodziny Abraham. Tamtego dnia, leżąc w szpitalnej izolatce w oczekiwaniu na
swoje przeznaczenie, Christian „Bluff” Candy zaznajomił swoją trzydziestopięcioletnią córkę z podstawowymi zasadami prowadzenia rancza i aktualnym stanem posiadłości. Także wtedy po raz pierwszy usłyszała nazwisko Olfstrom. Czekając na śmierć – na połączenie z Ukochaną – Christian Candy polecił Ann syna swojego starego przyjaciela. Rozmawiał z Edmundem Olfstromem kilka tygodni przed zasłabnięciem i obiecał, że zajmie się jego synem, który miał najwyraźniej jakieś kłopoty w rodzinnym Hermanville. Przerywane miarowymi odgłosami szpitalnej aparatury, zakłócane szumem telewizora, padały ciche słowa – daty, nazwiska, numery i wskazówki. Bardzo prozaicznie ojciec Ann żegnał się z tym światem. Kiedy skończył, poczuła, że ścierpła jej ręka. Wiele stron notesu zostało zapisanych od deski do deski. Nigdy nie wyobrażała sobie, że prowadzenie rancza wymaga tyle wiedzy. Odłożyła notes na pościel i spojrzała na ojca innymi oczami. Miała już swoje lata i przez chwilę poczuła coś na kształt winy za niespełnienie marzeń rodziców. Postanowiła sobie tamtego ponurego dnia, że wykona wszystko, co polecił jej zapisać tata. Wszystko, włącznie z jego testamentem oraz pragnieniami, z których się zwierzył. W ten sposób Jannie znalazł swój dom na ranczu Bluff Blue. Tamtego dnia wieczorem, dokonując żywota w szpitalnej izolatce, Christian Candy podążył za miłością swojego życia, za czarnowłosą Lennie Candy – najwspanialszą kobietą i
najwierniejszą przyjaciółką, jaką dał mu los. Nieco później, latem osiemdziesiątego trzeciego, doszło do pamiętnego zdarzenia, które uświadomiło Ann, na co naprawdę stać Janniego Olfstroma, nowego zarządcę rancza. Nigdy nie zapomniała o tym zdarzeniu, choć znała je jedynie z opowiadań. *** Cały ten paskudny wypadek miał miejsce w korralu dla krów. Miesiąc wcześniej, zgodnie z sugestią ojca, Ann sprowadziła stado longhomów z Teksasu. Około dwustu sztuk. Była ciekawa, Czy są rzeczywiście tak odporne na suszę, jak o tym piszą „cholerni pismacy” z „Rancho Ahead”. Do ponurego zajścia doszło wtedy, kiedy robiła zakupy w centrum. Pochylając się nad ładą z gadżetami, usłyszała syrenę ambulansu. Nawet nie drgnęła. Nie skojarzyła sobie niczego, co mogłoby ją poruszyć. Spojrzała przelotem w wielkie, panoramiczne okno holu, po czym wróciła do swoich marzeń, targując cenę świecznika z Niną Dempsey, jej przyjaciółką sprzed lat. Świecznik był kuty ręcznie. Nie miała wątpliwości. Obiecywał nastrój romantycznej imprezy. Właśnie o to jej chodziło. Pragnienie posiadania świecznika przytłumiło wszelkie inne myśli. Nie miała pojęcia, że ambulans pomknął w kierunku jej rancza, nie miała pojęcia, że buhaj rasy Longhom – prawdziwe
teksaskie długorogie bydlę – właśnie tego dnia dostał szału. Może zawinił upał, choć nie był to najbardziej gorący dzień roku, może inne przyczyny... Buhaj po prostu się wściekł. Na pastwisku było dwunastu kowbojów i zarządca. Bułka z masłem. Nic dodać, nic ująć. A jednak tamtego dnia załamały się podstawy niepisanej dyscypliny. Wiecznie wstawiony szeryf Sam Filly przeprowadził później rutynowe śledztwo. Zrobił to z konieczności i Ann była mu wdzięczna za jego delikatność w tej sprawie. *** Rarnsey Crow, olbrzymi buhaj, był niespokojny od samego rana. Kręcił się opodal krów i przypominającymi wielkie szufle racicami mełł czerwone grudy ziemi. – On jest cholernie dziwny, Jannie! – Młody Luke Strong zatrzymał wierzchowca przy nadzorcy. – Zajebiście dziwny! – Zmiataj, Luke. Zajmij się matkami i cielętami. Resztę zostaw mnie. – Zarządca splunął przez ramię. Sięgnął po papierosy, ale nie zdążył zapalić. Wypadki potoczyły się nagle niczym oberwana lawina. Buhaj dmuchnął fontanną piachu zmieszanego z powietrzem. Pochylił wielki łeb i runął do przodu. Większość pastuchów skupiła się nieco z boku. Przed sobą widział jedynego jeźdźca zamykającego mu drogę.
Luke powstrzymał pęd Sparka. Ogier przysiadł lekko na zadnich nogach i zarżał donośnie. Nikt nie mógłby przysiąc, ale chyba zadecydował ten krótki moment. Ramsey Crow ryknął głębokim basem. Kościste, wypukłe czoło zwieńczone długimi rogami znalazło cel. Zatętniły racice, zadudniła ziemia. Stojąc na swoim stanowisku tuż przy ogrodzeniu korrala, Jannie Olfstrom poczuł mroźne ciarki przebiegające po jego wielkich plecach. Nigdy nie lubił Stronga. Gówniarz był pyskaty i niesforny. Nie potrafił znaleźć swojego miejsca w zespole. Olfstrom już kilka razy nosił się z zamiarem wypieprzenia durnego młokosa. Powstrzymywała go jedynie świadomość, że ten smarkacz może zostać nieprzeciętnym kowbojem. Ujeździł Sparka, na wpół dzikiego mustanga, i chyba miał w sobie to „coś”. Olfstrom potrafił dostrzec takie niuanse. Tym razem nie wyglądało to najlepiej. Szare oczy Norwega błyskawicznie ogarnęły teren. To za cholerę nie wyglądało dobrze. Zarządca spiął ostrogami boki Werewolfa – jedynie on mógł go dosiadać. Ogromny kary ogier parsknął i zarżał donośnie. Potężne kopyta uniosły się nad ziemią. Olfstrom jednym krótkim ruchem wyjął winchester ze skórzanej kabury przy Siodle. Prawą ręką ściągnął wodze, przeklinając własne ambicje. Jedynie on oraz ten dupek Strong i meksykański poganiacz Jose dosiadali ogierów. Każdy z gromady wytrawnych kowbojów doskonale wiedział,
czym to grozi. Ogiery niemal zawsze były nieprzewidywalne. Niektórych to rajcowało, innych – nie. Jannie zmienił zdanie. Nie miał dość silnej woli, żeby zastrzelić buhaja, którego cena była zawrotna. Pomiędzy stężałymi z emocji udami czuł wielką, dygocącą masę Werewolfa i głębokie falowanie czarnych, spoconych boków ogiera. Nacisnął konia kolanami. Werewolf ruszył z kopyta. Olfstrom z trudnością wsunął karabin do pochwy. Pewną dłonią ujął krótko rzemienne wodze. W tej chwili nie miał jeszcze pojęcia, co robić. Wiedział jedynie, że coś zrobić musi. Kilkanaście jardów przed nim wierzchowiec Stronga zarył kopytami w ziemię. Kowboj nie wyleciał z siodła, ale zarządca dostrzegł jego bladą twarz i wytrzeszczone oczy. Jeszcze krótka, dysząca napięciem chwila i wielki buhaj całym impetem runął na bezradnego jeźdźca. Z oddali nadciągali kowboje. Olfstrom spostrzegł karabiny w rękach kilku z nich. Podniósł lewą dłoń i wywinął nią kilka kółek. Zatrzymali wierzchowce. Jannie wbił ostrogi w boki Werewolfa. Nie cierpiał tego okrutnego zabiegu, lecz sytuacja była wyjątkowa. Ogier zarżał i wyprężył się jak struna. W tej samej chwili ogromna czaszka buhaja zniknęła pod zadem Sparka. Koń i człowiek wylecieli w powietrze. Łomot towarzyszący upadkowi wierzchowca zatrząsł ziemią. Trysnęły w górę wyrwane strzępy murawy. Ciało jeźdźca zatoczyło wielki łuk,
uderzając o belki ogrodzenia. Kątem oka Jannie Olfstrom dostrzegł Stronga usiłującego dźwignąć się na nogi. Chwytając bale ogrodzenia, próbował unieść się do pionu. Wielki, długorogi byk ruszył w kierunku człowieka, odrzucając impetem własnej masy wierzgającego ogiera. – Dawaj, Werewolf! Dawaj! – krzyknął Olfstrom, znowu wbijając stalowe gwiazdki ostróg w boki ogiera. Tuż przed sobą zobaczył kosmaty, kołyszący się łeb i śmiercionośny łuk zakrzywionych, potężnych rogów. Spazm bólu, spowodowany kolejnym kopnięciem stalowych żądeł, rzucił wierzchowca bokiem, trafiając w muskularny kłąb byka. Kowboje powstrzymali konie. Huk, towarzyszący zderzeniu dwóch rozpędzonych brył, zatrząsł powietrzem. Kilkanaście jardów dalej jedna z belek ogrodzenia upadła na ziemię. Tuman gęstego czerwonego pyłu pokrył pędzącą, wielonożną bryłę. Krótki ryk i przeraźliwe rżenie wierzchowca! Łomot i trzask! Jakiś głęboki jęk... Kowboje stali jak sparaliżowani, obserwując scenę rozgrywającą się przed ich oczami w ułamkach sekund. Nikt nie sięgnął po broń. Nie mieli czasu nawet pomyśleć. Wszystko działo się zbyt szybko. Ramsey Crow przeszorował kudłatym cielskiem wzdłuż boku ogiera. Jego nabiegłe krwią oczy skupiły się na nieruchawej
istocie gramolącej się na nogi przy ogrodzeniu korrala. Do stóp Luke’a Stronga podpełzła śmierć. Impet upadku i lot ponad końskim łbem zrzucił mu z głowy kapelusz, urywając skórzany rzemyk pod brodą. Luke z wysiłkiem oparł się o śliską belkę i drżącą ręką dotknął mokrego czoła, czyniąc znak krzyża. – Panie, odpuść mi – wyszeptał. Zadudniła ziemia. – Jezu, przebacz mi. – Zbielałe wargi oddały pocałunek świeżemu podmuchowi wiatru. Grzmot wtargnął pod czaszkę. Szeroko rozwarte oczy chłonęły obraz nadciągającego przeznaczenia. Na gładkiej powierzchni krętych rogów zalśniło słońce. Pragnął zemdleć, nie oglądać i nie czuć, lecz łaska nie była mu dana. Z gigantycznej chmury pyłu wyłonił się szarżujący byk niczym mityczny potwór powstały z morza. Po raz kolejny promienie słońca zalśniły na rogach niosących śmierć. – Matko! Czarny koński łeb z długą, rozwianą grzywą. Wielkie białe zęby i chrapliwe rżenie. Płaty piany kapiące z końskiego pyska i jakiś głos nie z tego świata. Krzyk – bardziej przejmujący niż śmiertelne dudnienie w uszach. – Za płot! Spierdalaj! A niech cię! Oczy powleka mgła. Sekundy trwają niczym wieczność. Jakże miękko w kolanach. – Mamo! Ziemia zapada się pod nogami. Sto jardów dalej John Salem i
Jude Wrestlow, najlepsi strzelcy rancza Bluff Blue podnoszą karabiny do strzału. Obydwaj wiedzą, że nie mają już żadnych szans. Strong osuwa się w trawę. Nie widzi wielkich, nabiegłych krwią ślepi Ramseya Crowa. Nie czuje odoru buhaja. John i Jude opuszczają lufy winchesterów. Nie mogą strzelać – już nie. Wielka, żylasta dłoń chwyta byczy róg. Uwolniony od ciężaru ogier odbiega w bok, wydając przenikliwy, rżący zew. Potężna, lecz jakże nikła zarazem sylwetka uwieszona przy szyi byka. Ogłuszający trzask pękających belek. Twarda racica miażdżąca udo Luke'a. Czerń i otchłań. Porwane impetem ciało sunie kilka jardów po trawie. Gdzieś w oddali huk strzałów. Jakaś żywa bryła przesłaniająca świat. Kula z karabinu Salema gwizdnęła nad łbem rozpędzonego buhaja. Kolejny pocisk – wystrzelony przez Wrestlowa – urwał kawałek lewego ucha Ramseya Crowa, ogłuszając rozszalałe zwierzę. Byk pognał w pole, zostawiając za sobą wyłamane przęsło ogrodzenia i dwa ciała, leżące jedno na drugim. Z rozerwanego ucha longhorna spływała strużka ciemnej krwi. Prawy róg byka również ociekał czerwienią. Tej samej barwy plama rozpływała się na plecach Janniego Olfstroma, którego wielkie ciało przykrywało nieprzytomnego Luke’a Stronga. *** Tamtego dnia Ramsey Crow złamał Olfstromowi cztery
żebra, ale zarówno zarządca, jak i kowboj przeżyli tę śmiertelnie niebezpieczną przygodę. Surowy, mrukliwy Norweg pokazał swoim ludziom, że ma wielkie serce. Od tamtego czasu stał się kimś bliskim także dla Ann. Może dlatego że w jej życiu rzadko zdarzały się przykłady heroizmu, może dlatego że ona sama potrzebowała kogoś bliskiego, może wreszcie dlatego że jej życie było tak bardzo puste. Miała nadzieję, że Jannie wpadnie tego wieczoru na kawałek solidnej pieczeni z grilla. Jeśli tylko załatwi „ten cholerny silnik”. Odgarnęła z twarzy lekko siwiejące włosy. Jakiś natrętny szept podpowiadał jej, że ten gorący wieczór spędzi samotnie jak wiele wcześniejszych i zapewne też późniejszych. Nauczyła się z tym żyć, ale miała świadomość swojego przegranego losu i pustej otchłani, której nie była w stanie zapełnić za żadne pieniądze. *** Południe dawno minęło. Dochodziła siódma. Bez specjalnego entuzjazmu Ann wcisnęła się w obcisłe dżinsy. Westchnęła, zapinając guzik. Jeszcze nie tak dawno były zupełnie luźne. Cóż, zimą się tyje. Wyszła do ogródka i zajęła się przygotowaniem grilla. Berta i Nero nie odstępowały jej ani na krok. – Jazda mi stąd! – Machnęła ręką. Była dziwnie podniecona, bardziej nerwowa i niecierpliwa niż zwykle. Bo zazwyczaj niecierpliwie czekała na wieczór inaugurujący
sezon grillowania. Wiedziała, że zasiądzie przy wonnym żarze i, wdychając aromatyczny zapach pieczeni, pomyśli – jak zwykle – o ojcu. Wiedziała, że do późnej nocy będzie siedziała samotna, czując przy bosych stopach swoich czworonożnych przyjaciół. Tak było każdego roku od śmierci taty. Upłynęło przeszło siedemnaście lat, a ona nadal była sama i nadzieje ojca okazały się bezpodstawne. Chwilami czuła się winna tej sytuacji. Próbowała tłumaczyć sobie, że to inni skazali ją na ten los, ale w głębi duszy – w zakątkach umysłu – drzemało ponure przeświadczenie, że to nie do końca prawda. Może dlatego odpędzała od siebie wspomnienie matki. W jakiś irracjonalny sposób obwiniała mamę o śmierć ojca. Miała świadomość bezsensowności takiego rozumowania, lecz nie potrafiła wyprzeć tego uczucia. Nie potrafiła, choć stać ją było na odrzucenie innych koszmarów zatruwających duszę. Węgiel nabrał czerwonosiwej barwy. Sięgnęła po ruszt, wsłuchując się w odgłosy wieczoru. Oczekiwała cichego trzaśnięcia furtki, ale nadzieja na wizytę Janniego gasła z każdą minutą – z każdą chwilą jej przegranego życia. „NIECH BÓG MA NAS W OPIECE” First North 42 Telefon odebrała Linda Harry. Kirkland patrzył na jej twarz tężejącą w napięciu. Nad skroniami i przy uszach krótkie, niedawno przycięte włosy stanęły mu dęba. Wolał nie myśleć o
tym, co za chwilę usłyszy. Instynktownie przewidywał taką możliwość. Wgniótł w popielniczkę zaledwie napoczętego papierosa i otarł wargi. Wstał z fotela, podszedł do Lindy i nie odzywając się ani słowem, wyciągnął rękę po słuchawkę. Podała mu ją, skinąwszy jednocześnie głową. Poczuł, że niedawno spożyta bułka zamienia się w żrący strumień kwasu, po brzegi wypełniający udręczony żołądek. Skrzywił się mimowolnie i podniósł słuchawkę do ucha. Wydawała się ciężka, niczym odlana z betonu. Kątem ust posłał krzywy uśmiech Lindzie. Mocniej ujął słuchawkę. – Kirkland Ralston. – Niemal nie poznał własnego głosu. – W czym mogę pomóc? Głos po drugiej stronie był tak donośny, że usłyszeli go zarówno Harry, jak i Isaak siedzący przy drzwiach. Ten graniczący z krzykiem głos nie niósł niczego dobrego. Linda wiedziała już, o co chodzi, lecz Simon patrzył na szefa, którego twarz przypominała maskę aktora pantomimy. Zastępca przełknął ślinę, popijając kawą z kubeczka. Telefon o piątej rano nie mógł być niczym, czego pragnęli. I na co mnie to było potrzebne? – pomyślał. Och, Bob! – Myśli Simona pomknęły w stronę poprzednika. Och, dumy Bobby! Ty pieprzony goju! Na jaką cholerę było mi to wszystko potrzebne? Podniósł do ust kubek i łyknął gorzkiej kawy. Doskonale
zdawał sobie sprawę, że ten „pieprzony telefon” nie zawiera życzeń z okazji Dnia Policjanta ani niczego dobrego. Od dawna zauważył, że pomiędzy nim a szeryfem istnieje jakaś irracjonalna, a zarazem niemal namacalna więź komunikacyjna. Skrzywił się z niesmakiem na wspomnienie takich zjawisk opisanych w miesięczniku z Lincoln, który Kirk podsunął mu swojego czasu z tym swoim złośliwym Uśmieszkiem. Teraz czuł ten „zasrany kontakt” w praktyce. Było to iście bolesne doświadczenie. Żadnemu z nich nie było do śmiechu. Może byli przeczuleni, może zbyt wiele zdarzyło się ostatnio, ale Simon miał pewność, że ten telefon „dołoży do pieca”. Spojrzał na Lindę i już wiedział, że ma rację. No to zaczynamy od nowa, pomyślał. W tym momencie miał w dupie to, co może powiedzieć szef. Wiedział doskonale, że szeryf nie powie nic, choć on – Simon Isaak – bardzo by tego chciał. Ralston rąbnął słuchawką o blat biurka. W biurze zapadła nagła, pełna oczekiwania cisza. Poprzez okna opatrzone siatką słyszeli brzęczenie ostatnich nocnych moskitów i dalekie cykanie świerszczy. W jutrzence wstającego dnia zabrzmiał śpiew ptaków. Tworzył uwerturę kolejnego świtu, lecz tutaj – w biurze szeryfa – wydawał się jakimś ironicznym akcentem, jakąś obcą frazą zmierzającą w inny wymiar czasu. A jednak! – pomyślał Simon, odstawiając kubek z kawą.
Boże! Czy taka jest Twoja wola? – przemknęła myśl Lindzie. – No to zaczynamy od nowa. – Chrapliwy głos szeryfa przerwał ciszę poranka. – Zaginęło kolejne dziecko. Ten zawszony skurwysyn wrócił. – Co mam robić, szefie? – spytała Linda. – Spokojnie, mała. – Ralston uśmiechnął się blado. – Najpierw muszę pomyśleć o tym, co ja mam robić. Wrócił do biurka i opadł na fotel. Po krótkiej chwili sięgnął po telefon komórkowy. Zapalając papierosa, wybrał wskazany numer. – Thompson? Tak, to ja. Ten drań wrócił. Co? Jasne, wiem. Okej, czekam, Richard. Tak, dobrze zrozumiałeś. – Sennym, powolnym ruchem odłożył telefon. – Nalejesz mi kawy, Linda? – zapytał wpatrzony w różową poświatę za oknem, która nabierała coraz bardziej złocistych odcieni. – Już, szefie. – Podniosła się zza biurka. – Dzięki – mruknął, zaciągając się głęboko siwym dymem marlboro. Popijając pierwsze łyki gorącej, mocnej kawy, Kirkland Ralston, szeryf miasta Abraham, wyszeptał słowa, które dotarły do uszu jego zastępców: – Niech Bóg ma nas w opiece. Niech Bóg ma w opiece to miasto i jego mieszkańców. Linda Harry poczuła przykre pieczenie pod powiekami,
Simon Isaak zaś dokończył w myślach monolog Ralstona: Wybierz sobie inne miejsce, Panie. Inny naród i inny czas. Pochylam głowę w wierze i ufności. Oddal od nas swoje ścieżki, Panie. Nie doświadczaj niewinnych ludzi. Jak chwilę przedtem w oczach Lindy, w tym krótkim momencie w oku Isaaka zakręciła się mimowolna łza. – Proszę... – wyszeptał. – Proszę... Brązowe oczy szeryfa wpatrywały się z tępym uporem w poświatę za oknem. Gdyby ktokolwiek potrafił czytać w ludzkich myślach, usłyszałby ciche wyzwanie: Zabiję cię, skurwysynu. Nie pójdziesz do zakładu dla czubków. Pójdziesz do piachu... Masz u mnie jedną kulę za każde dziecko i przysięgam, że nie zacznę od głowy. Tak mi dopomóż, Panie. W żadnym kościele tego świata, na żadnej z ulic, w żadnym mieście i przy żadnej okazji gorące modły nie zgromadziły się z równie skondensowaną siłą na tak niewielkiej powierzchni ziemi, chociaż – paradoksalnie – nikt z modlących się w tym pokoju nie miał wiary w skuteczność swojej modlitwy. – Połącz mnie z burmistrzem, Linda. – Szeryf spojrzał na dziewczynę zamyślonym wzrokiem. – Teraz? – Zerknęła na ścienny zegar. – Jest dopiero... – Teraz. – Przerwał jej w pół zdania. Zostawił niedopalonego papierosa w popielniczce i sięgnął do paczki po kolejnego. – Godzina dobra jak każda. Dzwoń!
*** Burmistrz Redginald Harper właśnie skończył wczesne śniadanie i walczył z nowym krawatem, którego śliska materia nieustannie wymykała mu się z palców. Miał sporo obowiązków tego dnia, toteż nastawił budzik na piątą trzydzieści. Zamierzał załatwić papierkową robotę przed otwarciem urzędu. W tym momencie leżąca na stole komórka zatętniła fragmentem starej secesyjnej pieśni. – Jasna dupa! – zaklął, po raz kolejny wypuszczając z palców końcówkę krawata. – Kogo diabli nadali o tej porze? Szybkim krokiem podszedł do stołu. Sięgnął po aparat i przycisnął klawisz. – Harper – wycedził, mając nadzieję, że to pomyłka. Przez chwilę słuchał głosu z drugiej strony linii, po czym jakimś ciężkim, sennym ruchem osunął się na krzesło. – Jesteś pewien, Kirk? – wyszeptał nie swoim głosem. Przez kilka chwil słuchał, czując, że niebo wali mu się na głowę. Z trudem odchrząknął. – Rozmawiałeś z federalnymi? Aha. I co oni na to? Co? Tak sobie gdzieś poszedł? Czterolatek? A ty? Co ty o tym sądzisz, Kirk? Słuchając odpowiedzi, drżącą ręką sięgnął po kubek, w nadziei że zostało na dnie trochę kawy. Kubek był pusty. Redge splunął na dywan, nie bacząc na dobre maniery ani na trud żony. W tej chwili najchętniej napiłby się czegoś mocnego.
– Dobra – zachrypiał, czując ból ściśniętej krtani. – Za dwadzieścia minut będę w biurze. Przyjdź. Wyłączył telefon. Przez długą niczym wieczność chwilę siedział nieruchomo, zapatrzony martwym wzrokiem w okno. Naszła go szalona myśl, że od czasu plagi szarańczy, która w tysiąc osiemset siedemdziesiątym czwartym roku spustoszyła stan, powodując wyemigrowanie połowy osadników, nic równie tragicznego i niebezpiecznego nie spotkało dotychczas społeczności miasta. W spokojnym rolniczym okręgu najprawdopodobniej pojawił się seryjny morderca – psychopata polujący na dzieci. Boże, zmiłuj się nad nami! – pomyślał burmistrz, odsuwając pusty kubek. Wstał, podszedł do szafy i podniósł z podłogi krawat. Zerknął na zegarek i mocniej ujął śliski materiał. Tym razem wiązanie zajęło mu zaledwie moment. Zbiegł po schodach, słuchając głosu żony wygarniającej z łóżek dzieciaki. Nie żegnając się, trzasnął drzwiami i wskoczył do samochodu. Po kilku sekundach na krańcu ulicy rozbłysły czerwone światła stopu, po czym szary lexus pomknął środkiem Second North w stronę ratusza. *** – Wejdź! – Harper odwrócił się od okna. Zmęczonym wzrokiem obrzucił Kirklanda zamykającego drzwi. – Siadaj, Kirk. Burmistrz podszedł do stolika i zajął miejsce w wygodnym
skórzanym fotelu. Ralston usiadł naprzeciwko. Przez chwilę oczy burmistrza błądziły po krótkich rękawach białej koszuli stróża prawa. Zatrzymały się na moment na złocistym gwiaździstym emblemacie, po czym spoczęły na twarzy szeryfa. – Co się dzieje, Kirk? Co się, do jasnej cholery, dzieje? Czyżbyśmy mieli seryjnego mordercę? Skąd? Skąd, u diabła?! Urodziłem się w tym miasteczku i tutaj urodził się mój ojciec. Mój dziadek Jefrey przeżywał na tych ziemiach wielką suszę w latach trzydziestych. Było ciężko, ale wszystko, co zrobili i o co walczyli, zależało od nich. Myślałem, że nigdy nie spotka mnie nic gorszego. A tu masz! – Burmistrz walnął otwartą dłonią w blat stolika. – To, z czym przychodzisz, nie zależy od nas. Nie mamy na to wpływu! Do cholery, Kirk! Dlaczego właśnie tutaj, na tym zadupiu? To domena wielkich miast. Chyba wiesz coś o tym. Dlaczego tutaj? – A czemu nie, Redge? Nie przesądzajmy jednak sprawy już teraz. Zapalę, jeśli pozwolisz. – Policjant przysunął sobie popielniczkę. – Jasne, pal. – Harper opanował się z trudem. – Masz chęć na szklaneczkę? – Podniósł się z fotela. – Pewnie. Nawet na dwie, ale nie teraz. Ty też daj sobie na wstrzymanie. Za pół godziny przyjedzie Thompson. Nie potrzebujemy, żeby jakiś agent federalny trzaskał o nas dziobem, zgadza się?
– Jasne. – Harper kiwnął głową i ponownie opadł w fotel. – Wiesz, Kirk – odezwał się, zapalając papierosa – przypominam sobie takie sceny z filmów. Moja Jammie lubi oglądać thrillery. Potem włazi mi pod kołdrę i czeka, żebym przytulił ją przed zaśnięciem. Za każdym razem mnie to bawi. Podobnie jak te naiwne filmy. I oto mam to przed sobą, lecz za cholerę nie jest mi wesoło. – Walnij lufę. – Co? – Powiedziałem, żebyś strzelił sobie głębszego. – Przecież dopiero co mówiłeś... – Zapomnij. Teraz wyglądasz gorzej niż nawalony gość. Strzel kielicha i poczujesz się lepiej. Pogadamy o tej pierdolonej sytuacji. – A ty? – Ja mam większą odporność. Byłem gliną i nadal jestem. Nie próbuj brać ze mnie przykładu. To bez sensu. – Może masz rację. Harper podszedł do barku i nalał sobie żytniówki. Jednym haustem wychylił podwójną porcję. Oczy zaszły mu łzami. Zanim zdążył odstawić puste szkło, fala gorąca wypełniła po brzegi jego wnętrzności. Z trudem odzyskał oddech. – Dzięki, Kirk. – Odwrócił się w stronę szeryfa. – Dzięki, że rozumiesz.
– To zwykła rzecz. – Policjant uśmiechnął się znad papierosa. – Mam ochotę na to samo, ale nie mogę sobie pozwolić na luz. Chronię prawa w Abraham. Czy to nie brzmi banalnie, Redge? – Brzmi żałośnie, stary. – Burmistrz powrócił na miejsce. – Cholernie żałośnie – powtórzył. – Wiem. Nic na to nie poradzę. – Co zrobimy? – Pytasz, co ja zrobię? Nie wiem. Czekam na Richarda Thompsona. Powinien wkrótce nadjechać. – A co to ma do rzeczy? – Podobno ma. Thompson twierdzi, że jest coś nowego w sprawie tej Cilith. Może rzuci więcej światła na tę sprawę. Znaleźli trop. Cierpliwości, szefie. – A ty? Co ty myślisz, Kirk? – Nic. Jeszcze nic. Zaczekajmy. Snucie teorii przed pozyskaniem nowych danych jest bez sensu. Pytasz w niewłaściwym momencie. – Szeryf zerknął na zegarek i skrzywił się niedostrzegalnie. – Jeszcze trochę, Redge – szepnął, myśląc w duchu: Gdzie ten pieprzony, zafajdany agent? Jeszcze chwila i zacznę wyć. Brązowe oczy stróża prawa ani na chwilę nie zmieniły swojego wyrazu. Nawet kiedy po kilkunastu minutach ktoś cicho zapukał do drzwi.
– Proszę! – Harper poderwał się z fotela. Drzwi otworzyły się niemal bezszelestnie. Ralston zdusił niedopałek. Zerknął przez ramię i cicho westchnął. W głębi serca bał się tej wizyty. Bał się czegokolwiek, co może usłyszeć, choć jednocześnie czekał niecierpliwie na tę chwilę. – Ożeż kurwa! – mruknął pod nosem. W otwartych drzwiach stał agent Thompson, a jego twarz – pozornie pozbawiona emocji – była dla szeryfa niczym szeroko otwarta księga. Księga, w której nie zapisano nic dobrego. Teraz również on podniósł się z fotela. – Witamy, panie Thompson. Proszę wejść. – Burmistrz skinął ręką. Richard Thompson skłonił lekko głowę, po czym wszedł do gabinetu, zamykając starannie drzwi. – Proszę – powtórzył burmistrz, wskazując wolny fotel. Wszyscy trzej podali sobie ręce, po czym agent zajął miejsce naprzeciw Harpera. – Pierwszy raz w życiu zdarza mi się być w magistracie, gdzie oprócz burmistrza pracuje tylko strażnik. – Uśmiechnął się sztucznie. Odpowiedziało mu głuche milczenie. Wpatrywali się w jego twarz pełni oczekiwania i napięcia. Miał zamiar poprosić o kawę, ale zrezygnował. Odchrząknął cicho, sięgnął do kieszeni po notes i trzymając go na kolanach, przekartkował strony.
– Zacznę po kolei. – Skupił wzrok na notatkach. – Znaleźliśmy jednego ze sprawców porwania Jode Cilith. – Wiedziałeś o tym? – Burmistrz zerknął na Ralstona. – Od niecałej godziny. – Szeryf obrzucił agenta niechętnym spojrzeniem. – Spokojnie, panowie. – Thompson przełknął ślinę. – To wiadomość sprzed kilku godzin. Parę minut po północy otrzymałem meldunek z North Platte. W motelu, przy zjeździe numer sto siedemdziesiąt siedem, nieopodal rancza Buffalo Bill przejezdny facet poczynał sobie zbyt ostro z miejscową prostytutką. Właściciel wezwał policję. Gość natychmiast się uspokoił, lecz zabrali go na posterunek. Był trochę wstawiony, ale nie za bardzo. Wpakowali go za kratki i wezwali lekarza, żeby pobrał draniowi krew. W tym czasie przejrzeli jego bagaż. Chcecie wiedzieć, co znaleźli? Oczy burmistrza i szeryfa spoczęły na wargach agenta. Thompson podniósł wzrok znad notesu. – To nie będzie przyjemne. – Mimowolnie ściszył głos. – W bagażniku jego samochodu znaleziono torbę ze szkolnymi podręcznikami i zeszytami Jode Cilith. Harper zapadł się w fotel. Poczuł, że robi mu się niedobrze. – Coś jeszcze? – usłyszał głos Ralstona. – Owszem. – Thompson machinalnie zajrzał do notesu. – W bagażniku było sporo krwi i jeszcze coś.
– Co? – But. Sportowy, dziewczęcy. Adidas. Był tak przesiąknięty krwią, że lepił się do rąk. Numer i wzór odpowiadają opisowi, jaki dostaliśmy od matki porwanego dzieciaka. – Agent oblizał wargi. – Czy mógłbym dostać trochę kawy? – zapytał. – Kawy? Dobrze zrozumiałem? – Harper podniósł się z fotela. Twarz miał białą jak kreda. – Tak. Kawy. Jeżeli to nie kłopot. – Nikt jej jeszcze nie zaparzył, panie Thompson. – Burmistrz niepewnym krokiem podszedł do barku. Nalał sobie porcję whisky, opróżnił szklaneczkę jednym haustem, po czym napełnił szkło ponownie, nalewając także do dwóch innych szklanek. Postawił drinki na małej srebrnej tacy i przeniósł do stolika. Szeryf i agent patrzyli na niego, słuchając dzwonienia szkła o dygocącą tacę. Spojrzeli na siebie w milczeniu. Thompson nieznacznie skinął głową. Harper niezgrabnie postawił tacę na orzechowym blacie. – Napijmy się czegoś mocniejszego – odezwał się głuchym głosem. Trudno było ocenić, czy mówi do obecnych, czy do siebie. – Gdzie jest Sloth? – zapytał spokojnie szeryf. – Tom pojechał na miejsce, żeby przesłuchać skurwysyna. Godzinę po nim wyjechali dwaj nasi technicy. Pobiorą próbki DNA i jeszcze raz dokładnie wszystko sprawdzą. – Czemu nie pojechali razem? – Były powody. Wystarczy ci taka odpowiedź?
– Musi. To nie moja sprawa. Coś jeszcze? – Za jakieś dwie godziny powinniśmy mieć kopię zeznań. – Tak szybko? – Tom potrafi rozmawiać z najtrudniejszymi typkami. Obiecał, że nie zajmie mu to zbyt wiele czasu. Sytuacja jest dość oczywista. – Na pewno? – Ralston spojrzał w okno. – Skąd stwierdzenie, że dorwaliście jednego z porywaczy? Może nie ma nikogo drugiego? – Zapominasz o świadku, Ralston? – Racja. – Kirkland skrzywił się z niesmakiem na wspomnienie tej smarkuli, Lucy Brown, i jej niesympatycznych rodziców, Z zakłopotaniem potarł dłonią policzek. Oczywiste, że porywaczy było co najmniej dwóch, jeśli zeznania małej są precyzyjne, co do czego nie mógł mieć stuprocentowej pewności. Spory dystans, ulewa oraz niewątpliwy szok, jaki przeszła Lucy, nie dawały takiej gwarancji. – Dobra, zaczekajmy. – Redginald Harper westchnął. – Zobaczymy, co przyniesie stenogram przesłuchania. Nie wiem jak wy, ale ja mam dość wódy. Niebawem ktoś w tym pieprzonym urzędzie zaparzy przyzwoitą kawę. Chwilę cierpliwości. *** Burmistrz miał rację. Nim upłynęły dwa kwadranse, poza masywnymi drzwiami rozległy się pierwsze odgłosy codziennego
ruchu. Wszyscy trzej siedzieli na swoich miejscach, jak gdyby nic dookoła nie miało znaczenia. W obecnej sytuacji może tak właśnie było. Pierwszy poruszył się Harper. Sennym ruchem wyciągnął rękę i nacisnął przycisk. – Jesteś tam, Sandy? – Dzień dobry, szefie. Jestem. – Głos Sandry Gifter, osobistej sekretarki burmistrza, zabrzmiał wyraźnie z interkomu. – Już pan pracuje? – Podobno. Przynieś dzbanek kawy do mojego gabinetu. Weź kilka filiżanek. Mam gości. – Nie wiedziałam, szefie. Już parzę kawę. Coś jeszcze? – Tak. Niebawem zgłosi się Tom Sloth, agent FBI. Wpuść go bezzwłocznie. – Oczywiście. – Interkom zachrypiał i umilkł. Minęło kilkanaście długich minut, zanim otworzyły się drzwi. Czarnowłosa dziewczyna wniosła dzbanek parującej kawy, dzbanuszek ze śmietanką oraz filiżanki na szerokiej tacy. Jej błękitne oczy przesunęły się po obecnych. Usta – podkreślone karminową szminką – zdobił służbowy uśmiech. Po chwili przed każdym z mężczyzn stała filiżanka napełniona gorącą kawą, a Sandra Gifter wycofała się taktownie. Nie zdążyła zamknąć drzwi, kiedy powstrzymał ją głos burmistrza: – Jeszcze jedno, Sandy.
– Tak, szefie? – Odwołaj wszystkie moje dzisiejsze spotkania. Nie ma mnie dla nikogo. – Ale, szefie... Co ze spotkaniem spółki towarowej? – Dla nikogo, Sandy. – Burmistrz sięgnął po filiżankę. – Wpuścisz tylko agenta FBI. I oczywiście każdego policjanta – dodał, zerknąwszy na Kirklanda. – Oczywiście. – Sandra Gifter położyła dłoń na mosiężnej klamce. – A gdyby dzwoniła pani Harper? – Nie ma mnie dla nikogo, Sandy. Nie rozumiesz? – Burmistrz lekko poczerwieniał. – Tak jest, szefie. Nie ma pana w ratuszu. Przepraszam. – Cicho trzasnęły zamykane drzwi. Spoza masywnych skrzydeł dobiegał rosnący gwar. Dalekie, pospieszne kroki, niewyraźne głosy, przytłumione niewielkim pomieszczeniem sekretariatu, dobiegały aż tutaj. Trzej mężczyźni, zagłębieni w skórzanych fotelach, w zupełnym milczeniu popijali czarną kawę. Po chwilach emocji nadszedł czas krótkiego relaksu. Redginald Harper pragnął, żeby to trwało bez końca. Agent Thompson myślał o żonie i synku, których pozostawił w Omaha. Nieczęsto zdarzało mu się być sentymentalnym, ale w tej chwili, w porze wstającego dnia, kolejnego trudnego dnia, pragnął ich obecności aż do bólu. Szeryf Ralston myślał o dwóch sprawach. Czy Simon i Linda
znajdą tego malca Burrowsów? Oraz kiedy wreszcie dotrze ten cholerny „federał” Sloth? Każda minuta dla szeryfa wlokła się niczym godzina. Każda sekunda trwała kwadrans. W stojącej przed nim popielniczce urósł kopiec niedopałków jak miniatura piramidy. Wpatrywał się w końcówki filtrów wystające z siwego kopczyka; kojarzyły mu się z uśmiechem człowieka chorego na szkorbut. Dobiegała dziewiąta, kiedy z interkomu rozległ się cichy głos sekretarki: – Jest pan Sloth, szefie. Niemal w tej samej chwili drzwi otworzyły się cicho i agent wszedł do gabinetu. Skończył się czas rozmyślań, sentymentów i cichych życzeń. Resztki żytniówki poszybowały ku pułapowi. Podnieśli się na powitanie. – Panie Sloth. – Burmistrz wyciągnął rękę. – Miło pana widzieć. Akurat! – pomyślał Ralston, po czym mruknął, podając Slothowi rękę: – Witaj, Sloth. Thompson w milczeniu uścisnął dłoń kolegi. Ich oczy spotkały się na krótką chwilę. – Siadaj. – Thompson wskazał koledze fotel. Szmer odsuwanego mebla, skrzypienie skóry, zdyszane oddechy, suchy, metaliczny trzask zapalniczki szeryfa, brzęk
srebrnej łyżeczki potrąconej drżącą dłonią burmistrza. I u wszystkich trzech tylko jedna myśl: Gadaj, do jasnej cholery! Gadaj! – Ma ktoś papierosa? Wypaliłem wszystkie swoje i wszystkie fajki tych dupków z North Platte. Koszmar! – Sloth sięgnął do paczki Thompsona. – Bosko! – Zaciągnął się głęboko. Harper poczuł, że ponownie wzrasta mu ciśnienie. Richard Thompson skrzywił się nieznacznie. Twarz Ralstona nie wyrażała nic, absolutnie nic. Sloth łyknął czarnej, mocnej kawy. Ponownie zaciągnął się siwym dymem marlboro. – Bosko! – powtórzył. Poruszył się nieznacznie, wyprostował zmęczone nogi, strzepnął popiół do popielniczki i zaczął mówić swoim złudnie sennym głosem. Zaczął od razu, bez wstępu. Słuchali monotonnej, zarazem sugestywnej relacji. – Było ich dwóch. – Sloth ponownie strzepnął popiół. – Louis Brewster, facet, z którym rozmawiałem, wielokrotny pedofil, karany i osadzony w Trinowe Gulls, skąd zbiegł dwa razy, oraz gość imieniem Ned. Wiemy już, kto to jest. Niejaki Henry Mouger. Jego fotka figuruje w każdym zbiorku poszukiwanych szubrawców. Nie tak dawno gadaliśmy nawet o nim, pamiętasz, Dick? Thompson skinął głową. – Co dalej?
– Nic, czego nie można wytłumaczyć. No, może poza tym, że tych dwóch to daleka rodzina. Taka pierdolona siódma woda po kisielu. Działali na wschodzie, w okolicach Lincoln i Omaha. Teraz zapragnęli przenieść się gdzieś indziej. Brewster zwiał z Trinowe Gulls zeszłego lata. Przez pół roku mieszkał w przyczepie kempingowej z Metyską, niejaką Marią Ricci i jej sześcioletnim bękartem Jose. Któregoś dnia wyrypał szczeniaka na oczach matki. Potem ją pchnął kuchennym nożem, a gówniarzowi ukręcił łeb. Ten zawszony kutas Brewster zaśmiewał się do rozpuku, kiedy o tym opowiadał. Redginald Harper poczuł, że wywraca mu się żołądek. Rozpaczliwym ruchem sięgnął po „awaryjną” butelkę wody mineralnej stojącą zawsze po prawej stronie biurka. Agent Sloth jakby tego nie zauważył. Beznamiętnym głosem ciągnął swoje ponure sprawozdanie. – Trafili tutaj przypadkiem. Podobno urządzili sobie niezłe walentynki w North Platte. Jakieś dwa miesiące później wsiedli do wagonu towarowego, zabierając w podróż „świeże mięsko”. Skład zmierzał do Kolorado, ale w Scottsbluff znudziło im się czekanie na bocznicy. Dwójkę dzieciaków, które porwali w North Platte, wyrzucili po drodze z pędzącego pociągu. Ten przyjemniaczek Brewster z radosnym chichotem opowiadał, jak dorwali tę parkę w trakcie zabawy w „tatę i mamę". Podobno Ned uciął chłopakowi to i owo.
Burmistrz chwycił się za brzuch. Całą siłą woli powstrzymał torsje. – Mam przerwać? – zapytał Sloth. – Nie trzeba. – Harper opanował się z wysiłkiem. – Niech pan dokończy. – Jasne. – Agent lekko wzruszył ramionami. – W Scottsbluff wysiedli. Byli zmarznięci i znudziła im się zabawa w trampów. Poszwendali się jakiś czas po mieście, lecz Scottsbluff wydało im się nudne. Poza tym kończyła im się forsa na hotel. Któregoś dnia dobrali się do furgonetki stojącej przy stacji i przejechali się kawałek na północ. Ten zwyrodnialec nawet nie zna nazwy waszej miejscowości. Dla nich to po prostu „trochę na północ". Po drodze podprowadzili jeszcze jedno auto. To, którym ten śmieć zajechał do North Platte. Podobno zawsze działali w ten sposób. Nazwali to metodą „na dwie nogi”. – Co to znaczy „zawsze"? – spytał milczący dotąd szeryf. – Podobno ten cały Brewster siedział w wariatkowie? – Owszem. Mam na myśli wcześniejszy okres. Brewstera zapuszkowaliśmy dwukrotnie, ale pieprzony Mouger vel Ned nigdy nie dał się przyskrzynić. Teraz także nie. Brewster ma nie po kolei w głowie. Mam na myśli intelekt. To zwykły tuman. Jego daleki kuzyn to także psychopata, lecz wcale niegłupi. To on wpadł na stary pomysł Jesse’ego i Franka Jamesów, którzy po kolejnych skokach mieli zwyczaj rozpuszczać bandę w różne
strony, wyznaczając wcześniej miejsce przyszłego spotkania. Nie ułatwiało to roboty Pinkertonowi. Nam także ten pomysł wiele utrudnił. Gdyby nie ten incydent z dziwką, nadal tkwilibyśmy w miejscu. Teraz już wiemy kto. Ta nieszczęsna Cilith nie żyje. Zwłoki zabrał Ned. Adidas spadł jej z nogi, kiedy sukinsyny używali sobie z jej ciałem. Ten jełop Brewster wrzucił je do swojego kufra „na pamiątkę”. Dacie wiarę? – Agent potoczył wzrokiem po obecnych. – „Na pamiątkę!”. Postanowili spotkać się w Ibemville, sto mil na zachód od Lincoln. Powiedziałbym, że nareszcie mamy szansę na dorwanie Neda i zamknięcie tej sprawy, ale podobno odnotowaliście kolejne zniknięcie dzieciaka, czy nie tak, Dick? – Sloth spojrzał na Thompsona. – Niestety – odezwał się Ralston. – Niezła ta twoja historia. Więc albo Ned zmienił zasady i działa na własną rękę, albo mamy kogoś innego w tym stylu. – Nie wierzę w zbiegi okoliczności. – Sloth westchnął ze znużeniem. – Nie aż takie. Ned wrócił. Chyba że to przedwczesny alarm... – Oby. – Szeryf sięgnął po dzbanek z kawą. – Moi ludzie z pomocą sąsiadów od świtu przeczesują teren. To czterolatek, Tom. Myślisz, że spierdolił do Dakoty? Kazałem powiadomić mnie o jakichkolwiek śladach. Na razie – bez skutku. – Więc Ned wrócił. Pieprzony skurwysyn wrócił. – Sloth zapalił kolejnego papierosa i wydmuchnął długi kłąb szarego
dymu. – Chyba że masz rację, Ralston, sugerując, że może to ktoś inny. Obyś jej nie miał. Obyś się mylił, człowieku. Nadal nie wierzę w takie zbiegi okoliczności. – Twoje prawo, Sloth. Ja nie muszę się z tobą zgadzać. – Ciemne oczy szeryfa obserwowały burmistrza. Harper wyglądał żałośnie. Wysłuchał nieprawdopodobnej ilości brutalnych informacji, odczuwał ciężar zagrożenia, które zawisło nad Abraham, a jednak walczył z własną słabością, choć jego bladą twarz zrosił pot, a dłonie dygotały w widoczny sposób. W tej chwili otarł czoło szerokim jedwabnym krawatem i nie zwracając uwagi na wrażenie obecnych, zapytał krótko: – Co zrobimy, panowie? Macie jakiś sensowny pomysł? Trzydzieści sześć lat! – po raz nie wiadomo który pomyślał Ralston z uznaniem. – Nie – odparł. – Ja nie mam. Musimy zaczekać na rozwój wydarzeń. Dopiero wtedy będziemy mogli podjąć jakąś rozsądną decyzję. Zgadzacie się ze mną? – zwrócił się do agentów. W milczeniu skinęli głowami. Nikt z obecnych nie miał pojęcia, czym zakończy się ten horror, agent Sloth zaś nie przewidywał, jak diametralnej zmianie ulegnie jego pogląd dotyczący zbiegów okoliczności. Czteroletni Donald Burrows przepadł jak kamień w wodę. Kolejna tragedia wstrząsnęła miasteczkiem Abraham. – Okej. – Harper zaczerpnął głęboki haust powietrza. –
Zatem wiemy już wszystko. Co zrobimy? – Chwilkę, Redge. – Ralston przeciągnął ramiona. Rozległ się suchy trzask. – Jeszcze jedno. – Tak? – Mam pytania, Sloth. – Pytaj. Nie naświetliłem sprawy? – Agent odwrócił głowę i wpatrzył się w okno. Gdzieś pod skórą poczuł lekki dreszczyk. Chyba się domyślał, o co szeryf zapyta. Przeczucie go nie zawiodło. – Powiedz mi, Tom, jakim cudem wiesz tak wiele? Mieliście tego gościa pod kluczem, i to dwukrotnie. Nie doprowadziło to do niczego. Aż nagle zjawiasz się ty i facet zaczyna śpiewać. Polubił cię czy co? Pytanie zawisło w próżni. Cisza w gabinecie wydawała się wprost namacalna. Thompson opuścił głowę. Domyślał się reszty. Zerknął z ukosa na partnera. Nie bez powodu podzielili się rolami. Tom rzeczywiście miał dar pozyskiwania informacji. Jak to robił, wiedzieli tylko oni dwaj. Richard Thompson pracował ze Slothem przeszło pięć lat. Wiedział, że Tom nie jest sadystą – on po prostu wypełnia swoje obowiązki skutecznie. Tak jak oczekiwał tego Sydney Dorff, agent specjalny Biura w Omaha. *** Gdyby Redginald Harper zobaczył celę, w której Sloth „rozmawiał” z podejrzanym, nawet hardy, pionierski duch nie
uchroniłby go przed puszczeniem pawia. Tej ponurej nocy jeden z zastępców szeryfa North Platte, który „nie był dostępny” pod telefonem, porzygał się jak kot. Najpierw słyszeli szaleńczy śmiech. Potem nastąpiła długa cisza, po której ponownie rozległ się śmiech aresztanta. Może nie śmiech – raczej niekończący się chichot. Dosłyszeli szmer głosów i stukanie maszyny do pisania. Kiedy sądzili, że wszystko jest na dobrej drodze, z celi dobiegł ryk bólu. Trwał „w nieskończoność”, jak ocenił funkcjonariusz Dredd. Chwilę później rozległ się charkot, rzężenie i przekleństwa, raz po raz wstrząsające aresztem. Po pięciu minutach obydwaj policjanci wyszli na dwór. Potrzebowali świeżego powietrza. – Czy on ma prawo tak się znęcać, Jack? – Dredd z trudem zapalił papierosa. – To nie jest w porządku. Spróbuj jeszcze raz namierzyć szefa. – Jesteś tak głupi, Len? – Stainshow nie zamierzał informować młodszego kolegi, że pół godziny wcześniej dostał dokładne wskazówki od szeryfa Wakesmana. – Gdyby szef chciał tu być, nie musiałbym do niego wydzwaniać. Masz córkę, prawda? – Mam. W tym roku Sylvia skończy osiem lat. – No właśnie. Tam siedzi facet, który zrobiłby wszystko, żeby twoja Sylvia na zawsze pozostała ośmiolatką. Spróbuj to sobie wyobrazić i nie truj. Nic do ciebie nie dociera?
– Jezu! Nie chciałem cię urazić, Jack. Ale przecież tak nie można! – To zatkaj sobie uszy i zamknij japę. Najlepiej zostań na dworze i zapal sobie jeszcze jednego. Wystarczy mi to, co słyszałem. Jesteś pewien, że dobrze wybrałeś zawód? – Jasne, Jack. Pewnie. Zostanę na dworze. Jeżeli tak musi być... – Musi. Czasami tak być musi. – Stainshow wszedł do środka, nie czekając na odpowiedź. Wiedział, że ich stary rozmawiał wcześniej z agentem. Wiedział, co ma robić, choć to wszystko dalekie było od obowiązujących procedur. Rozumiał powagę sytuacji. Nalał sobie kubek zimnej kawy i poprzez okno obserwował Lenniego przechylonego nad poręczą werandy. Po półgodzinie agent Sloth zastukał o metalowe drzwi lufą pistoletu. Oparty o blat biurka Stainshow rzucił się naprzód. Usłyszał za plecami kroki Lenniego. Już w ciasnym korytarzyku prowadzącym do cel poczuli smród ludzkich odchodów oraz niepowtarzalną woń bólu i cierpienia. Stainshow otworzył drzwi. Zobaczył wysoką sylwetkę federalnego i z odległości dwóch stóp spojrzał w beznamiętną twarz. Była niczym halloweenowa maska. Absolutnie bez wyrazu. W prawej dłoni agenta tkwiła biała, zadrukowana karta. – Zabierzcie z celi tę waszą archaiczną maszynę do pisania. – Spokojny, martwy jak woskowa twarz głos. – Tu macie stenogram
z jego i moim podpisem. Ty jesteś najstarszy? – Agent FBI zerknął na Jacka. Stainshow skinął głową. – Podbij pieczątkę i przekaż szeryfowi do podpisu. On będzie wiedział, co z tym zrobić. – Rozumiem. – Policjant rzucił okiem na stenogram. – Doskonale. Twój szef udzieli ci dokładnych wskazówek. Ja zabiorę dwie kopie. – Trochę to wszystko dziwne – mruknął zastępca. – Nie twój kłopot. Zrób, co powiedziałem. Prosta formalność. Ten sukinkot to niebezpieczny czubek i morderca. Nikt nie weźmie pod uwagę jego bełkotu. Zrób ksero w trzech egzemplarzach. Oryginał i kopia dla szeryfa, dwie kopie dla mnie. Spoconą dłonią policjant ujął kartę i ruszył do pomieszczenia biurowego. Starał się nie myśleć o tym, co zobaczył. Trzęsącymi się dłońmi uruchomił kserokopiarkę, powtarzając niczym mantrę: Jezu, Jezu, Jezu... W oczach utkwił mu obraz wyjęty żywcem z trzeciorzędnego, taniego horroru. Metalowy szary blat małego stolika pochlapany plamami ciemnobrunatnej cieczy. Zastępca szeryfa nigdy dotąd nie widział krwi w tym kolorze. Za stołem, u stóp metalowego łóżka wijąca się, wierzgająca masa rozpryskująca nogami wielką kałużę uryny. Celę wypełniało ciężkie rzężenie i jakiś niepokojący charkot. Wezwać lekarza? – Policjant zerknął znad kopiarki w zimne oblicze agenta. Mimowolnie przymknął powieki.
– Bez pośpiechu. Najpierw skontaktuj się z szefem. Niech ktoś zaraz posprząta celę. Draniowi nic się nie stało. Ma tylko rozbite wargi. I przestał się naśmiewać z naszych metod. Próbował mnie uderzyć, więc nie obyło się bez użycia siły. Na szczęście trafił w ścianę. Chyba połamał sobie paluchy. Tak mi się wydaje. To wtedy tak zaczął ryczeć. Wy byliście wtedy na dworze, prawda? – Owszem. Właśnie wyszliśmy zapalić. – Stainshow nie wspomniał, że szeryf zalecił mu takie postępowanie. Agent skinął głową. – Tak myślałem. I tego się trzymajcie, choć nie sądzę, żeby pies z kulawą nogą zainteresował się tym śmieciem. – Odwrócił się i spojrzał na aresztanta. – Zanim powiadomicie szefa i wezwiecie waszego lekarza, doprowadźcie to gówno do ładu. Medyk nie powinien widzieć go w takim stanie. Zrozumiałeś? – Jezu! – Zrozumiałeś, Stainshow? – Tak, oczywiście. Co zrobić z jego palcami? – Nic. Są popękane, ale nie musicie o tym wiedzieć. Wszystko, co ma jakiekolwiek znaczenie, jest w raporcie, rozumiesz? – Jasne, nie było nas przy tym. – No właśnie. Szybko łapiesz. – Agent uśmiechnął się
nieznacznie. – Daj mi moje kopie. – Wyciągnął rękę. – Niedługo zjawią się nasi technicy. Pobiorą próbki. Ja nie mam czasu. – Zerknął na zegarek. – Zostawiam oryginał i kopię stenogramu. Powiadom szefa, wezwij lekarza i wyprostuj zasmarkanego kolegę. – Spojrzał na skurczonego Dredda. – Chyba jemu najbardziej potrzebna jest pomoc medyczna. – To wszystko? – Policjant zacisnął wargi. – Wszystko. Ni mniej, ni więcej. Do zobaczenia. Na mnie pora. Stainshow nie zapytał, czemu ekipa techników kryminalistyki nie przybyła tu razem z agentem. Chyba znał odpowiedź. Pomimo niewątpliwej brutalności Slotha nie potrafił potępić tych niekonwencjonalnych metod. Miał świadomość, że agent walczy z najciemniejszą stroną ludzkiej natury. Stojąc w drzwiach posterunku, dwaj policjanci wpatrywali się w wielkie czerwone światła odjeżdżającego forda. Każdym z nich targały sprzeczne uczucia. Po twarzy Dredda spływały łzy – tak odreagowywał stres. Stainshow zapalił papierosa. Nagle przestało mu się spieszyć. Poczuł jakieś dziwne rozleniwienie. W ciągu dziesięciu lat służby po raz pierwszy spotkał się z czymś, co wykraczało poza sferę wlepiania mandatów niesfornym turystom czy interwencji w razie pospolitych bójek, które dość często miały miejsce w kilku pobliskich knajpach. Zawsze pragnął zostać policjantem i dopiął swego, ale tej nocy po raz pierwszy w życiu
zetknął się z najtrudniejszym zadaniem, jakie czeka ludzi tego zawodu. Facet, który właśnie odjechał, pozostawił za sobą smugę spalin i nieznane dotąd uczucie. Przeświadczenie, że na tym popieprzonym świecie nic nie jest tylko czarne albo tylko białe. – Chodźmy, Lennie. Mamy sporo roboty. – Położył dłoń na ramieniu kolegi. – Ten gość tu nie wróci. Powiem ci jedno, Len. On wydaje się dziwny, może zbyt dziwny w twojej wyobraźni, ale taki jest układ w systemie prawa. Są ludzie jak my – pracujący każdego dnia na swoje pobory. I są też inni. Lepiej żebyś nie zaprzątał sobie głowy tymi duperelami. – Dzięki, Jack. Co mam robić? – Dredd strzelił niedopałkiem w ciemność. – Zadzwoń do szefa. Ja posprzątam celę. – On nie odbiera. – Bądź spokojny. – Zastępca uśmiechnął się melancholijnie. – Odbierze. Założę się o każdą sumę, że odbierze. Słuchając głosu Dredda wywołującego szeryfa, Jack Stainshow wpatrywał się w niknące pośród ciemności światła wozu agenta FBI. Musisz być nieźle zakręcony, kolego, pomyślał. Obcasem buta zmiażdżył niedopałek i wkroczył do biura. Niemal w tym samym momencie po drugiej stronie słuchawki trzymanej przez Dredda rozległ się chrapliwy głos miejscowego szeryfa: – Wakesman. O co chodzi?
Kim jesteś, pieprzony agencie? – zapytał w myśli Jack i splunął na polerowane deski podłogi. Przez chwilę usiłował odpowiedzieć sam sobie, lecz niemal natychmiast zrezygnował. Może wcale nie pragnął znać odpowiedzi? Może nikt nie znał odpowiedzi oprócz samego agenta? Od czasu kiedy przed budynkiem teatru w Lincoln dwaj czarni bandyci zarżnęli Toma Juniora Slotha i zgwałcili jego młodziutką żonę, agent FBI został uznanym ekspertem do spraw trudnych przesłuchań. Można by rzec – był jedynym swojego rodzaju specjalistą w szczególnie trudnych sprawach. *** – Mam swoje sposoby. – Sloth spojrzał na szeryfa jakimś dziwnym, sennym wzrokiem. – Ludzie mi ufają i otwierają się przede mną. To cię aż tak dziwi, Ralston? – Skądże. Po prostu byłem ciekaw. – Szeryf przymknął powieki. Sięgnął po kolejnego papierosa i zaciągając się wonnym dymem, pomyślał: Jesteś naćpany, Sloth. Tylko dziś? Gzy od dawna? Przeniósł wzrok na Thompsona. Przez kilka chwil patrzyli sobie w oczy. Od dawna, pomyślał szeryf. Jeszcze raz zerknął na Thompsona. Niemal niedostrzegalnie agent pokręcił głową. Ktoś cię skrzywdził, Sloth, pomyślał Kirkland. Było to stwierdzenie, nie pytanie. Ralston przełknął ślinę. Cała ta
pieprzona sprawa nabierała coraz bardziej odrażających odcieni. On i wszyscy obecni tkwili w niej po uszy. Przez chwilę szeryf wyobraził sobie mały bucik pokryty skorupą krwi – bucik, który ten porąbany drań wziął sobie na pamiątkę. Raz jeszcze zerknął na Slotha, ale w jego spojrzeniu nie było już poprzedniej ostrości. – Okej, Sloth – odezwał się spokojnie. – Odwaliłeś dobrą robotę. Teraz musimy zrobić wszystko, żeby znaleźć malca Burrowsów. Mamy jeszcze szansę, chyba że nasz pieprzony Ned rzeczywiście wrócił. – Co masz na myśli? – Burmistrz poprawił przy szyi pognieciony krawat. – Nic szczególnego. Jeżeli ten drań wrócił, mały już nie żyje. – Jezu! I mówisz to tak spokojnie? – Wybacz, Redge. Mam się rozpłakać? – Przepraszam. To nieco niefortunna wypowiedź. Co możemy w tej chwili zrobić? – Czekać. – Zgodny chór trzech głosów wgniótł Harpera w głąb skórzanego fotela. O wielkie szklane tafle szyb uderzył ciepły podmuch południowego wiatru. „NIGDY I NIKOGO” Robinson Street 22 Bernard spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta po południu.
Uśmiechnął się do własnych myśli. – One fine day... – zanucił, ściągając przez głowę przepocony trykot. Szum prysznica i lodowate uderzenia zimnej wody przeniosły go na chwilę w świat wczesnej młodości. Za godzinę miał się spotkać z ukochaną kobietą i świadomość tego faktu pulsowała wzmożonym tętnem w jego żyłach. Co więcej – spotkanie po raz pierwszy miało się odbyć u niego. Przez chwilę pomyślał o kolejnym zaginięciu dzieciaka, ale sądził, że malec wkrótce się odnajdzie. Pewnie zaszył się pod jakimś krzakiem i zasnął. Jemu samemu zdarzyło się coś takiego kilkakrotnie, dlatego nie przyłączył się do poszukiwań. Pamiętał, że kiedy „wyrywał się” z domu, bawił go fakt, że ojciec zawsze ruszał „z odsieczą”. Kochany tata... Bernard przesunął namydloną dłonią wzdłuż pachwin – w miejscach, które uwielbiała pieścić Ruth. Poczuł narastające podniecenie i niespodziewaną erekcję. Pogładził namydlonymi palcami swoją pęczniejącą męskość i wpatrując się w mokry sufit, westchnął z rozkoszy. – One fine day... – zanucił ponownie dawny przebój grupy The Chiffons. Nie przepadał za muzyką z lat sześćdziesiątych, lecz w tej chwili stary przebój wydał mu się czymś najbardziej odpowiednim na tę okazję. *** Ruth przyszła punktualnie o szóstej. Od czasu kiedy po śmierci męża sprzedała samochód, chodziła pieszo. Posiadała
prawo jazdy, ale nie miała serca do pojazdów, najlepiej czuła się na własnych nogach. Bernard zaproponował jej podwiezienie, lecz wolała odbyć popołudniowy spacer. Nie powiedziała tego Berniemu, lecz po prostu przepadała za spacerami. Zwłaszcza tymi, które prowadziły jej kroki na północ, wzdłuż Robinson Street, aż do numeru dwudziestego drugiego. Travis nie miał pojęcia, jak często Ruth przemierzała tę trasę, jak często spoglądała w okna jego domu. Za każdym razem czuła dreszcz przypominający jej pierwszą przechadzkę w tym kierunku. Także tego słonecznego i wonnego popołudnia, które dla wielu stało się scenerią klęski, wbrew wszystkim smutnym zdarzeniom, wbrew tragicznym wypadkom postanowiła odbyć kolejny samotny spacer. Tym razem nie musiała zawracać i schodzić po dość stromym chodniku. Po raz pierwszy zdążała do miejsca, w którym zamierzała spędzić resztę popołudnia i noc. Nie liczyła wcześniejszych spotkań z Berniem. Było tego sporo i wszystkie odbyły się w jej domu, pod dwunastką. Dziś miało być inaczej. Wychodząc na ulicę, zerknęła w prawo, w stronę posesji Burrowsów. Zobaczyła Margie stojącą przy furtce z nisko pochyloną głową. Mimowolny dreszcz przebiegł po plecach Ruth. W pierwszej chwili zamierzała podejść do Margaret, lecz się rozmyśliła. To nie był właściwy moment. Ruth zatrzasnęła furtkę i skręciła w lewo. Idąc pod górę, pozdrowiła Cybill Irons krzątającą
się przy ogrodzeniu. Jej mąż Cecill brał udział w poszukiwaniach dzieciaka Margie. Przez głowę Ruth przemknęło nieoczekiwane pytanie. W krótkim czasie w ich grajdołku zginęło drugie dziecko. Trwały poszukiwania, w których wzięli udział niemal wszyscy dysponujący czasem mężczyźni. Wszyscy, lecz nie Bernard. Dlaczego? Był nieczuły na ludzkie nieszczęścia? Nie obchodził go los mieszkańców Abraham? Tego Abraham, o którym pisał monografię? Zastanawiała się, czy kiedykolwiek starczy jej odwagi, żeby go o to zapytać. Nie trwało to długo. Jej myśli powędrowały w stronę obszaru ciepłych, tkliwych uczuć. Powróciło radosne podniecenie. Niebawem miała znaleźć się w domu, który dotychczas obserwowała jedynie z ulicy. Minęła kościół baptystów i wielki zielony Park Gedeona. Po kilku minutach zerknęła w głąb jaworowej alei Ezaw Street. Minęła domostwo Hendersonów. Przed nią po prawej stronie ulicy pojawiły się zabudowania posiadłości Cooderów. Spaniel Bruno obszczekał ją spoza sztachet parkanu, towarzysząc Ruth do końca ogrodzenia. Pomachała do niego ręką i roześmianymi oczami spojrzała przed siebie. Kawałek dalej, po lewej stronie chodnika stał dom Berniego – cel, ku któremu zmierzała. Do ogrodowej furtki prowadziło kilka granitowych schodów. Wstępując na pierwszy z nich, poczuła gwałtowne kołatanie serca.
Tuż przed sobą zobaczyła znajomą furtkę. Dopiero teraz mogła docenić staranne wykończenie drewnianych elementów. Były zielone, jak większość ogrodzeń w Abraham. Pociągnięte lśniącą bejcą, sprawiały wrażenie czystości i ładu, który tak bardzo ceniła. Przekręciła mosiężną, pięknie rzeźbioną gałkę. Furtka otworzyła się z przeciągłym piskiem. Ruth głęboko nabrała powietrza i przestąpiła „magiczny próg”. W tej samej chwili otworzyły się drzwi mieszkania i zobaczyła swojego mężczyznę. Miał na sobie kraciastą koszulę z oderwanymi niedbale rękawami i przypominał jej ulubionego piosenkarza, Bruce’a Springsteena, śpiewającego Bom to Run. Uwielbiała ten klip. Przypominał jej, że kiedyś także ona marzyła o lepszym życiu. W tej chwili, patrząc na Bernarda, odzianego w tę swobodną kraciastą koszulę, poczuła przemożne pragnienie, żeby podbiec do niego jak najszybciej, objąć kochanego „chłopca” i poddać się namiętności. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, po czym Bernie podniósł prawą dłoń. – Witaj, Ruth – usłyszała jego melodyjny głos. Ponad gałęziami wiązu zaskrzeczała sójka. Ruth zamknęła za sobą furtkę powolnym, sennym ruchem. Jej drżące stopy, obute w szpilki, których nie nosiła od lat, zastukały na kamiennych płytach chodniczka. Miała wrażenie, że przebywa nieziemsko długą drogę. Zatrzymała się przed schodami i spojrzała w górę – wprost w jego ciepłą twarz.
Jezu! Bernie, co ty ze mną robisz? – pomyślała, czując słabość w omdlewających kolanach. Zachwiała się lekko. Męskie ramiona podtrzymały jej kibić. Tuż przed sobą ujrzała błysk jasnych oczu i nagle poczuła, że omdlewa. Trwali spleceni mocnym uściskiem, wystawieni na widok z ulicy. Przez moment zawibrował jej w uszach szum hamującego auta. Chwilę potem silnik zamruczał głębokim basem. Powietrzem targnął donośny dźwięk klaksonu i śmiech dolatujący zza opuszczonych szyb samochodu. Nie obejrzała się ani razu, nie rozluźniła kurczowego uścisku. Mocniej wtuliła twarz w jego piersi i chciwymi wargami dotknęła owłosionej skóry pomiędzy rozsuniętym kołnierzem kraciastej koszuli, pachnącym i brutalnie uwodzicielskim. Poczuła parę rąk obejmujących jej pełne pośladki i unoszących ją w górę. Nie miała pojęcia, co czuje jej mężczyzna, ale ona nie miała już sił, by walczyć ze swoją słabością. Podkurczyła zgrabne łydki, końcówki szpilek trąciły drewnianą, polerowaną futrynę, kiedy wnosił ją do środka. Nie była w stanie skupić się na tyle, żeby przyjrzeć się jego niewielkiej sypialni. Bezwiednie pozwoliła się rozebrać i nagle stała naga, jedynie w czarnych szpilkach, które dostała od męża z okazji rocznicy ślubu. Półprzytomna, wargami szukała na oślep ust mężczyzny. Jej gorące, drżące dłonie trafiły na przedmiot pożądania i wywołały mimowolny jęk rozkoszy. Pragnęła krzyczeć i wyć. Nie przeżyła
nic podobnego nigdy przedtem. – Chodź, Bernie – szepnęła chrapliwie. – Chodź. Daj mi go, kochany! Jezuniu, bo oszaleję! Pochylił się nad nią, delikatnie rozsuwając jej uda. – Ja już oszalałem, Ruth – usłyszała gorący szept przy swoim uchu. I zaraz stali się jednym, konwulsyjnie drgającym ciałem – namiętnym, dyszącym i pełnym rozkoszy. *** Nie spojrzała na zegarek, lecz była pewna, iż upłynęła co najmniej godzina, zanim podnieśli się z łóżka. Była to najcudowniejsza godzina jej życia. Rozdygotanymi dłońmi niezgrabnie naciągała swoją ulubioną błękitną sukienkę. Mokre od potu ciało lepiło się do jedwabiu. Przysiadła na krawędzi łóżka, odwracając twarz ku oknu z poczuciem wstydu, choć nie był to ich pierwszy ani drugi raz. Westchnęła z ulgą, po czym zerknęła na niego. Dostrzegła zlepione, mokre włosy na czole, roziskrzone oczy i nagle przyszło jej do głowy, że ten szalony wieczór dopiero się rozpoczął, że tak wiele jeszcze przed nimi. Poczuła gwałtowne, nieoczekiwane uderzenie ciśnienia. Wyciągnęła rękę i nie zważając na but, który zsunął się z jej stopy, nie zważając na spocone włosy Berniego, nie pytając, czy on może i czy chce, pociągnęła go na siebie w jakimś szalonym zapamiętaniu. – Ruth! Dziecino! Co robisz? – Chrapliwy, spazmatyczny jęk wyrwał się z jego piersi.
Chciwym, drapieżnym ruchem wbiła paznokcie w jego nagie plecy. Nigdy wcześniej nie zrobiła nic podobnego, ale w tym momencie powracającej, szalonej ekstazy nie myślała o niczym. Czując rosnącą rozkosz, przeradzającą się w namiętny skurcz, krzyknęła, obwieszczając światu swoje najskrytsze uczucia. Dyszący namiętnością krzyk pomknął przez uchylone okno na zewnątrz, w kierunku opustoszałej ulicy, odbijając się echem od rozpostartych koron drzew. *** Upłynął kwadrans. Ruth siedziała w wyplatanym fotelu na niewielkim tarasie od strony ogrodu i spod półprzymkniętych powiek przyglądała się Bernardowi rozpalającemu grilla. Pierwsze błękitne smugi wonnego dymu dotarły do jej nozdrzy. Spomiędzy gałęzi drzew i krzewów dobiegał przedwieczorny świergot ptaków. Spojrzała na karminową czerwień wina w kieliszku i chłonęła każdą chwilę, jak gdyby chciała przechować ten obraz na wieki. W otchłani niepamięci pozostał widok Margie beznadziejnie wyczekującej przy płocie. Jakiekolwiek pytania, które wcześniej zamierzała zadać Berniemu, uleciały w próżnię. W upojny wieczór Ruth Novak bez reszty poddała się zmysłom – swoim intymnym tęsknotom i pragnieniom. Nie widziała niczego poza nim. Nie widziała Very Cooder, która kilkadziesiąt jardów dalej, po przeciwnej stronie ulicy, siedziała
przy łóżku chorej, gorączkującej córki. Nie widziała Very schodzącej po schodach i kierującej się do łazienki. Nie słyszała szumu odkręconego prysznica. Ani Ruth, ani tym bardziej Bernard nie zdawali sobie sprawy, co się dzieje w sąsiedztwie. Vera zrzuciła bluzkę i krótkie szorty niemal w tej samej chwili, kiedy pomiędzy ozdobnymi krzewami ogrodu do okna łazienki przemknął przygarbiony człowiek. Nieproszony gość wiedział, że Martin Cooder poszukuje syna Burrowsów, a cholerny spaniel Bruno waruje przy łóżku swojej chorej opiekunki. Zachłanny, lubieżny wzrok wtargnął poprzez okienną szybę i pomiędzy niedbale zaciągniętymi zasłonami spoczął na nagim ciele kobiety mieniącym się w iskrach kropel spadających niczym srebrzysty deszcz z chromowanej końcówki natrysku. Ciemna postać niecierpliwym gestem sięgnęła do źródła rozkoszy. Prawe ramię mężczyzny trąciło taflę szyby. Kąpiąca się kobieta zerknęła w okno. Zanim intruz zdążył przykucnąć, spostrzegła zarys głowy. Krzyknęła, sięgając po ręcznik. Ciemny kształt głowy zniknął. Owijając się po drodze kąpielowym ręcznikiem, Vera Cooder pobiegła do telefonu. Do drzwi Cooderów zapukało przeznaczenie, ale ani Ruth, ani Bernard nie zdawali sobie sprawy z bliskości zagrożenia. *** Steki były wyśmienite. Po szaleńczym miłosnym maratonie
Ruth miała wielki apetyt. Niczym wygłodzona wilczyca rzuciła się na soczystą pieczeń. – Spokojnie, mała! – usłyszała cichy śmiech. – Nie zakrztuś mi się czasem. Pozwól, nałożę ci sałatki. Zaręczam, że będzie ci smakowała. Zabrzęczały naczynia i przed talerzem Ruth pojawiła się szklana miska z zieleniną. – I jak, smakuje ci? – zapytał po chwili. Pokiwała głową, wydając pełnymi ustami nieartykułowany odgłos, mający oznaczać potwierdzenie. Zauważyła, że Bernie ani razu nie sięgnął do koszyczka z pieczywem. Zrozumiała, skąd ta jego młodzieńcza sylwetka. Widocznie on także był głodny, bo w krótkim czasie po stekach nie pozostało śladu. Bernard napełnił kielichy, gdy Ruth ocierała usta serwetą. – Wypijmy za najmilszego gościa, jaki kiedykolwiek do mnie zawitał. – Wzniósł kielich. Sięgnęła po swój. Popijając wino małymi łyczkami, nie spuszczała z Berniego wzroku. Nie miała pojęcia, że dana jej będzie tak wyjątkowa, szalona chwila. W jej oku mimowolnie zakręciła się łza. Nie zauważył tego. Przysunął sobie popielniczkę i sięgnął po papierosa. – Wiesz, Ruth? – Zamyślonym wzrokiem ogarnął ogród. – Jestem samotnikiem i nauczyłem się z tym żyć. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że los sprawi inaczej. Jestem ateistą, lecz dziękuję
opatrzności, która pokierowała naszymi krokami. Poczuła, że znajoma wilgoć ponownie gromadzi się w kącikach jej oczu. Ona także chciała mu coś powiedzieć. Chciała mu to powiedzieć już dawno, lecz za każdym razem, kiedy zamierzała to zrobić, powstrzymywało ją wspomnienie Harryego, którego kochała i o którym myślała dość często. Na początku romansu z Bernardem miewała chwile zwątpienia i wstydu. Jak gdyby zdradzała męża, jak gdyby sprzeniewierzyła żywą, realną miłość, choć zdawała sobie sprawę, że Harry'ego już nie ma – po prostu nie ma. Teraz, patrząc na przystojnego mężczyznę, który zajął w jej samotnym sercu miejsce nieżyjącego męża, postanowiła powiedzieć coś, co przerażało ją samą. Powoli wyciągnęła rękę, położyła dłoń na jego dłoni. Spojrzał na nią z tym swoim rozbrajającym uśmiechem. – Posłuchaj, Bernie. – Z trudem poznała własny głos. – Może nie powinnam tego mówić... – Widziała, jak jego oczy poważnieją, ale nie zamierzała się cofać. – Harry był dobrym, kochającym mężem. Nigdy mnie nie skrzywdził. Pamiętam o nim i zawsze będę go wspominać, ale nagle ty znalazłeś się w moim życiu i w sercu. Nie potrafię i nie chcę tego zmienić. Sama nie wierzę, że ci to mówię, ale przyznaję, że choć Harry był wspaniałym mężczyzną, nigdy i nikogo nie kochałam tak, jak kocham ciebie. Nie wiem, czy wypada mi tak mówić, ale to prawda i powinieneś o
tym wiedzieć. Czy myślisz o mnie poważnie, Bernie? Wrzucił niedopalonego papierosa do popielniczki i wstał. Milczał przez chwilę, przytrzymując jej rękę, po czym powiedział tylko jedno, krótkie słowo: – Tak. *** Poszukiwania małego Donalda skończyły się fiaskiem. Mówiąc szczerze, zdecydowana większość mieszkańców Abraham spodziewała się takiego finału. Szeryf i jego ludzie także nie byli zaskoczeni. Ralstona do szału doprowadzała świadomość, że psychopatyczny morderca działa bezkarnie pod jego nosem, i to w biały dzień. Wszelkie akcje nie dały rezultatu, choć policyjne patrole i wozy FBI obstawiły wszystkie okoliczne drogi natychmiast po porannej naradzie w gabinecie burmistrza. Przestrzeń powietrzną patrolowały na zmianę dwa helikoptery. Wszystko na nic. Nie znaleziono najmniejszego śladu, niczego, co mogło dać jakąś wskazówkę. Budynek Burrowsów ze wszystkich stron otoczony był kamiennym placykiem. Nie znaleźli nawet jednego śladu stóp w miękkiej ziemi ogrodu poza brukowanym terenem. Porywacz najwidoczniej wszedł jakby nigdy nic przez furtkę i obszedł dom, dostając się na tyły. Ani Linda, ani Simon dotąd nie widzieli szefa ogarniętego taką furią.
*** Poszukiwania przerwano wieczorem. Teren wokół domu przeczesano cal po calu, lecz nie miało to większego sensu. Po tym, co szeryf i agenci FBI usłyszeli z ust małej May, uznali, że czteroletni Donald nie podreptał w zarośla. Mieli kolejne porwanie i prawdopodobnie kolejne morderstwo. Fakt, że obława na drogach nie dała rezultatu, świadczył jedynie o sprycie zwyrodnialca. Przeklęty Ned, czyli Henry Mouger – co do tego byli zgodni – miał swoje sposoby na uniknięcie kłopotów. Posiadali jego zdjęcie dostarczone faksem, ale nikt w okolicy nie widział nikogo podobnego. Trzeba było przełknąć gorzką pigułkę i się modlić. Pozostawała jeszcze nadzieja, że psychopata popełni jakiś błąd. Teraz byli bezradni. Wzmożono kontrolę na drogach, lecz na razie nie można było zrobić nic więcej. *** – Kurwa! – po raz nie wiadomo który zaklął Ralston. – Jest już ta cholerna kawa? – warknął w stronę Lindy. – Za chwilę, szefie. – Wstała z krzesła i pomimo zmęczenia raźnym krokiem podeszła do maszynki. – Za chwilę – powtórzyła. – Przepraszam, Linda. – Szeryf zdołał się opanować. – Za dużo wrażeń. Wybacz. – Nie ma o czym mówić. – Sięgnęła po dzbanek. – Gotowe. Napełniła kubeczki. Rzucili się na gorący płyn. Ralston sięgnął po kolejnego papierosa, choć powietrze w biurze przybrało siny kolor.
– Otwórz okno, Simon – poprosił Isaaka. – Podusimy się w tym dymie. – Już się robi, szefie. – Zastępca podciągnął okiennice. Do pomieszczenia wtargnęło rześkie powietrze wieczoru. Omiotło świeżym podmuchem rozpalone głowy. Wszyscy troje poczuli się lepiej. Ralston łyknął gorącej kawy. Zaciągnął się głęboko papierosem, czując dziwną błogość. Było, jak było, i niczego nie potrafili cofnąć, ale należało zrobić wszystko, żeby pieprzony Ned stracił apetyt na dzieciaki z Abraham. Punkt po punkcie umysł szeryfa analizował wszelkie możliwe warianty. Zgarnęli Jode Cilith z ulicy. Okej. Wiemy, że przybyli tutaj na polowanie. Potrzebowali wrażeń. Okej. Jednego już mamy, ale drugi nadal działa, zamiast spieprzać jak najdalej. To zupełny absurd! Nie jest tępy, lecz nadal kręci się w mieścinie, gdzie każdy zna każdego, gdzie obcego rozpoznają natychmiast. Nie jest głupi, powtórzył w myślach Kirkland. Więc po co to robi, do diabła?! Po co ryzykuje? Kochasz ryzyko, skurwysynu? Na biurku Lindy zadzwonił telefon. Odstawiła kubek, omal nie rozlewając kawy, i podniosła słuchawkę. Szeryf i zastępca nie spuszczali wzroku z jej twarzy. Och, Bob! Ty dumy goju! – Patrząc na tężejące oblicze Lindy, Isaak podjął swoją nową modlitwę. Na co mi to było, Bob? Och pieprzony Bobby Jorg!
– Ożeż do kurwy! – Obserwując oblicze Lindy, Ralston rzucił kolejne przekleństwo. – Co jeszcze może się zdarzyć?! Linda Harry odłożyła słuchawkę. Odwróciła się na krześle. – Dzwoniła Vera Cooder spod Robinson... – Wiem. – Przerwał jej szeryf. – Gadaj po ludzku! – Ktoś obserwował ją przez okno, kiedy brała prysznic. Jest w domu sama, ponieważ mąż bierze udział w poszukiwaniach. – Zakończyliśmy akcję. Ten jej mąż widocznie nie spieszy się do domu – cierpko wycedził szeryf. W normalnych warunkach zapewne by żartowali wraz z Simonem na ten temat i zaśmiewali się do łez, ale nie w tej sytuacji, nie dziś. Ralston sięgnął po kapelusz. Karabin pozostawił w radiowozie. – Idziemy, Simon. Ruszaj swój żydowski tyłek! Musimy to sprawdzić. W progu przystanął tak gwałtownie, że Isaak omal nie walnął twarzą w jego ramię. – Coś tutaj nie gra. Linda, dzwoń do agenta Thompsona. Natychmiast. – Nie czekając, by funkcjonariuszka wybrała numer „federała", Ralston mruknął dość głośno, by usłyszeli go oboje: – Małą Cilith zgarnęli z ulicy, ale skąd, do diabła, ten drań wiedział, gdzie śpią dzieciaki Burrowsów? I skąd wiedział, gdzie można sobie obejrzeć to i owo? No i po co, do cholery? Dla rozrywki? To jakaś bzdura bez sensu. Czemu czuł się bezpieczny mimo obławy? Wiedział, że Coodera nie ma w domu? Isaak poczuł, że włosy jeżą mu się pod kapeluszem. Nie
czekając na odpowiedź, szeryf pchnął drzwi i wypadł na dwór. – Siedź przy telefonie, Linda! – krzyknął jeszcze. – Bierz drugi wóz, Isaak! Nie wiem, co nas czeka. Zapieprzajmy! Z przeraźliwym wyciem syren, błyskając błękitnymi światłami sygnałów, dwa policyjne radiowozy ruszyły z piskiem dartych opon i nabierając gwałtownie prędkości, pomknęły w stronę Robinson Street. Linda Harry usłyszała daleki jęk opon, kiedy auta brały ostry zakręt w Union Avenue. Bezsilnie opadła na krzesło. Poczuła, że uciekają z niej wszystkie siły, że wielogodzinna udręka nie ma końca. Dopiero teraz dotarł do niej sens słów szefa. Dopiero w tej chwili zrozumiała, że wcale nie na pewno akurat Ned grasuje w uliczkach Abraham. – Jezu! – jęknęła i ponownie wybrała numer agenta. Znowu usłyszała krótki sygnał zajętego aparatu. *** Bernard ponownie się pochylił nad Ruth. Miał wrażenie, że trwa to już całe wieki, lecz nadal jej pragnął. Spojrzał w zaróżowioną twarz, w zamglone oczy i sprężył nagie ciało do kolejnego wysiłku. Naraz gdzieś w oddali rozległy się policyjne syreny, zbliżały się z każdą chwilą. Travis zagryzł wargi do bólu. Przenikliwe wycie wdarło się do sypialni niczym spieniony górski potok. Na szybach uchylonych okien zamigotały błękitne refleksy świateł.
Pisk hamujących opon. Czyjś krzyk. Cały nastrój prysł w jednej chwili. – Coś stało się obok! – Ruth w pośpiechu sięgnęła po sukienkę. Bernard zdążył wskoczyć w spodnie i desperacko szukał skarpet. – Cholera! Usłyszała jego ciężkie sapanie i mimo wyjątkowej sytuacji omal nie parsknęła śmiechem. – Leżą na podłodze przy stoliku, Bernie. – Co takiego? – Skarpety. Leżą przy stoliku. – Dzięki! Co się stało, do jasnej cholery? To chyba u Cooderów. – Może u Hendersonów? – Nie. Znacznie bliżej! To u Cooderów – powtórzył, naciągając mokasyny. Ona zdążyła poprawić włosy. – Wyjdziemy? – zapytała. – A jak myślisz? Jasne! Im szybciej, tym lepiej. Może potrzebna jest pomoc? Zerknęła na jego wzburzoną twarz. Przez chwilę jakiś wewnętrzny głos podpowiadał jej utajone pytanie: Od kiedy tak się tym przejmujesz, Bernie? Rozmyśliła się w ostatniej chwili.
Przyszło jej do głowy, że nie pora na zadawanie pytań. To może zaczekać. Potrącając się w półmroku, wybiegli z sypialni. Travis miał rację. Kilkadziesiąt jardów dalej, przy ogrodzeniu Cooderów stały dwa policyjne radiowozy. Silniki i syreny aut milczały, jedynie błękitna poświata obracających się sygnałów rozpraszała półmrok ogarniający ulicę. W blasku tego pełgającego światła Ruth i Bernard dostrzegli policjantów stojących w otwartych drzwiach domu. – Jezu! – westchnęła Ruth. – Coś niedobrego, Bernie. – Resztki szampańskiego nastroju wyparowały jej z głowy bezpowrotnie. – Zobaczymy. – Bezwiednie ujął jej dłoń. – Chodźmy. Szybkim krokiem ruszyli w stronę białego parkanu Cooderów. UROK LETNIEGO DNIA William Cody Street 14 Rod Allen przystanął, wyłączając kosiarkę. Z ulgą przeciągnął obolałe ramiona. Czuł, że za chwilę ślina zagotuje mu się w ustach. Spojrzał w kierunku tarasu, gdzie pod płóciennym parasolem, przy stoliku zastawionym kawą i butelkami coli siedział Alfred Older. Rod wiedział, że wszystkie butelki coli stary przygotował dla niego, ale czuł się niezręcznie, korzystając z uprzejmości zleceniodawcy. Szalenie trudno przychodziło mu przełamywanie dziecięcych kompleksów.
Tym razem nie potrafił oprzeć się pokusie. Otrzepując ze spodni źdźbła skoszonej trawy, ruszył przez trawnik w stronę stolika obiecującego ulgę. – Mogę? – Pochylił się nad stolikiem. Dopiero teraz zauważył, że stary trzyma na kolanach brulion formatu A4, i dostrzegł długopis w pomarszczonej dłoni gospodarza. Wiedział, że ten facet pisuje jakieś literackie dyrdymały, ale sądził, że pracuje przy komputerze czy laptopie. Nawet Rod, pochodzący z rodziny nędzarzy, znał obecne możliwości ułatwiające życie takim ludziom jak Alfred Older. Sięgnął po butelkę coli i otwieracz. Pierwsze łyki omal nie odebrały mu tchu. Bąbelki gazu uderzyły do nosa. Beknął głośno, obawiając się śmiechu starego. Zamiast śmiechu usłyszał chropawy, lecz sympatyczny głos: – Ostrożnie, Rod. Jest zimna. Nie chciałbym, żebyś się rozchorował. Kiwnął głową, z trudem łapiąc oddech. Uśmiechnął się do Oldera. Nikt poza tym starym człowiekiem nie dał mu żadnej pracy. Nikogo nie obchodziło jego zdrowie. Nie pamiętał, żeby choć raz któreś z rodziców zapytało go, jak się czuje – nawet mama. Już czwarty sezon strzygł trawnik Olderów i nie mógł narzekać na wysokość wynagrodzenia. Alfred Older nie był kutwą. Oprócz zapłaty za skoszoną trawę na początku czerwca każdego
roku wypłacał chłopakowi sporą premię jako fundusz wakacyjny. Przekazywał ją zazwyczaj poprzez listonosza. Max Burton także lubił starego Oldera. Dzięki zarobkom za pielęgnację ogrodu i dzięki tym wakacyjnym premiom Rod nie musiał żebrać. Mimo swojego pośledniego statusu miał zawsze dość pieniędzy w kieszeni. Jesienią i zimą wszystko wracało do stanu beznadziejności, ale lato było dla Roda dobrym okresem. Rod rzadko widywał panią Older, lecz wystarczała mu znajomość z gospodarzem domu. Przynosiła sporo radości. Sprawiała, że częściej niż kiedykolwiek ponurą twarz chłopca rozjaśniał niewymuszony uśmiech. Stary naprawdę dał się lubić. Wyglądał nie najlepiej, zazwyczaj zimno i sztywno, lecz było w tej sflaczałej twarzy i małych, podkrążonych oczkach coś takiego, co pomimo wszystko budziło sympatię – jakieś ukryte ciepło. Może nie każdy potrafił je dostrzec, ale Rod już podczas pierwszego sezonu zrozumiał, że ma przed sobą prostego, serdecznego człowieka, choć o niezbyt miłej powierzchowności, jakby osłoniętego pancerzem. Odkrył tę prawdę może dlatego, że sam był pod tym względem bardzo podobny do pana Oldera. Wyczuwał intuicyjnie, że stary człowiek, podobnie jak on, skrywa przed światem swoje prawdziwe oblicze. Chyba właśnie ten fakt sprawił, że praca przy strzyżeniu cudzego trawnika stała się dla młodego Allena nie tylko obowiązkiem, lecz jednocześnie jakąś
osobliwą formą przyjemności, choć na początku nie zdawał sobie z tego sprawy. Między innymi właśnie dlatego lubił też listonosza Burtona. Nie kto inny jak Max zaproponował mu pracę u Olderów. Nawet musiał go przekonywać do tego pomysłu. Do dziś był częstym pośrednikiem pomiędzy starym Olderem a Rodem – ponurym nastolatkiem z patologicznej rodziny. Młody Allen nie miał pojęcia, jak wielu jeszcze ludziom pomógł ten trzydziestoletni, zawsze samotny listonosz i jaką cenę przyszło mu zapłacić za jeden błąd. Max bardzo lubił dzieci – te małe, jak bobaski Burrowsów, i te starsze, jak dzieciaki jego szefowej, Jully Gertner. Każdemu smarkaczowi gotów był w każdej chwili „pożyczyć” ćwierćdolarówkę na lody czy inne łakocie. Nosił też przy sobie cukierki, którymi obdarowywał młodsze latorośle mieszkańców Abraham. Z nieznanych powodów Roda polubił wyjątkowo. Chłopak doskonale zdawał sobie z tego sprawę, choć nie próbował odgadnąć przyczyn tej sympatii. Wiedział, że zdarzają się tacy ludzie jak Max czy pan Older i że ten fakt jest wielce pocieszający dla kogoś takiego jak on. Nie usiłował analizować zjawiska. Korzystał z istniejącego stanu rzeczy i to mu najzupełniej wystarczało. Jego dramatem była niespełniona miłość do Berty Brown, niemającej nic wspólnego z Lucy, która stała się ostatnio cholernie popularna w szkole.
Odstawił pustą butelkę, mruknął coś w rodzaju podziękowania i wrócił do kosiarki. Uruchomił silnik i zaczął kolejny pokos. Nie oglądał się za siebie. Gdyby to zrobił, zauważyłby, że stary Older podniósł wzrok znad papierów i przygląda mu się przez dłuższą chwilę. Małe, zaczerwienione oczka Alfreda śledziły szczupłą, wysportowaną sylwetkę chłopca. *** Boże, kiedy to było? – Alf usiłował przypomnieć sobie siebie sprzed wielu lat. Pamiętał, że był wtedy chudy jak patyk. Wbrew logice był jednocześnie silny i żylasty. Dopóki nie awansował, pracował fizycznie od najmłodszych lat i nie rozumiał zwrotu: „Nie mogę”. To nie było w jego stylu. Nigdy nie pytał swojej młodej żony, co o nim myśli, choć często po pieprzonej, tytanicznej robocie miał nadzieję na jakieś ciepłe słowa. Nie było mu dane. Rene miała twardy charakter i była po męsku surowa. Może to i dobrze, a może niekoniecznie. Nie użalała się nad sobą pomimo nieustannej pracy, lecz – jak zrozumiał po pewnym czasie – doskonale pamiętała, co zrobiła i o co walczyła. Umknęło jej jedynie niemal wszystko, co kojarzyło się z jego wkładem w rodzinny interes. W końcu to z jego inicjatywy i przy sporym jego udziale powstała ta urocza posiadłość, choć projekt budynku wykonała Rene. O wiele za późno zrozumiał, co się dzieje. Rene pochodziła z prostej rodziny, co mu absolutnie nie przeszkadzało.
Ciążyło też nad nim wspomnienie rzeczy, których nie potrafił sam sobie wybaczyć. Niewielu mieszkańców Abraham wiedziało, że Alf potrafił zachowywać się grubiańsko. Ilość adrenaliny, produkowanej przez jego organizm, wielokrotnie się objawiała niekontrolowanymi wybuchami. Zawsze tego żałował, a Rene zwykle mu wybaczała. Wiedziała, że impuls bywa silniejszy od rozsądku. Pewnie wiedziała też, że niejednokrotnie to ona prowokowała ich małżeńskie kłótnie, zdając sobie sprawę z konsekwencji. Nie roztrząsali tematów winy czy przyczyny. Potrafili się pogodzić. Jednak Alfred doskonale zdawał sobie sprawę, że jego zachowanie często pozostawiało wiele do życzenia. A teraz żył w cieniu wspomnień, pogrążony w niekończących się rozmyślaniach. Tamten zły czas już minął. Alfred zaciął się w sobie i powściągnął emocje, lecz nie potrafił pozbyć się niedobrych wspomnień. Zapłacił za stare grzechy serią upokorzeń, a jednak nadal kochał Rene. Tę pierwszą i jedyną. Potrafił docenić jej zalety. Miała chłonny matematyczny umysł i wielką determinację, którą mu imponowała. Zgodził się, żeby zdobywała wiedzę w Omaha. Zanim została inżynierem (doskonałym fachowcem), obiecała, że nigdy nie da mu odczuć swojej wyższości. Zazwyczaj rzadko poruszali temat intelektu. Oboje doskonale wiedzieli, że Alfred dysponuje niepospolitym umysłem. Układ, który zawarli,
funkcjonował przez wiele dobrych lat i wszystko się układało, dopóki Rene nie doszła do przekonania, że pracuje więcej i lepiej od męża – że jest niedoceniona. Alf czuł się kulą u nogi. Podczas pewnego pikniku z okazji Święta Pracy doszło do żenującej wymiany zdań, których padło zbyt wiele. Po tym wydarzeniu nigdy nie odzyskał równowagi. Od tamtego czasu jego okresowe wieczory z drinkiem zaczęły być bardziej intensywne. Zaprzestał uprawiania ulubionych spacerów i oddał się nowej pasji – pracy twórczej. Na efekty nie musiał długo czekać. Przytył nieco już kilka lat temu, ale ostatnie lata, spędzone przy komputerze, sprawiły, że roztył się ponad wszelką miarę, siedząc całymi godzinami nad klawiaturą i wystukując te swoje „dyrdymały”. Za mało się pan rusza, panie Older – przypomniał sobie słowa lekarza, które słyszał podczas każdej wizyty. Jasne, doktorze – odpowiadał zazwyczaj – coś z tym zrobię. Ma pan rację. Obaj wiedzieli, że to pusta gadanina, że Alf nie zmieni trybu życia, toteż doktor Yaguchi kwitował jego słowa lekkim uśmiechem. Uważał Oldera za inteligentnego człowieka, lecz z nieznanych powodów od kilku ładnych lat ten sympatyczny starszy człowiek zachowywał się na przekór wszelkim poradom. Jak gdyby nie zależało mu na zachowaniu zdrowia. Yonne Yaguchi spotkał się już kilkakrotnie z przypadkami
tego rodzaju. Nie musiał sięgać pamięcią zbyt głęboko. Eleanor Aftertone była dokładnie taka sama. Teraz nie żyła, ale lekarz rozumiał jej zachowanie, choć usiłował przekonać nauczycielkę do higienicznego trybu życia. Zachowania Alfreda Oldera nie rozumiał. Older miał żonę i syna. Byli dobrze usytuowanym małżeństwem z wieloletnim stażem. Pośród sąsiadów nie krążyły żadne plotki na ich temat. Syn pracował w Europie i ponoć nieźle mu się wiodło. Mieszkali w zadbanej posiadłości. Nic dodać, nic ująć. A jednak Alf zachowywał się dziwnie. Większość czasu spędzał w domu, zbyt wiele palił i nie stronił od alkoholu. Yaguchi był doświadczonym lekarzem. Wiedział, że wszelkie rodzaje ludzkich zachowań mają swoje źródło, swój powód. Był absolutnie pewien; że w tym przypadku taki powód również istnieje, ale nie potrafił się domyślić, co by to mogło być. Musiał dać za wygraną. Nie wiedział, że w mózgu Oldera zapiekłe poczucie winy wobec najbliższych walczy z poczuciem psychicznej krzywdy. Tylko Bóg mógł ocenić, co było ważniejsze dla tego zniszczonego człowieka. Yaguchi przepisywał Olderowi profilaktycznie środki na wzmocnienie serca i wątroby. Niczego więcej nie mógł zrobić. Pacjent nie zamierzał współpracować i nie było na to rady. Lekarz zastanawiał się wielokrotnie, czym skończy się ta bezsensowna próba samounicestwienia. Było dla niego rzeczą oczywistą, że jeżeli pacjent nie zmieni trybu życia, nie doczeka późnej starości.
Yaguchi był pewien, że Alfred Older doskonale zdaje sobie z tego sprawę. *** Alf poprawił się w fotelu. Mimo wydawniczych porażek nie potrafił rzucić pisania. Miał nikłą nadzieję, że w końcu – pomimo braku reklamy – przebije się na rynku wydawniczym, lecz pisanie miało dla niego inny, głębszy sens. Tworząc swoje historie, powołując do życia kolejnych bohaterów, zagłębiał się w świecie własnej wyobraźni – jedynym, w którym nie czuł się samotny. Rene żyła pracą zawodową, której poświęciła serce. To już nie miało żadnego związku z przeszłością. Tego był absolutnie pewien. Podczas kiedy żona doświadczała na po dzień wagi i odpowiedzialności własnej roli w życiu miasteczka, on pozostał w domu. Budowali ten dom z myślą o rodzinnym gnieździe, ale życie zamieniło marzenia w rzeczywistość, z którą nie potrafił się pogodzić. Coś pomiędzy nimi zaczęło się rwać, coś dobrego umknęło bezpowrotnie. Nie wtedy, kiedy nie potrafił pohamować własnej natury. Teraz, dopiero teraz – u progu starości. Nie był na tyle głupi, żeby kojarzyć daleką przeszłość z obecną sytuacją. Wiedział, że powód kryje się w sposobie myślenia Rene, ale nie chciał i nie zamierzał z tym walczyć. Wyjazd syna na europejski kontrakt jedynie pogorszył sprawę. Nie dzielili już życia jak dawniej. Każde zamknęło się we
własnym świecie. Older nie próbował nawet rozmawiać z żoną o przyczynie kryzysu. Zachował swoją opinię dla siebie. Tym boleśniej odczuwał samotność. Wbrew własnym pragnieniom stał się odludkiem. Tacy ludzie jak Max, Bernie Travis czy choćby ten ponury chłopak Allenów pomagali mu przetrwać. Dodawali nadziei i wiary, podobnie jak to całe jego pisanie. Niczego więcej już nie oczekiwał. Jego priorytetem zawsze była rodzina. Nie potrafił pogodzić się z pustką. Nie potrafił i nie chciał zrozumieć Rene, dla której priorytetem stała się kariera zawodowa. Nie godził się z lekceważeniem, ale to mógłby ostatecznie znieść – sam nie był aniołem. Najgorszy był chłód panujący pomiędzy nimi. To odbierało mu spokój i radość życia. Na zawsze zapamiętał chwilę, kiedy podczas błahej sprzeczki Rene nazwała ich dom – jego dumę – „jedynie sypialnią”. Później było już tylko gorzej. Alf coraz częściej zaglądał do kieliszka, co nie poprawiało sytuacji. Wiedział, czym to grozi, lecz nie potrafił sobie poradzić. Był zbyt stary, by zaczynać „nowe życie”. Pochylił głowę nad brulionem i zaczął pisać. Nie miał laptopa. Tworzył przy komputerze, lecz bywały dni, kiedy świat na powrót wydawał się piękny, i wówczas siadał na tarasie, pisząc ręcznie fragmenty powieści, wsłuchany w odgłosy natury, niezakłócone suchym stukotem klawiszy. Smakował wówczas nieuchwytną magię chwili i nie obchodziło go, że będzie musiał przenieść cały fragment na dysk.
Uważał, że warto. *** – Skończyłem, panie Older. – Głos Roda wyrwał go z otchłani zamyślenia. – Coś jeszcze trzeba zrobić? Alf spojrzał na chłopca. Przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. – Nie, Rod. To wszystko na dziś. – Odstawię kosiarkę. – Zaczekaj. – Przez twarz Alfreda przemknął uśmiech. – Usiądź i napij się coli. – Dziękuję. To zbyteczne. Odstawię kosiarkę – powtórzył Allen. – Siadaj. Nie ma pośpiechu. Płacę ci od godziny, nie? Niczego nie tracisz. – Wiem, panie Older. Nie chciałem zawracać głowy. Jest pan zajęty. – Już nie. – Alf odłożył brulion. – Zrobiłem sobie wolne. Poczęstuj się colą. – Skoro tak... – Rod przysiadł na foteliku. Alfred zapalił papierosa. – Co słychać w mieście? – zagadnął. – Podobno wczoraj zginął synek Burrowsów? – To prawda. Szukali go do zmroku. Przepadł jak kamień w wodę.
– Ile miał lat? – Chyba cztery, ale nie jestem pewien. – Czterolatek! Dobry Boże! Wiesz coś więcej? – Niewiele. – Rod ukrył zdziwienie faktem, że mąż urzędniczki magistratu nie wie o niczym. – Pomagałem przy poszukiwaniach jak inni, ale wieczorem FBI odwołało akcję. Słyszałem, że spodziewają się najgorszego. Podobno tamten gość wrócił. – Jaki gość? – No wie pan. Ten drań, który porwał Jode Cilith. – Ach, ten... – Właśnie. Coś jednak jest nie tak. – Młody Allen pociągnął łyk coli. – Nie słyszał pan syren wieczorem? – Słyszałem. – Stary patrzył na lekko drżące dłonie Allena. – Bierzesz prochy, Rod? – zapytał znienacka. – Prochy? Ja? Pan żartuje! – Palisz? – Palę. Papierosy. Rodzice wiedzą. – Nigdy nie widziałem, żebyś palił. – Wolałem nie ryzykować. Tych parę dolców zawsze się przyda. – Jasne. – Older uśmiechnął się i sięgnął po paczkę marlboro. – Zapal. – Wyciągnął dłoń z papierosami ponad stołem. – Prawdopodobnie ulży i tobie, i mnie.
– Mówi pan poważnie? – Jak najpoważniej. Rod Allen sięgnął po papierosa. Przez chwilę obracał go w palcach. Rzadko trafiało mu się coś takiego. On palił najtańsze śmieci i uważał się za Szczęśliwca, podczas gdy ten stary mógł sobie pozwolić na taki luksus, choć wyglądał na „przegrańca". Pomyślał tak, choć wiedział, że zaniedbany wygląd Oldera to pozory. Nie próbował zastanawiać się nad przyczyną takich, a nie innych zachowań pracodawcy, ale intuicyjnie wyczuwał coś więcej pod tą wiecznie zmęczoną twarzą. Rozejrzał się po ogrodzie. Dzień był piękny jak mało który. Jaskrawe promienie słońca tworzyły we wszechobecnej zieleni zakątki tajemniczych cieni i kręgi świetlistych kęp. Pośród nich w wielu kierunkach wiodły kręte ścieżki obiecujące może prawdziwą, a może złudną przygodę. Niemal nie wyczuwało się wiatru. Śpiew ptaków dominował wielogłośnym chórem nad tym uroczym, urozmaiconym kolorowymi rabatami kwiatów zakątkiem. Rod wiedział, że kwiatami zajmowała się pani Older, i pomyślał, iż tylko ktoś bardzo dobry potrafi tak dbać o rośliny. Był pewien, że mama nigdy by czegoś takiego nie wymyśliła i nie stworzyła. Ujął elegancką srebrzystą zapalniczkę i zaciągnął się wonnym dymem. Poprzez błękitne smugi wijące się ponad jego twarzą spoglądał na kamienny taras, na białe ściany budynku i na
postać po drugiej stronie turystycznego stołu. – O czym pan pisze? – zadał grzecznościowe pytanie. – Naprawdę chciałbyś wiedzieć? – Older strzepnął popiół do szklanej popielnicy. – Uhm. – Rod rozkoszował się dymem. – Piszę o podmiejskich kolejkach. Wiesz, co to takiego? – Nie bardzo. Tutaj nie ma żadnych kolejek. Jest autobus do Scottsbluff i nic poza tym. – Racja. – Usłyszał cichy śmiech. – Słuchasz muzyki, Rod? – Owszem. Mam radio w pokoju. – Napisano sporo utworów o podmiejskich kolejach. – Naprawdę? Nie słyszałem. – Na to wygląda. Szkoda, to fajne utwory. Taka odmiana muzyki folk. – Ach, o tym pan mówi. Raz czy dwa obiło mi się o uszy. – No widzisz. Właśnie o tym piszę. O podmiejskiej linii kolejowej dowożącej ludzi do pracy i do szkoły. Można o tym śpiewać, można też pisać. – Pan słucha takiej muzyki? – Zdarza się. – Nigdy bym nie pomyślał... – Ani ja. – Przecież to nie pana epoka – wyrwało się Rodowi. – Przepraszam – dodał pospiesznie.
– Nie ma za co, choć nieco się mylisz. To stara muzyka, stara jak świat. Wiesz, chłopcze, ja sam trochę się sobie dziwię. Czuję się nadal młodo, choć straszna ze mnie fujara. – Co? Nie zrozumiałem. – Fujara. Straszny ze mnie typek. – Older łyknął zimnej kawy. Przez długą niczym wieczność chwilę obaj wpatrywali się w otaczającą ich zieleń, rozkoszując wzrok widokiem kolorowych klombów. – Moja żona ma rękę do kwiatów – mruknął stary. – Zawsze miała. Czasem tak sobie myślę, że rozminęła się z powołaniem. Powinna komponować wiązanki dla znanych osobistości. Ma dar, magiczny dar. Myślę sobie nieraz, że to prawdziwe wnętrze jej duszy. – Nie bardzo rozumiem, ale te kwiaty są naprawdę piękne. Nigdzie indziej nie widziałem nic takiego. – Ani ja, Rod. Zapal sobie jeszcze, jeśli chcesz. *** Południowe słońce stało nad ich głowami. Cień parasola padał równomiernie we wszystkie strony, podczas gdy oni siedzieli naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem niczym pistoleros stający do śmiertelnego pojedynku na głównej ulicy miasta. Ich orężem były słowa, a każdy z „przeciwników” próbował rozgryźć drugiego. Ptaki ukryte w gąszczu zieleni nie milkły ani na chwilę.
Spomiędzy krótkich źdźbeł skoszonej trawy unosił się upojny zapach, do uszu siedzących dobiegało głośne brzęczenie rozzłoszczonych trzmieli. Alf Older cmoknął z zachwytu. Spojrzał na chłopca zaciągającego się papierosem. – Ile ty właściwie masz lat? – I zapytał ostrożnie. – Czternaście. – Rod wydmuchnął szary obłok dymu. – Czemu pan pyta? Nie radzę sobie? – Och, skądże! Przeciwnie. Jesteś bardzo poważny jak na swój wiek. – Pan też. – Co? Ja? A niech cię! – Older wybuchnął serdecznym śmiechem. Nie śmiał się tak od wieków. Otarł rękawem łzy i odsunął kawę. Czuł wzbierającą nadkwasotę. Jeszcze raz spojrzał na chłopaka. Pomimo tak pięknego dnia, pomimo tej – jakże przyjemnej – chwili czuł, że markotna mina młodego Allena skrywa jakiś problem. – Coś cię trapi, Rod? – zapytał wprost. – Mogę jakoś pomóc? – Och nie! – żachnął się Allen. – Myślę tylko o naszym listonoszu. – O Maxie? – Tak. Po drodze spotkałem Randy'ego Twaine’a. Chodzimy do tej samej klasy. Jechał tym swoim szpanerskim rowerem. Krzyknął, że Max Burton ma kłopoty. Nawet się gnojek nie zatrzymał.
– Max? Jesteś pewien? – Krzaczaste brwi zmarszczyły się gwałtownie. – Jasne! A ilu Maxów Burtonów pan zna? – Rod wybuchnął niekontrolowanym gniewem. – Przepraszam – mruknął. – Nie ma za co. Zaczekaj chwilę. – Stary wydobył z kieszeni wypłowiałych dresów komórkę. Odblokował aparat i wybrał numer. Rod bezwiednie sięgnął do paczki marlboro leżącej na stoliku. Pomimo świergotu ptaków usłyszał pulsujący sygnał. Older mocniej przycisnął aparat do ucha. Po drugiej stronie rozległ się męski głos. – Travis. To ty, Alf? O co chodzi? – Słyszałeś jakieś dziwne rzeczy dotyczące Burtona? – Jasny gwint! O niczym nie wiesz, Alf? – A niby skąd? Dopiero przed chwilą dotarło do mnie, że coś się dzieje. To coś niedobrego, Bernie? – Owszem. Niezbyt miła wiadomość. Wybacz, że nie dzwoniłem, ale sam jestem dość mocno rozkojarzony. Wczoraj wieczorem ktoś czaił się pod oknem Cooderów. Vera brała kąpiel i zauważyła kogoś za oknem. Zadzwoniła po policję. Wiesz, jaką mamy sytuację. – Wiem. Co dalej? – Przyjechał szeryf z zastępcą. Byłem przy tym. Pod oknem znaleziono wyraźne ślady męskich butów. – Co wspólnego ma z tym wszystkim Max? To złoty
człowiek. – Ano właśnie. Pojechali po niego. – Czemu, do cholery?! Czemu? – Vera zeznała, że Max przymilał się do niej. – To jakaś bzdura! – Nie, Alf. Byłem na miejscu, kiedy go przywieźli. Nie wiem, co im powiedział, bo wyproszono nas i Hendersonów na ulicę. – Nas? Powiedziałeś „nas"? – Nie byłem sam. – Aha. – Older uśmiechnął się mimo woli. – I co dalej? – Wyprowadzili go w kajdankach. Płakał, kiedy wsiadał do radiowozu. – Och, Bernie! – Wiem, że lubisz Maxa, Alf. Ja też go lubię, ale to... – Dobra. Gdybyś dowiedział się czegoś w tej sprawie, daj mi znać? – Jasne. Zrobię to na pewno. Co robisz? – Piję. – O tej porze? Bój się Boga! – Ja boję się niemal wszystkiego, przecież wiesz. Mam nerwicę lękową. – Wiem, ale... – Uspokój się. Piję kawę. Jest zimna i wstrętna. Ucałuj ode
mnie Ruth. Masz szczęście, łobuzie. To niezwykła kobieta. – Wiem. Dziwi mnie tylko, skąd ty o tym wiesz. – Ja wiem o wielu rzeczach, Bern. Także o takich, o jakich ci się nie śniło. – Nigdy bym nie pomyślał. Myślałem, że wiesz jedynie, ile czasu gotuje się ziemniaki na obiad. – Fakt. Mam to obcykane na pamięć. Ale znam kilka innych ciekawych zagadnień. – Na przykład? – Później. Nie jestem sam. Towarzyszy mi mój młody przyjaciel, który dba o nasz trawnik. – Ach, Rod Allen? Fajny chłopak. – A niby skąd to wiesz? Piliście razem tę twoją podłą brandy? – Skądże. Opowiadał mi o tym chłopcu jego przyjaciel, Max. – Ooo? Max jest przyjacielem całego miasta. A jednak twierdzisz, że wyprowadzili go skutego. To nieco, hm... szokujące. – Już mówiłem, mamy parszywe kłopoty. Źle się dzieje w państwie duńskim. – Może naprawdę powinniśmy pogadać? – Dobra. Postaram się wpaść po południu. – Czemu nie teraz? – Zaraz wyjeżdżam do Scottsbluff. Muszę odebrać ważne materiały. Poza tym po południu będziemy wiedzieli nieco więcej
o sprawie. – Myślisz? – Tak. – Zatem do wieczora. Jeśli umówiłeś się z Ruth, zabierz ją ze sobą. Znam ją dobrze i znałem jej męża. Chętnie odświeżę starą znajomość. – A Rene? – Co Rene? – Nic. Tak mi się powiedziało. Wpadniemy. – Zapraszam. Alfred wyłączył telefon. Zerknął na Roda. – Max chyba naprawdę ma kłopoty. Zajrzyj tu jutro, chłopcze. Przytniesz derenie. Jeśli ci coś wypadnie, przyjdź pojutrze. Może będę miał dla ciebie jakieś konkretne wiadomości. Przyjdziesz? – Będę o dziewiątej. – Allen podniósł się z fotelika. Stał przez chwilę, patrząc w napięciu na zniszczoną twarz pracodawcy. – Czy on... czy Max zrobił coś złego? – Spróbuję się dowiedzieć. – Gospodarz skrzywił się z niesmakiem. – Do jutra, Rod! – Wyciągnął rękę. Uścisnęli sobie dłonie. Chłopak zbiegł po schodach i poprowadził kosiarkę do garażu, podczas gdy Alf znowu podniósł aparat i wybrał numer oznaczony symbolem R. Co za popieprzona sytuacja! – pomyślał, czekając na
połączenie. TRWOGA I SZOK Robinson Street 8 Jully Gertner przeszła do sortowni, gdzie Dwight Dod męczył się z wyjątkowo pokaźną liczbą przesyłek. Od czasu do czasu zdarzały się takie dni, ale zazwyczaj jakoś sobie radzili. Tym razem sytuacja była wyjątkowa. Musieli podołać tej robocie we dwójkę. Max Burton – ich niezastąpiony Max – został aresztowany, o czym powiadomił Jully szeryf porannym telefonem. Kirkland Ralston nie udzielił naczelniczce poczty żadnych informacji na temat okoliczności aresztowania. W przypływie emocji powiedziała mu kilka rzeczy, których nie powinna powiedzieć. Trzasnęła słuchawką i zadzwoniła do szkoły, prosząc o rozmowę z Ruth Novak. Dopiero od przyjaciółki dowiedziała się nieco szczegółów dotyczących tej paskudnej sprawy, która w normalnych warunkach nie byłaby niczym aż tak nadzwyczajnym. Jednak warunki nie były normalne, z czego doskonale zdawała sobie sprawę, to zaś, co usłyszała od Ruth, tym bardziej pozbawiło ją przyrodzonego optymizmu i podniosło jej ciśnienie oraz zachwiało wiarę w ludzi. Max Burton, jej pracownik i przyjaciel, okazał się człowiekiem niezrównoważonym emocjonalnie – podglądaczem, jeżeli nie kimś jeszcze gorszym. Nie potrafiła tego pojąć. Znała
Maxa od siedmiu lat. Pamiętała jego pierwsze kroki w zawodzie listonosza, podziwiała zdolność, z jaką zdobywał sobie sympatię mieszkańców. Aż do tej chwili uważała go za przyjaciela całego świata. Z nikim nie miał na pieńku, każdego traktował życzliwie. Mrukliwy zazwyczaj Dod powiedział mu kiedyś, że przypomina bezpańskiego psa, który przed każdym merda ogonem, jak gdyby szukał nowego właściciela. Max przyjął to spokojnie, choć Jully po raz pierwszy i ostatni widziała jego ściągnięte brwi. Dwight przeprosił później Burtona, ale słów, które padły, nie dało się cofnąć. Przypomniała sobie, że zaraz potem Max po raz kolejny miał kilkudniowy okres melancholii. Dopiero teraz, niemal trzy lata po tamtej rozmowie, Jully Gertner pomyślała, że Dwight mógł być wtedy blisko prawdy – że chyba trafił w czuły punkt Burtona. Nagle wszystko zaczęło się w jej głowie układać. Samotny trzydziestolatek, nieśmiały wobec kobiet, człowiek najwyraźniej trapiony jakimiś niedobrymi wspomnieniami... Tamto pozornie niefortunne porównanie użyte przez Doda... Coś było na rzeczy, coś, co czyniło postępek Maxa wytłumaczalnym, choć nie moralnym. Ale Maxowi groziło oskarżenie o coś więcej, o coś bez porównania gorszego. Wchodząc do sortowni, Jully zagryzła nerwowo wargę. Zastanawiała się, czy chłopak, którego nadal lubiła, czy człowiek, który grał z jej synami w kosza niczym ich starszy brat, mógł skrzywdzić dziecko? Czy potrafił skrzywdzić kogokolwiek? W
ślad za pierwszym wrażeniem nadeszło inne – nieco mniej przyjemne. Tak, Mas Burton wyjątkowo lubił dzieci. Jully poczuła nagle dreszcz. Fakt był faktem – niezaprzeczalnym i oczywistym. Ten „słodki” Max przepadał za dziećmi. Szczególnie lubił bliźniaków Jully. Przez chwilę naczelniczkę poczty owładnął lęk. Trwał krótko. Przecież Max został aresztowany. Odetchnęła głęboko, nie zdając sobie sprawy, że przed chwilą wydała na niego wyrok. Lęk o najbliższych przesłonił jej jasność myślenia. Bolesna prawda dotarła do skołowanego mózgu kilka sekund później. – Jezu! – jęknęła. – Co się z nami wyprawia, do diabła? – O co chodzi, Jully? – Dod uniósł głowę znad sterty przesyłek. – Modlisz się, szefowo? Odchrząknęła z wysiłkiem. Czuła piekącą suchość krtani. Spojrzała na Doda i wbrew sobie powiedziała cicho, lecz wystarczająco głośno, by mógł ją usłyszeć: – Tak. Modlę się, stary ofermo. Modlę się, żeby Bóg nie pozwolił już nikogo skrzywdzić. Nikogo w Abraham – dodała. – No, owszem. To szczytny ceł. Może pomodlisz się też za Maxa? To był nasz przyjaciel. Chcą go odstrzelić na postrach? Gadałaś z tym cholernym szeryfem? – Gadałam. Nikt nie chce Maxa skrzywdzić. Szczególnie ja. – Uśmiechnęła się mimowolnie. – Jednak nasz przyjaciel przyznał się do podglądania Very Cooder.
– Do porwania dzieciaka także? – Zmęczony wzrok Doda spoczął na twarzy Jully. – Do czego jeszcze się przyznał? Do zamachu na prezydenta? – Och, daj już spokój, Dwight. – Zacisnęła na moment wargi. – Niczego jeszcze nie wiedzą. – I niczego się nie dowiedzą – mruknął pod nosem. – Wierzysz, że Max... – Przestań! Mam dość! Posortujmy pocztę. Nikt nas w tym nie wyręczy. – Jasne. Tyle wiem bez twoich uwag, Jully. Zapieprzam od godziny. Nie pasuje ci coś? – Przepraszam, Dwight. – Zrozumiała swój błąd. – Nie chciałam ci dokuczyć. Wszyscy jesteśmy nieco rozkojarzeni i zdezorientowani. – Ja nie, – Zmęczony wzrok stałych oczu spotkał się z jej spojrzeniem. – Max jest w porządku. Nie zrobił nic złego. Odpierdolcie się wszyscy od niego! – Głos starego listonosza przeobraził się w krótki krzyk. Jully zamarła. Nigdy nie sądziła, że ten odludek potrafi tak krzyczeć. Nigdy nie sądziła, że potrafi tak bronić kogokolwiek. Zawsze żył własnym życiem, które nazywał „przegranym”. Nigdy nie ujawniał swoich emocji. Oboje – ona i Max – nauczyli się nie pakować nosa w sprawy Dwighta. Naglę to wszystko runęło. Runął klimat ich wspólnej doli – pracy, której byli oddani. Runął
codzienny plan zadań. I runęło coś więcej. Upadło w gruzy poczucie wiary i koleżeńskiej solidarności. Można się było z tym pogodzić lub nie. Dwight Dod się z tym nie pogodził, co dla niej właśnie stało się oczywiste. Poczuła paniczny strach. Urząd pocztowy musiał funkcjonować non stop. Nie było w nim miejsca na emocje. Tego ją uczyli. „Ani deszcz, ani grad... " – przypomniała sobie powiastkę o listonoszu. – Dobra, Dwight. – Postąpiła kilka kroków na sztywnych nogach. – Niech ci będzie. Max jest cool. Nie podglądał Very Cooder. – Poczuła, że się rumieni. – Nie zrobił nic złego. Możemy zabrać się do roboty? – Jasne. Nie pomożemy Maxowi, siedząc bezczynnie. – Dod kiwnął głową. Odetchnęła, chwytając ciemnozielony worek pełen listów. Praca była żmudna, lecz prosta. Zazwyczaj radzili sobie doskonale. Tym razem dwukrotnie zadzwonił telefon na biurku Jully. Nie zdążyła odebrać, lecz przeszkodziło to w jej mrówczej pracy. Ciszę w sortowni, zakłócaną jedynie szmerem kopert, przerwał znienacka niski głos Doda: – Wierzysz w to, Jully? Naprawdę? – W co, Dwight? W co, do cholery?! – Odsunęła worek. – Są rzeczy udowodnione. Nie dociera to do twojego łba?
– Jully! – Jezu! Przepraszam, Dwight! Max przyznał się do podglądania Very Cooder. Równie dobrze może się okazać, że... – Przestań, Jully. – Senny, jakiś nienaturalny głos Doda powstrzymał potok jej wymowy. – Ja także podglądałem Verę Cooder. Osłupiała. – Co takiego? Ty?! Ty podglądałeś Verę, Dwight?! – Tak. – Nawet nie podniósł głowy znad sterty listów. – Podglądałem ją wielokrotnie. Doniesiesz na mnie temu naszemu durnemu szeryfowi? – Dwight! Wiesz, co mówisz? – Wiem. Doskonale wiem. Nie zapytasz, droga Jully, czemu akurat była to pani Cooder? – Dwight wyszczerzył w ironicznym uśmiechu krzywe zęby. Poczuła ciarki na plecach. Z bezwładnych dłoni wypuściła plik posortowanych kopert. Niemal nie poznawała własnego głosu, kiedy zadała pytanie: – Dlaczego właśnie ona? Czemu nie kto inny? Desperacko próbowała pozbierać myśli. Poczuła walenie serca – mocne i ogłuszające, jak gdyby świat walił się jej na głowę. Beznamiętnym wzrokiem spojrzała na rozsypane listy. Z trudem przełknęła ślinę. – Okej, Dwight. – Jej ciepły zazwyczaj głos przypominał w
tej chwili skrzek żaby. – Spokojnie. Zapytam jeszcze raz, skoro tak bardzo tego chcesz. Dlaczego akurat Vera Cooder? – Bo tego chciała. Bo sama tego chciała. – Dod otarł rękawem wargi. – Wiesz, Jully, kiedy Max zaczął u nas pracować, starał się ze mną zaprzyjaźnić. – Wiem, jesteście przyjaciółmi! – Nie przerywaj. Wtedy nic nie było jeszcze pewne. Ten chłopak był sam jak palec. Nie miał nikogo, z kim mógłby normalnie pogadać. Jully Gertner opadła na krzesło przy stercie papieru. Po raz pierwszy od czasu objęcia urzędu pocztowego zapomniała o przesyłkach. Zapomniała o całym świecie. Wsłuchana w niski głos Dwighta, doznawała uczuć dotychczas obcych jej naturze. *** – Wkrótce po przyjęciu Maxa do pracy zdarzył się wypadek, o którym ci opowiem. – Dod także porzucił segregowanie poczty. – Max spotkał się ze mną kilka razy. Zaprosiłem go raz czy dwa, a on zaprosił mnie. Wypiłem w czasie tych spotkań kilka głębszych. Max nie zagląda do szklaneczki, wiesz o tym... – Wiem. – Skinęła głową. – No więc był taki wieczór, kilka lat temu, kiedy Max zwierzył mi się z uczucia do Very Cooder. – Dobrze rozumiem, Dwight? – Dobrze. Powiedział mi to i owo, a ja najchętniej
ukręciłbym mu ten jego dumy łeb, bo sam miałem chrapkę na Verę. Jully zrobiło się gorąco, lecz słuchała dalej. – Chyba właśnie wtedy, kiedy Max opowiedział mi o swoich uczuciach, poczułem się wyzwolony. Nigdy więcej nie poszedłem pod okno pieprzonej łazienki Cooderów, choć doskonale wiedziałem, kiedy ten ich kundel jest zamknięty w sypialni dziecka. Dod sięgnął do kieszeni koszuli po papierosa. Nie zaprotestowała, choć nie było to zgodne z regulaminem. – Czy dobrze rozumiem, Dwight? Max wiedział o psie, bo... – Uhm. Ja mu o tym powiedziałem. Nie miałem sił męczyć się dłużej. Wiesz, Jully? Byłem wtedy młodszy. Ta pieprzona baba robiła to celowo! – Co? Na litość boską! Co robiła celowo? – Jully poczuła zawrót głowy. – Wszystko, co robiła. Rozwoziłaś kiedyś pocztę, Jully? – Chyba kilka razy. – To o niczym nie masz pojęcia. Nie zrozumiesz, co znaczy fakt noszenia munduru dla nudzących się pań. „Przypadkowe" odsłonięcie uda, a jeżeli to nie wystarczy, ukazanie skąpych majteczek w zachwianiu czy pozornym „niezamierzonym” skłonie. Wiem, jak wygląda dupsko Very Cooder. Zanim zapragnąłem obejrzeć jej ciało, pokazała mi tyle, ile mogła. – Dod splunął. –
Wiem jeszcze o kilku innych paniach, którym brak wrażeń. Nawet nie przyszłyby ci do głowy ich nazwiska. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że w takiej pipidówce, gdzie nadal żyje duch amerykańskiej tradycji i wartości, mieszkają ludzie niczym nieróżniący się od tych wielkomiejskich gości. Vera Cooder była szczególnie perfidna. Najwidoczniej nadal jest zwykłą kurwą. – Co ty wygadujesz, Dwight?! – Wiem, co mówię. Kiedy Max mi się zwierzył, poczułem najpierw wściekłość, niczym pies, któremu intruz zagarnia jego terytorium. Dopiero potem przyszła ulga. Wiedziałem, że Max podąży moim śladem, i tak się stało. Oszczędziłem ci wielu szczegółów, Jully. Wielu niesmacznych szczegółów. Teraz wiesz, jak jest. Może to nie Max, może to ja porwałem tego dzieciaka Burrowsów? Może gadasz ze zboczeńcem? – Przestań! Na miłość boską, przestań! – wybuchnęła ostrym, histerycznym płaczem. – Och, dobry Panie! – Chwyciła się za głowę. – Powiedz mi, Dwight, dlaczego oskarżyła Maxa, skoro lubiła przed facetami świecić tyłkiem? – Nie wiem. – Potrząsnął głową. – Myślę, że może tego dnia się bała. Trwała obława na porywacza. Mogła czuć się zagrożona. Męża nie było w domu. Nie wiem, czemu oskarżyła właśnie Maxa. Może ją irytował? Może ślinił się do niej, zamiast porządnie ją... przepraszam, Jully. O mało mi się nie wypsnęło. – Nieważne. – Machnęła ręką. – Przypadkowo nasza miła i
słodka pani Cooder trafiła w dziesiątkę. A przecież niektórzy ludzie nie wierzą w przypadki... – Ja wierzę. Moje życie to jedno pasmo przypadków. Nie mówiłem ci o tym, Jully? Przez podniesioną żaluzję wtargnął podmuch wiosennego wiatru. Zatańczył na stercie listów, rozrzucając posortowane przesyłki, i świeżym powiewem ochłodził ich spocone twarze. – Jezu! – Jully usłyszała ciężkie stęknięcie Doda. – Zaczynamy od nowa. A żeby to jasny grom strzelił! – Wybacz, Dwight. To moja wina. – Spojrzała na niego poprzez łzy. – Niech Bóg ma w opiece Maxa. Będę się o to modliła. A teraz bierzmy się do roboty. – Pochyliła się nad stosem korespondencji, dziękując opatrzności, że jej synowie są bezpieczni. Od wczoraj mieli zakaz opuszczania domu, i choć kosztowało ją to sporo nerwów, postawiła na swoim. *** Uporali się z sortowaniem szybciej, niż mogła przypuszczać. Dwight odwalił za nią większość roboty i była mu za to naprawdę wdzięczna. Westchnęła z ulgą, kiedy skończyli. – Porozwozisz to, Dwight? – Zerknęła na starego. – Jasne. Odpocznij, Jully Paskudnie wyglądasz. – Ciężko opadł na podłogę w jakimś pokracznym przysiadzie. – Pewnie. – Uśmiechnęła się w podzięce za ten surowy
dowód troski. – Uraczyłeś mnie taką historią, że przez tydzień będzie mi się śniła po nocach. – Nie wierzysz mi? – Przeciwnie. Wierzę. I cieszę się, że to nie Max. – Tego nie powiedziałem. Ja tylko bardzo w to wątpię. – Ja też. A jednak mi ulżyło. – Patrzyła na Doda pakującego listy. Nigdy nie było ich tyle co dziś. – Weź torbę Maxa. Nie zmieścisz wszystkiego w swojej. – Co za cholerny dzień. Połowa to rachunki do zapłacenia. Nikt mnie dzisiaj nie pobłogosławi. Mrucząc pod nosem, poszedł do szatni, skąd przyniósł torbę Burtona. – Widziałaś kiedyś listonosza z dwoma torbami? – zarechotał. – Nigdy. Aż do dziś. Zrobić ci zdjęcie? – Zrób. Myślisz, że nie wiem o twojej nowej cyfrówce? – Poczekaj, zaraz ją przyniosę. Wróciła z aparatem po kilku chwilach. W tym czasie Dod spakował resztę przesyłek. – Dobra, Dwight. Ja stanę przy oknie, a ty chwyć torby. Światło będziesz miał z lewej. Kiedy dam ci znak, podnieś głowę i powiedz „marmolada”. – Okej, Jully. – Pochylił się po torby. Stanęła pomiędzy oknami, żeby nie przysłaniać światła.
Poprzez białą jedwabną koszulę poczuła na plecach powiew ciepłego wiatru. Uśmiechnęła się do Doda. Gdyby nie on, nadal wierzyłaby święcie w winę Maxa. Po tym, co usłyszała, nie była już tego pewna. – Dobra, Dwight! – zawołała. – Marmolada! Dźwignął się z klęczek i zarzucając torby na ramiona, wyszczerzył się do niej, ukazując swój krzywy zgryz. Nagle – w jednej krótkiej chwili – spostrzegła coś, co bardziej niż żywą twarz przypominało uśmiech kościotrupa. Łagodny podmuch wiatru przesunął się wzdłuż jej pleców niespodziewaną, lodowatą falą. W ułamku sekundy w jej umyśle pojawiło się pytanie, które sprawiło, że nie zdążyła nacisnąć spustu aparatu. Jeżeli to nie Max, to kto? Och, dobry Boże! – Jully! Co z tobą? – Usłyszała odległy głos Doda. Wstrząsnął nią ponowny, zimny spazm. W jakiś niedający się wyjaśnić sposób poczuła, że stało się coś złego. Coś, o czym bała się myśleć. Nie swoim chropawym głosem zapytała: – Od jakiego numeru zaczynacie zwykle, Dwight? – Przecież wiesz. Od warsztatu Morrisa przy Long Eastern. – Dzisiaj zaczniesz od Robinson Street. Od ósemki. – Przecież to twój... – Wiem, gdzie mieszkam. Zabieraj torby i wskakuj do wozu. Ja zamknę urząd.
– Czy coś się stało, Jully? Dostrzegła lęk w jego oczach. Poczuła się jeszcze gorzej niż przed chwilą. Żołądek podjechał jej do gardła. – Nie wiem, Dwight – zachrypiała. – Mam nadzieję, że nic takiego, ale zrób, co powiedziałam. I pospiesz się! Nie spytał o nic więcej. Biegnąc po klucze i telefon, poczuła falę wdzięczności. Dziękowała Bogu, że są ludzie, na których może liczyć. Wbiegając do boksu, zawadziła obcasem o próg i omal nie wywaliła się jak długa. Boleśnie uderzyła łokciem o drewniany parapet. Krótkim, drapieżnym ruchem sięgnęła po torebkę. Usłyszała dudniące kroki Doda przebiegającego za szybą. Podparła się drżącą dłonią i z niemałym trudem odzyskała równowagę. Omijając zdradziecki rant, wypadła na środek pustej sali. Wydało się jej, że droga do drzwi ciągnie się całe mile. Nie pamiętała walki z kluczami. Nie pamiętała, czy dobrze zamknęła pieprzony urząd. Pocztowa furgonetka czekała u stóp schodów. Jak przez mgłę Jully usłyszała warkot silnika. Ktoś otworzył przed nią drzwi. Wskoczyła do środka, łamiąc obcas nowych butów. – Zasuwaj, Dwight! Prędzej! Pocztowy furgon zawrócił na miejscu i pomknął wzdłuż First North w stronę skrzyżowania z Union Avenue, zostawiając na asfalcie ciemne smugi „palonych" opon. ***
– Szybciej, Dwight. Szybciej, na Boga! – Robię, co mogę. – Wozem zarzuciło podczas wchodzenia w zakręt. – Ten rupieć to nie policyjne auto, Jully. Powiesz mi, co się nagle stało? – Och, zamknij się. Może jestem nienormalna, ale boję się o chłopców. – Jully! Przecież to wyrośnięte chłopaki. O czym ty mówisz? I po to ten cały raban? – Zasuwaj, Dwight! Posłusznie docisnął pedał gazu. Pomknęli wzdłuż Union. Chwilami rzucał na nią ukradkowe spojrzenia. Wyglądała kiepsko. Oszalała? – przemknęło mu przez myśl. Widział jej rozwiane włosy, widział błędny wzrok wpatrzony w przestrzeń przed szybą i nie miał odwagi się odezwać. Czuł się absolutnie głupio, lecz nie potrafił Jully odmówić niczego. Nawet takiej szaleńczej przejażdżki, która mogła go słono kosztować. Pocztowy furgon wziął szeroki zakręt w prawo. Wjechali na Robinson Street. – Jezu! – westchnął Dwight. Dawno nie prowadził wozu z taką prędkością. Czuł drobne, dokuczliwe strużki potu spływające po policzkach. Otarł czoło rękawem służbowej koszuli. Po prawej stronie jezdni pojawiły się pierwsze drzewa Robinson Park. Desperacko zakręcił kierownicą, biorąc ostry zakręt w prawo. Kilkaset jardów dalej rozbłysły bielą ściany domostwa Gertnerów. Odetchnął z ulgą.
– Dojeżdżamy, Jully! – Usiłował się uśmiechnąć, ale się zorientował, że ona go nie widzi i nie słyszy. Jej oczy wpatrywały się uporczywie w budynki posesji. Dwight także spojrzał przed siebie, podjeżdżając do krawężnika. Wszystko wyglądało normalnie i spokojnie. Odetchnął z ulgą i sięgnął po papierosa, hamując przed znajomą furtką. Omal nie zakrztusił się dymem. Jully trzasnęła drzwiami z siłą, od której zadygotało auto. Pokręcił głową i zaciągnął się papierosem, patrząc na szefową, która dopadła furtki, utykając na bucie bez obcasa. Przez chwilę szarpała się z klamką. – Jezuniu! – westchnął. – Naprawdę oszalała. Poprawił się na fotelu, nadal obserwując Jully. Znikała za węgłem budynku. Wiedział, że biegnie do ogrodu. Znał ich posesję na pamięć. Swojego czasu w tym wielkim ogrodzie, ukrytym za domem, osuszył butelką doskonałej szkockiej z Todem, mężem Jully. Uśmiechnął się na wspomnienie tamtej chwili. Wysunął łokieć za opuszczoną szybę i strzepnął papierosa, obserwując szare drobinki popiołu porwane przez wiatr. Jeszcze raz otarł wilgotne czoło. Powinna pójść na urlop, pomyślał. Niemal natychmiast skrzywił się z niesmakiem. Kiedy jak kiedy, ale teraz było to absolutnie wykluczone. Tak długo, jak długo ten „miastowy” szeryf będzie trzymał Maxa w areszcie. Dod zaciągnął się papierosem. Wierzył, że lada chwila wszystko się wyjaśni.
W pewnym sensie miał rację. Zarzut porwania cofnięto szybciej, niż mógł to przewidzieć. Jeszcze tego samego dnia. Nie przewidział, że dobra wiadomość będzie następstwem koszmaru, w którym on sam brał udział. Spokojnie dopalił papierosa, myśląc o całej pieprzonej poczcie, którą miał dostarczyć jeszcze dziś. Spojrzał na zegarek i gwizdnął. Pomyślał, że jeżeli szefowa będzie miała kilka innych życzeń, czeka go praca w nadgodzinach. Nie znosił tego. Nie potrzebował wiele na utrzymanie siebie i skromnego mieszkania. Wolał mieć trochę wolnego czasu i cieszyć się tą resztą życia, która mu pozostała. Wiedział, że dzisiaj wolny czas diabli wzięli. Jully dostała jakiegoś cholernego histerycznego ataku, a on brał udział w tym przedstawieniu. Był zły na siebie. Zdawał sobie sprawę, że to jego powiastki wpędziły ją w ten ponury nastrój. Nerwowym ruchem wyciągnął z paczki kolejnego papierosa. Szczęknęła zapalniczka. Oparł się wygodnie o zagłówek i palił, starając się odpędzić złe myśli. – Życie to życie – szepnął. – Raz tak, raz siak. – Patrzył na dopalający się papieros. Po raz ostatni zaciągnął się dymem. Poczuł gryzącą smugę na twarzy. Przetarł załzawione oczy i wdusił niedopałek w popielniczkę. Wystawił dłoń za okno, czując leniwe tchnienie ciepłego wiatru. Ulicą przejechał Travis. Dod często podziwiał jego samochód. Wielkie czerwone światła zalśniły na zakręcie, po czym
ponownie wszystko ucichło i znieruchomiało. Dod zamierzał zapalić jeszcze jednego. Wyciągnął rękę, ale rozmyślił się w trakcie tej nawykowej czynności. Znowu zerknął na zegarek. Od chwili, kiedy Jully wbiegła poza węgieł budynku, minął dobry kwadrans. Albo Jully zapomniała o całym świecie, albo... Krótkim, energicznym ruchem otworzył drzwi i wyskoczył na chodnik. – Jully! Och, do kurwy! Jully! Tym razem on mocował się z klamką. Pomyślał przy tym kilka niezbyt pochlebnych rzeczy o Todzie. W końcu klamka puściła i pchnął furtkę, omal nie padając siłą rozpędu. Zaklął z furią i cudem odzyskując równowagę, popędził śladem Jully. *** Znalazł ją na skraju sporego trawnika. Siedziała oparta o pień jabłoni. Utkwiła wzrok w przestrzeni i chyba nie zauważyła jego obecności. Szybkim spojrzeniem obrzucił teren dookoła. Byli sami: tylko on i ona. – Nie ma – usłyszał głośny, nienaturalnie monotonny szept. – Nie ma. Wiedziałam. Boże, wiedziałam. Poczuł mróz przebiegający po karku. – Jully! – Pochylił się nad nią. – Co jest, Jully? Źle wyglądasz, dziewczyno. Wezwać lekarza? – Nie ma... – powtórzyła martwym głosem. Wzdrygnął się ponownie. Jeszcze raz rozejrzał się po
ogrodzie. Tym razem bardzo uważnie. Spojrzał w stronę domu. Dostrzegł szeroko rozwarte drzwi tarasowe, przewrócony plastikowy fotelik i czarny but Jully z odłamanym obcasem leżący na stopniach tarasu. Poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Odchrząknął. Dźwięk musiał do niej dotrzeć, bo uniosła lekko głowę i spojrzała mu w oczy nieprzytomnym wzrokiem. Tym samym, jak gdyby sennym głosem odezwała się, wyciągając w górę lewą rękę. – Widziałam, jak Jim je wkładał. To jego ulubione. Widzisz, Dwight? Niebieski w białe paski. Zobaczył, że ona trzyma w dłoni chłopięcy adidas, z którego zwisały końce sznurówek. Poczuł, że robi mu się duszno. – Jezu! Jully! – wyszeptał, po czym szybko sięgnął po komórkę i drżącym palcem wybrał numer policji. Czuł, że wbrew logice przeczucie nie zawiodło Jully, że stało się najgorsze. Nie wiedział, skąd bierze się ta pewność, ale nie miał najmniejszych wątpliwości. Sygnał w słuchawce trwał i trwał, a po twarzy Doda spływały kolejne strużki potu. „JAK ZA STARYCH DOBRYCH CZASÓW” Jackson Street 14 Rod Allen biegł wąskim chodnikiem Robinson Steet w stronę szkoły. Zasiedział się u starego i obawiał się, że nie zdąży obejrzeć meczu, który chłopcy rozgrywali dzisiaj pomiędzy sobą. Robili to często dla poprawienia kondycji i zabicia czasu.
Podobnie jak wielu mieszkańcom Abraham, Rodowi również nie mieściło się w głowie, że Max Burton ma coś podobnego na sumieniu. Tym trudniej było mu uwierzyć w te bzdury, im bardziej analizował zachowanie poczciarza. Max był w jego przekonaniu ucieleśnieniem dobroci. Nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. Wiadomość o ewentualnym udziale Maxa w porwaniu chłopaka Burrowsów rozeszła się po mieście lotem błyskawicy. Rod dowiedział się o wczorajszym zdarzeniu od matki podczas śniadania, które pochłaniał pospiesznie, pamiętając o czekającej go robocie u Olderów. Słuchał jej piskliwego, drażniącego głosu opowiadającego bzdury i czuł, że za chwilę wybuchnie. Odsunął talerz z niedokończonym śniadaniem. Wstał, odpychając krzesło, i krzyknął. Po raz pierwszy w życiu krzyknął na matkę. – Przestań, mamo! Przestań, do jasnej cholery! Chris skulił się na swoim siedzeniu. Czegoś takiego nie było dotąd w domu Allenów. Chyba jedynie wtedy, kiedy tata wracał pijany. Jednak nikt poza ojcem nie krzyczał do matki. Chris zatopił zęby w niedopieczonym toście. Nie miał pewności, czym to wszystko się skończy, toteż starał się najeść do syta, dopóki jeszcze miał szansę. Nie pomylił się. Mama spojrzała na starszego syna i nie było to przyjazne spojrzenie. Chris szybko ugryzł następny kęs. – Jak do mnie powiedziałeś, Rod? – Głos Cindy Allen
zawibrował niemiłym tembrem. – Pozwalasz sobie wykrzykiwać na mnie? Tylko dlatego że ten zawszony listonosz daje ci pieniądze? – Niczego mi nie daje, mamo! – Rod poczerwieniał. – Nie wiem, kto ci nagadał głupot. – Nie wiesz? Więc ci powiem. Mówiła o tym pani Cristal. Jej syn widział, jak ten czubek dawał ci pieniądze! – To nie jest tak, jak myślisz, mamo! – Rod odtrącił krzesło, które potoczyło się po podłodze ze stukotem drewnianych nóg. – Wcale a wcale! – Za co ci płacił ten zboczeniec? Cofnął się o krok. Spojrzał w jej rozwścieczone oczy, po czym wycedził zimno: – Za nic. Na pewno nie za to, za co tobie płaci Lucious Buli. – Ty gnido! – Skręciła się niczym przydeptana gąsienica. – Skoro wiesz tak dużo, to wiesz, że robię to dla was. Precz! – zawyła. – Precz stąd! Odwrócił na pięcie i pomknął do wyjścia. Czuł, że jeszcze chwila, a puści pawia na podłogę. *** Teraz, kiedy odwalił robotę przy kosiarce, ruszył truchtem w stronę szkoły, starając się nie myśleć o tamtym wydarzeniu. Wydeptaną ścieżką dotarł na skróty do Robinson Street. Biegł lekko i bez wysiłku, nie zwalniał ani nie przyspieszał. Zachowywał
równe tempo, nie zdając sobie sprawy z tego, co czeka go na mecie. Od kilku minut czuł tępy ból w potylicy. Nie zwrócił na to uwagi. Miewał takie stany już wcześniej. Pojawiały się często. Przy każdej małżeńskiej kłótni rodziców. Kiedy kładł się spać, ściskał dłońmi skronie i starał się myśleć o rzeczach błahych lub przyjemnych. W ten sposób zasypiał. Obejrzał się przez lewe ramię w kierunku odległego domu Olderów – jednego z nielicznych miejsc, gdzie czuł się sobą i gdzie pracował. Dzięki pomocy Maxa. Tego Maxa, którego nazwano czubkiem i zboczeńcem. Zacisnął zęby, czując pulsujący ból w skroniach. Bezwiednie zwolnił tempo. Głośnym oddechem zagłuszał śpiew ptaków. Zamglonymi oczami wpatrywał się przed siebie. Gdzieś za plecami usłyszał wołanie. Rozpoznał głos Toma Dowlanda, lecz nie zatrzymał się ani nie obejrzał. Chciał być sam. Szczerze lubił Toma, ale w tej chwili nie czuł się na siłach do podjęcia sensownej rozmowy z kimkolwiek. Może jedynie ze starym Olderem. Tuż za jego plecami rozległ się tupot gumowych podeszew i nagle ktoś pochwycił go za ramię. – Dokąd pędzisz, wariacie? – Rumiana twarz Toma i jego wyszczerzone w uśmiechu zęby sprawiły, że przystanął. Dłuższą chwilę chwytał powietrze w zmęczone płuca, po czym podniósł głowę i spojrzał na przyjaciela.
– Jakim cudem mnie dogoniłeś, draniu? – zachrypiał, siląc się na dowcip. – To nie było aż takie trudne. – Dowland szczerzył się radośnie. – Biegłeś tak, jakbyś miał za chwilę upaść. Słowo. – Wierzę ci. – Rod uśmiechnął się blado. – Nie jestem dziś w formie. – Z powodu Maxa? – Chyba tak. To paskudne i podłe, co o nim mówią. – Wiem. Mama także dziś nie mówiła o niczym innym. Chcesz fajkę? – Tom sięgnął do kieszeni, wyciągając papierosa. – Nosisz je na wszelki wypadek czy sam pociągasz? – Rod drążącymi palcami pochwycił ustnik. – Nie wiem. Może rzeczywiście „tak sobie noszę”... – Dzięki. To podarunek we właściwej chwili. – Przecież widzę. – To aż tak widoczne? – Uhm. Bardziej niż myślisz, stary. – Pieprzyć to! – Rod strzelił zapalniczką i zaciągnął się dymem. – Pieprzyć! – powtórzył Tom. Ruszyli z miejsca, idąc spokojnym krokiem w stronę skrzyżowania z Jackson Street. – Dokąd tak gnałeś? Chyba nie do szkoły? Nie po to mamy wakacje! – Tom zerknął na przyjaciela.
– Wiem. Chciałem obejrzeć końcówkę meczu. – Rod zaciągnął się głęboko. – Przecież wszyscy z góry znają wynik. – Nie szkodzi. Lubię pokibicować. Zwłaszcza jeśli poza piłką nie dzieje się nic dobrego. – Wierzysz, że to on? – Dowland opuścił wzrok. – Nie. I ty chyba też w to nie wierzysz, co? – Gdzieżbym śmiał! Ty się przecież nigdy nie mylisz. – Dupowłaz! – Pyszałek! Roześmieli się i trwało to dobrą chwilę. Po napadzie krótkiego, nerwowego śmiechu obaj poczuli się nieco lepiej. Szli powoli, obserwując bujne liście krzewów rosnących wzdłuż ogrodzeń po lewej stronie chodnika. – Widziałeś ostatnio Bertę? – zagadnął Tom. – Nie. Ostatnio strzygłem trawę u Olderów. Spójrz, mam jeszcze zielone paluchy. – O, to nieźle. – Niby czemu? – Bo masz kasę i zafundujesz mi frytki, a może nawet colę? – Jasne. Czemu nie? Nie wiem, dlaczegoś się mnie uczepił, ale jakoś mi to nie przeszkadza. – Rod zatrzymał się gwałtownie. – Powiedz mi coś, Tom. Dlaczego znalazłeś sobie kogoś takiego jak ja? Jest tylu fajnych kumpli, tyle fajnych dziewczyn. Weź się do
którejś. – A ty się wziąłeś? – Co tam ja. Mówię o tobie. Nie chcesz gadać o dziewuchach, nie musisz. Pogadajmy o facetach. – Rod! – W naszej zakichanej szkole nie brak fajnych chłopaków. Skąd przyszło ci do głowy, żeby znaleźć jedynego gościa, który nie lubi towarzystwa? – Chyba już o to kiedyś pytałeś. – Tak? Nie pamiętam. Możesz mi przypomnieć odpowiedź? – Jest ta sama. Nie wiem. Coś mi w tobie przypasowało. Może lepiej powiesz, co takiego widzisz w naszym listonoszu? – Fakt. Chyba nie mogłeś lepiej tego wyrazić. Ja też tego nie wiem. Może wyczułem w nim jego wewnętrzną dobroć. – Właśnie, Rod. Gadasz jak starzec, ale może tak właśnie jest. Teraz Max jest pod kreską i powiem ci, że wielu ludzi burzy się przeciw niemu. – Co masz na myśli? – Rod zesztywniał. Zatrzymał się i spojrzał na kolegę. Tom opuścił głowę. Przez chwilę, która wydała się Rodowi wiekiem, milczał, przestępując z nogi na nogę. Kiedy się wreszcie odezwał, nadal spoglądał pod nogi, jak gdyby wstydził się własnych słów. – Słyszałem, Rod – odezwał się cicho – słyszałem, że oni go
tutaj nie chcą. – Jacy „oni”? – Allen poczuł skurcz mięśni. – O czym gadasz, Tom? – No... oni wszyscy Ludzie. Są... jak to się mówi? Zdesperowani. Żądają jego głowy. – Jaja sobie robisz?! – Rod chwycił Dowlanda za koszulę na piersiach. – Co się dzieje, do jasnej cholery? Max nikogo nie zabił. – Puść. – Tom delikatnie strząsnął rękę Roda. – Oni mówią inaczej. Stary Pratt dolewa oliwy do ognia. – Ojciec tego dupka Jima? – Aha. I rodzice Verna Cristalla też. Oboje. Tak mówiła mama. To się dzieje już od wczoraj. – Cholernie szybko się dowiedzieli. – Fakt. Nie wiem, czy wypuszczą Maxa, ale mam nadzieję, że nie tak zaraz. – Chcesz powiedzieć, że oni mogą go skrzywdzić? – Tak. – Tom skinął głową. – Jeżeli dobrze zrozumiałem, są naprawdę rozwścieczeni. – Jezu! Biedny Max. – Rod spojrzał w smutne oczy kolegi. – Jak myślisz, Tom? Dlaczego właśnie Pratt? Przecież nic mu do tej sprawy. – Niekoniecznie, Rod. – Co?! – Obiło mi się o uszy, że Jimowi nie wystarczy koszykówka.
Że dorabia sobie na boku. – Normalka. – Rod wzruszył ramionami. – Ja też dorabiam. – Fakt. Tylko że Jim dorabia sobie u pani Cooder. Rozumiesz? – Powtórz. Powtórz to, do kurwy! – Spokojnie, Rod. Nie bluzgaj. Mówię, co wiem. – Podejrzanie dużo wiesz. – Allen zerknął na przyjaciela. – Twoja matka ci to powiedziała? Tym razem to Dowland przystanął. Po raz kolejny opuścił głowę, ale Rod nie dał mu tej szansy. Prawą dłonią zaciśniętą do bólu podniósł podbródek kolegi. – Patrz mi w oczy, Tom. Kto ci powiedział? Ich spojrzenia zmagały się w zupełnej ciszy. W końcu Tom przymknął powieki. – Ja... ja też podglądałem panią Cooder. Nikt mi niczego nie mówił. Widziałem ją i Jima pod natryskiem. – Kurwa! – Rod cofnął rękę i zaniósł się jakimś nieludzkim spazmem. Krzyk pomknął w dół i w górę ulicy, odbity od płyt chodnikowych i rozgrzanej powierzchni asfaltu. W końcu Rodowi zabrakło tchu w piersiach. Ostry kaszel był żałosnym finałem wybuchu jego młodzieńczej emocji. Otarł przedramieniem czerwone, załzawione oczy i zamrugał powiekami. – Czy wszyscy w tym mieście podglądają tę pierniczoną
Cooder? – To był przypadek, Rod. Jeden, jedyny raz. Przejeżdżałem rowerem i zobaczyłem, jak ona wprowadza Jima do mieszkania. Jakoś tak dziwnie położyła mu rękę na ramieniu, a potem poklepała go po tyłku. Tego durnego spaniela nie było na horyzoncie, więc poniosła mnie ciekawość. Zostawiłem rower pod drzewem, kawałek dalej przelazłem przez ich parkan i pobiegłem za dom. Pomyślałem, że to wszystko dziwnie się zapowiada. Wtedy ich zobaczyłem. Tylko zerknąłem, Rod, ale to było niezłe. – Co było potem? – Nic. Zwiałem. Wolałem na to nie patrzeć. – Nikomu o tym nie mówiłeś? – Nikomu. – Dowland potrząsnął głową. Jego twarz była blada jak płótno. – Rodzice chybaby mnie zabili – wyjąkał. – Moi starzy to luteranie. Są surowi i wymagający. – Jasne. Rozumiem. – Wzrok Allena stał się lodowaty. – Lepiej żeby wszystko skrupiło się na kimś innym. Na przykład na Maxie. Dobrze mówię, Tommy? – Jezu! Przestań. Po cholerę ci o tym mówiłem. Chcesz mojej krzywdy, Rod? – Krzywdy? – Oszalałym wzrokiem młody Allen spojrzał w przerażone oczy przyjaciela. – Jakiej krzywdy, Tom? O czym bredzisz? Poczuł nawrót rosnącego gwałtownie bólu pod czaszką.
Poczuł jakąś wstrętną wilgoć pod nosem. Chciało mu się płakać. Otarł nos wierzchem dłoni. – Rod! Och, Rod! – usłyszał jakiś nienaturalnie daleki głos Toma. – Co ci jest, Rod?! Jezuniu! Spojrzał na rękę czerwoną od krwi. To nie były smarki, lecz krew. Obojętnym ruchem otarł ponownie nos, po czym przeciągnął zakrwawioną dłonią wzdłuż tanich, wytartych dżinsów, mimo że były to jego najlepsze spodnie. Zamierzał kupić nowe za własne pieniądze, ale nieustannie odkładał to na później. – Pójdziemy na policję, Tom. – Splunął na asfalt krwawą śliną. – Tak, jasne. Ale najpierw chodźmy do lekarza, Rod! – Do żadnego lekarza. I przestań się tak drzeć. Idę na policję. Nie pozwolę. Nie pozwolę na takie skurwysyństwo. Idziesz, czy mam pójść sam? – Rod! Nie mogę. Stary mnie zabije. – Dobra. – Allen pokiwał głową. – W takim razie zejdź mi z oczu, bo jeśli nie stary, to ja mogę cię zabić. – Co ty wygadujesz, Rod? – Tom cofnął się o krok. – Słyszysz samego siebie? *** Z góry środkiem chodnika nadbiegał chłopak. Spojrzeli w jego stronę. Poznali Judge'a Slatera z pierwszej gimnazjalnej. Był coraz bliżej. Rod rozwarł zaciśnięte pięści. Slater zatrzymał się
przy nich na moment. – Cześć, chłopaki! Wiecie, że zapuszkowali tego zboczeńca? – Wiemy – ponuro odezwał się Tom. Slater nie czekał na odpowiedź. – Podobno ten obcy szeryf go kryje, ale ludzie swoje wiedzą. Vern Cristal mówił, że ten przekupny gliniarz dostał od kogoś w łapę. – Czekaj, Slater! – Rod chwycił chłopaka za ramię. – Co to znaczy „ludzie swoje wiedzą”? – Nikt nie chce tu takich typów jak ten poczciarz. Jim Pratt powiedział, że jego stary nie odpuści tej sprawy. I ich sąsiedzi też. Będzie się działo. Starzy pionierzy powołali komitet obywatelski. Wczoraj wieczorem demonstrowali przed biurem szeryfa. – Starzy pionierzy od dawna nie żyją. A ty skąd wiesz o tym wszystkim? – Przecież mówiłem. Słyszałem w szkole. Chłopaki grają dziś w piłkę. Jim Pratt mówił o tym przy wszystkich. Pewnie ma rację. Na co nam jakiś zboczeniec. Burton ma przesrane. Nikogo już więcej nie skrzywdzi, cholerny bandzior. – Spadaj! – Rod pchnął ramię młodszego kolegi. – Jesteś popieprzony. Słuchali oddalających się kroków. W końcu Rod ruszył powoli naprzód, nie podnosząc pochylonej głowy. Tom Dowland podążył za nim w pewnej odległości. Nie miał ani chęci, ani
odwagi spojrzeć koledze w oczy, lecz jakaś przemożna siła kazała mu podążać w ślad za Rodem. Dwie samotne sylwetki, rzucające na chodnik krótkie cienie, dotarły do skrzyżowania Jackson z Robinson Street. Po prawej stronie pośród rozłożystych drzew piętrzyły się czerwone, ceglane budynki szkoły imienia Franklina D. Roosevelta. Na wielkim szkolnym parkingu i wokół bramy kręcił się gwarny, wcale niemały tłumek uczniów, którzy przyszli popatrzeć na mecz i poplotkować. Rod i Tom przeszli na drugą stronę skrzyżowania i poprzez otwartą bramę weszli na szkolny dziedziniec. Mecz skończył się kilkanaście minut wcześniej i całą połać parkingu oraz placu za nim okupowały grupki rozgadanej młodzieży. Większość stanowili chłopcy. – Kto wygrał? – Rod zagadnął pierwszego napotkanego chłopaka. – „Zieloni”. A niby kto miałby wygrać? – Racja. – Allen się skrzywił. Podczas wakacji zawodnicy „Słoni” dzielili się na dwie drużyny * – „Zielonych” i „Czerwonych”. W pierwszej grupie grali zawsze Vern Cristal i Jim Pratt. Drużynę „Czerwonych” rekrutowano głównie z chłopaków grzejących zwykle ławkę rezerwowych podczas międzyszkolnych spotkań. Latem służyli za sparingpartnerów, choć zdarzały się także im celne rzuty. Zazwyczaj byli jednak bez szans.
– Ale dostali łupnia! – Do uszu Roda i Toma dobiegł rechot grupki ośmioklasistów drepczących w miejscu i jawnie popalających papierosy. – Patrzcie, kto nas odwiedził! Czy to aby nie kochaś przestępcy? – dobiegło wołanie spośród grupy wysokich nastolatków. Rod bez trudu rozpoznał głos Pratta. – Ile ten drań ci płaci, Allen? Po tym szyderczymi pytaniu na placu zapadła cisza przerywana jedynie szeptami. Nagle tuż za plecami Roda rozległ się donośny, wyzywający głos Toma Dowlanda: – Hej, Pratt! Może najpierw ty powiedz wszystkim, ile bierzesz od tej suki, Very Cooder, za całowanie jej cipy?! Za każdym razem bierzecie prysznic czy dostajesz podwójną stawkę, jeśli lecisz bez namydlenia?! W gromadzie rozległo się pojedyncze „O kurwa!". Ktoś zachichotał, po czym cisza stała się jeszcze głębsza. Zamilkły szepty. Wszyscy zdali sobie sprawę, że nie skończy się na słowach. Nie po tym, co usłyszeli. Rod Allen oniemiał, podobnie jak cała reszta. Obejrzał się z niedowierzaniem w stronę przyjaciela, ale nie zdążył nic zrobić. Tom właśnie mijał go i biorąc rozbieg, popędził w stronę koszykarzy. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, przebył połowę dystansu. Nagle któryś spośród gromadki poruszył się gwałtownie.
Ostry granitowy kamień, ciśnięty silną ręką, trafił Dowlanda w oko. Tom krzyknął przeraźliwie, chwycił dłońmi twarz i długim szczupakiem zwalił się na bruk. Przekręcił się na wznak. Spomiędzy palców wypływała krew i resztki jego gałki ocznej. Kilkoma szalonymi susami Rod dopadł leżącego przyjaciela. Poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. – Och, Tommy! – szepnął, po czym krzyknął w stronę uczniów: – Niech ktoś wezwie ambulans. Szybko! Ruszcie się, do cholery! Kilku chłopców pobiegło do budynku. Bezradnym, niezgrabnym ruchem Rod pogładził przyjaciela po zalanej krwią twarzy. – Leż spokojnie, Tommy. Zaraz przyjedzie lekarz. – Ściągnął z pleców nową białą koszulkę. – Trzymaj to przy oku. – Delikatnie wsunął tkaninę pod okrwawioną, dygocącą dłoń. Tom jęknął i wyprężył się, targany bólem. Rod poczuł powracający, pulsujący ból pod czaszką. Coraz silniejszy. Niemal słyszał rytmiczne, narastające dudnienie. Cofnął rękę i zwinnie podniósł się na nogi. Wyprostował głowę i spojrzał z nienawiścią na Jima Pratta. – Wybiłeś mu oko, Pratt! – krzyknął. – Wybiłeś mu oko, sukinsynu! Pratt pokręcił głową. – To był przypadek – wymamrotał – zwykły przypadek. Sam
tego chciał. – Nikomu już niczego nie wybijesz, gadzino. – Rod zacisnął pięści i ruszył w stronę chłopców. Cisza panująca dookoła stała się niemal gęsta od ładunku emocji i napięcia, wręcz namacalna. Nikt z obecnych nie zwrócił najmniejszej uwagi na daleki sygnał ambulansu. Nie mieli wątpliwości, że za chwilę stanie się coś strasznego. Ich młody wiek nie miał tu nic do rzeczy. Vern Cristal przysunął się do kolegi i syknął: – Spierdalaj, Jim. On jest gotów na wszystko. Wypieprzaj do domu! Przestroga okazała się zbyteczna. Rod Allen zrobił jeszcze dwa kroki, po czym osunął się bezwładnie na ziemię. Ból rozsadzający czaszkę uleciał bezpowrotnie, a jego miejsce zajęła nieprzenikniona, głucha ciemność. Przez bramę wjechał ambulans. Zatoczył półkole i zatrzymał się pomiędzy leżącymi chłopcami. Większość uczniów rozpierzchła się, nie zamierzając brać udziału w ewentualnym przesłuchaniu. Oprócz sanitariuszy przyjechał doktor Yaguchi. On pierwszy wyskoczył z wozu i podbiegł do Toma. Wystarczyło jedno spojrzenie. – Nosze! – zawołał. – Załóżcie opatrunek! – Podbiegł do drugiego, półnagiego chłopca.
Rod leżał na wznak, z rozpostartymi rękami. Nie wyglądał na pobitego. Lekarz sprawnie zmierzył ciśnienie i tętno. Serce biło równo. Puls był krótki i urywany. Dwoma kciukami uniósł powieki nieprzytomnego. – Ktoś go uderzył? – Zerknął na dwóch stojących opodal chłopców. Pokręcili głowami. – Sam upadł, panie doktorze. Szedł i nagle upadł. – Aha. Czy ktoś powiadomił szeryfa? – Nie. Z tym okiem to był przypadek. – Zmiatajcie do domu. Sam się tym zajmę. – Jeszcze raz spojrzał ze współczuciem w młodą, nieruchomą twarz. Niezmiernie rzadko u tak młodego człowieka zdarzał się udar mózgu. A że był to udar, doktor Yaguchi nie miał najmniejszej wątpliwości. – Hej! – krzyknął za odchodzącymi chłopcami. – Jak on się nazywa? – Allen, doktorze. Rod Allen. Ach tak, racja, pomyślał lekarz. Kiedyś byłem u nich z wizytą. To chyba ta patologiczna rodzina ze wschodniej dzielnicy. Nie miałeś łatwego życia, chłopcze... Yaguchi zmarszczył brwi i skinieniem przywołał sanitariuszy. – Wal prosto do Scottsbluff! – krzyknął do kierowcy, zajmując miejsce przy noszach. – Mamy krytyczny przypadek. Jeżeli chcemy dać temu chłopakowi szansę, nie oszczędzaj opon i
zapieprzaj tak szybko, jak potrafisz. Ten drugi sobie poradzi. Jazda! Kierowca w milczeniu skinął głową. Ambulans ruszył, z miejsca nabierając prędkości i rozdzierając powietrze przeraźliwym wyciem syreny. *** Jim Pratt wpadł do domu zdyszany. W drzwiach zderzył się z ojcem wychodzącym do ogrodu. – Tato! Mamy kłopot! – sapnął. – My? Co się stało? – Farmer chwycił syna za ramiona i ścisnął je do bólu. – Niechcący wybiłem kamieniem oko Tomowi Dowlandowi. – Co takiego?! Jak to się stało?! Co znaczy „niechcący”?! – Rzuciłem kamieniem na postrach. Tom i Rod Allen zamierzali nas zaatakować. – Powoli. Po kolei. Niby czemu? – Przyszli na boisko, a ktoś krzyknął, że Allen kuma się z tym mordercą. Z listonoszem. – Przecież to prawda. Uspokój się. Masz świadków, którzy potwierdzą, że ci dwaj zaczęli? – Tak. Mam wielu świadków, tato. Vern też tam był. – Więc nie martw się niepotrzebnie. Działałeś w samoobronie. Nie chciałeś go skrzywdzić. Gówniarz miał pecha. Oto czym owocuje zwąchanie się z tymi szumowinami. Ale
załatwimy to, chłopcze, bądź spokojny. Załatwimy to jak należy, jak za starych dobrych czasów. – Boję się tato. – Kogo? – Tego sprzedajnego szeryfa. On chyba trzymał z Burtonem. – Myślisz? – Pratt uśmiechnął się niedostrzegalnie. – Sam nie wiem, ale ponoć go chroni. Takiego gada. A teraz miałby się pastwić nade mną? – Nikt się nie będzie nad tobą pastwił. Nie chciałeś zrobić nic złego. Wypadek to wypadek. Przestań się trząść, Jimmy. Wiesz, że tego nie lubię. – Jasne, tato. Ja tylko chciałem, żebyś wiedział. – Słusznie. Idź się przebrać i przytnij tuje w ogrodzie. Jakoś nie miałeś na to dotąd czasu. – Już lecę. – Postaraj się zrobić to porządnie. – Pratt zawrócił, puszczając przodem syna. Podszedł do ściennej półki, sięgnął po telefon, wyszedł na ganek i w świetle słońca wybrał numer Stanleya Foxa, prawnika ich rodziny. – Cześć, Stan. Musimy pilnie pogadać. Wpadnij. Nie. Nie za godzinę. Wpadnij zaraz! To poważna sprawa. Okej, czekam. *** Tego samego dnia, wczesnym rankiem, Kirkland Ralston siedział samotnie w swoim biurze, choć było zaledwie kilka minut
po piątej. Przez szybę obserwował małego chevroleta, którym Linda wyjeżdżała z niewielkiego parkingu. Nie potrafił zasnąć tej nocy, mimo że położył się późno. Leżał na piekielnie gorącej pościeli i przewracał się z boku na bok, starając się nie robić hałasu. Nie chciał obudzić siostry. Ta irytująca, dramatyczna sprawa nie dawała mu spokoju. Fakt, że ktoś kogoś podgląda, nie jest niczym nadzwyczajnym, choć już wczorajszego wieczoru pod posterunkiem zgromadził się tłumek „dobrze poinformowanych" gapiów, którzy mimo późnej pory urządzili na środku ulicy kocią muzykę. – Idź do nich, Simon. – Szeryf wysłał Isaaka na spotkanie z gromadką. Nie zrobił tego ze strachu. Pomyślał, że jego zastępca jest bardziej znanym członkiem tej wieśniackiej społeczności. Pomyślał tak i miał rację. Tłumek stopniał i po kilku kwadransach ulica opustoszała. Nocny dyżur pełniła Harry. Wychodząc wkrótce po Isaaku, szeryf spojrzał na funkcjonariuszkę. – Nie traktuj go źle, Linda. – Skinął głową w stronę celi. – Jakoś trudno mi uwierzyć, że on jest sprawcą porwania. Może zbyt krótko tutaj mieszkam i nie wiem wszystkiego o każdym, ale on mi nie pasuje do schematu mordercy. Rozumiesz mnie, rybko? – Jasne, szefie. Ja też nie potrafię myśleć o Maxie w ten sposób. – Będzie, jak będzie. Zobaczymy. Każ dostarczyć jakieś
przyzwoite żarcie z hotelu Lentznerów. Giselle dobrze gotuje. Zamów też coś dla siebie. – Włożył kapelusz i wyszedł, nie czekając na odpowiedź. Przez całą noc desperacko rozmyślał nad jednym, jedynym pytaniem. Czy trafił na ciąg przyczynowo-skutkowy, czy na absolutnie przypadkową zbieżność wydarzeń? Żadna opcja nie była jednoznaczna, toteż nad ranem zsunął nogi z łóżka i zaczął się ubierać. Po raz pierwszy od bardzo dawna zapomniał o prysznicu. Było chyba pół do piątej, kiedy jego komórka zabrzęczała. – A niech to wszyscy diabli – zaklął cicho. Zamierzał zaparzyć sobie kawę, lecz telefon o tej porze stawiał wszystko pod znakiem zapytania. Podszedł do stołu, sięgnął po aparat i zerknął na wyświetlacz. – A żeby cię! – warknął. Spodziewał się czegoś gorszego. Tymczasem odczytał numer burmistrza, który najwidoczniej również miał tej nocy kłopoty z zaśnięciem. – Tak, Redge? Jestem. – Fajnie. – Głos po drugiej stronie w najmniejszym stopniu nie tchnął optymizmem. – Jestem w ratuszu, Kirk. Wpadnij. – Będę za pół godziny. – Jasne. Zaparzę kawę. Musimy chwilę pogadać. – Więc pogadamy. Chętnie napiję się kawy. Nie zdążyłem... – Wiem. Wybacz, ale nie podoba mi się bezczynne czekanie. – Masz może na myśli moje decyzje w tej sprawie? – Daj spokój. Nie zamierzam gadać z tobą przez telefon.
Zajedź na posterunek, zluzuj nocną zmianę i przyjdź do mnie. – Jasne. Czemu nie? – Kirkland Ralston odłożył telefon, wydobył z szuflady dwie paczki papierosów, założył pas z bronią i narzucił na ramiona zamszową kurtkę ozdobioną frędzlami. Na dworze mogło być o tej porze chłodno. *** Teraz, patrząc na oddalające się światła samochodu Lindy, poczuł pierwsze oznaki zmęczenia. Ziewnął przeciągle, podniósł się z fotela i drzwiami, ku którym prowadził korytarzyk aresztu, wyszedł na plac przed ratuszem. Po drodze zerknął na leżącego listonosza, lecz nie zatrzymał się przy celi. Miał w tej chwili inne rzeczy na głowie. Przebył centralną aleję Jefferson Park i wkroczył po kamiennych stopniach do budynku ratusza. Siedzący w holu na składanym krzesełku strażnik nawet nie poruszył się na jego widok. Skinął jedynie głową. Ralston podniósł niedbale rękę i szybkim krokiem wbiegł po schodach na wyższy poziom parteru. Nacisnął klamkę i wszedł do gabinetu Redginalda Harpera. – Witaj! – Burmistrz podniósł się zza biurka. W gabinecie dominowała woń świeżo parzonej kawy. – Czołem, szefie. – Szeryf zdjął kapelusz i nie czekając na zaproszenie, rzucił go na fotel, po czym podszedł do maszynki i nalał sobie pełną filiżankę aromatycznego, parującego płynu. Powrócił do biurka, delikatnie postawił filiżankę i dopiero teraz
wyciągnął na powitanie rękę. – Dzięki za tę kawę, Redge. Potrzebowałem jej jak zbawienia. – Z rozkoszą pociągnął pierwszy, ożywczy łyk. – Drobiazg. – Burmistrz zapalił. – Chyba obaj mieliśmy nie najlepszą noc. Co się, do cholery, porobiło, Kirk? – Dzwoniłem wczoraj wieczorem. Zaraz po aresztowaniu listonosza. Pamiętasz? – Jasne. Nie mam kłopotów z pamięcią. – To świetnie. Po pewnym czasie zadzwoniłeś ty. Chyba około północy. Wyraziłeś wątpliwości co do podstawy naszych podejrzeń o porwanie, nie mówiąc o morderstwie. Byłeś tak przekonujący, że zastanawiałem się, czy ten Burton nie jest kimś z twoich krewnych. Przed moim biurem zgromadził się wieczorem tłumek takich, którzy myślą zupełnie inaczej niż ty. Nie mam jeszcze żadnych dowodów, nie mam zeznań ani niczego. Ten gość jest na razie w rozsypce. Od wczoraj leży skulony w pozycji płodowej i bez przerwy płacze. Nic nie je. Pije trochę wody, szcza i znowu pije. Wezwaliśmy w nocy lekarza. Dał mu środki na uspokojenie. Teraz nasz Max wygląda nieco lepiej. O tym najprawdopodobniej już wiesz? Burmistrz zaprzeczył ruchem głowy. – Cóż, lekarz orzekł skłonność do depresji, ale to nic pewnego – ciągnął dalej szeryf. – Każdy na miejscu Burtona miałby kłopot z utrzymaniem dobrego samopoczucia. Tacy jak on
są zazwyczaj bezbronni i zupełnie nieszkodliwi. Jednak trzymam go w areszcie, bo zrobił to, co zrobił, a poza tym, widząc ten nocny wiec przed moim biurem, nie wiem, co mogłoby go spotkać, gdybym go teraz zwolnił. Najistotniejszy jest jednak fakt, że na razie nie możemy wykluczyć najgorszej z możliwości. – Myślisz o porwaniu dziecka? – Owszem. Nie bardzo w to wierzę, ale na razie sprawa jest otwarta. Co więcej, musimy liczyć się z ewentualnym morderstwem. Myślę, że zgadzamy się w tej kwestii. – Chyba tak, choć uważam, że Burton jest niewinny. To oczywiście jedynie moja subiektywna ocena. – Myślisz, że znasz na wylot wszystkich ludzi w Abraham? – Większość. Nie zamierzam jednak wpływać na twoje decyzje. Możesz mi wierzyć. Co zamierzasz zrobić w tej sprawie? Może odesłać tego nieszczęsnego Maxa do Scottsbluff? – Nie. Nie ma takiej potrzeby. Ten gość może normalnie funkcjonować. Jest jedynie chwilowo załamany i przerażony. Pomyślę, co z tym zrobić. Jeszcze dzisiaj. Do tej pory nie miałem szans go przesłuchać. Teraz chyba doszedł już do siebie i powie mi co nieco. – Dasz mi znać? – To oczywiste. – Będę czekał. Przez kilka chwil siedzieli naprzeciw siebie, popijając kawę.
Nie po to mnie tutaj wezwałeś, pomyślał szeryf, wpatrując się w okno jaśniejące za plecami burmistrza. Czekał. Nawet nie drgnął na dźwięk cichych słów: – Wiesz, że Vera Cooder jest nimfomanką? – Właśnie mi to powiedziałeś. – Szeryf odstawił filiżankę i sięgnął po papierosa. – Do tej pory nie wiedziałem. – Odłożył zapalniczkę. – Od kiedy ty o tym wiedziałeś, Redge? – Od dawna. – Okej. To jednak nie ma związku z porwaniem dziecka, chyba że jest jeszcze coś, o czym nie wiem, a o czym wiesz ty. – Nie. To wszystko, o czym mi wiadomo. – Zawsze coś. Zaczekamy trochę i zobaczymy, co z tego wyniknie. Co ty na to? – Zgadzam się. Chcę jedynie wiedzieć o wszystkim na bieżąco. – A niby czemu? Nie ufasz mi? – Może to zabrzmi niezręcznie... nie obraź się, ale znam tutejsze stosunki i ogół mieszkańców daleko bardziej niż ty. Nasza współpraca może przynieść jedynie dobre efekty. – Fakt. Bez problemu, szefie. Będę cię informował o wszystkim. – O nic więcej nie proszę. – Widzę, że jesteś bezgranicznie oddany obywatelom Abraham. – Szeryf uśmiechnął się nieznacznie.
– Jestem im oddany. – Burmistrz wyprostował się w fotelu. – Tego samego oczekuję od szefa policji. Coś nie gra, szeryfie? – Przeciwnie. Możesz na mnie liczyć. I obywatele także. – To wszystko, Kirk. Nalej sobie jeszcze kawy. – Dzięki. Nastawiłem maszynkę w biurze. Poza tym zostawiłem niepilnowany areszt. – Ralston podniósł się z fotela. Wyciągnął rękę. – Dzięki za kawę i ofertę współpracy. Dałeś mi do myślenia. Nie martw się. Zrobię wszystko, żeby dokopać się do prawdy. – Masz moje błogosławieństwo. – Burmistrz uścisnął mu dłoń. – Działaj. – Bóg zapłać. – Szeryf uśmiechnął się, włożył kapelusz i spokojnym krokiem opuścił gabinet Harpera. Obojętnie minął strażnika, pocierając podbródek. W tej chwili wiedział więcej niż przed godziną, lecz drążyła go myśl, o ilu rzeczach jeszcze nie wie. *** Kiedy wrócił do biura, zastał Isaaka siedzącego przy biurku i popijającego kawę. Aresztant także siedział na swojej pryczy. Ralston z zadowoleniem stwierdził, że Max Burton wygląda o niebo lepiej niż wczoraj. – Trapi cię bezsenność, Simon? – Szeryf uścisnął dłoń zastępcy. – I tak, i nie, szefie. Chwilami wydaje mi się, że padam z nóg, a już po chwili mój skołatany mózg zaczyna ponownie dzikie
harce. – Okej. – Kirkland uśmiechnął się do Isaaka. – Czy twój skołatany mózg wyprodukował jakąś sensowną tezę? – Nic wielkiego. Jedynie szereg wątpliwości. – Podzielisz się nimi ze mną, zanim wpadną chłopaki z FBI? – Szeryf nalał sobie kubek gorącej kawy. – Jasne. Kiedy przyjadą? – Około trzeciej. Tom Sloth prowadzi równolegle jakąś sprawę w Scottsbluff. Powiedział, że wcześniej się nie wyrobią. Mamy sporo czasu. Czy to tylko przeczucie, czy ty także nie wierzysz w winę Maxa? – Nie wierzę. – Świetnie. Zapytajmy go wprost. Przyprowadź go tutaj. – Jasne. Dowiemy się może czegoś, co rozjaśni tę pieprzoną sprawę. – Isaak podniósł się z fotela i ruszył w stronę aresztu. Szeryf słyszał szczęk zamka, metalowe uderzenie kraty i pomruk głosów. Po chwili z korytarzyka wyłonił się aresztant. Był blady, ale patrzył przytomnie, a co najważniejsze, przestał płakać. – Siadaj, Max – rzucił szeryf krótko, wskazując wolne krzesło. – Pogadamy, chcesz? Burton skinął głową. – Super! Bardzo się cieszę. – Szeryf rozparł się wygodnie w fotelu. Spojrzał na Burtona wzrokiem bez wyrazu. – Masz dyktafon, Simon? – zwrócił się do zastępcy.
– Mam. – Isaak sięgnął do szuflady. – Włącz to gówno i jedziemy. – Ralston spojrzał ponownie na Burtona. To nie był on, pomyślał i zapytał: – Podglądałeś Verę Cooder? – Tak. – Max opuścił głowę. – Raz czy więcej? – Więcej. Kilka razy. – Czemu właśnie ją? – Nie wiem. Chyba podobała mi się bardziej niż inne. – Jakie inne? – Mam na myśli inne kobiety. Jakiekolwiek. – Uhm. Rozumiem. Była bardziej sexy? – Tak. Dokładnie. – Kiedy wpadłeś na ten pomysł? – Jakiś rok temu, może więcej. – Co cię skłoniło do tak prymitywnych zachowań, Burton? – Jej nogi. Ja... ja musiałem ją zobaczyć nagą. Wiem, co wszyscy o mnie pomyślą, ale musiałem. – Zauważyłeś te jej nogi przypadkiem? – Tak. Schyliła się kiedyś po list, który upuściła, i wtedy niechcący zerknąłem. – Okej. – Szeryf i zastępca wymienili krótkie spojrzenia. – Co było potem, Max? Zacząłeś podglądać? – Nie. Jeszcze nie wtedy. Dopiero później, kiedy...
– Kiedy stało się to po raz drugi? – Skąd pan wie? Nie powiedziałem tego. – Ale tak było? – Tak. Właśnie tak. Potem już nie potrafiłem się powstrzymać. – Rozumiem. To cię jednak nie usprawiedliwia. A dlaczego porwałeś dzieciaka Burrowsów? Gdzie on jest, Max? – Jezu drogi! To nie ma nic wspólnego z panią Cooder? Nie porwałem żadnego dziecka. Przysięgam! Niech mi pan uwierzy! Ja kocham dzieci! – Właśnie. Dobrze powiedziane. Zawsze sięgasz po to, czego pożądasz? – Ja nie w tym sensie! Lubię wszystkie dzieciaki. Zawsze lubiłem. Ja i moja Anabell nie dorobiliśmy się własnych. – Anabell to żona? – Żyliśmy razem. – Listonosz pokręcił głową. – Obiecałem sobie, że jeśli będzie dziecko, zrobię dla niej wszystko. Ale ona nie chciała. Zależało jej na pracy. Wie pan, zanim się poznaliśmy, Anabell była... jak by to powiedzieć... – Dziwką? – Owszem. Liczyłem, że z czasem spróbuje wykazać się w innej robocie, ale jej to widocznie pasowało. Obiecała mi, lecz nie dotrzymała słowa. Rozeszliśmy się, a ja wylądowałem tutaj. – Trochę to łzawe, Burton. – Szeryf skrzywił się z
niesmakiem. – Nie masz lepszej historyjki? – Ale to prawda! Niczego sobie nie wymyśliłem! – Dobra. Więc twierdzisz, że nikogo nie skrzywdziłeś? Nie porwałeś ani nie zabiłeś małego Burrowsa? – Na Boga! Nie! Przysięgam! – Okej, na razie wystarczy, Max. – Szeryf skinął na Isaaka. – Simon, odprowadź go do celi. Słuchając szczęku zamykanych drzwi, Kirkland zamyślił się głęboko. Wszystko wskazywało na to, że listonosz zgrzeszył jedynie pożądaniem słodkiej Very. Przez moment Ralston się zastanawiał, czy agent Thompson – specjalista od trudnych przypadków – zdołałby wydobyć z aresztanta coś więcej. Nie przyszło mu do głowy, że jeszcze przed przyjazdem federalnych zdarzy się coś nowego w tej cholernej sprawie, że wypadki ruszą nagle niczym śnieżna lawina. *** Telefon zadzwonił przed południem. Ralston podniósł słuchawkę. Przez kilka długich chwil Isaak, który właśnie wrócił z patrolu, patrzył w tężejące oblicze szefa, w brwi ściągnięte wyrazem trudnym do opisania. O, do cholery! – pomyślał. Szeryf słuchał histerycznego krzyku po drugiej stronie i z każdym słowem coraz głębiej zapadał się w fotel. – Zaraz przyjadę. – Odłożył słuchawkę i spojrzał na zastępcę.
– Zginęły bliźniaki naczelniczki poczty. Dwóch dwunastolatków. Wyobrażasz sobie? – Może to przedwczesny alarm. – Isaak drżącą dłonią zapalił papierosa. – Kto dzwonił? Jully? – Nie, Dod. Jully „odjechała". Wezwij do nich lekarza. – Już! – Simon wybrał numer. – Isaak z biura szeryfa. Z doktorem Yaguchi proszę. Co takiego?! – zachrypiał. – Kiedy? Szeryf sięgnął po kluczyki radiowozu. Obserwując zastępcę, zacisnął zęby do bólu. – Co jeszcze? – warknął, kiedy Isaak odłożył słuchawkę. – Yaguchi wyjechał. – Simon zagryzł wargę. – W szkole był wypadek. Któryś z uczniów wybił drugiemu oko, a jeszcze inny dostał udaru mózgu. Powieźli ich do Scottsbluff. – Poza tym w porządku? Żadnego huraganu ani trzęsienia ziemi? Jedziemy, Simon. – Ralston nie czekał na odpowiedź. – Tylko bez hałasu. Niepotrzebny nam dalszy rozgłos. Wezwij Lindę do roboty i zamknij biuro. – Tak, szefie. – Isaak sięgnął po telefon. Szeryf nie zwrócił już na to uwagi. Był w połowie drogi do radiowozu. Tego nie zrobił jeden człowiek, tłukła mu się po głowie natrętna myśl. Dwóch nastolatków to nie bezradny czterolatek! Miał rację. Uprowadzenie dwóch chłopców nie było prostą sprawą. Porywacz – kimkolwiek był – nie potrafił sobie poradzić. Niespełna pół godziny później w głębi ogrodu Gertnerów Isaak
trafił na zwłoki jednego z braci. Ciało Dave’a leżało obok krzaków porzeczek. Krew, która wypłynęła z rozbitej czaszki chłopca, zdążyła utworzyć bezkształtną brunatną skorupę. Isaak cieszył się, że nie ma przy nim szeryfa, który pozostał przy domu wraz z Dodem i majaczącą Jully, wtuloną w ramiona męża, którego ściągnęli z pola. Patrząc na zmasakrowane zwłoki, zastępca szeryfa pochylił się gwałtownie i posłał zawartość żołądka w zarośla. Czuł, że jeszcze chwila, a zacznie wyć. Tego dnia po południu zaczęła się obława, jakiej miasteczko Abraham dotychczas nie oglądało. Wzięły w niej udział jednostki policji, FBI i gwardia narodowa. Sprowadzono psy. Wszystko bez skutku. Morderca pozostał nieuchwytny. Nie pozostawił zbyt wielu śladów. Znali odciski butów i dysponowali paroma nitkami szarego materiału, ale niczego poza tym nie znaleziono. Chłopiec zginął od uderzenia metalowym narzędziem, prawdopodobnie kawałkiem rury. Tego samego wieczoru szeryf zwolnił Maxa Burtona. Nie było sensu trzymać go w areszcie. W świetle nowych wydarzeń dotychczasowe hipotezy straciły zasadność. *** Nad Abraham nadciągała noc – najgorsza noc, jaką zdarzyło się przeżyć Ralstonowi. Zwłaszcza iż pomimo pozornego zamętu spośród wielu wniosków zaczęła wyłaniać się koszmarna prawda.
Porywacz nie działał dla zdobycia okupu. Mordował swoje bezbronne ofiary. Co gorsza, mordercą był ktoś z mieszkańców. Na tę konkluzję złożyło się kilka faktów. Roztrząsali je punkt po punkcie, siedząc w biurze szeryfa, które stało się czymś w rodzaju centrum operacyjnego. Dla wszystkich było jasne, że obecna sytuacja nie może dłużej trwać. W roboczej naradzie wzięli udział agenci Sloth oraz Thompson, szeryf Ralston i burmistrz Harper. Przy telefonie dyżurowała Harry, ale nie uczestniczyła w dyskusji, podobnie jak burmistrz, który ograniczył się niemal wyłącznie do słuchania. Isaak był nieobecny. Brał udział w poszukiwaniach jakiegokolwiek śladu, choć w miarę zapadania zmierzchu szanse poszukujących malały. – Podsumujmy naszą wiedzę – zaczął Sloth. – Może ty, Ralston? – Czemu nie? – Szeryf skrzywił się nieznacznie. – Powiem, do jakich wniosków doszedłem. W biurze zapanowała cisza. Wszyscy, nie wyłączając Lindy, zwrócili wzrok na twarz szefa policji. – Dobra, Ralston – mruknął Thompson. – Mów, co o tym myślisz. – Zacznę od faktów. Zginęło czworo dzieci. Pierwszego porwania i zabójstwa dokonali Louis Brewster i Ned, czyli Henry Mouger. Zabili swoją ofiarę. W tej sprawie wszystko jest jasne. Zajmijmy się pozostałymi. Synka Burrowsów porwano z sypialni.
Był w piżamie i na bosaka. Wszelki ślad po nim zaginął. Na razie nie mamy nic poza zeznaniem jego siostry, trzyletniej smarkuli. Mówiła o „panu w kapeluszu", który zabrał braciszka. Dom Burrowsów, podobnie jak wiele innych, otoczony jest brukowanym placykiem. Nie było śladów butów. Stało się to wczesnym świtem. Nikt niczego nie widział. O tej porze większość mieszkańców jeszcze śpi. Zastanawia mnie jedno – skąd kidnaper wiedział, gdzie śpią dzieciaki Burrowsów? To nie wygląda na robotę kogoś obcego. Porwanie bliźniaków Jully Gertner nasuwa identyczny wniosek. Chłopcy byli sami. Bawili się w ogrodzie. Tod Gertner twierdzi, że w czasie wakacji spędzali tam większość czasu. Skąd wiedział o tym morderca? – Słuszna uwaga – odezwał się Sloth. – Zgadzam się z twoim wnioskiem. Masz coś jeszcze? – Tak. Burrowsowie mieszkają przy Robinson Street, pod jedenastką. Niemal naprzeciwko Ruth Novak. Przesłuchałem ją oraz Ironsów, którzy mieszkają pod dziewiątką. Ich parcela sąsiaduje z parcelą Burrowsów. Nikt niczego nie zauważył. Poniżej Ironsów, po drugiej stronie ulicy, pod ósemką mieszkają Gertnerowie. Wszystko, co wydarzyło się do tej pory, zdarzyło się w tym rejonie. Niemal po sąsiedzku, niemal drzwi w drzwi. A przecież w tej mieścinie wszyscy się znają, zwłaszcza bliscy sąsiedzi. Bywają u siebie, rozmawiają o swoich problemach, o dzieciach...
– Chcesz powiedzieć, że to ktoś z sąsiadów? – Harper po raz pierwszy otworzył usta. – To tylko hipoteza. W każdym razie należy poważnie wziąć tę ewentualność pod uwagę. Popatrzyli po sobie w milczeniu. Powietrze było gęste od dymu. – A co myślicie o bucie? – zapytał Harper. – To drugi but, który trafia w nasze ręce. – But nie ma nic do rzeczy – odezwał się agent Thompson. – Sznurowadło było rozwiązane, nie zerwane. Chłopcy grali w piłkę. Widocznie spadł dzieciakowi z nogi podczas gry. Nie stwierdziliśmy na nim żadnych śladów mogących mieć związek ze zbrodnią. Na biurku Harry zadzwonił telefon. Mężczyźni umilkli jak na komendę. Policjantka słuchała przez chwilę rozmówcy, po czym odłożyła słuchawkę i zwróciła się do szeryfa: – Dzwonił doktor Yaguchi, szefie. Ten chłopak, który doznał wylewu, jakoś się trzyma, choć nadal jest nieprzytomny. Wybite oko tego drugiego to istotnie dzieło przypadku. Są świadkowie. Nie musimy angażować się w tę sprawę. Tak twierdzi lekarz. Stan Jully Gertner jest stabilny. Atak histerii, wywołany szokiem, minął. Jully dojdzie do siebie. – Chwała Bogu – mruknął pod nosem burmistrz. – Straciłem dwie trzecie stanu załogi poczty. Na razie dadzą kogoś na
zastępstwo, ale to dobra wiadomość, że Jully ma się lepiej. Na miejsce Burtona trzeba będzie kogoś zatrudnić. – Właśnie. – Sloth się poruszył. – Co z tym listonoszem? Było nie było, pozwolił sobie na zbyt wiele. Co chcesz z tym zrobić, szeryfie? – Vera Cooder nie wniesie oskarżenia. Rozmawiałem z nią. – Ralston zerknął na burmistrza. – Osobiście nie sądzę jednak, żeby Burton mógł nadal pełnić obowiązki jak gdyby nigdy nic. On sam chyba tego nie chce. Nie ma nic wspólnego z porwaniami, w obydwu przypadkach ma alibi, sprawdziliśmy to, lecz w oczach wielu mieszkańców jest i tak spalony. Na jego miejscu pomyślałbym o rychłej przeprowadzce. Tak będzie lepiej dla wszystkich. – Załatwię to – odezwał się Harper. – Teraz mamy inne problemy. – Fakt. Szczerze powiem, że nie bardzo wiem, co możemy zrobić. W Bogu nadzieja, że odnajdziemy jakikolwiek ślad. Policja będzie przeczesywać teren do skutku. Może morderca popełnił lub popełni jakiś błąd. – Też tak myślę. – Sloth kiwnął głową. – Zaraz! Chcecie powiedzieć, że powinniśmy liczyć się z dalszymi zabójstwami? – Burmistrz zakrztusił się dymem. – Nie możemy niczego wykluczyć. – Szeryf spojrzał zamyślonym wzrokiem w mrok za oknem. – Nie porywa dla
okupu, więc po co? Myślę, że mamy wśród mieszkańców psychopatę. Osobnika chorego psychicznie, który może przestać równie nagle, jak zaczął, lecz może też nadal działać pod naszym nosem pomimo świadomości, że grozi mu niebezpieczeństwo. Wielu seryjnych morderców rajcuje takie ryzyko. Dostarcza ich chorej wyobraźni dodatkowych wrażeń. Mam rację, panowie? – Kirkland zwrócił się do federalnych. – Tak – odpowiedzieli zgodnym chórem. – Panie, zmiłuj się! – jęknął Harper. – Więc nic nie można zrobić? – Możemy szukać i czuwać. To mała społeczność. Ten gość wcześniej czy później popełni błąd. Może już popełnił. Zaczekamy na wyniki poszukiwań. – Ralston ponownie zapatrzył się w ciemność za oknem. Gdzieś tam, pośród uliczek tej sielskiej mieściny krył się chory, okrutny umysł. Gdzieś pośród domków i cichych ogrodów nadal czaiła się śmierć. *** Max Burton siedział w swoim pokoiku nad sklepem Malroneya. Nie próbował położyć się do łóżka. Wiedział, że i tak nie zaśnie. Poczucie wstydu i klęski paliło mu wnętrzności, sprawiając fizyczny ból. Wiedział, że nie może zostać w Abraham, że musi pakować skromny dobytek i szukać dla siebie nowego miejsca na ziemi. Kiedy wracał z aresztu do domu, dwukrotnie
splunięto mu pod nogi, a nawet ktoś cisnął w niego kamieniem. Rzut nie był celny, ale sam fakt nie pozostawiał złudzeń. Siedząc przed brzęczącym telewizorem, Max gapił się w ekran, a po głowie przebiegały mu myśli podszyte lękiem przed nieznanym. Uczucie trwogi i goryczy było tak nieznośne i dławiące, że w pewnej chwili poczuł przemożną chęć, by zrobić coś, czego nie robił od lat – napić się porządnej whisky. O tej porze mógł ją kupić jedynie u swojego gospodarza. Stary nie kładł się nigdy przed północą i zdarzało się, że razem spędzali wieczory, oglądając mecze ligowe. Max pożałował, że zaraz po powrocie z aresztu, kierowany emocjami, wylał do zlewu całą zawartość swojej butelki tequili. Teraz toczył z sobą rozpaczliwą walkę od dobrej godziny. Wreszcie skapitulował. Wyciągnął z szuflady portfel i nie wahając się dłużej, zszedł na parter i zapukał do drzwi Malroneya. Na odgłos zbliżających się kroków Micka serce zaczęło bić w jego piersi jak szalone. – Kogo diabli niosą o tej porze? – rozległo się burkliwe pytanie. – To ja, Max Burton, panie Malroney. – Z trudem rozpoznał własny głos. Przez chwilę trwała cisza, po czym drzwi się uchyliły. Max zobaczył przed sobą zarośnięte oblicze starego. – Rzeczywiście! – Malroney zamrugał powiekami. – Wypuścili cię?
W jego głosie nie było wrogości, jedynie zwykła ciekawość. Max odetchnął. – Owszem. Ale już nie mam tutaj szans. Ludzie plują mi pod nogi. – Ja tam nic do ciebie nie mam. Zawsze byłeś w porządku. Chcesz się wygadać, to wejdź. – Nie, dziękuję. Wolę zostać sam. Brakuje mi tylko kapki whisky. Sprzeda mi pan? – Myślałem, że nie pijesz, ale skoro tak tego potrzebujesz, nie ma sprawy. Burbon czy szkocką? – Szkocką. Dużą butlę. Chcę zalać się w trupa. – Max wyciągnął pieniądze. – Tylko nie narozrabiaj. – Stary wziął banknot i zniknął w głębi mieszkania, skąd prowadziły drzwi do sklepu. Wrócił po kilku minutach, niosąc dużą butelkę żytniej. – Ostrożnie z tym towarem, chłopcze. – Podał Maxowi butelkę. – Potrafi uderzyć do głowy. – Dzięki, będę uważał. – Max ruszył na górę po schodach. W pokoju postawił butelkę na stoliku, przeszedł do miniaturowej kuchni i wydobył z szafki jedną z dwóch szklanek, jakie posiadał. Opadł na kanapę i postawił szklankę przed sobą. Przez pewien czas siedział nieruchomo, przyglądając się wysokiej ciemnej butelce. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz miał w ustach jakiś alkohol. Nie sądził, że nadejdzie dzień, kiedy poczuje
potrzebę wypicia kilku głębszych, i oto ten dzień nadszedł, zwalił mu się na głowę, pogrążając jego spokojne życie w otchłani rozpaczy. Poczuł łzę, która spłynęła po jego twarzy. Kochał to miasteczko i tych wszystkich prostych ludzi. Każdego dnia dziękował Bogu za łaskę życia w takim uroczym miejscu. Nie miał wielu potrzeb i pomijając nieliczne chwile nostalgii, czuł się tutaj spełniony i szczęśliwy. Teraz utracił wszystko, co było mu drogie – wszystko, co miał. Powoli odkręcił nakrętkę i nalał do szklanki bursztynowego płynu. Wpatrywał się w napełnione szkło niczym w magiczną kulę, choć wiedział, że nie przepowie mu przyszłości. Może tak było lepiej? Pragnął zapomnienia, a o przyszłości bał się myśleć. Kolejna łza zostawiła ślad na jego policzku. Nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Przed niewidzącymi oczami przebiegały obrazy ostatnich, dobrych lat – to, co utracił bezpowrotnie. Miał świadomość, że poddając się pokusie, postąpił niemoralnie, a jednak kiedy Roy Benson splunął mu pod nogi, a po nim ten zachlany Joe Retman zrobił to samo, Max poczuł, że serce mu pęka. Wielokrotnie podnosił z chodnika zarzyganego Joego i na plecach targał go do domu. Musiał później prać uświnione ubranie, a dziś ten sam Joe splunął w jego stronę. Royowi pomagał przy stawianiu garażu i nie wziął za to ani centa. Uważał, że
sąsiedzi powinni się wspierać. Podczas wykonywania swoich obowiązków nie raz i nie dwa przyszło mu trafić na „zły dzień” któregoś z adresatów. Niektórzy potrafili być w takich chwilach bardzo niemili, ale on nigdy na nikogo się nie poskarżył. A jednak wyglądało na to, że jest najbardziej parszywą świnią w mieście, skoro pluli mu pod nogi. Pieprzony zboczeniec! – krzyknął za nim ten, który cisnął kamieniem, chybiając o cal. Max nie obejrzał się za siebie. Nie chciał wiedzieć, kto czuje do niego tyle pogardy i nienawiści. Właśnie w tamtej chwili zrozumiał, że gdyby spróbował pozostać w mieście, już nigdy nie potrafiłby spojrzeć ludziom w oczy. Sięgnął po szklankę i opróżnił ją kilkoma łykami. Oczy zaszły mu łzami. Zdążył zapomnieć, jak to działa. Poczuł ogień w przełyku i żołądku. Zanim alkohol uderzył mu do głowy, napełnił szklankę ponownie i wypił tak szybko, jak gdyby od tego zależało jego życie. Omal nie zwymiotował. Powstrzymał się wysiłkiem woli. Z trudem łapał powietrze. Po chwili poczuł się lepiej, a po kilku minutach nadeszła ulga. Ustąpiło wewnętrzne drżenie i w bezmiar smutku wkradła się nuta obojętności. Max sięgnął po butelkę, ale nagle zmienił zdanie. Wiedział, że następnego dnia pożegna się z miasteczkiem. Na dworze było już ciemno. Postanowił przejść się na krótki, ostatni spacer, a po powrocie spakować kilka osobistych rzeczy, żeby porannym autobusem wyjechać do Scottsbluff. Dźwignął się z kanapy i wyszedł z
pokoju. Ostrożnie zszedł po schodach. Sprawiło mu to pewien problem, bo już był nieco zamroczony. Na ulicy poczuł się nieco lepiej. Z rzadka ustawione lampy oświetlały pusty chodnik. Burton skręcił w lewo i niezbyt pewnym krokiem powlókł się na swój ostatni spacer. Zmierzał w okolicę cmentarza, bo tam ludzie rzadko chodzili po ciemku. Nie pragnął nikogo spotkać. Pomyślał jedynie o starym Dodzie i o tym ponurym chłopaku Allenów. Szedł w stronę rozwidlenia z William Cody Street. Cmentarz był położony nieco dalej, pod samym lasem. Max chwiał się lekko na nogach. Nie wypił takiej porcji whisky od bardzo dawna. Cieszył się, że o tej porze prawdopodobnie nikt nie zobaczy go w takim stanie. Okolica nie należała do najludniejszych. Co jak co, ale tyle wiedział. Z racji zawodu znał niemal każdy zakątek miasta. Pomylił się. Tego wieczoru Max Burton fatalnie się pomylił. Nie zdawał sobie sprawy, że nadal trwają poszukiwania Jima Gertnera, choć o tragedii Jully dowiedział się jeszcze w areszcie. Tragiczne wydarzenie zadecydowało o jego zwolnieniu. Licząc na samotny spacer, nie zdawał sobie sprawy, że pomimo późnej pory Abraham nie śpi, że oddziały policji i gwardii nadal przeczesują teren, że wielu mieszkańców przyłączyło się do poszukiwań. Dotarł już niemal do William Cody, kiedy kilka jardów przed nim z piskiem hamulców zatrzymał się dżip. Wyskoczyły z niego
trzy rosłe postaci. Burton nie podniósł głowy. Wpatrując się w płyty chodnika, podejrzanie kołyszące się pod nogami, uparcie zmierzał do rozwidlenia ulic. Przypominał lunatyka. – Patrzcie, kogo tu mamy! – rozległ się donośny głos, któremu towarzyszył rechot. – Idziesz na polowanie, ścierwo? Nie zareagował. Nawet nie próbował przypomnieć sobie, skąd zna ten tubalny głos. – Zrobimy, jak mówiłeś, Billy? – odezwał się ktoś z boku. – Jak za starych dobrych czasów? – Skurwiel zasłużył! – Trzeci głos brzmiał młodo i energicznie, był wysoki, krzykliwy. Burton poderwał głowę, niczym obudzony z głębokiego snu. Powróciło poczucie rzeczywistości, choć nadal widział niezbyt wyraźnie. Już po mnie, przemknęło mu przez myśl, strach ścisnął gardło. Stali tuż przed nim, trzymając w dłoniach myśliwskie strzelby. Rozpaczliwym ruchem próbował się odwrócić, ale potknął się o własne nogi. Upadł na chodnik, instynktownie osłaniając głowę rękami. Poczuł ostre kopnięcie w bok, zaraz po nim drugie i trzecie. Powietrze umknęło z jego płuc. Wielka dłoń chwyciła go za włosy, szarpnęła w górę. – Przytrzymajcie go! – usłyszał chrapliwy szept. Chwilę potem dwie pary rąk poderwały go z ziemi. – Jezu, wybacz mi! – wyszeptał. – Panie, zmiłuj się nade
mną! – Przymknął oczy, nie chcąc patrzeć na kolbę śrutówki, uniesioną do ciosu. Przeraźliwy dźwięk policyjnej syreny targnął powietrzem. Radiowóz zatrzymał się tuż przy krawężniku. – Rzuć broń, Pratt. Natychmiast! – Simon Isaak wyskoczył na chodnik, trzymając w dłoni rewolwer. Puścili Maxa z pewnym ociąganiem. Spojrzeli na Pratta, który opuścił śrutówkę, lecz nadal trzymał ją w ręku. – Należy się draniowi, szefie. Dobrze wiesz – mruknął. – Rzućcie broń! Trzeci raz nie powtórzę. – Lufa colta błysnęła w świetle ulicznej lampy. Niechętnie złożyli strzelby na chodniku. – Teraz wsiadajcie do wozu i jazda do domu. Jeżeli jeszcze spotkam któregoś z was, wszyscy traficie za kratki. Jazda! Ruszać się! Pomrukując, wsiedli do dżipa. Wóz ruszył i po chwili zniknął za zakrętem ulicy. – Dasz radę iść, Burton? – Policjant stanął przed Maxem, obrzucając go uważnym spojrzeniem. – Chyba trochę oberwałeś? – Nic takiego. Pozbieram się. Dziękuję – wymamrotał listonosz. – Skoro tak twierdzisz. – Isaak pozbierał broń i wrzucił do bagażnika. Wskoczył za kierownicę. – Siadaj, podwiozę cię. Spacer o tej porze to nie najlepszy pomysł.
Max obszedł radiowóz i zajął miejsce po prawej stronie. Zatrzasnął drzwi, krzywiąc się mimowolnie z bólu. – Na pewno nic ci nie jest? – Isaak zerknął na niego uważniej. Max potrząsnął głową. – Trochę mi dokopali. Poza tym za dużo wypiłem, szefie. – Czuję. – Zastępca szeryfa zawrócił na miejscu i auto pomknęło pod górę. Po kilku chwilach zatrzymali się przed domem Malroneya. – Dziękuję – powtórzył Max, otwierając drzwi. – W porządku. Miałeś więcej szczęścia niż rozumu. Wyjedź stąd, chłopie. Tacy jak oni nie dadzą ci żyć. – Jutro. Z samego rana. Zaraz się spakuję. Chciałem się tylko kawałek przejść. Ostatni raz: – To faktycznie mógł być ostatni raz, ale... rozumiem. – Isaak chciał powiedzieć coś więcej, lecz się rozmyślił. Boże, jaki ten świat jest porąbany, pomyślał. – Powodzenia, Burton. Max z niedowierzaniem spojrzał na wyciągniętą rękę policjanta. Drżącą, pokaleczoną dłonią uścisnął dłoń stróża prawa. – Dziękuję – powiedział po raz trzeci, gramoląc się z wozu. Zastępca szeryfa śledził wzrokiem przygarbioną, jak gdyby postarzałą postać, dopóki nie zniknęła w czeluści sieni. Dopiero wtedy włączył bieg i zawrócił radiowóz w dół ulicy. Doskonale rozumiał, za co podziękował mu tym razem Max Burton – miejski
listonosz, przyjaciel całego świata. *** Następnego ranka Max wsiadł do pierwszego autobusu, który odjeżdżał do Scottsbluff. Bolał go prawy bok, ale starał się o tym nie myśleć. Zajął miejsce w tyle pojazdu i poprzez boczną szybę obserwował kolejne przecznice biegnące od Long Eastern w kierunku śródmieścia. Oczami wyobraźni wędrował wzdłuż Bluff Gold i Cross One do First North, gdzie na skraju Gedeon Park, pod trzydziestym czwartym stał – uśpiony o tej porze – budynek urzędu pocztowego. Budynek, który przez kilka szczęśliwych lat był jego całym życiem, podobnie jak to miasto, z którym żegnał się na zawsze. W piersi Maxa z każdą chwilą rósł bolesny, żałosny skowyt. Autobus minął dwie kolejne przecznice i zakolem Debbon Street wjechał na Second Street. Minąwszy kościół luterański, wytoczył się na wylotówkę prowadzącą w kierunku Scottsbluff. Max nie wiedział, czy znajdzie tam pracę i mieszkanie. Miał nadzieję, że tak. Nie uśmiechała mu się dalsza tułaczka. Czuł się wyczerpany, sponiewierany i rozdarty. Obejrzał się za siebie, ale las już zasłonił miasteczko. W tym samym czasie w Scottsbluff, do którego zmierzał autobus wiozący Burtona, na oddziale intensywnej terapii miejskiego szpitala nieprzytomny Rod Allen poruszył ręką. ŁAZIENKA
Robinson Street 13 Pierwszy dzień sierpnia przypadł tego lata w środku tygodnia. Pogoda była słoneczna, zapowiadał się przyjemny weekend, chociaż mieszkańcy Abraham doskonałe wiedzieli, że zbliża się kolejny okres wzmożonej aktywności tornad. Pierwsza fala wędrujących, niszczycielskich wirów przypadała zwykle na przełomie maja i czerwca. Tego roku, podobnie jak w ciągu ostatnich kilkunastu lat, tornada ominęły Abraham. Teraz szykowała się kolejna fala „nieproszonych gości”. Farmerzy wiedzieli o tym doskonale. Podobnie jak wiosenne miesiące, sierpień był dla nich okresem próby sił i charakteru. Gigantyczne trąby powietrzne, zrodzone zazwyczaj u frontu cumulonimbusa – drapieżnej, przerażającej chmury – były ich przekleństwem, a jednocześnie losem, który sami wybrali. Wiele miast i miasteczek, położonych na szlaku słynnej Alei Tornad, śmiercionośne wiry unicestwiły i zrównały z ziemią. Wiele mogił świadczyło o starej prawdzie, że nawet najlepsza polisa nie daje człowiekowi gwarancji przeżycia. Byli jednak twardzi i uparci. Chcieli zbierać plony tej ziemi, bez względu na konsekwencje. Niczym pionierzy z czasów Dzikiego Zachodu. Na razie z nowoczesnego, największego w kraju centrum prognozy pogody nie nadchodziły żadne niepokojące komunikaty i wszystko układało się nieźle. Byli spokojni. Centrum badań zjawisk atmosferycznych znajdowało się Boulder, w Kolorado – niemal za
miedzą. Radioodbiorniki milczały. Przynajmniej na razie. Także zagadkowe zbrodnie, zgodnie z wnioskami szeryfa, skończyły się równie nagle, jak się zaczęły. Wielu mniej rozgarniętych obywateli uważało, że wszystko jest już poza nimi, że była to robota kogoś obcego, kto zaspokoił swoje pragnienie zadawania śmierci i powędrował „uszczęśliwiać” inne miejscowości. Nie brakowało też zwolenników teorii, że wszystko skończyło się wraz z wyjazdem „tego popieprzonego poczciarza". Mówiąc krótko – wierzyli w zbieg okoliczności, nie zastanawiając się nad szczegółami. Wystarczył im fakt, że zbrodnie się skończyły i nareszcie zapanował spokój. Szeryf i jego zastępcy nie mogli pozwolić sobie na luksus takiego myślenia. Ralston ani na chwilę nie zaniechał czujności. Dla wtajemniczonych było absolutnie pewne, że wśród nich nadal mieszka morderca mogący uderzyć w każdej chwili. *** Pierwszego dnia sierpnia, tuż przed weekendem, Bernard Travis zrealizował czek za serię artykułów poświęconych historii Nebraski. Była to – jak oczekiwał – pokaźna suma. Odebrał pieniądze w Scottsbluff, gdzie mieścił się jego bank. Wracając do domu, pogwizdywał kawałek jakiejś starej melodii, która zapętliła się w jego mózgu. W kieszeni koszuli wiózł prezent dla Ruth – drobiazg, który pochłonął większą część
honorarium. Jechał przed siebie, niczym samotny wędrowiec wyjęty żywcem z hollywoodzkiej produkcji. Pogwizdywał starą, powracającą melodyjkę i z każdą przebytą milą czuł się coraz bardziej wyluzowany. Tragiczne wydarzenia ostatniego okresu urwały się nagle i definitywnie. Wszystko w Abraham powracało do normy. Lato było słodkie jak dawniej, drzewa przy chodnikach jak zawsze słały pod nogi kojący cień, a dzikie pszczoły już dawno wyniosły się poza stromy pagórek królujący nad północnym skrajem Green Hope – wielkiego rancza należącego do klanu Harperów. Pozostały komary, ale w tym roku ich populacja była niższa niż zazwyczaj. Jezu! Aż chciało się żyć! Około południa dotarł do Abraham, przejechał First North i skręcił w West Street tuż za posterunkiem policji. Zaparkował chryslera przy centrum handlowym i ruszył pasażem w poszukiwaniu właściwego sklepu. Nie musiał chodzić daleko. Zakupił piękną, purpurową serwetę na stolik i nieco większy obrus w tym samym kolorze. Zadowolony z zakupu pomaszerował do Flaszki, skąd wyszedł po kilku minutach, dźwigając wielką, pobrzękującą torbę. Wstawił sprawunki na tylne siedzenie chryslera, wskoczył za kierownicę i poprowadził auto w stronę domu. Szampański nastrój nie opuszczał go nawet na chwilę. Ten dzień miał być wyjątkowy dla niego oraz Ruth. Z myślą o niej przygotował niespodziankę, z myślą o niej i o sobie. Tego
słonecznego dnia Bernard Travis miał zamiar zagrać o wszystko – postawić cały ładunek własnych uczuć i pragnień na jedną szalę. Dzień wcześniej, zaraz po otrzymaniu czeku, zadzwonił do Ruth i zaproponował jej randkę. Zaplanował wszystko w każdym calu. Ruth zgodziła się bez namysłu. Tego właśnie się spodziewał. Miał nadzieję, że dzisiejszego wieczoru wiele zmieni się w ich wzajemnych stosunkach, że ta wyjątkowa randka odmieni ich dotychczasowe życie. Ogarnięty radością i entuzjazmem nie zwrócił uwagi na jej komentarz: – Oby tylko nie skończyło się jak poprzednio. – Zaśmiała się jakoś niepewnie, ale on zapamiętał jedynie jej śmiech, nic więcej. *** Tego samego południa, kiedy Travis opuszczał centrum, przed posesją Olderów zatrzymał się lexus burmistrza. Alf Older stał swoim zwyczajem w podcieniu, obserwując Harpera wysiadającego z auta. Burmistrz pchnął furtkę i lekkim krokiem wszedł do ogródka. Podszedł do podnóża schodów i zadarł nieco głowę. – Będziesz tak stał do dnia Sądu Ostatecznego? – Uśmiechnął się do Alfa. – Czytujesz Biblię? – Stary odwzajemnił uśmiech. Jego podpuchnięte oczy zrobiły się jeszcze mniejsze niż zazwyczaj. – Chodźmy na taras, Redge. Przygotowałem trochę lemoniady z
lodem. Słońce parzy jak wszyscy diabli. Przeszli na tył budynku. Burmistrz usiadł pod kolorowym parasolem Alfa, mając przed sobą bujną zieleń ogrodu. Gospodarz zajął miejsce po jego prawej stronie. Do dwóch wysokich szklanek nalał napoju, na którego powierzchni pływały pokruszone kostki lodu i plastry cytryny. Podsunął gościowi popielniczkę. Przez chwilę popijali w milczeniu. – Och, ten wasz ogród! – westchnął Redginald. – Na ranczu ojca jest wiele uroczych zakątków, ale takiego szczególnego klimatu doświadczam tylko u was. Jak się ma Irene? W pracy rozmawiamy jedynie o inwestycjach i nowym planie urbanistycznym. – Dzięki. Narzeka na to i owo, ale trzyma fason i wygląda jak moja młodsza siostra. Wspominała o tym planie. Chcesz rozbudować wschodnią dzielnicę? – Tak, ale to jeszcze nic pewnego. Mamy nadprodukcję zbóż i znalazł się inwestor, który zamierza wybudować wielki elewator oraz mieszalnię pasz. Byłoby wiele miejsc pracy. Na razie prowadzimy rozmowy. – Rene co nieco mi wspominała. Powodzenia. – Dzięki. A jak z innymi sprawami? – Małe oczka spojrzały bystro na twarz burmistrza. – Wiem, o co pytasz. Na razie mamy spokój. Nie udało się nam namierzyć tego drania, ale Ralston nadał się tym zajmuje.
Może to już za nami? Ralston twierdzi, że to chory człowiek. Może uznał, że już wystarczająco się „zabawił”. – Oby. – Older sięgnął po papierosy. – Czytałem o takich przypadkach. Nie zmienia to jednak faktu, że ten sukinsyn nadal żyje wśród nas. Chciałbyś mieszkać w okolicy uskoku San Andreas? – Nie bardzo. – Harper się skrzywił. – No właśnie. Ten chory umysł może drzemie, ale jest też drugi wariant. – O tym chciałeś gadać, Alf? – Uhm. Myślałem sporo. Może nasz szeryf był tak blisko rozwiązania zagadki, że morderca po prostu się przestraszył i zawiesił swoją makabryczną działalność. Ralston jeszcze raz powinien dokładnie przyjrzeć się wszystkim, którymi się zajmował. – On o tym wie. Nie doceniasz go. – Burmistrz także zapalił. – Kirkland nie daje ucha plotkom, jakoby wyjazd Maxa Burtona zakończył ten temat. Ja także nie wierzę w winę Maxa. – A jednak pozwoliliście zniszczyć niewinnego człowieka. – To nie tak, Alf. On sam zdecydował się wyjechać. Gdyby nadal pozostał w mieście, nie daliby mu spokoju. Nie rozumiesz? – Mam problemy ze zrozumieniem niektórych spraw. Może jestem zbyt stary, żeby roztrząsać takie tematy? – Alf Older uśmiechnął się kwaśno. – Wiesz, co się dzieje z młodym Allenem,
Redge? – Co cię obchodzi Allen? – Strzygł nasz trawnik. Czy on... – Rod Allen ma się lepiej, choć czeka go żmudna rekonwalescencja. Jest młody i silny. Może wygrać. Tyle wiem. – Dzięki Bogu! To wyjątkowy chłopak. – Skoro tak mówisz... Na twoim miejscu nie liczyłbym jednak, że kiedykolwiek wróci strzyc wasz trawnik. – Nie musi. Poradzę sobie. Najważniejsze, żeby po prostu wrócił. – Tak bardzo go lubisz? – Bardzo. Wiesz? Niedawno odwiedził mnie jego szkolny przyjaciel Tom Dowland. Dobrali mu oko w identycznym kolorze. Świetna robota. – Jesteś mężem zaufania w naszej szkole? – Bardzo śmieszne. Tom Dowland uważa mnie za przyjaciela Allena i przyszedł pogadać. Byłem zaskoczony. Powiedział, że Rod wielekroć wspominał o pracy w naszym ogrodzie. Dzięki temu zarabiał na kieszonkowe. – To nic szczególnego. Chłopcy chętnie chwytają się sezonowych zajęć, żeby sobie dorobić. Co w tym ciekawego? – Niby nic. Masz rację. Wielu młodych dorabia sobie latem. Nawet młody Pratt zarabia, choć ojciec nie skąpi mu niczego. Burmistrz zerknął na gospodarza. Przez cały czas miał
wrażenie, że Older próbuje mu coś przekazać. – Coś chcesz mi zasugerować, Alf? – Sam nie wiem. – Stary wzruszył ramionami. – Boję się pochopnych wniosków. Zniszczono już życie jednemu człowiekowi. Nie chcę postępować jak ci, którzy to zrobili. Powtórz jednak szeryfowi, co mówiłem. – Czy Tom Dowland ma z tym coś wspólnego? – Nic takiego nie powiedziałem. – Jasne. Chciałeś tylko poplotkować z przyjacielem? – Dokładnie. Myślę, że rozumiesz tę potrzebę. – Rozumiem. Miło mi, że zatęskniłeś właśnie za mną. Dzięki za lemoniadę. – Burmistrz wstał, wyciągając rękę. – Do zobaczenia, Alf. Na mnie czas. – Do zobaczenia. Dzięki za wizytę, Redge. *** Stojąc przed domem, Older spoglądał za odjeżdżającym samochodem. Nie powiedział Redginaldowi wszystkiego, co leżało mu na sercu. Czuł się zbyt zmęczony, by angażować się w lokalny dramat. Miał nadzieję, że burmistrz przekaże szeryfowi tych kilka jego uwag, które wyraził na ten temat. Światła lexusa znikły w oddali. Stary westchnął i poczłapał do domu. Źle znosił upał. *** Rozmawiając z Alfredem, burmistrz Harper powiedział
prawdę. Kirkland Ralston ani na chwilę nie zaprzestał pracy nad rozwiązaniem sprawy, która przyniosła tyle nieszczęść i mogła przynieść kolejne. Od chwili makabrycznego zdarzenia na posesji Gertnerów jego analityczny umysł zdążył odrzucić wiele niepotrzebnych hipotez. Dla wytrawnego detektywa stało się jasne, że mordercy należy szukać pośród ograniczonego grona osób. Nie był to nikt obcy – dwunastoletni chłopcy Gertnerów nie daliby się podejść przypadkowemu intruzowi. Musieli znać mordercę. Listonosz siedział wtedy w pace, więc kto? Któryś z sąsiadów? Bezsennej nocy, kilka dni po pogrzebie Dave’a Gertnera, szeryf wiercił się na swoim fotelu w pustym biurze. Pił jedną kawę po drugiej, paląc bez przerwy pomimo rosnącego bólu głowy. Po raz kolejny analizował rozmowę burmistrza z Olderem, którą Harper powtórzył mu jeszcze tego samego dnia. Zapatrzył się w otwarte okno. Czemu ten stary gadał o zwykłym zjawisku, jakim jest dorabianie przez chłopców na kieszonkowe, i co wspólnego ma z tym wszystkim Dowland? Odwiedził starego, żeby pochwalić się sztucznym okiem? Szeryf syknął z bólu. Rozżarzony niedopałek poparzył mu palce. Wbił go w kupę popiołu wypełniającego popielniczkę. Oblizując piekący palec, zerknął w okno. Pod drzwi posterunku podjechał radiowóz Isaaka. Mimo ponurych myśli Ralston poczuł przypływ pozytywnej energii. Lubił swojego zastępcę, jego żydowskie dowcipy, a nawet czarny humor. Linda była zawsze
bardzo serio, Isaak wnosił w ich odpowiedzialną pracę element luzu, oddechu. Miał w sobie to coś. Także tej nocy potwierdził opinię szefa. Wszedł do biura i teatralnym gestem stuknął się w czoło. – Lubimy papieroski, co? – Zerknął na popielniczkę. – Uhm. – Szeryf ponownie oblizał piekący palec. – Poparzyliśmy paluszek? Oj, niedobrze, będziemy mieli kłopot z pociągnięciem za cyngiel. – Jest taka potrzeba? – Nie wiem, ale w naszym zawodzie... – Zamiast mleć jęzorem, napij się kawy i wracaj na ulicę. – Może byś się przespał, szefie? – Simon podszedł do maszynki i nalał sobie kawy. W jego tonie nie było już wesołości. – Jeszcze trochę, a dostaniesz fioła od tego myślenia. – Potrafisz człowieka pocieszyć. – Szeryf sięgnął po kolejnego papierosa. – Chciałbym, ale nic dobrego nie przychodzi mi do głowy, zwłaszcza że nie mamy szans, dopóki ten krwawy świr nie zacznie ponownie działać. Chyba nie myślisz, że przyjdzie tutaj, spojrzy nam w oczy i powie: „Tak. Ja to zrobiłem. Aresztujcie mnie". – Wyobraź sobie, że doszedłem do podobnego wniosku. – W głosie szeryfa zabrzmiała nuta goryczy. – Myślałem o tym listonoszu, Dodzie. Niekiedy zastępował Burtona. Uznałem jednak, że to strata czasu. Jest za stary. Nie poradziłby sobie z
chłopakami swojej szefowej. Poza tym zero motywów. Ach, Simon! Wspominałem ci o tym wszystkim, czego naplótł mi ostatnio burmistrz? – Na temat tej rozmowy z Olderem? Owszem. Stary gadał podobno coś o strzyżeniu trawy i takie tam duperele. Nie widzę najmniejszego związku. – Też tak myślałem, ale może coś przeoczyliśmy? Może Harperowi coś umknęło? – Wiec dlaczego nie pogadamy ze starym? – Bo to chyba nic nie da. Powtórzył burmistrzowi wszystko. Albo wszystko, co chciał powiedzieć. Na jedno wychodzi. Powtarzam sobie w myślach tę ich pogawędkę zdanie po zdaniu. Wygląda to istotnie na zwykłe pogaduchy. Burmistrz i Older przyjaźnią się od lat. Pomyślałem, że Redge jest trochę przeczulony, ale... – Ale co? – Jest pewien szczegół. Stary wspomniał, że odwiedził go Tom Dowland, uczeń z liceum. – Chłopak z wybitym okiem? – Właśnie. To kumpel młodego Allena. Do tej pory myślałem, że wpadł do Oldera, żeby powiadomić starego o stanie zdrowia kolegi, no bo ten nieszczęsny Allen pielęgnował ogród Olderów, ale nie jestem już tego pewien. Myślę, że warto z nim pogadać. Wiesz, gdzie mieszkają Dowlandowie?
– Wiem. – To wpadnij do nich z samego rana i przywieź mi tego chłopaka. Nie strasz go. Powiedz, że chodzi jedynie o dokładny opis wydarzeń na szkolnym boisku. Nie chcę tu jego starych. Dasz radę to załatwić? – Spokojna głowa, szefie. O której mam go przywieźć? – Może między siódmą a ósmą. Nie za wcześnie i nie za późno. Okej? – Jasne. – Zastępca włożył kapelusz. – Prześpij się, Kirk. Lecisz z nóg i widać to gołym okiem. – Dzięki za radę. Zasuwaj. *** – Nazywasz się Tom Dowland? – Szeryf wpatrywał się w twarz chłopaka siedzącego na krześle po przeciwnej stronie biurka. – Tak. – Dowland skinął głową. – Wszystko na temat wypadku już powiedziałem. – Fakt. Znam szczegóły. Interesuje mnie inna sprawa. – Przecież mówił pan... – Chłopak odwrócił się w stronę zastępcy. – Nie wierć się, chłopcze. Rozmawiasz ze mną. – Ralston zastukał palcami w blat biurka. – Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem. – Pomogę ci. Znasz pana Oldera? – Trochę. Rod, mój kolega, pracuje u niego w sezonie. To
znaczy pracował. – Przykra sprawa, współczuję. Bywasz często u Olderów? – Byłem tylko raz. Niedawno. Po wyjściu ze szpitala. – Chciałeś przekazać pozdrowienia od Roda? – Niezupełnie. Rod nadal jest nieprzytomny. Chciałem powiedzieć panu Olderowi, jak się sprawy mają i że ja... – Dokończ. – Że ja mogę wykonywać tę pracę tak długo, aż Rod powróci do zdrowia. – Piękny gest, a do tego praktyczny. Czy jest jeszcze coś, co powiedziałeś starszemu panu, Tom? Lekkie drgnienie powiek, nerwowy skurcz lewego policzka. Szeryf przymknął powieki, czując gorącą falę krwi uderzającą do mózgu. Coś było na rzeczy. Coś ważniejszego niż koszenie trawy. – Nic specjalnego, proszę pana. Mówiliśmy o tym, że nie tylko Rod strzyże trawniki, że każdemu przyda się parę dolarów ekstra, nawet tym, którzy nie mają kłopotów z kasą tak jak Rod. – Miałeś na myśli siebie? – Owszem, proszę pana. – Plączesz się, chłopcze. Podobno poszedłeś tam jedynie dlatego, żeby zastąpić twojego kolegę. – No tak, ale... – Posłuchaj Tom. Posłuchaj mnie uważnie. – Ralston pochylił się nad biurkiem. – Zapytam po raz ostatni. Czy jest coś, o
czym powinienem wiedzieć? Chłopak się zaczerwienił. Milczał przez długą chwilę. Szeryf i zastępca wymienili nad jego głową krótkie spojrzenia. W końcu młody Dowland westchnął i rzekł: – Wspomniałem panu Olderowi, że nawet Jim Pratt dorabia, choć jego starzy są nadziani. – Czemu nie chciałeś mi o tym powiedzieć? Bo przecież nie chciałeś, prawda? – Nie chciałem. Jim Pratt zarabia u pani Cooder. – Co znaczy „u pani Cooder”? Chyba u państwa Cooder? – Niby tak, ale... On... Jim... zarabia więcej od innych, choć państwo Cooder mają jedynie maleńki trawniczek. Czy muszę o tym mówić? Proszę... – Nie musisz. Wystarczająco cię zrozumiałem. – Szeryf uśmiechnął się zimno. – Powiedz mi tylko, skąd ty o tym wiesz. W biurze ponownie zapadła grobowa cisza. Tym razem przerwał ją szeryf: – Widziałeś coś szczególnego? Tom skinął głową. – Czy pan mógłby... – zająknął się. – Moi rodzice... – Uspokój się, młody człowieku. Ta rozmowa zostanie między nami. Rozumiem, że także ty nie powtórzysz nikomu ani słowa? – Przysięgam! – Z piersi chłopaka wyrwało się westchnienie
ulgi. – Bardzo dziękuję. – Jeszcze jedno, chłopcze. – Oczy szeryfa rozbłysły na moment. – Czy oprócz tego Pratta widziałeś tam innych chłopców? Na przykład bliźniaków państwa Gertner? – Raz albo dwa. Ale nie tak jak Jima. Zbierali puszki po piwie. Widziałem ich przed domem. Pani Cooder poczęstowała ich chyba lemoniadą. Był upał. – To wszystko, Tom. Wracaj do domu i baw się dobrze. I o nic się nie martw. Nie zamierzam z nikim rozmawiać o naszym spotkaniu. – Dziękuję panu. – Chłopiec poderwał się z krzesła. – Zmykaj! – Ralston skinął ręką. Kiedy zostali sami, spojrzał na Isaaka. – Co ty na to, Simon? – Może nareszcie mamy motyw. Ciekawe, kto jeszcze widział młodego Pratta przy jego „robocie”? – Dobre pytanie. Będziemy zgadywać? – Chyba nie musimy. – Ja też tak myślę. – Na razie to tylko poszlaki, szefie. – Fakt, ale nie błądzimy już po omacku. To ogromna różnica. – Powiadomisz o tym burmistrza? – Nie powiadomię nikogo. Wiesz, co zrobisz, Simon? Rozejrzysz się dobrze i poszukasz jakiegoś dogodnego punktu
obserwacyjnego. – Żaden problem. Jedna rzecz nie daje mi spokoju, szefie. – Mianowicie? – Właśnie ten motyw. Zakładając, że Cooperowi odbiło i eliminuje „zabawki” swojej żony, jakim cudem, do diabła, ten cały Pratt nadal żyje? – Może rogacz wciąż nie znalazł dogodnej okazji? Właśnie dlatego będziemy obserwować ich teren. Coś jeszcze? Dziwnie wyglądasz. – Jest i coś jeszcze. Chłopiec Burrowsów. To czteroletni dzieciak. Cooder nie miał żadnego powodu. – Istotnie. Chyba że oprócz zazdrości kieruje nim jeszcze inny popęd. Nie wiemy, co siedzi w jego głowie. Tacy ludzie chodzą po tym świecie. Znam przypadki, które wydałyby ci się absurdalne, ale jednak miały miejsce. Wiesz, co znaczy termin „okrutni ludzie”? Obyś nie musiał studiować takich zjawisk. Nie zapominaj, co spotkało Jode Cilith. Do roboty, Simon. Uważaj na siebie. Wiesz, ja wcale nie powiedziałem, że czeka nas łatwe zadanie. – Wiem. Trzasnęły drzwi. Szeryf spoglądał przez okno na zastępcę wsiadającego do wozu. – Co za pieprzona, wyuzdana kurwa! – mruknął. – I co za porąbany drań! Dobrali się w korcu maku.
Spojrzał na piramidę popiołu wysypującą się z popielniczki i skrzywił się z niesmakiem. *** Jim Pratt nie potrzebował gotówki aż tak bardzo. Fascynował go raczej sposób, w jaki zdobywał dodatkowe dolary. Czuł się dzięki temu mężczyzną. Wkurzał go jedynie fakt, że dla zachowania pozorów musiał rzeczywiście strzyc trawę u Cooderów. Na szczęście trawnik był niewielki. Koszenie zajmowało mu najwyżej pół godziny. W czasie ostatnich zajść przeżył chwile panicznego lęku, lecz w miarę upływu czasu, kiedy sytuacja powoli się stabilizowała, dawny sentyment do tajemnych schadzek powrócił. Jim uznał, że nadeszła pora, żeby znowu wziąć się do „roboty”. Zafajdany poczciarz wyjechał, a pani Cooder z pewnością potrzebowała . adoratora. Na tyle zdążył ją poznać, i choć pogardzał nią w duchu, czuł jednocześnie niegasnące pożądanie do tej dojrzałej kobiety i jej bujnego ciała. Pieniądze nie stanowiły dla niego zapłaty – raczej trofeum. W drugi piątek sierpnia przed południem włożył nową koszulę i świeżo uprane dżinsy. Wsunął nogi w wygodne sandały i wyszedł z domu, żegnając mamę jakimś pospolitym żartem. – Jim! Nie zjadłeś śniadania! – usłyszał za sobą wołanie. Trzasnął furtką i podniósł do góry rękę, przesyłając matce zdawkowe pozdrowienie. Pomyślał z satysfakcją, że śniadanie zje gdzie indziej. Szedł w górę Robinson, pogwizdując fałszywie –
pełen entuzjazmu i samozadowolenia. Mimo ostatnich ponurych wydarzeń wszystko ułożyło się po jego myśli. Los najwidoczniej mu sprzyjał. Wierzył, że ten fart jest czymś, na co zasłużył, i przyzwyczaił się uważać to za rzecz normalną. Chwile strachu pozostawił za sobą. Niecodzienna gra, którą prowadził, rajcowała go i napełniała jego młody umysł pewnością siebie, na której brak nigdy zresztą nie narzekał. Swobodnym krokiem zbliżał się do celu. Posiadłość Cooderów kryła się za następnym zakrętem ulicy. Jim przestał gwizdać i uważnie rozejrzał się dookoła. Pusto. O tej porze wszyscy byli już w pracy. Także ten dupek Cooder. Młody Pratt mimowolnie przyspieszył kroku. *** Dzień wcześniej, czwartkowego popołudnia, Martin Cooder uporał się ze swoją robotą w łazience. Rękawem poplamionej koszuli otarł pot z czoła i z satysfakcją spojrzał na szeroką kremową roletę zasłaniającą przeklęte okno. Vera ani razu nie zajrzała do łazienki, choć podczas montażu zrobił sporo hałasu. Potwierdziło to fakt, o którym od dawna wiedział, toteż jej nieobecność absolutnie go nie zdziwiła. Uśmiechnął się złośliwie, chowając narzędzia do skrzyneczki. – Już nigdy, moja słodka – mruknął pod nosem. – Już nie. Martin wiedział, z kim dzieli łoże i z kim mieszka pod jednym dachem. Do tej pory radził sobie z emocjami na swój sposób, ale tak nie mogło trwać bez końca. Gdyby nie John
Gustavsen, który zeszłego poniedziałku wypił zbyt wiele, sytuacja rodziny Cooderów pozostałaby na razie niezmieniona. Przynajmniej do czasu. Martin potrafił być cierpliwy. Gustavsen wychlał tamtego ranka ilość whisky mogącą powalić konia. Kiedy przybłąkał się na pole Coodera, nie potrafił mówić poprawnie. To, co usłyszał Martin, przypominało bardziej jakieś pieprzone gulgotanie niż artykułowaną mowę, lecz wyłowił z pijackich tłumaczeń pracownika kilka niepokojących słów. Pewnie by nie zwrócił na nie uwagi, gdyby nie wcześniejsze wypadki – wizyta policji, śledztwo i piekąca świadomość, że ktoś oprócz niego oglądał jego Verę nagą. Nigdy nie potrafił pogodzić się ze świadomością, że w grę wchodziło coś więcej. Z rosnącą irytacją słuchał mamrotania Johna i miał zamiar kopnąć go dupę. Gustavsen chyba zdawał sobie z tego sprawę. Właśnie wtedy, poprzez bełkot przerywany pijacką czkawką nagle dotarło do świadomości Martina niepokojące zdanie. W dodatku powiedziane tonem poufałości, którego nie tolerował. – Martin – wymamrotał Gustavsen, odzywając się do szefa po imieniu. – Pieprzony Martin. Pewnie myślisz, że jestem szmatą, że ty jesteś kimś lepszym. Chcesz mnie wylać? Proszę bardzo. Swoją starą też wylejesz? – Zamknij dziób i spieprzaj, Gustavsen. Już u mnie nie pracujesz. – A pies cię drapał, jeleniu! – Płowowłosy Norweg
wykrzywił obrzękniętą twarz w jakimś diabolicznym, zarazem groteskowym wyrazie. – Mogę sobie iść. Czemu nie? A ty zostaniesz na tym zachwaszczonym polu, zasrany panie. Masz rogi jak stąd do Omaha. Oprócz ciebie całe miasto o tym wie. Pieprz się, Cooder! – John Gustavsen odwrócił się i chwiejnym krokiem ruszył po pochyłości w stronę odległej ulicy. – Zaraz! Zaczekaj! – Martin przestraszył się własnego głosu, choć obelżywa wypowiedź pijanego Norwega nie dotyczyła niczego, z czego nie zdawałby sobie sprawy już od dawna. Szokujący był fakt, że najwyraźniej inni wiedzieli o tym, co do tej pory uważał za rodzinny sekret. Obejrzał się za siebie. Kilka kroków dalej stał Bob Snicks, rosły Murzyn pracujący na farmie od pięciu lat. – Słyszałeś, co on gadał, Bob? Snicks w milczeniu potrząsnął głową. To wystarczyło. W jednej chwili Martin zdał sobie sprawę, że ludzie z Abraham znają tę tajemnicę. W momencie zwątpienia przeklął Boga i Jego dzieło, przeklął własne życie oraz miejsce na ziemi, które do tej pory uważał za swoje. Poczuł lęk, w głowie mu się zakręciło. Chciał pognać za odchodzącym Skandynawem, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Jeszcze raz zerknął na rosłego Murzyna, jeszcze raz cały świat zawirował mu w oczach. Coś prysło niczym mydlana bańka. – Och, dobry Panie! – jęknął. – Już wiedzą! Wszyscy
wiedzą! Stojąc na skraju uprawnej ziemi, spoglądał przed siebie niewidzącym wzrokiem, spoglądał oczami skazańca obserwującego przygotowania do egzekucji. Był pierwszy poniedziałek sierpnia – pełnia lata. Tego dnia Bruce Burrows, który odwiedził żonę w klinice w Scottsbluff, dokąd zabrano ją po kilku dniach głębokiej depresji, usłyszał wstrząsającą diagnozę. Jego Margaret miała raka mózgu. Złośliwy guz był w zaawansowanym stadium, co praktycznie oznaczało wyrok śmierci. Szanse były nikłe. Bruce poczuł, że całe jego życie wali się w gruzy. Niedawno stracił syna, a teraz to... Nie miał odwagi powiedzieć o tym Margie, choć zadeklarował taką chęć lekarzowi. Siedział na białej ławeczce poczekalni, trzymając kurczowo małą rączkę May. Zbierał siły, żeby wejść do izolatki żony, lecz na razie nie potrafił opanować drżenia. Gardził sobą za słabość, ale nie mógł jej przezwyciężyć. Tego samego dnia, kiedy Burrows walczył z własnym lękiem, Martin Cooder uznał swoje dalsze plany życiowe za nierealne. W przeciwieństwie do Burrowsa wiedział, co musi zrobić. – Bob! – Odwrócił się w stronę czarnego pracownika. – Podejdź, chcę pogadać. Nie martw się o dniówkę. – Uśmiechnął się słabo. Stary Murzyn przystanął na chwilę.
– Ja tam o niczym nie wiem, szefie. Mam swoją robotę i nie interesuję się nie swoimi sprawami. – Dobra. – Cooder zagryzł wargi. – Masz rację. Nie musimy o niczym gadać. Nie przerywaj sobie. – Odszedł kilka kroków, przysiadł na skraju pola i zapalił papierosa. Pogrążył się w ponurych myślach. Kiedy skończył palić, jego twarz odzyskała zwykły, spokojny wyraz. Splunął gorzką śliną w trawę. Wiedział już, co powinien zrobić, żeby pozbyć się balastu, który od dawna dźwigał w sercu. Zrozumiał, że zamiast walczyć z powracającymi skutkami choroby, powinien ostatecznie wyeliminować przyczynę. Postanowił zająć się tym problemem jeszcze w tym tygodniu. W czwartek zszedł z pola wcześniej niż zwykle. Wsiadł do samochodu, pojechał do centrum i kupił gustowną roletę oraz komplet części montażowych. Nie wiedział, jak długo przyjdzie mu czekać na dogodną chwilę. Los wyszedł mu naprzeciw szybciej, niż tego oczekiwał. *** Jim zapukał do drzwi Cooderów. Czuł rosnące podniecenie, drżały mu kolana. Wiedział doskonale, że Candy Cooder wyprowadza przed południem „tego wrednego psa". Jim i Vera Cooder spotykali się zazwyczaj właśnie o tej porze. Stanął przed drzwiami, czując niepokojący chłód ogarniający jego dłonie i resztę ciała. Za każdym razem czuł dokładnie to samo.
Przez całą drogę nucił pod nosem stary kawałek Toma Petty’ego. Jak większość nastolatków lubił muzykę tego wykonawcy. American Girl nucił niemal zawsze, kiedy wybierał się „strzyc trawnik" pani Cooder. Natrętna melodia cichła w jego głosie, kiedy Vera Cooder otwierała drzwi i uśmiechała się swoim, nieco zarozumiałym uśmiechem. Właśnie ten uśmiech doprowadzał go do szału. Później, kiedy dochodzili do szczytu, była już zupełnie inna – niczym ujeżdżona klacz. Skrzywił się, jego podniecenie nadal rosło. Wreszcie drzwi uchyliły się i usłyszał krótkie: „Wejdź, Jim". Zadrżał i niepewnym krokiem wszedł do ciemnego holu. *** Candy Cooder wróciła ze spaceru wcześniej niż zwykle. Pod ulubionym wiązem nie zastała Verna. Czekała przeszło kwadrans, lecz młody Cristal najwidoczniej miał tego dnia inne zajęcia. Zdarzało się to często, ale – nie wiedzieć czemu – właśnie dziś odczuła jego nieobecność szczególnie boleśnie. Od pewnego czasu miała problemy z określeniem własnych potrzeb i własnej osobowości. Doskonale zdawała sobie sprawę, co wyprawia jej matka. Nie była ślepa ani głucha. Ta świadomość nie wzbudzała jej potępienia – wręcz przeciwnie, nakręcała młode zmysły. O wszystkim powiedział jej Vern. Później już sama potrafiła dostrzec to, czego nie zauważała wcześniej. Nie zamierzała się wtrącać w ten cały galimatias. Żal jej było ojca, ale miała własne kłopoty i
własne pragnienia. Tych ostatnich znacznie więcej niż kłopotów. Zdarzały się chwile, kiedy Vern przypierał ją do pnia drzewa lub gdy tarzali się w trawie, czuła powalającą świadomość, że w tym samym czasie jej mama... Zazwyczaj podczas tych natrętnych myśli szczytowała szybciej niż Vern. Odczuwała wówczas ból, kiedy szarpał się nad nią. Odczuwała też irytację, kiedy ten głupi Bruno kręcił się wokół jej twarzy. Czuła smród psiej sierści. W takich chwilach nie cierpiała swojego czworonożnego pupila. Nigdy nie dała poznać rodzicom swoich uczuć. Zwłaszcza ojcu, którego uważała za chorego psychicznie. Pod tym względem przypominała matkę. Była skryta i namiętna zarazem. Doskonała dziewczyna, doskonała cheerleaderka i takie tam duperele. Dzięki Vernowi czuła się kobietą. Była starsza o rok od kapitana szkolnej drużyny, ale to nie stanowiło przeszkody. Właśnie dlatego rozumiała (tak jej się zdawało) matkę, która nie wahała się chwytać życia za rogi. Nie istniała pomiędzy nimi więź łącząca pokolenia. Nic takiego. Każda z nich była samotna na swój sposób. Może Vera Cooder bardziej niż jej córka... *** Candy nacisnęła klamkę. Drzwi nie były zamknięte i weszła do środka, puszczając spaniela ze smyczy. Nie pobiegł – jak zazwyczaj – w głąb mieszkania, do kuchni, gdzie stała jego micha. Pozostał przy swojej pani, jeżąc kasztanową sierść na karku.
Dziewczyna nie zrobiła nawet dwóch kroków, kiedy z lewej strony holu, od strony łazienki, umieszczonej równolegle do salonu, dobiegł jej uszu jakiś dziwny, żałosny szloch, a raczej krótki jęk. Rozpoznała głos matki. – Mamo! – Kopnęła psa plączącego się pod nogami. – Mamo! – krzyknęła, rzucając się naprzód. Stanęła jak. wryta na progu łazienki. Przerażona omiotła wzrokiem szalony, potworny obraz, który miał jej towarzyszyć do ostatniej chwili życia. Nowa kremowa roleta zasłaniająca okno spływała ciemnymi strugami krwi. U stóp kabiny natryskowej leżał nagi Jim Pratt zwinięty w drgający, krwawy kłębek. Bliżej, na wprost drzwi leżała Vera Cooder. Chyba jeszcze oddychała. Jej czaszka była spłaszczona niczym rozgnieciony tort zanurzony w truskawkowym syropie. Brunatnoczerwone fale krwi zalały większość posadzki, ale najbardziej upiorne wrażenie sprawiało to coś, co dotychczas było jej głową, a teraz stanowiło bezkształtną bryłę, z której sterczały pasma zlepionych krwią włosów. Bryła drgnęła konwulsyjnie, wydając kolejny zdławiony jęk. Candy omal nie zatchnęła się własną śliną. Poczuła ogniste, bolesne uderzenie w piersi. Brutalność tej sceny ogarnęła jej umysł falą odrażającego i powalającego strachu – uczucia niepowtarzalnego i upiornego.
Słyszała ciężkie, nierówne uderzenia własnego serca, słyszała krótki, przerywany oddech wydobywający się z płuc i czuła zbliżający się szalony wir ogarniający jej głowę. – Mamo! – wyjąkała, spoglądając na nagie białe udo zbryzgane strugami gęstniejącej krwi. – Mamo! Udo poruszyło się spazmatycznie. Naga pięta zaznaczyła kolejny krwawy ślad na płytkach posadzki. Candy nie była w stanie ogarnąć całości koszmarnego widoku. Nie była w stanie zrozumieć. Nie miała szans. Czuła się tak, jak gdyby jej krótkie życie właśnie dobiegało kresu. Wpatrując się nieprzytomnym wzrokiem w krwawe wrota koszmaru, nie usłyszała cichych kroków za plecami Były tuż. Poczuła nagły dotyk dłoni na swoim ramieniu. Wrzasnęła przeraźliwie, odskakując w bok. Poślizgnęła się w krwawej kałuży i z największym trudem odzyskała równowagę. Odwróciła się twarzą do drzwi, tłumiąc krzyk strachu, choć domyślała się, kogo zobaczy. W progu stał ojciec. Gdyby nie zakrwawione ubranie, gdyby nie krwawe smugi na dłoniach, wyglądałby normalnie. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Rozszerzonymi z trwogi oczami wpatrywała się w coś czerwonego wystającego z kącika jego ust. Dopiero po chwili zrozumiała, że patrzy na nasiąknięty krwią niedopałek papierosa. Ten krwawy sterczący niedopałek był czymś bardziej potwornym
niż wszystko dookoła. Jej usta rozwarły się do kolejnego krzyku, lecz niemal natychmiast wypełniła je gorąca, kwaśna treść żołądka. Candy pochyliła się gwałtownie i zwymiotowała na ciało matki, które już przestało drgać. Była bliska obłędu. Kiedy podniosła głowę, ojciec nadał tam stał. Czuła na sobie jego wzrok – nienaturalnie spokojny i beznamiętny. Zimny i beż wyrazu, niczym wzrok gada. – Nie miałem wyjścia, Candy – usłyszała obcy bezbarwny głos, nieprzypominający głosu taty. – Twoja matka nie dała mi szans. Nie mogłem dłużej tego znieść. Kiedyś pewnie to zrozumiesz. Myślę, że jeszcze nie teraz. – Tato! – Nie! Już dosyć! Zadzwoń po policję. Przejdę do salonu. Widzę twój lęk. Spokojnie, dziecko. Nic ci nie grozi. Idź do telefonu i zadzwoń. – Ojciec cofnął się w głąb mieszkania. Candy desperacko usiłowała zapanować nad histerycznym szlochem. Po kilku chwilach uspokoiła się na tyle, że. zdołała w miarę rozsądnie myśleć. Nie było to proste w tej krwawej rzeźni, która do dziś była ich łazienką, teraz zaś przypominała halę uboju w zakładzie na Long Eastern. Poruszyła się powoli, starając się nie patrzeć pod nogi. Nie chciała już tego oglądać. Czuła suche torsje wzbierające w jej ustach. Nie chciała myśleć, co ojciec zrobił z mamą. Zastanawiała się przez dłuższą chwilę, czy może mu ufać. Czy jest w miarę sprawny umysłowo i czy nie zamierza pozbyć się
także jej. Po namyśle doszła do wniosku, że gdyby chciał pozbyć się świadka, zrobiłby to w łazience – tej miniaturowej sali mordu. Przez ułamek sekundy wyobraziła sobie scenę z dawno oglądanego filmu. Stalowy wzrok szeryfa mierzącego do szalonego zbira z wielkiej strzelby o długiej lufie. Zadrżała. Nagle, w jednej chwili, przygniotła ją świadomość rzeczywistości. Nie mogła liczyć na wyśnionego bohatera. Mogła liczyć jedynie na siebie. Ich stróż prawa był durnym, wielkomiejskim gogusiem. Tak powiedział Vern, który znał się na tych sprawach. Nawet nie próbowała wałczyć. Nie miała sił. Mrok szaleństwa powoli ogarniał jej głowę. Poruszyła się, czując gwałtowne uderzenia serca. Powoli podeszła do otwartych drzwi łazienki i poprzez ciemną przestrzeń korytarza spojrzała tęsknym wzrokiem w kierunku wejścia. Patrząc na grube dębowe drzwi, zastanawiała się przez chwilę, czy zdołałaby do nich dobiec, zanim ojciec by udaremnił jej zamiar. Zastanawiała się, czy poważnie mówił o telefonie na policję i na ile może mu wierzyć. W tej chwili, ogarnięta koszmarem i zgrozą, czuła, że jej chwile są już policzone. Pośród głuchej ciszy, pośród metalicznej woni krwi, macając bosymi stopami śliską nawierzchnię glazury, cal za calem przesuwała się poprzez ciemne, ponure pole śmierci. Usłyszała kaszlnięcie ojca i jednym szybkim ruchem wysunęła się z upiornej łazienki. Zerknęła w lewo i zobaczyła go. Siedział tyłem do niej. Czuła, że zrobił to specjalnie. Nogi miała niczym z waty. Drżały
przy najmniejszym ruchu. Jeszcze raz posłała tęskne spojrzenie w stronę wyjściowych drzwi. Nie miała zielonego pojęcia, że po ich drugiej stronie stoi człowiek. Nie miała pojęcia, że srebrzysta sześciocalowa lufa colta powoli unosi się pionowo na wysokość twarzy niespodziewanego gościa. Kirkland Ralston przylgnął do dębowych drzwi i trzymając odbezpieczoną broń, delikatnie nacisnął klamkę. *** Dzień wcześniej szeryf i Linda Harry siedzieli w biurze tylko we dwoje. Isaak tkwił na swoim posterunku, w pobliżu domu Cooderów. To właśnie on wypatrzył niezbyt stromy, nieco piaszczysty podjazd wiodący w głąb sosnowego młodniaka po lewej stronie Robinson Street, pomiędzy posiadłością Hendersonów a domem Bernarda Travisa. Wjazd był zatarasowany cienkim pniem młodej sosenki, ale Simon poradził sobie bez trudu. Miało to dobrą stronę – czyniło ten zakątek niedostrzegalnym. Po odsunięciu wiotkiej przegrody można było wjechać w przesiekę. Wystarczyło ponownie przesunąć młodą, spróchniałą u podstawy sosnę, by zamaskować to miejsce. Spoza zakrętu poprzez iglaste gałęzie sosen widać było doskonale całą parcelę Cooderów. Pełnili codzienne dyżury na zmianę dwadzieścia cztery godziny na dobę. Isaak doskonale wiedział, że jedynie nieustanna obserwacja mogła przynieść jakiekolwiek rezultaty, ale miał tego dość. Czuł się zmęczony jak nigdy dotąd. Zmieniali się co cztery godziny. Było
to kłopotliwe i wymagało ostrożności, lecz Ralston, wiedziony jakimś niejasnym przeczuciem, uważał, że mają pewną szansę. Szeryf miasta Abraham wolał nie myśleć, co będzie z jego policyjną karierą, jeżeli się myli. Wolał też nie myśleć, jak długo potrwa ta wyczerpująca obserwacja. Podobnie jak Isaak miał dość tego warowania już po kilku dniach, i gdyby nie jego szósty zmysł, dałby sobie z tym spokój. Obserwując podwórze Cooderów, każdego dnia rozważał, czy nie dałoby się zrobić czegoś innego – byle skutecznego. Coraz Częściej zastanawiał się nad czymś w rodzaju prowokacji. Nie mogli spędzać na tym ukrytym posterunku całego życia. Miasto było miastem. Już dwukrotnie burmistrz Harper wyraził niezadowolenie z nieobecności szeryfa. Była najwyższa pora, żeby odstąpić od tego pomysłu, który nawet samemu Ralstonowi w miarę upływu czasu wydawał się nieprzemyślany i nieskuteczny. Piątkowy dyżur pełnił szeryf. Siedząc w radiowozie, przeklinał swój niewydarzony pomysł. Sięgając po kolejnego papierosa, pomyślał, że należy zmienić taktykę. Rozejrzał się za zapalniczką. Leżała na prawym fotelu pod futerałem lornetki. W tej samej chwili kątem oka dostrzegł ruch na chodniku. Pochwycił lornetkę i zapominając o papierosie, skierował szkła na ulicę. W jednej chwili poczuł, że coś zatyka mu oddech, jak gdyby twarda dłoń ścisnęła jego krtań. Gówniarz, który zbliżał się do furtki Cooderów, był bez wątpienia tym cholernym Jimmym
Prattem. Szeryf poczuł mrowienie w opuszkach palców. Mimowolnie przypomniał sobie żarcik na temat pociągania za cyngiel, którym parę dni temu uraczył go Isaak. Od dawna nie brał udziału w żadnej akcji, a wszystko wskazywało na to, że ta, której miał stawić czoło, nie zaliczała się ani do typowych, ani do bezpiecznych. Grubą strugą gęstej śliny splunął za okno radiowozu. Chłopak zatrzymał się przy białej furtce. Ralston sięgnął po nadajnik. – Jedynka do dwójki, jedynka do dwójki. Simon? – Jestem – zachrypiał nadajnik. – Właśnie pojawił się nasz młody przystrzygacz trawników. Mamy szansę. Postaw wóz gdzieś dalej. Zrozumiałeś? – Jasne. Nadajnik zamilkł z krótkim trzaskiem. Szeryf jeszcze raz zerknął przez lornetkę. Młody Pratt podchodził właśnie do drzwi. Ralston wysunął się na zewnątrz. Nie miał pojęcia, skąd bierze się to przeczucie, ale był niemal pewien, że nadeszła oczekiwana chwila. Zgodnie z filmową regułą powinien być zimny jak głaz, ale tymczasem czuł gwałtowne pulsowanie nadgarstka pod bransoletą zegarka, która naraz stała się zbyt ciasna. Kciukiem prawej dłoni odpiął kaburę colta i minąwszy maskę radiowozu, po raz kolejny wpatrzył się w odległe zabudowania Cooderów. Zaklął z
wściekłością. Cofnął się o dwa kroki i przez opuszczoną szybę wozu sięgnął po lornetkę. Przyłożył ją do oczu niemal w ostatniej chwili. Zobaczył ciemny prostokąt drzwi i nogi chłopaka wchodzącego do środka. W ułamku sekundy zobaczył coś jeszcze, choć nie był pewien, czy wzrok go nie myli. Tam, w głębi mieszkania, tuż za nogami młodego Pratta falowała błękitna sukienka Very Cooder, lecz nieco na prawo, poza meblami, których niewyraźne kształty były widoczne dzięki doskonałym soczewkom, przez jedno krótkie mgnienie Kirkland Ralston dostrzegł nikły ruch. W mieszkaniu był ktoś jeszcze. W pierwszej chwili szeryf pomyślał o córce Cooderów, ale przypomniał sobie, że jakiś czas temu wychodziła na spacer z psem. Jak gdyby na potwierdzenie tej myśli pojawiła się w polu widzenia. Wlokła się noga za nogą, najwidoczniej nie spiesząc się do domu. Szła chodniczkiem prowadzącym od furtki do drzwi. Kasztanowy spaniel pętał się u jej nóg. Otworzyła drzwi i wraz z psem zniknęła we wnętrzu. Szybkim ruchem Ralston wrzucił lornetkę do radiowozu. Krótkimi susami zbiegł po piaszczystym zboczu, przebiegł przez jezdnię i dopadł białej furtki. Podbiegł do drzwi i przystanął, usiłując unormować oddech. Powoli sięgnął do kabury. Delikatnym ruchem położył lewą dłoń na klamce. *** Candy nabrała w płuca powietrza i krok za krokiem zbliżyła
się do telefonu stojącego na stoliku, po prawej stronie holu. Ostrożnie obejrzała się w kierunku salonu. Ojciec nadal siedział nieruchomo w fotelu. Wyciągnęła rękę po słuchawkę, kiedy nagle wejściowe drzwi zaczęły powoli się uchylać. W pierwszej chwili serce ponownie podskoczyło jej do gardła, choć było to irracjonalne. Kimkolwiek mógł się okazać niespodziany gość, jego wizyta oznaczała tylko jedno – ratunek. Drzwi otwarły się na całą szerokość. W blasku słonecznych promieni, które wtargnęły do mieszkania, pojawił się ciemny kontur sylwetki uzbrojonego policjanta. Rozpoznała szeryfa Ralstona, a widok ten przyniósł tak nagłą, niespodzianą ulgę, że nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Opierając się plecami o ścianę, osunęła się sennym ruchem, przykucając ze ściśniętymi kolanami. Nie miała dość siły, żeby otworzyć usta. Przymknęła oczy, czując, że zwieracze jej puściły. W tej chwili było jej wszystko jedno. Żółta struga uryny popłynęła wprost pod nogi szeryfa. – Nic ci nie jest? – usłyszała nad sobą szept. Pokręciła przecząco głową. – Ojciec jest w salonie – wymamrotała z trudem, ale stróż prawa nie potrzebował tej informacji. Plecy siedzącego Coodera widać było doskonale z tej odległości. Świetlisty prostokąt drzwi przysłoniła kolejna sylwetka. Candy spojrzała na gwiazdę odbijającą złotem od reszty munduru i
na karabin w rękach policjanta. Próbowała się uśmiechnąć – dobrze znała miejscowego zastępcę – ale nagle jej oczy spowiła błogosławiona ciemność i bezwładnie jak szmaciana lalka opadła na bok. – Zabierz ją stąd – syknął szeryf. Nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę Coodera. Zatrzymał się dwa kroki za fotelem. – Policja, panie Cooder – powiedział głośno i wyraźnie. – Proszę powoli podnieść ręce nad głowę. – Bez obawy, szeryfie – zabrzmiał matowy głos. – Nie jestem uzbrojony. Może mnie pan spokojnie skuć. Brązowe od zaschniętej krwi ręce uniosły się wysoko. Ralston sięgnął po kajdanki. Zabrzęczał metal. Cooder opuścił skute nadgarstki, nadal nie zmieniając pozycji. Kirklandowi zdawało się przez chwilę, że słyszy głośne westchnienie ulgi. – Gdzie oni są, Cooder? – Mam nadzieję, że w piekle. – Dopiero teraz morderca uniósł głowę i spojrzał na szeryfa pustym wzrokiem. Ralston zacisnął zęby. Spóźnili się. Tyle pracy poszło na marne. A niech to piorun strzeli! – zaklął w duchu. Usłyszał za plecami kroki zastępcy. Minęły go, kierując się w lewo. Po sekundzie rozległ się krzyk: – Są w łazience! Jezu! Kirk! Dobry Boże! – Siedź spokojnie, Cooder. Jeżeli wstaniesz...
– Nie zamierzam. Teraz już nic nie ma sensu. Oboje nie żyją. Ralston rzucił się w stronę łazienki. Isaak stał w progu. Twarz miał białą jak kreda. Szeryf odtrącił go ramieniem. Zrobił jeszcze jeden krok i stanął jak wryty. – Matko Boska! – wyszeptał. Spojrzał na zastępcę i położył mu dłoń na ramieniu. – Zadzwoń do Lindy, Simon. Niech przyślą ambulans i koronera. Powiadom Slotha. Niech weźmie techników. Do niego zadzwoń najpierw. Ambulans może zaczekać. – Już dzwonię, szefie. – Dobrze. Ja pogadam z tym draniem. Powoli podszedł do stołu i usiadł w fotelu naprzeciwko Coodera; Rozejrzał się za popielniczką, ale na mahoniowym blacie stał jedynie mały, dekoracyjny wazonik. Ralston przysunął go na swoją stronę, wyjął z kieszeni papierosy i zapalił. – Pogadamy, Cooder? – Wypuścił długi kłąb dymu. Martin Cooder obojętnie skinął głową. – Dostanę papierosa, szeryfie? – zapytał cicho. – Moje niestety zamokły. Ralston poczuł mroźne ciarki przebiegające po grzbiecie, jednak wyjął z paczki papierosa, zapalił i podał nad stołem gospodarzowi tej domowej rzeźni – rzeźni, jakiej nie oglądał od lat. – Zanim zaczniemy rozmowę, mam obowiązek powiadomić cię o twoich prawach. Przysługuje ci...
– Dajmy spokój. Znam swoje prawa. Tak, szeryfie. Zabiłem moją żonę, i gdybym mógł cofnąć czas, zrobiłbym to ponownie. Zabiłem też tego gówniarza. Zatłukłem ich rurką hydrauliczną. Leży obok natrysku. Zanim pan zapyta o powód, odpowiem. Zabiłem, bo nie potrafiłem z tym dłużej żyć. Bo był najwyższy czas zakończyć karierę mojej Very. Miałem dosyć ukradkowych spojrzeń i uśmieszków za plecami. Kurwa, z którą się ożeniłem, potrzebowała towarzystwa młodych chłopców. Ich także zatłukłem. Nie powinni sięgać po cudze. Zaciągając się dymem, Ralston przyglądał się stężałej w wyrazie spokoju twarzy mordercy. Patrzył w oblicze człowieka, który mówił o zbrodniach tak zwyczajnie, jak gdyby opowiadał o klęsce nieurodzaju. W tej chwili nie miał najmniejszej wątpliwości, że rozmawia z człowiekiem obłąkanym. – Mówisz w liczbie mnogiej, Cooder – wycedził. – Kogo jeszcze sprzątnąłeś poza młodym Prattem? – Wszystkich, którzy kręcili się koło Very. – Bliźniaków Gertnerów? – Tak. Widziałem ich dwukrotnie w naszym obejściu, a Vera nawet o tym nie wspomniała. Po tym, co widziałem wcześniej w wydaniu tego skurwysyna, który leży tam obok swojej kochanki, nie miałem wątpliwości. – Widziałeś wcześniej, jak on i twoja żona... – Dwukrotnie.
– I nie zrobiłeś nic w tej sprawie? – Byłem jeszcze niezdecydowany. Miałem resztkę nadziei. Nawet próbowałem z Verą pogadać, ale zrobiła mi jedynie awanturę, choć już kiedyś, wcześniej, przyłapałem ją na gorącym uczynku. To było dawno. Nasza Candy miała dopiero sześć lat. Tamten gość nie był nastolatkiem i wkrótce potem wyjechał. Postanowiłem machnąć na to ręką i źle zrobiłem. – Kto to był? – Syn Dwighta Doda. Wyjechał i nigdy nie wrócił. Przez kilka lat wszystko wyglądało normalnie, ale niedawno zaczęło się od nowa. – Słyszałem, że od takich spraw mamy rozwody, ale ty chyba lubisz zabijać, Cooder. Zwłaszcza dzieci. Co zrobiłeś z ciałem Jima Gertnera? Jego bratu rozwaliłeś czaszkę w ich ogrodzie. – Zrobiłem to pochopnie. Trudno mi było utrzymać ich obydwóch, choć chciałem, żeby zdychali powoli, żeby czuli swoją winę w chwili śmierci. Tego drugiego związałem i wpakowałem do worka. Musiałem przenieść go spory kawał do samochodu, ale nie był ciężki. Wywiozłem go na północ, poza ranczo Harperów. Wykopałem dół w piasku nad brzegiem strumienia i tam go wrzuciłem. Zasypałem dół i rozgarnąłem piach. – Zakopałeś dzieciaka żywcem?! – Spokój, z jakim oprawca opowiadał o szczegółach swoich zbrodni, sprawił, że szeryf ponownie poczuł lodowate ciarki na skórze. Zapalił kolejnego
papierosa. Pozostało mu jeszcze jedno pytanie. – A mały Donald Burrows? Czterolatek. Też walił twoją jurną starą? – Z rozmysłem zmienił ton na szyderczy. – Nie mam z tym nic wspólnego – padła nieoczekiwana odpowiedź. – Wbrew temu, co pan sugeruje, nie interesują mnie dzieci. Interesują mnie młodociani jebacy. – I mordowanie – dodał Ralston, uśmiechając się ironicznie. – Nie zastanawiałem się nad tym, ale istotnie. Kiedy walnąłem w gębę tego Pratta, miałem niezłą frajdę. Pięknie wyglądał i wcale nie stracił przytomności. Porządnie poprawiłem mu z góry. Pociekło mu uszami, ale musiałem zająć się moją żoneczką. Omal nie uciekła, lecz zdążyłem. Tak. Odczuwałem przyjemność. Zwłaszcza kiedy kwiczała niczym zarzynana Świnia, choć waliłem tylko po żebrach. Trochę się bałem, że Candy wróci ze spaceru, więc w końcu trzepnąłem żoneczkę w ten jej wyuzdany łeb. Dla pewności – dwa razy. – Chłopczyk Burrowsów, Cooder! Nie zmieniaj tematu. Co z nim zrobiłeś? Nie pytam dlaczego, bo już wiem, że to lubisz. Pytam gdzie. Porwałeś dzieciaka z łóżeczka. Co z nim zrobiłeś, szurnięty skurwysynu? – Już powiedziałem. – Wiem. A teraz powiedz prawdę. To i tak niczego nie zmieni. Niczego nie ryzykujesz. Cooder zamilkł. Nie odezwał się więcej ani słowem. Wkrótce
w domu zaroiło się od policji. Oględziny techników i opinia koronera potwierdziły wcześniejsze zeznania Coodera. Jeszcze tego samego dnia odwieziono go do zamkniętego zakładu psychiatrycznego na oddział dla morderców. We wskazanym przez niego miejscu znaleziono zwłoki Jima Gertnera, ale to było wszystko. Ślad po chłopczyku Burrowsów zaginął. Martin Cooder zamknął się w sobie niczym szafa pancerna. Trawiła go jakaś wewnętrzna gorączka. Jedyne zaprotokołowane zdanie, jakie udało się z niego wydobyć, padło podczas przesłuchania w zakładzie. – Co zrobiłeś z małym Burrowsem? – Agent Sloth, specjalista od trudnych przypadków, nie dawał za wygraną, choć sam nie wierzył, że usłyszy cokolwiek. Jednak odpowiedź została zarejestrowana i nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Chropawy głos Coodera brzmiał dość wyraźnie: – Rozciąłem mu dupę nożem. Nagrania nie udostępniono rodzinie. Po tym oświadczeniu Cooder zamilkł na dobre. Nie odezwał się więcej nigdy i do nikogo. Umarł po dwóch latach na zawał, zabierając do grobu ponure szczegóły zbrodni. *** Minął tydzień. Seria pogrzebów i aresztowanie sprawcy zakończyły tragiczny ciąg wydarzeń nękających Abraham. Wszyscy odetchnęli z ulgą. W wielu sercach pozostał żal i smutek
po stracie najbliższych, ale czas miał kiedyś złagodzić cierpienia. Życie ostatecznie wróciło do normy, a miejscowa społeczność uznała, że szeryf Ralston to swój chłop. WIECZÓR PRZY ŚWIECACH Robinson Street 22 Sobotniego popołudnia w wielu ogrodach zapłonęły grille. Delikatne powiewy wiatru niosły znany zapach pieczeni i niepowtarzalną woń węgla drzewnego. Tego wieczoru Bernard Travis także przygotował pieczyste. Czekając na Ruth, cieszył się niespodzianką, którą zamierzał jej wręczyć w zeszłym tygodniu, ale ich randka nie doszła wtedy do skutku, z wiadomych powodów. Pomimo rozpalonego grilla nie zapomniał ustawić na stoliku dwóch świeczek. Spojrzał na zegarek. Ruth miała zjawić się lada chwila. Starannie zaczął przewracać steki na drugą stronę. Nawet nie zauważył jej przyjścia. Kiedy podniósł głowę znad rusztu, zobaczył swoją dziewczynę zapalającą świece. Zrzucił ochronne rękawice i wbiegł na taras, podczas gdy Ruth napełniała kieliszki winem. – Witaj – szepnął, całując jej ciepłe usta. – Witaj. – Uśmiechnęła się do niego, oddając pocałunek. – Może łyk wina, zanim ktoś zdoła nam przeszkodzić? Uniosła kieliszek, lecz on przytrzymał jej rękę i wpatrując się w złociste, wesołe iskierki jej oczu, powiedział, sięgając do
kieszeni: – Tym razem ja pozwolę sobie przeszkodzić ci na chwilę. Mam nadzieję, że będzie pasował. Niezgrabnie otworzył aksamitne etui. Spojrzała z niedowierzaniem. – Bernie, czy to znaczy. – A jak myślisz, moja słodka? Zgadzasz się? – Zajrzał jej głęboko w oczy, które nagle zaszkliły się łzami. – Jeszcze pytasz, głuptasie? Jezu! Kocham cię, Bernie. – Spojrzała na pierścionek. – Jest piękny. Będę nosiła go z dumą. Przytulili się w długim, namiętnym uścisku. Pierwszy odsunął się Bernard. – Czujesz to co ja? – Pociągnął nosem. Spojrzał w stronę grilla i wrzasnął: – Moje steki! O rany! – Spokojnie! – zawołała ze śmiechem. – Mamy mnóstwo wina. Ubzdryngolimy się bez zagrychy! – Co ty mówisz, niedobra kobieto? To miało być królewskie danie, kolacja mojego życia! – I będzie, mój drogi. Jadłeś już kiedyś zwęglone steki? – Jeszcze czego! – Słyszę, że nie. Więc dzisiaj na kolację będziesz miał okazję spróbować. Mnie już się kiedyś zdarzyło. Ich serdeczny śmiech poniósł się ponad zaroślami i pomknął
niesiony wiatrem, by gdzieś dalej stopić się wraz z gwarem innych przydomowych imprez. Nawet samotna Ann Candy siedziała na dworze przed swoim domem w cichym zaułku. Nie ustawiła tym razem zabytkowego grilla. Roznieciła niewielkie ognisko, w którym nie opiekała kiełbasek, lecz spalała śmieci wymiecione ze starego ziemnego schronu. Sezon tornad był tuż-tuż, a ona nie zamierzała kryć się w razie potrzeby pośród niepotrzebnych rupieci. Część zbutwiałych, gnijących resztek zakopała w ogrodzie, a stare kartony i szmaty postanowiła spalić. Nie musiała martwić się o przykrą woń spalenizny. Wiedziała, że także tego wieczoru nikt jej nie odwiedzi. W chwilach takich jak ta, w momentach zwątpienia i rezygnacji, jej łagodne zazwyczaj oczy nabierały ostrego, zimnego blasku. Rzeczy, które paliła, poprawiając żar długim patykiem, sprawiły jej swojego czasu wiele radości, ale wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Dymiącą końcówką kija zagarnęła na ogień nadpalony fragment rękawka dziecięcej piżamki. Uśmiechnęła się melancholijnie, poprawiając na głowie stary kapelusz ojca – nakrycie, do którego od pewnego czasu czuła osobliwy sentyment. NA WZGÓRZU Następnego poranka, po upojnej, pełnej wrażeń nocy, Bernard wspiął się na wierzchołek ulubionego wzgórza. Tego dnia postanowił odpuścić sobie wszelkie obowiązki. Pragnął jak najdłużej zachować w sobie dobrą energię.
Widok ze szczytu wzniesienia zawsze napełniał jego serce uczuciem nostalgii, a jednocześnie słodkim przeświadczeniem, że oto znajduje się we właściwym czasie na właściwym miejscu. Tego ranka czuł dokładnie to samo. Gryząc długie źdźbło zerwanej trawy, potoczył rozmarzonym wzrokiem po okolicy – od dalekich wzgórz na zachodzie, po bezkresne falujące równiny zamykające horyzont od wschodu. Na południe, niemal od podnóża wzniesienia, ciągnęło się ozłocone promieniami porannego słońca Abraham – małe amerykańskie miasteczko. 26 marca 2011