Anne Ashley markiza Rozdział pierwszy Wyglądając ze znudzeniem na ulicę przez okno salonu, lady Carstairs dostrzegła wykwintny powóz, który przysta n...
5 downloads
16 Views
965KB Size
Anne Ashley
markiza
Rozdział pierwszy Wyglądając ze znudzeniem na ulicę przez okno salonu, lady Carstairs dostrzegła wykwintny powóz, który przysta nął przed domem po drugiej stronie placu. Natychmiast się ożywiła, jednak jej uwagę przykuł nie sam ekwipaż, lecz dama, która z niego wysiadła i zamarła na moment, obrzu cając spojrzeniem fronton wspaniałej rezydencji. - Wielkie nieba! - krzyknęła do córki. - Czy w rodzinie Staplefordów ktoś umarł, Sereno? Nie przypominam sobie, żebym ostatnio słyszała o takim smutnym zdarzeniu. Serena uniosła głowę znad książki, którą rankiem wy pożyczyła z biblioteki, i poprawiając okulary, skierowała wzrok na ulicę. - To, że dama jest w czerni, mamo, nie musi oznaczać żałoby. Wiele pań ceni sobie stroje w tym właśnie kolorze. Lady Carstairs często irytował prosty, zdrowy rozsądek starszej córki, tym razem jednak postanowiła nie zaprzątać sobie tym głowy. - Oczywiście masz rację, a woalka może również posłu żyć do ukrycia twarzy. - Jej oczy ożywił złośliwy błysk. -
6
I wcale się temu nie dziwię, skoro ktoś zamierza odwiedzić tego obrzydliwego, bezdusznego markiza Wroxama! Serena nie zdołała powstrzymać uśmiechu. Jej matka nigdy nie pominęła okazji do wygłoszenia kąśliwej uwa gi o wyniosłych arystokratach, którzy uparcie ignorowali jej osobę. - Mamo, od lat słyszę twoje utyskiwania na lorda Wroxama, i być może masz rację w swej krytyce, gdyż panu je o nim powszechna opinia, że wyjątkowo zadziera nosa. Z drugiej jednak strony muszę stwierdzić, że przy tych nie licznych okazjach, kiedy spotykałam go na balu czy raucie, zawsze zachowywał się nienagannie. - Ha! - Lady Carstairs prychnęła drwiąco. - Nie bez po wodu tak się stara. Nie chce jeszcze bardziej zbrukać swoje go starego nazwiska. Wystarczą plotki i aura skandalu, któ ra otoczyła go przed laty po zniknięciu żony. - Tak, rozumiem. - Pod grzywką kręconych na loków kach brązowych włosów, brwi Sereny zbiegły się w wyrazie namysłu. - Z tym jednak, że ja ani przez chwilę nie wierzy łam w te głupie pogłoski, jakoby miał ją zabić. - A dlaczego nie, jeśli łaska? - Lady Carstairs nawet nie próbowała kryć irytacji. - Skąd ta pewność, że nie miał nic wspólnego z jej zniknięciem? Tak dobrze znasz markiza, że gotowaś świadczyć o jego niewinności? - Nie, mamo - ze zwykłym sobie spokojem odpowie działa Serena. - Nigdy nawet z nim nie rozmawiałam po za zdawkowymi powitaniami na proszonych przyjęciach. Wątpię zresztą, by mnie zapamiętał, pewnie w ogóle nie zdaje sobie sprawy z mojego istnienia. Niemniej wiele
7 o nim słyszałam i wiem, że jest inteligentny, nieskłonny do nieprzemyślanych, głupich decyzji czy ekscentrycznych zachowań. Zastanawiam się zatem, po cóż miałby się że nić z lady Jennifer Audley, gdyby naprawdę tego nie prag nął? W końcu jest niezwykle zamożny, uchodzi za jednego z najbogatszych ludzi w kraju. Wątpię, by pieniądze odgry wały jakąś rolę, kiedy wybierał sobie za żonę córkę zmarłe go hrabiego Charda. Lady Carstairs musiała się z tym rozumowaniem zgodzić. - Sądzę, że masz trochę racji, moja droga - powiedzia ła oględnie. - Załóżmy jednak - kontynuowała Serena - że spowo dował jej śmierć... No tak, ale wówczas musiałby mieć ja kiś ważny powód. Pieniądze nie wchodzę w grę, więc tylko szalona miłość mogłaby go skłonić do takiego kroku. Gdy by jednak nagle zapałał wielkim uczuciem do innej kobie ty i zamierzał się z nią ożenić, z pewnością zadbałby, aby ciało żony zostało odnalezione, bo tylko wtedy jej zgon nie budziłby wątpliwości. A wiesz przecież, że markiza zaginę ła bez śladu. Tym razem milady poprzestała na skinięciu głową. - Mamo, wiem, że łączono jego nazwisko z wieloma pięknymi kobietami, nigdy jednak nie słyszałam, żeby przejawił ochotę poślubienia którejkolwiek z nich. Prze strzega także drobiazgowo zasad dobrego wychowania. Po wszechnie wiadomo, że nie pozwala swoim kochankom za trzymywać się we Wroxam Park, jak również nie zachęca ich do odwiedzania miejskiej rezydencji. W jego domu da my bez stosownej opieki nie są mile widziane, co każe mi
8 się zastanawiać - dodała, zerkając przez okno - czy kobie ta, która właśnie sięgnęła do kołatki, zostanie przyjęta, czy odprawiona. Identyczną wątpliwość musiał rozstrzygnąć młody lo kaj Thomas, który chwilę później otworzył drzwi. Wiedział doskonale, jak jego pan odnosi się do wizyt samotnych ko biet, nieważne, w jakim wieku by były, niemniej ta osoba była z pewnością damą, i to dość zamożną, o czym świad czył zarówno powóz, którym przybyła, jak i strój. Ponad to chciała tylko pozostawić list dla jego lordowskiej mości. Cóż złego mogłoby z tego wyniknąć? - O co chodzi? Głos, który rozbrzmiał nagle za jego plecami, sprawił, że Thomas pospiesznie ustąpił na bok, z wielką ulgą cedując ciężar decyzji na barki swego zwierzchnika. Jedno szybkie spojrzenie wystarczyło, by przekonać wy magającego i doświadczonego kamerdynera, że gość zasłu guje na szacunek, jednak to spostrzeżenie nie wpłynęło na sposób, w jaki wykonywał swe obowiązki. - Lorda Wroxama nie ma w domu, madame - poinfor mował grzecznie, lecz zdecydowanie. - Sugeruję zatem, by złożyła pani wizytę jutro, kiedy się go spodziewamy, jeśli oczywiście to pani odpowiada. - Nie, Slocombe, to mi z pewnością nie odpowiada. Spokojny głos z wytwornym akcentem dziwnie zaniepokoił służącego. - Pamiętam oczywiście, że już kiedyś odprawi łeś mnie sprzed drzwi tego domu, zaręczam jednak, że to się więcej nie powtórzy. Zejdź mi, proszę, z drogi!
9 To nie chłodny, nieznoszący sprzeciwu ton sprawił, że kamerdyner usłuchał, lecz niepojęty do końca przebłysk pamięci, który groźnym echem sprzed lat przeszył go ni czym lodowata igła strachu. Ostrożnie zamykając drzwi, obrzucił wzrokiem szczup łą damę, która stała już w holu. Złe przeczucia ogarnęły go ze zdwojoną siłą, gdy usiłował rozpoznać przez woalkę ry sy jej twarzy. - Gdyby była pani łaskawa się przedstawić i wyjaśnić, co panią sprowadza - zaczął głosem pozbawionym zwykłej pewności siebie - być może mógłbym służyć pomocą pod czas nieobecności jego lordowskiej mości. Po krótkiej chwili milczenia nieznajoma odwróciła się, a jej kształtna dłoń powędrowała do woalki. - Sądzę, że już teraz doskonale wiesz kim jestem, Slocombe. Trzymający się z boku Thomas nie mógł wprost uwie rzyć własnym oczom. Nie chodziło nawet o niespotykanie piękną twarz obwiedzioną burzą kasztanowych włosów, w którą wpatrywał się przez chwilę w osłupieniu, ale o bar wę popiołu, jaką przybrało oblicze starego kamerdynera. - Mi.. .milady... więc to pani! - wykrztusił Slocombe. Nie zauważył nawet, że młody lokaj po cichu się wyco fuje, by jak najszybciej zrelacjonować w pomieszczeniach dla służby zadziwiające zjawisko polegające na tym, że ich, zdawać by się mogło, z kamienia i stali stworzony przełożo ny po raz pierwszy w życiu został wytrącony z równowagi. - Jak widzisz - odpowiedziała dama chłodnym, opano wanym głosem. - Doskonale wiesz, że nie znam rozkła-
10 du tego domu, możesz więc istotnie mi pomóc, prowadząc mnie do biblioteki, gdzie bez wątpienia znajdę przybory niezbędne do napisania krótkiego listu do twojego pana. Kamerdyner niczym automat usłuchał polecenia i po prowadził niezwykłego gościa przez hol ozdobiony ułożo nymi w szachownicę kaflami, otworzył drzwi, a kiedy milady majestatycznie przekroczyła próg i obrzuciła wzrokiem pomieszczenie, dostrzegł na jej twarzy cień uśmiechu. - Tak - mruknęła, zmierzając w kierunku biurka. Właśnie tak wyobrażałam sobie tutejszą bibliotekę. Usiadła, z górnej szuflady wydobyła arkusz papieru i sięgnęła po pióro. Slocombe spostrzegł, że szczupła dłoń, która pokrywała arkusz pismem, nie zawahała się ani na moment. Ewidentnie milady miała już obmyślaną treść pis ma i sporządziła je szybko, składając na koniec zamaszysty podpis. - Do dziś nie wydałam ci żadnego polecenia, Slocombe. Odsunęła krzesło i wstała. - Teraz jednak wydaję już drugie. Powierzam ci ten list na przechowanie. Oddasz go osobiście swojemu panu zaraz po jego powrocie. - Jak pani sobie życzy, milady. - Przyjął pismo, a potem obserwował, jak niezwykły gość zmierza do drzwi. - Mi lady, ja... Kiedy głos go zawiódł, odwróciła się i spojrzała na ka merdynera. W jej uderzająco zielonych oczach nie pozostał nawet ślad młodzieńczego ciepła, które pamiętał. - Żale, tak jak grzechy, rzucają bardzo długie cienie, Slo combe, czyż nie? Nieważne, jak bardzo tego pragniemy, ani ty, ani ja nie zmienimy przeszłości. Radzę ci więc nie mar-
nować czasu, twojego i mojego, na takie próby. Życzę ci miłego dnia. Po tych słowach opuściła dom, Slocombe pozostał zaś wydany na pastwę bolesnych wspomnień i gorzkich myśli. Smutno pokręcił głową, niepewny, co począć w obliczu tak nieoczekiwanego zdarzenia. Jedno nie ulegało wątpli wości - powrót milady sprawił, że w domu Staplefordów nic już nie będzie takie jak dawniej. Godzinę później dama, której wizyta wywarła tak wstrząsające wrażenie na kamerdynerze lorda Wroxama, wkraczała do domu w innej modnej dzielnicy miasta. Po zbyła się wierzchniego ubrania i ruszyła do słonecznego sa lonu od frontu. Kiedy tylko usadowiła się wygodnie w fo telu przy oknie, do pokoju weszła młoda kobieta, zapewne jej rówieśnica. - Ach, Mary! - Dama wyciągnęła rękę. - Chodź, sprawdź, czy ta straszna próba zostawiła na mnie jakieś ślady. Mary przyjacielsko ścisnęła jej dłoń, a potem żartobliwie zbadała wzrokiem śliczną, uśmiechającą się do niej twarz. - No cóż, muszę stwierdzić, panno Jenny, że nie znać po pani żadnych dramatycznych przeżyć. - Rzeczywiście, wizyta okazała się zaskakująco bezbolesna, ale to dlatego, że nie zastałam gospodarza. - Gdzież się wybrał? - Nie pytałam, a Slocombe, w przeciwieństwie do cie bie, jest bardzo poprawny i konwencjonalny. Nigdy sam nie wyskoczy z taką informacją. - Nieznaczny uśmiech zaigrał wokół doskonale uformowanych warg. - Poza tym sama
12 moja wizyta wystarczająco wytrąciła biedaka z równowagi i nie chciałam pogłębiać tego stanu, wypytując go o pana. - Ba! Sama chętnie dopiekłabym temu barbarzyńcy! Uśmiech się poszerzył. - To, jak jesteś mi oddana, zawsze mnie głęboko poru sza, ale posądzeniem o bezduszność wyrządziłabyś biedne mu Slocombe'owi wielką niesprawiedliwość. Kiedy przed laty nie wpuścił mnie do domu, uczynił to nie z wrodzo nego okrucieństwa, tylko skrupulatnie wykonał polecenia swojego pana. Nie wątpiłam ani przez chwilę, że naprawdę wierzył, iż mój wuj udzieli mi schronienia. A co do moje go... hm... kochanego krewnego... - Jennifer zerwała się z fotela, zbliżyła do sekretarzyka i zerknęła na listę, któ rą sobie przygotowała rankiem. - Chardowie wydają dziś bal. Sądzę... nie, na bok wahania... tak, nadszedł już czas, by markiza Jennifer Audley Stapleford Wroxam obwieści ła wszem i wobec swój powrót do londyńskiego towarzy stwa. - Zadumała się na chwilę. - Cóż, mój drogi wuj nie zdobył się przed laty na zaoferowanie mi schronienia, za bawne więc będzie obserwować jego reakcję, kiedy nagle, bez zaproszenia, pojawię się na jego balu. Mary w zamyśleniu zmierzyła wzrokiem swoją młodą panią. Uznała, że nie przypomina niemal w niczym zagu bionej i przerażonej dziewczyny, którą napotkała przed laty, gdy błąkała się po ulicach stolicy. - Panno Jenny, czy jest pani absolutnie pewna, że nie ma żadnego ryzyka? Nie mogę się oprzeć myśli, że byłoby le piej, gdyby została pani w Irlandii. Tam nic by pani nie groziło.
13 . - Tutaj także - odparła, ponownie poruszona troską przyjaciółki. - Jak już wspomniałam, mój wuj jest słaby i nieudolny, więc z całą pewnością nie przysporzy mi żad nych problemów. - Nie miałam na myśli tego fajtłapy! Chodzi o niego. Jeśli choć połowa z tego, co o nim usłyszałam, jest prawdą... - Dlaczego - przerwała jej Jennifer z lekką ironią - sta jesz się taką zajadłą irlandzką patriotką zawsze wtedy, kiedy coś cię drażni lub martwi? - Bo jestem Irlandką. I jestem z tego dumna! - Słusznie. - Jennifer spojrzała na nią z wielką sympa tią. - Dowiedziałam się jednak, że Wroxam nie wróci do jutra do miasta, nie ma więc możliwości, żebym dziś wie czorem stanęła z nim twarzą w twarz. - Jednak prędzej czy później tak się stanie. - Teraz, kiedy wprawiłam już koła w ruch, spotkanie, czy tego chcę, czy nie, jest nieuniknione. Nie zapominaj jednak, że jestem do niego dobrze przygotowana. - Co jednak się stanie, jeśli on się zorientuje, panno Jenny? - Dołożyłam wielu starań, żeby do tego nie doszło. Uspokajający uśmiech nie przyszedł jej tym razem łatwo. Mary, przestań się zamartwiać. Lepiej zajmij się tym, by mój londyński debiut wypadł należycie. Od kiedy Jennifer przed miesiącem przybyła do stolicy, starannie zatajała swoją tożsamość. Nie ukrywała się jed nak w domu, który wynajęła na czas pobytu w mieście. Po za jednym incydentem sprzed lat, kiedy to przyjechała do
14 Londynu dyliżansem w nadziei, że zobaczy się z mężem, i nie została wpuszczona do jego domu, nigdy tu nie była. Z tego powodu miała się czym zająć, a mianowicie zwie dzała wszystkie interesujące miejsca. Skorzystała też z okazji, żeby uzupełnić swoją garderobę. Właśnie podczas jednej z kilku wizyt u pewnej sławnej modystki na Bond Street dowiedziała się, że jej wuj i jego żona co roku, na początku każdego sezonu, wydają bal. Była to bez wątpienia naprawdę wspaniała impreza, na której poja wiała się sama śmietanka towarzyska, coś, czego po prostu nie można opuścić. Kiedy po raz pierwszy wpadło Jennifer do głowy żeby się wybrać na ten bal, nie miała wcale pewności, czy to do bry pomysł. Wróciła do Anglii wyłącznie po to, żeby po rozmawiać z mężem i zażądać, by niezwłocznie poczynił kroki zmierzające do położenia ostatecznego kresu boles nej pomyłce, jaką okazało się ich małżeństwo. I pozosta ło to jej głównym celem. Jednocześnie jednak nie widziała żadnego powodu, dla którego nie miałaby spędzić przy jemnie czasu w stolicy. Jak dotąd z wielu przyczyn nie mog ła korzystać z rozrywek londyńskiego sezonu i uznała, że trafia się właśnie wspaniała okazja, by nadrobić ten godny pożałowania brak wrażeń. Gdy wieczorem pokonywała wspaniałe, monumentalne schody, była w doskonałym nastroju, a jej zwykłe poczucie humoru jeszcze się nasiliło. Lokaj, który odebrał od niej elegancką wieczorową pelerynę, nie próbował nawet py tać o zaproszenie. Jakże inaczej przyjęto ją przed laty, kiedy pojawiła się w tych progach niedługo po tym, gdy zabro-
niono jej wstępu do domu Wroxama. Wokół sama podej rzliwość, i zachowanie wuja, w którym można się było do szukać wszystkiego poza ciepłem. Bardzo zresztą wątpiła, by teraz, po latach, szczególnie go ucieszyła jej niespodzie wana wizyta. Jedno wiedziała na pewno: po raz drugi nie da się wyprosić! Na piętrze, gdy zmierzała korytarzem ku zatłoczonej sa li balowej, stwierdziła, że zjawiła się w doskonałym mo mencie. Hrabia Chard i jego żona, bez wątpienia przeko nani, że powitali już wszystkich, nawet spóźnialskich gości, opuścili swój posterunek przy drzwiach, znajdowali się jed nak nadal na tyle blisko, żeby usłyszeć donośny głos lokaja anonsującego jej przybycie. Niewiele brakowało, a cisza, która w chwilę potem zapad ła, pozbawiłaby Jennifer zdolności zapanowania nad sobą. Ogromnym wysiłkiem woli stłumiła głośny wybuch śmiechu. Omiatana zdumionymi spojrzeniami gości, ruszyła z wdzię kiem do przodu. Czarna wieczorowa suknia ciasno przylega ła do każdej wypukłości ciała, a jej kolor podkreślał nieskazi telność cery. Wreszcie uśmiechnęła się wdzięcznie i rzekła: - Dobry wieczór, wujku Fredericku. Nie odmówiła sobie dodatkowego uśmiechu na widok skrajnego zdumienia malującego się na twarzy wuja. Dawno temu, kiedy nie udzielił jej pomocy, któ rej tak bardzo potrzebowała, straciła do niego wszel kie cieplejsze uczucia, to już jednak zbladło przez lata. Ojciec i jego młodszy brat nigdy zbytnio się nie przy jaźnili, toteż Jennifer z czasem przestała winić wuja za
16 niechęć do wplątywania się w sprawy bratanicy, któ rą ledwie znał. Ponadto jej mąż zyskał opinię człowie ka twardego i bezlitosnego dla tych, którzy weszli mu w drogę, o czym zresztą sama się przekonała. Tylko głu piec albo człowiek desperacko odważny skrzyżowałby szpady z markizem Wroxamem. - Doskonale rozumiem zdziwienie, jakie po latach wzbudza mój widok, wuju, ale zapewniam, że naprawdę jestem twoją bratanicą Jennifer. - Nie pozostawiając mu czasu na udzielenie odpowiedzi, nawet gdyby okazał się do niej zdolny, zwróciła się do hrabiny, którą ledwie pamięta ła: - Madame, ostatni raz widziałyśmy się przed wielu laty. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, jeszcze przed śmiercią mo jej drogiej matki. - Eee... istotnie - odparła słabym głosem dama, ukrad kiem obrzucając wzrokiem kunsztownie ufryzowane kasz tanowe włosy oraz połyskliwe zielone kamienie zdobiące smukłą szyję i małe, kształtne uszy. - Mam nadzieję, że puści pani w niepamięć impertynen cję, jaką stanowiło wtargnięcie na pani bal. I proszę nie ka rać służby. Z całą pewnością, i nie bez mojej winy, przyzna ję, uznali, że zapodziałam gdzieś zaproszenie. - Proszę o tym zapomnieć - odpowiedziała hrabina pewnym głosem, co dowodziło, że odzyskała już równo wagę ducha, choć jej mąż był nadal od tego bardzo dale ki. - Oczywiście jest pani najmilej widziana pod naszym dachem. Bardzo w to wątpiła, postanowiła jednak nie pogłębiać konsternacji gospodarzy, skorzystała więc z pojawienia się
17 ostatniego już zapewne spóźnialskiego, przeprosiła i wmie szała się w tłum. Wieść o jej niespodziewanym przybyciu obiegła salę lo tem błyskawicy. Jennifer była przekonana, że nie minie mi nuta, a wszyscy goście zostaną precyzyjnie poinformowani, kim jest, i nie pomyliła się. Natychmiast ściągnęła na siebie mnóstwo spojrzeń, niektóre z nich przepełnione były nie skrywanym podziwem, inne zdradzały zaprawione różny mi emocjami zaciekawienie lub zdumienie. Kiedy zagłębia ła się coraz bardziej w tłum gości, wpadło jej do głowy, że gdy po raz pierwszy bawiła w stolicy z jakże krótką wizy tą, takie jawne zainteresowanie na pewno by ją onieśmieli ło. Teraz jednak nie. Nie była już niepewnym siebie dziewczątkiem, lecz znającą swoją wartość młodą kobietą, która z dumnie uniesioną głową odwzajemniała śmiałe spojrze nia obcych sobie ludzi. Gdyby wychowywała się w innym miejscu, gdyby przed piętnastu laty nie straciła w tragicznych okolicznościach ukochanej matki, ci ludzie nie byliby jej nieznani, pomy ślała, krocząc w głąb wielkiej, jasno oświetlonej sali. Gdyby jej matka żyła, ojciec z pewnością dbałby o rodzinny mają tek, zamiast spędzać większość czasu w Londynie i trwonić ogromne sumy przy karcianym stoliku. Częsta nieobecność gospodarza sprawiała, że siedzibę jego przodków rzadko ktoś odwiedzał, a Jennifer pozostawała skazana na dotkli wą samotność. Okres, w którym formował się jej charakter, przeżyła w towarzystwie służących i guwernantki, jeśli nie liczyć rzadkich wizyt pewnego uprzejmego sąsiada. Ktoś mógłby sądzić, że poślubienie w śmiesznie mło-
18 dym wieku szesnastu lat markiza Wroxama poprawi jej los, i pod pewnym względem tak się stało. Miesiące spędzone we Wroxam Park przyniosły jej poczucie wolności, zawią zała też kilka przyjaźni, jednak śmierć ojca w kilka tygodni po ślubie wykluczyła bujniejsze życie towarzyskie. Wizy ta w stolicy, którą planował jej mąż, została odłożona do wiosny, a do tego czasu drogi małżonków się rozeszły. - Kto? Co powiedziałaś? Kto to jest, Sereno? To pytanie, zadane piskliwym i przenikliwym głosem, przerwało ponure rozmyślania Jennifer. Odwróciła głowę i ujrzała starszą damę w fioletowej sukni i brzydkim turba nie w tym samym ciemnym kolorze, przypatrującą się jej jeszcze intensywniej niż pozostali goście. - Więc jesteś córką Caroline Westbury, prawda? - Istotnie, Caroline Westbury była moją matką. - Jennifer w pierwszej chwili żachnęła się w duchu na niegrzeczne py tanie, szybko jednak zmusiła się, by dostrzec swoisty ko mizm w tej sytuacji. - Wie już pani zatem, z kim ma do czynienia. Młoda kobieta, która zajmowała miejsce obok starej da my, próbując zażegnać gafę, powiedziała z przepraszającym, miłym uśmiechem: - Przedstawiam pani moją matkę chrzestną, hrabinę wdowę lady Fairfax, milady. A ja się nazywam Serena Carstairs - dodała na widok uniesionych pytająco brwi Jen nifer. - Bardzo mi miło panią poznać, panno Carstairs. Uśmiechnęła się ciepło do wysokiej młodej kobiety, która nie zdołała ukryć, jak bardzo jest zakłopotana.
19 - Znałam także pani ojca - obwieściła hrabina wdowa, której podobne uczucia były najwidoczniej obce. - Czaru jący łobuz! - Wskazała wzrokiem część sali, w której znaj dował się gospodarz. - Nie to, co obecny posiadacz tytułu. Cóż za diabelny nudziarz! - Matko chrzestna, proszę! - zaprotestowała słabo Serena, po czym posłała Jennifer kolejne przepraszające spo jrzenie. Wcale jednak nie poczuła się obrażona, gdyż hrabina powiedziała tylko i wyłącznie prawdę. Mimo to, ku włas nemu zdziwieniu, odruchowo uznała za swój obowiązek stanąć w obronie wuja. - Z pewnością brakuje mu uroku mojego ojca, którego zresztą miał aż nadto. Wuj jest natomiast, jak rozumiem, człowiekiem statecznym, czego wcale nie uważam za wa dę. Przynajmniej nie okryje niesławą starego i zacnego na zwiska, które nosi. Ponadto chciałabym zaznaczyć, że przy wrócił rodowej siedzibie dawny blask. - Nie przeczę, że pani ojciec stał się w ostatnich latach ży cia niezłym hulaką - zgodziła się hrabina. - Tak, pamiętam, że zmienił się po śmierci pani matki - dodała, zdradza jąc tym samym, że dobrze znała zmarłego hrabiego. - Tak, pamiętam... - Wpatrywała się z namysłem w jego jedyne dziecko. - A to mi nasuwa pewną myśl... Sądziłam, że pa ni także nie żyje. - Spojrzała na swą chrześniaczkę. - Wi dzisz, moja droga? Nie powinno się wierzyć w każdą usły szaną plotkę! Serena, z wyrazem twarzy, który dobitnie świadczył, że najchętniej zapadłaby się pod ziemię, gdy tylko uwagę hra-
20 biny zajęła jakaś inna dama w podobnym wieku, zwróciła się do Jennifer: - Proszę wybaczyć mojej matce chrzestnej. Ma siedem dziesiąt lat i nie zawsze starannie dobiera słowa. - Nie ma żadnego powodu do przepraszania, panno Carstairs - zapewniła Jennifer, odciągając ją nieco od nieprzebierającej w słowach damy. - Nie mam nic przeciwko mówieniu wszystkiego wprost, a do tego uwagi lady Fairfax uznałam za bardzo... hm... interesujące. - W jej oczach pojawił się wesoły błysk. - Nie miałam pojęcia, że przez wiele lat uważano mnie za zmarłą. Co, jeśli wolno zapytać, miało mi się przydarzyć? Zrozpaczona Serena gwałtownie pomachała ręką. - No... takie tam plotki... same głupstwa... - Za nic nie chciałaby powtarzać sensacyjnych opowieści, które krążyły przed laty, prędko się jednak przekonała, że piękna marki za, kiedy chce, potrafi postawić na swoim. - Zatem sądzono, że Wroxam położył kres mojej egzy stencji, czy tak? Nuta wesołości w jej głosie okazała się tak zaraźliwa, że Serena zachichotała. - Tak, zapewniam jednak, milady, że nikt rozsądny nie wierzył w to ani przez moment. - Niemniej nawet mój odporny na wszystko i zahartowa ny jak stal mąż musiał uznać za nieco niepokojący fakt, że ludzie uważają go za mordercę. - Tego nie wiem, milady, bo właściwie nie znam jego lordowskiej mości, mimo że odwiedzając stolicę, mamy przy wilej korzystać z domu mojego wuja na Berkeley Square... -
21 Serena zawahała się na moment, lecz w końcu spytała: - Czy to może panią widziałyśmy dzisiaj, gdy odwiedzała pani dom jego lordowskiej mości? Jennifer nie kryła zdziwienia, - Ma pani niesamowity wzrok, panno Carstairs! Poznała mnie pani mimo woalki. - Przeciwnie, milady, mam słaby wzrok, tyle że mama nie pozwala mi zakładać okularów na takie okazje jak dzi siaj. Bez nich zbyt dobrze nie widzę, dostrzegłam jednak, jak pani weszła do tej sali... Pamiętam, że dama, która po jawiła się przed domem lorda Wroxama, poruszała się z ta ką samą gracją. Jennifer nie mogła nic poradzić, że ta uwaga jej pochle biła. Obdarzyła pannę Carstairs ciepłym uśmiechem. - Istotnie, zamierzałam złożyć wizytę mężowi, lecz go nie zastałam. - Tak, wyjechał na kilka dni z miasta, na wyścigi, jak są dzę. - Serena zaśmiała się niepewnie. - Muszę się pani wy dawać okropną plotkarką! Może choć trochę usprawiedli wia mnie jednak to, że poczynania dżentelmenów o takiej pozycji, jaką cieszy się pani mąż, są powszechnie znane i komentowane. Zapewne również się nie pomylę, infor mując panią, że w jednym z wyścigów wystawił swojego konia, bardzo zresztą faworyzowanego. - Jakiegoż rozczarowania musiał doznać, kiedy nie wy grał! - Jennifer nie zdołała stłumić złośliwego zadowole nia. - Wiem o tym, gdyż sama byłam zainteresowana wy nikiem pewnej gonitwy. - Ignorując wprawdzie tuszowane, ale jednak widoczne zdziwienie Sereny, poprowadziła ją
22 do dwóch wolnych krzeseł. - Proszę mi powiedzieć, pan no Carstairs - kontynuowała, gdy już wygodnie się usado wiły - czy to jest pani pierwsza wizyta w Londynie? - Wielki Boże, nie! Miałam swój debiut już kilka lat te mu. Zakończył się pełną katastrofą - poinformowała bez trosko. - Nie oczekuję zresztą, by tym razem miało stać się inaczej, tyle tylko, że mój drogi ojciec chciał mi stworzyć jeszcze jedną szansę przed debiutem mojej siostry w przy szłym roku. Jestem pewna, że Louisa odniesie sukces, bo w przeciwieństwie do mnie jest śliczna. Jennifer przyjrzała się jej. Rzeczywiście, trudno było na zwać ją ładną. Zbyt szerokie usta, za długi nos, zbyt wysoka i zaokrąglona... Z pewnością nie przyciągała męskich spoj rzeń. Miała jednak piękne szare oczy i ładną cerę, a także coś takiego w sobie... Jennifer uznała, że lubi pannę Serenę Carstairs. - To moja pierwsza wizyta w stolicy - oświadczyła po chwi li milczenia. - Trochę zdążyłam już zwiedzić, mam jednak do pani prośbę. Gdyby dysponowała pani czasem jutro po po łudniu, może wybrałaby się pani gdzieś ze mną? Zostało mi jeszcze do obejrzenia tyle interesujących miejsc. - Dostrzegła, że wuj wraz z żoną podążają w ich kierunku, i szybko wstała. - Zapewne nadarzy się nam jeszcze niejedna okazja do roz mowy, panno Carstairs. - Ruszyła ku nim. Jak wielu innych gości, Serena odprowadzała ją wzro kiem. Ponownie uderzył ją wdzięk, z jakim lady Stapleford przemierzała salę. Nigdy nie wpadło jej nawet do głowy, żeby się zastanowić, jak też może wyglądać żona surowego markiza Wroxama, choć wcale nie zdziwiła się, że okaza-
23 ła się uderzająco piękna. Nie spodziewała się jednak osoby tak czarującej i bezpretensjonalnej, pozbawionej wszelkiej pychy i zarozumialstwa. Zupełne przeciwieństwo jej aro ganckiego, niedostępnego męża. Serena rozejrzała się po sali. Zadawała sobie pytanie, czy inni goście też są ciekawi, gdzie przez te wszystkie lata ukrywała się śliczna markiza, a być może również tego, co rozbiło jej związek z lordem Wroxamem. Nie chciała wty kać nosa w tak osobiste sprawy innych ludzi, kiedy jednak obserwowała nową znajomą, zagłębioną teraz w rozmowie z gospodarzami balu, nie mogła się pozbyć nadziei, że nie bawem pozna lepiej zachwycającą arystokratkę.
Rozdział drugi Następnego dnia po południu markiz Wroxam powró cił do miasta. W skupieniu lawirował na zatłoczonych uli cach, nie miał więc ochoty na konwersację, dzięki czemu towarzyszący mu Theodore Dent mógł rozglądać się swo bodnie. Kiedy znaleźli się w modniejszej części Londynu, Dent spostrzegł, że przyciągają uwagę wielu przechodniów. Wie dział jednak, że jego utytułowany przyjaciel już od mło dości wyróżniał się w towarzystwie i gdziekolwiek się po jawił, obserwowano go z zainteresowaniem. Tego jednak dnia spojrzenia wydawały się dłuższe niż zwykle i pałające nadzwyczajnym zainteresowaniem. - Zgaduję, Julianie, że znów pofolgowałeś sobie i kogoś obraziłeś? Słynne z wyniosłości brwi jego lordowskiej mości pod jechały w górę. - Każdemu, kto by ciebie słuchał, mój drogi Theo, nale żałoby wybaczyć myśl, że czerpię jakąś perwersyjną przy jemność z obrażania ludzi.
25
- No cóż, przyjemność może i nie, ale z pewnością nad miernie się w tym nie hamujesz. Cienkie usta rozciągnął aprobujący uśmiech. - Zdarzało się, Theo, że zadawałem sobie pytanie, dla czego włączyłem cię do niewielkiego kręgu moich przyja ciół. Jedyna odpowiedź, która przychodzi mi na myśl, że z powodu twojej wrodzonej szczerości. - Spojrzał na nie go. - Możesz mi jednak wyjaśnić, dlaczego sądzisz, że aku rat ostatnio komuś zalazłem za skórę? - Po prostu kilka osób dziwnie się nam przypatrywało. - Skoro tak, to zapewne ty przyciągnąłeś ich uwagę - pad ła oschła odpowiedź. - Ponieważ wyglądasz jak monstrualna osa, nie ma się co dziwić, że straszysz przechodniów. Ani trochę nieobrażony Theo obrzucił wzrokiem jaskra wą kamizelkę w żółto-brązowe pasy, która opinała jego po tężną pierś. - Kłopot z tobą, Julianie, polega na tym, że zbywa ci wy obraźni, jeśli chodzi o stroje. Nie mam wręcz pojęcia, dla czego uchodzisz za wzór elegancji! - Dostrzegł cień uśmie chu, który zaigrał ponownie na ustach markiza. - Ludzie raczej nie zwracają na mnie uwagi, nieważne, jak bym się wystroił. Bardziej przekonuje mnie myśl, że do pewnych osób dotarła już wieść o twojej przegranej na wczorajszych wyścigach. - Może masz rację - zgodził się lord, po którym nie by ło znać przygnębienia faktem, że należący do niego świet ny koń dał się na ostatniej prostej wyprzedzić młodej ir landzkiej klaczy. - Udało ci się w końcu ustalić nazwisko właściciela?
26 - Tak, to młody lord Fanshaw. Trener nie był w tej spra wie zbyt skłonny do współpracy, ale zdołałem wykryć, że koń pochodzi ze stajni 0'Connella. Zapewniono mnie przy tym, że właściciel nie jest zainteresowany sprzedażą. - Szkoda - odparł jego lordowska mość, zręcznie poko nując zakręt. - Chyba na tę klacz złożyłbym ofertę. Kiedy przed domem osadził w miejscu piękne gniado sze, otworzyły się drzwi i kamerdyner, potknąwszy się raz, zbiegł po schodkach na ulicę. Jeśli nawet jego lordowska mość dostrzegł dziwne spojrzenie, jakie posłał mu sługa, z pewnością nie dał tego po sobie poznać, tylko ruszył do drzwi, przeciął hol i zatrzymał się w bibliotece. Po napełnieniu dwóch kieliszków z cienkiego szkła i wrę czeniu jednego przyjacielowi, usiadł za biurkiem, natomiast Theo usadowił się wygodnie na fotelu przy kominku. - Mój sekretarz jest bardzo sprawny. Prawdziwy skarb! Lord zaczął wertować schludny stos papierów. - Załatwia większość mojej korespondencji; zostawia mi listy tylko wtedy, kiedy uważa, że mogą mnie zainteresować. - W koń cu dotarł do przesyłki, której taktowny młody człowiek nie otworzył. Natychmiast poznał te bazgroły. - Nie mam po jęcia, dlaczego Deborah ciągle odczuwa potrzebę przysyła nia mi listów. - Wyprostował rękę, by łatwiej rozszyfrować pospiesznie skreślone linie. - Ach, tęskni za mną i uważa, że jestem najgorszą bestią w przyrodzie, bo wolę spędzać czas na wyścigach zamiast w jej towarzystwie, a ona usy cha z tęsknoty. - Wrzucił list do kosza na śmieci. - Oczywi ście usycha z tęsknoty nie za mną, a kolczykami, być może nawet naszyjnikiem pasującym do bransolety z rubinami,
27 którą dałem jej w zeszłym tygodniu. Ostatnio zrobiła się naprawdę męcząca, po prostu namolna i chciwa. Najwyż szy czas, bym znalazł kogoś, kto ją zastąpi. Co o tym są dzisz, Theo? - Jestem twoim przyjacielem już od wielu lat, Julianie, lecz nawet ja nie ośmieliłbym się doradzać ci w osobistych kwestiach. A już z pewnością nie w sprawach sercowych. - Mój drogi Theo, grubo się mylisz. Moje... eee... serce nie ma z tym nic wspólnego, możesz mi wierzyć. - Taka z ciebie zimna ryba, Wroxam? - Zmierzył jego lordowską mość surowym wzrokiem. - W ostatnich latach miałeś więcej niż pół tuzina kochanek i żadna nic dla cie bie nie znaczyła? - Nie posunąłbym się do stwierdzenia, że nic - odparł je go przyjaciel po krótkim namyśle. - Dwie w pewnym sen sie nawet bardzo lubiłem. Nie mógłbym jednak uczciwie powiedzieć, że zakończenie któregoś z tych związków wy trąciło mnie z równowagi. - Oderwał spojrzenie od wzo rzystego dywanu, gdyż do biblioteki wkroczył kamerdyner. - Tak, Slocombe? - Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, wasza lordowską mość, ale dałem słowo, że wręczę panu osobiście ten list natychmiast po pana powrocie. Przyjmując kopertę z rąk kamerdynera, markiz nie zdradził choćby drgnięciem wyniosłych ciemnych brwi ja kichkolwiek emocji. Przełamał pieczęć i powiódł wzrokiem wzdłuż kilku linijek skreślonych pięknym pismem. - Chwileczkę, Slocombe - rzucił, zatrzymując zmierzają cego do drzwi sługę. - Kiedy to zostało doręczone?
28 - List nie był wysłany, milordzie. Jej lordowska mość przyszła tu osobiście, wczoraj po południu. - Omiótł wzro kiem biurko. - Napisała go w tym właśnie pokoju. Mocna kwadratowa szczęka markiza nieznacznie stęża ła, przemówił jednak ze zwykłym sobie opanowaniem, bez śladu zdenerwowania w głosie: - Czy jesteś zupełnie pewien, że to była ona? Kamerdyner spojrzał poważnie w oczy swojemu panu. - Tak, milordzie. Absolutnie pewien. Milady nieco się zmieniła, nie na tyle jednak, żebym jej od razu nie poznał. Jego lordowska mość odprawił służącego nieznacznym ruchem głowy, potem podszedł do okna, by niewidzącym wzrokiem wpatrywać się w plac. - Złe wieści? Mam nadzieję, że nie? - przerwał milcze nie Theo. - Nie jestem pewien, złe czy dobre - odpowiedział mar kiz po dłuższej chwili. - Wygląda na to, że moja żona po stanowiła powrócić do świata. - Co? - Dent nie miał wcale pewności, czy dobrze usły szał. - To znaczy Jenny? - Pamięć może mnie niekiedy zawodzić, ale sądzę, że mam tylko jedną żonę. - Julian wskazał ręką biurko, na którym zostawił krótkie pismo. - Sam przeczytaj. Przyjaciel wahał się tylko przez moment. Jak na czło wieka jego rozmiarów, dotarł do biurka z godną podziwu prędkością. - Boże w niebiosach - mruknął, nie do końca dowierza jąc świadectwu własnych oczu. - Czy to może być prawdą? Biedna mała duszyczka... i to po tylu latach...
29 - Zatem ty też uważałeś, że ona nie żyje? Głos markiza zabarwiła nuta ironii, podobna do tej, któ rą Theo słyszał w ostatnich latach coraz częściej. - No cóż, tak... - przyznał niechętnie. - W końcu, Ju lianie, nie udało ci się nigdy wpaść na jej najmniejszy ślad. Nie podejrzewałem jednak, żebyś miał coś wspólnego z jej zniknięciem. - Wielu sądziło inaczej. - Nikt z twoich przyjaciół, Wroxam, nikt, kto cię dobrze zna. - Theodore ponownie opuścił wzrok na list, po czym zmarszczył brwi, jakby nagle wpadła mu do głowy jakaś myśl. - Czy możesz być pewien, że rzeczywiście napisała to Jenny? Poznajesz jej charakter pisma? - Nie, nie znam zbyt dobrze jej pisma. Nigdy nawet nie przeczytałem listów, które napisała do mnie na krótko przed swoim zniknięciem. Theodore nie miał pewności, wydawało się mu jednak, że tym razem dosłyszał w głosie jego lordowskiej mości nu tę żalu. - A więc to może być głupi kawał? - Nie, nie sądzę. Sam słyszałeś, co powiedział Slocombe. Rozpoznał ją bez trudu. - Julian wrócił do biurka i ode brał przyjacielowi list. - Nie przypominam sobie, by miała tak elegancki charakter pisma. Muszę przyznać, że o niebo piękniejszy od tych bazgrołów Deborah. - A czego się spodziewałeś? Jennifer z pewnością nie jest... - Theodore przerwał, kiedy dostrzegł w szarych oczach przyjaciela kpinę. Pokręcił głową i jego twarz przy brała nagle poważny wyraz. - Wiesz, Julianie, nadal nie
30 mogę uwierzyć, że Jennifer zrobiła to, o czym mi opowie działeś. Nigdy nie mogłem tego zrozumieć. Ona wielbiła ziemię, po której stąpałeś. - Uważasz, że skłamałem? - W oczach jego lordowskiej mości nie pozostał już nawet ślad kpiny. - Oczywiście nie, Wroxam. - Theo smutno pokręcił gło wą. - Porozmawiasz z nią jednak, prawda? - Być może. Theo nie mógł ukryć zdumienia tą obojętnością. - Na pewno jesteś choćby ciekaw, gdzie się przez tyle czasu ukrywała, jak się zmieniła... - Ciekawość zawsze uważałem za cechę nieco wulgar ną, mój drogi Theo. Na szczęście nie cierpię na jej nad miar. - Leniwie ruszył w kierunku stolika z karafkami, żeby ponownie napełnić kieliszek. - Przeżyłem bez niej tyle lat i jestem pewien, że nadal mogę tak żyć. Theodore Dent zaledwie się zdziwił postawą swojego przyjaciela, ogromna jednak większość towarzystwa już wkrótce wprost oniemiała, gdyż markiz Wroxain nie wy kazywał żadnego widocznego zainteresowania powrotem swojej pięknej żony. Zachowywał się, jakby nie nastąpiło nic niezwykłego. Odwiedzał klub, spotykał się z przyjaciółmi, wziął udział w paru ekskluzywnych przyjęciach. Także markizę widy wano często w mieście, bo powrót męża do Londynu nie skłonił jej do ograniczenia własnych przyjemności. Od cza su balu u Chardów zdążyła już uczestniczyć w kilku innych imprezach. Nigdy jednak, nie wiadomo czy przypadkiem,
31 czy umyślnie, markiz i jego śliczna żona nie pojawili się jednocześnie w jednym miejscu. Jeśli nawet niektórzy ludzie wiedzieli, co skłoniło przed laty markizę do zniknięcia, z pewnością nie dzielili się tą wiedzą, a towarzystwo mogło tylko spekulować co do przy czyn rozpadu małżeństwa i czekać na rozwój wydarzeń. Naturalnie śledzono ze zdwojonym zainteresowaniem wszystkie ruchy markiza Wroxama, dopiero jednak pod koniec następnego tygodnia spostrzeżono, jak skręca w Curzon Street i zatrzymuje powóz przed pewnym do mem, który został wynajęty na sezon towarzyski. Lokaj kazał mu czekać w holu tylko przez moment, a po tem zaprowadził do wygodnego pokoju z oknami od uli cy. Wpadające przez nie jasne poranne słońce zdawało się opromieniać jedyną obecną w pomieszczeniu osobę, która przy biurku pisała list. Świetlista aureola otaczająca szczup łą postać uwypukliła bogate odcienie pięknej korony kasz tanowych włosów, które przyciągnęły przed laty uwagę je go lordowskiej mości, gdy ujrzał dziewczynę zrywającą na łące polne kwiaty. Nawet najbliżsi przyjaciele mieliby kłopot z odgadnię ciem, jakie myśli przemknęły przez głowę markiza, kiedy zatrzymał się pośrodku pokoju z jak zwykle nieprzeniknio nym wyrazem twarzy. Tylko pulsowanie tętnicy na skro ni i lekko zaciśnięte szczęki zdradzały fakt, że pierwszy od niemal dziewięciu lat widok tej kobiety nie pozostawił go tak obojętnym, jakim pragnął się wydać. - Możesz usiąść, Wroxam - powiedziała spokojnie, nie unosząc głowy ani nie przerywając pisania.
32 Postanowił nie skorzystać z tego zaproszenia. Stał, ob serwując jej drobną wytworną dłoń, która wędrowała po arkuszu papieru. Dopiero kiedy skończyła i osuszyła pismo, Jenny uniosła wreszcie głowę, ukazując twarz o delikatnych rysach. W ostatnich dniach niejedna osoba zdobyła się na bezczelność, wygłaszając uwagi o urodzie jego żony, teraz sam się mógł przekonać, że ten podziw był w peł ni uzasadniony. Pamiętał ją jako bardzo ładną dziew czynę, a teraz musiał przyznać, że upływ czasu okazał się dla niej wyjątkowo korzystny, uwypuklając delikat ne kości policzkowe i zmysłowe, doskonale uformowane usta. Tylko uderzająco zielone oczy, czyste i błyszczące, pozostały takie same. - Aha, zatem wolisz stać. W pełni panowała nad swoim miłym, łagodnym głosem, który, podobnie jak twarz, nie zdradzał żadnych emocji, ja kich można by się było spodziewać podczas tak niezwykłe go spotkania. Zawsze wysoko cenił swoje opanowanie, podziwiał też powściągliwość u innych, a jednak z jakiegoś nieodgadnionego powodu uznał ten wspaniały pokaz samokontroli żo ny za nieco irytujący. Musi przecież w tej sytuacji choć tro chę się denerwować? - Bez wątpienia twój czas jest cenny - kontynuowała tym samym spokojnym tonem - mój zaś także jest ograniczony, ponieważ zamierzam za parę dni opuścić stolicę. - Tym ra zem, kiedy wstawała, przez jej twarz przemknął wyraz roz bawienia. Ruszyła z gracją w kierunku okna, oferując mu
33 widok swej kształtnej figury, która pozostała tak szczupła, jak ją pamiętał, nabrała jednak kobiecych krągłości. - Za kładam, że powinnam się czuć zaszczycona samym faktem, iż w ogóle zadałeś sobie trud złożenia mi wizyty. Nie przeoczył delikatnej nuty sarkazmu i nieznacznie zmarszczył brwi. - W swoim liście nie ujawniłaś celu tego spotkania. Przemknęło mu przez myśl pytanie, dlaczego Jenny jest ubrana w ponurą czerń. - Sądziłam, Wroxam, że dla człowieka o twojej inteligen cji cel jest oczywisty. - Powoli powiodła po nim wzrokiem, od stóp do głów, a gdy dotarła do twarzy, bez trudu wytrzy mała jego nieco szydercze spojrzenie. - Po prostu nadszedł już najwyższy czas, żeby zakończyć tę farsę, jaką jest nasz związek. Rozumiem, że uzyskanie rozwodu nie jest łatwe i może zabrać nieco czasu, jestem jednak pewna, że komuś o twojej pozycji powinno się to udać. - Być może. - Sięgnął do kieszeni nienagannie skrojo nego surduta, wydobył tabakierę, zażył nieco jej zawarto ści i zamknął ozdobne wieczko wypraktykowanym ruchem palca. - Choć nie chcę się wydać wulgarnie ciekawski, czy mógłbym się jednak dowiedzieć, dlaczego nagle, po tylu la tach, chcesz rozwiązać nasze małżeństwo? - Jeśli pytasz, czy chcę odzyskać wolność, gdyż zamie rzam wyjść za kogoś innego, to odpowiedź brzmi nie. - Zre wanżowała mu się równie szyderczym błyskiem w oczach. - Już raz doświadczyłam... szczęścia małżeńskiego i to mi w zupełności wystarczy. Spochmurniał gwałtownie na ten pokaz nonszalancji.
34 - Czy wolno mi przypomnieć, madame, że w naszym związku to ja zostałem pokrzywdzony, a nie ty? Choć wokół jej ust nadał igrał cień uśmiechu, odpowie działa z powagą: - Zapewniam cię, że nigdy o tym nie zapomnę. Nigdy też ani przez chwilę nie wyobrażałam sobie, że mi wybaczysz, iż uczyniłam z ciebie rogacza. Rozwód będzie zatem roz wiązaniem korzystnym dla nas obojga. Tak, oczywiście, jednak z jakiejś przyczyny nie chciał się do tego zobowiązać. Niespodziewanie dla siebie same go zadał pytanie: - Dlaczego przez te wszystkie lata nie spróbowałaś ani razu się ze mną skontaktować? Taki drobny rewanż za to, że pozostawiłem cię we Wroxam Park, nie odpowiadałem na twoje listy i odmawiałem spotkań? - To dość dziwne, ale nie. - Westchnęła. - Jeśli mam być szczera, muszę przyznać, że przez wiele miesięcy czułam do ciebie gorzką urazę. Musisz jednak pamiętać, że by łam wtedy bardzo młoda, bardziej dzieckiem niż kobietą. Z upływem lat zaczęłam postrzegać rzeczy inaczej. Po na kryciu niewiernej żony w łóżku z innym mężczyzną twoje postępowanie było zupełnie zrozumiałe. Gdyby role się od wróciły, ja także z pewnością unikałabym wszelkich kon taktów. Nie chcę cię zanudzać szczegółami, jak do tego doszło, jednak mogłam rozpocząć nowe życie. Dość powie dzieć, że los okazał się dla mnie łaskawy i przez lata naszej rozłąki byłam naprawdę szczęśliwa. Wielokrotnie miałam ochotę się z tobą skontaktować, jednak z wielu przyczyn, których nie zamierzam tu omawiać, powstrzymałam się od
35 tego. - Ponownie westchnęła i tym razem zabrzmiało to serdecznie. - W ostatnich miesiącach wydarzyło się jed nak coś, co zmusiło mnie do zrewidowania oceny sytuacji. Miałam wyraźny wybór: pozostać zaginioną i zapomnianą żoną albo choćby na krótko wrócić do świata, który daw no temu opuściłam. - Odwróciła się do okna. - Z pew nością rozważasz ponowny ożenek w celu spłodzenia dzie dzica, postanowiłam więc się pośpieszyć z rozwiązaniem naszych spraw. Gdybym z tym zwlekała, moje pojawie nie się w Londynie mogłoby wypaść w czasie twoich sta rań o uznanie mnie za zmarłą, co, delikatnie rzecz ujmując, byłoby dość niedogodne. - Znów spojrzała na niego. - Cóż, może i jestem niewierna, lecz na pewno nie mściwa. Dla nas obojga rozwód jest jedynym wyjściem. Już po raz drugi tego ranka markiz doświadczył czegoś, czego nie czuł od dawna. Uraza i gniew z powodu jej wiarołomstwa nie ustąpiły, obok nich jednak zaczynały kiełko wać czulsze uczucia. Zdziwiło go to i jednocześnie rozdrażniło. Po raz pierw szy w życiu nie wiedział, co począć. Zanim jednak zdążył się zastanowić, drzwi za nim skrzypnęły. Kiedy się odwró cił, ujrzał młodą kobietę, również ubraną na czarno. Na jego widok stanęła jak wryta. - Święta Mario Matko Boska! - krzyknęła. - Sam pan w końcu tu przyszedł! Markiz, nieprzywykły do zwracania się do niego w taki sposób, sięgnął po monokl i przyjrzał się jej niczym dzi wolągowi z innego świata. Niejeden dżentelmen bladł na widok piorunującego spojrzenia jego lordowskiej mości,
36 metoda ta jednak kompletnie zawiodła w wypadku tej bezczelnej kobiety. Przez chwilę badawczo wpatrywała się w niego, aż wreszcie zwróciła do jego żony. Nie zrozumiał ani słowa z ich rozmowy, jednak z mrocz nych spojrzeń, jakimi został obrzucony, i z powstrzymywa nych uśmiechów Jenny, łatwo mógł wywnioskować, o kim wymieniały opinie. Najbardziej go jednak zdziwiło, że jego żona nie tylko rozumie gaelicki, lecz również płynnie po sługuje się tym barbarzyńskim językiem! - Jeśli naprawdę pani nie chce, żebym została, panno Jenny - odparła kobieta, powracając do języka, który wszy scy mogli zrozumieć - to dokończę pakowanie. Jego lordowska mość zaczekał, aż zamkną się za nią drzwi. - Czy mógłbym zapytać, kim jest to dziwne stworzenie? - Nazywa się Mary Harper. Ty nazwałbyś ją służącą, dla mnie natomiast jest przyjaciółką - powiedziała z pewną re zerwą, jakby potępiała jego wścibstwo. Wiedział już, jak bardzo się zmieniła. Tylko fizycznie przypominała dziewczynę, którą przed laty poślubił, nato miast bez śladu zniknęły niepewność siebie i uległość. Miał przed sobą młodą kobietę, która doskonale wie, czego chce i potrafi podejmować samodzielne decyzję. - Przynajmniej nie muszę już pytać, gdzie się ukrywa łaś - odparł ironicznie. - Twoja, hm, służąca wyjaśniła tę małą tajemnicę. - Tak, Wroxam, mieszkałam w Irlandii. - Powróciła do biurka i zaczęła składać papiery. - Teraz, jeśli mi wyba czysz, czas nagli. Bądź łaskaw mnie zawiadomić, kiedy po-
37
rozmawiasz ze swoimi prawnikami. Z przyjemnością zgo dzę się na twoje warunki. Nie potrzebuję od ciebie niczego prócz wolności. Gniew znów w nim zakipiał, choć trudno mu było stwierdzić, czy z powodu tak bezceremonialnej odprawy, czy dlatego, że nie potrzebowała od niego finansowej po mocy ani teraz, ani w przyszłości, i tym samym jest dla niej bezużyteczny. -Nie musisz przyzywać służącej - rzucił oschle, kiedy sięgnęła do dzwonka. - Sam trafię do drzwi. Odszedł bez słowa pożegnania. Julian nie poinformował nikogo, nawet swojego lojal nego kamerdynera, dokąd się wybiera, Slocombe jednak zorientował się natychmiast, kogo jego pan odwiedził te go ranka, kiedy markiz, z ponurą miną i bardziej jeszcze oschły niż zwykle, powrócił po południu do domu i po wy daniu polecenia, żeby mu pod żadnym pozorem nie prze szkadzać, zaszył się w bibliotece. Na tle większości przedstawicieli londyńskiej śmietanki towarzyskiej, jego lordowska mość był człowiekiem umiar kowanym, zwłaszcza w spożywaniu mocnych trunków, tym razem jednak spotkanie z żoną wytrąciło go z równowagi bardziej, niż gotów był przyznać nawet w duchu. Postano wił zatem skorzystać z zawartości pewnej kryształowej ka rafki. Przyniósł ją wraz z kieliszkiem i opadł na ulubiony fo tel przy kominku. Bez trudu przywołał wyraźny obraz Jennifer, kobiety, z którą przed wielu laty wziął ślub. Szczupła,
38 pełna gracji i pewna siebie. Z jak wielkim, wręcz godnym podziwu opanowaniem przeprowadzała z nim tak trudną rozmowę! W każdym calu dama o wytwornych manierach, nie przypominała w niczym ladacznicy, która zadała boles ny cios jego dumie, dopuszczając się cudzołóstwa z młod szym bratem najbliższej sąsiadki. Tak, dumał, nie mogąc się pozbyć obrazu Jennifer, jego przyjaciel Theodore Dent miał rację: wprost trudno uwierzyć, że dopuściła się tak ni skiego czynu, i gdyby nie widział jej niewierności na włas ne oczy, nigdy by nie podejrzewał, że może poniżyć siebie i jego w taki właśnie sposób. Nalał sobie drugi kieliszek, opadł na oparcie i zaczął wspominać zdarzenie, o którym przez te wszystkie lata próbował zapomnieć. Na początku września, kiedy wrócił z Londynu, jego żo na wybrała się właśnie na konną przejażdżkę z Geoffreyem Wilburnem. Zrazu nie przywiązywał do tego specjalnej wa gi, po prostu był zadowolony, że Jennifer tak szybko za przyjaźniła się z sąsiadami. Dopiero kiedy owdowiała sio stra Geoffreya, Melissa Royston, złożyła mu wizytę, zaczął się niepokoić o bezpieczeństwo żony i Geoffreya, gdyż zda niem sąsiadki już dawno powinni byli wrócić. Gdy zaniepokojona Melissa postanowiła wyruszyć na poszukiwanie zaginionych, natychmiast się do niej przy łączył. Ponieważ wcześniej spadł deszcz, Melissa zasugero wała, że jej brat i Jennifer mogli schronić się w chatce przy lesie, z której Geoffrey często korzystał, gdy ćwiczył strze lanie. Przed chatką stały ich konie. Kiedy Julian i Melissa weszli do środka, para leżała razem nago w łóżku.
39 Geoffrey przeraził się, natomiast Jennifer nieprzytom nie powiodła wokół wzrokiem, jakby spała i nagle została obudzona. Nawet teraz, po tylu latach, Julian wciąż pamiętał wszechogarniający gniew, który go ogarnął, kiedy ustąpi ło osłupienie. Gdyby wtedy został, wyładowałby ten gniew, z morderczą furią rzucając się na występnych kochanków. Odszedł więc, nie wypowiedziawszy ani jednego słowa. Kiedy Jennifer, bardziej niż zwykle sprawiająca wrażenie zdumionego dziecka, także wróciła do domu, odzyskał już lodowate opanowanie, z którego słynął. Przynajmniej, pomyślał, nie rozpływa się we łzach i nie błaga o przebaczenie, czym wzbudziłaby w nim jeszcze większe obrzydzenie. Stała tylko z pochyloną głową, kiedy informował ją chłodno, że natychmiast wraca do Londynu, a ona pozostanie we Wroxam Park. Nie wolno jej przyj mować gości ani się oddalać, a kiedy on postanowi, jak ma wyglądać ich przyszłość, wróci i poinformuje ją o swojej decyzji. Musiał przyznać, że nie odpowiedział na żaden z wielu li stów, jakie wysłała do niego w następnych tygodniach. Roz drażniło go bardziej niż zaniepokoiło, gdy się dowiedział, że nie usłuchała jego poleceń i próbowała odwiedzić go w Lon dynie. Dopiero następnego dnia, kiedy składał wizytę w miej skiej rezydencji hrabiego Charda, gdzie spodziewał się ją za stać, zaczął się martwić o jej bezpieczeństwo. Natychmiast pojechał do Wroxam Park, gdzie przeko nał się, że, o dziwo, tam też jej nie ma. Zawiadomił poli cję, lecz nie zdołała ustalić miejsca pobytu jego żony. Kiedy
40 — mijały lata, zaczął nabierać przekonania, że Jennifer musia ło się przydarzyć coś złego, a jednak nie przeszło mu na wet przez myśl, żeby poczynić kroki w kierunku prawnego uznania jej za zmarłą. A ona sobie przez cały czas spokoj nie żyła w Irlandii! Kiedy ponownie sięgał po karafkę, jego oczy się zwęziły. Zastanawiał się, skąd przez tyle lat czerpała środki do ży cia. Za morzem nie miała krewnych, nawet dalekich, tego był pewien. Ponadto, oprócz ubrania, które zmieściło się w jednej torbie, niczego z sobą nie zabrała. Poza obrączką pozostawiła całą biżuterię, z szuflady zniknęły tylko pienią dze, które otrzymywała na drobne wydatki. Kto się zatem nią zajął? Kto ją ubierał, udzielał schro nienia i żywił? Kto jej opłacił przyjazd do Anglii, wynajęcie modnego domu i życie we względnym luksusie? Kto jest jej protektorem? Doznał dziwnego uczucia, którego dotąd nie znał, tak dotkliwego jak gniew. Jednym haustem opróżnił kieliszek i przeszedł do holu, gdzie natknął się na kamerdynera. Slocombe, który praco wał u Staplefordów przez całe życie, nie pomyślał ani przez chwilę, że jego pan opróżnił niemal całą karafkę brandy. Po głosie markiza, gdy ogłaszał swój zamiar zjedzenia kolacji w klubie, niczego nie można było poznać. Kiedy podążał schodami do swojego pokoju, jego krok był tak pewny jak zawsze. Jeśli nawet w klubie pozostawał nieco na uboczu, nikt nie przywiązywał do tego wagi, bo jego lordowska mość nie był nigdy wylewny, nawet w towarzystwie najbliższych przyjaciół. Jego kochanka także nie dostrzegła w nim ni-
41 czego niezwykłego, kiedy płacił jej za usługi. Uprawiał z nią miłość tak niezrównanie i namiętnie jak zawsze, w sposób całkowicie satysfakcjonujący, przynajmniej dla niej. Jego lordowska mość czuł się jednak niespełniony i miał niespokojny sen. Obudził się, by ujrzeć świt nowego dnia. Żeby nie zakłó cić snu spoczywającej u jego boku kobiety, ostrożnie wstał z łóżka i zaczął się po cichu ubierać. Nigdy przedtem nie czuł się tak osowiały, tak kompletnie niezadowolony z ży cia. Obrzucił wzrokiem śpiącą kochankę. Leżała w pognie cionej pościeli z obnażonymi kusząco obfitymi piersiami, a on nie doświadczył najmniejszego pragnienia, by zostać dłużej. Przeniósł spojrzenie na jej ładną twarz, na pełne, zmysłowe usta, na burzę złocistych włosów na poduszce. Wtedy, całkiem nieproszona, wyłoniła się przed nim twarz o delikatniejszych rysach, obramowana ognistymi o kasz tanowym odcieniu lokami. Zamknął oczy w próżnym dą żeniu do wymazania tego obrazu. Skoro Deborah, z całym jej zmysłowym doświadczeniem, nie zdołała przegnać Jennifer z jego myśli, najwyższa pora poszukać kobiety, której się to powiedzie.
Rozdział trzeci Po upływie zaledwie godziny od powrotu Jennifer do mia sta, przybył pierwszy gość. Zanim jeszcze opuścił dom, poja wił się następny, a potem kołatka stukała już nieustannie. - Wszyscy święci, chrońcie nas! - krzyknęła Mary, wkra czając po południu do salonu, kiedy jej pani została po raz pierwszy tego dnia sama. - Czy ci poganie nie mają nic lep szego do roboty, tylko przez cały dzień chodzą z wizyty na wizytę i plotkują? Wiedząc doskonale, że jej powiernica stanowczo potępia marnowanie czasu, Jennifer nie mogła się nie uśmiechnąć. - Jak widać, nie mają. Musisz jednak pamiętać, Mary, że tyl ko nieliczni mogą wieść tak wygodne życie. Ogromna więk szość wprost przeciwnie, o czym i ty, i ja doskonale wiemy. - Tknięta pewną myślą, odwróciła się od okna. - Skoro już o tym mowa... Zdołałaś się czegoś dowiedzieć o siostrze? Mary pokręciła głową. - I nie wiem, panno Jenny, może tak i lepiej? Obie zdaje my sobie sprawę, kim ona jest. Dzięki Bogu moja anielskiej dobroci matka nigdy się nie dowiedziała o Kate!
43 - Nie możesz myśleć źle o siostrze, Mary - odparła ła godnie. - Życie ją do tego zmusiło, inaczej umarłaby z gło du. .. podczas gdy ja... - Pani nie jest dziwką, panno Jenny! I nigdy pani nie była! - Znam przynajmniej jedną osobę, która by się z tobą nie zgodziła. - Jennifer powróciła na fotel, który zajmowa ła przez niemal całe popołudnie. - Jego wysokość i mocarność może sobie uważać, co tyl ko chce! - warknęła Mary, zdradzając wyraźnie, że nie darzy markizą Wroxama zbytnim szacunkiem. - I nie sądzę, żeby on sam odmawiał sobie takich przyjemności, podczas gdy... - Podczas gdy ja wiodłam życie zakonnicy - wtrąciła Jennifer, zastanawiając się przez chwilę, dlaczego właści wie, mimo licznych okazji, unikała młodych mężczyzn. A co do Wroxama, masz zupełną rację, Mary. Lady Carstairs z ogromną rozkoszą poinformowała mnie w zeszłym tygodniu, że miał jedną po drugiej wiele pięknych kocha nek, które otaczał opieką. Mary wyraziła opinię o matce Sereny szyderczym parsk nięciem, a potem z namysłem zmierzyła swoją panią spoj rzeniem. Być może znała Jennifer lepiej niż ktokolwiek inny. Tak wiele czasu spędziły razem, zwłaszcza na początku ich przy jaźni. Była świadkiem okresów czarnej desperacji, przejawów ognistego temperamentu, a później, z biegiem lat, coraz częś ciej, radości i zadowolenia, które zagościły w jej życiu. Mimo to zdawała sobie sprawę, że nawet ona często nie wie, co jej pani myśli i czuje, zwłaszcza gdy chodziło o markiza.
44 - Muszę powiedzieć, panno Jenny, że jego lordowska mość nie okazał się taki, jak się spodziewałam - przyzna ła otwarcie. - Nie? Jak sobie przypominam, nie miałaś wątpliwości, kim jest mężczyzna, którego zastałaś w tym pokoju, choć nigdy przedtem go nie widziałaś. - Och, to intuicja. Choć nie opowiadała pani o nim czę sto, to jednak z tych fragmentów stworzyłam sobie jakiś je go obraz. Wiedziałam, że jest dumny i wyniosły. No i jest! Wyobrażałam sobie jednak, że jest także wysokim przystoj nym brunetem. - No cóż, przynajmniej w dwóch punktach masz ra cję. Jest wysoki i ma ciemne włosy. Z pewnością przyciąga wzrok, choć masz rację, nigdy nie uważałam, że jest przy stojny. - Umościła się wygodniej w fotelu i powróciła my ślami do dawnych lat. - Doskonale pamiętam, kiedy go po raz pierwszy ujrzałam. Zbierałam na łące dzikie kwiaty. Uniosłam głowę i ujrzałam markiza. Na pięknym gniado szu wyglądał uderzająco, tak bardzo dystyngowanie. Chy ba zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Świad kiem tej sceny był Theodore Dent, syn naszych sąsiadów, przyjaciel Wroxama... - Zaśmiała się gorzko. - Boże, jakaż ja byłam naiwna i głupia! Naprawdę uwierzyłam, że on też mnie pokochał. Co gorsza, wyobrażałam sobie, że już za wsze będziemy razem szczęśliwi! W przeciwieństwie do jej pani, Mary nie znalazła nicze go śmiesznego w tym szczerym wyznaniu. Kiedy pięć dni wcześniej zastała jego lordowska mość w tym pokoju, coś ją uderzyło. Po tym, jak przed laty potraktował jej panią
45 i przyjaciółkę, była pewna, że na pewno go nie polubi, a wy niosła postawa, jaką wobec niej przyjął, tylko utwierdziła ją w tym zamiarze. Dostrzegła jednak w jego chłodnych, sza rych oczach coś, co ją przekonało, że piękna markiza nie jest mężowi tak obojętna, jak mogłoby się wydawać. - Czy jest pani pewna, że nigdy pani nie kochał, panno Jenny? - Najzupełniej, Mary - padła zdecydowana odpowiedź. Nie jestem już bujającą w obłokach romantyczną dziew czyną, nie próbuję się łudzić. Markiz Wroxam ożenił się ze mną, ponieważ byłam niewinna, prostolinijna, posłuszna i czysta, nie groziło więc, że będę wtrącała się w jego spra wy, a także pochodziłam z odpowiedniej sfery, nadawałam się więc na matkę jego dziedzica. - Zaśmiała się, tym ra zem szczerze rozbawiona. - Ależ się zmieniłam! Jeśli się nie mylę, nieźle psuję mu szyki. Nie wątpię, że towarzystwo obserwuje jego ruchy tak uważnie jak on moje. Doprawdy, ta sytuacja bardzo musi go irytować! Podobnie jak ja, ceni sobie prywatność. - A pani, panno Jenny? Czy ta powszechna uwaga pani nie męczy? - W końcu zapewne zmęczy, na razie jednak ma dla mnie urok nowości. Musisz pamiętać, Mary, że po raz pierwszy tak naprawdę bawię w stolicy i bardzo mi się tu podoba. - Wzruszyła ramionami. - Poza tym wątpię, by śmy długo tu pozostały. Kiedy tylko Wroxam porozmawia ze swoimi prawnikami i poczyni kroki, żeby rozwiązać na sze nieszczęsne małżeństwo, wrócimy do Irlandii. - Jest pani pewna, że porozmawia?
46 - Sądzę, że już to zrobił. Nie chce przecież do końca ży cia być związany z niewierną żoną. - Dostrzegła niepew ność malującą się w ciemnych oczach Mary. - Dlaczego w to wątpisz? - Sama nie wiem... ale kiedy tu był, coś dostrzegłam w jego spojrzeniu, co kazało mi się zastanowić, czy... Urwała na dźwięk kołatki. - Och, nie, któż to znowu? Zo stawię teraz panią, żeby mogła pani przyjąć tego gościa, panno Jenny. Proszę tylko powiedzieć, którą suknię mam przygotować na wieczór? - Chyba tę, którą miałam na balu u wuja. I szmaragdy. Mary cmoknęła z niezadowoleniem. - Znów czarna! Przecież pan James wcale by tego nie chciał. I tak doskonale wiedział, jak bardzo go pani kochała. Jennifer w milczeniu smętnie spojrzała na puste pale nisko, lecz gdy uniosła wzrok, smutek natychmiast wypa rował. W drzwiach stał wysoki mężczyzna, którego wielka postać zajęła niemal całą ich szerokość. - Theo! - Spontanicznie wyciągnęła ręce na powitanie. Jak wspaniale cię widzieć po tylu latach! Ruszył naprzód, ujął jej szczupłe palce masywnymi dłońmi i przytrzymał je z zadziwiającą delikatnością. - Jenny, wyglądasz tak, że najtwardszemu mężczyźnie odbiera oddech! Cóż za ulga zastać cię piękną i radosną! Nuta figlarności rozjarzyła zielone oczy, które tak do brze pamiętał. - Mój drogi Theo, tylko mi nie mów, że zaliczasz się do tych, którzy oskarżali Wroxama o żonobójstwo.
47 - Z pewnością nie! - odpowiedział z największym obu rzeniem, na jakie tak jowialny człowiek mógł się zdobyć. Wroxam ma swoje wady, ale nie jest mordercą. - Mam nadzieję, że się nie mylisz, drogi Theo. - Żartob liwy błysk w oku zaznaczył się jeszcze wyraźniej. - Kiedy odwiedził mnie w zeszłym tygodniu, odniosłam wrażenie, że z przyjemnością by mnie udusił. Theo zachichotał. Markiz właściwie nic nie opowiedział o tej wizycie, nadmienił tylko, że jego żona nieco się zmie niła. Oględne stwierdzenie, uznał Theodore. Nie chodziło nawet o zmiany fizyczne, lecz przede wszystkim o sposób bycia, w ogóle o całą osobowość. Z Jennifer wprost ema nowała pewność siebie. Przeistoczyła się w młodą kobietę, która z pewnością nie bała się już powiedzieć, co myśli. Nic dziwnego, że biedny Wroxam nie jest od czasu tej wizyty sobą! Theo mógłby iść o zakład, że piękna markiza nie bała się już swojego dumnego męża! - Wpadłem cię odwiedzić parę dni temu, ale twój służący poinformował, że wyjechałaś z miasta. Przyjął chętnie wino, które dla niego nalała, i za siedli sko wybrał fotel, który swym solidnym wyglądem dawał nadzieję, że utrzyma jego ciężar. - On nie jest moim służącym, Theo. Pracuje w tym do mu, który wynajęłam, podobnie zresztą jak wspaniała ku charka i ochmistrzyni. Wyjeżdżając razem z rodziną za granicę, właściciel zostawił służbę w Londynie, za co je stem mu ogromnie wdzięczna, bo dobrych służących trud no znaleźć, a już w sezonie, jak mnie poinformowano, jest to po prostu niemożliwe. - Zajęła miejsce w fotelu naprze-
48 ciwko Thea. W jego towarzystwie czuła się w pełni zrelak sowana. Przypomniała sobie, że zawsze tak było. Mogła się kiedyś czuć niepewnie w towarzystwie Wroxama, nigdy jednak Thea. Zawsze go lubiła i nie bała się tego ujawniać, nawet gdy była nieśmiałą dziewczyną, która lękała się włas nego cienia. - A jak to jest, drogi Theo, że pozostałeś kawalerem? - za pytała z nutą nagany. - Przez te wszystkie lata przynajmniej jedna ładna panna musiała ci wpaść w oko, czyż nie? - Niejedna, moja droga - przyznał po skosztowaniu wy bornego wina. - Kłopot polega na tym, że ładnych panien nie interesują takie ślamazarne grubasy jak ja. Delikatnie się uśmiechnęła. Niestety, jego słowa za brzmiały bardzo prawdziwie. Theo był istotnie zwalistym, grubokościstym mężczyzną, z pewnością nikt nie nazwał by go przystojnym. Przez te lata utył jeszcze, co nie dodało mu urody. Nieatrakcyjny i dość niezdarny, a przy tym nie śmiały w towarzystwie kobiet, po prostu je odstraszał, była tego pewna. A szkoda, dumała Jennifer, bo dopiero po bliż szym poznaniu wychodziło na jaw, że Theodore jest miłym, uczciwym i czarującym dżentelmenem. Pokręciła głową. - Czasami dziwię się przedstawicielkom mojej płci. Dla każdej damy byłbyś wspaniałym mężem. Wielka klatka piersiowa uniosła się, napinając jedwabny materiał kamizelki. - No cóż, moja droga, jeśli spotkam osobę na tyle od ważną, żeby przyjąć moje oświadczyny, uczynię w tym kie runku wszystko, co w mojej mocy. - Ponownie popróbował
49 zawartości kieliszka, zastanawiając się, czy wino pochodzi z piwniczki młodej markizy. Jeśli tak, z pewnością sama je wybrała. - Ale dość już o mnie. Co porabiałaś przez cały ten czas? - Gdy spostrzegł, że na delikatnych rysach poja wił się wyraz czujności, przeklął się w duchu. - Przepra szam, moja droga, nie powinienem był pytać. Nie zamie rzałem przejawiać wścibstwa. - Nie ma potrzeby przepraszać, mój drogi Theo - zapew niła go pospiesznie, porzucając nagłą nieufność. - Wroxam ci nie powiedział, że mieszkałam w Irlandii? - W Irlandii? Nie, nie powiedział. - Thea wyraźnie zdumia ła ta wiadomość. - Wspomniał tylko, że się z tobą zobaczył. Przez kilka chwil obserwowała go w milczeniu. - Wyjaśnił ci jednak, co doprowadziło do rozpadu na szego małżeństwa? - Tak, Jenny - przyznał łagodnie. Ani trochę niezmieszana skinęła głową. - Wiedziałam, że jeśli komukolwiek opowie, to właśnie tobie. - Nie sądzę, żeby mi zaufał, gdyby się tak bardzo nie martwił twoim zniknięciem. - Gdy posłała mu sceptyczne spojrzenie, bez wahania dodał: - On nie jest człowiekiem, który nosiłby serce na wierzchu, Jenny. Właśnie ty powin naś to wiedzieć najlepiej. Na tę uwagę nie odpowiedziała. Theodore był przyjacie lem Wroxama i nie powinna raczej rozwiewać jego złudzeń, sugerując niefrasobliwie, że bardzo wątpi, czy jego lordowska mość posiada w ogóle taki organ jak serce. Niemniej nie mogła się powstrzymać i rzekła:
50 - Po powrocie szybko się zorientowałam, że nikt niczego nie wie o tym, co się stało. Jestem wdzięczna Wroxamowi, że nie trąbił wszem i wobec o moim upadku. - Uśmiech nęła się krzywo. - Ciągle się jednak zastanawiam, co kazało mu milczeć przez te wszystkie lata. Nie wiem, co chronił: moje dobre imię czy swoją niebotyczną dumę? - Zorien towała się, że postawiła go w niezręcznej sytuacji. Był zbyt uczciwy, by bronić przyjaciela, nie znając jego prawdzi wych motywów. A z pewnością, przy skrytości Wroxama, ich nie znał. Widząc konsternację Thea, zaproponowała: Ale porzućmy już ten temat. Co u ciebie? Pamiętam, że ra czej unikałeś towarzyskiego życia, a teraz spotykamy się w Londynie w samym szczycie sezonu. Uśmiechnął się z ulgą. - Czuję się wspaniale wśród przyjaciół, w swobodnej at mosferze mojego klubu, Jenny. Tylko przy paniach ogarnia mnie skrępowanie. Jestem zbyt duży i niezdarny. Oto mój kłopot! - Westchnął żałośnie. - Lecz dzisiaj czeka mnie trudna przeprawa, bo przyrzekłem ciotce, że się zjawię na jej balu. Byłoby jej przykro, gdybym zawiódł. - W takim razie, Theo - rzekła z uśmiechem - jeśli z ni kim się nie umówiłeś, może wybrałbyś się tam ze mną? Twoja ciotka, lady Morland, łaskawie przysłała mi w ze szłym tygodniu zaproszenie. - Jenny, moja droga dziewczyno! - zawołał radośnie. Nic by mi nie sprawiło większej przyjemności! Mimo tej deklaracji, nikomu nie przyszłoby do głowy, że pana Denta cieszy choćby w najmniejszym stopniu to-
51 warzystwo lady Wroxam. Kiedy wkraczali do sali balowej w domu Morlandów i witali się z gospodynią, wodził tylko wokół posępnym spojrzeniem. Tego samego nie można było powiedzieć o jego pięknej to warzyszce. Jeśli doświadczała jakichkolwiek obaw przed spot kaniem z mężem w miejscu publicznym, z pewnością nie da wała tego po sobie poznać. Przeciwnie, sprawiała wrażenie nadzwyczaj spokojnej i pewnej siebie, kiedy pan Dent popro wadził ją przez salę, by zajęła miejsce przy młodej damie, któ rą w ostatnich tygodniach szczególnie polubiła. Po wymianie grzeczności i po oddaleniu się pana Denta Serena poinformowała Jenny o obecności markiza. - Pół godziny temu widziałam, jak wchodzi do sali. Sądzę, że jest nadal w pokoju przeznaczonym do gry w karty. - Tak, zarówno lady Morland, jak i jej kuzyn uprzedzi li mnie, że dziś się tu zjawi. - Wzruszyła ramionami, de monstrując kompletną obojętność. - Prędzej czy później natknęlibyśmy się na siebie na jakimś przyjęciu. Nie ma powodu, żebym unikała takiego spotkania. - Rozejrzała się z zainteresowaniem po gościach. Przyzwyczaiła się już do tego, że gdziekolwiek się udała, wzbudzała zainteresowanie, więc ciekawskie spojrzenia zupełnie jej nie deprymowały. Znała już wielu spośród obecnych, była jednak pewna, że nie spotkała nigdy mężczyzny, który spoglądał pożądliwie w ich kierunku. Zyskała też pewność, kiedy zerknęła na niego po raz drugi, że przedmiotem jego zainteresowania jest jej przyjaciółka. - Powiedz mi, Sereno, kim jest ten nie zbyt atrakcyjny dżentelmen w średnim wieku, który roz mawia z lady Thessinger?
52 Panna Carstairs wytężyła wzrok. - Lord Sloane. Dopiero niedawno przybył do miasta. Wydaje mi się, że mama znała go dobrze przed laty. Które goś dnia nas odwiedził, ale mamy nie ucieszył jego widok. Po tej wizycie zachowywała się jak zupełnie inna osoba. - Nie mogę stwierdzić, żeby mnie to zdziwiło. Nie spra wia zbyt miłego wrażenia - oględnie skomentowała Jennifer, a zaraz potem uśmiechnęła się złośliwie, gdyż jej uwagę przykuł ktoś inny. - A skoro mowa o nieprzyjem nych ludziach... Serena, która podążyła za jej spojrzeniem, z trudem stłumiła chichot, gdy dojrzała dżentelmena, który zmie rzał w ich kierunku. Ponieważ Jennifer nie opowiadała jej o swoich prywatnych sprawach, nie miała pojęcia, dlacze go małżeństwo Wroxamów się rozpadło. Mogła być pewna tylko jednego: że czarująca markiza, w przeciwieństwie do bardzo wielu ludzi, nie obawia się swojego surowego mę ża, czego dowiodła, pytająco unosząc brwi, gdy się przed nimi zatrzymał. - Dobry wieczór, milordzie - powitała go grzecznie, choć chłodno. - Zostałam poinformowana, że zjawi się pan na tym balu. - Zerknęła na Serenę. - Zakładam, że znasz pannę Car stairs, skoro ona również mieszka przy Berkeley Square? Choć jego lordowska mość nie zdawał sobie dotychczas sprawy z istnienia Sereny, dobre maniery kazały mu ukryć ten fakt. Powitał ją skłonieniem głowy i pozorem uśmiechu, nie pamiętając, że kiedyś już byli sobie przedstawieni. - Proszę mi wybaczyć, panno Carstairs, że pozbawię panią na chwilę towarzystwa milady. Zamierzam - dodał,
53 spoglądając wyzywająco na Jennifer - przekonać ją, by za rezerwowała dla mnie następny taniec. Nie była pewna, czy sprawił to fakt, że ludzie wokół zdradzali prostackie zainteresowanie niezwykłą uwagą, ja ką markiz poświęcił żonie, lub też ona sama chciała poka zać wszystkim, w tym mężowi, że nie ucieka tchórzliwie od wyzwań, dość, że z wdziękiem przyjęła zaproszenie. Dopie ro kiedy poprowadził ją na parkiet i zajęli pozycję do walca, zaczęły ją nękać wątpliwości, czy postąpiła mądrze. Gdy Julian objął ją lekko w pasie, Jenny zalały gorzko-słodkie, niemal zapomniane wspomnienia czasów, w któ rych lubiła ten delikatny dotyk. Przypomniała sobie, że mężczyzna, za którego wyszła, choć chłodny i nieprzystęp ny w ciągu dnia, nocami przemieniał się w najczulszego, najuważniejszego kochanka. Przez całe lata, poza przyjaź niami, nie szukała nigdy towarzystwa mężczyzn. Ani razu nie rozważała nawet bliższego kontaktu... do teraz. Choć rozum nakazywał jej prowadzić wstrzemięźliwe, nieskom plikowane życie, jej ciało, zadziwiająco reagując na dotyk męża, domagało się czegoś wręcz przeciwnego. Przenosząc wzrok wyżej, nad biegle zawiązany fular, od kryła, że markiz wpatruje się w nią, a w jego spojrzeniu znać coś, co bardzo przypomina pożądanie. A także głębo ki namysł, jakby Julian wyczuł, że wciąż ma nad nią władzę i w każdej chwili może rozpalić jej zdradzieckie ciało, lecz ona z lęku skrywa to w sobie. Nie podważyło to jednak silnego postanowienia Jennifer. Nie była już słabą dziewczyną i miała się na baczności. Nie ulegnie mężowi, bo uległość doprowadziłaby do katastrofy.
54 - Uważam, Wroxam, że nie postąpilibyśmy rozsądnie, gdybyśmy wykonali cały taniec w grobowym milczeniu zagaiła, stwierdzając z ulgą, że przynajmniej głos jej nie za wiódł. - W przeciwnym razie ludzie pomyślą, że już żału jesz impulsywności, która skłoniła cię do zaprowadzenia mnie na parkiet. - Nigdy nie działam impulsywnie, moja żono - uciął, jakby uznał za obraźliwe już samo przypuszczenie, że mógł by działać bez należytej rozwagi. - Czy przypuszczałaś, że zamierzałem ignorować cię przez cały wieczór? - Z pewnością nie! Jesteś na to zbyt dobrze wychowa ny. .. albo zbyt ostrożny. Nie przejawiłbyś ostentacji, która wzmogłaby plotki, jakie już o nas krążą. - Nie mogła się powstrzymać przed cierpkim uśmiechem. - Muszę jednak przyznać, że nie spodziewałam się z twojej strony aż ta kiej dbałości o formy. - Choć nie odpowiedział, nie wyda wał się urażony jej szczerością. - Czy zdajesz sobie sprawę, Wroxam, że po raz pierwszy w życiu z sobą tańczymy? Po zręcznym uniknięciu kolizji z energiczną parą, wzru szył ramionami. - Jak zapewne pamiętasz, śmierć twojego ojca wkrótce po naszym ślubie ograniczyła naszą towarzyską aktywność. Ponadto ja w ogóle rzadko tańczę. - Naprawdę? - Nie kryła zdziwienia. - Dlaczego zatem zostałam tak wyróżniona? - Dlatego, że chciałem z tobą porozmawiać. - Niecierpli wie rozejrzał się wokół. - Obawiam się jednak, że moje ra chuby zawiodły. Zbyt wielu tu ludzi, żadnej prywatności. Ku jej zdziwieniu, mimo pewnej irytacji w głosie chyba
55 jednak nie żałował, że poprosił ją do tańca. Jak na wysokiego i mocno zbudowanego mężczyznę, poruszał się z zadziwiają cym wdziękiem. Choć niechętnie, musiała przyznać, że do brze im się tańczy, suną po parkiecie w doskonałej harmonii. Któraż z ciekawie zerkających na nich osób domyśliłaby się, że nigdy przedtem nie robili tego razem? Uniosła głowę i ujrzała potępiające spojrzenie Juliana. - Obawiam się, że coś ci we mnie przeszkadza, milor dzie - odezwała się. Mars na czole jeszcze się pogłębił. - Nie przeszkadza, tylko się dziwię. Spotkaliśmy się dwu krotnie i za każdym razem jesteś ubrana na czarno. Nie przypominam sobie, by ostatnio zmarł ktoś z twojej rodzi ny, zakładam zatem, że z jakichś powodów nabrałaś upo dobania do tego właśnie koloru. - Wdowy ubierają się na czarno, czyż nie? - Jej oczy oży wił złośliwy błysk. - A ty, mój drogi Wroxamie, przez całe lata byłeś dla mnie martwy. Ze zdziwieniem stwierdził, że ta prowokacyjna uwaga bardziej go rozbawiła niż zdenerwowała. - A to ci szelma - mruknął bez urazy. - Dziewięć lat te mu, moja droga żono, nie wbiłabyś mi takiej szpili. W uśmiechu, którym go obdarzyła, odmalował się cień smutku. - Istotnie, chyba nie. Muzyka ucichła i Jennifer zamierzała powrócić na swo je krzesło, lecz Julian ją zatrzymał, kładąc łagodnie dłoń na ramieniu. - Jeśli nie musisz natychmiast wracać do panny Carstairs,
56 być może poświęciłabyś mi nieco więcej czasu? - Nie cze kając na odpowiedź, poprowadził ją do pokoju przeznaczo nego do gry w karty, gdzie usiedli przy wolnym stoliku. Tutaj możemy korzystać z pewnej prywatności. - Poprosił kelnera, żeby przyniósł im wino. - Prywatność, mój drogi Wroxamie, jest luksusem, o któ rym w stolicy musimy zapomnieć. - Niestety masz rację, moja droga. - Sięgnął po jeden z kieliszków, które kelner postawił właśnie na stoliku i, za nim spróbował zawartości, spojrzał na swoją niezaprze czalnie piękną żonę. - Nie będę zatem marnował cennego czasu, lecz przejdę prosto do rzeczy. Dlaczego uznałaś za stosowne wytrącić z równowagi biednego Thea? Zauważy łem, że minę miał nietęgą. Przez chwilę wpatrywała się w niego ze zdumieniem, a potem wybuchła śmiechem, przyciągając uwagę osób przy pobliskich stolikach. - Aha, powiedział ci, tak? - Niczego mi nie powiedział poza tym, że go zaszokowa łaś, kiedy jechaliście tu powozem. - Sięgnął po przygoto waną na stole talię kart. - Zagramy w pikieta... powiedzmy szyling za punkt? Jennifer odruchowo przyjęła karty, które przypadły jej z rozdania. - Zapewniam cię, Wroxam, że nigdy umyślnie nie zmar twiłabym Thea. Kiedy jednak ktoś nie wie, jak postąpić w ważnej sprawie, zwykłe szuka rady. Teraz już wiem, że zadałam pytanie zupełnie niewłaściwej osobie. Byłoby roz sądniej zapytać ciebie. - W jej oczach zaigrał chochlik. - Ty,
57 jak przypuszczam, wiesz znacznie więcej o takich rzeczach i nie tak łatwo cię zaszokować. Już wiedział, że nieśmiała Jenny nabrała przez te la ta psotnego usposobienia. Wiedział też, że sam pakuje się w pułapkę, jednak spytał: - W jakiej kwestii miałbym ci ewentualnie doradzić? Diabelski ognik znów rozbłysnął. - Jak można odnaleźć dziwkę? Zamarł z kieliszkiem uniesionym do ust. - No cóż, to moja wina - mruknął. - Przecież wiedzia łem, że pytając, zachowam się jak głupiec. - Przez chwilę obserwował miło uśmiechniętą Jenny. - Rzecz jasna, żar tujesz. Po całkowitym zwycięstwie w pierwszej partii, Jennifer sięgnęła po talię i rozdała karty. - Przeciwnie, jestem jak najbardziej poważna. Żeby spła cić dług wdzięczności, pragnę ustalić miejsce pobytu pew nej kobiety, która zaoferowała mi schronienie, kiedy nie miałam się dokąd udać. Niestety parę lat temu wyprowa dziła się, a sąsiedzi nie wiedzą albo nie chcą powiedzieć, co się z nią stało. - Przez moment przyglądała się kartom. Czy uważasz, że warto zwrócić się do policji? - Bardzo wątpię. - Odchylił się na krześle. - A zatem, kiedy wuj odmówił ci pomocy, poszukałaś jej u prostytutki. Nuta potępienia w jego głosie nie uszła jej uwagi. - Wysoce właściwe w takich okolicznościach, nie są dzisz? Dziwka pomaga dziwce? - Gdy milczał ze stężałą twarzą, dodała: - Tak naprawdę to pomogła mi jej siostra, Mary Harper.
58 - Zaraz... to ta twoja pokojówka? - Tak. Mary, sądząc, że jej siostra znalazła, pracę w ja kimś domu, przybyła z Irlandii także popróbować szczęś cia. Oczywiście zorientowała się od razu, kim jej siostra została... kim musiała zostać, żeby przeżyć. Wobec braku referencji, także Mary nie znalazła uczciwej pracy. Nasze ścieżki się skrzyżowały, kiedy zrozpaczona i bezdomna szła przez miasto, a ja się po nim bez celu błąkałam. - Dlaczego więc, pełna lęku i samotna, nie poprosiłaś Mary Harper, żeby pojechała z tobą do Somerset? Z pew nością uchwyciłaby się takiej szansy obiema rękami. Byłaby tam bezpieczna, mogłaby też zatrudnić się w moim domu. - Chyba sobie żartujesz! - Spojrzała na niego ze zdumie niem. - Naprawdę nic nie rozumiesz? Naprawdę sądzisz, że mogłabym wrócić do Somerset, który stał mi się więzie niem? Zabroniono mi wychodzić, nie wolno mi było przyj mować gości, miałam tylko pokornie czekać, aż gardzący mną mąż uzna za stosowne się zjawić...- Zaśmiała się po nuro. - Mój drogi Wroxamie, może i byłam naiwna, ale przecież nie bezdennie głupia. Nasze małżeństwo się skoń czyło. Wyraźnie dałeś to do zrozumienia, nie odpowiadając na listy i odmawiając spotkania. Jaki miałam wybór poza rozpoczęciem nowego życia? Jak ostatnio zdarzało się coraz częściej, zaczęły go drę czyć wyrzuty sumienia. Początkowo wina za rozpad mał żeństwa spoczywała wyłącznie na Jenny, musiał jednak przyznać, że jego późniejsze zachowanie nie wytrzymywa ło krytyki. Jennifer była wtedy taka młoda... Czy przypad kiem nie postępował zbyt ostro?
59 Natychmiast przeklął w duchu chwilową słabość. - Postanowiłaś więc popróbować rozkoszy w domu nie rządnicy, zamiast cieszyć się wygodą i luksusem we Wroxam Park. - Każde jego słowo ociekało drwiną. - Jakże znamienne! Ich spojrzenia spotkały. - Masz o mnie, co zrozumiałe, niezbyt pochlebne zda nie. - Dla odmiany jej głos był zupełnie spokojny, nie zdra dzał choćby cienia emocji. - Nie przypuszczałam jednak, by twoja pogarda była aż tak wielka, że przypisałeś mi inklinację do profesji, którą uprawiała Katherine Harper. Gdyby tam tego dnia nie padało, wątpię, czy Mary zaprosiłaby mnie do nory swojej siostry, bo trudno by tę nędzną klitkę nazwać mieszkaniem. I kiedy Katherine wypuściła się wieczorem na budzące wstręt ulice tej okropnej dzielnicy, nawet nie prze mknęło mi przez myśl, że idzie się sprzedawać. Ze zdziwieniem stwierdził, że wierzy w każde jej sło wo, choć nie miał pojęcia dlaczego. Czy jestem po prostu łatwowierny? - rozmyślał. W końcu ona mnie zdradziła, i to w najbardziej upokarzający sposób. W pierwszym li ście, który otrzymał od żony, i jedynym, który przeczytał, przysięgała, że kocha tylko jego i zdradziła go tylko ten je den raz. Co zrozumiałe, postanowił jej nie uwierzyć. Poza tym uznał, że skoro już się czegoś takiego dopuściła, tym łatwiej uczyni to ponownie. Po prostu nie można jej ufać, ani wtedy, ani teraz, a jednak... Kiedy znów zaczęła mówić, zmusił się, żeby słuchać. - Z pewnością, gdybym została dłużej pod ich dachem, zdałabym sobie sprawę, że biedna Katherine uprawia naj-
60 starszy zawód świata, ale Mary i ja następnego ranka wyru szyłyśmy do Bristolu. - Pokręciła głową, a on zwrócił uwa gę na błyszczące zielone kamienie kolczyków. - Patrząc wstecz, mogę się tylko dziwić swojej naiwności. Tamtej fa talnej nocy postanowiłam towarzyszyć Mary, która wraca ła do Irlandii, i poszukać posady guwernantki w Dublinie. Niewysłowione szaleństwo! Kto o zdrowych zmysłach za trudniłby jako guwernantkę szesnastoletnią dziewczynę, nieważne z jakim wykształceniem? - Bardzo nieliczni, wyobrażam sobie. - On też się uśmiechnął, kiedy zachichotała na wspomnienie swojej głupoty. Jej czyny z pewnością nie były rozsądne, dowo dziły jednak jednego: ani wtedy, ani teraz nie brakowało jej odwagi. - Rozumiem, że starania o posadę w Dublinie nie okazały się owocne? - Nie dotarłam do Dublina. W dniu, w którym przyby łyśmy do Bristolu, jedyny statek do Irlandii płynął do Cork. Nie miałyśmy wyboru. Żadnej z nas nie było stać na wyna jęcie pokoju w gospodzie, nawet na jedną noc. - A zatem Cork... I co dalej? Jej spojrzenie, jeszcze zanim się odezwała, poinformo wało go, że już niczego więcej się nie dowie. - Przeżyłam, Wroxam... przeżyłam. Rzeczywiście, i to jak! W milczeniu oceniał wartość błyszczących zielonych klejnotów zdobiących jej szyję i uszy. Jak to osiągnęła? Jego oczy się zwęziły. Kto przez te wszystkie lata ją utrzymywał? Przecież musiał być taki ktoś... I dlaczego Jenny nie chce tego ujawnić? A może za taja coś jeszcze?
61 - A więc uważasz, że poszukiwanie siostry Mary to czysta strata czasu? - zapytała, powracając do aktualnych spraw. - Tego nie powiedziałem, odradzałbym tylko zwracanie się do policji. Wątpię, czy zrobią cokolwiek, chyba że ta ko bieta popełniła jakieś przestępstwo. Jennifer zmarszczyła brwi. - Ale ty prosiłeś policję o pomoc, kiedy mnie poszuki wałeś? - To zupełnie inna sprawa. Jesteś kimś, moja droga, a ja mam pieniądze i wpływy. Wyglądała na zbitą z tropu, on zaś doznał dziwnego uczucia, że chciałby jej pomóc, choć nie pojmował, dlacze go miałby tak postąpić. - Jeśli podasz mi dane tej kobiety, zobaczę, co da się zrobić. Znam kogoś, kto być może mógłby w tej sprawie pomóc. Natychmiast poweselała. - To bardzo uprzejme z twojej strony, Wroxam. Spiszę wszystko, co wiem o Katherine Harper, i rano przyślę na Berkeley Square przez służącego. - Wstała, co zmusiło Ju liana, by pójść w jej ślady. - Sądzę, że byłoby mądrze do łączyć do towarzystwa - zaproponowała z szelmowskim uśmiechem. - W przeciwnym wypadku ktoś głupi mógł by sobie wyobrazić, że zamierzamy się pogodzić. A to się przecież nigdy nie stanie, prawda? Oczywiście, że nie! - chciał przytaknąć. Jednak te słowa nie przeszły mu przez usta.
Rozdział czwarty - Przykro mi, że nie skorzystam tym razem z twojej uprzej mości, Sereno. Jak już wspomniałam, poczyniłam przygoto wania, by znów spędzić kilka dni na wsi, i nie mogę uczest niczyć w piątkowym śniadaniu na świeżym powietrzu, które wydaje twoja matka. - Przyjrzała się przyjaciółce z troską, gdyż nie mogła pojąć, co ją niepokoi. Od balu u lady Morland Serena zupełnie nie przypominała siebie. To prawda, z natu ry nieco schowana w sobie, lecz chętna kontaktów z ludźmi, teraz jednak sprawiała wrażenie osoby kompletnie zagłębio nej we własnym świecie. - Nie do końca rozumiem, dlaczego uważasz, że potrzebujesz mojego wsparcia. Zwykle nie stronisz od życia towarzyskiego, a znasz przecież na pewno więk szość gości zaproszonych przez matkę. - Tak, oczywiście - odparła zgnębiona Serena. - Kłopot polega na tym, że zjawi się również lord Sloane. - Aha... - Jennifer wreszcie oświeciło. Przecież od pew nego czasu, gdy tylko Serena pojawiała się na jakimś przy jęciu, zaraz wokół niej kręcił się rzeczony lord. - Zupełnie nie rozumiem, Jenny, dlaczego mama go za-
63 prosiła. Jestem pewna, że bardzo go nie lubi, a jednak za chęca mnie, bym poświęcała mu uwagę. - Tak, to dość dziwne, przyznaję. - Jennifer sięgnęła po gazetę i zaczęła przeglądać zadrukowane strony, jakby stra ciła zainteresowanie rozmową. Nic jednak nie mogło być dalsze od prawdy. Od przyjazdu do Londynu poznała bar dzo wiele osób, lecz bez zastrzeżeń polubiła tylko pannę Carstairs. Przez chwilę dumała nad dylematem przyjaciół ki. - Oczywiście nie musisz go zachęcać, Sereno, skoro ta ka jest twoja wola. Rozumiem, że matka chciałaby, byś by ła już z kimś po słowie przed wiosennym debiutem twojej siostry, bo jakaż matka by nie chciała? Z pewnością jednak twoi rodzice nie będą cię zmuszać do przyjęcia małżeńskiej oferty złożonej przez dżentelmena, którego nie cenisz. - Mam nadzieję, że nie! - Rumieniec gniewu zabarwił policzki Sereny. - Nic mnie nie przekona do poślubienia tego obrzydliwego rozpustnika! Wolałabym już raczej za rabiać na życie jako... jako guwernantka! - Naprawdę? - Jennifer znów skierowała wzrok na gaze tę. - Skoro już o tym rozmawiamy, w jaki sposób można znaleźć guwernantkę? - Jenny, a po cóż ci ona? - Zaciekawiona Serena natych miast zapomniała o własnych troskach. Po chwili ciszy uzyskała odpowiedź: - Ja... przyrzekłam pewnej bardzo bliskiej mi osobie, że poszukam kogoś takiego przy okazji pobytu w Lon dynie. Ona zamierza zaangażować dla syna angielską guwernantkę. Stukot kołatki odbił się w holu głośnym echem. Serena
64 uznała, że przybył kolejny gość pragnący ujrzeć popularną markizę, i wstała. - Niestety nie mam pojęcia o takich sprawach, ale myślę, że zawsze można zamieścić ogłoszenie - zasugerowała. W tym momencie drzwi stanęły otworem i do salonu wkroczył nie kto inny, a sam markiz. Serena natychmiast zerknęła na przyjaciółkę, Jennifer jednak, jak zawsze, pozostawała nieporuszona. Tylko lek kie uniesienie brwi zdradziło fakt, że zdziwiła ją nieco wi zyta małżonka. Ostatnio Serena uczestniczyła w kilku imprezach, któ re zaszczycili jednocześnie lord Wroxam i jego żona. Choć markiz ani razu nie poświęcił małżonce tyle uwagi, co na balu lady Morland, nigdy nie omieszkał przywitać się z nią i zamienić kilku słów. - No cóż, ja już muszę uciekać - obwieściła. Pod przenikliwym spojrzeniem szarych oczu markiza poczuła się nagle jak nieśmiała uczennica. Żałowała, że brakuje jej choć cząstki godnego podziwu opanowania przyjaciółki. - Ależ panno Carstairs, jeżeli z mojego powodu zamie rza nas pani opuścić, to proszę tego nie czynić - zaprote stował grzecznie lord. Serena niemal osłupiała. Nie dość, że zapamiętał jej na zwisko, to jeszcze zadziwiający uśmiech, który towarzy szył jego słowom, całkowicie złagodził surowe rysy twarzy. Markiz był naprawdę niezwykle atrakcyjnym mężczyzną! - Niestety muszę, sir. Mam się spotkać z matką na Bond Street i już jestem spóźniona. - Ruszyła do drzwi, odwróciła
65 się jednak i dodała: - Zobaczymy się, kiedy wrócisz do mia sta, Jenny. Mam nadzieję, że nie zapomniałaś o przyrzecze niu? Zjawisz się na przyjęciu mamy we wtorek w teatrze? - Nie, oczywiście nie zapomniałam. Obiecuję, że wrócę na czas - zapewniła ją Jennifer. Nie dostrzegła lekkiego zwężenia oczu jego lordowskiej mości, który otwierał przed Sereną drzwi. Uniosła się z fotela i ruszyła do stolika z karafkami, za stanawiając się, co go skłoniło do tej wizyty. Podobnie jak Serena, ona także zauważyła, że nigdy nie zignorował jej obecności i wymieniał uprzejme uwagi, gdy tylko krzyżo wały się ich ścieżki. Dopiero jednak po raz drugi posta nowił porozmawiać z nią w cztery oczy, co świadczyło jednoznacznie, że zamierza poruszyć bardzo osobiste te maty. Najprawdopodobniej chce mówić o naszej przyszło ści, uznała, zastanawiając się, dlaczego nagle straciła ochotę na omawianie kwestii rozwodu. W końcu przede wszyst kim w tej sprawie przybyła do Londynu... Zresztą dla nich obojga pozostawała już tylko taka możliwość. Podziwiane przez Serenę opanowanie sprawiło, że głos Jennifer nie zdradził sprzecznych emocji, które nią miotały, tylko rzuciła lekko: - Cóż za urocza niespodzianka, Wroxam. - Kątem oka dostrzegła, że zamyka drzwi i zmierza w jej kierunku. Wpadłeś tylko na chwilkę, czy też zdołam cię namówić, że byś usiadł i czegoś się napił? - Kieliszek wina byłby mile widziany, w przeciwieństwie do wieści, które przynoszę. Gdy zajmował miejsce w fotelu zwolnionym przez Se-
66 renę, z pewnością nie wydawał się radosny, z czego jednak wiele nie wynikało. Nie zwykł uśmiechać się często, poza tym Jennifer zawsze miała trudności z odgadnięciem, co on właściwie myśli i czuje. Dlaczego jednak jest tak ponu ry, skoro zamierza właśnie omawiać kwestię ich rozwodu, nie mogła sobie wyobrazić. Chyba że, oczywiście, natrafił na jakąś przeszkodę. Zdołała na chwilę powściągnąć ciekawość. Wręczyła kieliszek i usadowiła się w fotelu naprzeciwko męża, po tem jednak przeszła prosto do rzeczy, zadając pytanie, czy to kwestia ich prawnej separacji skłoniła go do złożenia jej wizyty. Dostrzegła, że jego dłoń, gdy unosił kieliszek do ust, na moment się zawahała. - Nie, nie przyszedłem, żeby to omawiać - odparł po spróbowaniu wina i wyrażeniu aprobaty lekkim skinie niem głowy. - Podczas naszej rozłąki wyrobiłaś sobie wy rafinowany smak, madame. -Z pewnością potrafię wybierać wina, Wroxam. Tę umiejętność bez wątpienia odziedziczyłam po ojcu. - Upi ła łyczek i dodała: - Co cię zatem sprowadza? - Zadanie, które zobowiązałem się dla ciebie wykonać. Dopiero po chwili zrozumiała, do czego nawiązał, i zdzi wiła się bardzo. Choć zaraz następnego dnia przekazała mu list zawierający opis wszystkich istotnych danych sio stry Mary, nie spodziewała się tak szybkiego rezultatu. By ło jednak ewidentne, że wiadomości, którymi zamierza się z nią podzielić, nie są dobre. - Ona nie żyje, tak? - zapytała cicho, dostrzegając w sza rych oczach markiza błysk żalu.
67 - Z przykrością muszę potwierdzić. Osoba, której zleciłem tę sprawę, ustaliła, że Katherine Harper wyprowadziła się pa rę tygodni po waszym wyjeździe do Irlandii. Właśnie dlatego nie zdołałaś natrafić na jej ślad. Niewielu ludzi ją pamięta, ale ktoś powiedział, że być może zamieszkała z pewnym mężczy zną przy dokach, co okazało się prawdą. Niestety, kilka mie sięcy później zaraziła się tyfusem i zmarła. - Bez wątpienia pochowano ją w zbiorowej mogile dla ubogich - mruknęła Jennifer. Pociągnęła łyk wina. Nie mogła już nic zrobić dla Ka therine Harper. Pozostali jednak inni, w szczególności jed na osoba, której może się obecnie przydać jej pomoc. - Nie znasz przypadkiem lorda Sloane'a, Wroxam? - Przepraszam, ale dlaczego interesujesz się tym osobni kiem, madame? Sprawiał wrażenie nieco rozdrażnionego, nie miała jed nak pojęcia, z jakiej przyczyny. Nie rozumiała też, dlaczego miałaby odpowiadać na tak wścibskie pytanie, a mimo to z chęcią zaspokoiła jego ciekawość. - Trudno to nazwać zainteresowaniem, zapewniam cię. Tylko raz z nim rozmawiałam i nie odniosłam korzystnego wrażenia. Obawiam się, że jest uosobieniem tego wszyst kiego, czym najbardziej pogardzam u przedstawicieli two jej płci: rozpustnym kobieciarzem, człowiekiem pozbawio nym skrupułów i wszelkich delikatniejszych uczuć, a przy tym kimś zupełnie nieodpowiedzialnym. Rozchmurzył się, krzywy uśmieszek zaigrał na jego ustach. - Wyrafinowany smak nie jest jedyną cechą, jaką naby-
68 łaś podczas naszej rozłąki, droga żono. Nabrałaś także zwy czaju mówienia wszystkiego wprost, co oczywiście nie jest złe, jeśli tylko mądrze się nad tym panuje. - Urwał, by do pić znakomite wino. - Tak, twoja ocena charakteru lorda Sloane'a jest bardzo wnikliwa i zgodna z prawdą. Z pew nością nie jest człowiekiem, którego bym życzył za męża jakiejś swojej krewnej. - Właśnie tak pomyślałam - mruknęła. Nie wiedziała nawet, że wypowiedziała te słowa na głos, uświadomiły jej to dopiero wpatrujące się w nią uważnie szare oczy. - Jeszcze coś może cię zainteresować - dodał, nie ucieka jąc spojrzeniem. - Sloane dopiero niedawno uzyskał tytuł szlachecki, poza tym mówi się, że tkwi po uszy w długach, dlatego pogłoski, że szuka bogatej żony, nie są pozbawio ne sensu. Tak, w najwyższym stopniu interesujące, uznała w du chu Jennifer, sadowiąc się wygodniej w fotelu. W towa rzystwie onieśmielającego wszystkich męża czuła się nie zwykłe swobodnie. Jeśli to, czego się właśnie dowiedziała, jest prawdą, a nie miała powodu przypuszczać, by Wroxam w tej sprawie skłamał, polowanie lorda Sloane a na jej przyjaciółkę stawało się jeszcze bardziej zagadkowe. Sama Serena bez ogródek przyznawała, że nie jest pięk na, chociaż zdaniem Jenny wiele dałoby się tu poprawić. Loki w ciepłym brązowym kolorze stałyby się znacznie bar dziej twarzowe, gdyby pozwolić im się układać w natural ny sposób, zamiast mocno zakręcać. Z pewnością była zbyt wysoka, co deprymowało wielu mężczyzn, lecz nosiła się
69 z gracją, a jej figura, szczupła, lecz zaokrąglona, była właś ciwie doskonała, przy czym prezentowałaby się znacznie le piej w prostych sukienkach w ciemniejszych kolorach. Serena wyglądała na swoich dwadzieścia pięć lat, lecz troszkę falbanek, wstążeczek i kokardek, może pastelowe odcienie, nadałyby jej wygląd młodej panienki rozpoczynającej swój pierwszy londyński sezon. Wielka szkoda, że lady Carstairs, której słowo w kwestiach strojów córki stanowiło dla niej prawo, nie dostrzegała tych oczywistych kwestii. Nie wszyscy jednak mężczyźni idą zawsze na lep ładnej buzi, przypomniała sobie Jennifer. Być może lord Sloane, już w średnim wieku, uważa, że inteligentna i dość jeszcze młoda kobieta, o dobrych koneksjach i manierach, odpowiadałaby mu bardziej niż mizdrząca się pannica prosto po szkole. Tak, mogło tak być, z tym że to by nie wyjaśniało jego matrymo nialnych planów związanych z Sereną, skoro tak bardzo zale żało mu na pieniądzach. Carstairsowie, choć należeli do starej i zacnej szlachty, nie byli bogaci, a jak na córkę baroneta po sag Sereny przedstawiał się mizernie. - Coś cię kłopocze? Ta wypowiedziana cichym głosem uwaga przerwała jej rozmyślania. Uniosła wzrok i napotkała spojrzenie Julia na. W innej sytuacji, gdyby stanowili normalne małżeń stwo, zaufałaby mu natychmiast. Był z pewnością człowie kiem inteligentnym, którego zdanie warto poznać, a z rady skorzystać. Jak jednak mogła wyjawić swoje troski komuś, kogo powinna tak naprawdę traktować jak kogoś zupełnie obcego? Nie, to niemożliwe, uznała i postanowiła dłużej tej kwestii nie roztrząsać.
70 - Jeśli istotnie sprawiam wrażenie zaniepokojonej, to tyl ko tym, że tak wiele dla mnie uczyniłeś i sądzę, że nie po winnam zajmować ci dłużej czasu. Odstawiła na wpół pusty kieliszek i wstała, dając jasno do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną. Julian również uniósł się z fotela. Nie wiedział, czy ta odprawa bardziej go rozbawiła, czy rozdrażniła. Z pewnością takie bezceremonialne wskazanie drzwi, zwłaszcza w wykonaniu własnej żony, stanowiło dla niego nowe doświadczenie. - Bądź tak uprzejmy i przyślij mi wykaz wydatków, jakie poniosłeś, by wykryć, co się stało z siostrą Mary. Uśmiechowi, który wykrzywił jego usta, tym razem bra kowało zarówno humoru, jak i ciepła. - Zapominasz, madame, że dopóki jesteś moją żoną, odpowiadam za ciebie i za wszelkie długi, jakie mogła byś zaciągnąć - przypomniał jej wyzywającym tonem i po raz pierwszy dostrzegł w jej pięknych oczach coś, co przypominało strach. Zadowolony, że w koń cu zdołał przebić ten pancerz samokontroli, ruszył do drzwi. - A przy okazji - dodał, odwracając się, jakby ta myśl dopiero teraz wpadła mu do głowy, podczas gdy w rzeczywistości pomysł nasunął się już wcześniej - czy zamierzasz zaszczycić dzisiejszy wieczór w Globe House albo może bal Fenchamów w piątek? - Nie. Dlaczego pytasz? - spytała nieufnie. Wzruszył ramionami. - Bo się tam wybieram. Szkoda, że będę pozbawiony przyjemności twojego towarzystwa. Z tymi słowami oddalił się dumnym krokiem, jak wal-
71 czący kogut, który przelał pierwszą krew przeciwnika i przed ponownym atakiem zamierza przez chwilę tym się napawać. Poczucie satysfakcji ulotniło się na długo przedtem, zanim Julian dotarł na Berkeley Square, ustępując pola sprzecznym emocjom, które nękały go w ostatnich dniach. Wydawało się, że im częściej widuje swoją żonę, tym bardziej ta przypadłość się pogłębia. Zawsze gdy udawa li się na to samo przyjęcie, natychmiast bez trudu wyła wiał ją wzrokiem z tłumu. Obrzucana zewsząd pełnymi uwielbienia spojrzeniami, zdecydowanie wyrastała ponad otoczenie. Sposób, w jaki się poruszała i mówiła, jej cu downy śmiech, wszystko wynosiło ją ponad inne damy. Po prostu jej pożądał. Bo też czy był jakiś pełnokrwisty męż czyzna, który pozostałby na nią obojętny? Bez wątpienia wszystkich londyńskich dżentelmenów rozpalał sam wi dok pięknej markizy Wroxam, ona jednak nie zdradzała najmniejszego zainteresowania żadnym z tych młodzień ców, których przyciągała jak magnes, gdy tylko przekra czała próg sali balowej. Opuścił ciężkie powieki, by odgrodzić się od zewnętrz nego świata. Na salonach z całą pewnością nadal spekulo wano, kto z nich odpowiada za rozpad małżeństwa. Od nosił nieodparte wrażenie, że podejrzenia skupiały się na nim, gdyż markiza prędko zyskała sobie wielki szacunek wytwornymi manierami i nienagannym zachowaniem. Ni gdy nie flirtowała, nie rzucała tęsknych spojrzeń, nie wy różniła żadnego ze swoich młodych wielbicieli. A jednak
72 musiał istnieć ktoś, kto cieszył się jej względami, przypo mniał sobie ponownie. Może nie tu, nie w Londynie, ale... ale gdzieś. Spod na wpół przymkniętych powiek jego oczy miotały złowieszcze błyski - dla tych, którzy go znali, pewny znak determinacji jego lordowskiej mości. Gwałtownie się odwrócił i ruszył do dzwonka przy mar murowym kominku. Czekając na kamerdynera, nalał so bie kieliszek wina. Próbował je właśnie, kiedy pojawił się służący. Sługa dostrzegł grymas niezadowolenia na twarzy swojego chlebodawcy. - Dzwonił pan, milordzie? - Gdzie kupiliśmy tego burgunda, Slocombe? - U tego samego kupca winnego co od lat, milordzie. - W takim razie nadszedł czas, żeby poszukać innego dostawcy. To wino jest zdecydowanie gorsze od tego, któ rym zostałem dzisiaj poczęstowany. - Natychmiast się tym zajmę, milordzie. Czy jeszcze coś, proszę pana? - Tak, przyślij tu Thomasa. Młody lokaj musiał wykonywać właśnie swoje obowiąz ki w holu, gdyż pojawił się w bibliotece niemal natychmiast po opuszczeniu jej przez kamerdynera. Nieczęsto jego lordowska mość życzył sobie rozmawiać z nim osobiście, zwykle otrzymywał polecenia od Slocombe a. Niepewnie zatrzymał się przy drzwiach, zachodząc w głowę, co takiego uczynił, że pan jest niezadowolony. Julian zasiadł za biurkiem, żeby napisać krótką wiado mość. Nie odrywając wzroku od kartki, powiedział:
73 - Zapewne sobie przypominasz, że dwa tygodnie temu wysłałem cię z listem do pewnego domu za rze ką w Greenwich. - Tak, milordzie. - Pamiętasz, gdzie jest ten dom? - Pamiętam, milordzie. - Doskonale! Wybierzesz się tam ponownie. Jeśli bę dziesz miał szczęście i zastaniesz pana Jonasa Fincha, po proś go uprzejmie, by natychmiast udał się tu z tobą. Jeśli go nie zastaniesz, doręcz list żonie i poproś, żeby go prze kazała od razu po jego powrocie. Po zapieczętowaniu krótkiego pisma wręczył je służące mu i polecił, żeby dowiedział się od Slocombe'a, ile zapłaci za dorożkę. Potem skierował uwagę na zajmujący róg biur ka schludny stosik listów przygotowany dla niego przez se kretarza. Może to tylko złudzenie, ale odnosił wrażenie, że ostatnio sekretarz pozostawiał znacznie więcej listów, z którymi jego zdaniem jego pracodawca powinien się zapoznać osobiście. Zapewne bystry młody człowiek zauważył, że w ostatnich ty godniach markiz bardziej niż zwykle interesuje się codzien nymi sprawami. Kiedy sięgał po pierwszy list, w kąciku jego ust zaigrał krzywy uśmiech. Musiał się czymś zajmować, od rywać myśli od problemu, który ostatnio go nękał. Przeglądał listy, odpowiadając na niektóre i sporzą dzając dla sekretarza wskazówki, jak ma się zająć inny mi. Stos w znacznym stopniu zmalał, kiedy otworzyły się drzwi i Slocombe zaanonsował przybycie osoby, którą Ju lian pragnął ujrzeć.
74 - Ach, Finch! - Unosząc się z krzesła, Julian wyciągnął rękę do niskiego, mocno zbudowanego mężczyzny o prze nikliwym, badawczym wzroku. - Proszę, niech pan spocz nie. Ufam, że mój służący nie odciągnął pana od jakiejś pilnej spawy? - Od niczego, co nie mogłoby zaczekać, milordzie. Bystre oczy Fincha śledziły markiza, który podszedł do stolika z karafkami. - Jeśli mnie pamięć nie myli, pańską ulubioną trucizną jest brandy. - Julian napełnił dwa kieliszki bursztynowym płynem, wręczył jeden gościowi i ponownie zajął miejsce za biurkiem. Przez chwilę przyglądał się zawartości włas nego kieliszka. - Zapewne przypomina pan sobie, Finch, że wiele lat temu, jeszcze jako policjant, poszukiwał pan intensywnie mojej żony. - Tak, sir. - Nic w ogorzałej twarzy byłego funkcjona riusza nie zdradzało jego myśli. Spoglądał spokojnie na markiza i czekał, by dowiedzieć się czegoś więcej. Od odej ścia z policji i rozpoczęcia praktyki prywatnego detekty wa zyskał sobie renomę człowieka dyskretnego, co stano wiło niewątpliwie jedną z przyczyn sukcesów odnoszonych przez niego w nowym zawodzie. - Niestety, co stwierdzam z przykrością, bezowocnie. - To nie pańska wina - odparł Julian, upewniając goś cia, że nie żywi do niego urazy. - Jak pamiętam, szukał jej pan z wielkim poświęceniem, za co jestem niezmiernie wdzięczny. - Chwycił kieliszek i ponownie przybliżył się do okna. - Pewnie pan już wie - kontynuował po chwili ciszy - że moja żona niespodziewanie wróciła.
75 - Tak, sir, słyszałem o tym. Jak grom z jasnego nieba, można by powiedzieć. - Dostrzegł, że lord uśmiechnął się lekko na ten niewinny żarcik. - Właściwie z zielonych traw, panie Finch. Okazało się, że moja markiza mieszkała w Irlandii. - Ach tak! Nic więc dziwnego, że nie natrafiliśmy wtedy na żaden ślad. - Tak, istotnie. - Julian przyjrzał się płynowi w swoim kieliszku i jednym szybkim ruchem wlał go sobie do gard ła. - Co mnie natomiast dziwi, to jak zdołała przeżyć. Jej przeszłość spowija tajemnica, zresztą i w tym, co dzieje się z nią teraz, tkwi coś zagadkowego. Zamierzam z pana po mocą znaleźć odpowiedzi na te pytania. Jeśli istnieje doskonały przykład kogoś, kto jest nie zwykle zdenerwowany i wewnętrznie spięty, lecz za wszelką cenę próbuje stan swojego ducha ukryć przed całym światem, z całą pewnością tym przykładem jest markiz Wroxam, uznał Jonas Finch. Dostrzegł u lorda to napięcie już przed laty, kiedy młoda markiza zniknę ła bez śladu. Zauważył je ponownie, gdy jego lordowska mość poprosił go przed dwoma tygodniami o ustale nie miejsca pobytu nieszczęsnej Katherine Harper, teraz jednak odniósł takie wrażenie ze zdwojoną siłą. Jego lor dowska mość sprawiał wrażenie napiętej sprężyny, która w każdej chwili może wystrzelić. - Od niespodziewanego przybycia do Londynu przed kilkoma tygodniami - kontynuował markiz Wroxam - mo ja żona co najmniej dwukrotnie wyprawiła się poza mia sto. I zamierza po raz trzeci. - Wpatrywał się nieruchomo
76 w prywatnego detektywa. - Chcę wiedzieć, dokąd wyjeż dża, z kim się widuje, gdzie wtedy mieszka. - Rozumiem, milordzie. - Naprawdę pan rozumie? - z gorzką ironią roześmiał się Julian. - Zazdroszczę panu, bo też bym chciał zrozumieć... Mój Boże, jakżebym chciał! - Godne podziwu opanowa nie, z którego słynął, nie opuściło go całkowicie i prędko przywołał się do porządku. - Sądzę, że zamierza wyru szyć z Londynu jutro albo pojutrze. - Jego oczy się zwęzi ły, utkwił wzrok w jakimś punkcie nad głową Jonasa Fincha. - Jeśli ten wyjazd nie będzie się różnił od poprzednich, pojedzie wynajętym powozem i pozostanie poza miastem cztery czy pięć dni. Ponieważ ma własny pojazd, i to kosz towny, mogę tylko zakładać, że nie chce, by ją rozpoznano i zorientowano się, w jakim kierunku podąża. - Co by sugerowało, milordzie, że ma coś do ukrycia. - Istotnie... Moja żona z całą pewnością jest osobą ta jemniczą, z całą pewnością też nie jest głupia. Nie wolno panu nie docenić jej spostrzegawczości, panie Finch. Pro szę ustalić, co pan zdoła, zachowując jednak ostrożność. Gdyby zaczęła podejrzewać, że jest śledzona.... - Niech się pan nie martwi, milordzie. Na tej grze to aku rat się znam. Ustalę, co będę mógł, i wkrótce dam panu znać. Jonas Finch okazał się niezawodny. W wyniku odkryć dokonanych przez detektywa markiz opuścił cztery dni później miasto, kierując się na zachód. Postanowił zrezygnować z usług kamerdynera, kazał za-
77 tem zapakować tylko małe torbę na wypadek, gdyby musiał przenocować, co zresztą nie wydawało się prawdopodob ne. Bardzo wątpił, by zaszła taka potrzeba. Przede wszyst kim jednak sam nie bardzo wiedział, dlaczego podejmuje tę krótką podróż. Spoglądając obojętnie przez okno powozu na luźne rzę dy domów na przedmieściu Londynu, powrócił myślami do rozmowy, którą odbył przed zaledwie kilkoma godzi nami z nieocenionym panem Finchem. - Czy jest pan tego pewien? - zapytał, kiedy prywat ny detektyw poinformował go, że markiza zatrzymała się w pewnym domu na obrzeżu niewielkiego miasteczka tar gowego, mniej więcej trzydzieści mil od stolicy. - Najzupełniej pewien, sir. Gospodyni zajazdu Pod Nie bieskim Dzikiem jest bardzo towarzyska. W mojej działal ności bardzo sobie cenię takie urodzone plotkarki. Opowie działa mi, że dom należy do pana Whittama, miejscowego prawnika. On i jego małżonka przebywają na długich wa kacjach w Szkocji, odwiedzają tam swoich licznych krew nych. Z radością wynajęli więc dom na czas swojej nieobec ności niejakiej pani Stapleton, młodej wdowie po dzielnym majorze, aż do swojego powrotu w lecie. - I nikt inny tam teraz nie mieszka? - Nikt, milordzie, poza służbą - zapewnił Finch. - Wy daje się, że pozostała kucharka i jednocześnie ochmistrzy ni Whittamów, żeby zajmować się domem. Jest tam też ir landzki stajenny i jeszcze chłopak do wszystkiego, wiem to od swojej informatorki. Wygląda na to, że są służącymi pańskiej żony, milordzie.
78 - Czy nikt nie odwiedza regularnie tego domu? - Nie, milordzie. Z okna izby w gospodzie miałem dobry widok. Podczas mojego pobytu nikt obcy się tam nie poja wił. Poza tym, traf chciał, gospodyni przyjaźni się z ochmi strzynią Whittamów, wiedziałaby więc, gdyby pani... hm... Stapleton przyjmowała gości. Z tego, co mi powiedziała, wynika, że młoda wdowa w krótkich okresach, kiedy za trzymuje się w wynajętej siedzibie, nikogo nie przyjmuje. Powracając myślami do chwili obecnej, Julian oparł się wygodniej na pluszowych aksamitnych poduszkach. Nie mógł pojąć, co skłania jego żonę do tych częstych wyjaz dów na wieś. Musi istnieć jakiś powód, powtarzał sobie. A jednak to zastanawiające, dlaczego tak bardzo chcę go poznać, dumał. Dlaczego nie złożę po prostu wizyty u swo ich prawników i nie zakończę tego małżeństwa? Co, u dia bła, tu robię? Mam nadzieję zastać niewierną żonę nagą, w ramionach jakiegoś kolejnego kochanka? A może właś nie przeciwnie, mam nadzieję, że jej w takiej sytuacji nie zastanę? Pytania, na które nie znajdował odpowiedzi, nękały go nadal, kiedy dzielne konie mknęły do przodu. Wydawało się, że nie minęło wiele czasu, zanim jego woźnica, zgodnie z otrzymanym wcześniej poleceniem, zatrzymał powóz na przedmieściu targowego miasteczka Merton Lacy. Julian wysiadł, kazał swojemu głównego stajennemu czekać Pod Niebieskim Dzikiem, następnie zaś ruszył w kierunku od dalonego nieco od drogi budynku z czerwonej cegły. Brama z kutego żelaza zaskrzypiała, gdy ją otwierał. Kie dy ruszył powoli ścieżką do drzwi, pod podeszwami butów
79 zachrzęścił żwir. Chwycił mosiężną kołatkę w kształcie gło wy lwa, lecz zrezygnował ze stukania, gdyż z tyłu domu, za pewne z ogrodu, dobiegły go radosne okrzyki. Zaczął obchodzić budynek. Kiedy dotarł niemal do ro gu, mały człowieczek wpadł na niego z impetem. Julian chwycił dziecko za ramiona, żeby nie upadło. Chłopczyk uniósł głowę o ciemnych kręcących się włosach i ukazał parę roziskrzonych szelmowską radością szarych oczu osadzonych w psotnie uśmiechniętej buzi. Markiz poczuł się, jakby otrzymał potężny cios w brzuch. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że widzi twarz swoje go syna. Ze stanu osłupienia wyrwały go prędko przybliżające się kroki. Julian uniósł wzrok i ujrzał pokojówkę swojej żony, która wyłoniła się zza rogu i zamarła w bezruchu. - Święta Mario, Matko Boga! To on, nikt inny! - Rzeczywiście. Markiz odpowiedział głosem, który sprawił, że Mary przeszył lodowaty dreszcz.
Rozdział piąty Usadowiona pod gałęziami czereśni, Jennifer korzystała pełną piersią z przenikniętego słodkimi zapachami wiejskie go powietrza. Sprawiało jej to szczególną przyjemność po po nad dwutygodniowej duchocie miasta. Zagłębiona w szki cowaniu wiejskiego krajobrazu roztaczającego się przed jej oczami za ogrodem, usłyszała jednak szelest, który świad czył o tym, że ktoś zmierza ku niej przez trawnik. Dopiero kiedy odgłos kroków się przybliżył, zdała sobie sprawę, że to nie Mary, oderwała więc wzrok od skąpanej we wspaniałym świetle majowego popołudnia łąki i zerknęła przez ramię. Natychmiast zerwała się na nogi, szkicownik wypadł jej z dłoni. Obrzuciła niespokojnym spojrzeniem dom, a po tem zmusiła się, by ponownie zmierzyć wzrokiem złowrogą postać. Wiedziała, że jest już za późno. - Co ty tu robisz? W tych okolicznościach pytanie było wyjątkowo głu pie. Najwidoczniej i on zdawał sobie z tego sprawę, gdyż nie próbował nawet odpowiedzieć i tylko ponuro milczał. Przyglądał się jej twardym, bezlitosnym wzrokiem, takim,
81 jaki z mrożącą krew w żyłach jasnością przypominała so bie sprzed lat. Fala ślepej paniki opadła, Jennifer poczuła za to, że zaraz zemdleje, uparcie jednak powstrzymywała się przed sko rzystaniem z podpory, jaką mogło stanowić oparcie krzesła. Idylliczny żywot, jaki dla siebie stworzyła, mógł w każdej chwili bezpowrotnie lec w gruzach. Nie będzie jednak ani błagać, ani tłumaczyć się z dawnych postępków. Nie, po raz drugi już nie! - powtarzała sobie z mocą. Sięgając do najgłębszych pokładów wewnętrznej siły, oderwała wreszcie wzrok od nieprzejednanego spojrzenia markiza i zapatrzyła się na wiejski krajobraz, który nagle utracił cały swój czar. - A zatem mnie śledzisz - stwierdziła oczywisty fakt, kiedy kroczył w jej kierunku przez trawę jak anioł zemsty. - Zasta nawiam się dlaczego? - Nadal milczał, dowodząc, że nie za mierza zaspokoić jej ciekawości. Musiała zatem sama wyciąg nąć wnioski. - Bez wątpienia spodziewałeś się, że przyłapiesz mnie w ramionach jakiegoś namiętnego kochanka. - Zaśmia łaby się, gdyby sytuacja nie była tak tragiczna. - Jeden raz ci nie wystarczy, Wroxam? - Nie do końca wierząc własnym uszom, usłyszała coś w rodzaju słabego westchnienia. Gdyby miała do czynienia z kimś innym, westchnienie świadczyło by niewątpliwie, że zdołała zadać bolesną ranę, nie łudziła się jednak. Pancerz jej męża był nie do przebicia. - No cóż, przy kro mi, że cię rozczarowałam. Jeśli chcesz znaleźć dowód mo jej dalszej niewierności, musisz się lepiej postarać. Tutaj na pewno nic nie wskórasz. - Odkryłem za to coś znacznie bardziej wstrząsającego -
82 odparł z narastającym gniewem, który przebił się przez sta lową maskę obojętności. Nie mogłaby uczciwie powiedzieć, że go za ten gniew obwinia. Gdyby role się odwróciły, gdyby to on pozbawił ją kontaktu z ich dzieckiem, chciałaby go zamordować go łymi rękami. Choć odniosła wrażenie, że wyładowanie zrozumiałej wściekłości w brutalnym akcie fizycznej przemocy sprawiłoby mu niewysłowioną przyjemność, nie próbował jej uderzyć. - Dlaczego, Jennifer? Dlaczego? - zapytał ochrypłe, jed nak z większym już opanowaniem. - Dlaczego ukryłaś przede mną istnienie mojego syna? Czy to jakaś perwer syjna zemsta? Wobec tak straszliwego oskarżenia fakt że po raz pierw szy od czasu, gdy wróciła do Anglii, zwrócił się do niej po imieniu, wydawał się zupełnie bez znaczenia. Chciała go zapewnić, że nic nie jest dalsze od prawdy, lecz dostrzegła swojego wiernego stajennego, który zmierzał zdecydowa nie w ich kierunku z wyrazem zaniepokojenia na przystoj nej twarzy. - Czy wszystko w porządku, panno Jenny? - Tak, Patrick - zapewniła go. Stajenny nie wydawał się jednak przekonany. - Jest pani pewna? - Groźnie popatrzył na jego lordowską mość, uzyskując w zamian podobne spojrzenie. - Wy rzucenie stąd tego pana to żaden kłopot. Nie wątpiła, że jej stajenny, który nie miał w zwyczaju uni kać walki, spróbowałby tego z przyjemnością. Czy z sukce sem, to już zupełnie inna sprawa. Obaj byli podobnego wzro-
83 stu i budowy ciała, i choć Wroxam stanowił w każdym calu wzór modnego dżentelmena, nie wątpiła ani przez chwilę, że w razie potrzeby potrafi się bronić. Starcie tych dwóch ro słych i silnych mężczyzn mogłoby nawet okazać się interesu jące, pogorszyłoby jednak tylko powstałą sytuację. - Wszystko jest w absolutnym porządku, Patrick. Mimo to dziękuję ci za troskę. - Zerknęła na dom. - Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest teraz Charles? - Mary się nim opiekuje. Są w salonie od frontu. - W takim razie - wtrącił Julian - możesz wrócić do swoich obowiązków. Właściwie mógłbyś się udać do miej scowej gospody i przekazać moim służącym, żeby natych miast przyprowadzili tu powóz. Patrick bezczelnie zmierzył markiza wzrokiem od stóp do głów. - Rzeczywiście, mógłbym się tam przejść, gdybym miał obowiązek wykonywania pańskich poleceń. Ale przecież nie mam. Jennifer uznała za stosowne interweniować: - Proszę, Patrick, zrób, jak powiedział jego lordowska mość. Po przeciągającej się chwili, służący przeniósł na nią spoj rzenie, krótko skinął głową i ruszył powoli trawnikiem. Julian odprowadzał go wzrokiem, aż zniknął za rogiem domu. - Wybacz mi tę uwagę, madame, ale sposób, w jaki do bierasz sobie służbę, pozostawia wiele do życzenia. - Spoj rzał na żonę akurat w porę, by dostrzec jej wysiłek wkłada ny w opanowanie uśmiechu. - Zarówno Mary Harper, jak i Patrick Fahy mogą się nie-
84
kiedy wyrażać zbyt szczerze, przyznaję, jednak ich niezłom na lojalność wobec mnie rekompensuje tę wadę. - Uniosła podbródek, udanie naśladując wyniosłą minę męża. - Po nadto oni pracują u mnie, a nie u ciebie, Wroxam. Bądź tak uprzejmy i w przyszłości o tym pamiętaj. - Jeśli nadal będą u ciebie pracować, co jest dalekie od pewności - skontrował z ponurą satysfakcją, która sprawi ła, że w głowie Jennifer rozbrzmiały alarmujące dzwonki. - Co masz na myśli? - Po prostu... - Wydobył z kieszeni tabakierkę i powoli, jakby bawiąc się pełnym napięcia oczekiwaniem Jenny, za żył jej zawartość. - Możesz wrócić ze mną do Wroxam Park albo od razu pożegnać się z synem. Następnego ranka, kiedy Jennifer ponownie zajęła miej sce w powozie swojego męża, przypomniała sobie wyraziście swoją poprzednią podróż przez tę krainę. Musiała się pogo dzić z gorzkim faktem, że jej obecna sytuacja nie jest wcale lepsza niż wtedy. A prawdę mówiąc, właściwie gorsza. Zerknęła na syna, rozradowanego jazdą po nocy spę dzonej w komfortowej gospodzie, następnie zaś przeniosła spojrzenie na Wroxama. Uczucie, które ją ogarnęło, było zdecydowanie wrogie. Wybór, jaki jej zaoferował! Piekąca uraza paliła ją ży wym ogniem. Jaki wybór? Nie miała wyboru! Jak miała by się rozdzielić, choćby na krótko, z synem, który stał się całym jej życiem? W jaki sposób mogłaby odzyskać Charlesa? I z pewnością plan, który powinna obmyślić, musiał być niezawodny, gdyż żaden sąd w kraju nie odmówiłby
85 Wroxamowi przyznania mu prawa opieki, gdyby tylko tego zażądał. Tak, prawo miał po swojej stronie. Gdyby uciekła z synem, popełniłaby przestępstwo i musiałaby się ukry wać, najlepiej poza Anglią, na kontynencie. Niestety, żadnego planu ucieczki nie udało się jej na razie obmyślić, choć dumała o tym całą poprzednią noc. Godzinami rozmyślała o swoim łosie i o małym Charlesie, który odpoczywał pod czujnym okiem ojca w sąsiednim pokoju. Wroxam ewidentnie uznał, że nie można jej ufać. Zresztą słusznie! Wątpiła jednak, by zdołał zachować przez dłuższy czas taką czujność, powinna zatem cierpliwie cze kać na okazję. A na razie... - Mamo, dlaczego Mary i Patrick z nami nie jadą? Pytanie synka wyrwało ją z rozmyślań o przyszłości. Uśmiechnęła się do istoty, która stanowiła dla niej jedyny powód do życia. Zastanawiała się przedtem, jak długo po trwa, zanim syn zacznie się dopytywać o brak służących. Zastanawiała się także, jak wiele Wroxam ujawnił ich dziec ku w ten wieczór, który spędzili razem. - Mówiłam ci już wczoraj, Charles, że Mary i Patrick poja dą do Londynu po moje rzeczy. Dołączą do nas za kilka dni. Tym razem łatwo pogodził się z uzyskaną odpowiedzią, Jennifer wątpiła jednak, by przestał zadawać pytania. Jej syn zawsze przejawiał wielką dociekliwość, nie zdziwiło jej więc kolejne: - Czy po wizycie w domu jego lordowskiej mości wróci my do Irlandii, mamo? Jednak nim zdołała wymyślić jakieś niezobowiązujące wyjaśnienie, uprzedził ją Julian:
86 - Nie wrócisz do Irlandii, Charles. Zamieszkasz ze mną. - Naprawdę, sir? Szukając potwierdzenia, Charles zwrócił się z kolei do niej, lecz Jennifer nie mogła go zapewnić, że tak. Nie teraz, kiedy całe jej ciało zesztywniało na myśl o tym, że ponow nie zamieszka z mężem pod jednym dachem. Najwidocz niej Wroxam wyczuł kipiący w niej gniew, gdyż spojrzał jej w oczy z wprawiającym w furię uśmiechem znamionują cym wielkie samozadowolenie. - Tak, naprawdę, mój chłopcze - odpowiedział łagodnie, nie odrywając wzroku od pięknej, choć napiętej twarzy żo ny. - Stanie się tak, bo tego pragnę. - Dlaczego? Po chwili ciszy padła odpowiedź: - Bo jestem twoim ojcem. Gdyby konstruktor pojazdu przewidział pod siedzeniem jakiś schowek, Jennifer chętnie by się w nim zaszyła. Dlacze go Wroxam tak postępuje? Dlaczego stwarza jej jeszcze trud niejszą sytuację, która i tak jest piekielnie trudna? Dlaczego, na Boga, nie poczekał kilka dni albo przynajmniej nie omó wił z nią, jak najlepiej przekazać taką wiadomość dziecku? Ale nie, on się nie krępował, kawa na ławę, niech go piekło pochłonie! Nic dziwnego, że biedny Charles się zdumiał. - Ale... ale mój tata nie żyje - oświadczył ze zmarszczo nym czołem. - Mama tak powiedziała. Był dzielnym żoł nierzem. Zginął w Hiszpanii, prawda, mamo? Czuła, jak karząca pętla zaciska się jej na szyi. Uniosła wzrok, spodziewając się ujrzeć na twarzy męża ten sam de nerwujący uśmiech, obraźliwy triumf z powodu jej kon-
87 sternacji, jednak ze zdziwieniem odkryła w szarych oczach wyraz, który przy odrobinie dobrej woli można było odczy tać jako oznakę sympatii. - Twoja mama, jak wielu innych ludzi, kiedy zaginąłem w Hiszpanii, założyła najgorsze. Jak jednak widzisz, zdoła łem wrócić. Kiedyś ci o tym powiem, ale nie teraz. Nie posiadała się ze zdumienia. Julian walczył w Hiszpa nii? Z pewnością nie! Niepewna, czy mu, uwierzyć, czy też nie, obserwowała, jak wyjmuje z kieszeni surduta misternie emaliowaną ta bakierkę. Wróciła spojrzeniem na syna, który obserwował w sku pieniu, jak jego cudownie ocalony ojciec jednym zręcznym ruchem otwiera wieczko. Potem, zupełnie niespodziewanie, dostrzegła na twarzy Charlesa wyraz niezadowolenia. - Mama nie toleruje u dżentelmenów takiego wąchania zganił ojca. - Mówi, że od tego jest wszędzie pył, a poza tym nozdrza robią się okropnie żółte. Jennifer z trudem stłumiła śmiech, kiedy długie palce, nabierające miarkę brązowawego proszku, znieruchomiały. Wątpiła, by Wroxam był przyzwyczajony do krytyki swo ich zwyczajów, zwłaszcza ze strony nadmiernie szczerych i gadatliwych ośmiolatków. Jakże zbijające z tropu! Bieda czyna! Gdy tabakierka powróciła wraz z nietkniętą zawartością do kieszeni surduta, Charles znów przemówił: - A czy mnie się spodoba mieszkanie w pana domu, sir? - Mam nadzieję, że tak, synu. - Czy to jest duży dom? Taki z setkami pokoi?
88 - Nie, z setkami nie, ale jest na tyle duży, żebyś miał włas ną sypialnię. Która, dodam, będzie możliwie najbardziej oddalona od mojej, ponieważ dowiodłeś ponad wszelką wątpliwość, że jesteś nieznośnym gadułą. Chłopiec natychmiast dostrzegł nieznaczne wykrzywie nie ust ojca, jednak stłumił szelmowski chichot, kiedy Ju lian oparł głowę o aksamitną poduszkę i zamknął oczy. - Dlaczego pan zasypia, sir? Dopiero niedawno wstali śmy z łóżek. - Wstałem niedawno, to prawda - zgodził się, nie otwie rając oczu - ale trudno by mi było uznać, że się wyspałem. Trajkoczesz nawet przez sen, synu. Oburzony Charles zwrócił się do matki: - Ja nie mówię przez sen, prawda, mamo? - Nie słyszałam tego często - załagodziła. Czy zdradził coś ważnego przez sen? Tego się nie lękała. Gorzej, że mógł to uczynić w najbliższych dniach i tygo dniach. Niewiele mogła w tej sprawie zrobić, chyba że ka załaby mu przyrzec, że zachowa tajemnicę, a tego z pew nością nie uczyni. Nie chciała, żeby uważał ojca za jakiegoś potwora, które mu nie można zaufać. Na to się zresztą nie zanosiło, a przy najmniej w ciągu ostatnich godzin nie dostrzegła u męża żadnych oznak takiej postawy. Przeszłość przeszłością, te raz jednak Wroxam zachowywał się jak troskliwy ojciec. Charles prędko poczuł się przy nim swobodnie, co, oczy wiście, było dobre dla syna, dla niej jednak mogło się za kończyć katastrofą, zwłaszcza gdyby Wroxam za bardzo się jej spodobał.
89 - Przepraszam, Charles, co powiedziałeś? - zapytała, zdając sobie nagle sprawę, że jej syn coś mówi. - Dlaczego ci ludzie w gospodzie nazywali cię milady, mamo? - Dlatego, że twój ojciec jest parem królestwa, markizem. Chłopiec rozważał to przez chwilę. - Czy wobec tego ja też jestem markizem? - Na razie nie - odpowiedział mu Wroxam. - Zostaniesz nim pewnego dnia, chociaż mam szczerą nadzieję, że nie zbyt prędko. Marszcząc czoło, chłopiec spojrzał na matkę. - A czy ty jesteś panią markiz, mamo? - Mój tytuł brzmi markiza. - Czy Patrick i Mary wiedza, że jesteś mar.. .mar... - Tak, wiedzą. - Dziadek James też? - Tak, Charles, dziadek James także wiedział. Uniosła wzrok na Juliana. Jego oczy nadal pozostawały zamknięte, wiedziała jednak, że chłonie każde słowo. Nie, powtórzyła w myślach, nie ma teraz nadziei na zatajenie czegokolwiek z mojej przeszłości. Po południu woźnica skręcił do wschodniej bramy Wroxam Park. Kiedy powóz znieruchomiał przed głównym wejściem imponującego budynku w stylu Restauracji, któ ry stanowił kiedyś jej dom, Jennifer przemknęła przez gło wę myśl, jak bardzo ludzkie życie może się zmienić w ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin. Poprzedniego dnia o tej samej porze siedziała w ogro-
90 dzie małego wygodnego domku z czerwonej cegły, który wynajęła na wsi, trawiąc idylliczne wiosenne popołudnie na jednej ze swoich ulubionych rozrywek. Odczuwała nie zmącone niczym szczęście, nie dbała o świat, a jednak zna lazła się nagle tutaj, żeby ponownie zamieszkać w siedzibie nasyconej gorzko-słodkimi wspomnieniami, w domu, któ rego nie spodziewała się już nigdy ujrzeć na oczy. Subtelnie ignorując wyciągniętą dłoń męża, zstąpiła na ziemię i zdecydowanym krokiem ruszyła do wielkiego holu, wdzięczna losowi za to, że ma przy sobie Charlesa. Wiel kie podekscytowanie i pragnienie zbadania wszystkich za kątków domostwa powstrzymało chłopca przed zbyt uważ nym przyglądaniem się twarzy matki. Po wydaniu lokajowi polecenia, by przydzielił milady pokojówkę, Julian zwrócił się w końcu do Jennifer: - Wygląda na to, że będę zmuszony pozbawić się przy jemności twojego towarzystwa, madame, ponieważ od noszę wrażenie, że nasz syn nie da mi chwili wytchnienia przez całe popołudnie. Jestem jednak pewien, że pamięć cię nie zawodzi i bez trudu odnajdziesz drogę do swojego pokoju. Spotkamy się przy kolacji. Choć wyraźnie usłyszała w jego głosie nutę wyzwania, bez słowa odpowiedzi przecięła hol, a po pokonaniu sze rokich schodów ruszyła galerią do zachodniego skrzydła. Kiedy dotarła do swojej starej sypialni, zatrzymała się na moment, potem powoli otworzyła drzwi i wkroczyła do środka. Ogarnęło ją uczucie przeniesienia w czasie. Zadziwiające. Niczego tu nie ruszono, niczego nie zmie niono. Wszystko pozostało tak, jakby przez cały ten czas
91 zajmowała pokój i opuściła go tylko na chwilę. Szczotka do włosów ze srebrną rączką, lusterko i grzebień na toaletce leżały tam, gdzie je położyła, przy flakonikach z cienkiego kryształu zawierających niegdyś jej perfumy. Zupełnie jak by przez cały czas tu mieszkała, a przecież jej nieobecność trwała osiem długich lat, które poświęciła na prowadzenie całkiem innego domu w całkiem innej krainie. I ta ciężka praca sprawiała jej przyjemność! Co, zastanawiała się, rozsuwając na wpół zaciągnięte za słony, pocznę z sobą teraz, kiedy znów tu jestem, wbrew własnej woli, zmuszona pozostać Bóg wie jak długo? Ja kie on mi wyznaczy obowiązki i czy będzie bezwarunkowo oczekiwał ich wypełniania? Powędrowała spojrzeniem ku wygodnemu łóżku z czte rema kolumnami i poczuła, jak krew zastyga jej w żyłach. Nie, na pewno nie to! Przecież nawet on nie jest na tyle nie ludzki, żeby oczekiwać... Te złowieszcze domysły przerwało delikatne pukanie. Jennifer odwróciła się i ujrzała pulchną młodą kobietę, któ ra wniosła niepewnie do pokoju dzban ciepłej wody. - Błagam o wybaczenie, milady, otrzymałam jednak po lecenie zapukać do pani, żeby woda nie wystygła. Jennifer powitała ją uprzejmie i zmarszczyła brwi, wy tężając pamięć. - Nie sądzę, żebym cię znała. Nie służyłaś tu dawniej, prawda? - Nie, milady. Pięć lat temu zajęłam miejsce mojej siostry Daisy, która wyszła za kowala. - A jak ty się nazywasz?
92 - Rose, milady. Jennifer uśmiechnęła się krzywo na sposób, w jaki tytu łowała ją pokojówka. Charles zwrócił na to uwagę w podró ży, a i ona sama nie mogła się jeszcze przyzwyczaić do pod kreślania przy każdej okazji jej pozycji społecznej, nawet po tygodniach spędzonych w Londynie. Na pewno przyczyniła się do tego stała obecność Mary, gdyż jej osoba kojarzyła się z całkiem odmiennym życiem, w którym szlacheckie tytuły nie odgrywały roli. Jakże żałowała, że nie ma jej przy sobie! - Niech pani da spokój, panno Jenny - poradziła jej przy jaciółka, zanim rozstały się poprzedniego dnia. - Niech pa ni teraz nie wpada w ten swój czarny nastrój, to na pewno w niczym nie pomoże. Nie ma pani wyboru, musi pojechać z chłopcem, ale to wcale nie znaczy, że już pani przegrała z kretesem. Jeśli dobrze się zastanowić, stanowi pani aż za dobrą partię dla swojego męża. Niech pani stawi mu czoło, panno Jenny! Niech pani nie da mu szansy, by ponownie złamał pani ducha. Wspomnienie tych słów podziałało na jej skołatane ner wy jak balsam, zmusiło do pogodzenia się z niefortunnym położeniem. Cóż, zapewne będzie musiała pozostać we Wroxam Park, raczej nie miała w tej sprawie wyboru, ale to wcale nie oznaczało, że będzie kłaniać się w pas i speł niać wszelkie kaprysy męża. Jest kochającą matką, lecz nie jest już zahukaną, posłuszną żoną. I nic jej nie zmusi do wypełniania obowiązków małżonki! Ponieważ wniesiono kufry, powróciła myślami do obec nej chwili. Kiedy dwaj lokaje opuścili pokój, poleciła Rose, by pomogła się jej rozpakować.
93 Jeśli nawet młoda pokojówka uznała, że wykonywanie takiej czynności przez osobę wysoko urodzoną jest nie zwykłe, nie dała tego po sobie poznać. Nie zdołała jednak ukryć pewnego rozczarowania zawartością kufrów. - O co chodzi, Rose? - zapytała Jennifer, kiedy pochwy ciła jej spojrzenie. - Nic takiego, milady, tylko... Czy jest pani w żałobie? Choć w ostatnich tygodniach prowadziła coś w rodzaju podwójnego życia: markiza Wroxam w stolicy, młoda wdo wa Stapieton w wiejskim ustroniu, mówienie nieprawdy nie przychodziło jej łatwo. Konieczność zmuszała ją w ostatnich latach do ukrywania tożsamości, teraz jednak wszystko się zmieniło za sprawą Wroxama, nie było więc po co kłamać. - Nie zmarł żaden mój krewny, Rose, jednak jesienią straciłam kogoś bliskiego... kogoś, kogo bardzo kochałam. W oczach pokojówki, gdy wydobywała z kufra starannie złożoną czarną suknię, malowało się współczucie. - Radziłabym pani, milady, przejść na lekką żałobę - za sugerowała po chwili zastanowienia. - W szafie jest ładna fioletoworóżowa suknia i jeszcze jedna, perłowoszara. - Co? - Jennifer nie kryła zdumienia. Prędko podeszła do większej z dwóch szaf i otworzyła ją, by stwierdzić na własne oczy, że się nie przesłyszała. Nie do wiary, wszystkie jej ubrania nadal wisiały tam, gdzie je pozostawiła. Ale dlaczego? Sięgnęła po jedną z pięknych sukien. Staroświecka, nie co przyblakła, pochodziła z jej wyprawy. Dlaczego jednak nadal tu jest? To pytanie ponownie zaatakowało jej umysł. Zwróciła się o wyjaśnienie do pokojówki.
94 - Pani Liddel nalegała, żeby niczego nie ruszać, milady. Pilnowała, żeby zawsze raz w tygodniu tu pozamiatać, a w lecie zaciągałyśmy zasłony, by chronić meble przed słońcem. Tak było przez cały czas, przez pięć lat, odkąd tu jestem. Jennifer znów rozejrzała się po pokoju, tym razem sta rannie studiując najdrobniejsze detale. Ochmistrzyni po leciła pokojówkom, by zostawiły wszystko bez zmian i by dbały o ten pokój, ale przecież pani Liddel nie mogła tak postąpić z własnej woli, bo musiała we wszystkim słuchać Wroxama. Dlaczego zabronił ruszania jej rzeczy? Po znik nięciu żony nękały go wyrzuty sumienia? A może przycho dził tu od czasu do czasu, by przypomnieć sobie, jak głupio postąpił, wybierając takie niewierne stworzenie za żonę? Właśnie, Wroxam... Odwróciła się do drzwi oddzielają cych dwie sypialnie i aż przymrużyła oczy, gdy spostrzegła, że nie tkwi w nich klucz. Przypomniała sobie jednak, że tych drzwi nigdy nie zamykali, gdy jeszcze wspólnie miesz kali w tym domu. Markiz był z pewnością mężczyzną peł nym wigoru i podczas tych kilku miesięcy małżeństwa czę sto składał małżonce nocne wizyty. Choć ze wstydem, lecz dobrze pamiętała, z jaką radością przyjmowała jego wzglę dy. Dzięki ci, dobry Boże, że teraz jestem rozsądniejsza, po myślała. - Sądzę, Rose - odpowiedziała służącej - że te suknie nie są stosowne dla kobiety w moim wieku. - Na jej twarz wypłynął krzywy uśmiech. - Nie wspominając o fakcie, że mam teraz nieco pełniejszą figurę i pewnie są za ciasne. Postanowiła nie dodawać, że noszenie ich wywołałoby
95 zbyt wiele bolesnych wspomnień, również i to, jak bardzo była w młodości naiwna, jak ufna - powędrowała spojrze niem do łączących sypialnie drzwi - i jakże uległa. Wrodzona oszczędność i zmysł praktyczny kazały Rose porzucić kufry i zbliżyć się do szafy. - Tak, milady, ale przecież mogę wszyć małą wstawkę w stanie. Pani Liddel zawsze chwaliła moje ściegi. Nikt nie dostrzeże tych poprawek, już ja o to zadbam. - Jestem pewna, że potrafisz, Rose, ale nie sprawię ci ta kiego kłopotu, skoro mam wystarczająco dużo innych stro jów. - Wskazała ręką kufry na podłodze. - To tylko mała część mojej garderoby. Za kilka dni moja pokojówka przy wiezie z Londynu resztę rzeczy. Rzuciła trzymaną w rękach suknię na łóżko, wcześniej jednak dostrzegła zawiedzione spojrzenie Rose po wzmian ce o osobistej pokojówce. Bez wątpienia dziewczyna mia ła nadzieję, że niespodziewany powrót pani do Wroxam Park poprawi jej pozycję wśród służby. I być może życze nie Rose się spełni, jeśli dowiedzie, że jest zarówno pilna, jak i lojalna. - Mary ma wiele obowiązków, nie tylko pokojówki, nie wątpię więc, że ucieszy się z pomocy - rzuciła Jennifer, co natychmiast przywróciło Rose nadzieję i pogodę ducha. Na razie usuniemy te suknie... Nie, już podjęłam decyzję - ucięła kiełkujący protest. - Są jednak zbyt dobre, żeby je wyrzucić. Daj służącym te, które będą na nie pasować, a resztę przekaż pracującym tu mężczyznom. Jestem pew na, że przydadzą się ich żonom i siostrom. - Na pewno - niechętnie potwierdziła Rose.
96 Mierzyła tęsknym wzrokiem kolekcję pięknych strojów ze świadomością, że nie upchnie swoich pełnych kształtów w żadnej z tych sukien, nieważne, ile by razy ją przerabiała. - Nie przejmuj się, Rose - pocieszyła ją Jennifer, bez tru du odczytując jej myśli. - Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, w drugiej szafie jest dość obszerna peleryna obszyta futrem, możesz ją sobie wziąć. A zmieniając temat - dodała, prze rywając tym wylewne podziękowania - nie wiesz przypad kiem, gdzie jest teraz mój syn? - Chyba w pokoju dziecinnym, milady Pewnie nadal się bawi żołnierzykami, które należały do jego lordowskiej mości, kiedy był chłopcem. - Nagle drgnęła. - Niemal zapomnia łam! Jego lordowska mość przesyła pozdrowienia i pyta, czy o szóstej zje pani z nim kolację w małej jadalni? Cóż za uprzejmość! - pomyślała z goryczą Jennifer, nie zamierzała jednak dzielić się swoimi emocjami z Rose, dla tego odrzekła: - Mam szczerą nadzieję, że nasze niespodziewane przy bycie nie sprawiło wam wszystkim zbyt wielu kłopotów, zwłaszcza pani Quist. - Och, kucharka jest nadal w Londynie, milady, razem z panią Liddel i panem Slocombeem. Słyszałam, jak jeden z lokajów wspomniał, że jego lordowska mość wysłał do pana Slocombe'a wiadomość. Ma zamknąć dom w Londy nie i natychmiast tu wrócić. - W takim razie, kiedy umieścimy ubrania w innym po koju, gdzie będziesz mogła je w wolnej chwili posortować, przypomnij mi, żebym zajrzała do kuchni. Chcę się upew nić, czy ktoś, kto przygotowuje kolację, nie ma większych
97 kłopotów z ułożeniem menu - poinformowała, znów wy kazując się dbałością o pracowników. Do czasu, gdy Jennifer zstąpiła imponującymi drewnia nymi schodami, już cała służba uważała ją za panią łaskawą i liczącą się z ludźmi. Rose ułożyła jej prostą, lecz twarzową fryzurę i teraz wyglądała w każdym calu na prawdziwą pa nią domu, pogodną i w najwyższym stopniu zadowoloną. Nic jednak nie było dalsze od prawdy. Na całej ziemi nie znała miejsca, w którym tak bardzo nie chciałaby się znaleźć. Miała zamęt w głowie, obawiała się spotkania z panem domu i my ślała z przerażeniem, czego może od niej zażądać w zamian za przywilej pozostawania pod jego dachem. Zdołała jakoś z uśmiechem podziękować młodemu lo kajowi, który otworzył przed nią drzwi. Uśmiech ten jednak prędko ustąpił na widok wysokiej, wyprostowanej postaci przy oknie jadalni, z którego rozciągał się widok na park. Niechętnie musiała przyznać, że Julian zawsze ubierał się nienagannie, a ten wieczór nie stanowił wyjątku. Do skonale skrojony granatowy surdut leżał na nim jak ulał, podkreślając szerokie ramiona, a równie wytworne, dopa sowane bryczesy uwypuklały siłę długich, prostych nóg. Nie była jednak w nastroju do podziwiania budowy cia ła małżonka, podobnie jak on najpewniej nie zwróci uwagi na staranności jej stroju. Natychmiast po zamknięciu przez lokaja drzwi odwrócił się od okna ze słowami: -Widzę, że postanowiłaś nie rozstawać się z żałobą... pani Stapleton. Zmusiła się, by odwzajemnić sardoniczne spojrzenie.
98 - Przyzwyczaiłam się do wdowieństwa, Wroxam. Daje kobiecie tyle wolności... Jego oczy nieco się zwęziły, w głosie pozostała jednak ta sama nuta rozbawienia, gdy zauważył: - Wolałbym, żebyś nadała mi stopień wyższy niż majora, kiedy postanowiłaś mnie umieścić sześć stóp pod ziemią. Dlaczego nie awansowałaś mnie na pułkownika? Pięknie sklepiona brew powędrowała w górę. - Pułkownika? Dlaczego nie od razu generała? - Och nie, moja droga. Wszyscy generałowie, których znam, są starzy i zniedołężniali, a także zbyt rozmiłowani w porto i brandy, jeśli ich nosy mogą w tym względzie sta nowić wskazówkę. Nie mogła się uśmiechnąć bardziej słodko. - Daj sobie trochę czasu, Wroxam, a na pewno znaj dziesz się w ich gronie. Kiedy obchodził stół, dało się zauważyć nieznaczne drgnienie w kąciku jego ust, zanim jednak dotarł do jej krzesła, zajęła miejsce i sięgnęła po serwetkę. Pojawienie się lokaja z dużą wazą ucięło tę wymianę zdań, kiedy jednak zupa została podana, markiz odprawił służącego, zaznaczając, że zadzwoni, kiedy przyjdzie pora na drugie danie. - Uznałem, że poczujesz się tu swobodniej - zagadnął, gdyż Jennifer, kosztując pysznego bulionu, zachowała milczenie. Duża jadalnia jest trochę bezosobowa, a poza tym można tam ochrypnąć, prowadząc rozmowę z końców stołu. Niechętnie uniosła wzrok znad talerza. Najwidoczniej Wroxam dostał napadu gadatliwości. Nie przypominała so-
99 bie, by dawniej podczas posiłków tyle mówił. Ktoś mógłby przypuszczać, że z wiekiem złagodniał, nabrał życzliwsze go nastawienia do świata, ona jednak się nie łudziła. Był jak dzikie zwierzę, niebezpieczny i nieprzewidywalny. Zawsze czujny, wypatrujący okazji, by uderzyć, kiedy przeciwnik najmniej się tego spodziewa. - Zawsze jadaliśmy tutaj - przypomniała mu. - Nigdy w dużej jadalni. - Istotnie? - Sprawiał wrażenie zdziwionego, lecz już po chwili spojrzał na nią ostro. - Skoro masz taką dobrą pa mięć, przypomnisz sobie zapewne, dlaczego, zanim posta nowiłaś zniknąć, nie poinformowałaś mnie, że nosisz w so bie nasze dziecko? Miłego towarzysza posiłku zastąpił więc bezlitosny in kwizytor. Jakże słusznie nieustannie miała się na baczności! Na twarde spojrzenie odpowiedziała nieznacznym uniesie niem brwi i nieco obraźliwym uśmiechem. - A uwierzyłbyś, że dziecko jest twoje, gdybym wtedy cię poinformowała? Przybladł, a mięśnie wzdłuż silnej szczęki stężały. Zada ny w odwecie cios trafił precyzyjnie w cel. Mimo to Jennifer nie odczuła zbytniej satysfakcji, gdy przekonała się, że pancerz jej męża wcale nie jest nie do przebicia i że można go zranić jak każdego innego człowieka. O dziwo, to spostrzeżenie sprawiło, że ogarnęło ją współczucie, prędko się jednak go pozbyła. Bóg jeden wie, że nie zamierzała Wimama zranić, niemniej okazanie w ja kikolwiek sposób słabości nie przysłużyłoby się jej sprawie. Czy gdyby wyznała mu całą prawdę, zrozumiałby? Czy
100 z ich relacji ustąpiłaby wrogość, przynajmniej na ten krót ki czas, który musiała tu spędzić? - zastanawiała się, lecz przypomniała sobie, że szczerość sprzed niemal dziewięciu lat, z jaką pisała do niego listy, nie dała zupełnie nic. Z westchnieniem odłożyła łyżkę, gdyż zupa nagle prze stała jej smakować. - Uwierzyłbyś mi, gdybym ci powiedziała, że kiedy cię opuszczałam, nie zdawałam sobie sprawy, że jestem w ciąży? zapytała szybko, nie dając sobie czasu na zmianę decyzji. Oczywiście nie uwierzył. Świadczyło o tym kpiące spoj rzenie, jakim zareagował na jej słowa. - Aż tak nie znałaś własnego ciała? - zaszydził. Nie pozwoliła, by ten sceptyczny ton ją zirytował. - Pozwolę sobie ci przypomnieć, Wroxam, że miałam wtedy zaledwie szesnaście lat. Takie są fakty, nawet ty nie możesz temu zaprzeczyć. Nikt mnie nie pouczył, co i dla czego może się wydarzyć po zamążpójściu. - Gdy patrzył na nią w zamyśleniu, jakby milcząco przyznawał, że w jej słowach tkwi być może ziarno prawdy, postanowiła wyko rzystać tę przewagę i pójść za ciosem: - Jeśli ktoś mógł się zorientować, że jestem w ciąży, to właśnie ty, Wroxam. Je steś ode mnie starszy o dziesięć lat, w tamtym czasie byłeś znacznie bardziej doświadczony. - W zwykłych okolicz nościach nie rozważałaby nawet omawiania takiego tema tu, zwłaszcza z mężczyzną, teraz jednak nie był czas na ta kie subtelności. - Nie zastanowiłeś się, dlaczego przestałam miesiączkować? - Touche, madame! - wykrzyknął, przyznając rycersko, że zyskała punkt. - Moim jedynym usprawiedliwieniem,
101 jeśli mnie pamięć nie zawodzi, jest to, że po naszym ślubie kilkakrotnie wyjeżdżałem do Londynu. - Lekko wydyma jąc usta, po mistrzowsku zasygnalizowała pogardę, on jed nak uznał, że w tej sytuacji zupełnie nieuzasadnioną. - Czy wolno mi przypomnieć, madame, że to nie ja dopuściłem się małżeńskiej zdrady? - Nie ma absolutnie żadnej potrzeby, żeby mi o tym przypominać, Wroxam. Tego z pewnością nigdy nie zapo mnę, choć powód, dla którego zbłądziłam, na zawsze po zostanie dla mnie tajemnicą. Zdumiony, zmarszczył brwi. Odprowadzał ją wzrokiem, gdy wstawała i podchodziła do okna, zastanawiając się, co miała na myśli. Nagły wybuch śmiechu przerwał te rozmy ślania i sprawił, że Julian nie poprosił o wyjaśnienie. - Zabawne, prawda? - mówiła dalej. - Gdyby przypad kiem Bóg obdarzył mojego syna niebieskimi oczami i zło cistymi włosami, ani on, ani ja nie moglibyśmy przestąpić progu tego domu. Żadne zapewnienia nie przekonałyby cię, że kiedy wybrałam się z Geoffreyem Wilburnem na tę fatal ną przejażdżkę, nosiłam już w sobie dziecko. - Być może zatem dobrze się złożyło, że zapewnienia są niepotrzebne i że zaakceptowałem Charlesa z powodu sa mej jego powierzchowności. - Tak, a niech cię! - Okręciła się gwałtownie z groźnym błyskiem w oczach, ujawniając po raz pierwszy w jego obecności, że nie bez przyczyny została obdarzona czerwo nawym połyskiem kasztanowych włosów. - Jakżebyś mógł inaczej? Musiałbyś być ślepy, żeby nie poznać od razu owo cu własnych lędźwi! - Odwróciła się na powrót do okna,
102 zawstydzona, że dała się sprowokować jego nonszalancją, i wybuchła: - Jeśli choć przez chwilę sądziłeś, że sprawia ło mi jakąkolwiek przyjemność obserwowanie, jak Charles z roku na rok coraz bardziej się do ciebie upodabnia, to je steś w błędzie! A jeśli uważasz, że zataiłam przed tobą jego istnienie z czystej złośliwości, w ramach drobnej zemsty, to już nie możesz mylić się bardziej. Pięść, która uderzyła w stół, jasno świadczyła o narasta jącej wściekłości Wroxama, podobnie jak głos, który prze ciął powietrze niczym bicz: - Do diabła, kobieto, zatem dlaczego? Pomimo napięcia Jennifer musiała przyznać w duchu, że jego gniew jest w pełni uzasadniony. Nieważne, jak pró bowała to wyjaśnić, nieważne, jak usprawiedliwione były jej działania, fakt pozostawał faktem: przez osiem długich lat pozbawiała męża radości ojcostwa. Co gorsza, próbowa ła też pozbawić syna praw należnych mu z tytułu wysokie go urodzenia. Tak, przyznała w myślach, to najtrudniejsza decyzja, jaką musiałam podjąć. I... tak, być może błędna. Co do reszty... Ponownie ciężko westchnęła. - Ponieważ chciałam, żeby mój syn miał szczęśliwe dzie ciństwo. - A dlaczego uważasz, że tu by go nie miał? - odparował z szybkością błyskawicy. Był nieustępliwy, ona jednak nie dała się zastraszyć. Być może popełniła błąd, być może nawet dopuściła się okru cieństwa, zatajając przed Julianem istnienie syna. Niemniej uważała, że nie miała innego wyboru.
103 - A jakie życie, Wroxam, mógłby wieść Charles pod tym dachem? Och, tak, rozpieszczałaby go cała armia służących i dostawałby wszystko, co można kupić za pieniądze - mó wiła szybko, by jej nie przerwał. - Ale całemu jego dzieciń stwu towarzyszyłaby atmosfera wrogości i pogardy, a jego rodzice w ogóle by się do siebie nie odzywali i wiedli życie osobno. - Dumnie uniosła podbródek. - No cóż, ze mną nie miałby ani bogactwa, ani szlacheckiego tytułu, ale przy najmniej dorastałby w domu, w którym panowałaby miłość i wzajemny szacunek. I wcale nie żałuję, że był szczęśliwy przynajmniej przez osiem lat. - Nadal będzie - zapewnił po długiej chwili Julian. Po wiedział to z takim przekonaniem, tak szczerze, że niemal mu uwierzyła. - Nie jestem wyprany z wszelkich uczuć, Jennifer, niezależnie od tego, co o mnie myślisz. Nie je stem też ślepy. Nietrudno dostrzec, jak wielkie więzy mi łości łączą ciebie i Charlesa. To zresztą najzupełniej zro zumiałe i nie zamierzam stawać pomiędzy wami ani teraz, ani w przyszłości. Najważniejsze jest dobro naszego syna i właśnie dlatego zaoferowałem ci możliwość powrotu. Jeśli oczekiwał deklaracji wdzięczności, musiał się roz czarować, a gdy Jennifer uniosła w końcu oczy, w ich zielo nej głębi malowała się podejrzliwość. - A czego, jeśli wolno wiedzieć, zażądasz ode mnie za ten rzadki u ciebie wielkoduszny gest? Jako kto pozostanę w tym domu? - Naturalnie jako jego pani. - Sięgnął po kieliszek. Kiedy spoglądał na nią znad jego krawędzi, jego wzrok stward niał. - Rozumie się samo przez się, że oczekuję od cie-
104 bie absolutnie poprawnego zachowania. - Głos również stwardniał. - Biada ci, moja żono, gdybyś ponownie zhań biła nazwisko, które nosisz! Zareagowała inaczej, niż mógłby się spodziewać. W śmie chu, który przeszył powietrze, dominowała wesołość. - Zatem mam nie szargać dumnego nazwiska Staplefordów, ty natomiast, bez wątpienia, będziesz to nadal czynił z całą męską werwą, jaką przejawiałeś przez ostatnich dzie więć lat. - W jej oczach podejrzliwość ustąpiła pola pogar dzie. - Doskonale, Wroxam, przystaję na twoje warunki, gdyż w pełni mi odpowiadają. Mogę prowadzić twój dom, tak mi się wydaje, według twoich życzeń. Ale to wszystko. - Ponie waż nie usłyszała żadnej odpowiedzi, powróciła do kontem plowania widoku za oknem. - Podjęłam już działania mają ce na celu zapewnienie sobie... prywatności. Odwiedziłam kuchnię i znalazłam w niej klucze do mojego pokoju. Teraz drzwi łączące nasze sypialnie są zamknięte. I tak pozostanie przez cały czas, jaki spędzę pod tym dachem. Usłyszała dźwięk odstawianego gwałtownie na stół kie liszka, było już jednak za późno. Trzema susami Julian po konał dzielącą ich odległość, a potem, zanim zdołała cokol wiek uczynić, porwał ją w ramiona. Zdołała jeszcze dojrzeć jego usta, zanim przywarły do jej warg, zrazu twarde i na tarczywe, a po chwili łagodne, uzyskujące odpowiedź, któ rej nie była w stanie powstrzymać. Gdy uniósł głowę i rozluźnił uścisk, w jego śmiechu za brzmiała nuta triumfu. Szydercze przypomnienie, jakby go potrzebowała, że w obecności swojego męża nie jest wcale panią własnych emocji.
105 -Nie sądzę, moja żono, bym był ci tak obojętny, jak chcesz to przedstawiać - obwieścił, pogłębiając jej przera żenie własną słabością. - Zresztą nieważne. - Z wprawia jącą w zakłopotanie intymnością obserwował jej falujące w przyspieszonym oddechu piersi. - Gdybym zapragnął skorzystać z twoich wdzięków, nie powstrzyma mnie na wet setka zamkniętych drzwi. Ale nie musisz się tego oba wiać. - Prędko wrócił na swoje miejsce za stołem, jakby jej bliskość nagle przestała go interesować. - Teraz, kiedy wszystko jest już jasne, dokończmy posiłek. Poskromiła chęć wybiegnięcia z jadalni, przywołała po zostałe jej resztki godności i zajęła miejsce po przeciwnej stronie.
Rozdział szósty Jennifer przerwała pisanie listu i spojrzała na okno, z którego rozciągał się ładny widok. Wroxam chętnie przy stał na prośbę o przydzielenie niewielkiego pokoju na ty łach domu do jej wyłącznego użytku. Mogła tu czytać, pro wadzić korespondencję albo po prostu w ciszy i spokoju zastanawiać się nad życiem. A podczas miesiąca spędzo nego we Wroxam Park miała o czym myśleć, choćby o za chowaniu pana tej posiadłości. Choć niechętnie przypisywała mężowi jakiekolwiek de likatniejsze uczucia, musiała przyznać, że wobec niej za chowywał się wręcz wzorowo. Sama esencja dżentelmena, przejawiał wrażliwość na wszystkie jej potrzeby. Oczywi ście, nie spędzali zbyt wiele czasu w swoim towarzystwie. Kiedy jego lordowska mość nie omawiał spraw posiadłości ze swoim sekretarzem albo zarządcą, poświęcał większość czasu synowi. Poza kilkoma dniami w poprzednim tygo dniu, kiedy to zabawił na krótko w stolicy, co ranka, jeśli pozwalała na to pogoda, odbywał z Charlesem przejażdżki po rozległych, należących do majątku terenach.
107 Cicho westchnęła. Jej syn z dnia na dzień przywiązywał się coraz bardziej do ojca, nie mogła jednak uczynić nicze go, żeby temu przeszkodzić. Zresztą nie była wcale pewna, czy gdyby leżało to w jej mocy, powinna przeciwdziałać wytwarzającej się pomiędzy nimi więzi. Co zrozumiałe, pewne aspekty przymusowego poby tu pod dachem męża musiały jej doskwierać. Wroxam zapowiedział, że jeśli oddali się choćby na krótko od domu bez uprzedniego uzyskania jego zgody, utraci pra wo powrotu. Ponadto za każdym razem, gdy spacero wała z Charlesem po ogrodzie, śledziły ją czujne oczy któregoś ze służących. Rzecz jasna, tylko wykonywali ściśle polecenia pana. I to było nie do zniesienia! A jednak nie mogła winić Wroxama za pilne baczenie na Charlesa, gdyż sama wiedziała najle piej, że uciekłaby z synem, gdyby tylko nadarzyła się oka zja. Gdyby miała dokąd pójść, miała gdzie się ukryć, gdzieś, gdzie Wroxam na pewno by ich nie odnalazł. Na razie musiała się kontentować swoim położeniem, które, nie mogła zaprzeczyć, nie okazało się zbyt ciężkie. Służba traktowała ją z najwyższym szacunkiem, a sympatia starszych pracowników, którzy byli we Wroxam Park, kiedy po raz pierwszy przekroczyła jego progi jako naiwna pan na młoda, wprost ją wzruszała, zwłaszcza poważanie oka zywane jej przez Slocombe'a. W ten sposób niewątpliwie chciał zmazać pamięć o nieszczęsnym incydencie sprzed lat, kiedy to nie wpuścił markizy do londyńskiej rezydencji. Tak, ogólnie rzecz biorąc, nie miała podstaw, by uskarżać się na swoją dolę. Teraz zresztą, kiedy jej lojalna zausznica
108 Mary zadomowiła się na dobre, cieszyła się także jej towa rzystwem i niezłomnym wsparciem. W chwilę później właśnie Mary wkroczyła do pokoju i przypomniała, że „panna Jenny" obiecała przejrzeć po obiedzie z kucharką menu na następny tydzień. Jennifer zerknęła na pozłacany zegar na kominku. - Dobry Boże, już tak późno? Nawet nie zauważyłam, kiedy minął ranek. Chyba zjem dzisiaj obiad w pokoju dziecinnym z Charlesem. Mary uznała nagle, że czubek jej prawego buta jest nie zwykle interesujący. - Nie sądzę, by to był najlepszy pomysł. Panicz Charles nie jest w tej chwili w najlepszym nastroju. - Och? - Jennifer przerwała porządkowanie blatu sekretarzyka i posłała przyjaciółce pytające spojrzenie. - Czy Wroxam nie wrócił na czas z inspekcji czworaków i nie za brał Charlesa na przejażdżkę? - Nie, jego lordowska mość wrócił, troszkę później niż zapowiedział, ale wrócił. Trzeba przyznać, że zawsze do trzymuje słowa - stwierdziła Mary, zdradzając tym ostroż ny szacunek, jakim zaczęła darzyć markiza. - Kłopot pole ga na tym, że panicz Charles postanowił nie czekać i wybrał się sam. Jennifer na moment ogarnęła panika. - Nie spadł z konia? Nie jest ranny? - Nie, skądże - zapewniła ją Mary. - I ten mały lisek z pewnością by się nie wymknął, gdyby w pobliżu był Pa trick, ale właśnie towarzyszył jego lordowskiej mości. No cóż, powtarzała pani często paniczowi Charlesowi, że nie
109 wolno mu samemu dosiadać konia. Prawda jest więc taka, że winić można tylko jego. - Tak, tak, masz rację. - Musiała się z tym zgodzić. Wie działa, że powinna surowo zganić synka, czego nienawidzi ła. Westchnęła. - Muszę go ukarać, zabraniając przejażdżek na dzień lub dwa. Mary zachichotała. - Och, nie ma potrzeby się tym kłopotać. Przez pewien czas panicz Charles sam nie zechce dosiadać konia. Jennifer natychmiast ogarnęły podejrzenia. - Co to ma oznaczać? - No cóż, nie znam wszystkich szczegółów, rozumie pani, z tego jednak, co usłyszałam od Annie, która się nim opie kuje, wiem, że kiedy jego lordowska mość wrócił i odkrył, że panicz Charles zniknął, pojechał go szukać. Szybko zna lazł go przy lasku, a kiedy z nim skończył, panicz Charles nie mógł jechać konno i musiał wrócić do domu na piecho tę. Był bardzo rozżalony. Dopiero po chwili Jennifer zdała sobie w pełni sprawę ze znaczenia tego, co usłyszała. - Twierdzisz, że Wroxam miał czelność zbić mojego syna? Mary widziała, jak z twarzy Jennifer odpływa krew, a potem powraca wraz z pragnieniem zemsty. Zdawała so bie sprawę bardziej niż ktokolwiek inny, że piękna markiza, choć zwykle zrównoważona i spokojna, w pewnych oko licznościach stawała się całkiem inna. Zanim jednak zdoła ła przedstawić jakieś argumenty, przypomnieć, że Charles osiągnął już wiek, w którym trzeba go prowadzić twardszą
110 ręką, Jennifer wypadła z pokoju i ruszyła przez hol w kie runku biblioteki. Bez pukania otworzyła z rozmachem drzwi i wpadła do pomieszczenia spowita burzą wirujących seledynowych halek, zastając jego lordowską mość tam, gdzie się spodzie wała. Usadowiony za biurkiem, przeglądał razem z sekre tarzem korespondencję. Nawet najmniejszym ruchem wy razistych brwi nie zdradził zaskoczenia czy rozdrażnienia tym jakże niegrzecznym wtargnięciem, poinformował tyl ko sekretarza, że dokończą pracę po obiedzie. Julian zaczekał, aż pan Aubrey opuści bibliotekę, co ten skwapliwie uczynił, zresztą ze znacznie większą godnoś cią niż milady podczas inwazji na pokój, i skierował roz bawione spojrzenie na dyszącą żądzą zemsty jędzę, stojącą z zaciśniętymi pięściami, jakby za chwilę miała się na nie go rzucić. Po omieceniu wzrokiem kasztanowych włosów, spojrzał w miotające błyskawice zielone oczy. Było aż nazbyt oczy wiste, co rozsierdziło jego małżonkę, przezwyciężył więc pokusę, by podroczyć się chwilę i udawać niewiedzę. - Sądzę, że wiem, dlaczego tu jesteś, Jennifer. Może była byś łaskawa usiąść, żebyśmy mogli spokojnie omówić... - Jak śmiałeś! - przerwała mu, a cień rozbawienia igrają cy wokół ust męża jeszcze bardziej podsycił jej gniew. - Jak śmiałeś tknąć moje dziecko! - Nasze dziecko - poprawił łagodnie. Odchylił się w fo telu i przez chwilę przyglądał się jej. Jak legendarna wilczy ca Jennifer żarliwie broniła swojego potomstwa. - Pierwszy zawsze i przed każdym przyznam, że wychowując samotnie
111 Charlesa, wykonałaś wspaniałą pracę, Jennifer. To świetny chłopak. Jeśli cokolwiek zaniedbałaś, to tylko dyscyplino wanie go w miarę konieczności. - Och, na Boga! - wykrzyknęła, nie pozwalając, by nie spodziewana pochwała zmąciła jej ostrość widzenia. - On jest chłopcem. Musi czasami napsocić. - To prawda - zgodził się łagodnie, tak bardzo łagodnie, jakby nie był Wroxamem. - Gdybym jednak ja jako chło pak zrobił to, co Charles, poczułbym przez spodnie nie pła ską dłoń ojca, a rózgę. Odruchowo omiotła wzrokiem jego długie palce. Julian miał dłonie eleganckie i wrażliwe, jak ręce artysty, lecz jed nocześnie silne, podobnie jak potężne ramiona. Drgnęła na samą myśl o tym, co musiał wycierpieć biedny Charles. Uniosła głowę, napotykając spojrzenie męża, zdradzające, że śledzi tok jej myśli. Dumnie uniosła podbródek. - Uważam zatem, że twój ojciec postępował jak brutal, a matka też nie była lepsza, bo pozwalała dręczyć swoje dziecko. Ja nie jestem do niej podobna i powiem ci wprost, że nie zamierzam przyglądać się z założonymi rękami, jak łamiesz w moim synu ducha. - Nie zamierzam niczego łamać. Dodam, że nie zamie rzam również dopuścić, by skręcił sobie kark, jeśli tylko mogę temu zapobiec. Jennifer wpatrywała się w niego ze zdumieniem. Uzna ła, że postradał zmysły. Wiekowa kobyła, na której pozwo lił Charlesowi jeździć, z trudem kłusowała, nie mówiąc już o galopie.
112 - Wroxam, doprawdy! - zadrwiła. - Stara Bessie jest najspokojniejszym stworzeniem, jakie stąpało po tej ziemi. Naprawdę uważasz, że zrzuciłaby Charlesa? - Ona nie, najwyraźniej jednak nie wiesz, że nasz lekko myślny syn popróbował dziś swoich umiejętności na zupeł nie innym rumaku. Chociaż jak dotąd wymawiała się od propozycji męża, by wybrała sobie jakiegoś wierzchowca, często odwiedzała stajnie i podziwiała szlachetne okazy, które tam trzymał. Nagle, tknięta przerażającą myślą, zadała pytanie: - Och, nie! Chyba nie wziął tego twojego siwka do po lowań? - Nie znasz własnego syna. - Iskierka podziwu rozjaśni ła szare oczy Juliana. - Choć w tej sytuacji trudno cię ob winiać. Czując, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, Jennifer opadła na fotel. Przyznała w duchu, że czyn Wroxama znajdował pewne usprawiedliwienie. Westchnęła, pokręci ła głową. - Chyba muszę wziąć na siebie część winy za to, co się stało. - Nie sugerujesz, mam nadzieję, że zachęciłaś go do zlek ceważenia moich decyzji i wyruszenia na siwku? - Oczywiście, że nie! I bardzo chciałabym wiedzieć, któ ry służący osiodłał dla niego tę bestię! - Wykonywał tylko polecenia, moja droga. - Julian sardo nicznie się uśmiechnął. - Nasz przedsiębiorczy młody czło wiek poinformował koniuszego, że ma przygotować siwka, na którym ja zamierzam mu towarzyszyć po powrocie. Kie-
113 dy później stajenny powrócił do swoich zajęć, Charles pod prowadził siwka do podstawki do wsiadania i ruszył, zanim ktokolwiek zdołał go zatrzymać. - Westchnął z żalem. - Nie podoba mi się rola ojca o ciężkiej ręce, wiem jednak, że choć dzieciak musi czasem poswawolić, mam obowiązek go dyscy plinować. Niemniej uważam, że nie byłby tak skłonny do głu pot, gdyby miał jakieś pożyteczne zajęcie, postanowiłem więc zaangażować nauczyciela. Kogoś, kto nie tylko przygotuje go do szkoły, lecz także uwzględni jego skłonność do awantur niczych wypraw. Kiedy rozmawiali o ich synu, Jennifer bez trudu zapo minała o niechęci do swojego męża. Pomysł z nauczycie lem wydawał się doskonały. - Znasz kogoś takiego? -Nie, ale Aubrey zasugerował, że pewien jego przy jaciel z uniwersyteckich czasów może być właśnie takim młodym człowiekiem, jakiego szukam. Ten przyjaciel chce studiować prawo, zanim jednak ukończy dwudziesty piąty rok życia, kiedy to obejmie spadek po ciotce, nie dysponu je funduszami na przygotowanie się do wybranego zawodu. Na razie musi zarabiać na życie, a według Aubreya rozwa żał już nauczanie jako jedną z możliwości. Jeśli się zgodzisz, napiszę do niego. Nie miała nad czym deliberować. - Dziwne, właśnie zastanawiałam się nad zatrudnieniem guwernantki. Dotąd sama uczyłam Charlesa, muszę jednak przyznać, że po śmierci Jamesa znacznie się w tym zanie dbałam. - Natychmiast poczuła na sobie uważne spojrze nie. - Na pewno zdążyłeś się już dowiedzieć wszystkiego
114 o Jamesie 0'Connellu? Charles opowiadał ci chyba o na szym życiu w Irlandii? Fakt, że najwidoczniej uważała, iż zniżył się do wypy tywania syna o jej przeszłość, zarówno go zranił, jak i roz drażnił. Zdołał jednak odpowiedzieć spokojnie: - Charles wielokrotnie wspominał o dziadku Ja mesie, który, jak zakładam, jest właśnie tym Jamesem 0'Connellem, o którym teraz wspomniałaś. Wiem także skądinąd, że niejaki 0'Connell był znanym hodowcą koni. I to wszystko. - Z łatwością odwzajemnił jej nieco scep tyczne spojrzenie. - Nie zamierzam ani teraz, ani w przy szłości wypytywać naszego syna o to, jak spędziłaś ostat nich dziewięć lat. Wolałbym dowiedzieć się tego od ciebie. Uwierzyła czy nie, trudno było osądzić, gdyż wzruszyła tylko ramionami, wstała i zbliżyła się do okna. Milczała tak długo, że zaczął przypuszczać, iż pozostawi go w niewiedzy. Ona jednak odezwała się cicho: - Nie ma wiele do opowiadania. - Nieruchoma jak po sąg, wyglądała przez okno, mając jednak przed oczami zu pełnie inne obrazy. - Kiedy Mary i ja przybyłyśmy do Irlan dii, nasze pieniądze już się niemal rozeszły. Zamierzałyśmy odbyć przez ten kraj podróż do domu rodziców Mary. Nie muszę dodawać, że nie dotarłyśmy do ubogiej chatki Harperów w hrabstwie Clare. Trzeciego dnia zostałyśmy bez gro sza, nie miałyśmy nawet na jedzenie. Co zresztą tak bardzo mnie nie martwiło. Przedtem, mimo że jadłam mało, nie mog łam utrzymać pożywienia w żołądku. Myślałam, że takie są skutki głodu i wyczerpania, które sprawiło, że pewnego razu upadłam przy drodze. Mary, znacznie bardziej wprowadzona
115
w życie, domyśliła się jednak od razu. Tego dnia los spojrzał na mnie łaskawszym okiem - kontynuowała jakby nieobec na, zagłębiona we wspomnieniach. - Pasażer pewnego po jazdu, dojrzawszy mnie w takim stanie, polecił woźnicy, żeby się zatrzymał. Ten dobry samarytanin, który zaoferował nam pomoc, okazał się nikim innym, jak Jamesem 0'Connellem. Zabrał nas do swojego domu i posłał po lekarza, który po twierdził podejrzenia Mary. - I zajmował się wami przez te wszystkie lata? - Raczej zajmowaliśmy się sobą nawzajem. James szukał właśnie kogoś, kto przejąłby obowiązki od jego sędziwej kucharki i ochmistrzyni, a ja z radością przyjęłam tę pracę w zamian za dach nad głową. W końcu stanęło na tym, że Mary i ja wykonywałyśmy razem te obowiązki. - Gdy do strzegł lekkie skrzywienie w kąciku jej ust, dodała: - Nie poszły na próżno moje liczne wyprawy do kuchni w ro dzinnym domu i tutaj, do królestwa pani Quist. Okaza łam się niezłą kucharką, albo przynajmniej moje kulinarne umiejętności wystarczały Jamesowi. Na szczęście nie miał zbyt wyrafinowanego smaku. Jak wiesz - kontynuowa ła - James osiągał sukcesy w hodowli koni, nie był jednak bogaty, przynajmniej według twojej miary. Mieszkał w bu dynku na farmie, obszernym, lecz skromnie wyposażonym. Był bystry, od razu się zorientował, że nie jestem prostą wdową po żołnierzu, za którą się podawałam. Po kilku ty godniach, kiedy już bardzo go polubiłam i nabrałam bez względnego zaufania, wyznałam mu prawdę. James chciał się z tobą skontaktować, poinformować cię o moim losie, ale nie chciałam nawet o tym słyszeć. Dla mnie nasze mał-
116 żeństwo się skończyło. Miałam nowe życie, i to takie, które dawało mi znacznie więcej satysfakcji. Julian zorientował się nagle, że trzyma kurczowo po ręcze fotela. Surowe słowa, bardzo surowe. Niemniej cu downie szczere. Rozdarty pomiędzy gniewem a ostrożnym respektem, nie zdołał do końca uwolnić głosu od nuty sar kazmu: - Wolisz zatem życie pomocy kuchennej niż markizy. Dość szczególne! - Lecz zrozumiałe - skontrowała. -. Powinieneś zrozu mieć, że James był od wielu lat wdowcem. Sądzę, że wi dział we mnie córkę, której sam nigdy się nie doczekał, a w Charlesie wnuka. Przez tych osiem cudownych lat czu łam, że jestem otoczona opieką i bezwarunkowo kochana. James 0'Connell był najwspanialszym człowiekiem, jakie go kiedykolwiek poznałam. Nauczył mnie tak wielu rze czy. .. Przede wszystkim nauczył mnie być sobą. Zmarł je sienią. .. już nigdy nikogo takiego nie spotkam. Głos się jej załamał. Kiedy odwróciła się od okna i po woli powędrowała do drzwi, Julian wiedział, że jego żona jest na granicy łez. Przypomniał sobie, że nigdy nie widział, by płakała. Również tym razem nie było mu dane tego ujrzeć, gdyż, choć z odwróconą głową, przemówiła spokojnie: - Jeśli mi wybaczysz, pójdę do stajni porozmawiać z Pa trickiem. Wiem, że szukałeś stosownego konia dla Charlesa, ale nie ma potrzeby. Poproszę Patricka, żeby się wybrał do Irlandii po jego kucyka. - Czy to oznacza, że pogodziłaś się z myślą o pozostaniu
117 we Wroxam Park? - Zauważył, że szczupła dłoń znierucho miała w drodze do klamki. - Wystarczy twoje słowo, Jennifer, że nie wymkniesz się stąd z Charlesem, a wszystkie te ograniczenia... - Nie, Wroxam - przerwała mu cicho. - Nigdy ci nie skłamałam i nie zamierzam kłamać akurat teraz. Chcę sprowadzić konia dla Charlesa tylko po to, żeby nie wpa dały mu do głowy głupie pomysły. Wyłącznie po to. Nie czekając na odpowiedź, opuściła jadalnię, przecięła hol i wydostała się na zewnątrz frontowymi drzwiami. Kie dy kroczyła ścieżką, nie miała pojęcia, że mąż z zakłopota niem w szarych oczach odprowadza ją wzrokiem. Przy staj ni zastała Patricka łajanego przez kobietę, z którą przeżyła dawniej wiele ważnych chwil, dobrych i złych. - Ty zdrajco jeden! - krzyczała Mary, ująwszy się pod boki. - Nigdy nie myślałam, że dożyję dnia, w którym zwrócisz się przeciwko pannie Jenny! Patrick przerwał szczotkowanie jednego z zabranych z Irlandii pięknych koni Jennifer i obdarzył Mary tym za wadiackim, krzywym uśmiechem, który stopił już serce niejednej irlandzkiej dziewczyny, nie wywierając jednak nigdy nawet najmniejszego wrażenia na pannie Harper. Nagle dostrzegł szczupłą postać Jennifer. - Słyszała to pani? Nazwała mnie zdrajcą. Mnie, najbar dziej lojalnego człowieka, jaki stąpa po ziemi! Po wykorzystaniu ojczystego języka do udzielenia ja kiejś niedelikatnej odpowiedzi, Mary się oddaliła. Patrick odprowadził ją oczami, a Jennifer dojrzała w nich coś, czego nigdy przedtem nie zauważyła. Prawda uderzyła ją
118 z olśniewającą jasnością. Patrick kocha się w Mary! Dlacze go do tej pory nie zdawała sobie z tego sprawy? Była tak tę pa, tak ślepa, że nie dostrzegała czegoś, co działo się przed samym jej nosem! - No cóż, chyba się domyślam, dlaczego pani tu jest. Patrick przeniósł spojrzenie na zatroskaną twarz Jennifer. Jego błękitne oczy nadal się uśmiechały, już jednak bez te go szczególnego blasku. - Przyszła pani drzeć ze mnie pa sy, bo nie obroniłem jej drogocennego syna przed ojcow skim laniem? Nie byłby sobą, gdyby nie przemawiał tak bezpośrednio, pomyślała Jennifer. Może właśnie dlatego zawsze go lubiła i ufała mu, choć reputacja Patricka, jeśli w grę wchodziła płeć piękna, nie pozostawała bez skazy. Ich relacja nie mia ła jednak nic wspólnego z takimi sprawami. - W tym wypadku nie powinieneś interweniować, Patrick. - Co fakt, to fakt. Chociaż... mimo wszystko bym się wtrącił, gdyby jego lordowskiej mości spodobało się zbyt nio takie karcenie. - Z szelestem potarł palcami podbró dek. - Pomyślałem sobie jednak, że człowiek, który tak dba o chłopaka i który ma takie podejście do zwierząt, nie mo że być całkiem zły. Bez wątpienia w ciągu tych krótkich tygodni, które spę dzili we Wroxam Park, markiz zyskał sobie szacunek śmia łego Irlandczyka. Niezłe osiągnięcie, gdyż o ten szacunek wcale nie było łatwo! - Nie zamierzałam omawiać tego niefortunnego zda rzenia, lecz chciałam zapytać, czy zgodziłbyś się wrócić do Irlandii po kucyka Charlesa?
119 Jennifer wpadło nagle do głowy, że również Patricka nie traktuje jak służącego. Z łatwością wydawała polecenia lu dziom Wroxama, lecz jej stosunek zarówno do Patricka, jak i Mary był zupełnie inny. W Irlandii ich zażyłość mieści ła się doskonale w porządku rzeczy. Jennifer sama praco wała i traktowanie tych dwojga jak przyjaciół było w ta kiej sytuacji zupełnie naturalne. Tutaj oczywiście wszystko przedstawiało się inaczej. Czy tego chciała, czy nie, zajmo wała w Anglii zupełnie inną pozycję. Znów stała się wielką damą i nie powinna wyróżniać niektórych pracowników, bo mogłoby to ich narazić na niechęć pozostałej służby. - Prawdę powiedziawszy, z przyjemnością wyrwę się z tego pogańskiego kraju, choćby na krótko - odpowiedział Patrick, przerywając jej rozmyślania. - Czy jednak rzeczy wiście mam przywieźć tylko kuca? A może również... Na pewno za panią tęskni. W oczach Jennifer pojawił się błysk podobny do tego, który rozjaśnił na moment oczy Patricka. - Tak, Pat, przywieź także moje maleństwo. Jej uwagę przykuł dźwięk kopyt na bruku. Jennifer od wróciła się i ujrzała lokaja, który prowadził do stajni kasztanowatą klacz z damskim siodłem na grzbiecie. Mieli gościa! Naprawdę rzadkie zdarzenie! Od czasu jej powrotu złożyli im wizytę tylko pułkownik Halstead z żoną, co w zaistnia łych okolicznościach mogła łatwo zrozumieć. Większość sąsiadów przebywała nadal w mieście, korzystając z atrak cji sezonu. Niemniej Jennifer zastanawiała się, czy dodat kowo Wroxam nie zniechęcił wszelkich potencjalnych go ści do składania im wizyt.
120 - Zajrzyj do mnie, Patrick, kiedy się przygotujesz do dro gi. Zaopatrzę cię w fundusze. Ruszyła do domu, gdzie Slocombe poinformował ją o wizycie pani Royston i o tym, że jego lordowska mość zaprasza ją do salonu. Jennifer kusiło, by zignorować prośbę męża i zaszyć się w swoim pokoju, opanowała jednak to pragnienie. Nie miała wcale ochoty na spotkanie z osobą, która przed la ty była świadkiem jej hańby, nie mogła jednak odwlekać tego w nieskończoność. Melissa Royston i Julian przyjaź nili się od dzieciństwa i przynajmniej w dawnych czasach ta najbliższa sąsiadka regularnie odwiedzała ich dom. Coś w pamięci drgnęło i Jennifer przypomniała sobie, jak Julian wspomniał parę tygodni wcześniej, że Melissa wyjeżdża do Włoch w odwiedziny do brata Geoffreya. Mogła śmiało za łożyć, że teraz, po powrocie, znów zacznie ich często od wiedzać. Sięgając do głębokich pokładów hartu ducha, naby tych dzięki drogiemu Jamesowi 0'Connellowi, wkroczy ła zdecydowanie do salonu. Przyrodnia siostra człowieka, który wywarł tak druzgoczący wpływ na jej młode życie, pogodnie uśmiechnięta zajmowała miejsce na sofie, dzier żąc w dłoni kieliszek madery. Na pierwszy rzut oka Me lissa Royston niewiele się zmieniła. Była szczuplejsza niż przed dziewięcioma laty, a jej piękne czarne włosy nie stra ciły nic ze swojego połysku. Kiedy jednak Jennifer nieco się przybliżyła, dostrzegła cienkie zmarszczki wokół ust, które zniknęły, gdy wargi Melissy rozciągnęły się w mechanicz nym, wypranym z ciepła uśmiechu.
121 - Jennifer, moja droga! Wprost nie mogłam uwierzyć, kiedy pułkownik Halstead poinformował mnie dziś o two im powrocie. Gdzie się przez te wszystkie lata ukrywałaś, głupi dzieciaku? - Nie jestem już dzieckiem, pani Royston - odpowie działa Jennifer. Zorientowała się natychmiast, że pocałunkowi, który złożyła na jej policzku, brakuje uczucia. Pusty, zdawkowy gest, nic więcej. - Istotnie nie - zgodziła się Melisa, zajmując na powrót miejsce, nie omieszkawszy przedtem zmierzyć pięknej mło dej markizy taksującym spojrzeniem. - Czy jednak musisz nazywać mnie panią? W końcu byłyśmy przyjaciółkami. Czy naprawdę? - pomyślała Jennifer. Jeśli nawet tak, to obecnie dobierała sobie przyjaciół znacznie staranniej. Nie mniej nie zamierzała okazać się niegościnna, i to mimo od niesionego wrażenia, że jej niespodziewany powrót wcale nie cieszy Melissy, choć próbowała to udawać. - Czy skusisz się na kieliszek madery, Jennifer? - zapytał Julian, a gdy skinęła głową, podszedł do stolika z karafka mi. - Wspomniałem ci chyba, że Melissa odwiedziła Geoffreya we Włoszech. Wręczając wino, szukał na jej twarzy oznak zakłopota nia, jakie musiało wywołać przywołanie imienia jej dawne go kochanka. Wydawało się jednak, że zapomniała w ogóle o jego istnieniu. Przypadkiem albo wysiłkiem woli. - Niestety, nie zastałam go w dobrym zdrowiu - poinfor mowała Melissa, kiedy lord zajął miejsce obok żony. - Był chorowitym dzieckiem, brakowało mu siły, jak sobie za-
122
—
pewne przypominasz, Julianie. Postanowił zamieszkać za granicą po tym, jak... no, wiele lat temu - poprawiła się. Jennifer nie mogła się oprzeć wrażeniu, że Melissa sta rannie zaplanowała to potknięcie. -. Przykro mi to słyszeć - odpowiedziała, świadoma spo czywającego na niej uważnego spojrzenia męża. - Obawiam się, że to suchoty. Myśleliśmy, że cieplejszy klimat dobrze mu zrobi i przez pewien czas zdawało się, że rzeczywiście. Wielokrotnie do niego pisałam, próbowałam namówić do powrotu. Ale rzecz jasna nie wrócił, nie po tym, co zaszło między tobą a nim, po całym tym wstydzie... Nadal jednak maluje. Może pamiętasz, Jennifer, że zawsze pasjonował się sztuką. Pamiętała doskonale. Dziwne było tylko to, że nie za chowała żadnego wspomnienia ich niegodnego występku. - Tak, rzeczywiście - odparła, nie dając po sobie poznać, że rozmowa stawała się dla niej coraz bardziej krępująca. I pamiętam, że był w tym kierunku uzdolniony. - Istotnie - potwierdziła Melissa, przenosząc spojrzenie ze sztucznie obojętnej twarzy Juliana na nieco zaniepoko joną jego żony. - Żył całkiem wygodnie za pieniądze uzy skiwane za swoje obrazy. Dość jednak o Geoffreyu. - Jej usta ponownie rozciągnął uśmiech, nie znajdujący jednak odbicia w ciemnych oczach. - Rozumiem, że masz syna, Jennifer. Czy wolno mi go poznać? - Oczywiście, Melisso - odpowiedział szybko Julian, gdyż dostrzegł, jak długie palce żony zaciskają się na nóżce kieliszka. - Jednak nie dzisiaj. Obawiam się, że po tym, co nabroił, nie jest w nastroju do zabaw.
123 - Och! Nagle odkryłeś, Julianie, że ojcostwo to nie sama radość - zażartowała Melissa, wybuchając wymuszonym śmiechem. - Przeciwnie, ta rola bardzo mi odpowiada. Po tym zapewnieniu zmienił temat. Udało się mu pro wadzić rozmowę tak, by unikać tematów mogących spra wić kłopot Jennifer, aż wreszcie Melissa obwieściła, że na nią czas. Z ulgą przystał na jej prośbę i odprowadził ją do staj ni, choć wolałby, żeby nie chwyciła zaborczo jego ramienia, jeszcze zanim opuścili salon. W holu spotkali Mary, która wyłoniła się z drugiego sa lonu na tyłach budynku. Z wyjątkiem jego żony, której by ła bezgranicznie oddana, Mary nie okazywała nigdy niko mu nadzwyczajnego szacunku. Julian nie zdziwił się zatem, kiedy obrzuciła kobietę uczepioną jego ramienia jak rzep psiego ogona bezpośrednim, taksującym spojrzeniem. To, co zobaczyła, zbytnio się jej nie spodobało. Srogo zmar szczyła brwi i mruknęła coś pod nosem po gaelicku, a po tem prędko ruszyła w górę schodami. - Kim jest to bezczelne stworzenie, Julianie? - zapyta ła Melissa, gdy przekroczyli próg. - Z pewnością nie two ją służącą? - Ściśle rzecz ujmując, nie można jej tak do końca zali czyć do służby, Melisso. Właściwiej byłoby ją nazwać towa rzyszką mojej żony. - Stajesz się z wiekiem zbyt pobłażliwy, Julianie. Dziwię się, że tolerujesz w domu takie bezczelne miny - skomen towała.
124 Nie spodobał się mu jej ton. - Toleruję ją, ponieważ przez wiele lat bardzo dbała o Jennifer. Jest jej ogromnie oddana, a lojalność, Melisso, to coś, czego nie można kupić. Trzeba ją sobie zyskać, a Jen nifer łatwo wzbudza szacunek całego otoczenia. Zastana wiam się, dlaczego nigdy wcześniej tego nie dostrzegłem. Wydawała się nieco zbita z tropu, prędko jednak nad sobą zapanowała. - Jak bardzo cenię twoją szlachetność, drogi przyjacielu! Wiem przecież, co musisz teraz myśleć i czuć. - Wątpię, czy wiesz, Melisso - odparł otwarcie. - Ależ tak, wiem, mój drogi! Znamy się tak długo, że do skonale rozumiem, dlaczego pozwoliłeś Jennifer zamiesz kać we Wroxam Park. Jesteś po prostu wspaniałomyślny i nie chciałeś rozdzielać matki z synem. - Na jej twarzy po jawił się wyraz zatroskania. - Czy możesz być jednak pe wien, Julianie, że to twoje dziecko? W końcu... - Nie mam najmniejszej wątpliwości, Melisso - uciął os tro. - Gdyby nawet Charles nie był tak do mnie podobny, uwierzyłbym Jennifer. Jego samego zdumiała treść tego spontanicznego oświad czenia. Zaprowadził równie zdziwioną Melissę przed staj nię, gdzie zastał Patricka, który szykował się do drogi. - Dobry Boże, człowieku! - Julian nie krył zaskoczenia. Przecież chyba dzisiaj nigdzie się nie wybierasz? - Dlaczego? To dobra pora, żeby wyruszyć - odparł Pa trick, omiatając wesołym spojrzeniem atrakcyjną towa rzyszkę jego lordowskiej mości. - Pani chce, żebym spro wadził tu kucyka chłopca, zatem ruszam.
125 Julian nie mógł się nie uśmiechnąć. Kolejny dowód, jak bardzo służba oddana jest jego żonie. - Jak sądzisz, kiedy wrócisz? Patrick wzruszył ramionami i dosiadł jednego z koni, które Jennifer zabrała z sobą z Irlandii. - Trudno powiedzieć, sir. Gdyby chodziło tylko o ku ca, za dziesięć dni, najwyżej dwa tygodnie. Ale pani tęskni za swoim maleństwem i ośmielę się zauważyć, że urwis na pewno też płacze za matką. - W uśmiechu błysnął biały mi zębami. - A może sprawiać po drodze kłopoty, wszyst ko zależy od nastroju. Podróż może mi więc zająć więcej czasu. Kiedy Patrick uchylił kapelusza i wyruszył w drogę, Ju lian szeroko się uśmiechnął, choć wcale nie powinien. - Impertynencki łobuz - mruknął rozweselony, wywołu jąc kolejny raz zdumienie Melissy. - Jak możesz przyjmować to tak lekko? Maleństwo Jen nifer? Co to ma oznaczać? - Co? Jeśli nie jestem w grubym błędzie, to okaże się, że jej maleństwo ma cztery nogi, nie dwie, jak sobie zapew ne wyobrażasz. Julian bez dalszej zwłoki pomógł jej dosiąść konia. Melissa Royston zaliczała się do nielicznych kobiet, w których towarzystwie nie nachodziła go natychmiast nuda. O ile wiedział, nigdy nie pisnęła nikomu słówka o godnym ubo lewania związku brata z Jennifer. Czy chroniła reputację Geoffreya, czy też zachowała milczenie z szacunku do nie go, Julian nie wiedział, zawsze jednak odczuwał ogromną wdzięczność za jej wieloletnie milczenie. Wolałby jednak,
126 żeby okazała więcej taktu przy pierwszym spotkaniu z Jennifer. O niewierności żony trudno zapomnieć, zwłaszcza jemu, lecz nie było absolutnie żadnej potrzeby napomy kania o niefortunnym zdarzeniu już przy pierwszej okazji, Melissa zaś właśnie to uczyniła, zakończenie wizyty przy jął więc z ulgą. W holu natknął się na kamerdynera, który ustawiał wa zon z kwiatami na dużym dębowym stole. -Ach, Slocombe! Przekaż milady moje przeprosiny i poinformuj, że nie zjem z nią dziś obiadu. - Odwrócił się, żeby ruszyć do biblioteki, kiedy nagle przypomniał so bie o czymś innym. - I bądź tak dobry, znajdź Penrose'a. Zresztą chyba sprząta teraz w mojej sypialni. Jeśli tak, po proś, żeby ci dał małą skórzaną teczkę, którą trzymam w szafce, i przynieś ją do biblioteki. Najwidoczniej Slocombe nie napotkał żadnych trudno ści i natychmiast zlokalizował służącego, gdyż zanim jesz cze Julian nalał sobie kieliszek wina i usadowił wygodnie za biurkiem, pożądany przedmiot znalazł się przed nim na blacie. W kilka minut po tym, kiedy Slocombe zamknął za so bą drzwi, Julian rozpiął teczkę i wydobył jej zawartość. Mi nęło dziewięć długich lat od czasu, gdy jego wzrok spoczął po raz ostatni na tych sześciu listach, po jednym na każdy tydzień pobytu Jennifer we Wraxam Park, podczas gdy on szukał ukojenia w ramionach żywiołowej i wysoce zasob nej we wdzięki młodej kochanki, której imienia nie mógł już sobie nawet przypomnieć. Pierwszy list, który wtedy pobieżnie przejrzał, wrzucił
127 do kominka w domu przy Berkeley Square, a potem pręd ko ocalił z płomieni z myślą, że może posłużyć do uzyska nia rozwodu, był pognieciony i naddarty. Pozostałych ni gdy nie przeczytał, nawet nie rozpieczętował. Do tego dnia pozostawały w zapomnieniu. Ułożył je w porządku chronologicznym i starannie prze czytał, jeden po drugim, potem ponownie, rozważając każ de słowo skreślone nieco dziecinnym pismem, które roz winęło się później w pewne i eleganckie. W każdym liście Jennifer zapewniała o swojej miłości, pisała, że nigdy nie traktowała Geoffreya Wilburna inaczej niż jako przyja ciela, i błagała, nieustannie błagała o przebaczenie. Tylko w przedostatnim, kiedy już najwidoczniej uświadomiła so bie, że ich małżeństwo dobiegło końca, zbliżyła się nieco do wyjaśnienia przyczyn swojej wiarołomności., ...zdaję sobie sprawę, że możesz mi nigdy nie wybaczyć, Julianie. Prawdę mówiąc, ja sama nie mogę sobie wybaczyć, nie rozumiem też, dlaczego tak postąpiłam. To wszystko jest dla mnie nadal tak nierealne, tak dziwne, jak straszny sen. Przypominam sobie doskonale, jak tamtego dnia wyruszy liśmy z Geoffreyem. Pamiętam, jak w deszczu znaleźliśmy schronienie w chatce pod lasem. Weszłam z nim do środka tylko z powodu ulewy. Uwierz mi, proszę, że wszystko, co sta ło się później, widzę jak przez mgłę, że wszystko mi się mie sza. Nawet kiedy ujrzałam cię w drzwiach, nie wydawałeś mi się rzeczywisty. Byłeś jakby w oddali, a jednak wiem, że stałeś tam i widziałeś moją hańbę... Przeczytał ten ustęp po raz trzeci, potem czwarty. Czy to mogło być prawdą? Czy Jennifer rzeczywiście nie zachowa-
128 — ła w pamięci tego, co fatalnego wrześniowego popołudnia zaszło między nią a Geoffreyem? Wydawało się to wysoce nieprawdopodobne, a jednak... „Nigdy ci nie skłamałam... nie zamierzam kłamać...". Tak powiedziała w tym pokoju zaledwie kilka godzin wcześniej. Uwierzył tym słowom. A jednak... Odłożył list, wstał i podszedł do okna. Patrzył niewidzącym wzrokiem, usiłując sobie przypomnieć każdy szcze gół sceny, o której zawsze dotychczas pragnął zapomnieć. Czy rzeczywiście dobrze pamiętał, że kiedy nakrył Jennifer z Geoffreyem, sprawiała wrażenie oszołomionej? Jak by nieobecnej? Skłaniał się ku temu, że naprawdę tak było. A kiedy wrócili do Wroxam Park, z pewnością wyglądała na zagubioną, jakby zatopioną we własnym świecie. Przy mrużył oczy, gdy po raz pierwszy przemknęła mu przez głowę złowieszcza myśl. Jeśli rzeczywiście w tym liście sprzed lat opisała prawdę, to co przyprawiło ją o tę zadzi wiającą utratę pamięci?
Rozdział siódmy - Kiedy wróci Patrick, tato? Po prędkim pozbyciu się własnych trzewików i pończoch, Charles pomógł Julianowi zsunąć wysokie, wypolerowane buty, którym Penrose, pokojowiec markiza, nadawał zawsze oślepiający wprost połysk. Widok muskularnych łydek ojca sprowadził na czoło chłopca świadczącą o namyśle zmarszczkę, jednak po chwili Charles powrócił do nieobecnego stajennego. - Chciałbym znów jeździć na swoim kucu. Dopiero wte dy ci pokażę, co naprawdę potrafię, tato, a ty mi pozwolisz dosiadać swoich koni. Julian zastygł na moment, przerywając podwijanie spod ni. Dotychczas ani razu od czasu, gdy jego syn popróbował zdolności jeździeckich na najbardziej ognistym wierzchowcu stadniny, Charles nie nawiązał do incydentu, który wywołał tak głębokie zaniepokojenie ojca. Nie okazywał też żalu z po wodu kary, która natychmiast została mu wymierzona, co Ju lian uznał za fakt świadczący dobrze o chłopcu. - Wielokrotnie obserwowałem, jak jeździsz, i wiem, że
130 pewnego dnia zostaniesz mistrzem, synu. Możesz być pe wien, że zawsze zadbam, byś miał do dyspozycji stosowne go wierzchowca. - Patrick powiedział, że uważa cię za znakomitego jeźdź ca, tato - poinformował Charles, sięgając po wędkę i jed nocześnie zanurzając w wodzie bosą stopę. - Wiem też od Patricka, że dziadek James kiedyś mu powiedział, że trzeba by przebyć długą drogę, by znaleźć kogoś, kto tak dobrze trzyma się w siodle jak mama. Tak powiedział? - zadumał się Julian uderzony tą uwagą. Od powrotu do Wroxam Park Jennifer ani razu nie jeździła konno. Julian zakładał, jak się okazało błędnie, że jazda jej nie interesowała. Nie wydawało się to niczym niezwykłym, bo wiele kobiet traciło zainteresowanie taką rozrywką po uro dzeniu dziecka. Ponadto nie przypominał sobie, by Jennifer kiedykolwiek pałała entuzjazmem do jeździectwa. O ile pa miętał, po prostu trzymała się w siodle, ale nic ponadto. - Najwidoczniej twoja mama zainteresowała się jeździec twem, kiedy mieszkaliście w Irlandii. - Zajmowała się stajniami razem z dziadkiem Jamesem i z nim jeździła. On był bardzo stary i mama go pilnowała. Bardzo go kochała. Płakała i płakała, kiedy umarł. A ma ma nigdy nie płacze, tylko wtedy. Czasami mi się wydaje, że i teraz jest smutna. Nie lubię, kiedy się smuci. - Oczywiście - odpowiedział cicho Julian, wpatrzony w jakiś punkt po drugiej stronie strumienia. - Może się rozweseli, kiedy Patrick wróci z jej koniem. Oczy chłopca rozbłysły podnieceniem. - Patrick ma przyprowadzić konia mamy?
131 - Tak sądzę. Jeśli dobrze zrozumiałem, to jakaś kapryś na klacz. Charles nie omieszkał natychmiast oświecić ojca: - Oriel to przecież wałach, tato! Mama kocha Oriela pra wie tak jak mnie! Gdyby się nim nie zajęła, umarłby ja ko źrebak. Mama jest bardzo mądra - ciągnął, nie po raz pierwszy zdradzając w obecności Juliana głęboką miłość do Jennifer. - Wszystko potrafi. Umie grać w krykieta, umie też łapać ryby. Kiedyś złowiła takieeego pstrąga! Był wielki jak twoje ramię, tato! - Tobie, Charles, nigdy się to nie uda, jeśli nie przesta niesz paplać. Na dźwięk dochodzącego z tyłu głosu, Julian się odwró cił. Ujrzał Jennifer, która wyłoniła się właśnie zza kępy po rastających brzeg strumienia drzew. Nie wiedział, jak długo przysłuchiwała się ich rozmowie, cień rozbawienia igrający wokół jej ust świadczył jednak, że już od pewnego czasu. - Nie powinieneś traktować poważnie wszystkiego, co ci opowiada mój syn, milordzie. - Obrzuciła Charlesa spojrze niem zarówno czułym, jak i nieco poirytowanym. - Niekiedy zbytnio idealizuje swoją mamę. Poza tym wydaje mi się, że nabrał skłonności do drobnej, nieszkodliwej przesady. Wobec kolejnego przykładu bezlitosnej szczerości żo ny, Julian się uśmiechnął. Powiedzieć, że ich relacje coraz bardziej się poprawiały, stanowiłoby przesadę, jednak, na szczęście, w ostatnich dniach Jennifer często łagodniała, a sposób, w jaki się do niego odnosiła, graniczył z przyja cielskim, zwłaszcza w obecności Charlesa.
132 - Zaczynam podejrzewać, że schwytałaś wieloryba, mo ja droga - zażartował. - Gdybym wiedział o twoich węd karskich umiejętnościach, zaprosiłbym cię dziś na nasz połów. - Nadzieja nadała jego oczom łagodniejszy wyraz. - Zresztą nie jest za późno. Gdybyś zechciała z godzinkę połowić, przyniosę z domu dodatkową wędkę. - Może innym razem - odparła po chwili namysłu. - Mam do napisania kilka listów. - Zwróciła się do syna, który na dal rozbryzgiwał wodę gołą piętą: - Być może, jeśli zdołasz wytrzymać nieruchomo przez kilka minut, a przy tym prze staniesz mleć ozorem, uda ci się schwytać jakąś rybę, którą moglibyśmy zjeść na kolację. - Próbowała zachować powa gę. - Znając jednak twoją zdolność do koncentracji, nie sądzę, bym musiała prosić panią Quist o zmianę dzisiejszego menu. Kiedy Charles szelmowsko zachichotał, Jennifer nie mog ła powstrzymać uśmiechu. Odwróciła się i ruszyła w kie runku zagajnika, świadoma, że odprowadza ją spojrzenie szarych oczu, w których być może nadal dawało się wy czytać rozczarowanie. Chociaż tak naprawdę wolałaby zostać z nimi, mądrzej było odejść. Nie mogła całkowicie unikać spotkań z mę żem, jednak czuła się w jego towarzystwie niepewnie, jakby zagrożona, postrzegając go w coraz większym stopniu jako mężczyznę, nie zaś przeciwnika. Coraz trudniej przycho dziło jej niezwracanie uwagi na jego surową męskość i czar, który potrafił roztaczać, jeśli tylko uznał to za stosowne. Z niedowierzaniem pokręciła głową. Tak trudno by ło dopasować obraz chłodnego, zdystansowanego potwo ra, bezlitosnego w gniewie, który budowała w sobie latami,
133 do ujmującego dżentelmena, który codziennie towarzyszył jej przy. kolacji i którego charyzmy nie mogła kwestiono wać. Nic dziwnego, dumała, że na przestrzeni lat tak wiele kobiet uległo jego męskiemu urokowi i chętnie nawiązało z nim intymne stosunki. Szkoda tylko, że podczas ich wie loletniej separacji ona sama nie szafowała swoimi wdzię kami tak jak Wroxam, jeśli wierzyć powszechnie powta rzanym pogłoskom. Przyczyna jej powściągliwości leżała jednak w tym, że wy starczało jej towarzystwo Jamesa 0'Connełla oraz przyjaźń i koleżeństwo, jakie łączyły ją z ludźmi z jego otoczenia. Z per spektywy czasu wiedziała jednak, że byłoby mądrzej czasami odrzucić szatę niewinności i nawiązać jakiś, przelotny romans. Jej doświadczenie w obcowaniu z mężczyznami niewątpliwie by wzrosło i teraz łatwiej poskramiałaby wzrastający ciągle pociąg, jaki odczuwała do swojego męża. Tak, jej sytuacja nie była prosta, niestety. Zamieszkiwała tutaj z łaski, nic więcej. Pozwalając jej pozostać, Wroxam mógł okazać wielkoduszność, wykonać rzadki u niego altruistyczny gest, nieustannie jednak jej pozycja w tym domu była zagrożona. Gdyby naraziła się mężowi w ja kikolwiek sposób, gdyby okazała choćby najmniejsze zain teresowanie innym mężczyzną, on zmieni się bez wątpie nia na powrót w nieustępliwego i bezlitosnego człowieka, którego pamiętała. Nie powinna zapominać, że wciąż musi się mieć na baczności. Nie może pozwolić, żeby się naprawdę zaprzy jaźnili, bo naraziłaby się tylko na ból odrzucenia. Ból, któ ry dobrze pamiętała.
Kiedy zmierzała ku frontowym drzwiom domu, te nagle się otworzyły. Stał w nich James, lokaj, który rozpromienił się na jej widok. - Och, milady, miałem właśnie pani szukać. W salonie od frontu czeka dama, która pragnie się z panią zobaczyć. - Pani Royston? - zapytała Jennifer. Nagle straciła humor. Wizyty atrakcyjnej wdowy wysta wiały ją na ciężką próbę. - Nie, milady. Jak rozumiem, jest to osoba, którą poznała pani w Londynie. Nie chciała się przedstawić. Zaintrygowana Jennifer ruszyła do zalanego słońcem salonu i natychmiast rozpoznała kobietę, która stała przy oknie, skąd rozciągał się wspaniały widok na jezioro. - Serena! Jaka wspaniała niespodzianka! - Niewyraźny uśmiech, jaki uzyskała w odpowiedzi, nie był tym, czego by się mogła spodziewać, a niepokój, który nękał ją w drodze powrotnej znad strumienia, ogarnął Jennifer ze zdwojo ną siłą. - Usiądźmy, proszę. Opowiesz mi, czemu zawdzię czam radość tej niespodziewanej wizyty. - Wątpię, czy rzeczywiście sprawię ci taką radość, Jenny, kiedy się dowiesz, dlaczego tu jestem - oświadczyła Sere na, kiedy usiadły już na sofie. - Możesz sobie pomyśleć, że chcę wykorzystać naszą krótką znajomość. Jenny, uznasz zapewne, że jestem zbiegiem. - To wyznanie nie wywołało okrzyku zgrozy, a tylko rozbawienie na twarzy markizy. Nie wydajesz się nawet w najmniejszym stopniu zaskoczo na, Jennifer, a to przecież nie jest normalne zachowanie dobrze urodzonych młodych dam. - Och, nie wiem. - Jej uśmiech tylko się pogłębił. -
135 Z pewnością znam jeszcze kogoś, kto uciekł się do tak osta tecznego środka. - Kogo? Zaciekawiona Serena zapomniała na moment o swoim kłopotliwym położeniu. - Mnie - stwierdziła Jennifer z pewną dumą. - Chociaż w moim wypadku lepiej byłoby powiedzieć, że po pro stu opuściłam dom i nie zadałam sobie trudu, żeby wró cić. Kiedy życie staje się nie do zniesienia, człowiek musi podejmować drastyczne decyzje. - W jej oczach malowały się sympatia i zrozumienie. - Zakładam, że to stwierdzenie dotyczy teraz ciebie, Sereno? - Tak, niestety tak... Życie w domu stało się dla mnie straszne, od kiedy odmówiłam swej ręki lordowi Sloane'owi. Dopiero ta informacja wywołała wyrażający szok i nie dowierzanie okrzyk: - Naciskano, byś wyszła za lorda Sloanea? Sereno, chyba nie mówisz poważnie! - Niestety tak. Wkrótce po twoim wyjeździe lord zdwo ił starania, a mama, ku mojemu zdumieniu, jeszcze go do tego zachęcała. Kiedy zaczęłam szukać wymówek, by nie uczestniczyć w przyjęciach, na których mogłam go spotkać, mama oświadczyła, że pozostawanie w mieście to strata czasu i pieniędzy, gdyż, jak widać, zamierzam zostać starą panną. Niecały tydzień po naszym powrocie na wieś lord Sloane przyjechał i poprosił o rozmowę z tatą. Jennifer nie darzyła lady Carstairs szczególnie wielkim poważaniem, uważając, że jest dość głupawą kobietą, znaj dującą przyjemność tylko w jałowym plotkowaniu, nie-
136 mniej nie uważała jej za nieczułą. Jeszcze trudniej było po jąć postawę sir Rodericka. Serena wiele razy wspominała, że są sobie z ojcem bardzo bliscy, a kochający ojciec z pew nością nie poparłby małżeństwa córki z kimś o tak podej rzanej reputacji jak lord Sloane. - Czyżby twój ojciec nie odesłał Słoane'a gdzie pieprz rośnie? - Sądzę, że tak by postąpił, gdyby mama nie upierała się przy tym małżeństwie. - Serena ponownie westchnę ła. - Kocham ojca, Jenny, lecz nie pozostaję ślepa na jego wady. Ma bardzo słabą wolę i często to okazuje. Zawsze ulega życzeniom mamy. - Wzruszyła ramionami. - Co jest zresztą w jego sytuacji dość naturalne. Rozumiesz, przed dwoma laty stracił masę pieniędzy na jakichś niemądrych inwestycjach, a majątek utrzymał tylko dzięki pomocy ro dziny mamy. Nawet teraz nie może sobie pozwolić na roz rzutność, a gdybym wyszła za mąż, zmniejszyłyby się do mowe wydatki. - Tak, rozumiem. Ale przecież nie za kogoś takiego jak Sloane! - W głosie Jennifer zabrzmiało przerażenie. - Na pewno twój ojciec zdaje sobie sprawę, co to za człowiek? - Tata ostatnio nie interesuje się zbytnio ludźmi z towa rzystwa. - Serena znów próbowała bronić ojca. - Z pew nością też uważa, że wszystkie te straszne opowieści o lor dzie są przesadzone, skoro mama uważa go za właściwego kandydata na mojego męża. - Co więc teraz zamierzasz? - Nie zostanę w domu, w którym jestem nazywana samo lubną niewdzięcznicą i ciężarem dla rodziny. Postanowiłam
137 więc, że skoro nie mam własnych pieniędzy, podejmę jakąś pracę. Właśnie dlatego cię odwiedziłam, Jenny - wyznała pospiesznie. - Pamiętam, że obiecałaś komuś znalezienie w Londynie guwernantki. - Jej oczy rozbłysły nadzieją. Pomyślałam sobie, że skoro tak nagle opuściłaś stolicę, nie zdążyłaś wynaleźć nikogo do objęcia tej posady i mogłabyś rozważyć przedstawienie mojej kandydatury. - Och, rozumiem - mruknęła nieco zawstydzona Jennifer. - Przykro mi, ale wprowadziłam cię w błąd. W grun cie rzeczy... - Nie oczekuję żadnej protekcji - przerwała jej Serena, by Jennifer nie pomyślała, że chce żerować na ich przyjaź ni. - Otrzymałam dobrą edukację, zawsze dużo czytałam i jestem pewna, że mogłabym... Tym razem to Jennifer jej przerwała: - Nie wątpię w twoje zdolności, droga przyjaciółko, ale musisz zrozumieć, że wtedy skłamałam. To ja szukałam gu wernantki... dla mojego syna. - Och! Masz syna?! - Tak, Charlesa. Czyżby cały świat nie wiedział już, że Wroxam i ja mamy dziecko? - Może... może i wie - przyznała Serena, gdy otrząsnęła się nieco z szoku - ale mama i ja opuściłyśmy Londyn za ledwie dwa tygodnie po twoim nagłym wyjeździe. Muszę przyznać, że zaczęły wtedy krążyć płotki o twoim pojedna niu z jego lordowską mością. - Więc tak ludzie myślą? - Jennifer roześmiała się kpiąco. - No cóż, sądzę, że to dość zrozumiałe - zasugerowała nie pewnie Serena. W zielonych oczach Jennifer pojawił się błysk,
138 którego nie mogła do końca zrozumieć i który wcale się jej nie spodobał. Twarde, niemiłe spojrzenie, które nikomu nie wróżyło niczego dobrego. - Doskonale rozumiem, dlaczego byłoby ci niezręcznie zatrudnić mnie jako guwernantkę two jego syna. Nie będę ci miała za złe, jeśli odmówisz. - Niezręczne czy nie, to bez znaczenia, moja droga - od powiedziała łagodnie Jennifer. - Po prostu teraz nie ma takiej możliwości, bo jego lordowska mość postanowił zaangażować dla Charlesa nauczyciela. Rozmawiał już z kandydatem. Ten młody człowiek, pan Granger, wydaje się ideałem. Jest cza rujący i z pewnością nie mogę mu niczego zarzucić. W ciągu tygodnia ma objąć obowiązki. - Wprawdzie Serena walczy ła z sobą, by nie okazać gorzkiego rozczarowania, lecz Jen nifer wyczuwała jej rosnący niepokój. Doskonale wiedziała, jak to jest znaleźć się w obcym świecie bez grosza przy duszy i dachu nad głową. W takiej sytuacji nawet mężczyzna byłby bezradny, a kobieta bez opiekuna... - Nie masz przypadkiem krewnych o czułym sercu, których poruszyłby twój los? - za pytała w końcu z głęboką troską. - Mam matkę chrzestną. Pamiętasz, poznałaś ją na balu u twojego wuja. Wielokrotnie prosiła, żebym ją odwiedziła w Bath, to jednak rozwiąże problem tylko na krótko. Poza tym powinnam najpierw do niej napisać, nie zaś zjawiać się znienacka u progu, zwłaszcza w tych okolicznościach. -Więc napisz. A na razie... - podjąwszy decyzję, Jen nifer wstała - ...zostaniesz tutaj jako mój gość do czasu otrzymania odpowiedzi. - Ale, Jenny, nie możesz mnie tu przyjmować... To zna czy. .. co na to powie jego lordowska mość?
139 - Oczywiście będzie zachwycony! Na szczęście kiedy stanowczym krokiem przemierzała salon, zmierzając do dzwonka wzywającego służbę, Serena widziała tylko jej plecy, ponieważ spojrzenie Jennifer zdra dzało, że zapowiadany zachwyt jego lordowskiej mości jest co najmniej wątpliwy. Nie miała po prostu pojęcia, jak jej mąż zareaguje na wiadomość o nieproszonym gościu, któ ry pozostanie nie wiadomo jak długo. Na wezwanie stawił się Slocombe. Jennifer, promienie jąc udawaną pewnością siebie, poleciła mu zarządzić przy gotowanie pokoju. Po drodze kamerdyner miał zawiado mić Mary, że pożądana jest jej obecność w salonie. - Na pewno jesteś zmęczona po podróży, Sereno, może położysz się i odpoczniesz przed kolacją? Nie martw się, moja droga. Po krótkiej drzemce na pewno poczujesz się lepiej. - Gdy otwarły się drzwi, oderwała wzrok od bla dej twarzy przyjaciółki. - Ach, Mary! Na pewno pamiętasz pannę Carstairs? - Oczywiście. Jak się pani ma, panno Carstairs? - Potrzebuje twojej pomocy i opieki, Mary - odpowie działa Jennifer, zanim zdołała to uczynić Serena. - Jest zmęczona po podróży. Proszę, pomóż się jej rozgościć w sypialni i dopilnuj, żeby miała wszystko, czego potrze buje. - Obrzuciła wzrokiem opartą o krzesło sfatygowaną torbę. - Czy to cały twój bagaż, Sereno? - Tak. Nie chciałam się obciążać zbyt wieloma rzeczami. - Bardzo rozsądnie - pochwaliła Jennifer. - Zawsze lepiej podróżować z lekkim bagażem. - Wyciągnęła ręce i zmusi ła Serenę, by wstała. - Zostawiam cię teraz pod opieką Ma-
140 ry, moja droga. Spróbuj wypocząć przed kolacją. We Wroxam Park trzymamy się wiejskiego czasu i jadamy o szóstej. Zatem do zobaczenia przy posiłku. Kiedy tylko Jennifer została sama, pogodny, pokrzepiają cy uśmiech znikł z jej twarzy. Jak przedstawić tę sprawę Julia nowi? - zachodziła w głowę. Niepokoiła ją już sama myśl, że będzie musiała zwrócić się do niego. Przeklęła własną tchórzliwość. Nerwowość w kontaktach z Wroxamem prowadziła tylko do klęski. Czyż nie przekonała się o tym w przeszło ści? Gdyby wtedy stawiła mu czoło, nie zaś siedziała potulnie w domu w oczekiwaniu na jego rozkazy, sprawy między nimi mogły ułożyć się zupełnie inaczej. Tak, jedyny sposób postępowania z Julianem, to nie oka zywać słabości. I, choć to nieco dziwne, on to chyba lubi, pomyślała, wspominając dzień, kiedy przywołała go do po rządku po tym, jak potraktował Charlesa. To jednak, czy wykaże podobne zrozumienie w kwestii nieoczekiwanego przybycia Sereny, stanowiło już zupełnie inną kwestię. Na razie, przed jego powrotem z wędkowania, postanowiła za jąć się pisaniem listów. Rozpraszana myślami o nieszczęsnym położeniu Sere ny, Jennifer pisała listy dłużej, niż się spodziewała, i dlate go pojawienie się Slocombe'a w drzwiach jej sanktuarium nieco ją zaskoczyło. Kamerdyner pytał, czy życzy sobie, by kolację podano później niż zwykle. - Wielki Boże! - Zerknęła na zegar na kominku. Nie miałam pojęcia, że już ta pora. Nie, Slocombe, zje my o zwykłej porze, zaraz się przebiorę. - Zatrzymała
141 się w drodze do drzwi. - Zakładam, że jego lordowska mość już wrócił? - Tak, milady. Sądzę, że jest w swojej sypialni. Jennifer zdała sobie sprawę, że nie zdąży przed kolacją zobaczyć się z Sereną, ruszyła więc prosto do zachodniego skrzydła. Kiedy zbliżała się do drzwi pokoju przydzielone go przyjaciółce, dostrzegła pokojowca męża, który wyno sił stos brudnej pościeli z sypialni sąsiadującej z jej sypial nią. Uznała, że najprawdopodobniej Wroxam opuści pokój, zanim ona zdąży się przebrać do kolacji, musiała się więc z nim rozmówić od razu. Zaczekała, aż Penrose się oddali, i zapukała delikatnie do drzwi sypialni męża. Żadnej reakcji. Wślizgnęła się do środ ka, zanim opuściła ją odwaga. Wroxam wyłaniał się właśnie z garderoby odziany tylko w szlafrok, wycierając włosy ręcz nikiem. Oczywiście w dawnych czasach wielokrotnie widziała go w jeszcze bardziej skąpym stroju, a tak naprawdę nagiego, teraz jednak, gdy po tylu latach znów ujrzała go swobodnie przyodzianego, zalały ją gorzko-słodkie wspomnienia intym nych chwil. Pomyślała też, że doskonale zna każdy cal skóry okrytej szkarłatnym brokatem szlafroka. Zaskoczony jej widokiem, Julian zamarł w bezruchu. Spojrzał na jej dłoń nadal spoczywającą na klamce, prze niósł wzrok na twarz i prowokacyjnie się uśmiechnął, gdyż policzki Jennifer przypominały barwą jego strój. - Cóż za miła niespodzianka, moja droga! Wejdź, proszę, i zamknij drzwi. - Ponieważ, sparaliżowana skrępowaniem, nawet nie drgnęła i tylko patrzyła na niego ze skrywanym lękiem, jakby widziała przed sobą gotowego do ataku dra-
142 pieżnika, jego uśmiech się pogłębił. - Jestem w pełni świa dom, że tylko jakaś sprawa najwyższej wagi mogła cię skło nić do przekroczenia progu tego pokoju i zapewniam, że jesteś absolutnie bezpieczna. Nigdy nie miałem skłonności do niewolenia niechętnych kobiet, a nawet gdybym miał, tobym teraz nie zdążył, gdyż Penrose za chwilę tu wróci. Jego nonszalancki ton wystarczył, by zamknęła za sobą drzwi, nie przyjęła jednak zaproszenia do zajęcia miejsca w fotelu, który stał niebezpiecznie blisko ogromnego łoża. Uwagi Juliana nie uszło ostrożne spojrzenie, jakim Jennifer obrzuciła ten mebel. Jakby łóżko wypełniały rozżarzo ne węgle albo w ogóle coś groźnego i niebezpiecznego, coś, czego trzeba unikać za wszelką cenę. Postronny obserwator, który widziałby reakcję Jennifer, nie domyśliłby się, że za znała już w życiu cielesnych rozkoszy, nie wspominając na wet o urodzeniu dziecka, a jednak Julianowi sprawiał dziw ną przyjemność ten przejaw skromności, tak spontanicznej, że na pewno nieudawanej. - Jeśli mi wybaczysz, moja droga, usiądę i dokończę toa letę. Nie chcę się spóźnić na kolację... zwłaszcza że, jak ro zumiem, mamy gościa. - Dostrzegł w lustrze jej zdziwione spojrzenie. - Tak, Slocombe poinformował mnie o przyby ciu panny Carstairs. - I nie masz nic przeciwko temu, żeby się na krótko u nas zatrzymała? - Nie zdołała ukryć zdziwienia, a zaraz potem w lustrze nad toaletką ujrzała nieznacznie wykrzy wioną w ironicznym grymasie twarz męża. - Nie pojmuję, dlaczego wyobrażasz sobie, że mógłbym mieć choćby najmniejsze zastrzeżenia wobec goszczenia ko-
143 goś pod tym dachem. Im prędzej przestaniesz mnie traktować jak nieczułego potwora, moja droga, tym lepiej. - Ponieważ nie doczekał się odpowiedzi, sięgnął po grzebień. Przeczesy wał wilgotne włosy, nie odrywając jednak ostrożnego teraz już spojrzenia od widocznych w lustrze oczu Jennifer. - Jed nakże - kontynuował po uznaniu, że fryzura jest już gotowa ani przez moment nie zakładałem, że zjawiłaś się tu wyłącz nie po to, by poinformować mnie o wizycie przyjaciółki. - No cóż, rzeczywiście - przyznała, niechętnie podziwia jąc jego przenikliwość. - Widzisz, Julianie - ciągnęła nie świadoma faktu, że po raz pierwszy od powrotu do Ang lii zwróciła się do niego po imieniu - Serena kompletnie mnie zaskoczyła. Gdybym chciała do niej napisać, żeby ją zaprosić, naturalnie bym się z tobą skonsultowała. - Umilk ła zmieszana. - A zatem? - Sytuacja przedstawia się tak, że w pewnym sensie za oferowałam jej schronienie. Miejsce, w którym mogłaby pozostać do czasu znalezienia czegoś na stałe... Ty okre śliłbyś to zapewne, że ona uciekła z domu. - Ojej! - wykrzyknął na wpół żartobliwie. - Myślałem, że jesteście tylko w tym samym wieku, a tu się okazuje, że macie z sobą o wiele więcej wspólnego. Jennifer nie zamierzała puścić tego płazem. - Nie uważam tego za zabawne, Wroxam! - warknęła, unosząc podbródek. - Poza tym pozwolę sobie przypo mnieć, że ja nie uciekłam, a tylko cię zostawiłam. - Przyjmuję to sprostowanie, moja droga. - Twarde kon tury jego twarzy złagodziła zdumiewająca czułość. - Czy
144 wolno mi wiedzieć, dlaczego panna Carstairs poczuła się zmuszona do tak zdecydowanego działania? - Och, miała poważny powód - zapewniła Jennifer już spokojnym tonem. - Jej rodzice naciskają na nią, by wy szła za tego obrzydliwego lorda Słoane'a. Naturalnie Serena odmówiła. Ciemne brwi markiza zbiegły się w jedną linię. - Skoro tak, moja droga, doskonale rozumiem zachowa nie panny Carstairs i tym chętniej udzielę jej schronienia w tym domu... pod jednym wszakże warunkiem. - Jakim? - Napisze do rodziców i poinformuje ich, że zatrzymała się we Wroxam Park jako mój gość. - Wstał i chwycił po ły szlafroka. - A teraz, moja droga, jeśli nie pozostały do omówienia żadne inne kwestie, oszczędzę ci rumieńców i poproszę, żebyś wyszła, gdyż zamierzam się obnażyć. Odprowadzana wesołym śmiechem, Jennifer wymknę ła się z pokoju, starannie zamknęła za sobą drzwi, potem weszła do swojej sypialni. Rose natychmiast pojawiła się na wezwanie, a choć Jennifer zeszła do salonu piętnaście minut przed porą kolacji, zastała tam już Serenę, spokojną i pogodną, w towarzystwie markiza. - Ach, moja droga! - powitał ją z wszelkimi oznakami zadowolenia. - Zapewniłem naszego gościa, że nie każesz nam czekać, a ty ponownie nie zawiodłaś wiary, jaką w to bie pokładam. Kolejny pokaz swobodnego czaru. Co Wroxama napad ło? - zastanawiała się, zerkając na niego podejrzliwie, za nim ukazała uśmiechniętą twarz przyjaciółce, która wyglą-
145 dała teraz na osobę znacznie bardziej zadowoloną z życia niż przed godziną. Cokolwiek Wroxam jej powiedział, z pewnością przywróciło jej to wiarę w przyszłość. - Zanim do nas dołączyłaś, moja droga - mówił dalej markiz, wręczając jej kieliszek madery - panna Carstairs przedstawiła swoją opinię o najnowszym przedstawie niu teatralnym, o którym głośno w stolicy. Podobnie jak ja, jest jedną z nielicznych osób, które nie cenią zbytnio Lawrencea Merrivale'a. Widziałem go na początku sezonu i uważam jego interpretację za zdecydowanie nieprzekonu jącą. W gruncie rzeczy przypominał mojego pokojowego, panno Carstairs - dodał, zwracając się do Sereny - z tym piskliwym głosem i afektowanymi gestami. Nie bardzo pa suje do wyobrażeń o dziarskim bohaterze. Serena zareagowała złośliwym śmiechem. Podczas kolacji Jennifer patrzyła z podziwem, jak Ju lian umiejętnie podtrzymuje doskonały humor jej przyja ciółki. Osiągał to, wygłaszając uszczypliwe uwagi i niezbyt pochlebne sądy o wielu prominentnych osobach z towa rzystwa. Serena pozbyła się przy nim całej nieśmiałości i wydawała się rozczarowana, kiedy po posiłku obwieścił, że nie wypije z nimi w salonie herbaty, gdyż musi załatwić pilne sprawy związane z prowadzeniem posiadłości. - Życzę więc pani dobrej nocy, panno Carstairs, i mam nadzieję ujrzeć panią na śniadaniu. - Oczekuję na to z ogromną radością, wasza lordowska mość. - Zabrzmiało to tak, jakby było prawdą - skomentowała Jennifer, prowadząc przyjaciółkę do salonu.
146 - Bo jest prawdą - z przekonaniem potwierdziła Serena. Twój mąż jest w najwyższym stopniu czarującym dżentel menem. Nie przeczę, że kiedy go tu spotkałam, nieco się wystraszyłam, ale on natychmiast mnie uspokoił. Zażarto wał nawet, że jestem tu tak mile widziana, że nawet gdybyś zechciała, to i tak trudno by ci było się mnie pozbyć. Wcale nie przypomina chłodnego, autokratycznego lorda, jakie go sobie wyobrażałam! - Sadowiąc się w wygodnym fotelu, zaśmiała się niepewnie. - Muszę ci wyznać, Jenny, że kie dy usłyszałam plotki o waszym pojednaniu, uznałam je za niedorzeczne, a teraz z radością odkrywam, że pozostawa łam w wielkim błędzie! - Nie byłaś w błędzie, Sereno. O pojednaniu nie ma na wet mowy. Na szczęście w tej akurat chwili do salonu wkroczył Slocombe, dźwigając tacę z zastawą do herbaty, którą umieścił na stoliczku przy fotelu Jennifer. Serena, po zdecydowanym oświadczeniu przyjaciółki, wpatrywała się w nią z niedowie rzaniem. Zanim jednak kamerdyner opuścił pokój, zdołała nadać twarzy zwykły wyraz, choć nadal nie wierzyła do koń ca, że się nie przesłyszała. Jennifer, nalewając herbatę, nie przeoczyła oznak nie wiary w oczach przyjaciółki. - Nie dawaj się zwieść pozorom, Sereno - ostrzegła, wrę czając jej porcelanową filiżankę. - Doskonale wiem, że Wroxam, kiedy chce, potrafi być czarujący. Jaki z niego wtedy miły gospodarz i ujmujący rozmówca! Ale mnie nie oszu ka. Potrafi dopiec słowami, umie uderzyć, kiedy człowiek się tego najmniej spodziewa. - Zarówno błyskowi w jej oczach,
147 jaki uśmiechowi całkowicie brakowało ciepła. - Wolno mi tu mieszkać tylko dlatego, że jestem matką jego syna. Z żadnego innego powodu. - Och, Jenny, tak mi przykro... Serena nie do końca wiedziała, co powiedzieć i w co uwierzyć. Z tego, co dotychczas zaobserwowała, markiz odnosił się do swojej żony z wprost uderzającą czułością, i dla każdego musiało być oczywiste, że taka czułość może wynikać tylko z jednego: z miłości. A jednak, jeśli przyja ciółka powiedziała prawdę... - Niesłusznie. Nie ma powodu, żeby się nade mną uża lać - oświadczyła Jennifer, przerywając rozmyślania Sereny. - Sama sprowadziłam to wszystko na siebie, popełnia jąc głupi błąd, polegający na niedocenianiu męża. Zanim przywiozłam Charlesa do Anglii, powinnam była przewi dzieć, że Julian może mnie śledzić. Naturalnie spodziewał się, że przyłapie mnie z kolejnym kochankiem, lecz zamiast tego zastał mnie z synem. Wydajesz się zaszokowana, moja droga - dodała na widok wyrazu twarzy przyjaciółki - za pewniam cię jednak, że Wroxam miał podstawy, by przy puszczać, że mam kochanka. - Nie uciekając spojrzeniem, dodała: - Nie pierwszy raz zastałby mnie nagą w ramio nach innego mężczyzny. - Jennifer, cokolwiek masz na myśli - spojrzenie Sereny wyrażało czystą niewiarę - ja po prostu nie mogę pojąć, że ty... że kiedykolwiek... - Że zachowałam się jak wszetecznica? Takiej właśnie re akcji mogłam oczekiwać od przyjaciółki, Sereno. Niestety, w tym wypadku nie jestem godna twojej pochlebnej opi-
148 nii, ponieważ kiedyś przyprawiłam Julianowi rogi. Cho ciaż. .. dlaczego to zrobiłam, sama nie rozumiem. Bardzo kochałam Wroxama, a Geoffrey Wilburn był mi najzupeł niej obojętny. - Geoffrey Wilburn? - powtórzyła Serena. To nazwisko nic jej nie mówiło. - Mieszkał tu ze swoją przyrodnią siostrą Melissą Royston, byli naszymi najbliższymi sąsiadami... - Przerwała na chwilę przed dalszym ciągiem opowieści i podeszła do okna, by wyjrzeć na jezioro, którego powierzchnia połyski wała w popołudniowym słońcu. Zawsze lubiła ten widok, zawsze go dobrze pamiętała. Tak samo jak pamiętała dzień, w którym zgodziła się wybrać z sąsiadem na przejażdżkę po posiadłości. Nie zamierzała tak bardzo oddalić się od domu, kiedy jednak zaczęło padać, bez wahania poszukała z Geoffreyem schronienia w chatce na ziemi jego siostry. - A więc weszłaś z nim do środka - podsumowała Sere na, gdy Jennifer zamilkła - tylko po to, żeby się schronić przed deszczem. Z żadnego innego powodu? - Żadnego. Pamiętam, że Geoffrey otworzył butelkę wi na. Pamiętam, że siedziałam z nim przy prostym drewnia nym stole i piłam to wino. Potem już jednak nic... aż do czasu, gdy w drzwiach zobaczyłam Juliana. Wyglądał niemal jak zjawa, taka niewyraźna postać. Jego twarz dziwnie się rozpływała. Widziałam go jak przez mgłę, jakbym się obudziła ze snu, nie wiedząc, co jest realne, a co nie jest. Bo Melissę na przykład, w chwilę później, widziałam już i słyszałam normalnie. - Niezupełnie rozumiem, Jenny. Czy to znaczy, że by-
i
149 ła tam również siostra Goeffreya? Jeśli tak, to przecież nie mogło się wydarzyć nic nagannego. - Tamtego dnia Melissa nie wybrała się z nami, bo była zajęta przygotowaniami do proszonej kolacji, którą akurat wydawali. Geoffrey obiecał, że wróci na czas. Ponieważ nie dotrzymał słowa, Melissa przyjechała tutaj, żeby sprawdzić, czy brat nie odprowadził mnie do domu i się nie zasiedział. Zbiegło się to w czasie z powrotem Wroxama z Londynu i oboje wyruszyli nas szukać. A gdy już to się stało, Wroxam szybko odszedł, natomiast Melissa została, żeby po móc mi się ubrać. Pamiętam, że napoiła mnie jakąś ziołową herbatą, bardzo gorzką, ale po niej trochę oprzytomniałam, choć nie do końca i nie mogę sobie wszystkiego przypo mnieć. Melissa przypisała tę utratę pamięci szokowi. Jej zdaniem wypierałam z myśli haniebny występek, jakiego się dopuściłam z jej bratem. - Wzruszyła ramionami. - Kto wie, mogła mieć rację. - I nadal nie pamiętasz, co zaszło między tobą a Geoffreyem w tej chatce? - zapytała łagodnie Serena, kiedy Jennifer na powrót zajęła miejsce w fotelu. - Nie, i wątpię, bym sobie kiedykolwiek przypomniała. Natomiast nigdy nie zapomnę pogardy w oczach Juliana, a później, gdy już wróciłam do domu, tej zimnej obojęt ności. Nie wiedziałam zresztą, że widzę go po raz ostatni przed ponadośmioletnią rozłąką, bo natychmiast wrócił do Londynu, a mnie nakazał pozostać we Wroxam Park. Opowiedziała, w jakich okolicznościach poznała Ma ry, wspomniała o szczęśliwym życiu w Irlandii z Jamesem 0'Connellem.
150 - To był naprawdę wspaniały człowiek - zakończyła. Gdyby jesienią nie umarł, nie rozmawiałybyśmy teraz tutaj. - Czy zamierzasz pozostać? - zapytała Serena, wciąż pró bując uporządkować w głowie to, o czym usłyszała, wyło wić z natłoku dziwnych informacji jakiś sens. - Gdybyś zadała to pytanie parę tygodni temu udzieli łabym odpowiedzi bez wahania. Teraz nie jestem już pew na. - Westchnęła, zapadła głębiej w fotel. - Wroxam nie pozostawił mi wyboru. Musiałam albo z nim tu wrócić, al bo rozstać się z synem. Przez ostatnie tygodnie obserwo wałam, jak między nimi powstaje silna więź, prawdziwe ojcowsko-synowskie uczucie. - Nie mogę się doczekać, kiedy poznam Charlesa. - Być może jako kochająca matka jestem stronnicza, Sereno - odpowiedziała Jennifer z łagodnym uśmiechem ale uważam, że to świetny chłopak, i akurat w tym wzglę dzie absolutnie zgadzamy się z Wroxamem. Naprawdę przywiązał się do syna, jak zatem widzisz, jest zdolny do delikatniejszych uczuć. Jeśli jednak chodzi o mnie... - Po kręciła głową. - Mnie nigdy nie kochał. Już dawno zdałam sobie z tego sprawę. Toleruje moją obecność w tym domu tylko ze względu na Charlesa. Serena nie była tego wcale taka pewna. Jeśli to, co do strzegła w oczach jego lordowskiej mości, kiedy Jennifer dołączyła do nich w salonie przed kolacją, nie świadczyło o miłości, to Serena nie miała pojęcia, o czym innym mia łoby świadczyć.
Rozdział ósmy Zyskanie damskiego towarzystwa sprawiło Jennifer przy jemność, szczególnie że chodziło o jej przyjaciółkę. Choć mocno strapiona się swoją sytuacją, Serena nie zatraciła swego czaru i dowcipu, wszyscy ponadto czuli, że jest oso bą nie tylko bystrą, ale i dobrą. Charles od razu bardzo ją polubił. Mając młodszego braciszka, Serena wiedziała, jak postępować z młodymi dżentelmenami i nigdy nie popeł niła błędu, jaki stanowiłoby nazwanie Charlesa dzieckiem. Często towarzyszyła Jennifer w wyprawach do dziecinne go pokoju i chętnie uczestniczyła w ulubionych zabawach chłopca, dzięki czemu prędko zyskała jego uznanie. Także Julian wydawał się zadowolony, goszcząc pod swo im dachem drugą kobietę. Urok, jaki roztoczył przed Serena pierwszego wieczoru, z upływem czasu wcale nie malał, i Jen nifer, gdyby nie uważała przyjaciółki za osobę rozsądną i za wsze trzeźwo myślącą, mogłaby się obawiać, że wkrótce uleg nie niebezpiecznemu męskiemu czarowi jej męża. Nie, jednak nie, dumała Jennifer, przypatrując się oży wionej twarzy Sereny nad zastawionym do śniadania sto-
152 łem. Serena, podobnie jak ona, nie da się złapać na lep nie zrównanych popisów galanterii, choć jej oblicze rozjaśniało się zawsze na widok jego lordowskiej mości i chętnie po dejmowała rozmowy na poruszane przez niego tematy. Po dobnie jak teraz. Markiz oczywiście znał doskonale psychikę przedsta wicielek płci pięknej, czego niezbicie dowodził fakt posia dania licznych kochanek. Chociaż Serena nie należała do kobiet, które by go zbytnio pociągały, jej uroda pod zręcz nymi palcami Mary uległa zdumiewającej poprawie. Tego na przykład ranka jest już całkiem ładna, uznała Jennifer. Mary zachęcała Serenę do noszenia bardziej twarzowych fryzur i teraz, po rezygnacji z lokówek, jej włosy opadały miękkimi falami. Poprawa ominęła jednak strój. Ucieka jąc z domu, biedna Serena mogła z sobą zabrać tylko ty le ubrań, ile zdołała udźwignąć, i Jennifer cierpiała na wi dok jasnozielonej sukni, którą jej przyjaciółka wkładała na dzień, oraz nietwarzowego różowego jedwabiu, z którego uszyto jej wieczorową kreację. - Coś cię niepokoi, moja droga? - zapytał Julian, kładąc kres rozważaniom Jennifer i ściągając na siebie jej uwagę. Czy nie zgadzasz się z tym, co panna Carstairs i ja sądzimy o zbytniej ekstrawagancji okazywanej przez naszego przy szłego króla? - Obawiam się, że to do mnie nie dotarło. Błądziłam da leko myślami. - Fakt, że nasza rozmowa nie jest na tyle interesująca, że by przykuć twoją uwagę, nie pochlebia ani pannie Carstairs, ani mnie - zauważył ironicznie - sądzę jednak, że musimy
153 docenić twoją szczerość. Czy wolno mi wiedzieć, gdzież to powędrowały twoje myśli? Wypaliła z miejsca: - Myślałam, że już najwyższy czas, by Serena zaczęła no sić jakieś nowe stroje. Nie mogę patrzeć, jak codziennie występuje w tych samych sukniach. Kącik ust Juliana nieznacznie drgnął. - Czy wolno mi przeprosić za żonę, panno Carstairs? Jej otwartość może niekiedy zabrzmieć bezlitośnie. - Prawdę powiedziawszy, sir, sama mam dość wkładania wciąż tego samego - odpowiedziała Serena, obrzucając ża łosnym spojrzeniem szarą spódnicę sukienki. - Powinnam była w liście do rodziców dodać postscriptum i poprosić o przysłanie tutaj kufra z ubraniami. Może zdobędę się na to, żeby ponownie do nich napisać... - Nie, nie trzeba - prędko sprzeciwiła się Jennifer, któ rej stanęły przed oczami bezbarwne, niegustowne stroje przyjaciółki. - Potrzebujesz nowej garderoby, która lepiej będzie pasowała do tych nowych fryzur. Nic bardziej nie podnosi damy na duchu niż nowa suknia, a w miasteczku jest kilka naprawdę eleganckich sklepów. Jestem pewna, że znajdziemy tam wszystko, co zaspokoi twoje potrzeby. Julian pospiesznie wstał, a gdy Serena otworzyła usta, żeby zaprotestować, wyjaśnił: - Ponieważ niewiele wiem o tych wszystkich falbankach i fatałaszkach, pozostawiam was panie same. Obiecałem Charlesowi przejażdżkę jeszcze przed przybyciem nauczy ciela. - Zatrzymał się na moment przy krześle Sereny. - Po winna pani słuchać uważnie rad mojej żony, panno Car-
154 stairs. Być może jestem nieco stronniczy, ale uważam, że w kwestiach stroju ma nienaganny smak. Z tymi słowami odszedł, odprowadzany podejrzliwym spojrzeniem Jennifer. - Zastanawiam się, dlaczego nagle tak mnie pochwalił? mruknęła. - On cię podziwia, Jenny, to oczywiste. I dodam od sie bie, że ma powody! Doskonale wiesz, jak dobrać stroje. Za wsze wyglądasz uroczo i schludnie, podczas gdy ja... - Ty zostałaś zmuszona przez twoją drogą matkę do no szenia strojów i kolorów bardziej stosownych dla uczen nicy. No cóż, wkrótce temu zaradzimy. - Dopiła herbatę i wstała. - Teraz jest doskonały moment. Po wydaniu polecenia przygotowania i przyprowadzenia powozu, Jennifer ponagliła przyjaciółkę, by czym prędzej przywdziała pelerynę, a potem, głucha na wszelkie protesty, wyprowadziła ją na dwór, przekonując się natychmiast, że kolejny dzień wczesnego lata zapowiada się pięknie. Mary, którą zaprosiła do udziału w wyprawie na zakupy, zajmując miejsce w powozie, domyślnie się uśmiechnęła. - Oszczędzałabym oddech na dmuchanie na bulion, panno Sereno - poradziła - bo na pannę Jenny szkoda tych słów. Znam ją znacznie dłużej niż pani i mogę powiedzieć, że jak sobie coś wbije do głowy, nic się nie poradzi. Może jej pani pomagać, może zignorować... nie wolno tylko sta nąć jej na drodze. Ta rozsądna rada sprawiła, że Jennifer obdarzyła Mary anielskim uśmiechem. - Istotnie, jakże dobrze mnie znasz, moja droga! I jaka
155 jesteś rozsądna! Nic dziwnego, że od tylu lat toleruję ten twój ostry język. A teraz skieruj swój wybredny umysł na rozważania, jakie wybrać kolory nowych sukienek. Mary podzieliła się natychmiast swoimi przemyśleniami, wysuwając interesujące sugestie co do barw i stylów sto sownych dla posągowej figury panny Carstairs. W chwili gdy przekraczały próg pewnego sklepu w miasteczku tar gowym, resztki oporu Sereny rozpadły się w proch. - Doskonale, Jenny - zgodziła się, kiedy niezwykle uprzej ma pani Goodbody gorliwie prezentowała najlepsze towary klientce tak dystyngowanej jak markiza Wroxam. - Sądzę, że wystarczą dwie sukienki, pod warunkiem, rzecz jasna, że pie niądze, które będziesz musiała na nie wydać, stanowią tylko pożyczkę. - Oczywiście - zgodziła się Jennifer, zanim jej uwagę przykuła bela cudownego jedwabiu w kolorze bursztynu. Którą spłacisz, gdy już uzyskasz posadę guwernantki. Serena dosłyszała w głosie przyjaciółki nutę wesołości, zanim jednak zdołała wydobyć od niej uroczyste przyrze czenie, którego potrzebowała do zagłuszenia wyrzutów su mienia, Mary zwróciła jej uwagę na pewien cienki aksamit, idealny na żakiety. Przez dłuższą chwilę Serena rozważała jakże ekscytują cą perspektywę noszenia sukni, które, choć nie zamienią jej w cudowny sposób w olśniewającą piękność, bez wątpienia podkreślą urodę niebędącej już dziewczęciem wysokiej da my o pełnej figurze. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk dzwonka w drzwiach sklepu. W innej sytuacji nie zatrzymałaby dłużej spojrzenia na
156 szczupłej, przystojnej kobiecie, która stanęła w progu, do strzegła jednak dziwny błysk w ciemnych oczach, kiedy spoczęły na stojącej przy kontuarze markizie. Na wpół ukryta za manekinem, na którym udrapowano najlepsze materiały, jakimi sklep mógł się pochwalić, Serena mogła niepostrzeżenie obserwować nową klientkę. Twardy, jadowity błysk jej oczu znikł, kiedy rzuciła z przy wołanym na twarz uśmiechem: - Lady Wroxam! Jaka miła niespodzianka! Serena nie wiedziała do końca, czy sobie tego nie wyob raża, dostrzegła jednak, że ramiona Jennifer zesztywniały na chwilkę. - Rzeczywiście, niespodzianka, Melisso. Mimo to przybyłaś w odpowiednim momencie. Możesz mi pomóc wybrać po między turkusem a błękitem na strój dla mojej przyjaciółki. Ponownie dostrzegła twardy błysk ciemnych oczu. Po myślała nawet, że nowo przybyłej przeszkadza jej obecność, lecz zorientowała się, że wrogie spojrzenie omija ją i spo czywa na markizie. - Sereno. - Jennifer na nią skinęła. - Niech będzie mi wolno przedstawić cię naszej najbliższej sąsiadce, pannie Royston. Melisso, to moja przyjaciółka, panna Carstairs, która zatrzymała się we Wroxam Park. Dotykając końców palców wyciągniętej ku niej dło ni, Serena zorientowała się nagle, że ta kobieta jest siostrą człowieka, który wprowadził tyle zamętu w życie Jennifer. - Może pani o tym nie wiedzieć, panno Carstairs, ale spotkał panią rzadki zaszczyt - poinformowała ją Melissa z tym samym sztucznie swobodnym uśmiechem. - Nie-
157 często jego lordowska mość gości kogokolwiek w swojej posiadłości. Od lat próbuję go namówić, by tutaj, na wsi, korzystał z liczniejszych rozrywek, on jednak jest dżen telmenem surowych zasad i tylko wyjątkowo zmienia raz powzięte decyzje, także w kwestii gości. Sądzę, że wystar cza mu towarzystwo najbliższych sąsiadów... Co mi przy pomina - dodała, zwracając się ponownie do niewyraźnie uśmiechniętej Jennifer - że postanowiłam wydać na po czątku przyszłego miesiąca kolację i chciałabym bardzo, że byście ty i jego lordowska mość znaleźli się wśród gości... Także panna Carstairs, jeśli będzie nadal u was mieszkać. - W świetle tego, co właśnie od ciebie usłyszałam, Melisso, jestem pewna, że jego lordowska mość z radością przyjmie zaproszenie - odpowiedziała Jennifer i odwróciła się do pani Goodbody, która powróciła właśnie z zaplecza, dźwigając dużą paczkę. - Wezmę również ten błękitny, pa ni Goodbody... i trochę aksamitu. - Proszę, proszę! Jej lordowska mość zamierza odświe żyć całą garderobę? - Nie, Melisso. Te zakupy są dla panny Carstairs. Niestety, jeden z jej kufrów pozostał przez pomyłkę w Hampshire. Jennifer kłamie całkiem przekonująco, uznała Serena. - Mam nadzieję, że nie przydarzy się to moim służącym i nie zapomną o moich kufrach, kiedy wyruszę w piątek! Jennifer uniosła brwi w przesadnym zdumieniu. - Skąd czerpiesz tyle energii, Melisso? Dopiero niedaw no wróciłaś z Włoch i znów się gdzieś wybierasz? - Och, tym razem nie tak daleko. Tylko do sąsiedniego hrabstwa, na tydzień lub dwa, do ciotki. Ostatnio nie naj-
158 lepiej się czuje. Dlatego dzisiaj tu jestem. Chciałabym, żeby przed wyjazdem pani Goodbody wprowadziła parę popra wek do mojej podróżnej sukni. - W takim razie nie będziemy ci już zabierać czasu. Zwracając się do właścicielki sklepu, Jennifer poinfor mowała, że wróci następnego dnia po resztę zakupów. - I proszę nie wysyłać rachunku mojemu mężowi, pani Goodbody, ureguluję go jutro, gdyż zamierzam jeszcze coś dokupić. Jennifer pożegnała się z sąsiadką i opuściły sklep. Przez chwilę milczały. Serena przyglądała się paczce, którą pracownica pani Goodbody zaniosła do powozu i umieściła na siedzeniu. Kiedy ruszyły, zerknęła podejrzliwie na przyja ciółkę, która właśnie podziwiała wiejski krajobraz. - Ta paczka jest bardzo duża, Jennifer. Nie kupiłaś przy padkiem trochę materiału dla siebie? W zielonych oczach pojawił się szelmowski błysk. - Nie, cała zawartość jest twoja i tylko twoja. - Och, Jenny! - Serena była przerażona. Dobrze wiedzia ła, że nabyte materiały wystarczą na znacznie więcej niż dwie sukienki. - Dlaczego aż tyle? Jennifer w namyśle zmarszczyła brwi. - Co my w końcu wybrałyśmy... możesz mi przypo mnieć, co tam mamy? - Złocisty jedwab i ten rudawy. Także lawendowy i błę kitny. Nie, błękitny jest do odebrania jutro, razem z aksa mitem. Chyba jeszcze kilka kuponów muślinu i koronki do aplikacji. - Ależ ty masz pamięć, Mary! Koniecznie mi jutro przy-
159 pomnij, żebym odebrała resztę. Jaka szkoda, że nam prze rwano te zakupy. Dopiero zaczynałam się rozkręcać! Ta ostatnia uwaga oderwała myśli Sereny od problemu, w jaki, u licha, sposób zdoła zwrócić pieniądze za materiały. Obrzuciła przyjaciółkę uważnym spojrzeniem: - Czy prawidłowo zakładam, że nie przepadasz za pan ną Royston, Jenny? - Bardziej lubiłam jej brata. - Jennifer uśmiechnęła się, gdy Serena zerknęła czujnie na trzecią pasażerkę pojazdu. Nie mam przed Mary tajemnic - zapewniła. - Podobnie jak tobie, można jej w pełni zaufać. Nigdy nie piśnie niko mu słówka, że to ja ponoszę odpowiedzialność za rozbicie naszego małżeństwa. Serena poczuła przypływ sympatii, podobnie jak wtedy, gdy przed paroma dniami Jennifer podzieliła się z nią swo ją tajemnicą. Choć przyjaciółka opowiedziała o tym epizo dzie ze swojego życia dość obojętnym tonem, było oczywi ste, że nadal odczuwa gorzki żal i wstyd z powodu swojego postępku. - Czy sądzisz, że pani Royston obwinia właśnie ciebie za to, co się stało, Jenny? - zapytała łagodnie. - Sama nie wiem... W każdym razie wtedy tak bym nie po wiedziała. Już ci wspomniałam, że choć Melissa wydawała się głęboko wstrząśnięta, kiedy zastała mnie i brata w tak kom promitującej sytuacji, była niezmiernie uprzejma, towarzy szyła mi nawet w drodze powrotnej do domu. Ale... - Zmar szczyła brwi. - Teraz, kiedy wróciłam, wyczuwam w niej wrogość. Nie przepuszcza żadnej okazji, żeby napomknąć o moim wiarołomstwie. Tak jak dzisiaj, kiedy powiedziała, że
160 jego lordowska mość rzadko zmienia zdanie, kiedy już po weźmie decyzję. Co oczywiście oznaczało, że Wroxam nie przebaczy mi nigdy upokorzenia, na jakie go naraziłam. My ślę, że ona bardzo kocha swojego przyrodniego brata i obwi nia mnie o jego wyjazd. Oczywiście tego nie wiem, ale mogę sobie wyobrazić, że po tym, co między nami zaszło, Geoffrey obawia się konfrontacji z Wroxamem. Pewnie dlatego za mieszkał na stałe za granicą. - Tak, możesz mieć rację - potwierdziła Serena. - Ale jego lordowska mość powinien być im wdzięczny przynajmniej za jedno: ani panna Royston, ani jej brat nie pisnęli słówka o ca łej sprawie. Nigdy nie usłyszałam na ten temat żadnej plotki, poza dotyczącymi twojego zniknięcia, rzecz jasna. - Milczenie Wroxama jest najzupełniej zrozumiałe - od powiedziała po chwili Jennifer. - To bardzo dumny czło wiek. Znam tylko jedną osobę, której zaufał. To jego przy jaciel, pan Dent. - Wzruszyła ramionami. - Mogę jedynie przypuszczać, że Melissa milczała ze względu na Juliana, w końcu przyjaźnią się od dzieciństwa. Widząc ich razem, nietrudno się zorientować, że ona go uwielbia. Mary zmierzyła ją sceptycznym spojrzeniem. - Czasami, panno Jenny, odnoszę wrażenie, że widzi pa ni to, co chce widzieć, nic więcej. Zachowanie tej kobiety, kiedy składa wizytę... Jakby to ona była markizą Wroxam. - A ty, Mary - skontrowała Jennifer - bardzo się uprze dzasz wobec tych, których nie lubisz. I wiem, że nie cier pisz panny Royston od chwili, kiedy tylko ujrzałaś ją po raz pierwszy. Mary nawet nie próbowała zaprzeczać.
161 - Ona jest zła. Ma zimne, bezduszne oczy. I powiem coś jeszcze, panno Jenny! Ona pani nie lubi. Jej przyjaźń jest tak fałszywa jak ten jej uśmiech! - Jestem skłonna się zgodzić - wtrąciła Serena. - W tej kobiecie jest coś, co mi się nie podoba, i z pewnością bym jej nie ufała, Jenny. Być może Mary ma rację. Panna Royston kocha się w jego lordowskiej mości, choć wcale nie uważam, by to uczucie było odwzajemniane - dodała z po śpiechem. - Znają się przez całe życie i markiz miał zapew ne niejedną okazję, by zainicjować coś wykraczającego po za przyjaźń, gdyby kiedykolwiek odczuł taką potrzebę. - Być może - zgodziła się Jennifer, choć najwidoczniej nie do końca przekonana. Ponieważ przyjaciółka spojrza ła na nią pytająco, wyjaśniła: - Melissa wyszła za Josiaha Roystona, mężczyznę ponad dwukrotnie starszego, wkrót ce po śmierci ojca. Geoffrey kiedyś mi zdradził, że zrobiła to wyłącznie dla pieniędzy. Najwidoczniej ich ojciec zmarł, pozostawiając po sobie znaczne długi, i tylko wychodząc za Roystona, Melissa mogła ocalić rodzinny dom. Wroxam jest oczywiście tak bogaty, że mógłby spłacić za nich te dłu gi, tyle że miał wtedy zaledwie dwadzieścia dwa lata i jesz cze nie objął swojej schedy. Przerobiła Polgara68. - Od tak dawna jest wdową? - zapytała Serena. - Och, tak. Kiedy ją poznałam, owdowiała już przed ro kiem. Cóż, można ją lubić albo nie, ale swoje przecierpiała. Straciła matkę jeszcze jako dziecko, a z macochą najlepiej się jej nie układało. W młodości większość czasu spędzała z ciotką. Tą, którą właśnie zamierza odwiedzić. Dopiero po śmierci macochy wróciła do rodzinnego domu, lecz nawet
162 wtedy często przez wiele tygodni w roku mieszkała u ciotki. Od wyjazdu Geoffreya przebywa w tym wielkim domu zu pełnie sama. Chyba dlatego nie przeszkadza mi jej zażyłość z Wroxamem. Ona musi się czuć bardzo osamotniona. - Skoro tak, dlaczego nie wyszła powtórnie za mąż? zapytała Mary, wyrażając głośno myśl, która przemknęła przez głowę także Serenie. - Wprawdzie jej nie lubię, ale muszę przyznać, że jest przystojną kobietą. Jestem pewna, że większość dżentelmenów uważa ją za bardzo atrakcyjną, co każe mi się zastanowić, czy ona nie czeka przypadkiem na ofertę całkiem konkretnego... Jeśli tak, to pani powrót, panno Jenny, musiał pokrzyżować jej szyki. - Gdyby uznać, że jest tak, jak podejrzewasz, Mary, Melissa rzeczywiście ma powód, żeby mnie nie lubić, jeśli jed nak jego lordowska mość uważa ją za kogoś więcej niż tyl ko przyjaciółkę, decyzja należy do niego. W każdej chwili może podjąć stosowne kroki i uzyskać rozwód, - Och nie, tego nie uczyni, panno Jenny... Przynajmniej nie teraz - odparła Mary ze skrywanym uśmieszkiem, któ ry nie uszedł uwagi Sereny. Kiedy wjeżdżały przez zachodnią bramę posiadłości, Serena odwróciła głowę do okna. Podobnie jak ona, Mary najwidoczniej także podejrzewała, że jego lordowska mość darzy żonę silnym uczuciem. Sądziła również, że i Jennifer nie pozostaje wobec niego tak obojętna, za jaką pragnęła uchodzić. Tyle tylko, że mimo wszystko zachowywała re zerwę, traktowała go bardziej z kurtuazją niż przyjaźnie. Być może, dumała Serena, kiedy powóz znieruchomiał przed imponującym frontonem domu i ruszyły w kierunku
163 drzwi, Jennifer boi się stracić czujność, narazić na kolejny cios. Bez wątpienia została przed laty dotkliwie zraniona i choć rozumiała w pełni zachowanie jego lordowskiej mo ści po tym, gdy zaskoczył ją w kompromitującej sytuacji, nie zapomniała nigdy zimnej nienawiści, z jaką ją odrzucił. Tak, było oczywiste, że jej przyjaciółka usiłowała z żelazną konsekwencją panować nad emocjami, ale to, uznała Serena, nie oznacza, że nic nie czuje do męża. Zastanawiała się, jak długo Jennifer zdoła się opierać niewątpliwemu uroko wi markiza i jego coraz śmielej okazywanej uwadze. - Nie udam się z tobą na górę - powiedziała Jennifer do Sereny. - Nie mam krawieckich talentów, zostawiam cię za tem w rękach Mary. Do zobaczenia na obiedzie! Po pozbyciu się kapelusza i pelisy, przystanęła przed lu strem w holu, żeby przyczesać włosy, następnie zaś ponow nie opuściła dom, tym razem bocznym wyjściem, żeby odbyć codzienną wizytę w stajniach. Od powrotu do Anglii przed czterema miesiącami ani razu nie dosiadła konia. Uśmiech nęła się krzywo. Te cztery miesiące zdawały się latami. Jakże tęskniła za jazdą! Mogę winić tylko siebie, westchnęła. Bez wątpienia, stawała się z wiekiem coraz bardziej uparta, można by nawet powiedzieć, że jak osioł. Tak w każdym razie okre śliłaby to Mary, Była zbyt dumna, zbyt zawzięta, by cokolwiek przyjąć od Wroxama ponad to, co absolutnie konieczne! A on miał kilka wspaniałych wierzchowców, musiała przyznać, krocząc wzdłuż rzędu boksów i zatrzymując się przy każdym, żeby pogłaskać i poklepać konie. Wiedziała oczywiście, że Wroxam się na nich znał, dopiero jednak te raz, po powrocie do Wroxam Park, doceniła w pełni tę je-
164 go wiedzę. Każdy wierzchowiec wprost tryskał zdrowiem i energią. Musiała niechętnie przyznać, że człowiek otacza jący zwierzęta tak wspaniałą opieką nie może być zupełnie pozbawiony serca. Na dźwięk kopyt na bruku opuściła stajnię, by ujrzeć markiza, który właśnie wracał z przejażdżki. Na jego usta wypłynął uśmiech, jednak uśmiech Jennifer był przezna czony tylko dla młodego towarzysza Juliana. - Wyglądasz na bardzo zadowolonego z siebie, Charles zauważyła, poklepując po szyi spokojną kobyłę, do której nadal musiał się ograniczać. - Tata i ja odwiedziliśmy pułkownika Halsteada. Puł kownik zapytał tatę, czy nie chciałby kupić siwej klaczy, na której jeździła jego córka. Jest bardzo ładna, mamo, ale po wiedziałem, że nie będzie ci odpowiadać. - Istotnie, ale nie wyjaśniłeś, dlaczego - przypomniał mu Julian, zsuwając się na ziemię. - Pomyślałem sobie, że gdy by twoja mama miała własnego wierzchowca, dałaby się pewnie namówić na towarzyszenie nam w przejażdżkach. Chociaż - dodał, mrużąc oczy w ostrych promieniach słońca, by widzieć lepiej pewną odległą postać, którą właś nie dostrzegł - może zbytnio się pospieszyłem. Charles, podążając za spojrzeniem ojca, zawołał: - To Patrick, mamo! Wrócił! Podczas gdy chłopiec podskakiwał z radości, Jennifer wysunęła się naprzód i pomachała ręką. - Puść go, Patrick! - zawołał Charles. - Pomachaj jeszcze raz, mamo! Tak, żeby cię zobaczył! - Chyba moje maleństwo już mnie widzi!
165 Julian ponownie skierował wzrok na odległe sylwetki i ujrzał potężnego czarnego konia, który wyłamał się z ma łego zastępu i pędził galopem w ich kierunku. - Nie, tato, nie! - Charles chwycił rękaw wytwornego surduta, gdy dostrzegł, że ojciec chce ruszyć naprzód. To Oriel... Oriel nigdy nie skrzywdzi mamy! Zobaczysz... patrz, tato! Uwalniając się z łatwością z uchwytu małych paluszków, Julian przygotował się, by skoczyć i odciąć rumakowi dro gę, lecz Jennifer uniosła ręce i znieruchomiała w geście po witania. Ogromne zwierzę zwolniło do kłusa. Potem Julian ujrzał coś, czego nie widział nigdy w życiu: wałach wkro czył stępa wprost w rozpostarte ramiona Jennifer, cichutko rżąc, gdy pani wtuliła twarz w jego lśniącą czarną szyję. Po zostawał nieruchomy jak posąg, aż wreszcie uniosła głowę. Wtedy zaczął brykać wokół niej jak młody źrebak, zatrzy mując się od czasu do czasu, by dotknąć szyi i policzków swej pani miękkimi jak aksamit chrapami. - A niech mnie! - Koniuszy, który wybiegł na podwórze, słysząc odgłosy zamieszania, zdjął kapelusz i przeczesał pal cami siwe włosy. - Gdybym był teraz w gospodzie Molly Pike, przysiągłbym - poinformował, nie zwracając się do nikogo w szczególności - że piwo poszło mi za bardzo do głowy! Chichocząc po wysłuchaniu tej uwagi, Charles ruszył do przodu, żeby powitać Patricka, który wjeżdżał właśnie kłusem na podwórze, prowadząc za wodze kasztanowatego kuca. Julian, po obrzuceniu uważnym spojrzeniem wierz chowca syna, skinął z aprobatą głową. - Tak, to nasz fajny mały facet - potwierdził Patrick, za-
166 nim zwrócił uwagę na przedstawienie odgrywane nadal przez wałacha pośrodku podwórza. - A co pan sądzi o ma leństwie, sir? - Rzeczywiście, maleńki - zadrwił Julian, doświadczając uczucia zazdrości wobec względów, jakimi Jennifer obda rzała konia. Jakżeby chciał, by te smukłe ramiona objęły go z takim samym uczuciem! Zaraz jednak przez jego twarz przemknął wyraz zatroskania. - Chyba nie chcesz mi po wiedzieć, że moja żona dosiada tego szatana? Patrick wydawał się nieco zdziwiony. - Jasne, że tak. I nikt inny lepiej sobie z nim nie poradzi. Tak było zawsze. Ten chłopak należy do pani ciałem i du szą. Dlaczego nie podejdzie pan i się z nim nie zaprzyjaź ni, sir? Zawsze lepiej dać im minutkę czy dwie, ale teraz już minęły. Julian nie potrzebował dalszej zachęty. Z uszczęśliwio nym Charlesem u boku ruszył ku czarnemu rumakowi. Oriel na powitanie cicho zarżał i spuścił łeb, żeby Charles mógł pogłaskać jego głowę. Potem uniósł ją i, po chwili wa hania, poddał się podobnej pieszczocie Juliana. - Piękne zwierzę, droga żono - pochwalił Julian po po klepaniu lśniącego boku. - Ale nie nazwałbym go wierz chowcem dla damy - dodał znów zaniepokojony. - Och, doskonale się rozumiemy, Wroxam. Julian pokręcił głową, gdy koń ponownie cicho zarżał i wepchnął łeb pod pachę Jennifer. - Widziałem takie zachowanie u psów, lecz nigdy u koni, przynajmniej nie tak wylewne. - Ponownie pokręcił gło wą, wciąż jeszcze zdumiony tą demonstracją uczuć. - Ro-
167 zumiem, że wychowywałaś go od źrebaka, co trochę wy jaśnia sprawę. - Przejedziesz się dziś na nim, mamo? - Nie, Charles, Oriel odbył długą podróż. Może rozważę to za dzień czy dwa. - I potem będziesz jeździła z tatą i ze mną? - zapytał chłopiec i nagle jego oczy rozjarzyło podniecenie. - Już wiem! Ty i tata możecie się ścigać. - Niech się tu najpierw zadomowi - burknął Julian z wi docznym brakiem zapału. - Zajęcze serce, Wroxam? - Jennifer zerknęła na ukocha nego Oriela, którego prowadzono właśnie do stajni. - Je stem przekonana, że ten twój siwek też nieźle się sprawi. - Też tak uważam, markizo - wycedził. Walczył z sobą, żeby nie dać się sprowokować do głupich reakcji parze cud nych zielonych oczu, w których błyszczały swawolne ogni ki. - Rozważę tę kwestię podczas pobytu w Londynie, gdzie spędzę kilka najbliższych dni. A na razie - dodał, zwracając się do syna - musimy się przebrać. Nie możemy zasiąść do obiadu w ubraniach przesiąkniętych zapachem stajni. Odprowadziła ich wzrokiem do bocznych drzwi domu. Zastanawiała się, dlaczego bańka szczęścia, która otoczyła ją na widok Oriela, nagle pękła. Nie powinno jej obchodzić, że Wroxam wybiera się do Londynu, najprawdopodobniej na spotkanie z jakąś kochanką. Nie, nie powinno, pomyśla ła. Ale... obchodzi.
Rozdział dziewiąty W ten miły wieczór nastający po czerwcowym dniu, kiedy nieznośny upał zelżał pod powiewem rześkiej południowo-zachodniej bryzy, Julian cieszył się z całego serca, że opuszcza stolicę, z całym jej hałasem i duchotą. Koniecz nie jednak musiał jak najprędzej wprowadzić w swoim te stamencie zasadnicze zmiany i odbyć rozmowy z prawni kami w celu zapewnienia, by Charles Julian Stapleford stał się ponad wszelkie prawne wątpliwości jego synem i dzie dzicem, a żona uzyskała dożywotnie zabezpieczenie finan sowe. Gdyby nie to, nic by go nie zmusiło do opuszczenia Wroxam Park. Choć wyjechał do stolicy wyłącznie po to, żeby załatwić te sprawy, nie brakowało też weselszych momentów. Na turalnie krążyły pogłoski o dziecku, które zamieszkało we Wroxam Park, i Julian, bardziej rozbawiony niż zirytowa ny stwierdził, że w rozmowach, które odbywał, poruszano często, niby przypadkiem, kwestie wychowywania dzieci. Jedna tylko osoba nie usiłowała konwersować na temat do mowej sytuacji we Wroxam Park.
169 Uśmiechnął się nieznacznie, odrywając wzrok od znajo mego krajobrazu i przenosząc spojrzenie na swojego jedy nego towarzysza podróży, który, co odnotował w myślach, zapadał z upływem drogi w coraz głębsze milczenie. - Wydajesz się pogrążony w swoim własnym świecie, mój drogi Theo. Posunąłbym się nawet do przypuszczenia, że nieco znudzony. - Przerwał, by strzepnąć z rękawa dro binkę pyłu. - Jeśli masz jakieś zastrzeżenia względem towa rzyszenia mi w podróży do siedziby moich przodków, nie powinieneś był przyjąć zaproszenia. Z pewnością bym się nie obraził. Ty, lepiej niż ktokolwiek inny, powinieneś zda wać sobie sprawę, że trudno mnie zranić. Theodore odpowiedział ironicznym uśmiechem. - Kiedyś w pełni bym się z tym zgodził. Zawsze byłeś zimną rybą, Julianie, ale teraz... - Dostrzegł pytająco unie sione ciemne brwi i pogłębił uśmiech. - No cóż, być może wcale się nie zmieniłeś, a ja nie jestem znudzony, zaduma łem się tylko nad pięknem tych okolic i nad tym, jaka to ulga wyjechać ze starego zakurzonego Londynu. Markiz przez chwilę uważnie studiował twarz przyjaciela. - Nie rozumiem, Theo, dlaczego w takim razie miesz kasz w stolicy przez cały rok. Sam przyznałeś, że wolisz spokój i ciszę, a stać cię przecież na wiejski dom. - To prawda, i niejeden raz rozważałem taki krok. Kło pot, Julianie, polega na tym, że samotne życie na wsi to marna przyjemność. W mieście jest inaczej. Zawsze wiele się dzieje, nawet po sezonie. Ludzie się odwiedzają... Gdy bym był żonaty, nie wahałbym się ani chwili. - Tak, tak, rozumiem... Można być otoczonym służbą,
170 przyjmować wizyty sąsiadów, a jednak to nie to samo, co mieszkać razem z żoną. Życie, perspektywy, wszystko za czyna wtedy wyglądać inaczej. Twoje z pewnością, pomyślał Theodore, uśmiechając się do siebie. Tak, w życiu markiza zaszły istotne zmiany, rozmyślał, podziwiając przez okno krajobraz, który zawsze cieszył serce. Jego przyjaciel podczas ostatniego pobytu w mieście wydawał się znacznie łagodniejszy i tolerancyjny. Niedo rzeczności wypowiadane przez niektórych ludzi bardziej go teraz bawiły, niż irytowały swą głupotą. Wydawał się... tak, bardziej ludzki. Czy to z powodu odkrycia, że jest oj cem? A może zmiana wynika z faktu, że Wroxam Park od zyskał w końcu swoją panią? Z twarzy przyjaciela, który z łagodnym uśmiechem wy glądał przez okno, nie dawało się wyczytać odpowiedzi na te pytania. - Nie mogę się doczekać poznania twojego syna, Julianie - przerwał ciszę. - To impertynencki diabełek, Theo. Uważaj, nie pozwól mu z siebie dworować ani za bardzo wleźć na głowę. Owa niezbyt wylewna ocena charakteru młodego dzie dzica została wyrażona z takim pobłażaniem, że Theo dore szczerze się roześmiał. Tak, kontynuował rozmyśla nia, markiz Wroxam, mimo że nikt by tego nie przewidział, przyzwyczaił się do ojcostwa jak przysłowiowa kaczka do wody. Stało się oczywiste, że darzy swoje jedyne dziecko głębokim uczuciem. Czy jednak dotyczy to także matki chłopca?
171 - A Jenny? Jest szczęśliwa, że wróciła do Wroxam Park? Kiedy tylko wypowiedział to pytanie, pożałował swojej do ciekliwości. Uśmiech jego lordowskiej mości znikł, a twarz przybrała wyraz zarówno rozdrażnienia, jak i smutku. - Raczej z dnia na dzień poddaje się z coraz większą re zygnacją - przyznał. W jego głosie zabrzmiała nuta żalu, której Theodore do końca nie rozumiał. Czy chodziło o to, że Jenny z trudem przystosowuje się na nowo do małżeńskiego życia? A może naprawdę Julian pozwolił jej wrócić do Wroxam Park tylko dlatego, że jest matką jego syna? Ze względu na nią wolałby, żeby to ostat nie przypuszczenie okazało się błędne. Bo jeśli nie, to jej przyszłość jawi się... co najmniej niepewnie. - Nareszcie! - wykrzyknął markiz, nie skrywając zadowo lenia z przybycia do domu, kiedy pojazd minął wschodnią bramę. - Szczerze ufam, że podróż zanadto cię nie znużyła, mój drogi Theo, i że nie położysz się dziś wcześnie spać. Zapewniwszy, że nie ma takiego zamiaru, podążył za go spodarzem do wnętrza domostwa, które, poza wpuszczają cym ich kamerdynerem, wydawało się ciche i wyludnione. - Witam w domu, milordzie. Tak brzmiały jego grzeczne słowa powitania, choć by ło wątpliwe, czy radość z powrotu pana jest szczera, gdyż u sługi dawało się wyczuć pewne skrępowanie, a nawet nie pokój. Julian, kiedy pozbył się kapelusza i laski, zapytał, co po rabia jego syn. Ze zrozumiałym zdziwieniem usłyszał od powiedź, że udał się już na spoczynek.
172 - A milady? Ufam, że jeszcze nie śpi? - Eee... nie, milordzie. Czy życzy pan sobie, żeby podać posiłek? - Poprzestaniemy na burgundzie, Slocombe. Zjedliśmy w drodze. Kamerdyner przyjął to z niejaką ulgą, co nie umknęło uwagi jego lordowskiej mości, choć pominął swoje spostrze żenie milczeniem i zapytał tylko, gdzie przebywa żona. - Sądzę, że jej lordowska mość jest nadal... hm... w po bliżu stajni. Julian zmierzał już do biblioteki, przystanął jednak, gdyż informacja wydała mu się nieco dziwna. - Co, u licha, tam porabia o tej porze? - sarknął cicho, rezygnując z sięgnięcia do klamki. - Theo, z pewnością Jenny ucieszy się na twój widok, zawsze bardzo cię lubiła. Zanim się tu rozgościmy, chodźmy się z nią przywitać. Na podwórzu przed stajnią Julian usłyszał muzykę, ży wą melodię, która natychmiast skojarzyła się mu ze żwa wym wiejskim tańcem. Dochodziły go wesołe, radosne głosy, gwar zabawy. Kiedy minął róg stodoły, zobaczył do mową służbę i pracowników majątku. Siedzieli na belach słomy, popijając wesoło piwo pochodzące bez wątpienia z piwnic Wroxam Park. Co najmniej jedna uczestniczka zabawy natychmiast go dostrzegła. - Święta Mario, Matko Boga, wrócił! Na ten okrzyk Mary Julian nie mógł się nie uśmiechnąć. Najwidoczniej jego niespodziewana obecność wywarła spore wrażenie na wyszczekanej, lecz wzruszająco lojalnej służącej.
173 Rozległ się szmer licznych głosów, a kiedy markiz stanął w otwartych wrotach, hałas wyraźnie przycichł. Poczuł na sobie niespokojne spojrzenia, tylko tańczący wciąż pozo stawali nieświadomi jego obecności. Ujrzał żonę, najwyraź niej szczęśliwą jak nigdy przedtem, wybijającą lekko stopa mi rytm na polepie wraz z tym zuchwałym przystojnym stajennym. Dopiero kiedy muzyka z wolna zaczęła cichnąć, Jennifer zorientowała się, że zaszła jakaś zmiana, i obrzuciła wzro kiem swoich gości, dostrzegając ich niepewne spojrzenia. - Wielkie nieba! Nie spodziewałam się, że tak szybko wrócisz. Wcale niezmieszana, wysunęła się z uśmiechem naprzód, Julian jednak nie był taki głupi, żeby przypisać sobie jej za chwyconą minę. - Theo! - Wyciągnęła ręce, a Theodore ujął je swoimi masywnymi dłońmi. - Julian nie wspomniał, że cię tu przy wiezie! Dobrze jednak musisz wiedzieć, że rzadko zdradza swoje zamiary. Lekkie zwężenie szarych oczu potwierdziło najgorsze obawy Theodorea. Między Julianem i Jennifer nie było tak, jak być powinno pomiędzy mężem a żoną. - Prawda jest taka, że zdecydowałem się nagle - poin formował. - Wroxam mnie zaprosił, a ja nie mogłem sobie odmówić przyjemności spotkania z tobą. Widzę, że wprost promieniejesz, moja droga. Powitalny uśmiech, nadal rozciągający jej wargi, stał się nieco krzywy. - Zawsze uważałam cię za wzór galanterii, mój kocha-
174 ny Theo, tym razem jednak nie mogę przyjąć tego kom plementu. Od godziny uczę mojego przyjaciela irlandzkich tańców ludowych i wiem, że wyglądam jak straszydło. Co mi przypomina... - Skinęła na Serenę. - Oczywiście pa miętasz pannę Carstairs? Mieszkając na stałe w stolicy przez całe dorosłe życie, Theodore szczycił się tym, że zna niemal wszystkie osoby z towarzystwa, musiał się jednak solidnie zastanowić, za nim zdał sobie sprawę, że kształtna kobieta z wdziękiem zmierzająca ku niemu w uroczej piaskowożółtej sukni pod kreślającej złocistobrązowy połysk pięknie układających się włosów jest nikim innym, tylko najstarszą córką sir Rodericka Carstairsa, z którą Jennifer zawiązała przyjaźń pod czas pobytu w Londynie. Jako cichy koneser kobiecej urody, Theodore nigdy nie uważał panny Carstairs za choćby dość ładną. Wprawdzie nie musiał teraz tak całkiem zrewidować tej opinii, lecz kiedy wy ciągnęła rękę na powitanie, uderzyło go ciepło uśmiechu peł nych ust i miły szelmowski błysk w pięknych oczach. - Oczywiście mnie nie pamięta - odpowiedziała za nie go Serena, której spodobała się delikatność, z jaką pan Dent ujął jej dłoń, tak że poczuła się mała i delikatna. - Je stem jedną z tych osób, których obecność na przyjęciu mi ja niezauważona. Nie sprawia mi to przykrości - ciągnęła, nie pozostawiając nikomu czasu na grzeczny protest - lecz przeciwnie, czerpię ogromną radość z ukradkowego stu diowania groteskowych zachowań moich bliźnich. - Co jest często znacznie zabawniejsze niż znajdowanie się w centrum uwagi - zauważyła Jennifer, zanim zwróciła
175 się do Juliana, który obserwował Serenę ze zwykłą u niego mieszaniną rozbawienia i szacunku. - Zorganizowałam to małe przyjęcie w podziękowaniu ludziom, którzy uprzej mie przywieźli część moich rzeczy z Irlandii. Zamierzają jutro wyruszyć wczesnym rankiem, zabawa więc nie po trwa już długo, jeśli jednak chcesz, pozostań z nami. Przez chwilę wydawało się, markiz przyjmie to miłe za proszenie, pokręcił jednak przecząco głową, czym bardzo rozczarował Theodorea, który chciałby zostać, choćby po to, by popróbować zawartości baryłki warzonego w mająt ku piwa, najwidoczniej smakującego wszystkim obecnym mężczyznom. - Zlituj się, Wroxam - mruknął, gdy zmierzali w kierun ku domu. - Nie jesteś przecież aż tak zmęczony po podróży. Co by nam szkodziło trochę się zabawić? - Właśnie że by szkodziło, mój drogi Theo. Jennifer umie sprawić, by ludzie wszystkich stanów czuli się przy niej swobodnie, niestety ja nie mam takiego daru. Moja obecność z pewnością podziałałaby na wszystkich krępu jąco, a tego nie chcę. Poza tym mam szczerą nadzieję, że popróbujesz ze mną w bibliotece doskonałego burgunda zakupionego przez Jennifer jeszcze podczas pobytu w Lon dynie. Widzisz, podczas naszej rozłąki nie tylko posiadła sztukę postępowania z ludźmi, lecz również wyrobiła so bie doskonały smak. Nie przestaje mnie zadziwiać swoimi osiągnięciami! Aha, ty też mnie często zadziwiasz, pomyślał Theo, kie dy już znaleźli się w bibliotece i otrzymał obiecany kieli szek wina.
176 Choć nigdy nie czynił sekretu z faktu, że bardzo po waża markiza, nie pozostawał ślepy na wady przyjaciela. Nadmiernej troski o uczucia innych ludzi nie można by ło zaliczyć do cnót jego lordowskiej mości, a jednak teraz, właśnie z delikatności, nie przyjął zaproszenia. Czy to po wrót Jennifer odmienił tego człowieka, uważanego przez wielu za zbyt wyniosłego? - rozmyślał Theodore, sadowiąc się w wygodnym fotelu. - Jak sądzisz, czy Jenny i jej sympatyczna przyjaciółka dołączą później do nas? Theodore, gdy tylko zadał to niewinne pytanie, zorien tował się, że coś jest nie tak. Dostrzegł nieznaczne stężenie mięśni wokół ust gospodarza, wyraźny dowód, że z jakiejś przyczyny nie jest zadowolony. - Wysoce nieprawdopodobne, jak sądzę. Jennifer nie szu ka mojego towarzystwa, już raczej go unika. - Julian chciał, żeby zabrzmiało to beztrosko, jedno jednak spojrzenie na zamyślonego Theodorea wystarczyło, by się przekonać, że jego przenikliwy przyjaciel nie dał się oszukać. - Nie sądzi łem, że zaliczasz się do tych, którzy bezpodstawnie uważają, że pogodziłem się z markizą. - W jego śmiechu zabrzmia ła gorzka nuta. - Daj spokój, mój drogi Theo! Uważasz, że znasz mnie lepiej niż ja sam? Theodore, zanim odpowiedział, westchnął ciężko. - Prawdę powiedziawszy, nie wiem, co o tym myśleć. Oczywiście miałem nadzieję, że... - Że nauczyłem się wybaczać i zapominać - dokończył za niego Julian. Cyniczne spojrzenie złagodniało, kiedy za patrzył się na zawartość swojego kieliszka. - Zresztą czy
177 jestem do tego zdolny, czy nie jestem, to obecnie bez zna czenia. Jennifer nie mieszka tutaj dlatego, że chce. Po pro stu nie pozostawiłem jej wyboru. Gdyby ze mną nie wróci ła, straciłaby kontakt z synem. Dobry Boże, człowieku, nie patrz tak na mnie! - obruszył się, dostrzegając w oczach Thea wyraz potępienia. Jednym ruchem wlał sobie wino do gardła, nie zwracając uwagi na jego wybitne cechy, ru szył do karafek i ponownie napełnił sobie kieliszek. - Przez osiem długich lat zatajała przede mną istnienie naszego sy na. Sam nie wiem, dlaczego jej za to nie udusiłem! Byłem zły, bardzo zły. Jak można tak postępować? - Po chwili mil czenia dodał: - Nie tak jednak zły, by żądać od niej czego kolwiek poza powrotem do Wroxam Park. - A teraz? - zapytał Theodore, kiedy Julian opadł na fotel. - Teraz jestem zdezorientowany. Przede wszystkim nie mogę zrozumieć, dlaczego zdarzenie, które nas rozdzieliło, w ogóle miało miejsce - odparł Julian, wytrzymując spoj rzenie zatroskanych oczu przyjaciela. - Tobie przecież tak że trudno było uwierzyć w zdradę mojej żony, prawda, dro gi Theo? - Nie to, żebym kiedykolwiek wątpił w twoje słowa - od powiedział z głęboką powagą. - Tylko... - Tylko co? - Po prostu nie wierzę, że Jenny jest zdolna do takiego postępku. Nigdy nie była rozpustnicą, nawet niewinnie z nikim nie flirtowała. Ten czyn wydaje mi się absolutnie do niej nie pasować, wygląda wprost absurdalnie. A poza tym przysiągłbym, że cię kochała.
178 Palce jego lordowskiej mości zacisnęły się mocniej na nóżce kieliszka. - Tak... niegdyś... Głupio zakładałem, że jej miłość jest czymś oczywistym i niezmiennym, czymś, co się rozumie samo przez się. Drogo mnie to kosztowało. - Ciężko wes tchnął. - Problem polega na tym, że skoro sama Jennifer nie ma pojęcia, dlaczego dopuściła się cudzołóstwa, ma ło prawdopodobne, że ja zdołam kiedykolwiek rozwikłać tę tajemnicę. - A zatem poruszacie szczerze w rozmowach tę boles ną kwestię - ucieszył się Theodore. Nagle ogarnął go opty mizm. W końcu jedynie otwartość i szczerość prowadzą do zrozumienia, pomyślał. Jednak Julian prędko rozwiał tę nadzieję. - Jennifer tylko raz poruszyła ten temat, co miało miej sce podczas naszego pierwszego spotkania w Londynie. Trzeba jej przyznać, że nie szukała wymówek i odważnie przyjęła na siebie całą winę. Nie, nie omawialiśmy tej spra wy. Poznałem jej myśli, dowiedziałem się o jej zaskocze niu własnym czynem z kilku listów, które napisała do mnie przed laty, na krótko przed tym, gdy postanowiła opuścić mój dom. - Julian spróbował wina i tym razem rozkoszo wał się przez dłuższą chwilę jego smakiem. - Sam nie wiem, dlaczego zatrzymałem te listy... Rzuciłem okiem tylko na pierwszy, ale naturalnie nie byłem w nastroju do zbytnie go zagłębiania się w jego treść, innych nawet nie otwiera łem. Dopiero w zeszłym tygodniu starannie przestudiowa łem każde słowo. Trochę mnie oświeciło, choć nadal cała ta sprawa wygląda zagadkowo.
179 - Jak mniemam, Jenny nie próbowała zaprzeczać, że mię dzy nią a młodym Wilburnem coś zaszło? - spytał Theodore po długiej chwili milczenia, podczas której Julian nie obecnym spojrzeniem wpatrywał się w wygasły kominek. - Nie, skądże, to nie w jej stylu. Stwierdziła natomiast absolutnie jednoznacznie, że nie była nigdy zakochana w Geoffreyu Wilburnie. A co ciekawsze, niewiele pamięta ła z tego fatalnego popołudnia. - Trochę zagadkowe, nie sądzisz? Wroxam, wierzysz jej? spytał Theo. Wyraźnie nad czymś się głowił, coś chciał po chwycić myślą. - Dziwne, ale tak, wierzę. W ostatnich tygodniach po znałem nieźle swoją żonę, czego, przyznaję ze wstydem, zaniedbałem dziewięć lat temu, i doszedłem do wniosku, że jest jedną z najbardziej szczerych osób, jakie miałem szczęście spotkać w życiu. Taki po prostu ma charakter. Znów wstał, oparł się ręką o gzyms kominka i ponownie wbił wzrok w puste palenisko. - Jest także najbardziej ko chającą matką, a ludzie, z którymi żyła w Irlandii, daliby się za nią posiekać. Kiedy tu wróciła, natychmiast zyska ła sobie ogromny szacunek mojej służby. Jest prostolinijna i ujmująca, potrafi ciężko pracować i okazuje wzruszającą lojalność wobec swoich przyjaciół. Tak więc, jak to ująłeś, jej zdrada zakrawa na absurd, bo do Jennifer kompletnie nie pasuje choćby fantazjowanie o pustym romansie z kimś, kogo nie kocha. A jestem najzupełniej pewien, wiele o tym rozmyślałem, że nie kochała Geoffreya Wilburna. Zacho wywała się wobec niego przyjacielsko, lecz nic poza tym. W gruncie rzeczy, jeśli nie popełniam wielkiego błędu, po-
180 za dżentelmenem o nazwisku 0'Connell, którego kochała jak ojca, mężczyźni przez wiele lat nie odgrywali w jej ży ciu żadnej roli. - Tak... - Theo z niedowierzaniem lekko pokręcił gło wą. - W każdym razie z pewnością nikim się nie zaintere sowała podczas niedawnego pobytu w stolicy. - Aha, też to zauważyłeś. - Julian obejrzał się przez ra mię. - Jesteś spostrzegawczy, Theo! - Zadumał się. - Mi mo to chociaż nie jest z nikim związana, nie pragnie się ze mną pojednać. Theodore nie przeoczył nuty goryczy w jego głosie, co zdradzało jednoznacznie, jaki jest stan umysłu markiza. Na dzieja powróciła. - Spójrz na to od jaśniejszej strony, stary druhu. Przynaj mniej nie masz rywala. Julian zamarł z kieliszkiem uniesionym do ust. - Och, to za dużo powiedziane - zaprotestował z uśmie chem. - Właściwie mam rywala. To wspaniały okaz, po tężny i przystojny. Jednak to, iż darzy uczuciem akurat markizę, jest tu bez znaczenia, uwierz mi. - Uśmiech się pogłębił. - Chodź, poznasz go. Jest jeszcze wystarczająco jasno, no i... dlaczego właściwie nie teraz? Nie doceniając wspaniałego wina, również Theodore opróżnił kieliszek jednym haustem i ruszył za markizem na dwór, doświadczając skrępowania na myśl o przystoj nym, złotowłosym mężczyźnie, z którym Jennifer tańczy ła w oborze. Niepokoił go też fakt, że jego lordowska mość, informując o swoim rywalu, nie okazał nawet cienia za zdrości. Chociaż Julian potrafi skrywać uczucia...
181 Markiz nie skierował się jednak do stodoły, skąd nadal dochodziły dźwięki skocznej muzyki i wesołej zabawy, lecz do dużej stajni mieszczącej w sobie wiele cennych koni. - Dlaczego, u licha, mnie tu przyprowadziłeś? - zapytał Theodore, gdy już rozejrzał się wokół i stwierdził, że poza nimi w stajni nie ma żadnej dwunożnej istoty. - Zaraz się dowiesz. - Julian poprowadził go w głąb dłu giej kamiennej budowli. - Za chwilę poznasz mojego ry wala. Proszę, oto on! - Do diaska! - wykrzyknął Theodore, kiedy zajrzał do boksu. - A więc to koń! - Tak, istotnie. Niezły, zgodzisz się chyba? - Wspaniały! - Wyraz rozbawienia w oczach Theodorea ustąpił miejsca trosce. - Ale ona chyba na nim nie jeździ? Przecież nie zapanuje nad takim diabłem. - Jeszcze tego nie widziałem, widziałem tylko, jak ten wa łach się do niej łasi. Jak pies. Uwierz mi, Theo, to było wprost niewiarygodne. - Julian przeniósł spojrzenie na konia i po chwili udało się mu przywabić zwierzę z głębi boksu. - Chodź,Oriel, ty przystojniaku. Pamiętasz mnie, co? Mam coś dla cie bie - kusił. Po momencie wahania aksamitny pysk przyjął smakołyk z jego wyciągniętej dłoni. Smutny uśmiech wypły nął na usta markiza. - Jeśli się nie mylę, poza naszym synem tylko ten czort zagościł w sercu mojej żony... Jakże, u diabła, miałbym z nim konkurować?
Rozdział dziesiąty W następnych dniach trzy fakty stały się dla Juliana oczywiste. Po pierwsze, co uznał za bardzo krzepiące, je go przyjaciel znajdował widoczne upodobanie w towarzy stwie panny Carstairs. Po drugie, co również go radowa ło, Charles natychmiast polubił swojego nauczyciela pana Grangera. Po trzecie, co cieszyło go już znacznie mniej, je go denerwujący niekiedy syn nie zapomniał o swoim po myśle konnego wyścigu rodziców. Charles, przebiegły drań, często poruszał ten temat nie tylko w rozmowach z ojcem, lecz także w obecności innych. I choć sama Jennifer nie zdradzała najmniejszego zaintere sowania, zarówno panna Carstairs, jak i Theodore odnosili się do idei gonitwy wprost entuzjastycznie. Co, oczywiście, stanowiło dla chłopca wystarczającą zachętę do dalszego wiercenia ojcu dziury w brzuchu, aż wreszcie, choć nie chętnie, markiz uległ. - Skąd to smętne spojrzenie, Julianie? - Towarzysząc przyjacielowi przy stajni, rankiem w dniu wyścigu, Theo dore nie mógł nie zauważyć jego ponurego nastroju. -
183 Z pewnością nie zakładasz, że mógłbyś przegrać w tych przyjacielskich zawodach? Jesteś przecież jednym z najlep szych jeźdźców, jakich znam! - Dziękuję za zaufanie i komplement, Theo, a jednak, wyznam ci szczerze, nie mam pojęcia, czy wygram. Mogę się tylko zastanawiać, dlaczego okazałem słabość i dałem się wmanewrować w coś, czego wcale nie pragnę. - Dlaczego? - Theodore naprawdę nie rozumiał powo dów tej niechęci. - Nie można zaprzeczyć, że Oriel jest po tężnym zwierzęciem, nie takim do damskich przejażdżek, lecz zarówno panna Garstairs, jak i Patrick zapewniają, że Jenny sobie z nim poradzi. - Być może, nie miałem jednak jeszcze okazji, by oce nić jej umiejętności. Od kiedy Jennifer zamieszkała we Wroxam Park, ani razu nie dosiadła żadnego konia, nie tylko tego potwora. - Naprawdę był strapiony, choć rozpogodził się nieco na widok Patricka, który wypro wadzał ze stajni nieosiodłanego Oriela. - Nie wszyscy jesteśmy w formie? Stajenny rozwiał jego nadzieję: - Nie, za to chłopak jest w doskonałej, sir. Można powie dzieć, że aż się rwie do boju. Tylko nie byłem pewien, czy pani poważnie przyjęła pana wyzwanie. Dopiero kiedy zy skam pewność, wybiorę siodło. Joseph z chłopakami przy wieźli z Irlandii wszystkie trzy. - Trzy? - zdziwił się Theodore. - Nieco ekstrawaganckie, nie sądzisz, Patrick? - Nie, sir, jeśli uwzględnić, że pani jeździ na trzy sposo by: po damsku, ćwiczebnie i na poważnie. - Zerknął w kie-
184 runku domu i szeroko się uśmiechnął. - Wygląda na to, że dziś zamierza na poważnie. Julian, podążając wzrokiem za rozbawionym spojrze niem stajennego, dostrzegł Jennifer, która wyłoniła się z bocznych drzwi domu z panną Carstairs i Mary po bo kach. Długie kasztanowe włosy ściągnęła jasnozieloną wstążką odpowiadającą barwą ciemnozielonej spódnicy, której nigdy na niej nie widział. Do tego miała na sobie luźną bluzę w jaśniejszym odcieniu. Patrick, który puścił wodze i ruszył do siodlarni, umoż liwił Orielowi powitanie Jennifer w zwykły zwierzęciu wy lewny sposób, przez co naraził się na burę od Mary, gdyż niewiele brakowało, by koń nadepnął jej na stopę. - Do diaska, Wroxam! Czy ta bestia zawsze tak wita Jen ny? - zawołał Theodore, zdumiony odgrywanym na jego oczach przedstawieniem. - Tak, zawsze, choć powinien już wyrosnąć z tych źre bięcych obyczajów. - Wzruszył ramionami. - Obrzydliwe, nieprawdaż? Zakochany koń! Theodore szczerze się roześmiał. - No, Wroxam, stary przyjacielu, gdybym cię dobrze nie znał, przysiągłbym, że jesteś zazdrosny! - Przestań się popisywać! - zganiła łagodnie konia Jen nifer. Kiedy ruszyła w kierunku męża i Thea, nie chwyciła wo dzów, okazało się to jednak zbędne, gdyż Oriel pospieszył za nią jak rozbrykany szczeniak. - Masz jeszcze czas, żeby zmienić zdanie, Jenny - powi tał ją Julian.
185 - Och, teraz już nie - odparła, poruszona niepokojem, jaki dosłyszała w jego głosie. Kiedy wróciła do Wroxam Park, nic nie skłoniłoby jej do przyjęcia propozycji męża, by skorzystała z jego wierz chowców. Później, kiedy się przekonała, że gdyby zechciała się wybrać na przejażdżkę z Charlesem, mogłaby to uczy nić tylko w towarzystwie jednego ze stajennych jego lordowskiej mości, uparta duma trzymała ją skutecznie z dala od siodła, kiedy jednak pojawił się Oriel, pragnienie jazdy ogarnęło ją z nieodpartą siłą i podczas nieobecności Juliana radośnie przemierzała galopem okolice Somerset. Od po wrotu męża powstrzymywała się od jazdy, po prostu dla tego, że podejrzewała, iż Charles będzie nadal męczył ojca o ten wyścig. Jakiś tkwiący w niej demon kazał jej ukrywać przed Julianem swój jeździecki kunszt, ponieważ zamierza ła wygrać tę gonitwę. - Postanowiłam, po naszym małym sporze, że nie bę dę już ingerować w sposób, w jaki wychowujesz naszego syna. - Czuły uśmiech wypłynął na usta Juliana nie z po wodu tej informacji, lecz faktu, że Jennifer po raz pierw szy przyznała, iż Charles należy do nich obojga. - Cho ciaż uważam za dość głupie, że w tej sprawie mu ustąpiłeś. Skoro jednak tak, to musimy dotrzymać słowa. - Obrzuci ła surowym spojrzeniem zażywnego mężczyznę stojącego u boku jej męża. - Poza tym są ludzie, którzy uznali za sto sowne założyć się o wynik tego wyścigu. Nie mam zatem wyjścia i muszę podejść do sprawy na serio. I mam szczerą nadzieję, że i ty tak to potraktujesz, Julianie. - Tym razem zerknęła na swojego wierzchowca, którego Patrick właśnie
186 siodłał. - Mam tylko nadzieję, że Oriel zachowa się nale życie, bo przyznam, że bywa niekiedy strasznym pozerem. Jest krnąbrny! Uczynię, co w mojej mocy, żeby nie zostawił cię zbyt daleko z tyłu, Julianie. Nie chciałabym, żeby to był mecz do jednej bramki. Theodore zachichotał, kiedy zatroskany wyraz twarzy przyjaciela ustąpił miejsca zdumieniu przemieszanemu z oburzeniem. - Wydaje ci się, że wynik tej gonitwy jest przesądzony, Jenny? - zapytał. - Przypominam ci, że Wroxam potrafi siedzieć na koniu. - Szczerze ufam, że masz rację, Theo, gdyż w przeciw nym razie Charles doznałby rozczarowania. Ma nadzieję na emocjonujący wyścig. - Na widok oburzenia w oczach męża nie zdołała stłumić uśmiechu. Nie oparła się też pokusie wbicia mu kolejnej szpili: - I pamiętaj, Julianie, że musisz gnać na złamanie karku. Nie widziałam cię jeszcze nigdy w cwale, lecz jeśli pragniesz wygrać, tylko tak masz szansę to osiągnąć. A przy okazji - kontynu owała, nie pozostawiając mu czasu na zareagowanie na tę drwinę - rzuciłam okiem na plan trasy, który przy gotowałeś. Omija lasek. Nie rozumiem dlaczego. Kiedy przejeżdżałam tamtędy w zeszłym tygodniu, przekona łam się, że główna droga przecinająca las jest absolutnie stosowna. Rajdy terenowe są nudne bez pokonywania przeszkód i nie uważam, by strumień w poprzek ścieżki stanowił zbyt poważną trudność. - Strumień być może nie, ale zapewne zapomniałaś o wysokich na pięć poprzeczek bramach po obu końcach
187 tej drogi? A może chcesz marnować czas na ich otwieranie i zamykanie? Tak otwartej ironii Jennifer nie mogła zignorować. Unio sła brwi w sztucznie wyolbrzymionym zdumieniu. - No cóż, możesz zastosować taką technikę, jeśli uznasz to za konieczne, ja jednak zamierzam przeskoczyć te bramy, żeby Charles nie doznał rozczarowania. Zaciągnął już do lasku biednego pana Grangera, bo zamierza obserwować właśnie ten fragment wyścigu. - By nie opóźniać bardziej startu, przejęła wodze Oriela i go dosiadła, ujawniając przy tym fakt, że przemyślnie uszyta spódnica miała w środku rozcięcie i była w gruncie rzeczy workowatymi spodniami. Znając rygoryzm przyjaciela w kwestiach etykiety, Theodore zerknął na jego lordowską mość, lecz ku swojemu zdziwieniu stwierdził, że poza nieznacznym uniesieniem brwi nie było innych dowodów potępienia przez marki za stroju żony czy też raczej sposobu dosiadania przez nią wierzchowca. - Zaczniecie już wreszcie? - spytał Theodore. - Zapo mniałeś, Wroxam, że przyrzekłeś mi później wizytę u puł kownika Halsteada? Chociaż Julian pragnął, by jego przyjaciel zamieszkał w okolicy, wyszukiwanie stosownej wiejskiej rezydencji dla Theodorea było ostatnią rzeczą, która w tej chwili zaprzą tała mu myśli. Dosiadł siwka i opuścił wraz z Jennifer podwórze, obser wując z ciekawością błazeństwa Oriela. Zmierzali do punk tu startu, za jaki obrano podjazd przy frontowych drzwiach domu. Potężny czarny wałach przejawiał tego ranka wiel-
188 kie ożywienie, niecierpliwił się, nie mogąc przejść do galo pu, i choć Jennifer z łatwością nad nim panowała, pozosta wało otwartą kwestią, czy tak samo poradzi sobie w cwale. Oriel na pewno jest narowisty, myślał ze strachem Julian. Każdy doświadczony jeździec wiedział, że nad pobudzo nym koniem trudno niekiedy zapanować. - Wygląda na to, Julianie, że wielu służących znalazło so bie zadania do wykonania w pokojach od frontu - zauwa żyła cierpko Jennifer, a markiz, oderwany od niespokoj nych myśli, obrzucił wzrokiem fasadę, gdzie ujrzał wiele zaciekawionych twarzy. - Zastanawiam się, które z nas ich zdaniem spadnie z konia? - Nie mogła nie dostrzec, że mąż wyraźnie spochmurniał, i poczuła lekkie wyrzuty sumienia. Wiedziała, że powinna mu teraz po prostu udowodnić, że dobrze jeździ, nie zaś słuchać podszeptów demona, któ ry namawiał, by zadziwiła go swoimi umiejętnościami. Zawsze uważałam, Julianie, że puszenie się jest nieco wul garne, a samochwalstwo godne nagany, miałam jednak to szczęście, że przez wiele lat pobierałam lekcje u prawdzi wego mistrza, Uwierz mi, James 0'Connell nigdy by mi nie dał Oriela, gdyby uważał, że sobie z nim nie poradzę. Nie sądzę, bym była zarozumiała, informując cię, że nikt nie powoduje tak dobrze tym moim chłopakiem jak ja. A za tem jesteś gotów? Nie czekała na odpowiedź, lecz dała oczami znak Theodoreowi, który czekał z boku z uniesioną ręką, w któ rej trzymał chustę. Kwadrat cienkiego batystu opadł i wyścig się rozpoczął. Kiedy minęli zakręt podjazdu i wjechali na szerokie
— 189 — pastwisko ciągnące się do lasku, Julian zdał sobie spra wę z dwóch kwestii. Po pierwsze Jennifer była najlepszą amazonką, jaką kiedykolwiek widział, jeźdźcem lepszym od większości mężczyzn i z pewnością dorównywała mu umiejętnościami. Po drugie jego szansa na wygraną rów nała się zeru, co, o dziwo, nawet w najmniejszym stopniu go nie zmartwiło, choć należał do ludzi, którzy nie lubią przegrywać. Z pełną podziwu przyjemnością patrzył, jak Oriel stop niowo powiększa przewagę, którą uzyskał zaraz na starcie, mimo że - widział to wyraźnie - Jennifer nie popuściła do końca wodzy. Stanowili jedność, koń i jeździec w ab solutnej harmonii. Koń był z pewnością godzien swojego imienia, gdyż zdawał się płynąć nad ziemią jak jakieś nie ziemskie stworzenie. Albo, być może, pomyślał Julian, po dziwiając kunszt, z jakim Jennifer przefrunęła lekko nad bramą zamykającą drogę do lasu, Oriel czuł, że niesie na grzbiecie wróżkę, tak lekką, tak delikatnie powodującą, że niemal się tego nie dostrzegało. Na leśnej drodze zostawał coraz dalej z tyłu. Dosły szał niewyraźnie okrzyki syna, który go dopingował, wie dział jednak dobrze, że już przegrał. Kiedy jego znakomity wierzchowiec z łatwością pokonał drugą bramę, Julian sku pił się na podziwianiu kunsztu, z jakim Jennifer, pozwa lając w końcu koniowi na pełny cwał, pędzi przez piękny park, zmierzając do domu. Zanim Julian dotarł na podwórze, Jennifer zdążyła już zsiąść i teraz odbierała serdeczne gratulacje od Theodorea
190 i panny Carstairs, a także kilku stajennych, którzy byli świadkami jej cudownej jazdy. Julian nie mógł się nie uśmiechnąć na zuchwałe mrug nięcie okiem, jakie posłał mu Patrick, prowadząc wspania łego karego rumaka do stajni. Patrick nieraz wspomniał, jak świetnym jeźdźcem jest markiza, także Charles wy chwalał umiejętności matki, a sama Jennifer się z nimi nie kryła. I nie kłamali, przyznał w duchu. - Ach, Wroxam! - Theodore, który go w końcu dostrzegł, wyraził w ten sposób swoje współczucie. - Miałeś niezłą rywalkę, co? - Istotnie. - Zsunął się z konia, wręczył wodze jednemu z chłopców stajennych, a potem, z niekłamanym podzi wem w oczach, zwrócił się do Jennifer: - Zostałem abso lutnie pobity, madame. Moje gratulacje. I tym razem poruszyła ją szczerość, jaką usłyszała w je go głosie. - Wynik mógłby być inny, Julianie, gdybyś potraktował wyścig poważnie i nie pozwolił mi wysunąć się na prowa dzenie przy starcie. - Zerknęła na ulubionego wierzchow ca męża, prowadzonego właśnie do stajni. - Ten twój siwek jest całkiem niezły, niewiele słabszy od Oriela, no i dźwigał cięższego jeźdźca. - Może następnym razem zamienimy się na konie? - za sugerował. Napomknął w ten sposób o rewanżu, Jennifer jednak, o dziwo, nie odniosła się do tego pomysłu z entuzjazmem. - Kłopot w tym, że wiele zależy od Oriela. Potrafi się nie kiedy piesić i jest bardzo wybredny. Nie każdemu udo-
191 stępnia swój grzbiet. Musisz się najpierw wkraść w jego łaski, potem zobaczymy. - Odwróciła się w kierunku do mu. - Muszę się przebrać. - Aha, ja też. Spotkajmy się tu za piętnaście minut. Oddalili się, pozostawiając Serenę tylko w towarzystwie pana Denta. Wcale jej to nie zmartwiło. Theodore mógł nie odpowia dać wyobrażeniom kobiet o ideale męskiej urody, bardzo jed nak go polubiła. Choć był duży i nieco korpulentny, a do tego ani trochę przystojny, pozostawał w każdym calu życzliwym i czarującym dżentelmenem. Był ponadto niezwykle intere sującym rozmówcą. Za nieco zagubionym, dziecinnym spoj rzeniem krył się żywy umysł i duża inteligencja. Od czasu, gdy przybył do Wroxam Park, polubiła bar dzo towarzystwo tego dużego mężczyzny i nie zawahała się, obserwując markiza i jego żonę znikających w domu, przed wygłoszeniem uwagi: - Jaką dobraną parę stanowią. Stanowiliby - poprawiła się - gdyby zdołali pozostawić za sobą przeszłość. - Do strzegła jego ostrożne spojrzenie i wiedziała już dobrze, co mu przychodzi na myśl. - W porządku, panie Dent, wiem wszystko. Jennifer zwierzyła mi się wkrótce po tym, gdy tu przybyłam. Wiem także, że jest pan jedną z nielicznych osób, którym zwierzył się jego lordowska mość. Co pan z tego wszystkiego rozumie? Ruszyli wolnym krokiem w kierunku bramy prowadzą cej na teren porośnięty krzewami, tak że żaden stajenny nie mógł już słyszeć ich rozmowy. Niemniej Theodore ostroż nie poczekał z odpowiedzią, aż znajdą się za bramą.
192 — - Tak, to wszystko jest bardzo smutne. - I kłopotliwe, nie sądzi pan? - Pokręciła głową. - Nie mogę sobie nawet wyobrazić, żeby coś takiego wpadło do głowy Jenny. Masywne ramiona uniosły się i opadły. - Była wtedy bardzo młoda. I trzeba dodać, że Julian sły nął, przynajmniej niegdyś, z samolubstwa i lekceważenia bliźnich. Prawdopodobnie nie zachowywał się wobec żony tak miło, jak powinien. Można więc poniekąd zrozumieć, dlaczego Jenny szukała towarzystwa gdzie indziej. - Towarzystwa tak - zgodziła się Serena - ale, jak sądzę, tylko tego. Przyznała, że po ślubie była zakochana po uszy w jego lordowskiej mości. - Uniosła ręce w geście bezsilno ści. - I dlaczego, u licha, ona nie pamięta, co zaszło wtedy pomiędzy nią a Wilburnem? Theodore dumał przez chwilę. - Tak, Julian wspomniał, że... Tak, to dziwne. - Ponow nie wzruszył ramionami. - Sądzę jednak, panno Carstairs, że może wolała o tym zapomnieć? - Sugeruje pan zatem, że skłamała, usiłując uratować swo je małżeństwo - podsumowała Serena zbyt dosłownie, niż Theodore by sobie tego życzył. Pokiwała głową. - Tak, tak, ro zumiem, dlaczego może pan w taki sposób myśleć. Ta inter pretacja jest najbardziej oczywista: kłamstwo dla zachowania twarzy, to jednak nie wyjaśnia, dlaczego Jenny nadal twierdzi, że niczego nie pamięta. Wróciła do Anglii wyłącznie w ce lu doprowadzenia do rozwiązania małżeństwa. Nie miała już powodu, by usprawiedliwiać swoje dawne zachowanie... Po za tym, znając Jenny, nigdy nie uwierzę, że skłamała.
193 Theodore przez chwilę przeżuwał tę myśl. - Może pani mieć rację, lecz uważam, że nie dojdziemy już prawdy. Nie sądzę też, by tamte wydarzenia miały obec nie zbyt wielkie znaczenie. - Dla jego lordowskiej mości z pewnością nie mają - zgo dziła się Serena, słabo się uśmiechając. - Jednak Jennifer to zupełnie inna sprawa. - Kiedy spojrzała na miłą, okrągłą twarz, jej uśmiech się pogłębił. - Ma pan jednak rację, te spe kulacje nigdzie nas nie zaprowadzą. Nie będę pana zatrzy mywać. Bez wątpienia jego lordowska mość wrócił już przed stajnię. Niechętnie, tak się jej wydawało, pożegnał się i ruszył w kierunku bramy. Przez chwilę odprowadzała go wzro kiem, a potem poszła w przeciwnym kierunku. Wkrótce do tarła do ogrodu na tyłach domu i, ciesząc się miłym poran nym słońcem, odbyła krótki spacer. Kiedy okrążyła ogród i wróciła przed wspaniały fronton w stylu restauracji, ujrzała przed drzwiami dobrze sobie znany powóz. Poczuła skurcz w gardle.
Rozdział jedenasty Jennifer dowiedziała się o niespodziewanej wizycie od Slocombe'a. Kamerdyner zastał ją w jej prywatnym poko ju i poinformował, że panna Carstairs rozmawia z matką w salonie od frontu oraz że pozwolił sobie sam wydać po lecenie podania poczęstunku. W pierwszym odruchu Jen nifer chciała pospieszyć na dół i wesprzeć przyjaciółkę, po chwili uznała, że jednak nie powinna tego robić. Zajęła miejsce przed toaletką i powiedziała Rose, że może uło żyć jej fryzurę. Cel wizyty był oczywisty: lady Carstairs odbyła podróż do Somerset po to, żeby nakłonić córkę do powrotu do do mu. Czy jednak Serena zechce wrócić? Odpowiedź na to pytanie miała zasadnicze znaczenie. Jeśli nie, nie istniał po wód, dla którego musiałaby się podporządkować woli mat ki. Nie powinna mieć wątpliwości, że jest we Wroxam Park mile widziana i może pozostać tak długo, jak zechce. Julian nie wyraził najmniejszego zastrzeżenia wobec goszczenia jej pod swoim dachem. Od początku dokładał starań, by poczuła się u nich jak najlepiej, wykazując zdumiewające
195 ukontentowanie jej towarzystwem. Serena nie mogła zatem żywić najmniejszych wątpliwości, że jej obecność jest po żądana. Ponadto od przybycia pana Denta jej przyjaciółka ani razu nie wspomniała o przeniesieniu się do Bath, do matki chrzestnej, co na początku planowała. Uśmiechnęła się do siebie, kiedy ostatni kosmyk trafił na swoje miejsce, i odprawiła pokojówkę. Julian ewiden tnie nie był jedynym mężczyzną, któremu towarzystwo rozsądnej panny Carstairs sprawiało niekłamaną radość. W ostatnich dniach Jennifer z zadowoleniem obserwowa ła rozwój przyjaźni Theodore'a i Sereny. Od samego po czątku świetnie się rozumieli, co, jeśli się zastanowić, było zdumiewające. Oboje przecież zwykle zachowywali rezer wę i nie nawiązywali łatwo błahych rozmów. Mimo to Jen nifer wielokrotnie widziała, jak siedzieli razem pogrążeni w konwersacji na ten czy inny temat. Bez dwóch zdań byli bardzo zadowoleni ze swojego towarzystwa. Było zbyt wcześnie na snucie domysłów, czy ta przyjaźń rozwinie się w głębsze uczucie, zresztą Jennifer nie zamie rzała ingerować w tak osobiste sprawy, jednak akurat w tej kwestii była optymistką. W końcu Theodore nagle zaczął energicznie poszukiwać wiejskiej rezydencji i nawet wy ciągnął Juliana do Grange, pięknego domu, który pułkow nik Halstead postanowił sprzedać. Te miłe rozważania przerwało bicie zegara. Jennifer uznała, że Serena rozmawia z matką w salonie już od co najmniej pół godziny i nie powinna dłużej zwlekać z przy witaniem gościa. Miała nadzieję, że lady Carstairs w końcu się opamięta i przestanie zmuszać biedną Serenę do poślu-
196
bienia odrażającego lorda Sloane'a. Jeśli tak, Serena nie ma się już czego obawiać i być może zdecyduje się na powrót do domu. Jennifer westchnęła i ruszyła do szafy po cienki, jedwab ny szal. Brakowałoby jej bardzo towarzystwa przyjaciółki, poza tym obecność Sereny czyniła jej sytuację znośniejszą, niemal przyjemną. Oczywiście poprosi przyjaciółkę, żeby za jakiś czas znów ją odwiedziła. Ta myśl była tak naturalna, że dopiero po chwili Jenni fer zdała sobie sprawę, w jakim kierunku prowadzą ją my śli. Co każe jej zakładać, że pozostanie tak długo we Wroxam Park? Jej obecna sytuacja była co najmniej niejasna. Zakładając nawet, że Julian jest zadowolony z tego, jak się układają domowe sprawy, nie ma żadnej gwarancji, że ten stan się utrzyma. Co ważniejsze, czy ona sama powoli nie przyzwyczaja się coraz bardziej do myśli o pozostaniu tu taj, pod tym dachem, uważając błędnie Wroxam Park za swój dom? Zanim doszła do jakichś konkluzji, rozmyślania prze rwało jej delikatne pukanie do drzwi. W chwilę później do pokoju wkroczyła uśmiechnięta radośnie Serena. Jennifer pomyślała jednak, że za uśmiechem przyjaciółki kryje się napięcie i zaczęła podejrzewać, że pojednanie matki i cór ki nie okazało się wcale tak pełne, jak mogła sobie wyob rażać. - Jenny, mogłabyś mi poświęcić kilka minut? - Ile tylko chcesz, moja droga. Jennifer usiłowała przemawiać wesoło, jednak jej oba wy gwałtownie wzrastały. Co, u licha, lady Carstairs powie-
197 działa córce? Z pewnością nie przebyła drogi do Somerset wyłącznie po to, by zganić ją za nagłe opuszczenie domu. A może jednak? Niestety było to możliwe. Lady Carstairs z pewnością potrafiła się irytować. Głupia, męcząca kobie ta! Jennifer postanowiła przystąpić do rzeczy. - Naturalnie zostałam powiadomiona o przyjeździe two jej matki, ale sądziłam, że przez jakiś czas nie powinnam wam przeszkadzać. Ufam, że Slocombe wszystkiego dopil nował i dodatkowy pokój jest już przygotowany? Serena pokręciła głową. - Mama zatrzymała się w gospodzie. Właściwie już tam wróciła. Zamierza wyruszyć do Hampshire od razu po obiedzie i ma nadzieję, że będę jej towarzyszyć. - I co? Wyjedziesz? - zapytała z niepokojem Jennifer. - Oczywiście! Mama prędko mi wytłumaczyła, jak nie mądrze postąpiłam, uciekając w tak dramatyczny sposób. Jak afektowana uczennica, a nie rozsądna kobieta, niepraw daż? - Jennifer nie znalazła właściwych słów i tylko utkwiła zamyślone spojrzenie w jakimś punkcie ściany. Serena zbli żyła się do okna. - Mama uświadomiła mi także, jak głupio postąpiłam, odrzucając, bez głębszego zastanowienia, ofer tę lorda Sloane'a. Po namyśle postanowiłam zmienić de cyzję. W końcu, Jenny, jeśli za niego wyjdę, zostanę god ną szacunku, utytułowaną damą. Będę też panią własnego domu. Wiele za tym przemawia... Widzisz zatem, że moje serce wykonało woltę i wybrało barona. - Śmiech Sereny, kiedy odwracała się od okna, nie zabrzmiał szczerze. - No i co? Nie zamierzasz mi pogratulować? - Uczyniłabym to, gdybym choć przez chwilę uważała, że
198 twoje serce miało tu istotnie coś do powiedzenia. - Widziała, że Serena jest bliska płaczu. By się z tym nie zdradzić, znów udawała, że interesuje ją widok za oknem. - Wyznaję pogląd, że nie powinno się pochopnie oceniać bliźnich - kontynuo wała Jennifer. - Niemniej lord Sloane od razu mi się nie spo dobał. Ty zresztą poznałaś go lepiej niż ja i uznałaś, że jest ostatnim mężczyzną, za którego chciałabyś wyjść. Doskonale wiem, że nie zmieniłaś od tego czasu zdania. Wiem także, że do rozmowy z matką nic na świecie nie zmusiłoby cię do po ślubienia tego odrażającego człowieka. - Uznała, że czas na absolutną szczerość. - Powiem ci coś jeszcze. Byłam ostatnio świadkiem rozwoju szczerych uczuć pomiędzy tobą a pew nym innym dżentelmenem... - Nie! Proszę... przestań! - krzyknęła łamiącym się gło sem Serena. - Nie mam wyboru! Czy tego nie rozumiesz? - Nie, moja droga, nie rozumiem - odpowiedziała zdecy dowanie Jennifer. Pokonała dzielący je dystans i usadziła po chlipującą przyjaciółkę na szezlongu. Ten rzadki u Sereny wy buch emocji potwierdził, że podejrzenia Jennifer nie brały się z czystej fantazji. Panna Carstairs nie była kapryśną młodą kobietą, która co chwilę zmienia zdanie, i z pewnością wcale nie pragnęła zostać lady Sloane. Co takiego, u licha, powie działa więc lady Carstairs? W jaki sposób zmusiła córkę do zmiany decyzji? - Czy mogę cię o coś zapytać? - Zaczekała, aż fala płaczu opadnie. - Czy twoja matka naprawdę chce, że byś się związała z tym właśnie człowiekiem? Zrozpaczona Serena pokręciła głową. - O n a go nienawidzi... Biedna mama! Wyglądała tak strasznie... Odchodzi od zmysłów.
199 - Rozumiem... W takim razie mogę tylko zakładać, że lord Sloane ma jakąś dziwną władzę nad waszą rodziną, a przynajmniej nad twoją matką. Serena nie próbowała zaprzeczyć. - On posiada listy napisane przez mamę do pewnego dżentelmena, którego znała przed laty. Ujawnienie ich tre ści okryłoby całą rodzinę wstydem, a do tego życie mojej kochanej siostry ległoby w gruzach. Serena nie wdawała się w dalsze wyjaśnienia, bo i po co. Łajdacki szantaż, zdruzgotane życie przyjaciółki... - Twoja siostra Louisa nie jest, jak rozumiem, dzieckiem twojego ojca? Serena, która wyglądała, jakby dźwigała na barkach cię żar całego świata, pokręciła głową. - Z powodu sprzeciwu rodziny, mama nie mogła wyjść za swoją młodzieńczą miłość, Francisa Deacona. Po la tach, już po ślubie z tatą i po urodzeniu mnie, wyjechała do Londynu i zatrzymała się w domu mojego wuja przy placu Berkeley. Chyba ci już kiedyś wspomniałam, że ta tę życie towarzyskie nudzi. Prędko się zmęczył i na resztę sezonu zostawił mamę w stolicy. - Serena wydobyła chust kę i starła ślady łez. - Mama mnie zapewniła, że wcale nie szukała Francisa Deacona, i ja jej wierzę, Jenny, ich ścieżki jednak się skrzyżowały i... - I mieli romans - dokończyła za nią Jennifer, dumając, jak boleśnie znajomo zabrzmiały te słowa. - Nie myśl o niej źle, Jenny. Naprawdę uważam, że nie chciała związku z tym człowiekiem. Uśmiechając się krzywo, Jennifer wstała i ruszyła przez
200 pokój, żeby zająć pozycję przy oknie, jak przedtem jej przy jaciółka. - Jestem ostatnią osobą, która mogłaby ją osądzać. Pomimo własnych trosk Serena znalazła w sobie dość sił, żeby zaprotestować: - Nie ma absolutnie żadnego porównania między tym, jak postąpiła moja matka, a tym, co przydarzyło się tobie, Jenny. Żadnego! Mama była wtedy w naszym wieku. Przy znała szczerze, że wiedziała, co robi, i że kilkakrotnie po tajemnie spotkała się z Deaconem. Trzeba przyznać na jej korzyść, że nie próbowała usprawiedliwiać swojego zacho wania i sądzę, że naprawdę go kochała. Rzecz jasna, pręd ko się zorientowała, że popełniła błąd - dodała Serena po chwili ciszy. - Musiała przyznać, że on jest lekkoduchem, za jakiego jej rodzina zawsze go uważała. Kiedy mama wróciła do Hampshire, poinformowała go, że nosi w sobie ich dziecko, a on nie odpowiedział na żaden jej list. I znów Jennifer stanęło boleśnie przed oczami jej własne życie, prędko jednak stłumiła te myśli. - A w jaki sposób listy twojej matki dostały się w brudne łapy lorda Sloane'a? - Nietrudno się domyślić, jeśli zważyć na to, że Sloane i Deacon byli przyjaciółmi. Deacon zmarł w zeszłym ro ku i mama sądzi, że za życia wyznaczył Sloane'a wykonaw cą swojego testamentu. Możemy tylko zgadywać, dlacze go Deacon zachował te listy, natomiast Sloane mógł je po prostu znaleźć, przeglądając papiery zmarłego przyjaciela, i uznać, że się mu przydadzą. - Do szantażu... - Jennifer zmarszczyła brwi. - Tylko że
201 szantażysta zwykle żąda pieniędzy, a jak wspomniałaś, twoi rodzice nie są zbyt zamożni i nie masz dużego posagu. - Rzeczywiście. - Zdumiała się, że sama o tym nie po myślała. - A do tego nie jestem kobietą w rodzaju tych, któ re pociągałyby lorda Sloane'a. - Nie doceniasz się, moja droga - zaprotestowała Jennifer. Znam przynajmniej jednego mężczyznę, który uważa two je towarzystwo za wysoce pożądane. - Ta uwaga wywołała u Sereny rumieniec zadowolenia. - Masz jednak rację, zacho wanie Sloane'a jest bardzo dziwne. I skąd ten pośpiech w dą żeniu do małżeństwa? - Ponownie zerknęła na zegar na ko minku i zorientowała się, że czas nagli. - Nie mogę już dłużej cię zatrzymywać. Twoja matka zacznie się niepokoić. Natu ralnie mój pojazd jest do twojej dyspozycji. Serena niechętnie ruszyła do drzwi. - Ufam, że pożegnasz ode mnie jego Iordowską mość i pana Denta? Nie chcę, żebyś z mojego powodu kłamała, Jenny, ale czy wyświadczyłabyś mi uprzejmość i przez jakiś czas nie ujawniała prawdy? Mogłabyś na przykład powie dzieć, że otrzymałam wiadomość o chorobie ojca i uzna łam, że muszę wrócić do Hampshire. - Możesz na mnie polegać, Sereno - zapewniła ją Jenni fer i dodała: - Radziłabym ci nie spieszyć się zbytnio z kon taktami z lordem Sloane'em i z przyjmowaniem jego pro pozycji. Zwlekaj tak długo, jak zdołasz. Jeśli jest w ogóle możliwe, by ktoś sprawiał wrażenie za równo ożywionego nadzieją, jak i zdziwionego, z pewnoś cią była to Serena. - Tak, oczywiście, skoro sądzisz...
202 - Moja droga, sama nie wiem, co sądzić, spróbuję jed nak odkryć, jeśli zdołam, dlaczego lord Sloane dąży do te go ślubu. Masz moje słowo, Sereno, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby uchronić cię przed małżeństwem z tym człowiekiem! Po jakimś czasie Jennifer udała się na dół do jadalni, by spożyć wraz z mężem i Theem obiad i wyjaśnić przyczy nę nieobecności przyjaciółki. Ich reakcja na tę wiadomość okazała się zarówno zróżnicowana, jak i interesująca. Julian nic nie powiedział, uniósł tylko brwi i zmierzył żonę długim, badawczym spojrzeniem, które świadczyło dobitnie, że nie wierzył w prawdziwość wyjaśnienia, któ re usłyszał. A Theodore, choć ograniczył się do uwagi, że ma nadzieję, iż stan zdrowia ojca Sereny szybko ulegnie poprawie, zdaniem Jennifer zasmucił się znacznie bardziej wyjazdem panny Carstairs, niż chciał to okazać. Nie zdzi wiła się więc ani trochę, że wkrótce potem obwieścił zamiar rychłego powrotu do Londynu. Jennifer naturalnie zmartwiła jego decyzja, kiedy jednak stała przed domem, machając na pożegnanie, gdy powóz wynajęty na podróż do Londynu zaczął się oddalać, mia ła pewność, że wkrótce ujrzy ponownie zwalistego dżen telmena. W ciągu ostatniej doby miała wiele czasu na rozmyślanie, jak najlepiej pomóc biednej Serenie w wyplątaniu się z tego nieszczęsnego położenia. Doszła do wniosku, że tylko pobyt w Londynie pozwoli jej odkryć, co skłoniło lorda Sloane'a do tych dziwacznych oświadczyn. Im dłużej zastanawiała się
203 nad sprawą, tym mocniej była przekonana, że skromna, roz sądna Serena nie jest kobietą, która działałaby na wyobraźnię sprośnego, pożądliwego lorda, którego gusty, jak powszech nie uważano, były dość egzotyczne. Dlaczego zatem tak in tensywnie poluje na pannę Serenę Carstairs? - Widzę, że coś cię niepokoi, moja droga - rzucił Julian, kiedy wracali do domu. Nie zaprzeczyła. Po wyjeździe Theodore'a utrzymywa nie tajemnicy nie miało już sensu. - Wiem, że dziś przed południem jesteś bardzo zajęty, Ju lianie, i zamierzasz, kiedy przyjaciele nas opuścili, nadrobić zaległości w pracy. Czy jednak nie poświęciłbyś mi kilku minut, zanim zaczniesz przerzucać tę górę papierów, która oczekuje w bibliotece? Nie zastanawiał się nawet nad odpowiedzią, co dało jej wszelkie podstawy do przypuszczenia, że chętnie wyrazi zgodę na jej pomysł. Te nadzieje prędko się jednak rozwia ły, kiedy po wysłuchaniu, że chciałaby już dziś po południu wyjechać do Londynu, posłał jej zza biurka chłodne spoj rzenie i odparł: - Zapomniałaś o umowie, którą zawarliśmy w dniu two jego przyjazdu do Wroxam Park? Przez chwilę nie mogła się zorientować, do czego nawią zuje, pamięć jednak szybko powróciła. - Zdumiewasz mnie, Julianie! Chyba nie będziesz się do magał przestrzegania tej umowy w takiej sytuacji? Nie zamie rzam oddawać się rozrywkom, lecz tylko pomóc przyjaciółce w niedoli. - Obawiam się, że musisz mi wszystko dokładniej wyjaś-
204 nić. - Ironicznie skrzywił usta, co nie dodało jej pewności siebie. - Rozumiem, że panna Carstairs wróciła do Londy nu z powodu stanu zdrowia ojca. Celowo ją prowokował, nie miała co do tego cienia wątp liwości. - Och, daj spokój, Julianie! Przecież wiesz, że to niepraw da. Serena poprosiła mnie, żebym tak powiedziała, gdyż... no cóż, ponieważ nie chciała, żeby prawdziwa przyczyna jej powrotu stała się powszechnie znana. Trudno, skoro się tego domagasz, nie mam wyboru i muszę przedstawić ci prawdę. Miała ochotę poczekać na dalsze pytania, wiedziała jed nak, że opór tylko pogorszy sprawę i niezwłocznie ujawniła rzeczywistą sytuację Sereny. Markiz nie okazał nawet cienia sympatii, przeciwnie, w jego oczach zabłysła lekka drwina. - Listy, jak zakładam, są wysoce osobiste? - Tak. Lady Carstairs napisała je przed laty do pewnego dżentelmena, za którego miała nadzieję wyjść i który nie był jej zupełnie obcy. - Bardzo delikatne określenie, moja droga - zauważył z jawną już drwiną. - A czy ich związek nie przyniósł przy padkiem owocu? Wstała i podeszła do okna. Nieraz już się przekonała, że jej mąż zawsze wyczuwa półprawdy czy kłamstwa. - Tak, siostrę Sereny, Louisę. Rozumiesz więc, Julianie, że muszę odzyskać te listy. - Nie chcę się wydać wulgarnie ciekawski, ale... jak za mierzasz to osiągnąć?
205
- Mam pieniądze. Zaproponuję... - Nie bądź śmieszna! - przerwał jej ostro. - Może ci się wydawać, że to takie proste, lecz na kupienie Sloane'a cię nie stać. Po prostu zażąda za te listy małej fortuny. - Spochmurniał i wydął pogardliwie usta. - I być może jeszcze czegoś. Aluzja była wystarczająco przejrzysta. Jennifer poczuła się poniżona, a jednocześnie ogarnął ją gniew. Te emocje z sobą walczyły, aż wreszcie gniew przeważył. Nie raz i nie dwa przyznała, że ona i tylko ona ponosi odpowiedzial ność za rozpad ich małżeństwa. Zapłaciła za to drogo utra tą czci i wstydem, który palił ją nawet teraz, po latach. Nie potrzebowała okrutnych uwag o swoim upadku, nie z ust człowieka, którego zachowanie też pozostawiało wiele do życzenia. - Tak, naprawdę? - odpowiedziała zwodniczo łagodnie. Pragnienie, żeby go w odwecie zranić, ogarnęło ją bez resz ty, wciągnęło jak rzeczny wir. Wróciła do biurka, oparła dłonie o wypolerowany blat, nachyliła się, by niebezpiecz ny błysk w jej oczach nie uszedł jego uwagi. - W takim ra zie dozna rozczarowania. Od kiedy wróciłam do kraju, nie spotkałam żadnego dżentelmena, którego miałabym ocho tę obdarzyć swoimi łaskami... Ciebie to też dotyczy. Odczuła satysfakcję, gdyż obelżywy grymas ustąpił. Jej zadowolenie płynące z wiedzy, że przebiła tę męską zbro ję, okazało się jednak niezwykle krótkotrwałe. Prędko się przekonała, że, jak drapieżne zwierzę, Julian jest znacznie niebezpieczniejszy, niżby się mogło wydawać. Był już przy niej, ich twarze dzieliły tylko cale.
206 - Opuść ten dom bez mojej zgody, a nigdy już tu nie wrócisz. Tylko sięgając do najgłębszych pokładów opanowania, Jennifer zdołała nie rzucić się na niego z pięściami. Dodat kowo powstrzymała ją świadomość, że fizycznie nie zdo ła nigdy zranić męża tak, żeby zaspokoić swoje pragnienie zemsty. Wyprostowała się, zmierzyła go wzrokiem, a pogarda, jaka ją ogarnęła, malowała się wyraźnie w jej oczach. - Jesteś nikczemny - oświadczyła głosem zadziwiająco spokojnym. - Jakże słusznie kwestionowałam... wątpiłam w szczerość tych twoich przyjaznych gestów w ostatnich tygodniach. Nie zmieniłeś się, Wroxam, nic, ani odrobinę. Jesteś tym samym zimnym, pozbawionym serca mechani zmem, za którego kiedyś wyszłam. - Jednym ruchem rę ki posłała schludny stos dokumentów z biurka na podło gę. - Ale przysięgam, Bóg mi świadkiem, że pewnego dnia, nieważne, ile to potrwa, zadam ci tak wielkie męki, jakie ty mi zadajesz, bezdusznie zabraniając choćby spróbować pomóc przyjaciółce!
Rozdział dwunasty Nie pozostawiając mężowi czasu na odpowiedź, Jennifer wypadła z biblioteki. Była zbyt wściekła, by zauważyć, że w oczach Juliana, obok rozdrażnienia wywołanego jej wybuchem, malowało się uczucie bliższe przygnębieniu niż satysfakcji z powodu pokrzyżowania jej planów. Mary, która natknęła się na swoją panią u szczytu scho dów, zorientowała się natychmiast, że sytuacja nie jest do bra, wiedziała jednak, że nie warto powstrzymywać Jennifer przed opuszczeniem domu. Kiedy panna Jenny wpadała w ten swój czarny nastrój, lepiej było zostawić ją samą, by mogła sobie wszystko przemyśleć i odzyskać spokój. Do takiego samego wniosku doszedł Patrick, gdy Jennifer, w eleganckim zielonym stroju jeździeckim, pojawiła się chwilę później przed stajnią i zażądała natychmiastowego osiodłania Oriela. Chłopak stanął w monumentalnych wro tach, obserwując, jak Jennifer pokonuje na swoim koniu długi podjazd. Wolałby, żeby pozwoliła sobie towarzyszyć, pocieszał się jednak myślą, że nieważne, w jak ponurym nastroju jest panna Jenny, jej miłość do koni, a zwłaszcza
208 do Oriela, gwarantowała, że nigdy nie będzie powodować nim w sposób, który naraziłby go na niebezpieczeństwo. Jego przekonanie było w pełni uzasadnione, gdyż Jennifer, choć przecięła cwałem pastwisko, na którym ścigała się z jego lordowską mością, zwolniła do zwykłego galopu przed wjechaniem na leśny teren stanowiący granicę z po siadłością Melissy Royston. Od powrotu do Wroxam Park Jennifer nie zapuściła się jeszcze tak daleko w tym kierunku. Doskonałe relacje są siedzkie łączące panią Royston z jego lordowską mością gwarantowały, że Melissa nie zaprotestuje przeciwko naru szeniu przez kogokolwiek z Wroxam Park jej prawa włas ności. Świadomość tego faktu, w sytuacji, w której chciała pozostać na dłużej sama ze swoimi myślami, skłoniła Jen nifer do zagłębienia się w las. Nie wiedziała, czy kierowało nią podświadome pragnie nie ujrzenia tego miejsca, czy też po prostu poprowadził ją szeroki wygodny trakt biegnący przez las ze wschodu na zachód, w końcu jednak dotarła do chatki, którą przy rodni brat Melissy niegdyś wykorzystywał jako domek my śliwski. Ześlizgnęła się na ziemię i puściła wodze, pewna, że Oriel zbytnio się nie oddali, a potem skupiła uwagę na ma łym, krytym strzechą budynku, w którym znalazła się tylko raz w życiu, czego całym sercem żałowała. Jak zaniedbana i zniszczona była teraz chatka! Jennifer spoglądała na wystrzępioną strzechę, plamy brudu na po bielonych wapnem ścianach, przegniłe framugi i drzwi. Nie sądziła, by od wyjazdu Geoffreya ktokolwiek używał tego
209 domku. Wielka szkoda, wielkie marnotrawstwo! Po doko naniu paru niezbędnych napraw jakiś pracownik zyskałby wygodne lokum dla siebie i swojej rodziny, pomyślała, się gając do zasuwy. Zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy i Jennifer wkroczy ła do środka. W dużej izbie zastała pokrywającą wszyst ko grubą warstwę kurzu i pajęczyny, które zwieszały się z sufitu i pokrywały sprzęty. W powietrzu wisiał zaduch stęchlizny, wilgoci i butwienia. A jednak bywałam już we wnętrzach znacznie bardziej zaniedbanych, pomyślała i ro zejrzała się z zainteresowaniem. Po chwili jej spojrzenie spoczęło na małym stole, wsu niętym w kąt za niszą kominkową, przy którym ona i Geoffrey zasiedli w tamto szare wrześniowe popołudnie, czeka jąc, aż przestanie padać. Nie mogła powstrzymać gorzkiego uśmiechu. Cóż złego by się stało, gdyby wtedy zmokła? Dlaczego, u licha, dała się przekonać Geoffreyowi, by po szukali tu schronienia? Doskonale pamiętała, że to on za proponował, by uciec przed ulewą. Pamiętała też, jak sie działa przy tym stole, jak wypiła kieliszek czy dwa wina. Przeniosła spojrzenie na mebel w przeciwległym kącie iz by. Choć wysiliła pamięć, nie mogła sobie przypomnieć momentu, w którym kładła się do łóżka. A jednak właśnie w łóżku się obudziła, z Geoffreyem u boku - nieodparty dowód cudzołóstwa. Obudziła? Wpatrywała się z namysłem w fatalny me bel. Tak, zasnęła. Dziwne, że przypomniała sobie nagle tę chwilę po tylu latach. Potem się obudziła. Julian, ponury jak chmura gradowa w drzwiach, Geoffrey obok niej, na
— 210 — posłaniu. Czy to miłosne zmagania tak ją wyczerpały, że zapadła w sen? Takie wyjaśnienie wydawało się najbardziej oczywiste, dlaczego jednak nie zachowała żadnego wspo mnienia tak energicznych wyczynów? Pokręciła głową. Nie mogła pojąć, co ją skłoniło do ta kiego poniżającego postępku. No cóż, nieważne. Moment słabości, ten jeden, jedyny raz w życiu, kiedy beztrosko so bie pofolgowała, drogo ją kosztował. Grzechy, jak powie działa Slocombe'owi, rzucają długie cienie. Wątpiła, by kie dykolwiek zdołała wyjść z tego upadku na słońce. Gdyby nawet znalazła w sobie dość sił, jej mąż swoim postępowa niem do tego nie dopuści. Powróciła myślami do ostatniej kłótni. Ewidentnie wąt pił w jej szczerość, kiedy wyłuszczyła mu powody podróży do Londynu. Dlaczego? To oczywiste, po prostu jej nie ufał. Z jakiej innej przyczyny uniemożliwiłby jej próbę ratowa nia biednej Sereny? Poczuła nagle, że jest jej duszno, i opuściła chatkę. Nie bo gwałtownie ciemniało. Znów nie mogła powstrzymać krzywego uśmiechu. Historia, jak widać, miała zwyczaj się powtarzać, tylko że tym razem Jennifer nie zamierzała przeczekać zbliżającej się burzy. Ruszyła do niewielkiej po lany, na której Oriel skubał niefrasobliwie słodką trawę. Posuwając się traktem, dotarła do drogi, która kawa łek dalej się rozwidlała. Lewa odnoga prowadziła do do mu Melissy Royston, a prawa do Wroxam Park. Obranie tej drogi skróci jazdę o jakieś dwadzieścia minut, co, jak uznała, pozwoli jej nie zmoknąć. Już miała ruszyć, kiedy usłyszała turkot kół i po chwili
211 znajomy powóz wytoczył się zza zakrętu. Postanowiła za czekać, aż ją minie, nie zdziwiła się jednak, kiedy przysta nął, a właścicielka eleganckiego ekwipażu wystawiła głowę przez okno. - Jennifer! Cóż za miła niespodzianka! Rano rozma wiałam z pułkownikiem Halsteadem i jego czarującą żoną. Dowiedziałam się wszystkiego o pewnym wyścigu, twoim i Wroxama. - Jak się masz, Melisso? - zapytała Jennifer, bardziej z grzeczności niż zainteresowania samopoczuciem sąsiad ki. - Nie wiedziałam, że już wróciłaś od ciotki. Mam na dzieję, że pozostawiłaś ją w lepszym zdrowiu? Przez moment w ciemnych oczach malowało się zdzi wienie. - Och, tak... Czuje się na tyle dobrze, na ile pozwala jej zaawansowany wiek. - Spojrzenie Melissy spoczęło na dumnej głowie Oriela. - A więc to jest ten rumak, o któ rym tyle słyszałam. Rzeczywiście, wspaniały! Ponieważ Melissa nie miała wielkiego pojęcia o ko niach, trudno było potraktować ten komplement poważ nie. W każdym razie Oriel nie okazał żadnego zadowolenia, przeciwnie, gwałtownie się cofnął, jakby chciał już zakoń czyć to spotkanie. Jennifer również tego chciała, postanowiła zatem obar czyć winą za przerwanie rozmowy swojego wierzchowca. - Nie przepada za deszczem, a ponieważ właśnie nad ciągnęły chmury, muszę go jak najszybciej zaprowadzić do stajni. - Och, z pewnością nie - zaprotestowała Melissa, spra-
212 wiając, o dziwo, wrażenie szczerze rozczarowanej. - Jestem pewna, że burza przejdzie bokiem. Wstąp do mnie, proszę, na kieliszek wina. Od twojego powrotu ani razu nie miały śmy okazji spokojnie pogawędzić, a jestem ciekawa wszyst kich wieści, jakie możesz mi przekazać. Mój stajenny zaj mie się koniem. Jennifer niechętnie uznała, że wobec tak serdecznego zaproszenia odmowa nie wchodzi w rachubę. Ponadto sto sunki między nią a Julianem sięgnęły dna i postąpiłaby nie rozsądnie, dodatkowo pogarszając sytuację obrażeniem za przyjaźnionej sąsiadki. Przyjęła zatem zaproszenie tak wdzięcznie, jak zdołała, i ruszyła wierzchem obok powozu zmierzającego do do mu Melissy. Po pozostawieniu Oriela pod opieką stajenne go, bardzo uradowanego tym, że zajmie się tak wspaniałym wierzchowcem, Jennifer przekroczyła próg domu, w któ rym nie gościła od dziewięciu lat. Z dawnych czasów nie pamiętała zbyt dobrze szczegó łów, w każdym razie teraz uderzyła ją gustowna elegancja wystroju. Jennifer mogła nie. przepadać za Melissą, musia ła jednak przyznać, że ma nienaganny smak. Chociaż dom nie mógł się równać z przepychem Wroxam Park, stano wił dobrze utrzymaną rezydencję, uroczo umeblowaną i ozdobioną bez liczenia się z kosztami. I nic dziwnego, je śli zważyć na to, że zmarły mąż Melissy, Josiah Royston, był bogaczem. Zbił fortunę w Indiach, a potem, już moc no podstarzały, powrócił na ojczystą ziemię, by w spokoju zbierać owoce swojej zapobiegliwości. W komfortowym salonie Jennifer zasiadła w eleganckim
213 foteliku Sheratona. Zmarszczyła nieco brwi, przypomina jąc sobie niedawną uwagę Mary. Tak, jeśli się zastanowić, to bardzo dziwne, że Melissa, bez wątpienia kobieta atrakcyjna i zamożna, nie wyszła po nownie za mąż. Oczywiście bogate młode wdowy stano wiły wspaniałą zdobycz dla cynicznych łowców fortun, co naturalnie mogło kazać Melissie mieć się na baczności, ale dziwne było i to, że dysponując tak dużymi środkami, nie kupiła sobie domu w mieście, choćby w oddalonym o za ledwie dzień podróży Bath. Zmiana otoczenia, nawet jeśli ktoś nie rzuca się w wir towarzyskiego życia, jest zawsze miła. Melissa jednak wydawała się zadowolona z pozo stawania w Wilburn Hall przez cały rok, składając tylko i przyjmując wizyty sąsiadów. Po zdjęciu kapelusza i pelisy, gospodyni pojawiła się w salonie. Jej pełne usta rozciągał uśmiech, który zdawał się nigdy nie łagodzić badawczego spojrzenia ciemnych oczu. - Och, mój służący niczego ci nie podał? Cóż za zanie dbanie. Później z nim porozmawiam. - Nie, proszę, nie sztorcuj go z powodu takiej błahostki zaprotestowała Jennifer. Kamerdyner był stary i z pewnoś cią, gdyby go zwolniono, nie znalazłby nowego zatrudnie nia. - Nie potrzebuję niczego, dziękuję. - Ale przecież wypijesz ze mną kieliszek wina? - Najwi doczniej nie przyjmując do wiadomości odmowy, Melis sa podeszła do stolika z karafkami. - Czy nadal macie go ści? Pułkownik Halstead wspominał, że mieszka u was pan Dent i nawet interesuje się jego domem. Ponieważ Jennifer nie miała ochoty przemawiać do ple-
214 ców gospodyni, doskonale prostych, co musiała w duchu przyznać, poczekała do chwili, kiedy otrzymała kieliszek, a Melissa zajęła miejsce w fotelu naprzeciw niej. - Z kilku słów, jakie wypowiedział na ten temat podczas pobytu u nas, wywnioskowałam, że nie bawi go już, jak dawniej, przebywanie w stolicy przez cały rok. - Jennifer urwała, by popróbować wina. Uznała, że jest absolutnie nie w jej guście, nie dała jednak tego po sobie poznać. - Theo opuścił nas dziś rano, nie potwierdzając wyraźnie zamiaru nabycia Grange. - A twoja przyjaciółka... Wybacz, ale nie przypominam sobie, jak się nazywa... Jest nadał u was? - Nie, panna Carstairs musiała niestety skrócić wizytę. Otrzymała wiadomość o chorobie ojca. Jennifer przełknęła z grzeczności jeszcze trochę wina i od stawiła kieliszek, świadoma wzroku Melissy, która obserwo wała ją czujnie jak kot pilnujący mysiej dziury, w oczekiwaniu, aż pojawi się w niej nieszczęsna ofiara. - W takim razie nalegam, żebyś przyjęła zaproszenie na kolację, o której ci wspomniałam przed odwiedzinami u cioci. Nie wybrałam jeszcze terminu, ale na pewno wy dam ją wkrótce. Jesteś u mnie dopiero pierwszy raz po po wrocie i ogromnie żałuję, że wcześniej niczego nie zorga nizowałam. Usprawiedliwia mnie tylko to, że kiedy Julian przyjechał z tobą do Wroxam Park, raczej nie przejawiał zbytniej skłonności do życia towarzyskiego. Bez wątpienia chciał, żebyś się najpierw dobrze zadomowiła. To taki tak towny człowiek! Taktowny? Jennifer mimo wszystko sięgnęła po wino.
215 Dobry Boże! Odważyła się na kolejny łyk, rozmyślając, co jest u Melissy gorsze: indolencja w doborze win czy błędne ocenianie charakteru jej małżonka. - Być może teraz, kiedy goście nas opuścili, zacznie się bardziej udzielać towarzysko. Sądzę, że po sezonie więk szość sąsiadów powróciła już na wieś. - Znad krawędzi kieliszka przyglądała się uważnie gospodyni. - Dziwi mnie nieco, Melisso, że spędzasz tu tak wiele czasu - zmieniła te mat, dając wyraz swoim niedawnym przemyśleniom. - Nie miałaś nigdy ochoty na odwiedzenie stolicy albo spędzenie lata w Brighton? Kształtne ramiona uniosły się. - Czuję się wystarczająco dobrze tutaj, Jennifer, choć nie kiedy tęsknię za towarzystwem drogiego Geoffreya. Jennifer uśmiechnęła się w duchu. Zastanawiała się przed chwilą, ile czasu minie, zanim padnie imię jej jedno razowego kochanka. Było oczywiście możliwe, że Melissa naprawdę tęskni za młodszym bratem i dlatego, kiedy tyl ko nadarzy się okazja, chętnie o nim wspomina w towarzy stwie osoby, która niegdyś darzyła go uczuciem. A jednak miała pewność, że nie to jest przyczyną. Było znacznie bar dziej prawdopodobne, że Melissa obarczała lady Wroxam całą winą za niefortunne zdarzenie z przeszłości i celowo nie pozwalała jej o tym zapomnieć. Jennifer nie doszła jeszcze do siebie po szarpiącej ner wy porannej kłótni i nie miała ochoty znów wysłuchiwać o dawnych grzechach. Nigdy nie zaprzeczała swojej winie, nie zawahała się przed przyjęciem na siebie całego jej cię żaru, a przecież nie tylko ona ponosiła odpowiedzialność
216 za to, co się wydarzyło. Dlaczego zatem to właśnie kobieta miałaby uchodzić za jedynego winowajcę? - Tak, na pewno za nim tęsknisz, Melisso. - Ponownie skosztowała wina i skonstatowała, że w miarę picia jego smak wcale się nie poprawia. - Od jak dawna przebywa za granicą? - Po prawdzie jej zainteresowanie Geoffreyem by ło co najwyżej znikome, nie chciała jednak, by Melissa od niosła wrażenie, że boi się o nim rozmawiać. - Wspomnia łaś, że stan jego zdrowia nie jest dobry. Czy właśnie dlatego postanowił zamieszkać we Włoszech? - Częściowo tak. Jak jednak pamiętasz, zawsze pasjono wał się sztuką i chciał malować właśnie w tym kraju. - Po nownie wzruszyła ramionami i dodała: - No i po tym, co zaszło, uznał, że nadszedł właściwy moment na zrealizo wanie tych marzeń. Jennifer nie przeoczyła złego błysku, który pojawił się w ciemnych oczach, zanim skryły je powieki. Och tak, pa ni Royston z pewnością nie jest jej przyjaciółką i bardzo wątpliwe, by zamierzała kiedykolwiek nią zostać. Czy tyl ko dlatego, że uważa markizę za zimną uwodzicielkę, która okryła hańbą jej brata i w rezultacie zmusiła go do emigra cji? A może jest w tym coś zupełnie innego? Przerywając rozmyślania nad tą zagadką, Jennifer odsta wiła kieliszek i wstała. - No cóż, Melisso, na mnie już czas. - Już? Tak szybko? - Rozczarowanie w głosie gospodyni przekonałoby wielu, nie zwiodło jednak Jennifer. - Nawet nie dopiłaś wina. Na szczęście sędziwy kamerdyner wybrał właśnie ten
217 moment, żeby wkroczyć do salonu z listem do swojej pani. Odwrócił w ten sposób na chwilę uwagę Melissy, co Jenni fer natychmiast wykorzystała, wlewając resztę wina do sto jącego w zasięgu ręki wazonu z kwiatami. - Naprawdę muszę się już zbierać - obwieściła. - Spóź nię się na obiad. Melissa obrzuciła krótkim, lecz uważnym spojrzeniem pusty kieliszek, a potem przeniosła je na zegar stojący na kominku. - Ojej, masz rację. Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak późno. - Ku zdziwieniu Jennifer, gospodyni postanowiła ją odprowadzić pod stajnię. Niecierpliwym machnięciem rę ki odprawiła chłopaka, który zajmował się Orielem. - Chy ba rozsądnie postąpiłaś, nie przedłużając wizyty - zauwa żyła, patrząc w niebo. - Obawiam się, że moja prognoza była błędna. Burza chyba nadciąga w naszym kierunku. Skrócisz drogę, przecinając tę długą łąkę i przy odrobinie szczęścia zdążysz przed deszczem. Jennifer postanowiła przyjąć jej radę i pogalopowała łą ką stanowiącą granicę z terenami Juliana. Każdy właściciel ziemski w okolicy zezwalał przecho dzić przez swój grunt mieszkańcom wioski zmierzającym do odległego o jakieś cztery mile miasteczka targowego. Oj ciec Melissy nie stanowił wyjątku i wyraził nawet zgodę na wybudowanie kładki nad szerokim strumieniem, którego meandry przecinały jego ziemię. W miesiącach zimowych albo po deszczach strumień podwajał swoją szerokość. Kiedy markiza zbliżała się do tej drewnianej konstrukcji, przeszył ją rozdzierający ból. Jakby wszystkie mięśnie brzu-
218 cha postanowiły nagle zasupłać się w twarde węzły. Nigdy przedtem czegoś takiego nie doświadczyła. Ból był potwor ny i coraz silniejszy. Jakby tego było mało, oblała ją fala go rąca i zakręciło się jej w głowie. Nie zamierzała zmuszać Oriela do stąpania po wąskiej kładce. W lecie przebycie strumienia nie nastręczało trudno ści, kiedy jednak dotarła do mostku, ból stał się tak dotkliwy, że całą uwagę skupiła tylko na utrzymaniu się w siodle i nie mogła wybrać właściwego miejsca przeprawy. Oriel, mając do czynienia z nieznajomą konstrukcją, cofnął się gwałtow nie, gdy tylko poczuł pod kopytami pierwszą deskę. Nagły ruch konia wystarczył, żeby wysadzić Jennifer z siodła. Spadając, uderzyła głową o drewnianą poręcz i nieprzytomna legła na ziemi, na wpół zanurzona w wo dzie, częściowo zasłonięta mostkiem. Julian wyjrzał przez okno biblioteki i z zadowoleniem stwierdził, że ulewa minęła, a popołudniowe słońce wy ziera zza ostatnich chmur. Zerknął na zegar na kominku i przekonał się, że do kolacji pozostała zaledwie godzina. Nie był zbyt głodny, nie palił się też do samotnego spoży wania posiłku, co, jeśli nastrój Jennifer od rana się nie po prawił, czekało go nieuchronnie. Uśmiechnął się krzywo, zerkając na stos uporządkowa nych ponownie papierów, i wrócił do biurka. Wyglądało na to, że jego ukochana małżonka nabrała podczas rozłą ki niezłego temperamentu. Chociaż, musiał to przyznać, nie mógł jej winić za utratę panowania nad sobą. W koń cu chciała tylko pomóc przyjaciółce, a mimo to on, żeby to
219 uniemożliwić, uciekł się do najbardziej radykalnego, a tak naprawdę podłego środka. Niecierpliwym gestem przeczesał palcami włosy, wstał i podszedł do okna. Teraz odczuwał już tylko wstyd. Nie miał nic przeciwko szlachetnej ingerencji Jenny w osobiste sprawy Sereny. Z pewnością nie! Panna Carstairs była bar dzo miłą młodą damą, inteligentną i czarującą. Na pewno nie zasługiwała na okrutny los, jaki gotowało jej życie. Lord Simeon Sloane był natomiast ostatnim łajdakiem, całkowicie pozbawionym skrupułów. Stanowił zagrożenie dla każdej uczciwej kobiety. Między innymi właśnie dlate go Julian nie chciał, żeby Jennifer narażała się na kontakty z owianym złą sławą baronem. To jednak, musiał w duchu przyznać, nie stanowiło z pewnością jedynego powodu je go ostrej reakcji. Tym, co naprawdę wytrąciło go z równo wagi, sprawiło, że zachował się całkowicie nieracjonalnie, był strach, że jeśli ona choć raz opuści Wroxam Park, mo że już tu nie wrócić. A jednak czy on sam swoją brutalną reakcją nie stwo rzył jej do tego rzeczywistego powodu? Zadawał sobie to pytanie, aż usłyszał delikatne pukanie do drzwi. Odwrócił się i ujrzał Mary. - Czy mogę z panem porozmawiać, milordzie? - Służąca nie czekała na odpowiedź, lecz zamknęła drzwi i postąpiła naprzód. - Uważam, że powinien pan wiedzieć, że panna Jenny nie wróciła z przejażdżki. Ciemne brwi zbiegły się w jedną linię. - To znaczy, że była na zewnątrz podczas burzy? Dlacze go nie zostałem o tym poinformowany wcześniej?
220 - Nie ma jej od rana, sir. - Mary w ogóle nie przejęła się rozdrażnieniem markiza, tylko śmiało mówiła dalej: - Znam pannę Jenny znacznie dłużej niż pan, sir. Niekiedy lepiej jej nie przeszkadzać i zostawić samą. - Arogancja w jej oczach ustąpiła miejsca trosce. - Tyle tylko, że nigdy jeszcze nie otrząsała się tak długo z tych swoich czarnych nastrojów. Ledwie umilkła, Julian przeciął hol, wydając po drodze polecenia, które wprawiły jego służbę w gorączkowy ruch. Poczucie winy i troska mocno mu ciążyły. Niepokój do datkowo się pogłębił, kiedy jego najgorsze przypuszczenia potwierdził Patrick, informując, że Jennifer pojechała na Orielu, a on sam przemierzył w czasie burzy posiadłość, bezskutecznie jej poszukując. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, sir, chciałbym po jechać z panem - zakończył. - Dwie pary oczu są lepsze niż jedna. Jestem już przebrany i mam osiodłanego konia. Nie będzie pan musiał na mnie czekać. Julian oczywiście się nie sprzeciwił. Po wydaniu koniu szemu polecenia, by służba przeszukała południowe pa stwiska, wyruszył z Irlandczykiem w kierunku wschodniej części majątku. - Oczywiście mogła się schronić przed deszczem u któ regoś sąsiada - zasugerował markiz. Patrick natychmiast rozwiał te nadzieje. - Wysłałaby wiadomość, sir, poza tym deszcz ustał już przed godziną. Panna Jenny nie czekałaby dłużej, bo nie narażałaby nas na niepokój. Poza tym jeszcze nigdy dobro wolnie nie zrezygnowała z czasu, jaki popołudniami spę dza z Charlesem.
221 Niestety te uwagi brzmiały nad wyraz prawdziwie. Ju lian wiedział, że Jennifer nie opuściła ani razu choćby po południowej rozmowy z panem Grangerem, podczas której wypytywała go zawsze, czego się Charles danego dnia nauczył. Julian już się nie łudził. Coś się musiało stać. - Uważasz, że miała jakiś... wypadek? Na przykład spad ła z konia? - Wypadek... tak, chyba tak - potwierdził ponuro Pa trick. - A najbardziej mnie martwi, że przeszukałem już wszystkie zwykłe trasy jej przejażdżek. - W takim razie rozpoczniemy poszukiwania na wscho dzie, w lesie Ravens. Gdy tylko to zaproponował, z całą wyrazistością powró ciło bolesne wspomnienie. Od czasu pamiętnej wyprawy ratunkowej z Melissą ani razu nie zapuścił się w tamtą oko licę. Lęk ściskał mu gardło. Co odkryje tym razem? - nę kało go pytanie. Skierował siwka na drogę prowadzącą do miejsca niesławnej schadzki. Nie, to niesprawiedliwe, usłyszał natychmiast głos su mienia, i gniew znikł. To się stało tylko raz, teraz już w to nie wątpił. Jego żona, jak dowiodła tego wielokrotnie w ostatnich tygodniach, była jedną z najuczciwszych osób, jakie znał. Z tą pocieszającą myślą Julian wkroczył do chatki i, ku swojemu zdziwieniu, stwierdził, że nie pozostał w nim na wet ślad po gniewie, jaki odczuwał przed laty, stojąc w pro gu tego domostwa. Obrzucił wzrokiem łóżko, które nie zajmowało teraz dumnie miejsca naprzeciw drzwi, lecz zo stało odsunięte w daleki kąt, po czym skoncentrował się na
222 odciskach stóp wyraźnie widocznych na pokrytej kurzem podłodze. - A więc ktoś tu był - stwierdził. - Sądząc z wielkości śladów, raczej kobieta. - Być może panna Jenny schroniła się w tej chatce przed deszczem - zasugerował Patrick. Julian jednak, który nie mógł powstrzymać krzywego uśmiechu, zdecydowanie pokręcił głową. - Och nie. Po raz drugi by tego nie zrobiła - odpowie dział. - Przypomniałaby sobie porzekadło, że piorun często trafia dwukrotnie w to samo miejsce. Bardziej prawdopo dobne, że przyjechała tu, żeby pogrzebać stare upiory. Mój jednak już teraz spoczywa w spokoju, nie ma więc potrzeby, żeby tu dłużej pozostawać. - Świadom intensywnego spoj rzenia Patricka, ruszył przodem do koni. - Stąd jest bardzo blisko do Wilburn Hall. Zajrzymy tam i zapytamy, czy ktoś nie widział milady. Przypadek zaoszczędził im tej fatygi, bo kiedy wyłoni li się z lasu i wjechali na drogę prowadzącą do domu Melissy, napotkali starszego człowieka zmierzającego pieszo w kierunku wsi. Normalnie jego lordowska mość minąłby go bez słowa, coś jednak w zachowaniu wieśniaka przykuło jego uwagę. Jakby się spieszył i zdradzał oznaki niepokoju. - Jedno słówko, dobry człowieku. - Tak, sir? - Nieznajomy zerknął ostrożnie na siwka. - Nie widziałeś po drodze damy na koniu? -Nie, żadnej damy, sir, ale widziałem czarną bestię. Wściekle tupotała, rżała i zatrzymywała uczciwych ludzi przy mostku. Szlachta nie powinna puszczać takich nie-
223 bezpiecznych koni, żeby straszyły porządnych ludzi. Pra wie mnie zepchnął do strumienia! Julian nie czekał na dalsze utyskiwania, tylko posłał Pa trickowi wymowne spojrzenie i popędził w kierunku kład ki, którą dobrze znał. Kiedy skręcił do bramy prowadzącej na długą łąkę, ogar nęła go euforia przemieszana z przerażeniem. Oriel tam był, właśnie w miejscu, o którym opowiadał wieśniak. Oży wiony, parskał głośno po drugiej stronie strumienia. Gdzie jednak, u diabła, podziała się Jennifer? - Spokojnie, spokojnie - powtarzał Patrick, któremu udało się w końcu pochwycić wodze Oriela. - Przecież mnie znasz, prawda? - Zwrócił się do Juliana, który, nadal na końskim grzbiecie, badał wzrokiem okolicę. - Co mnie dziwi, sir, to dlaczego on tu został. Nie lubi deszczu, a nie schronił się nawet pod drzewem. - Może nie wiedział, dokąd pobiec. Nie zna tej... - Ju lian raptownie przerwał, gdyż dojrzał pod mostkiem coś, co przypominało skraj zielonej spódnicy. - Dobry Boże! Ona jest tam! Patrick, nadal usiłując uspokoić zdenerwowanego Orie la, odwrócił głowę i ujrzał jego lordowską mość, jak ze skakuje z konia, wypełza pod kładkę i wyłania się po chwili z bezwładną żoną na rękach. Kiedy złożył Jennifer delikat nie na mokrej trawie, Patrick dostrzegł wielki siny guz na czole. Piękna twarz markizy była barwy popiołu. Ścisnęło go w gardle, kiedy jednak jego lordowską mość uniósł gło wę po przyciśnięciu ucha do piersi rannej, zmusił się do zadania pytania:
224 -Milordzie, czy...? - Tak, Patrick, żyje. - W głębokim, spokojnym głosie nie brzmiały żadne emocje, jednak spojrzenie, kiedy markiz skierował wzrok na stajennego, zdradzało uczucia, które nim targały. - Pędź do domu, przyprowadź powóz i poin formuj Slocombe'a. On będzie wiedział, co zrobić. Choć ani podczas oczekiwania na powóz, ani gdy niósł ją, zawiniętą w futra, do jej pokoju, by oddać w sprawne rę ce Mary i ochmistrzyni, Jennifer nie odzyskała przytomno ści, lęk markiza złagodziło nieco przybycie lekarza. Julian bardzo szanował doktora Arnolda za jego za wodowe umiejętności. Teraz był wiejskim lekarzem, ale ogromne doświadczenie zdobył w Hiszpanii, gdzie przez kilka lat niósł medyczną pomoc żołnierzom z oddziałów Wellingtona. Po wystąpieniu z armii osiedlił się i prowa dził praktykę w Zachodnim Kraju. Zyskał sobie renomę le karza niezwykle sumiennego, nieszczędzącego nigdy czasu na gruntowne badanie pacjentów. Julian mógł zatem bez pośpiechu pozbyć się brudnego ubrania i przebrać w czyste, po czym zszedł do biblioteki, by spokojnie czekać. Na biurku leżały listy, którymi powinien się zająć, ale nie był w stanie. Zamiast tego usiłował stłumić niepokój zawartością karafki z brandy. Rzecz jasna ten środek nie podziałał, Julian jednak uparcie wierzył w jego skuteczność i nalewał sobie właśnie drugi kieliszek, kiedy otworzyły się drzwi i doktor wkroczył do pokoju. Poważny wyraz twarzy lekarza nie poprawił markizowi humoru, jednak z godnym podziwu opanowaniem nie za-
225 rzucił go pytaniami, tylko napełnił kolejny kieliszek i wrę czył medykowi bursztynowy płyn, następnie zaś zaprosił go do zajęcia miejsca przy kominku. - Sądząc z pana spojrzenia, doktorze, zakładam, że stan mojej żony jest poważny. - Jak pan doskonale wie, milordzie, dotkliwe się potłukła, jednak poza skutkiem uderzenia głową, jak mi powiedzia ła, o poręcz kładki, nie odniosła poważniejszych obrażeń, tylko parę sińców. Julian odczuł niewysłowioną ulgę - Odzyskała w pełni przytomność? I może mówić? - W pełni, milordzie. I mówić też... niestety - zapew nił lekarz z błyskiem humoru w oczach. - Podczas badania odesłała mnie, wraz z innymi przedstawiciela mi mojej profesji, do diabła. Absolutnie nie uważam, by wskutek wypadku poniosła jakiś trwały uszczerbek na zdrowiu. Bardzo boli ją głowa, co jednak jest najzupeł niej normalne. - Przerwał, by pokrzepić się zawartością kieliszka. - Zaleciłem, by ta młoda Irlandka opiekowała się milady przez całą noc. Odniosłem wrażenie, że moż na jej w pełni zaufać. Udzieliłem tej kobiecie wskazó wek i wie, że w razie jakichkolwiek komplikacji należy natychmiast po mnie posłać. Zdezorientowany Julian zmarszczył brwi. - Przepraszam, doktorze, ale nie rozumiem pańskiego zaniepokojenia. Czy nie powiedział pan właśnie, że żona nie odniosła w wypadku żadnych poważnych obrażeń? - Istotnie - potwierdził doktor Arnold, a jego spojrzenie nabrało dziwnego wyrazu. - Niepokoi mnie, milordzie, coś
226 zupełnie innego. Pańska żona wykazuje wszystkie sympto my. ... musiała przyjąć truciznę. Być może po raz pierwszy w życiu Julianowi niemal odebrało mowę. -Co? Ale... Kiedy? Jak? - To trzeba dopiero ustalić, milordzie. Choć lady Wroxam opisała dokładnie okoliczności wypadku oraz fakt, że przyczyniły się do niego ostre bóle brzucha i zawro ty głowy, wyrażała się niejasno o tym, co miało miej sce wcześniej. Wspomniała tylko, że jechała przez las Ravens, nic więcej. Cóż, nie chciałem jej męczyć pyta niami. Być może za dzień lub dwa wszystko sobie przy pomni. A może i nie. Mózg, rozumie pan, niekiedy podejmuje decyzje za nas. Markiz stał się czujny. - Co pan przez to rozumie? - Podczas wojny z Francją po obu stronach dopuszczano się wielu okrucieństw, milordzie. Wielu ludzi było świad kiem lub uczestniczyło w zdarzeniach, o których woleliby zapomnieć. Znam przypadki tak traumatycznych doświad czeń, że pacjent kompletnie ich nie pamiętał. - Ponownie wzmocnił się zawartością kieliszka. - Gdy byłem począt kującym lekarzem, ratowałem pewną młodą kobietę, któ rą zgwałcono, dotkliwie pobito i pozostawiono, by umarła. Kiedy odzyskała świadomość, w ogóle nie pamiętała tego zdarzenia. Być może tak jest lepiej. Umysł, rozumie pan, niekiedy sam się broni. - Twierdzi pan zatem, doktorze, że jest możliwe, by ktoś naprawdę nie pamiętał jakiegoś ważnego zdarzenia? - za-
227 pytał Julian, którego myśli powędrowały natychmiast ku przeszłości. - Z pewnością, milordzie, zwłaszcza po traumatycznym przeżyciu. Nie sądzę jednak, by coś takiego miało miejsce w przypadku pana żony. Na pewno przeszła ciężką próbę, uderzyła się w głowę, ale to młoda i silna kobieta. Jestem absolutnie przekonany, że w pełni wyzdrowieje. Optymizm lekarza z pewnością napawał otuchą, jednak Julian w ciągu dnia kilkakrotnie odwiedził małżonkę. Póź nym wieczorem zabrał z biblioteki książkę i udał się po nownie do jej sypialni. Mary, usadowiona w fotelu przy łóżku, spokojnie wy szywała. Na dźwięk otwieranych drzwi obejrzała się przez ramię, a kiedy ujrzała markiza, w jej oczach odmalowało się coś, co przypominało aprobatę. - Mdłości już ustąpiły - zapewniła go. - Przez ostatnie dwie godziny twardo spała. Sen jest teraz dla niej najlep szym lekarstwem. - Ty też się trochę prześpij. Ja się nią zajmę. -Och, ale... - Zrób, co ci mówię, Mary - polecił spokojnie, lecz zde cydowanie. - Musisz zachować siły na jutro. Chciałbym, żebyście na zmianę z tą młodą pokojówką, którą milady sobie upodobała, czuwały przy niej aż do całkowitego wy zdrowienia. Macie też zapewnić, by nikt poza Charlesem i mną nie miał wstępu do tego pokoju. I chciałbym, żebyś osobiście przynosiła jej z kuchni wszystkie posiłki. - Zrobię, jak pan każe. - W oczach Mary malował się
228
niepokój. - Cała służba bardzo lubi pannę Jenny, Trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś tutaj... - Wcale tak nie uważam, Mary - zapewnił. - Moja żona nie jadła na śniadanie niczego, czego ja bym też nie spró bował, nie chcę jednak nawet w najmniejszym stopniu ry zykować, dopóki nie wykryję, w jaki sposób podano truci znę i czy uczyniono to umyślnie. Po cichu zbliżył się do łóżka. Wpatrywał się przez chwilę w jedwabiste, ciemne włosy z czerwonym połyskiem, rozrzu cone na poduszce. Potem przeniósł spojrzenie na delikatne policzki, wcześniej, kiedy gorączkowała, szkarłatne. Teraz Jennifer wyglądała lepiej, a oddech z pewnością się wyrównał. Zdobył się na cień uśmiechu. - Nie winię Oriela. Możemy mieć pewność, że jej nie zrzucił. To dobrze. Przynajmniej nie jestem narażony na rozterki, czy strzelić mu w łeb. Utkwiła w nim zdumione spojrzenie, jakby się obawiała, że ostatnie godziny okazały się ponad siły lorda i pomie szały mu w głowie. - Och, dobry Boże! Proszę nawet o czymś takim nie myśleć, sir! Nawet gdyby ten duży chłopak ją zrzucił, pan na Jenny tego by panu nie darowała. - Mary zebrała ro bótkę i ruszyła do drzwi. - Nie taka jest moja rola, sir, ale udzielę panu pewnej rady. - Zyskała sobie jego pełną uwa gę. - Znam pannę Jenny od wielu lat i uważam, że z czasem wszystko panu wybaczy, ale nie wybaczyłaby nigdy jedne go, nawet na łożu śmierci: gdyby pan skrzywdził tego jej dużego chłopaka. Któregokolwiek z jej chłopaków, skoro już o tym mowa.
229 Julian zaczekał, aż Mary cicho zamknie za sobą drzwi, i skierował wzrok na spoczywającą w łóżku postać. Jeszcze sześć miesięcy wcześniej nie pozwoliłby, żeby ktoś taki jak Mary udzielał mu rad, nawet nie wysłuchałby z grzeczno ści, co osoba niższego stanu ma do powiedzenia. Niespo dziewane pojawienie się żony w londyńskim towarzystwie z pewnością wiele zmieniło, w tym jego postawę wobec niejednej kwestii. Jaką cenną rzadkością okazała się kobieta, którą poślu bił! Pod powierzchownością pięknej damy kryła się żelazna wola i niezłomny duch. Przekonał się o tym z całą pewnoś cią. Wiedział również, że Jennifer nie szafuje sercem, kie dy już jednak pokocha, to bez granic. Jeśli Mary ma rację i pewnego dnia odzyska uczucia żony, zadba o to, by już nigdy więcej nie wystawić ich na próbę. Szczupłe palce poruszyły się na poduszce, a w chwilę później Jennifer uniosła powieki. - Chce mi się pić, Mary. Ledwie dosłyszał słowa, tak cicho je wypowiedziała. W urodziwych oczach, kiedy na niego spojrzała, malowa ło się zdziwienie, jakby doświadczała trudności z odszuka niem w pamięci jego twarzy. Przysiadł na krawędzi łóżka, wsunął rękę pod szczupłe ramiona i delikatnie je uniósł, a potem zbliżył szklankę do ust Jennifer. - Mary teraz odpoczywa - poinformował, kiedy pociąg nęła mały łyk. - Julian? - zapytała niepewnie. - Tak, to ja.
230 - Ty... ty wróciłeś? Drgnął. Drgnął ponownie, gdy oparła głowę o jego pierś. Najwidoczniej, na granicy snu, przebywała w przeszłości, a on z radością pozwolił jej tam pozostać. - Tak, kochanie - odpowiedział cicho, przytulając ją mocniej. - Wróciłem i zostanę. Tak samo ty. Widzisz, nie zniósłbym ponownego rozstania. Przycisnął policzek do miękkich włosów, rozkoszując się pierwszą czułą chwilą między nimi. Nie dostrzegł posta ci, która cicho stanęła w drzwiach, nie usłyszał, jak chwilę później się zamykają.
Rozdział trzynasty Mary zaczekała, aż opiekunka wyprowadzi Charlesa z pokoju, i powiedziała: - Musi pani coś postanowić. Nie można tak w nieskoń czoność, przecież pani wie. Jennifer spoglądała na część parku, do której w ostat nich tygodniach bardzo się przyzwyczaiła. Choć widok już jej nie interesował, nie odwróciła się od okna. - Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. - Doskonale panienka wie. Od niemal trzech tygodni jest panienka na nogach, a tkwi w tym pokoju jak jakiś in walida. Jego lordowska mość ma anielską cierpliwość, że znosi te fochy. Prawdę mówiąc, to święty człowiek! Na te słowa, Jennifer w końcu się odwróciła. - Święty człowiek? - powtórzyła, piorunując wzrokiem swoją zazwyczaj rozsądną towarzyszkę. - Dobrałaś się do butelki ginu, Mary? - Do... - Być może po raz pierwszy w życiu Mary zabra kło na moment słów. - Cóż za sugestia! - obruszyła się. Nawet kropla tego diabelskiego napoju nie dotknęła nigdy
232 moich ust, cóż dopiero mówić o przejściu przez gardło! Doskonale to pani wie, panno Jenny! - No już dobrze, nie naskakuj tak na mnie, ty złośnico odpowiedziała wyraźnie rozweselona Jennifer. - Coś cię musiało opętać, skoro wygłaszasz takie absurdy. Wroxam świętym człowiekiem, no proszę. Kiedyś tak nie mówiłaś. - To prawda, ale od kiedy tu przyjechałam, zaczęłam wi dzieć jego lordowską mość w nieco innym świetle. Żaden człowiek, który potrafi tak kochać swoje dziecko, jak on Charlesa, nie może być zły. Poza tym - ciągnęła, nie dając sobie przerwać - człowiek, który wybiera się na poszuki wanie żony natychmiast, kiedy się dowiaduje, że nie wró ciła na czas, szuka do skutku, a potem przez całą noc przy niej czuwa, nie może być kimś pozbawionym uczuć. - Jen nifer najwidoczniej to zaskoczyło. Pamiętała, że kiedy od zyskała przytomność, odczuwała mdłości. Luka w pamięci, która potem nastąpiła, sięgała aż następnego dnia. - Tak, podejrzewałam, że to może panienkę zaskoczyć - zakoń czyła Mary z satysfakcją. Stanęła jej przed oczami czuła scena, którą niemal zakłóciła, wracając bez pukania do sy pialni swojej pani. Jennifer prędko otrząsnęła się ze zdumienia. - Wyrzuty sumienia, Mary, nic więcej. - Obojętnie wzruszyła ramionami. - Po tym, jak zachował się rankiem tamtego dnia, poczuł, że musi mnie szukać. Warto też do dać, że jego troskliwość długo nie potrwała. Już następnego dnia wybrał się do Londynu, jeśli wolno mi przypomnieć. Mary powstrzymała uśmiech, rozbawiona niewczesną irytacją swojej pani.
233 - Tak, ale dopiero kiedy lekarz go zapewnił, że najgorsze minęło i nie ma już najmniejszych powodów do niepoko ju. Jego lordowska mość poinformował mnie, że musi nie zwłocznie udać się do stolicy na ważne spotkanie. - Aha, założę się, że nadzwyczaj ważne, bo z kochanką! warknęła Jennifer. - Na pewno bardzo tęsknił za jej stara niami przez całe tygodnie wstrzemięźliwości! - Och, kiedy panienka wpada w ten swój nastrój, staje się panienka beznadziejna! Uparta i złośliwa ponad wszelką miarę! - odparła Mary, unosząc w desperacji ręce. - I sko ro to panienkę tak obchodzi, nadszedł czas, żeby pomy śleć o obowiązkach żony, bo dalsze takie postępowanie do niczego dobrego nie doprowadzi. - Odwróciła się, że by odejść, przypomniała sobie jednak o czymś i z kiesze ni fartucha wyciągnęła list. - Niemal zapomniałam... To przyszło dziś rano. Julian, zagłębiony w swoim ulubionym fotelu, z pustym kieliszkiem w dłoni, wpatrywał się smutno w dogasający na kominku żar. Dni na początku sierpnia były jasne i sło neczne, a jednak po samotnej kolacji poczuł chłód i popro sił Slocombe'a o napalenie w bibliotece. Zamierzał wieczorem popracować nad pewnymi spra wami dotyczącymi majątku, ale, jak nazbyt często mu się ostatnio zdarzało, nie mógł skoncentrować się na pracy. Nic dziwnego, skoro powracał nieustannie myślami do niezbyt idyllicznej sytuacji domowej, a do tego nękało go poczucie winy. Być może, gdyby nie wmawiał sobie od ty godni, że tylko zraniona duma i pragnienie zemsty za za-
234 tajanie istnienia jego syna skłoniły go do zmuszenia Jennifer do powrotu do Wracam Park, prawda dotarłaby do niego znacznie wcześniej. A ta prawda była taka, że po ich pierwszym spotkaniu w Londynie zakochał się głęboko we własnej żonie. Odstawił pusty kieliszek i mocno potarł twarz. Wrodzo na pewność siebie wciąż kazała mu wierzyć, że pewnego dnia odzyska względy Jennifer, niemniej nie mógł już jej dłużej zmuszać, by pozostawała pod jego dachem wbrew własnej woli. Nie ma innego wyjścia, zwolni ją z okrut nej obietnicy, której złożenie wymusił. Pozwoli wyjeżdżać i przyjeżdżać wedle woli, a także zapewni jej nieograniczo ny dostęp do syna. Ale, dobry Boże, czyniąc to, ryzykuje, że nie odzyska już nigdy jej miłości, może nawet, co gor sza, utraci ją któregoś dnia na rzecz jakiegoś innego męż czyzny! Usłyszał cichy odgłos otwieranych drzwi. Przypuszcza jąc, że to Slocombe wszedł, by zapalić świece, nie odwrócił głowy. Kiedy jednak kamerdyner nie pojawił się w jego po lu widzenia, zerknął do tyłu. - Jenny? - mruknął niepewnie, nie dowierzając własnym oczom i obawiając się, że tylko wypił zbyt wiele brandy. Ten strach okazał się uzasadniony, gdyż wstając, lekko się zachwiał - okoliczność, która nie mogła umknąć uwagi niespodziewanego gościa. Nigdy nie widziała go pijanego, jednak błysk w oczach męża i pusty kieliszek na stole po informowały ją, że nie jest do końca trzeźwy. - Chciałam z tobą porozmawiać, Julianie, jeśli jednak to niewłaściwa chwila...
235
- Nie, nie, wcale nie. Właściwie doskonale się składa, bo ja także zamierzałem omówić z tobą coś ważnego - prze rwał jej, na szczęście pewnym głosem. Postanowiła zatem pozostać. Usadawiając się w fotelu, Jennifer obserwowała, jak jej mąż zajmuje miejsce przy kominku. Oparł się łokciem o gzyms, postawił stopę w wypolerowanym bucie z chole wą na grubej mosiężnej osłonie. Nie zostałby chyba uznany za przystojnego przez większość kobiet, stwierdziła w du chu, z tymi nieco za bardzo ostrymi rysami twarzy, zbyt su rowymi nawet dla męskiej urody. Nikt nie mógłby jednak zaprzeczyć, że jest wspaniałym mężczyzną, imponującym postawą i roztaczaną wokół aurą siły i władzy. - O czym chciałaś ze mną porozmawiać, Jenny? - za pytał. Zmusił ją tym, by uniosła wzrok, przerywając kontem plację jego silnych, kształtnych nóg i przypominając o spra wie, która ją tu sprowadziła. Od chwili, gdy zapoznała się z treścią listu wręczonego jej przez Mary, odgadła prawdę i poczuła ogromny wstyd. Widok męża tylko umocnił ją w przekonaniu, że to on wszystko załatwił, musiała jednak usłyszeć relację z jego ust. Chciała też, żeby przedstawił jej powody swojego po stępowania. - Otrzymałam dzisiaj list od Sereny - oświadczyła, po stanawiając przejść od razu do rzeczy. - Wygląda na to, że lord Sloane wycofał ofertę małżeństwa. Julian wysłuchał tej informacji w milczeniu, nie zdra dzając najmniejszego nawet zdziwienia.
236 - Na pewno odetchnęła z ulgą - stwierdził sucho, niemal beż zainteresowania. O dziwo, ten pokaz obojętności tylko umocnił ją w mniemaniu, że to on sprawił ten cud. - Tak, oczywiście. Czego nie może zrozumieć, to z ja kiej przyczyny lord ochłódł w swoich... hm... uczuciach. A przede wszystkim nie pojmuję, co go zmusiło do zwróce nia matce Sereny wszystkich listów. - Odpowiedź nie padła, lecz Jennifer to nie zraziło. - Ktoś mógłby nawet przypusz czać, że lorda Sloane'a ruszyło sumienie. Wątpię jednak, by tego rodzaju osoba znała takie uczucie. Nie wierzę w je go skruchę. Jestem zatem zmuszona wnioskować, że ktoś namówił go do zmiany decyzji albo nawet zmusił do te go chwalebnego uczynku. - Wstała i zbliżyła się do okna. Choć zapadał już wieczór, park jeszcze nie utonął w mro ku. Ten widok z pewnością sprawiał jej większą radość te raz, niż kontemplowany z okna sypialni przez ostatnie dni, a mimo to nadal nie przyciągał jej zainteresowania. - Serena zdaje się przypuszczać, że to ja ją uratowałam przed tym strasznym związkiem, ale wiem, że jest inaczej. - Od wróciła się, by na niego spojrzeć, i tym razem dostrzegła na surowej twarzy ślad poirytowania. - Uważam, że to ty. Właśnie dlatego wybrałeś się niedawno do stolicy. Nie je steś jedyną osobą ceniącą sobie uczciwość - kontynuowała, gdy ponownie nie doczekała się odpowiedzi. - Możesz nie zdradzać, co zaszło między tobą a lordem Sloane'em, ale nalegam, żebyś ujawnił, jaką sumę musiałeś wyłożyć w mo im imieniu. - Nic mi nie jesteś winna, Jennifer - odpowiedział po
237 długiej ciszy, kiedy to podszedł do karafek i napełnił dwa kieliszki winem. - Nie rozstałem się z ani jednym pensem i ty także nie powinnaś. Przyjmując kieliszek, Jennifer ponownie zajęła miejsce w fotelu. - Czy właśnie dlatego sprzeciwiałeś się tak stanowczo mojej wizycie u lorda Sloanea? - Między innymi. - Przyjął poprzednią pozycję przy ko minku, patrzył na żonę z góry, z posępnym uśmiechem, który zawsze ją nieco denerwował. - Jak już wcześniej wspomniałem, uważam, że lord Sloane zażądałby od cie bie za te listy czegoś więcej niż tylko pieniędzy. - Tak, i do tego uważałeś, że chętnie zapłaciłabym tę cenę! - Nie, wcale nie - zapewnił ją natychmiast. - Nie mog łem jednak pozwolić, by moja żona znalazła się sam na sam z człowiekiem o tak nikczemnej reputacji. Nie do końca pewna, czy powinna się czuć wzruszona jego troską, czy zirytowana faktem, że uznał ją za niezdolną do poradzenia sobie z człowiekiem takim jak Sloane, od powiedziała: - Przyznaję, że nie mam żadnych doświadczeń z tego ro dzaju mężczyznami, ale uważam, że znam ten typ łudzi. Je stem zatem absolutnie pewna, że nakłaniając Sloanea, nie odwołałeś się do jego lepszej natury, a to z tej przyczyny, że takowej nie ma. - Szczera prawda, moja droga. - Uśmiechnął w sposób, który przyspieszył jej puls. - Mając do czynienia z takimi ludźmi, niestety trzeba zapomnieć o własnym sumieniu. -
238
Urwał, by popróbować wina. - Wiem o nim coś, co gdyby doszło do powszechnej wiadomości, pogrążyłoby go z kre tesem. Zachowywałem milczenie z szacunku do jego zmar łego wuja, który przyjaźnił się z moim ojcem, kiedy jednak odwiedziłem Sloanea w Londynie, dałem mu jasno do zro zumienia, że jeśli nie zwróci natychmiast listów lady Carstairs i nie wycofa oferty małżeństwa złożonej jej córce, bez wahania ujawnię publicznie jego odrażający postępek. Jennifer, idąc za jego przykładem, napiła się wina. Było dla niej zupełnie jasne, że Julian nie zamierza się wdawać w żadne szczegóły i postanowiła się ich nie domagać. Za miast tego spytała: - Czego w tej sprawie do końca nie rozumiem, Julianie, to przede wszystkim powodu, z jakiego on upatrzył sobie Serenę. Spodziewałabym się, że bardziej w jego stylu są dziewczęta ładne i głupie. Nie po raz pierwszy podziwiał u niej otwartość. - Nietrudno to wyjaśnić, moja droga. Poprzedni posia dacz tytułu, nieodżałowanej pamięci wuj obecnego lorda Sloanea, był zarówno honorowy, jak i sprytny. Ponieważ nie spłodził prawowitego dziedzica, nie mógł uczynić nic, by zapobiec odziedziczeniu tytułu przez swojego niesław nego bratanka, mógł natomiast zapewnić, by ten nie nabył praw do jego prywatnej fortuny. Wiadomo było powszech nie, że nie darzy bratanka szacunkiem, z pewnością jednak nie kierował się mściwością. Zamieścił w testamencie klau zulę, zgodnie z którą jeśli jego spadkobierca zawarłby mał żeństwo z damą dobrego urodzenia i niekwestionowanej cnoty w ciągu sześciu miesięcy od uzyskania tytułu, otrzy-
239 małby lwią część tego prywatnego majątku. W przeciwnym wypadku pieniądze miały przypaść innym członkom ro dziny. A z uwagi na złą reputację niewiele dróg stało przed Sloane'em otworem. Poszukiwał zatem kobiety, która nie przyciągała uwagi licznych dżentelmenów, gdyż inna mog łaby otrzymać korzystniejszą ofertę małżeństwa. Jego oko spoczęło więc na pannie Carstairs. Czas uciekał, a on po siadał narzędzie, którym mógł wymusić ślub. Jennifer, po ponownym pokrzepieniu się zawartością kieliszka, uśmiechnęła się z satysfakcją. - No cóż, z pewnością mylił się przynajmniej co do jed nego, ponieważ, jeśli nie popełniam poważnego błędu w ocenie, Serena przyciągnęła uwagę pewnego niezwykle wybrednego i sympatycznego dżentelmena. W każdym ra zie Theo zatrzymał się u przyjaciela w Hampshire i złożył już kilka wizyt w Carstairs Hall. - Zerknęła podejrzliwie na męża. - Zakładam, że nie jest to wynikiem jakiegoś two jego podstępu? - Moja droga, chyba nie uważasz, że jestem wszechmoc ny! - Dostrzegł, że ciemne brwi podjeżdżają jeszcze wy żej, i wreszcie się poddał. - No, może tego wieczoru, kiedy zjedliśmy z Theem kolację w klubie, a on sprawiał wrażenie nieco znudzonego życiem, napomknąłem, że krótka wizyta u naszego wspólnego przyjaciela sir Percyego Phelpsa mo że mu poprawić humor. - Nie wątpię, że sir Percy, dżentelmen zupełnie mi nie znany, jest dziwnym przypadkiem sąsiadem lorda i lady Carstairs. - Skoro tak uważasz... Tak, chyba tak.
240 Prędko dopiła wino i uniosła się z fotela. Czuła się jesz cze bardziej zawstydzona swoim niedawnym zachowaniem. Na wiele dni zaszyła się w swoim pokoju, nadąsana jak ze psute dziecko, któremu pokrzyżowano szyki, a kiedy spoty kała w domu Juliana, traktowała go jak powietrze. Tak, nie zdoła mu tego wynagrodzić, ale może przynajmniej uwol nić męża od niepokoju, który na pewno go niekiedy nęka. Spojrzała na niego z wielką powagą. - Poprosiłeś mnie kiedyś, żebym dała słowo, że nigdy nie zabiorę Charlesa z Wroxam Park. Daję ci je teraz, Julianie. Na pewno nie wywiozę stąd Charlesa bez twojej wiedzy i zgody. Nie otrzymała odpowiedzi, nawet najmniejszego znaku, że to przyrzeczenie go ucieszyło. Ruszyła do drzwi, odwró ciła się jednak, gdyż coś się jej przypomniało: - Nie powiedziałeś przypadkiem, że chcesz ze mną omó wić jakąś kwestię? Zmierzył ją wciąż nieprzeniknionym spojrzeniem. - Na szczęście, moja droga, teraz nie uważam już tego za konieczne. Niełatwo jej przyszło złożenie tej obietnicy i Jennifer miała świadomość, że dając słowo, spaliła za sobą wszyst kie mosty. Decyzja, jaką podjęła trzy dni później, koszto wała ją długie godziny wewnętrznych zmagań. Była tym bardziej trudna, że oznaczała również utratę codziennego wsparcia i towarzystwa dwóch osób, które uważała za wię cej niż przyjaciół. Miała jednak pewność, że już nie zmieni zdania, i dlatego wezwała oboje do swojego pokoju, by po informować ich o swojej decyzji.
241 . Patrick, wcale niezmartwiony na wieść, że powróci do ojczyzny, posłał pełne nadziei spojrzenie w kierunku Ma ry i zapytał: - Chce pani, żebyśmy się zajęli majątkiem podczas pani nieobecności, panno Jenny, prawda? - Nie, Patrick. Nie zamierzam zostać takim właścicielem, który kieruje sprawami tylko z daleka. Przyrzekłam Jame sowi 0'Connellowi, że tak nie postąpię. Daję wam zarów no dom, jak i stadninę, jeśli tylko obiecacie, że będziecie wspólnie prowadzić gospodarstwo. - Ale pani nie może, panno Jenny! - wykrzyknęła Ma ry, kiedy otrząsnęła się z osłupienia. - Pan James zostawił wszystko pani! - Właśnie! I dlatego mogę z tym zrobić, co zechcę. A po stanowiłam podarować wam. - Choć uniosła rękę, ucinając dalsze protesty, nie mogła się nie uśmiechnąć. - Znacznie uprościłoby sprawę, gdybyście wzięli ślub. Jeśli to w ogóle możliwe, Mary osłupiała jeszcze bardziej, podczas gdy twarz Patricka przybrała wyraz komicznego przerażenia. - Panno Jenny, cóż to za sugestia! - zaprotestowała Ma ry, gdy tylko odzyskała głos. - Patrick Fahy jest najgorszym kobieciarzem, jaki stąpał po tej ziemi. Żadna zdrowa na umyśle niewiasta za niego nie wyjdzie. W tych sprawach jest zwykłym łobuzem! - Wierności będzie musiał dowieść, miłości nie. Kocha cię od lat i wiem, że nie jest ci obojętny, Mary. Powinnam sobie już dawno zdać z tego sprawę i być może tak by się stało, gdybym samolubnie nie myślała wyłącznie o włas-
242 nych troskach. Jednakże - dodała, podchodząc do biurka po list i sakiewkę przygotowaną na ich podróż i wręczając ją Patrickowi - decyzja, naturalnie, należy do was i tylko do was. - Kiedy mamy panią opuścić, panno Jenny? Jeśli sobie pani życzy, możemy wyruszyć nawet dzisiaj. - Tak, sądzę, że tak będzie najlepiej, Patricku. - Złożyła na jego policzku siostrzany pocałunek. - Idź się spakować i uprzedź któregoś stajennego, że ma was zawieźć do Bri stolu moim powozem. Chciałabym zostać na chwilę sama z Mary. Julian, wracając ze stajni, zastał Jennifer na ławce w ogro dzie różanym. Postanowiła nie żegnać przyjaciół przy od jeździe, a on doskonale ją rozumiał. Choć nie zgłosił żad nych zastrzeżeń, kiedy omawiała z nim zamiar pozbycia się nieruchomości w Irlandii, doskonale wiedział, że rozstanie z bliskimi ludźmi kosztuje ją znacznie więcej. - Są już w drodze do Bristolu - poinformował, zajmu jąc na ławce miejsce obok żony. Chciałby ją objąć i pocie szyć, lecz się od tego powstrzymał. W ostatnich dniach ich relacje uległy niezmiernej poprawie. Teraz rozmawiali już z sobą bez zahamowań, często żartowali, wybuchali śmie chem, brakowało jednak fizycznej bliskości. To się kiedyś stanie, był tego pewien, wystarczy trochę cierpliwości. Kie dy Jennifer poczuje się zupełnie bezpiecznie, kiedy zacznie mu ufać bez zastrzeżeń, przekona się, że nie widzi w niej je dynie matki swojego dziecka, wtedy ostatnie bariery znik ną. - Mary i Patrick dobrze rozumieli, dlaczego nie chcia-
243 łaś ich pożegnać. Obiecali, że napiszą od razu po przybyciu na miejsce. Chyba żadne z nich nie może jeszcze w pełni uwierzyć w swoje szczęście. Uwierzą dopiero wtedy, kiedy załatwię wszystkie szczegóły z prawnikami. - Tak, dziękuję, Julianie, że zająłeś się formalnościami. Twoja pomoc jest bardzo cenna. - Posłała mu wdzięcz ny uśmiech. - Wiem, że mogłeś zapobiec przekazaniu im stadniny. Bez zastanowienia sięgnął po jej dłoń. Stwierdził z ulgą, że jej nie cofnęła. - Mam swoje wady, wiem, ale nie jestem chciwy, Jenny. Nie pożądam majątku w Irlandii i, prawdę powiedziawszy, ani razu nie pomyślałem o nim jako o czymś, co należy do mnie. Choć przepisy mówią inaczej, uważam, że miałaś pełne prawo nim zadysponować. Ponownie nagrodziła go uśmiechem. - Uważam, że postąpiłam słusznie. Mary i Patrick są Ir landczykami, Anglia to kraj nie dla nich, a ja nigdy nie uważałam ich za służących i nigdy tak nie traktowałam, a teraz, jako ziemianie, będą mogli nas tu odwiedzać bez naruszenia konwenansów. Tyle tylko, że wyjazd Patricka stworzył kolejny problem: kto będzie się opiekował Orielem. - Nagle zmarszczyła brwi. - Wszyscy twoi stajenni są znakomici, Julianie, niestety jednak Oriel nie zapałał do żadnego zbytnią sympatią i obawiam się, że może sprawiać kłopoty. Zauważyłam, że polubił tylko jednego stajennego, niestety pracuje w Wilburn Hall. Oczy jego lordowskiej mości lekko się zwęziły. - Nie wiedziałem, że odwiedziłaś naszą sąsiadkę, Jenny.
244 Odnosiłem raczej wrażenie, że zbytnio za nią nie przepa dasz. Kiedy byłaś w Wilburn Hall? - Nie mógł nie dostrzec jej ostrożnego spojrzenia i natychmiast domyślił się praw dy. - Przypadkiem nie w dniu, w którym spadłaś z konia? Jeśli to możliwe, spojrzenie stało się jeszcze bardziej ostroż ne. - Dlaczego nikomu o tym nie powiedziałaś? - zapytał z pewną irytacją w głosie. - Kiedy po powrocie z Londy nu wypytywałem Mary o okoliczności tego wypadku, za pewniła mnie, że wybrałaś się tylko na przejażdżkę do lasu. Dlaczego skłamałaś, Jenny? - Nie skłamałam, rzeczywiście pojechałam do lasu. - Wiem. Byłaś w chatce - odpowiedział ku jej zdziwie niu. - Rozumiem więc, że potem udałaś się do Melissy? - Wypiłam u niej kieliszek wina, skoro musisz wiedzieć, ale Melissa też piła to wino, więc nie wyciągaj pochop nych wniosków. - Wzruszyła ramionami. - Wiem, że ona mnie nie lubi. Sądzę, że obarcza mnie winą za wyjazd brata, ale to nie jest wystarczający powód, żeby kogoś otruć. To śmieszne, Julianie! Choć musiał się z tym zgodzić, niepewność pozostała. Postanowił jednak nie omawiać dłużej tej kwestii i obwieś cił, że już najwyższy czas, żeby wydali proszoną kolację. - Jesteś tu od trzech miesięcy - wyjaśnił na widok jej zdziwionego spojrzenia - a w ogóle nie korzystamy z żad nych rozrywek. - Wstali, Julian podał jej ramię, a ona je ujęła i skierowali się do domu. - Nie myślałem o hucznym przyjęciu, tylko o niekrępującej kolacji z sąsiadami. Uwa żam, że wystarczy stół nakryty na trzydzieści czy czterdzie ści osób.
245 - Trzydzieści lub czterdzieści? - Jennifer wpatrywała się w niego z niedowierzaniem. - Julianie, chyba nie mówisz tego poważnie! Nigdy jeszcze nie przyjmowałam tylu gości. Po ślubie nie urządziliśmy żadnej imprezy - przypomnia ła mu. - Kiedy organizowałam kolacje w Irlandii, u Jamesa 0'Connella, odwiedzało nas co najwyżej pół tuzina przy jaciół. - Najwyższy czas, żebyś się tego nauczyła, moja żono! oświadczył, zdradzając, jak uznała, smutny brak zrozumie nia. - Kiedy na wiosnę otworzymy miejski dom, wydamy bal na pięćset osób. Po odprowadzeniu Jennifer do drzwi wrócił do stajni i polecił, by osiodłano mu konia. Choć zdołał podrzucić Jennifer temat do rozmyślań, co, jak miał nadzieję, złago dzi smutek z powodu wyjazdu jej przyjaciół, perspekty wa odgrywania roli gospodarza na przyjęciu dla sąsiadów nie przytłumiła jego trosk. Nadal nękały go różne niejas ne podejrzenia, dlatego postanowił złożyć wizytę w Wilburn Hall. Chociaż Melissa dość regularnie odwiedzała Wroxam Park, Julian, mimo że znali się od dziecka, nie rewanżował się często wizytami u atrakcyjnej wdowy, Melissa zdziwiła się więc, kiedy go zaanonsowano. - Czemu zawdzięczam tę niespodziewaną przyjemność, Julianie? - Odłożyła robótkę, wstała i wyciągnęła na po witanie ręce. Ujął je i przytrzymał przez moment. - Czy to zwykła grzecznościowa wizyta, czy jest jakiś szczegól ny powód? Czyżby w jej głosie zabrzmiała ostrożność? A może wy-
246 obraził to sobie tylko pod wpływem niejasnych wątpliwo ści i podejrzeń? - Jedno i drugie - odpowiedział, sadowiąc się wygodnie w foteliku. Uważnie obserwował gospodynię, która ruszyła w kie runku karafek, żeby poczęstować go winem. Musiał w du chu przyznać, że nie dostrzegł w tej czynności nic złowiesz czego. Po chwili wahania popróbował zawartości wręczonego mu kieliszka, lecz poza podłą jakością wina nie stwierdził w smaku niczego podejrzanego. Być może Jennifer ma ra cję, uznał, i koncepcja, że Melissa próbowała ją otruć, jest po prostu śmieszna. Jednak jego żona z pewnością nie przejawiała skłonności do fantazjowania. Skoro uważa, że Melissa naprawdę jej nie lubi, to tak na pewno jest. - Pod koniec tygodnia wydajemy kolację i mam nadzieję, że weźmiesz w niej udział - powiedział, kiedy gospodyni również zajęła miejsce. - Z radością, Julianie - odparła, po czym odegrała praw dziwe przedstawienie z układaniem spódnic. - Zakładam, że Jennifer w pełni wydobrzała po wypadku? Chciałam ją odwiedzić od razu, kiedy dotarła do mnie ta straszna wia domość, ale powiedziano mi, że jest zbyt chora, by przyj mować gości. Następnego dnia spotkałam jednak przy padkiem doktora Arnolda, który poinformował mnie, że wydobrzała i już nic jej nie dolega. - Służba postępowała ściśle według moich instrukcji, Melisso. Musiałem się udać w pilnej sprawie do Londy nu i nie chciałem, by podczas mojej nieobecności Jen-
247 nifer się przemęczała. Po tym wypadku potrzebowała wypoczynku. - No cóż, nie mogę powiedzieć, żebym była zdziwiona, Julianie! - odparła, wyrażając tym, jak sądził, chęć okaza nia współczucia. - Ten jej kary koń sprawia wrażenie nie posłusznej bestii. - Tak, no cóż, istotnie. - Obserwował ją znad krawędzi kieliszka. - Odwiedziła cię tego dnia, nieprawdaż? Po chwili ciszy padła odpowiedź: - Aha, tak, odwiedziła. - Czy skarżyła się wtedy na złe samopoczucie? Wydawało się, że Melissa się zastanawia. - O ile sobie przypominam, czuła się dobrze, choć bar dzo się jej spieszyło... chciała zdążyć przed burzą. Dlacze go pytasz? - Dlatego, że doktora Arnolda coś bardzo zdziwiło. Śmiech Melissy zabrzmiał wymuszenie. - Wielkie nieba! Najwyższy czas, żeby ten biedny czło wiek przeszedł wreszcie na emeryturę. Ona przecież po prostu spadła z konia. - Być może... - Zastanawiał się, dlaczego nigdy przed tem nie zauważył, że uśmiechowi Melissy brakuje cie pła. - A jeśli chodzi o tego karego konia... Zjawiłem się tu również z jego powodu. Jak zrozumiałem, w twojej stajni pracuje pewien młody chłopak. Przez chwilę sprawiała wrażenie zbitej z tropu. - Na pewno ci chodzi o krewnego mojego koniuszego. Tak, przychodzi tu od czasu do czasu pomagać. - Więc nie jest twoim pracownikiem?
248
- Och nie. Nie płacę mu ani pensa. Trzymam niewiele koni, przecież wiesz. W stajni nie potrzebuję licznego personelu. - W takim razie, Melisso, dowiedziałem się już wszyst kiego, czego zamierzałem się dowiedzieć. - Z satysfakcją dostrzegł błysk niepokoju w jej oczach. Dopił wino i wstał. Nie będę więc już zajmował ci czasu, tylko jeszcze zajrzę do stajni, żeby zamienić parę słów z twoim koniuszym. Zastał go przy czyszczeniu jednego z boksów. Koniuszy z przyjemnością przerwał tę robotę, choć zdziwiło go nieco pytanie jego lordowskiej mości. - To kuzyn, chłopak mojej siostry Meg, Jemmy, milor dzie. Gdzieś się tu kręci. - Jak sądzisz, czy siostra zgodzi się, żeby dla mnie po pracował? - Na pewno, milordzie. - Wiem, że zajął się koniem lady Wroxam, kiedy niedaw no złożyła tu wizytę. Jej lordowska mość przypuszcza, że ten wierzchowiec polubił chłopaka. - Nic dziwnego, milordzie. On ma dopiero dwanaście lat, ale radzi sobie ze zwierzakami... O, jest. Julian odwrócił się. Nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu na widok piegowatej twarzy, zadartego nosa i wiechcia jasnorudych włosów. - Ach tak - mruknął. - Zaczynam rozumieć, dlaczego się polubili.
II
Rozdział czternasty Jennifer odczuwała satysfakcję, a nawet dumę z przebiegu swojej pierwszej proszonej kolacji. Przynajmniej, poprawiła się w myślach, pierwszej proszonej kolacji, podczas której jej umiejętności oceniały damy bez wątpienia bardziej doświad czone w organizowaniu takich imprez. Teraz nie dokładała już żadnych starań, a mimo to wszystko toczyło się gładko. Po uprzednim dokładnym planowaniu i ciężkiej pracy, na sa mym przyjęciu postanowiła się po prostu dobrze bawić. Wie działa już, że wysiłek włożony w przygotowanie menu się opłacił, gdyż niemal wszyscy goście chwalili dobór dań. - Zbyt szybko spoczęłaś na laurach, moja żono - szepnął jej żartobliwie do ucha Julian. - Dobra gospodyni nie kryje się po kątach, żłopiąc szampana, tylko krąży, poświęcając nieco czasu każdemu gościowi, dba, by nawet najbardziej nieśmiały nie pozostawał sam. Ku swojemu rozbawieniu, jego lordowska mość odkrył, że piękne zielone oczy, w których w ostatnich dniach naj częściej błyszczała radość, nadal potrafią miotać groźne spojrzenia.
250 - Trochę za późno na te rady, milordzie! - odszepnęła. Dałeś mi cztery dni, zaledwie cztery, na przygotowania wypomniała z urazą w głosie. - I ani razu, powtarzam, ani razu, kiedy prosiłam o jakieś wskazówki, nie zadałeś sobie trudu udzielenia najdrobniejszej rady, nawet co do tego, co powinniśmy podać gościom na kolację. Musiałam przez całe popołudnie ustalać menu z kucharką. - I nie zmarnowałaś tego czasu. Kolacja była znakomita. Wszyscy tak uważają. Pochwała, choć sympatyczna, nie zrekompensowała po czucia krzywdy. - A potem, już w trakcie, delektowałeś się z mężczyzna mi porto i brandy, pozostawiając mi zabawianie pań! Białe zęby błysnęły w prowokacyjnym uśmiechu. - Będziesz się z tego cieszyć, moja piękna złośnico, kiedy usłyszysz, co mam ci do zakomunikowania. Choć zarumieniła się na ten nieoczekiwany komple ment, zdołała zapanować nad głosem i zapytać ostro: - Czego tak ciekawego się dowiedziałeś? - Tylko tego, że nasz drogi Theo polecił swoim pełno mocnikom złożyć pułkownikowi Halsteadowi formalną ofertę kupna jego pięknej posiadłości. Dodam, że pułkow nik ją przyjął. Wygląda więc na to, że niebawem będziemy korzystać z towarzystwa nowych sąsiadów. Natychmiast zapomniała o urazie. - Och, Julianie! Przypuszczasz, że Theo zamierza oświad czyć się Serenie? - Nie mam pojęcia - odparł tym irytującym tonem wyż szości, który tak dobrze znała. - Z doświadczenia wiem,
251 że domysły często się nie sprawdzają, a jeszcze częściej do niczego nie prowadzą. W życiu zatem sobie na nie nie po zwalam. Ponadto stosuję zasadę niewtrącania się w oso biste sprawy innych ludzi. Jeśli Theo zechce nam ujawnić swoje zamiary wobec uroczej panny Carstairs, powiadomi nas o tym w stosownym czasie. - Doprawdy? - W spojrzeniu, jakie mu posłała, zdołała zawrzeć zarówno zdziwienie, jak i naganę. - A kto, pozwól, że zapytam, namówił Thea na wyjazd do Hampshire? Wyglądał jak sama niewinność. - Tylko mu to zasugerowałem, moje ty kochanie. Uznałem, że pobyt na wsi... że świeże powietrze dobrze mu zrobi. Opanowała się i nie tupnęła nogą. - Och, nie będę się tu z tobą głupio przekomarzać! - dała upust złości. - Muszę zorganizować tańce dla naszych młod szych gości, gdyż jest oczywiste, że ty się tym nie zajmiesz. Z ramionami drżącymi od tłumionego śmiechu Julian obserwował, jak Jennifer krąży po salonie. Przypomniał sobie, że poza wspaniałymi włosami, pierwszym, co przy kuło u niej jego uwagę, były cudowne oczy, spoglądające nieśmiało w górę, kiedy siedział na swoim wierzchowcu. Potem uderzyła go płynność ruchów Jennifer. Stąpała lek ko, jak zawodowa tancerka, wdzięcznie i zmysłowo. - Milady prezentuje się dziś szczególnie pięknie, Julia nie - usłyszał nagłe znajomy głos. - Być może dlatego nie możesz oderwać od niej wzroku. Pozwól mi jednak przy pomnieć, że człowiekowi o twojej pozycji nie przystoi tak się wpatrywać we własną żonę. Niechętnie oderwał wzrok od przedmiotu swojej ado-
252 racji i zdążył jeszcze dostrzec twardy, wyrachowany błysk w ciemnych oczach kobiety, która stanęła u jego boku. Już wcześniej tego wieczoru zauważył to samo wrogie spojrzenie, kiedy spoglądała przy stole na doktora Arnolda. Wiedział, że Melissa nie ma dobrego zdania o medykach, zawsze wolała sama się kurować. Być może gdyby wezwała lekarza od razu, kiedy jej mąż zachorował, ten wyleczyłby go z żołądkowych dolegliwości, które kilka dni później po słały go do grobu. Od czasu, kiedy złożył jej ostatnią wizytę, Julian wiele rozmyślał o swoich relacjach z najbliższą sąsiadką. Zdał so bie sprawę, że choć znają się od wielu lat i chociaż zawsze cenił sobie jej towarzystwo, nigdy nie uważał jej za bliską przyjaciółkę. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że w przeszłości bardzo ją podziwiał za sposób, w jaki radziła sobie z okrutnymi cio sami losu. Któż nie poczułby sympatii do młodej kobie ty, która rezygnując z utworzenia związku z jakimś dżen telmenem w stosownym wieku, uznała za swój obowiązek poślubić człowieka, który mógłby być jej ojcem, by oca lić rodzinny dom. A jednak ostatnio Julian musiał prze wartościować swoje opinie i zaczął postrzegać zdarzenia z przeszłości w zupełnie innym świetle. Melissa, o ile sobie przypominał, nie wahała się ani przez chwilę przed poślubieniem bogacza, lecz później wcale jej nie zasmucił jego nagły zgon. Nie zmartwiła się też, kiedy jej młodszy brat wyprowadził się z rodzinnego domu po skandalicznym epizodzie z żoną sąsiada. W gruncie rzeczy Melissa zdawała się bezgranicznie szczęśliwa, zamieszkując
253 w Wilburn Hall tylko z garstką służących, co doprowadziło Juliana do wniosku, że jej niechęć do Jennifer nie wynika wcale z obwiniania jego żony o wyjazd Geoffreya. Zwłaszcza jedno spostrzeżenie nie dawało Julianowi spokoju: Jennifer dwukrotnie w życiu doznała swoistego rodzaju krzywdy, a za każdym razem Melissa znajdowała się w pobliżu. Przypadek czy coś bardziej złowieszczego? - Twój podziw jest zupełnie zrozumiały, Julianie - stwier dziła, przerywając te ponure rozważania. - Tak, dziś Wyglą da wprost oszałamiająco. I te perły! Jakże jesteś hojny! Postanowił nie ujawniać, że wcale nie kupił pięknego naszyjnika i kolczyków do kompletu. Nie pochodziły też z zasobów rodzinnych klejnotów. Sam był ciekaw, skąd Jen nifer je ma, choć miał pewność, że jeśli tylko zapyta, na tychmiast uzyska odpowiedź. - Tak, czarująco. Może to wynika z dobrego humoru, Melisso. Jest bardzo zadowolona z tego chłopaka, krewnego two jego stajennego, który opiekuje się jej wierzchowcem. - Miło mi to słyszeć - odpowiedziała szybko. Julian nie był jednak wcale przekonany, że szczerze. Szczęście Jennifer, miał już tę pewność, wcale Melissy nie interesowało. Nie sądził też, by sąsiadka poświęciła choćby jedną myśl bratankowi swojego stajennego. Julian nabierał coraz głębszego przekonania, że pomiędzy tym, co Melis sa mówi, a tym, co myśli, rozwiera się najczęściej ogrom na przepaść. Po prostu już jej nie ufał. Skorzystał z pierw szej okazji i kiedy gadatliwa żona pułkownika Halsteada na chwilę ją zajęła, oddalił się w poszukiwaniu sympatyczniej szego towarzystwa.
254 Choć zajęta namawianiem jednej ze starszych dam, by zagrała na fortepianie do tańca, Jennifer zauważyła jednak, że Julian rozmawia z Melissą. Zorientowała się, że jej mąż nie jest zachwycony towarzystwem atrakcyjnej wdowy i za stanawiała się, czy to z jej powodu Julian zachowuje pew ną rezerwę. Postanowiła odpędzić napawającą lekkim poczuciem winy myśl na pozostałą część miłego wieczoru, kiedy jed nak pożegnała ostatniego gościa i ruszyła do swojej sypial ni, wyrzuty sumienia powróciły. Przypomniała sobie jedną drobną skazę w tym, co generalnie okazało się uroczym przyjęciem. Z pewnością Julian nie zakładał ani przez chwilę, że Me lissą naprawdę próbowała otruć jego żonę. To przecież nie dorzeczne, uznała, zdejmując biżuterię po drodze, w wyło żonym czerwonym dywanem korytarzu prowadzącym do jej pokoju. Jakiż motyw mógłby skłonić ją do tak strasz nego czynu? Gdyby kochała się w Julianie, to tak, byłoby jakieś uzasadnienie, jednak Jennifer miała niewzruszone przekonanie, że tak nie jest. Ani razu w ostatnich miesią cach, także w dawnych czasach, nie dostrzegła w tych ciem nych, głęboko osadzonych oczach cierpienia czy tęsknoty. Przed drzwiami, tknięta nagłą myślą, stanęła jak wry ta, zaciskając palce na klamce. Jakżeby chciała móc powie dzieć to samo o sobie! Położyła biżuterię na toaletce i zdjęła jedwabną suknię, o której wysłuchała tego wieczoru wiele pochwał. Wcześ niej poleciła Rose, żeby na nią nie czekała, że rozbierze się sama. Dobrze się składa, uznała, gdyż miała wiele do prze-
255 myślenia i nie była w nastroju do błahych pogaduszek ze służącą. Po włożeniu skromnej koszuli nocnej, zasiadła przed lu strem na toaletce i powróciła myślami do kwestii, która sta nowiła ostatnio główny przedmiot jej troski. Melissa może rzecz jasna zręcznie ukrywać uczucia, ona natomiast tego nie potrafi. I nie powinna już dłużej igno rować faktu, że z dnia na dzień coraz trudniej przychodzi jej nieokazywanie Wroxamowi swoich prawdziwych uczuć. Jeszcze bardziej niepokoił ją fakt, że nie umiała ukrywać tego, o czym zawsze wiedziała, że jest prawdą. Po prostu w głębi serca nigdy nie przestała go kochać, choć nieustan nie wmawiała sobie, że jest przeciwnie. Pokręciła głową, na myśl o własnej głupocie nie mog ła powstrzymać uśmiechu. Och tak, była bezdennie głu pia, próbując się przekonać wiele razy przez tyle lat, że po ślubiła nieczułego, aroganckiego arystokratę, którego nie obchodzi nikt i nic poza dumnym nazwiskiem. Jakże się myliła! Prawda przedstawiała się inaczej: nigdy nie znała naprawdę swojego męża. Nigdy nawet nie przypuszczała, że w chłodnym, wyniosłym markizie ukrywa się uprzejmy i czarujący mężczyzna, który do tego okazał się wyjątkowo czułym ojcem. Oraz, co najdziwniejsze, wesołym towarzy szem i dobrym przyjacielem. Czy jednak przyjaźń wystar czy? Nie była tak prostolinijna, by sądzić, że jest Julianowi obojętna. Nieraz dostrzegała jego spojrzenie, które zdra dzało wystarczająco jasno, że z radością powitałby praw dziwy powrót do małżeńskich powinności i przywilejów. Musiała zresztą uczciwie przyznać, że nigdy nie zażądał
256 respektowania swych mężowskich praw. No i, prawdę po wiedziawszy, coraz trudniej przychodziło jej ignorować re akcje własnego ciała, kiedy tylko Julian znajdował się w po bliżu. Z dnia na dzień z coraz większym wysiłkiem tłumiła tęsknotę za znalezieniem się w jego silnych ramionach, za czułymi pieszczotami jego zdumiewająco delikatnych dło ni, co tak dobrze pamiętała sprzed lat. Musi podjąć jakąś decyzję, zdając sobie sprawę, że wcale już nie chce, by ich związek nadal miał czysto platoniczny charakter. Jaki ma jednak wybór? Zawsze będzie ich roz dzielać przeszłość. Tak, niekiedy można o niej zapomnieć, ale zawsze powróci tą samą torturą, wszechobecnym za grożeniem ich przyszłego szczęścia. Nie zniesie po raz dru gi odrzucenia. Ciche pukanie do drzwi przerwało te ponure rozmyślania. Zakładając, że to Rose wbrew poleceniu postanowiła jej po móc, nie odwróciła głowy na odgłos otwieranych drzwi. - Co ty tu robisz? - zapytała. - Zamierzam tylko oddać ci coś, co należy do ciebie usłyszała głęboki, rozbawiony głos. Zdziwiona, lecz wcale nie zdenerwowana jego niespo dziewaną obecnością, nie sięgnęła nawet po szlafrok i tyl ko wyciągnęła rękę po kolczyk z perłą, który jej mąż trzy mał w palcach. - Dziękuję, Julianie, nie chciałabym tego zgubić. Ma dla mnie ogromną wartość, te perły należały do matki. - Uj rzała na jego twarzy wyraz zdziwienia, uśmiechnęła się więc nieco złośliwie. - Podobnie jak szmaragdy, w których widziałeś mnie w Londynie. Nie dostałam ich, jak zapewne
257
sądziłeś, od jakiegoś adoratora. - Z satysfakcją dostrzegła w jego oczach wyraz skruchy. - Przechowywał je prawnik rodziny. Moja matka była osobą rozsądną i przewidującą. Jak się domyślam, obawiała się, że tata może po jej śmier ci sprzedać perły, żeby spłacić długi z hazardu. Pozostawi ła mi też znaczną sumę pieniędzy, o których w ogóle nie wiedziałam aż do powrotu do Anglii, a które bardzo mi się przydały. Pobyt w stolicy nie jest tani, dobrze o tym wiesz. - Istotnie, nie jest. - Przypomniał sobie coś, co wpadło mu już wcześniej do głowy. - Ale dlaczego nie nosisz na szej rodzinnej biżuterii? Kiedy wstała, żeby jednak włożyć w końcu szlafrok, do strzegł jej ostrożne spojrzenie. - Nigdy nie lubiłam obwieszać się klejnotami, Julianie. Spojrzał na nią kpiąco. - A czy mógłbym poznać prawdziwy powód? Powoli zbliżył się do niej, stanął tak blisko, że bez trudu wyczuła słaby zapach brandy, którą markiz spożywał za wsze przed udaniem się na spoczynek. Odczuła też z boles ną wyrazistością natychmiastową reakcję swojego ciała. - Nie mam prawa jej nosić. Zdołała udzielić tej odpowiedzi, zanim ciepłe palce uniosły jej podbródek i zmusiły do spojrzenia Julianowi w oczy, które zdradzały, że doskonale zdaje sobie sprawę, co jej przychodzi na myśl. - Sądzę, że naprawienie tej sytuacji nie okaże się dla cie bie nieprzyjemnym obowiązkiem, Jenny - powiedział nie co chrapliwym głosem. - Wiesz... musisz wiedzieć, że ja też tego pragnę.
258 Och tak, wiedziała. Szaleństwo! Powinna je zatrzymać, zanim posuną się dalej, zanim pozwolą, by wzajemne pożą danie stłumiło zdrowy rozsądek. Ujrzała, że Julian wpatru je się w tasiemki jej skromnej koszuli. Chciała zaprotesto wać, lecz odmowie, którą podpowiadał umysł, brakowało przekonania. Nie miało to zresztą znaczenia, bo wiedziała, że i tak jest już za późno. Julian porwał ją w ramiona i ruszył w stronę łóżka. Ca łował ją i szeptał czułości, które od tygodni cisnęły się mu na usta, podczas gdy dłonie usuwały tkaninę, by odsłonić ciało, którego tak pożądał. Poczuł, że zadrżała, a może to on drżał, kiedy zaczął się na nowo zaznajamiać z każdym calem jej skóry, którą poznał przed laty, kiedy wprowadzał Jennifer w subtelne tajniki miłości. Okazała się zdolną uczennicą, a teraz się przekonał, że wszystko pamiętała. Kiedy zaczęła go pieś cić, zrazu z wahaniem, po chwili z czułą biegłością, nie wy trzymał i zapłacił wysoką cenę za wstrzemięźliwość, któ rą narzucał sobie w ostatnich miesiącach. Ich pierwszy akt miłosny, to prawdziwe pojednanie małżonków, w odczu ciu Juliana trwał stanowczo za krótko, wynagrodził to so bie jednak, przyciągając Jennifer do siebie i głaszcząc włosy opadające kaskadą na jego pierś. Wiedział, że znów są mę żem i żoną i że nic i nikt ponownie ich nie rozdzieli. Musiał się zdrzemnąć, coś jednak wyrwało go ze snu i otworzył oczy. Był w łóżku sam. Ogarnęła go panika, lecz po chwili zobaczył nagą sylwetkę na tle okna, piękne włosy zakrywające niemal całe szczupłe, proste plecy.
259 - Jenny? Sądził, że nie usłyszała, po chwili jednak Jennifer spy tała: - Przepraszam, Julianie, obudziłam cię? Chwytając narzutę, również wstał z łóżka. Owinął nią ich oboje i przyciągnął żonę do siebie. - O czym myślałaś? - Milczała jednak. - Mam nadzie ję, że nie żałujesz? - Znów cisza. Przycisnął policzek do jej głowy. - Daj spokój, Jenny, chciałaś tego tak samo jak ja. - Tak... Zastanawiam się tylko, czy to było najrozsąd niejsze, Julianie. Roześmiał się cicho, czule. - Rozsądek nie ma z tym wiele wspólnego, najsłodsza. Kiedy dwoje ludzi się kocha, okazują to na wiele różnych sposobów. A ty mnie przecież kochasz, prawda, Jenny? - Nigdy nie przestałam cię kochać, Julianie, choć wielo krotnie w ciągu tych lat usiłowałam sobie wmówić, że jest przeciwnie. Kocham cię nieprzerwanie od chwili, w której cię po raz pierwszy ujrzałam. - Jakże chciałbym móc powiedzieć to samo! - Przeciągłe, boleśnie westchnął. - Ja, markiz Wroxam, wiedziałem tyl ko, że ty, czysta i niewinna, jeśli się nad tobą trochę popra cuje, będziesz idealną markizą Wracam... Myślę, że przy najmniej w części to wyrzuty sumienia nie pozwoliły mi podjąć starań o rozwiązanie naszego małżeństwa - dodał po chwili namysłu. - Nie wiem, naprawdę nie wiem... Ale wiem, że od pierwszej chwili, gdy ujrzałem cię po latach, rozwód był ostatnim rozwiązaniem, którego bym prag nął. I kiedy cię tu uwięziłem, wymusiłem pozostanie, to
260 nie z urazy czy pragnienia zemsty, ale dlatego, że po raz pierwszy w życiu naprawdę się zakochałem... zakochałem we własnej żonie. Usłyszał tłumione łkanie. - Ale jak, Julianie, mogłeś... Po tym, co uczyniłam? - To proste, kochanie. Gdy zdałem sobie w końcu spra wę z głębi mych uczuć, przeszłość przestała się liczyć. Na sze małżeństwo zaczyna się teraz, Jenny. Dla mnie ważna jest nasza przyszłość, nie dawne błędy. Zostały wybaczone i zapomniane. - Chciałabym umieć tak zapomnieć, Julianie - odpo wiedziała głosem nabrzmiałym żalem. - Gdybym kochała Geoffreya, mogłabym jakoś siebie zrozumieć. Ale nie, nie kochałam. Dlatego mój czyn jest niewybaczalny. Dlatego muszę o nim pamiętać. Poczuła, że obejmuje ją mocniej, unosi, aż znów znalaz ła się w łóżku. - No to, u licha, zmuszę cię, żebyś zapomniała, choćby mnie to kosztowało wiele nieprzespanych nocy! Kiedy się z nią kochał, szybko się przekonał, że przynaj mniej w tym momencie Jennifer nie rozmyśla o przeszłości.
Rozdział piętnasty Służba natychmiast zdała sobie sprawę z zupełnie in nej atmosfery, jaka zapanowała w szacownym domostwie, a szczęście, które zdawało się wprost je wypełniać, z upły wem tygodni nie malało. Pewnego słonecznego i rześkiego jesiennego poranka Slocombe dostrzegł na schodach panią i przypomniał sobie dzień, w którym zjawiła się u progu domu przy Berkeley Square. Po myślał sobie wtedy, że nic już nie będzie takie jak dawniej. Jakże się cieszył, że życie potwierdziło to przypuszczenie! - Dzień dobry, milady. Piękny poranek na przejażdżkę, pozwolę sobie zauważyć. - Istotnie, Slocombe. Wydaje się, że zaledwie przed chwilą cieszyliśmy się piękną letnią pogodą, a tu nagle ma my środek października. Tygodnie po prostu przelatują! Jennifer zwróciła głowę w kierunku sanktuarium swojego męża. - Czy jego lordowska mość jest może przypadkiem w bibliotece? Mam mu do przekazania coś ważnego. - Rzeczywiście tam jest i, jak sądzę, zupełnie sam. Zajmujący miejsce za biurkiem Julian na odgłos otwie-
262 ranych drzwi uniósł głowę. Ten szczególny uśmiech, który ostatnimi czasy często rozjaśniał jego szare oczy, od razu się pojawił na widok wkraczającej do biblioteki żony. - Nie ma potrzeby pytać, czym zamierzasz dziś zająć so bie czas - zauważył na widok nowego stroju jeździeckiego, również w zielonym kolorze. Gdy wyciągnął ręce, bez dalszych zachęt wylądowała mu na kolanach. - Tak, wybieram się do miasteczka. Muszę kupić parę drobiazgów. - Uśmiechnęła się smutno. - Oczywiście gdy bym ocaliła wstążki ze starych sukni, które wisiały w garde robie, kiedy tu wróciłam, miałabym teraz lamówki do tuzi na czapeczek i nie musiałabym kupować nowych. - Przez chwilę obserwowała go w milczeniu. - Dlaczego trzymałeś wszystkie moje stare sukienki, Julianie? Dlaczego poleciłeś służbie, żeby niczego nie ruszać w moim pokoju? Tym razem on uśmiechnął się smutno. - Trudno to wyjaśnić. Pewnie z powodu wyrzutów su mienia, przecież nie wiedziałem, co się z tobą stało, a także, być może, gdzieś w głębi ducha miałem nadzieję, że kie dyś wrócisz. Dla mnie to był zawsze twój pokój. Nigdy nie spotkałem żadnej kobiety, która mogłaby zająć twoje miej sce. - Delikatnie ją pocałował, a potem powrócił myślami do bardziej przyziemnych kwestii. - Masz przy sobie wy starczająco dużo pieniędzy na te zakupy? Nie mogła się nie uśmiechnąć na to pytanie. Musiała ostatnio przyzwyczaić się do wielu nowości, na przykład do spania w jednym łóżku z mężem. Nie żeby miała coś przeciwko temu! Do jednego wszakże nie mogła przywyk-
263 nąć: do ciągłego otrzymywania pieniędzy na wszystko, cze go tylko mogłaby zapragnąć. - Oczywiście. Rozpuszczasz mnie, Julianie, naprawdę! Rzecz jasna nie skarżę się na to, sam rozumiesz. - Zerknę ła na arkusz papieru na biurku i natychmiast rozpoznała charakter pisma. - Och, kolejny list od Thea. Wspomniał w nim, kiedy zamierza nas odwiedzić? - Przybędzie jutro i pozostanie około dwóch tygodni. Za mierza osobiście nadzorować zmiany w Grange. Z jego listu wynika, że wynajął całą armię robotników. Bardzo się spieszy, chce, żeby wszystko zostało ukończone przed ślubem. Pisnęła radośnie. - Oświadczył się jej? - Tak, a panna Carstairs, kobieta niezwykle rozsądna, bez wahania go przyjęła. Ponadto ona nie rozumie, dlaczego, u li cha, mieliby czekać, i chce wziąć ślub, gdy tylko dom zostanie wyremontowany. Ma także nadzieję, że pozwolimy im wydać ślubne śniadanie tutaj; we Wracam Park, gdzie ona i Theo tak naprawdę się poznali. Okazuje się, że twoją racjonalną przy jaciółkę przenika również szczypta romantyzmu. - Cudownie! Bardzo się cieszę! - Nagle zmarszczyła brwi. Mam tylko nadzieję, że naprawdę się pospieszą, bo nie będę mogła włożyć tej nowej błękitnej sukni i pelisy. - Dlaczego? - zapytał Julian, zdradzając tylko umiarko wane zainteresowanie. - Dlatego, że się w nią nie wcisnę. Właśnie dlatego. - Obser wując wyraz zdumienia na jego kochanej twarzy, uśmiechnęła się figlarnie. - Nie rozumiem, co cię tak dziwi. Przecież od czasu, gdy pogodziliśmy się z sobą, właściwie nic innego nie robimy.
264 - Jakieś pretensje? - Mrugnął do niej prowokacyjnie. Kiedy przyjdzie na świat? - Późną wiosną. Pomyślałam sobie, że możemy powie dzieć Charlesowi, że niebawem dostanie w prezencie bra ciszka albo siostrzyczkę. Z niedowierzaniem pokręcił głową. - Podobno jestem człowiekiem doświadczonym, a mimo to w ogóle się nie zorientowałem. Zachichotała. - Tak samo jak za pierwszym razem. Historia z pewnoś cią lubi się powtarzać. - Nie, jeśli tylko mam tu coś do powiedzenia! - oświad czył z udawaną surowością. - Tym razem zamierzam oto czyć cię pełną opieką. Na początek, moja żono, koniec z końmi. Na siodło wskoczysz, jak już dojdziesz do siebie po porodzie. A na Orielu będę jeździł ja. Przez chwilę odnosił wrażenie, że Jennifer się sprzeciwi, lecz, co prawda, niechętnie, ale wyraziła zgodę. - Musisz jednak obiecać, że właściwie zajmiesz się mo im maleństwem. - Z pewnością. - Znów uśmiechnął się czule. - Pod warun kiem, że ty właściwie zadbasz o moje. - Puścił ją. - Teraz idź i przebierz się w zwykłe ubranie. Zawiozę cię do miasta po wozem. Zresztą i tak muszę się tam z kimś zobaczyć. Kiedy jeszcze przed południem dotarli do miasteczka targowego, Julian zostawił powóz pod opieką stajennego w gospodzie Lis i Gęś i umówił się z Jennifer, że się tam później spotkają.
265 Od powrotu do Wroxam Park została stałą klientką miejscowych sklepów, znali ją zatem i cenili niemal wszyscy kupcy. Pani Goodbody, właścicielka pasmanterii, cieszyła się zawsze na jej widok, gdyż Jennifer nigdy nie opuszczała jej sklepu bez dokonania jakichś zakupów. Czekając na zapakowanie wstążek, Jennifer przegląda ła stary numer „Lady's Journal". Dzwonek u drzwi obwieścił przybycie następnego klienta, nie spojrzała jednak, kto to taki, aż usłyszała swoje imię wypowiedziane gardłowym głosem. Odwróciła się i zbladła, kiedy po dłuższej chwili rozpoznała szczupłego dżentelmena, który przystanął w pobliżu drzwi. - Geoffrey? - Wprost nie mogła uwierzyć, że aż tak bardzo się zmienił. Był wychudzony i bardzo mizerny, o cerze barwy pergaminu. Wiedziała, że ma dwadzieścia osiem lat, a spra wiał wrażenie dalece starszego. - Ja... nie wiedziałam, że za mierzasz wrócić z Włoch, choć rozmawiałam z twoją siostrą w zeszłym tygodniu... W ogóle o tym nie wspomniała. - Melissa nie wie, że tu jestem. - Zdjął kapelusz, odsła niając włosy już nie złociste, a w większości siwe. - Zatrzy małem się w gospodzie w miasteczku. - W gospodzie? - zdumiała się. Teraz, kiedy otrząsnęła się z szoku wywołanego jego wy glądem, ogarniała ją z kolei panika. Niespokojnie zerknęła w okno. Jeśli Julian zastanie ich tu razem... Dlaczego Geof frey musiał wrócić właśnie teraz, kiedy wszystko w jej życiu zaczęło się tak cudownie układać? - Zastanawiałem się, jak się z tobą zobaczyć. Myślałem o wysłaniu wiadomości do domu, ale przypadkiem za oszczędziłaś mi kłopotu. - Mówił, jakby nie wiedział, że
266 jest ostatnim człowiekiem na świecie, jakiego chciałaby uj rzeć. - Udawałem się właśnie na wizytę do doktora Arnol da, kiedy zauważyłem, że znikasz za drzwiami tego skle pu. - Zbliżył się do niej, a ona by się cofnęła, gdyby nie lada, o którą się opierała. - Muszę z tobą porozmawiać, Jenny. Jest coś, o czym koniecznie musisz wiedzieć. Jennifer usłyszała kroki pani Goodbody. - Nie możemy rozmawiać tutaj, Geoffrey. Poza tym Ju lian jest w miasteczku, a ja... - Głos ją zawiódł. - A ty byś wolała, żeby nie zastał nas tu razem. Oczywi ście rozumiem doskonale. Czy możemy się spotkać jutro? Najlepiej w gospodzie. To bardzo ważne. - Dobrze, wpadnę rano - zgodziła się pospiesznie. Tak bardzo pragnęła jak najszybciej opuścić miasto, że natychmiast ruszyła do gospody, w której umówiła się z Ju lianem. W drzwiach niemal zderzyła się z wychodzącym właśnie klientem. - Czy to nie był pracownik Melissy? - zapytała, zasiada jąc przy stole, przy którym markiz raczył się kufelkiem do mowego piwa. - Tak, jej rządca. Wprawdzie go nie lubię, ale wydaje się, że sprawnie wykonuje swoją pracę. Julian przez chwilę przyglądał się żonie. Zaproponował, że zamówi jej coś do jedzenia lub picia, jednak odmówi ła, wobec czego szybko dokończył piwo, by ruszać w dro gę. Zanim jednak to nastąpiło, Jennifer była świadoma, że przygląda się jej znad krawędzi cynowego kufla. Kiedy wyszli na zewnątrz, żeby odebrać powóz i konie, niespokojnie zerknęła w kierunku domu doktora Arnolda.
267 Na szczęście nie zobaczyła Geoffreya, czuła jednak, że się nie uspokoi, dopóki nie pozostawią za sobą miasta. Później zaczęło ją nękać sumienie. Zastanawiała się, dla czego, u licha, wyraziła zgodę na jutrzejsze spotkanie. Prawdę jednak powiedziawszy, nie miała wyboru. Nie chciała prze cież, żeby Geoffrey wysyłał wiadomości do ich domu albo, co gorsza, zjawił się w progu. Nie mogła sobie wyobrazić, co tak ważnego ma jej do zakomunikowania po tych wszystkich latach. Jedno natomiast było pewne: nie wyślizgnie się rano ukradkiem z domu na jakieś potajemne spotkanie. - Julianie, muszę ci coś powiedzieć - rzuciła szybko, że by nie pozostawić sobie czasu na zmianę decyzji. - Spotka łam dziś w mieście Geoffreya Wilburna. Wszedł do sklepu pani Goodbody, kiedy robiłam tam zakupy. - Gdy milczał, dodała: - Ledwie go poznałam. -Aha, ja też. Jennifer niemal odebrało głos. - Też go widziałeś! - Tak, przechodziłem przez ulicę, żeby odprowadzić cię ze sklepu do gospody, i wtedy zauważyłem, że otwiera drzwi. Po stanowiłem więc zaczekać na ciebie, tak jak się umówiliśmy. Posłał jej ciepły uśmiech. - Dziękuję, że mi zaufałaś, Jenny. - Jest jeszcze coś - odpowiedziała, poruszona szacun kiem, jaki dostrzegła w jego oczach. - Poprosił mnie o spotkanie jutro w gospodzie. Tam się zatrzymał. Tym razem Julian zmarszczył brwi. - Dlaczego nie w Wilburn Hall? - Nie wiem. W ogóle nie poinformował Melissy o swo im powrocie.
268 Po krótkim milczeniu Julian spytał: - Spotkasz się z nim? - Naprawdę nie mam na to ochoty, ale chyba muszę. Jest coś, o co chcę go zapytać. Ponownie oderwał wzrok od drogi, żeby omieść żonę uważnym spojrzeniem. - Zatem, oczywiście, odwiedź go. - Wybierzesz się ze mną, Julianie? - Nie - odparł stanowczo. - Ufam ci, Jenny, bez żadnych zastrzeżeń. Nie ufam jednak Geoffreyowi Wilburnowi. Za nim więc pozwolę ci na to spotkanie, postawię tylko jeden, za to ważny warunek: nie zostawaj z nim sam na sam. - Oczywiście. Uczynię, jak mówisz, ale nie sądzę, by Geoffrey zamierzał w jakiś sposób mnie skrzywdzić. - Być może zrealizował już kiedyś taki zamiar. - Obser wował wyraz skrajnego zdumienia na jej twarzy. - Nigdy nie zastanawiałaś się nad tym, dlaczego nie pamiętasz nic z tego, co zaszło między wami w chatce? Nie pomyślałaś, że być może nie oddałaś się mu z własnej woli? Z jej zdumionego spojrzenia wynikało jasno, że nigdy nie miała takich podejrzeń. - To znaczy, że Geoffrey mógł mnie zmusić siłą? Nie, Ju lianie, w coś takiego nie uwierzę. - Z tego, co o nim pamiętam, wynika, że to rzeczywiście mało prawdopodobne. Niemniej proszę cię, żebyś nie do puściła do sytuacji, w której nie mogłabyś w razie potrzeby wezwać pomocy. - Oczywiście, Julianie, zachowam ostrożność.
Rozdział szesnasty Następnego ranka Julian przez okno biblioteki odpro wadzał wzrokiem lekki powóz uwożący Jennifer do mia steczka. Chociaż nękały go złe przeczucia, przy śniadaniu z żoną nie pozwolił, by się uzewnętrzniły. Oczywiście nie podobało się mu zaplanowane spotkanie, jednak odmowa mogłaby oznaczać, że jego wiara w Jennifer nie jest bez względna. Co gorsza, uniemożliwiłaby jej ostateczne po grzebanie upiorów przeszłości. Był pewien, że ostatnio nie zadręczała się bezustannie samooskarżeniami, a tylko Bóg jeden wiedział, jak usilnie Julian starał się przekonać żonę, że nie wini jej już w ża den sposób za ich długotrwałą separację! Mimo to kilka krotnie zauważył, jak Jennifer tkwi nieruchomo przy oknie, a w jej pięknych oczach maluje się smutek. Jego biedne ko chanie nie zasługiwało na te psychiczne tortury, nieważne, że ostatnio rzadsze. Skoro rozmowa z Wilburnem mogła jej pomóc, Julian nie zamierzał stawiać przeszkód. Te rozważania przerwał Slocombe, który wkroczył do biblioteki z plikiem korespondencji odebranej rano na
270 poczcie. Normalnie Julian pozostawiłby posortowanie listów swojemu sekretarzowi, tego jednak dnia posta nowił się nimi zająć osobiście. Właśnie kończył pracę, kiedy dobiegł go z holu radosny głos, a chwilę później ujrzał w drzwiach rozpromienione oblicze swojego przy jaciela Theodore'a. - Theo, mój drogi! Wejdź, proszę! - Julian wstał zza biur ka i gorąco uścisnął dłoń miłego gościa. - Nie spodziewa łem się ciebie tak wcześnie. - Zatrzymałem się wczoraj na noc w gospodzie za Devizes i wyruszyłem rankiem. Julian napełnił dwa kieliszki burgundem, wręczył jeden przyjacielowi i zajął miejsce w fotelu przy kominku. - Niech będzie mi wolno jako pierwszemu w tym domu złożyć ci serdeczne gratulacje z okazji zaręczyn. Czy usta liliście już datę ślubu? - Gdy tylko nasz dom zostanie doprowadzony do po rządku, co ma nastąpić na początku przyszłego miesiąca. Przynajmniej mam taką nadzieję. Przekonam się osobiście, jak postępują prace, kiedy jutro tam pojadę. - Jego twarz przybrała wyraz niepewności. - Wiesz, Julianie, jeśli nie jesteś zachwycony naszą prośbą o zorganizowanie uroczy stości we Wroxam Park, wystarczy, że szepniesz mi słów ko. To pomysł Sereny. Zdajesz sobie sprawę, jak zachowują się kobiety, kiedy wpadną im do głowy głupie romantycz ne pomysły. - Mój drogi Theo, przeciwnie! Jesteśmy zachwyceni! Ślub przyjaciół, cóż może być piękniejszego. Przykro nam było, że nie mogliśmy uczestniczyć w weselu Patricka i Mary, bo
— 271 pobrali się zaraz po powrocie do Irlandii. Postanowiliśmy odwiedzić ich w przyszłym roku. Na twarzy Theodorea odmalowała się ulga. - No cóż, dziękuję, Julianie. Ani Serena, ani ja nie chce my hucznego wesela w Londynie. Rozumiesz, zaprosimy tylko najbliższą rodzinę i paru przyjaciół. - Nie ma problemu, tu jest dużo miejsca. Jenny nie mo że się już doczekać i ma nadzieję, że ustalicie wkrótce do kładną datę. Theo szczerze się roześmiał. - Tak jej pilno ujrzeć mnie w okowach? - Być może, ale to nie jest najważniejszy powód. Jak każ da kobieta martwi się swoim strojem. - Dumny uśmiech złagodził ostre rysy jego twarzy. - Przyjmij do wiadomości, mój drogi Theo, że nie tylko tobie należą się gratulacje. Zo stanę po raz drugi ojcem. Na pulchną twarz Theodorea wypłynął radosny uśmiech. - Na Jowisza! To ci dopiero wiadomość! Mój drogi przy jacielu, nic nie sprawiłoby mi większej radości. Zatem wszystko między wami świetnie się układa? - Prawie, lecz jeszcze nie do końca. Mam jednak nadzie ję, że ten koniec nastąpi właśnie dziś. - Julian westchnął ci cho. - W przeciwieństwie do mnie Jenny wciąż nie może się uwolnić od przeszłości. Właśnie wyjechała na spotkanie z Geoffreyem Wilburnem. Theodore osłupiał. - Geoffrey Wilburn wrócił? A ty... pozwoliłeś Jenny się z nim spotkać?
272 - Ufam jej bezgranicznie - oświadczył jego lordowska mość swoim dawnym, wyniosłym tonem. - Wilburn nie stanowi zagrożenia, zapewniam cię. Nigdy zresztą nie sta nowił, poza... Theodore dostrzegł jednak w oczach przyjaciela troskę i przeklął się w duchu za swoją pochopną uwagę. - Oczywiście nie ma powodu do obaw. Poza tym będzie tam przecież pani Royston, prawda? - Nie. Jennifer spotka się z Wilburnem w miasteczku. - Och, rozumiem... - Gdy Theodore spróbował wyborne go wina, coś mu się przypomniało. - No cóż, mimo wszystko będzie im chyba towarzyszyć. Wydawało mi się, że w drodze minąłem powóz pani Royston. Jechał w kierunku miasta. Czujne spojrzenie jego lordowskiej mości uświadomiło Theodore'owi, że jego uspokajające spostrzeżenie nie wy warło zamierzonego skutku. - Minąłeś pojazd Melissy? Jesteś pewien, że ona była w środku? - Niespecjalnie się przyglądałem - przyznał Theodore, zastanawiając się, dlaczego jego przyjaciel nagle tak bardzo się zdenerwował - a powóz gnał na złamanie karku. Ale tak, w środku siedziała chyba ona. - Zdumiał się, gdyż Ju lian zerwał się nagle na nogi i energicznie ruszył do drzwi. - Co, u diabła, Wroxam? Czy coś się stało? - Zawsze uważałem Geoffreya za człowieka słabego i w gruncie rzeczy nieszkodliwego. Ale jego siostra... z nią to już zupełnie inna sprawa. - Ruszył do holu, wołając o ka pelusz i szpicrutę. Theodore ruszył w ślad za nim. - Jadę do miasta. Jeśli chcesz, możesz mi towarzyszyć.
273 - Oczywiście, skoro uważasz, że Jenny grozi niebezpie czeństwo. Masz dla mnie stosownego konia? - Możesz wziąć mojego siwka. - Wspaniale. Na pewno mnie udźwignie. Ale na czym ty pojedziesz? - Jemmy! - krzyknął markiz, gdy tylko dotarli przed stajnię. - Natychmiast osiodłaj Oriela! Obawy Jennifer się nasiliły, gdy pracująca w gospodzie dziewczyna poprowadziła ją schodami do prywatnego sa lonu na piętrze. - Mam państwu coś podać? - zwróciła się do Geoffreya. Wstał od stołu, przy którym spędził ostatnią godzinę, gapiąc się obojętnie na przechodniów przez otwarte okno. Widział, jak powóz Wroxama zajeżdża na podwórko. Teraz mógł się przekonać, że jego niegdysiejsza przyjaciół ka markiza jest niespokojna i nie sprawia wrażenia uszczę śliwionej tym spotkaniem. Pomyślał, że wkrótce temu za radzi. -Napijesz się czegoś, Jenny, może kieliszek wina? Uśmiechnął się krzywo, gdy pospiesznie odmówiła. - No cóż, może masz rację. Kosztowanie wina z kimś z mojej ro dziny bywa troszkę ryzykowne. Na tę uwagę zmarszczyła brwi, nie skomentowała jej jednak, natomiast, by poczuć się pewniej, uchyliła nieco drzwi, które dziewczyna zamknęła za sobą. - Obiecałam Julianowi, że wrócę na obiad, byłabym więc zobowiązana, gdybyś przeszedł od razu do rzeczy. O czym chciałeś ze mną porozmawiać?
274 Przez chwilę w milczeniu mierzył ją spojrzeniem. Jego jas noniebieskie, przygasłe oczy przybrały nieobecny wyraz. - Nie zauważyłem u ciebie takiej rzeczowości. Zmieni łaś się, Jenny. Ty także, pomyślała, studiując pooraną bruzdami, wymizerowaną twarz, jak pamiętała, niegdyś dość przystoj ną. Geoffrey był zaledwie cieniem samego siebie, posta rzały, blady i zmęczony. Kiedy przysuwał dla niej krzesło, uznała za konieczne mu pomóc, z obawy, że zachwieje się i upadnie. Zdawał się zupełnie pozbawiony sił, absolutnie niezdolny do zastosowania przemocy. Z pewnością obawy Juliana okażą się bezpodstawne. - Czy ty i Wroxam jesteście z sobą szczęśliwi, Jenny? zapytał. Zakaszlał w chusteczkę, na której dostrzegła czerwone plamy. Dopiero teraz zdała sobie w pełni sprawę, jak bar dzo jest chory. - Tak, jesteśmy szczęśliwi... bardzo szczęśliwi, Geoffrey. - Niezwykle mnie to cieszy... naprawdę. To oznacza, że mój przyjazd był wart wysiłku. Kiedy tylko dowiedziałem się o twoim powrocie, uznałem, że muszę cię ostrzec. - Ostrzec? Przed czym? - Przed Melissą. - Dostrzegł na jej pięknej twarzy wyraz krańcowego zdumienia. - Naprawdę nie masz o niczym pojęcia? Wyglądasz tak, jak wtedy, kiedy obu dziłaś się w chatce. - Gorzko się roześmiał i zaraz dostał kolejnego ataku kaszlu. Musiała minąć dłuższa chwila, by mógł kontynuować wypowiedź. - Wino, którym cię wtedy poczęstowałem, zawierało środek oszołamiający.
275 Dosypała go moja ukochana siostra specjalnie po to, by cię zniszczyć i aby ona mogła osiągnąć to, czego prag nęła ponad wszystko na świecie. Tego, i tylko tego się dopuściłem, choć, wybacz mi, Boże, już sam ten czyn był wystarczająco podły. Nie wiem, czy to dla ciebie jakakol wiek pociecha, ale nie było dnia, w którym nie dręczy łoby mnie sumienie z powodu przystąpienia, w chwili słabości, do nikczemnego spisku Melissy. - Ale dlaczego, Geoffrey? - Nie mogła pojąć, co ozna czają jego słowa, zwątpiła we własną intuicję. - Czy Melissa aż tak bardzo mnie nienawidzi? Czy naprawdę kocha się w Julianie? - Kocha? - Znów się roześmiał, lecz tym razem uniknął kaszlu. - Miłość jest uczuciem zupełnie obcym najdroższej Melissie. Nie, ona nie kocha Wroxama i moim zdaniem nie kochała go nigdy, ale zawsze marzyła, żeby zostać jego żo ną. Pozycja społeczna, tego Melissa łaknie. - Wzruszył wy chudłymi ramionami. - Co jest zupełnie zrozumiałe, jeśli zważyć na piętno, jakie nosi przez całe życie. Bez wątpie nia większość ludzi nie pamięta, że pierwsza pani Wilburn była tylko córką aptekarza, ale Melissa tego akurat nie za pomniała nigdy. Żywiła urazę do matki głównie dlatego, że druga pani Wilburn była osobą dobrze urodzoną. To właś nie z tego powodu Melissa mieszkała przez wiele lat z ciot ką. Nauczyła się u niej wszystkiego o sporządzaniu napo jów, które okazały się później tak użyteczne. - Dobry Boże.:. - szepnęła Jennifer. Zdała sobie nagle sprawę, jakiego nieszczęścia uniknęła w dniu, w którym odwiedziła Wilburn Hall. Gdyby wypiła
276 całe wino z kieliszka, być może nie siedziałaby teraz w go spodzie i nie prowadziła tej rozmowy. - Melissa nie miała wyboru, musiała wyjść za Roystona - kontynuował Geoffrey, a Jennifer słuchała w napięciu. Albo to, albo utrata rodzinnego domu na spłacenie dłu gów. Ojciec zmarł, a ona wiedziała, że nie ma najmniejszej szansy na skłonienie Wroxama do małżeństwa. Starszy od niej o kilka zaledwie lat, w ogóle nie miał ochoty na oże nek, a moja droga siostra jest z pewnością realistką. Zdaje też sobie sprawę ze znaczenia pozorów. Dlatego uznając, że z wdowieństwem będzie jej całkiem do twarzy, poczekała cierpliwie na właściwy moment. Jennifer z trudem stłumiła okrzyk przerażenia. - Czy usiłujesz mi powiedzieć, że Royston nie umarł po prostu w następstwie choroby? - Nigdy w to nie wierzyłem. Oczywiście nie mogę ni czego udowodnić. - Wzruszył ramionami. - Melissa była jeszcze młoda, a Wroxam miał wtedy zaledwie dwadzieś cia trzy lata. Wystarczyło dla przyzwoitości trochę odcze kać, a potem spróbować złowić człowieka, którego sobie upatrzyła na męża. Przynajmniej taką miała nadzieję. Moja kochana siostra jest cierpliwa, upływ czasu dla niej się nie liczy. Tylko że popełniła błąd: zbyt długo zwlekała z roz poczęciem polowania na markiza. Pewnego wiosennego poranka jego lordowska mość opuścił Wroxam Park i po wrócił w kilka tygodni później, przywożąc z sobą piękną młodą żonę. Jennifer mogła się tylko zadumać nad swoją łatwowier nością.
277 - I od tego momentu Melissa planowała mój upadek. Po raz pierwszy uciekł spojrzeniem. - Tak, z moją pomocą. Sama by tego nie dokonała, Jenny. Chciałbym jednak, żebyś wiedziała, że moja przyjaźń była szczera, lecz niestety zwyciężyło pragnienie niezależności. Za pomoc zaoferowała mi pieniądze na życie we Włoszech. I, niech mi Bóg wybaczy, ja się zgodziłem! Nietrudno było się dowiedzieć, kiedy Julian zamierza wrócić z Londynu, bo w swojej niewinności sama ujawniłaś wszystkie informacje, które były nam potrzebne. Zaprosiłem cię na przejażdżkę. Tak czy inaczej zamierzałem cię zabrać do chatki, a deszcz tylko mi w tym pomógł. Nalałem ci wina, potem uśpioną zaniosłem do łóżka i zaczekałem na Melissę. Wyszedłem na zewnątrz, kiedy cię rozbierała. - Jego usta wykrzywił pełen niesmaku uśmiech. - Tyle przynajmniej pozostało we mnie przyzwoitości. Potem wystarczyło poczekać, aż Melissa wróci, tym razem z Wroxamem, i wślizgnąć się do łóżka obok ciebie. - I upadek markizy gotowy... - Nie mogła pojąć, dlacze go taka myśl nigdy nie wpadła jej do głowy. - Tak... Tyle tylko, że moja sprytna siostrzyczka nie przewidziała twojego zniknięcia. Spodziewała się, że Julian postanowi się rozwieść. Wiedziała, że to potrwa lata, lecz była gotowa poczekać. Jak już wspomniałem, czas nic dla niej nie znaczy, natomiast mnie, przeciwnie, już niewiele go pozostało. Dlatego, kiedy tylko dowiedziałem się o twoim powrocie od pewnych Anglików podróżujących po Italii, przyjechałem tu, żeby ostrzec cię przed Melissa. Ona nigdy nie rezygnuje, Jenny. Póki sądzi, że jest choć cień szansy na
278 zdobycie twojego tytułu, na pewno się nie podda. Uwierz mi, nigdy nie ustąpi. - Jak dobrze mnie znasz, drogi braciszku... Z tym ostrze żeniem to się jednak trochę spóźniłeś. Zaskoczona niespodziewanym pojawieniem się Mełissy, Jennifer zdołała tylko unieść się z krzesła. Zdawała sobie niejasno sprawę, że Geoffrey również wstał, nie spojrzała jednak na niego, gdyż jej uwagę przykuł złowieszczy błysk w ciemnych oczach wdowy, równie niebezpieczny jak me talowy przedmiot, który dzierżyła w prawej dłoni. Geoffrey postąpił w ich kierunku. - Jennifer wie. Już po wszystkim, Melisso. - Dla ciebie z pewnością, drogi braciszku - padła błyska wiczna riposta. - Nie lubię, kiedy ktoś mnie zdradza. Jeśli nawet groźba wywarła na nim wrażenie, nie dał te go po sobie poznać. - I co zamierzasz? Zabić nas oboje? - zadrwił, najwi doczniej lekceważąc grozę sytuacji. - Nie ma mowy, żeby ci to uszło na sucho. Pogardliwy uśmiech jeszcze się pogłębił. - Och, sądzę, że raczej tak. W przeciwieństwie do cie bie, drogi braciszku, ja się tu cieszę wielkim szacunkiem i wszyscy uwierzą w moją wersję wydarzeń, którą zresz tą poświadczy mój rządca. Potwierdzi, że nie wiedziałam o twoim powrocie, dopóki nie poinformował mnie o tym dziś rano. Potwierdzi, że opuściłam dom w panice, przera żona tym, co możesz uczynić. Ja tylko poinformuję władze, że mój brat w szale zazdrości zabił kobietę, którą zawsze kochał. Zabił, ponieważ dowiedział się o jej pojednaniu
279 z mężem, a ja przybyłam do gospody w chwili, gdy kładłeś z kolei kres własnemu życiu. Widzisz, braciszku, pomyśla łam o wszystkim. Zabrałam z domu te twoje pistolety do pojedynków. Jennifer dostrzegła kątem oka, że Geoffrey zrobił kolejny krok w ich kierunku, a wtedy Melissa uniosła broń i starannie wycelowała. Zanim Jennifer zdążyła krzyknąć, jej uszy przeszył ogłuszający huk i Geoffrey, który zasłonił ją przed siostrą, runął na ziemię. Drzwi gwałtownie się otworzyły i Julian, który w jakiś nad przyrodzony sposób znalazł się w pokoju, wyrwał Melissie z ręki drugi pistolet. Nastąpiła krótka nierówna walka. Melissa nie odzyskała broni, którą Julian prędko ukrył w kieszeni. Spoglądał na nią gniewnie oczami tak zimnymi i bezlitosnymi, jak przed chwilą ona patrzyła na brata i markizę. Melissa z pewnością nie była głupia. Nienawiść malu jąca się na twarzy Juliana powiedziała jej od razu, że usły szał i zobaczył dość, by zaprowadzić ją na szubienicę. Po raz pierwszy w jej oczach zagościł strach. Cofając się, wy powiadała jakieś słowa bez związku. Skierowała spłoszo ne spojrzenie na otwarte okno, potem roześmiała się histe rycznie. Zanim Julian zdołał ją chwycić, rzuciła się z okna prosto pod koła nadjeżdżającej platformy. Na ulicy krzyki kobiet mieszały się z rżeniem przestra szonych koni. W przeciwieństwie do Juliana, który ruszył do okna, Jennifer skoncentrowała uwagę na Geoffreyu. Uklękła i położyła jego głowę na swoich kolanach. - Julianie, wezwij lekarza, szybko! - zawołała.
280 Geoffrey jednak, unosząc nieco rękę, zatrzymał jego lordowską mość w drodze do drzwi: - Nie - mruknął. - Melissa miała rację. Dla mnie jest już za późno i... i wolę w ten sposób... Widząc krew wypływającą z rany na cherlawej piersi, Ju lian zdał sobie sprawę, że lekarz i tak nie zdołałby pomóc. Miał wszelkie powody, by gardzić człowiekiem, który le żał teraz u jego stóp, a jednak nie czuł do niego wrogości. Przecież Geoffrey naprawił ogromne zło, jakie wyrządził, ratując Jennifer życie. - Wroxam, nigdy jej nie tknąłem. - Jego słabnący głos stał się ledwie słyszalny. - Chcę, żebyś to wiedział. Ona za wsze była twoja. Przysięgam, że tamtego dnia nie tknąłem jej nawet palcem. - Wiem - odpowiedział łagodnie Julian. Miał tylko nadzieję, że to słowo dotarło do Geoffreya, zanim z jasnoniebieskich oczu odpłynęło życie. Nachylił się, delikatnie uniósł głowę zmarłego z kolan żony i złożył na podłodze, a potem pomógł jej wstać. By ła, co zrozumiałe, blada, lecz, dzięki Bogu, nie przejawia ła innych oznak wstrząsu. Chciał jak najszybciej zabrać ją z miejsca tragedii. Pomógł mu w tym Theodore, który, to rując sobie drogę przez zgromadzonych na korytarzu pra cowników gospody, dotarł właśnie do salonu. - Theo, przypilnuj tu, proszę, wszystkiego, a ja sprowa dzę Jennifer na dół. Jego lordowska mość mógł się w ostatnich miesiącach zmienić, nie na tyle jednak, by nie wzbudzać respektu, kie dy tylko uznawał to za stosowne. Jednym prostym zdaniem
281 natychmiast odesłał służących do ich zajęć, a krótka roz mowa z gospodynią pozwoliła zyskać pewność, że do jego powrotu markiza będzie otoczona najstaranniejszą opieką. Po kolejnej krótkiej rozmowie z Theodore'em Julian zor ganizował zabranie zwłok, następnie zaś zwrócił się do ko biety, która obchodziła go najbardziej. Zastał ją w prywat nym salonie gospodyni, spokojną jak na tak dramatyczne okoliczności i chętną do zrelacjonowania wszystkiego, co zaszło przed jego przybyciem. - Powinienem był wiedzieć - stwierdził łagodnie po wy słuchaniu jej opowieści. - Kiedy tylko uwierzyłem, że na prawdę nie pamiętasz tamtego popołudnia, zacząłem coś podejrzewać. Moje podejrzenia dotyczyły jednak niewłaś ciwej osoby i dopiero po twoim wypadku zacząłem się za stanawiać, czy za wszystkimi naszymi nieszczęściami nie kryje się Melissa. Dlatego, kiedy przypadkiem usłyszałem, że ona tu jedzie, natychmiast wyruszyłem do gospody. Delikatnie pomógł jej wstać. - Chodź - poprosił. - Póź niej będę musiał wrócić do miasteczka, ale teraz odwiozę cię do domu. Zasłaniając sobą czerwone plamy na drodze w miejscu, w którym życie Melissy osiągnęło swój kres, zaprowadził Jennifer na podwórze, gdzie oczekiwał już gotowy do dro gi powóz. Ich uszu dobiegło znajome rżenie i Julian pole cił stajennemu, który z trudem przytrzymywał wodze, że by puścił czarnego rumaka. Oriel przykłusował i odprawił swój zwykły rytuał powitania Jennifer. - Widzę, Julianie, że przybyłeś mi na ratunek na moim maleństwie.
282 - Tak, i dzięki Bogu! Gdybym tu dotarł minutę później, byłoby po wszystkim. I dasz wiarę? On chyba to wyczu wał, bo gnał jak wiatr. Chwała mu za to. - Kręcąc ze zdu mieniem głową, poklepał lśniącą czarną szyję. - Nigdy nie miałem rywala, poza tym jednym. I wcale mnie to nie mar twi. - Uwiązał Oriela z tyłu powozu i ujął dłoń żony. - Je dziemy do domu. Nadal oszołomiona po tragicznych zdarzeniach, Jennifer zdobyła się jednak na nikły uśmiech. - Był czas, kiedy nie uwierzyłabym, że kiedykolwiek uznam Wroxam Park za swój dom... ale tak, kochanie, za bierz mnie do domu.