Roger Zelazny Thomas T. Thomas Maska Lokiego The Mask of Loki Przełożył Tomasz Jabłoński Prolog Obwaruj jeno swoje męstwo, A nie chybimy. William Szek...
4 downloads
30 Views
2MB Size
Roger Zelazny Thomas T. Thomas
Maska Lokiego The Mask of Loki Przełożył Tomasz Jabłoński Prolog Obwaruj jeno swoje męstwo, A nie chybimy.
William Szekspir
Żar bijący od pieca ściągnął jej skórę na czole i wysuszył gardło. Wykrzywiła usta w grymasie i poczuła, jak również wokół nich wysycha skóra. Warstwa szminki na wargach wydała jej się nagle gruba i skruszała jak asfalt bulgoczący czarnymi bąblami na słońcu. Aleksandra Vaele odsunęła się o dwa kroki od otwartych drzwi paleniska. To był błąd. Gwałtowny spadek temperatury spowodował, że drobne kropelki potu pojawiły się na czole, górnej wardze i w zagłębieniu szyi. Czuła, jak sztywny jedwab białej bluzki wysycha i obwisa wokół ramion i piersi. Za chwilę pokażą się plamy potu. — Pan Thorwald? — próbowała przekrzyczeć huk podsycanego gazem płomienia. — Ivor Thorwald? Kudłata głowa podniosła się i skinęła potakująco, a potem znowu zaczęła się kołysać zgodnie z rytmicznym ruchem ramion. Aleksandra patrzyła przez chwilę, jak tkanina jego bawełnianej koszulki naciąga się to z jednej, to z drugiej strony w, rytm pracy. Przesunęła się nieco, by zobaczyć, co robi, a jednocześnie po to, by ciało mężczyzny zasłoniło ją przed białożółtym okiem paleniska. Bryła stopionego szkła miała wielkość i barwę dojrzałego pomidora. Jednak jej czerwień była agresywną czerwienią żaru, a nie chłodnym kolorem wilgotnego owocu. Wnętrze prześwitywało żółtawo, jak wspomnienie paleniska. Thorwald, osadziwszy blok na końcu stalowego pręta, zaokrąglał go i wygładzał przy pomocy nadpalonej drewnianej formy, tocząc pręt po stalowej belce. Na ręce, którą obrabiał szkło, nosił dla ochrony watowaną rękawicę, pokrytą metaliczną tkaniną. Udo przed żarem paleniska osłaniała metalowa płyta, zaokrąglona i uformowana jak część rycerskiej zbroi, trzymająca się na popękanych skórzanych paskach. Thorwald miał na nosie duże okulary ochronne i palił papierosa. Po stu obrotach szkło prawie zupełnie sczerniało. Thorwald wyprostował się, odrzucił w bok niedopałek, na którym zebrał się długi słupek popiołu, zważył w ręku stalowy pręt, odwrócił się, nieomal uderzając Aleksandrę w twarz jego drugim końcem, i wrzucił bryłę szkła z powrotem do paleniska. Wcisnął pręt w uchwyt przymocowany naprzeciwko pieca. — O co chodzi? — zapytał, rozprostowując palce w rękawicy. Taksował ją wzrokiem od góry do dołu: luźna biała bluzka, szeroki pasek ciasno opasujący wąską talię, prosta, czarna spódnica, pod którą rysowały się biodra, odsłonięte kolana… — Przyjmuje pan prace na zamówienie? — spytała szybko. — Zależy. — Zależy od czego? — Zależy, czy mnie takie zamówienie… — zawiesił głos. Ach, to taki facet — westchnęła do siebie. Poruszyła delikatnie biodrami, tak jakby miała na coś ochotę. — …zainteresuje — dokończył przeciągle. — A o co chodzi? Aleksandra sięgnęła do torebki i wyciągnęła kopertę. Otworzyła ją, rozgięła brzegi i delikatnie wytrząsnęła zawartość, uważając, by nie wysypała się poza papier, starając się jednocześnie nie dotknąć niczego palcami dłoni, którą podstawiła na wypadek, gdyby okruchy miały się rozsypać. Thorwald przysunął się bliżej. Spojrzał na nią, jakby prosząc o pozwolenie, a potem zdjął rękawicę. Dłoń miał zaskakująco białą. Chwycił jeden z kawałków kciukiem i palcem wskazującym i przyjrzał mu się w smudze światła dziennego, które padało z drugiej strony szopy. — Onyks — powiedział Thorwald. — Albo sardoniks, biorąc pod uwagę ten czerwonawy pasek. Za mało, żeby wyszło coś efektownego. — Może pan z tego zrobić naczynie?
— Z takiej ilości? Ile tu pani tego ma? Piętnaście, najwyżej dwadzieścia karatów. Chyba że na podwórzu jest tego jeszcze cała ciężarówka. — To wszystko, co mi… To wszystko, co mam. — Proszę sobie schować na pamiątkę. — Może mógłby pan to zmieszać z czymś innym… mam na myśli jakiś inny materiał, z którego pan robi szkło. — Jasne, onyks jest tylko jednym z gatunków kwarcu. To dwutlenek krzemu — prawie to samo, co szkło. Jeśli dodam te pani dwie drobinki do wytopu, to zrobią „psst” i znikną. Może trochę zabarwią szkło, w zależności od tego, jakie duże miałoby być to naczynie. Ale to nie będzie odcień, o jaki może chodzić. — Bardzo dobrze. Właściwie im mniej koloru, tym lepiej. A najlepiej, gdyby nie było w ogóle żadnego zabarwienia, tylko czyste szkło. — To po co w ogóle czegoś dodawać? — Bo to ważne. Tyle mogę powiedzieć. Przyjmuje pan zamówienie? — Zamówienie na co? — Na naczynie z dodatkiem tych kawałków sardoniksu… jak je pan tam nazwał. — Naczynie… — Thorwald zmarszczył nos. — Puchar? Kieliszek do wina? Do koniaku? Dmuchane szkło? — To ma być zwykła szklanka, taka, z jakiej pije się colę albo wodę mineralną. Proste ścianki, płaskie dno. — Nie interesuje mnie to. Odwrócił się w stronę paleniska i schwycił stalowy pręt. — Dobrze zapłacę. Sto. Tysiąc dolarów. Ramiona, które właśnie podnosiły pręt, opadły. — To dużo pieniędzy. — Musi być doskonała. Nie do odróżnienia od fabrycznie produkowanych szklanek. — Chodzi o jakiś kawał? Coś na party dla nadzianych facetów? — Właśnie. — Aleksandra Vaele uśmiechnęła się do niego szeroko i tym razem uśmiech był szczery. — To będzie takie zaproszenie na party. Pierwsza sura Koronacja Pomyśl, ruiny karawanseraju, Którego portale zmienia noc i dzień, Tu kiedyś sułtan za sułtanem w chwale Czekał losu i w swoją drogę szedł.
Omar Chajjam
Buty krzyżowca śmierdziały kobylim moczem. Do rąbka ciężkiego wełnianego płaszcza poprzyczepiały się kawałki żółtego nawozu, które teraz przy każdym kroku rozsypywały się po marmurowej posadzce. Okropność. Mimo to Alojzy de Medoc, rycerz zakonu templariuszy i komandor twierdzy w Antiochii, powitał gościa z otwartymi ramionami. — Bertrandzie du Chambord! Przybywasz z tak daleka! A przecież tak spiesznie, że nie zdążyłeś nawet przystanąć, by oczyścić buty. Ostrożnie objął krewniaka i klepnął go po okrytych kolczugą i płaszczem ramionach. Podniosła się chmura kurzu. Alojzy kichnął. Wypuszczając Bertranda z objęć, ogarnął wzrokiem jego postać. Na brudnej i ogorzałej od słońca twarzy połyskiwało kilka świeżych blizn, najwidoczniej po ranach zasklepionych rozpalonym żelazem. Ciężka, bojowa kolczuga Bertranda była zardzewiała od potu, z wyjątkiem miejsc, gdzie rozdarcia naprawiono niedawno błyszczącymi kółkami. Białą tunikę, ozdobioną prostym czerwonym krzyżem mającym imitować godło templariuszy, pokrywały łaty i cery. Prostokątne łaty przykrywały przetarcia, cery — ślady po cięciach zadanych szablą. Jak można było sądzić po nieomal białej barwie tkaniny wokół tych ostatnich — kolczuga spełniła swoje zadanie i ochroniła skórę. Żadnych śladów zakrzepłej krwi — w każdym razie żadnych widocznych śladów. — Jego skóra jeszcze mi się przyda — pomyślał z radością templariusz. Podobnie jak jego kuzyn, Alojzy miał na sobie białą tunikę, z tym że jego utkana była z delikatnego lnu, a nie z pokutnej wełny. Nosił też podobny kaptur z żelaznych kółek, lekki jednak jak koronka, zrobiony z najdelikatniejszego drutu, jaki potrafili wykuć damasceńscy płatnerze.
Alojzy odsunął się i skinął na saraceńskiego chłopca, stojącego w przedpokoju. On także ubrany był w spodnie i tunikę z lnu — widoczny znak zamożności twierdzy, która dostatnio ubierała nawet swoich niewolników. Służący nosił buty z miękkiej skóry antylopy, a na głowie miał turban z czystego płótna. Chłopak rzucił się naprzód i zaczął czyścić brzeg szaty Bertranda. Alojzy kopnął sługę. — Szmaty i woda, chłopcze! Usuń to łajno z posadzki! I rozpal drewno sandałowe koło okna, żeby oczyścić powietrze. — Tak, panie — rzekł chłopiec i natychmiast zniknął. — A więc, Bertrandzie, czym mogą ci służyć templariusze z Antiochii? — Mój biskup nakazał mi odprawić akt pokuty w Ziemi Świętej. Ja jednak wolałbym dokonać czynów, które okryją mnie sławą. — Na chwałę Bożą, oczywiście. — Oczywiście, kuzynie. I w tym właśnie problem. To wszystko jest takie kosztowne: przeprawa okrętem z jednego bezpiecznego portu do drugiego, bandy niewiernych, walka… sama podróż morska i dotarcie do Outremer uszczupliły moje zasoby. Alojzy uśmiechnął się najuprzejmiej jak potrafił, poklepał mężczyznę po ramieniu i popchnął go w kierunku krzesła z libańskiego cedru. Przynajmniej siedzenie miał czyste, a kolczuga osłonięta płaszczem nie mogła porysować drewna. — Ilu miałeś ludzi? — Czterdziestu konnych rycerzy, wszyscy z północnych prowincji, wszyscy szaleńczo odważni w bitwie. — Ekwipunek? — Konie, broń, kolczugi, żywność i wino, wozy na łupy — Bertrand uśmiechnął się szeroko — koniuchowie, służący, kucharze, pomywacze i dziewki służebne. — A ilu ci zostało? Uśmiech zniknął z twarzy Bertranda. — Czterech ludzi, sześć koni, jeden wóz. Dziewki oddaliśmy w niewolę piratom w zamian za darowanie życia. — Cóż, krewniaku, wygląda na to, że ciągle jeszcze masz miecz i kolczugę. Będziesz mógł walczyć w armii, którą sformuje Gwidon Luzynian, kiedy zostanie koronowany na króla Jerozolimy. Możesz też wyruszyć z Antiochii z Reynaldem de Châtillon, naszym księciem, to przysporzy ci sławy. — Ale ja przyrzekłem biskupowi z Blois bitwę, którą sam obmyślę i którą wygram siłą własnego oręża na chwałę Jezusa Chrystusa. — Niełatwa to sprawa, z czterema ludźmi i bez odpowiednich koni. — Pomyślałem, że mógłbyś mi pomóc. — W jaki sposób? — Wypożycz mi ludzi. — Z zakonu templariuszy? — Podlegają twoim rozkazom. Alojzy zacisnął wargi. — Wszyscy w zakonie jesteśmy braćmi w Chrystusie. Dowodzę twierdzą, która ma być dla moich braci ostoją i bezpiecznym miejscem odpoczynku. Nie mogę wydać takich rozkazów. — Możesz przekonać swoich braci. — By z tobą wyruszyli? — Tak, na rany Chrystusa. — Co właściwie mieliby robić? — Zdobyć Grób…? — Cha, cha, chrześcijanie zdobyli już Górę Oliwną, Grób i miejsce, gdzie stała Świątynia Salomona. Cóż jeszcze mógłbyś zdobyć, dokonując swojego aktu pokuty? — No cóż, mógłbym… — Słuchaj no, panie, a właściwie jakie masz środki? — Tylko to, co na grzbiecie. — A w domu? — Honor rodziny. Zbroję wykutą, zanim urodził się Karol Wielki. Dochody z siedemdziesięciu tysięcy akrów najlepszej ziemi w Orleanie, przyznane przez starego króla Filipa w roku jego śmierci. — Nic na własność? — Żonę — przyznał Bertrand. — Nic, co miałoby konkretną wartość?
— Cóż, jedną, dwie parcele. — Ile tego? — Trzy tysiące akrów. — Wolne od zobowiązań? — Dostałem od ojca. — Złożyłbyś te parcele jako gwarancję? — Gwarancję? Co to jest? — zapytał francuski rycerz. — Zastaw. Zakon pożyczy ci pieniądze, za które wynajmiesz konnych rycerzy, kupisz konie, żołnierzy, broń i żywność. W zamian za to zobowiążesz się oddać dług i należny procent. — To grzech lichwy! — Świat jest okrutny, kuzynie. — Ile tych pieniędzy? — Sądzę, że zakon byłby ci w stanie pożyczyć 36000 piastrów. To byłaby równowartość 1200 syryjskich dinarów. — Ile można za to kupić? — Zaledwie za pięćdziesięciokrotnie wyższą sumę wykupiono tu z niewoli zabójcę saraceńskiego króla. A przypomnij sobie, jak wielką kwotę templariusze i inne zakony otrzymały jako odszkodowanie, kiedy Henryk Angielski kazał zgładzić Beeketa, który był tylko duchownym. A zabójstwo, o którym mówię, pozbawiło życia nie kapłana, lecz władcę. — Więc za te dinary mógłbym kupić konie i lojalność ludzi? — Wszystko, czego tylko zapragniesz. — Co wspólnego ma z tym moja ziemia? — Zwrócisz nam pożyczkę wraz z procentami z łupów, które zdobędziesz w bitwie. Jeżeli nie zwrócisz długu, parcele we Francji staną się naszą własnością. — Zwrócę. — Jestem tego pewien. Twoja własność ani przez chwilę nie będzie zagrożona, nieprawdaż? — Myślę, że nie. Czy przyjmiesz moje słowo chrześcijanina i rycerza, jeśli wezmę Boga na świadka? — Chętnie przyjąłbym twoje słowo, kuzynie, lecz moi zakonni zwierzchnicy wymagają dokumentów. Rozumiesz przecież, że mógłbym umrzeć, a ty zobowiązujesz się nie mnie, lecz zakonowi templariuszy. — Pojmuję. — To dobrze. Każę skrybom przygotować dokumenty. Postawisz na nich swój znak. — Kiedy dostanę pieniądze? — Nie od razu. Musimy pchnąć posłańca do Jerozolimy, by uzyskać zgodę Gerarda de Ridefort, naszego mistrza. — Rozumiem. Jak długo to potrwa? — Tydzień drogi. W tę i z powrotem. — A gdzie mam przez ten czas jeść i spać w tym wrogim kraju? — Tutaj, oczywiście. Będziesz gościem zakonu. — Dziękuję ci, krewniaku. Powiedziałeś to jak prawdziwy mieszkaniec Północy. Alojzy de Medoc uśmiechnął się. — To drobnostka. Mała przerwa da ci czas na oczyszczenie butów. Stół w prywatnym apartamencie Gerarda de Ridefort, mistrza zakonu templariuszy, miał siedem łokci długości i trzy szerokości. Mimo to zajmował zaledwie niewielki ułamek powierzchni przeznaczonej dla mistrza w jerozolimskiej twierdzy. Jakiś saraceński rzemieślnik przyozdobił brzegi długich desek, z których zbito stół, podobiznami normańskich twarzy. Oblicza te były owalne, z dużymi, wytrzeszczonymi oczami patrzącymi spod spiczastych żelaznych hełmów, z wąsami zwisającymi nad kanciastymi zębami, które przypominały płyty nagrobne. Uszy, wyglądające jak uchwyty dzbanów, łączyły głowy ze sobą. Tomasz Amnet, przyglądając się łańcuchowi twarzy, od razu zrozumiał sens karykatury i myśl, która towarzyszyła jej twórcy. Boże — wyszeptał do siebie — jakże te biedne stworzenia muszą nas nienawidzić! Barbarzyńców z Zachodu, zajmujących ich miasta siłą oręża i wiary w boga–cieślę i w jego ojca ukrytego w niebie. — Nad jakimi to zaklęciami dumasz, Tomaszu? — Co…? Co powiedziałeś, Gerardzie? — Potrafisz tak się zapamiętać w studiowaniu brzegu stołu, że nawet mnie nie słyszysz.
— Słyszałem cię dostatecznie dobrze. Chciałeś wiedzieć, czy Gwidon Luzynian jest odpowiednim kandydatem do korony. — Wybór jest w ręku Boga, Tomaszu. — I częściowo w ręku Sybilli. Jest matką zmarłego króla Baldwina, siostrą Baldwina Trędowatego, który panował przed nim, i córką króla Amalryka, który go poprzedzał na tronie. A teraz wzięła sobie Gwidona za małżonka. — To wcale nie musi znaczyć, że Gwidon zostanie królem — zauważył Gerard. — Chciałbym tylko wiedzieć, czy zakon templariuszy odniesie większe korzyści, popierając męża Sybilli w jego staraniach, czy też raczej przechylając szalę na stronę księcia Antiochii? — Zakładając, oczywiście, że książę Reynald nie zdecyduje się sięgnąć po koronę siłą? — Rzecz jasna. A gdyby miało się tak stać? — Reynald de Châtillon jest bestią, no ale o tym już wiesz, mój panie. Kiedy patriarcha Antiochii zganił Reynalda za szantażowanie cesarza Manuela z Konstantynopola — mówił Amnet — książę kazał swojemu cyrulikowi ogolić staruszkowi brodę i głowę i wyciąć mu na skórze wzór naszyjnika i korony. Potem Reynald posmarował te rany miodem i kazał przykuć patriarchę na szczycie wysokiej wieży. W południowym słońcu muchy omal nie doprowadziły starca do szaleństwa. Reynald zaatakował i złupił chrześcijańskie osiedla na Cyprze, przez trzy tygodnie paląc kościoły — kościoły, Gerardzie! — niszcząc plony, zabijając wieśniaków, gwałcąc kobiety i zarzynając bydło. Ta wyspa przez całe pokolenie nie otrząśnie się z tego, co jej wyrządził Reynald de Châtillon. Ledwo skończył na Cyprze, wybrał się na wyprawę po Morzu Czerwonym, gdzie w Medynie spalił flotę statków, wiozących pątników. Mówi się, że miał nawet zamiar zająć Mekkę i spalić to święte miasto, tak by nie pozostał po nim ślad na pustyni. Nie zrobił tego, jednak śmiał się w kułak, patrząc, jak toną pielgrzymi. — Tomaszu, czyż zabijanie niewiernych nie jest obowiązkiem chrześcijanina? — Z jednej strony Reynald wycina chrześcijan na Cyprze, z drugiej wyrzyna Saracenów w Medynie. Sam sułtan Saladyn, strażnik islamu, poprzysiągł mu zemstę, to samo zrobił chrześcijański cesarz w Konstantynopolu. Reynald stanowi zagrożenie dla każdego, kto znajdzie się w zasięgu jego miecza. — W takim razie radzisz mi poprzeć Gwidona? — Gwidon jest głupcem i będzie najgorszym królem, jaki może się przydarzyć Jerozolimie. Gerard przesunął za stołem swoje wielkie ciało. — Stawiasz mnie między młotem a kowadłem. Powiedz mi, Tomaszu, czy w swoim proroczym Kamieniu widziałeś Gwidona na tronie między rokiem pańskim 1186 a rokiem pańskim, diabli i ty sam wiedzą, którym… — W Kamieniu, panie? Czyż potrzebuję wróżb, by przewidzieć to, co widzi każde dziecko? Przecież to Gwidon spowodował masakrę spokojnych Beduinów i ich stad w Arad, tylko po to, by wpieklić chrześcijańskich panów, którzy pobierali od nich opłaty za wypas trzód. — Pytam jeszcze raz: czy naganne jest zabijanie pogan? — Naganne? Tego nie powiedziałem. Po prostu bezmyślne, panie, biorąc pod uwagę, że tysiąc ich przypada na każdego z nas. Że każdy Francuz z Outremer musi przeprawić się przez morze i przebyć piaszczyste drogi na koniu, walcząc z piratami, zbójcami i tłumiąc bunt własnego żołądka. Że poganie podnoszą się z piasku tysiącami, jak źdźbła wiosennej trawy po deszczu, a każdy z nich uzbrojony jest w ostrą jak brzytwa szablę i bez reszty oddany swojemu pogańskiemu dowódcy. W takim wypadku dowodem rozsądku byłoby raczej odłożyć na bok niektóre wasze pojęcia o tym, co jest dobre, a co złe, i pozwolić Beduinom drzemać spokojnie wokół swoich studni i płacić za wypas stad. — Upominasz mnie, Tomaszu? — Panie, ja tylko ganię głupca, którym jest Gwidon Luzynian, i brutala, którym jest Reynald de Châtillon. — Jesteś Strażnikiem Kamienia, i twoim obowiązkiem jest wspomagać mnie jego siłą. Powiedz mi więc, czy Gwidon jest dostatecznie silny, by przeciwstawić się Reynaldowi de Châtillon? — Czy to ma znaczenie, jeśli my możemy się mu przeciwstawić? — W takim razie powinniśmy poprzeć Gwidona? — Och, Gwidon i tak będzie następnym królem Jerozolimy. O to nie musimy się obawiać. — Nie o to pytałem… Łomotanie do drzwi przerwało mistrzowi templariuszy. — Co tam? — krzyknął Gerard.
Drzwi uchyliły się nieco i w szparze pokazała się głowa młodego chłopaka — mieszańca z normańskiego ojca i matki–Saracenki. Wielu takich młodzieńców, którzy byli najczęściej synami templariuszy, służyło zakonowi. Śniada twarz chłopca była pokryta potem i kurzem drogi. W przymglonych zmęczeniem oczach widać było lęk. — Przybywam z twierdzy w Antiochii, panie. Z wiadomościami od pana Alojzego de Medoc. — Czy te wiadomości nie mogą poczekać? — Mówił, że są pilne, panie. Wspominał coś o tłustym ptaku, którego można oskubać. — Dobrze, dawaj. Chłopak wydobył spod okrycia skórzaną sakwę i podał ją Gerardowi. Ten wziął do ręki sztylet o wąskim ostrzu i przeciął sznurki, którymi była przewiązana. Wyciągnął zwitek pergaminu i skruszył pieczęć trzonkiem noża. Rozwinął szybkim ruchem list i podniósł go do oczu. Westchnął i podał list Amnetowi. — Pismo jest bardzo niewyraźne. Alojzy widocznie się spieszył. Tomasz Amnet wziął od niego list i zaczął czytać. Gerard obserwował go z pewnym niepokojem. W jego świecie człowiek, który równie sprawnie posługiwał się mieczem jak piórem, ciągle jeszcze należał do rzadkości. Mimo że wielu templariuszy potrafiło odcyfrować na mapie nazwę miasta czy rzeki albo postawić podpis na akcie nadania ziemi, ci, którzy byli biegli w tej sztuce, należeli do mniejszości. Amnet zdawał sobie sprawę, że Gerard de Ridefort jest człowiekiem mającym władzę i autorytet i nie ma on powodu, by podziwiać tych, którzy umieją czytać. W tej chwili jednak mogło go zirytować, że pergamin przemówi do sprytnego szaraka, którym był Tomasz Amnet, a pozostanie niemy dla kogoś tak znaczącego, jak Gerard de Ridefort. — O czym pisze? — spytał w końcu przełożony templariuszy. — Alojzy udzielił pożyczki niejakiemu Bertrandowi du Chambord, swojemu dalekiemu krewniakowi. W zamian za zastaw dwóch parcel w Orleanie zakon wyposaży Bertranda w rycerzy, pieszych, broń i ekwipunek za sumę 1200 dinarów. — Ile jest tej ziemi? — Trzy tysiące akrów. Ciekawe, czy jest tyle warta? Komandor nie wspomina nic o jej jakości. — Słyszałeś kiedy, żeby Alojzy przyjął marną ziemię jako gwarancję? Czytaj dalej. — Proponuje, byśmy wkupili się w łaski Reynalda, ofiarowując tę ziemię jego kuzynowi, który, jak pisze, wraca za niespełna rok do Francji. Ale — zaprotestował Amnet — ziemia nie należy jeszcze do nas. Nie możemy nią dysponować. — Będzie do nas należała, i to niebawem — powiedział Gerard. — Dług nie zostanie spłacony. — Skąd ty, panie, i Alojzy możecie to wiedzieć? Macie swój własny proroczy Kamień? Gerard postukał się w czoło. — Ależ nie, mój młody przyjacielu. Czyż potrzebuję wróżb, jeśli mam jeszcze tyle rozumu co każde dziecko? — Mistrz templariuszy zachichotał, powtarzając słowa Amne—ta. — Ten Bertrand będzie szukał sławy, by udoskonalić swoje krótkie i grzeszne życie. A my mu ją zapewnimy. — W jaki sposób? — zapytał spokojnie Tomasz. — Zasugerujemy temu biednemu głupcowi, że największą chwałą okryje się, atakując haszszaszijjuna w cytadeli w Alamut. — Nie bez powodu nazywają to miejsce Orlim Gniazdem. Jest nie do zdobycia. — Oczywiście, tylko że dzielny Bertrand nie będzie nic o tym wiedział, dopóki się całkiem nie zaangażuje w sprawę. A wtedy będzie za późno. — Młody francuski szlachcic, żądny sławy, przeciwko bandzie pozornie nie uzbrojonych zabójców. To będzie jak skorpion wpuszczony pod prześcieradło szejka Sinana — Starca z Gór. — A jednocześnie oznacza dla nas podarunek w postaci trzech tysięcy akrów ziemi. Tomasz Amnet przez chwilę rozważał plan w milczeniu. — Karol — powiedział nagle. — Co? — Gerard de Ridefort spojrzał znad pergaminu, którego woskową pieczęć skubał palcami. — Tak ma na imię kuzyn Reynalda, który tak się spieszy do domu: Karol. — Mniejsza o to. Najważniejsze, że pomoże nam ułożyć stosunki z Reynaldem. — Kiedy karmi się bestię, trzeba uważać na palce. — No to nakarmimy tę bestię Bertrandem du Chambord, a potem zobaczymy, ile nam zostało palców.
Tomasz Amnet zamknął żaluzje i zaciągnął zasłony w swojej komnacie w wysokiej wieży jerozolimskiej twierdzy, odgradzając się od nocnego chłodu i czegoś jeszcze, co czaiło się za oknem. Mimo że przedyskutował sprawę z Gerardem de Ridefort, był zaniepokojony zbliżającą się koronacją Gwidona Luzyniana na króla Jerozolimy. Ten człowiek był tylko pionkiem i byle kto potrafił to pojąć, a Tomasz Amnet nie był byle kim. Od dwunastu lat był Strażnikiem Kamienia. Funkcję, którą zaczął pełnić, kiedy był jeszcze młody, powierzono mu nie tylko ze względu na szlachetne urodzenie i biegłość we władaniu mieczem w służbie zakonu. Zajęcie to sprawiło, że upływ czasu odczuwał silniej niż inni. Zwykli ludzie widzieli we wstającym świcie tylko nowy dzień, pojmowali każdą bitwę czy forsowny marsz jako nowe wyzwanie, któremu trzeba sprostać, a atak choroby, rana czy wreszcie śmierć były dla nich zawsze zaskoczeniem. Amnet natomiast dostrzegał we wszystkim pewną logikę. Każdy dzień był ogniwem w łańcuchu lat, każda bitwa — pionkiem na wielkiej szachownicy wojny i polityki, każda rana — częścią procesu umierania, który w końcu ogarnie całe ciało. Amnet zdawał sobie sprawę, że nurt czasu unosi go jak lekki kawałek drewna. A Kamień skupiał w sobie ten nurt. Tomasz otworzył ciężką, starą skrzynię i wyciągnął szkatułkę, w której przechowywał skarb. Wyłożona aksamitem szkatułka była zrobiona z orzechowego drewna, prawie całkiem sczerniałego ze starości. Templariusz opatrzył ją odpowiednim wzorem, składającym się z pentagramów i wielokropków, wyrysowanych po wewnętrznej stronie wieczka, by ochronić energię Kamienia i ukryć go przed dociekliwością niepowołanych. Otworzył kasetkę. W mdłym świetle pojedynczej świecy Kamień rozbłysnął lekko, jakby witając się z Tomaszem. Miał kształt jajka, o gładkiej i połyskującej powierzchni, był jednak, bardziej niż zwykłe jajko, wybrzuszony z jednego końca i bardziej spiczasty z drugiego. Mężczyzna sięgnął do kasetki i wyjął go. Spodziewany dreszcz bólu przebiegł w górę po ramieniu. Z czasem stanie się być może łatwiejszy do zniesienia, lecz nigdy się nie zmniejszy. Był jak drżenie, które czuje się w końskim karku, kiedy zwierzę zostaje trafione strzałą — drżenie nadchodzącej śmierci. Dotknięcie Kamienia sprawiło, że usłyszał też muzykę, chór aniołów śpiewających hosannę na chwałę Bożą. Śpiew wypełniał przestrzeń tak długo, jak trzymał w dłoni minerał. W tej samej chwili wytrysnęła w jego głowie fontanna barw przypominających strumień słonecznego światła, które przechodząc przez oszlifowany kryształ, rzuca na ścianę tęczową plamę. Kolory tańczyły, tworząc różnorakie desenie, dopóki nie odłożył Kamienia na surowe deski pulpitu. Amnet oddychał ciężko. Wydawało mu się, że Kamień zwęgli drewno szkatułki, wypalając dla siebie rodzaj czarnego gniazda wysłanego popiołem. Lecz jego energia nie była z rodzaju tych, które palą drewno. Kolejna faza przygotowań wymagała znajomości prostej alchemii. W alembiku zmieszał olej rozmarynowy, suszoną bazylię i olejek z kapryfolium — sprowadzany przez zakon za ogromne sumy z Francji — z czystą wodą studzienną i odrobiną przedestylowanego wina. Ta mikstura nie miała sama w sobie żadnej mocy, była jedynie medium, poprzez które Kamień pokaże swoją siłę. Zakręcił mieszaniną w szklanej kolbie, podstawił pod nią ogarek i zapalił jego knot od płonącej świecy. Przycinając knot ogarka i dolewając stopionego łoju, mógł dokładnie regulować moc płomienia pod alembikiem. Ciecz wewnątrz naczynia powinna parować, lecz nie wolno było dopuścić, by się zagotowała. Opary podniosły się i zaczęły uchodzić przez szyjkę kolby, która kierowała skręcający się warkocz pary nad spiczasty koniec Kamienia. Amnet doszedł do tego sposobu metodą prób i błędów. Sam Kamień był zbyt nieprzejrzysty, by można było zajrzeć do wnętrza. Jego substancja, przypominająca czerwonobrązowy agat, była prawie zupełnie ciemna, chyba żeby spojrzeć na kryształ wzdłuż najkrótszej jego cięciwy, bezpośrednio pod ostre słońce. Energia Kamienia była w stanie nadać kształt otaczającej go przestrzeni, były to jednak bardzo nieznaczne zmiany. Dym czy para osiadła na szkle były zbyt ciężkie dla tej energii. Jej wpływ był delikatniejszy i lepiej uwidaczniał się w ulatniających się oparach. Olej rozmarynowy, zmieszany — tak, jak to właśnie zrobił Tomasz — z wodą, czystym alkoholem i ziołami, najlepiej nadawał się do tego celu. To, co miało się teraz ukazać, zależało jednak tylko od Kamienia, a nie od tego, co Tomasz, świadomie lub nie, mógł wnieść do seansu. Kiedyś Kamień pokazał mu dokładne położenie złotego skarbu Priama, który leżał przykryty ułożonymi w prostokąt głazami, sto stóp pod zarośniętą krzewami powierzchnią ziemi w Ilionie. Am-
net natychmiast postanowił zorganizować wyprawę, by wydobyć skarb, lecz ostatecznie pod wpływem wątpliwości zrezygnował. Kamień nigdy by go nie oszukał, lecz Tomasz mógł łatwo zwieść sam siebie, wykazując typowo ludzki entuzjazm w tłumaczeniu jego przekazów na język racjonalny. Miejsce, które ujrzał podczas seansu, mogło równie dobrze nie być historycznym Ilionem. To, co pokazywał kryształ, nie zawsze przystawało do reguł świata zamieszkanego przez ludzi. Kiedyś ukazał mu jednak sugestywną wizję. Przedstawił ukrytą strukturę zakonu templariuszy, podobną do wieży z ciosanych kamieni, z których każdy był bądź modlitwą, bądź sumą pożyczonych pieniędzy, bądź tryumfalnym zwycięstwem oręża. Dziewięciu wielkich mistrzów przed Gerardem, poczynając od Hugona de Payens w roku pańskim 1128, spiskowało, walczyło i handlowało, by zrobić w Ziemi Świętej miejsce dla Franków z Północy. To ci sami jasnowłosi i srodzy wojownicy przeprawili się niegdyś przez Morze Północne, by najpierw złupić, a potem zasiedlić dzikie wybrzeże, które Francja pokazuje białym skałom Albionu. Ci sami synowie burzy zbudowali i obsadzili łodzie Wilhelma, kiedy ten wyprawił się przeciwko Saksonom, by dochodzić swoich pretensji do panowania nad tym wyspiarskim ludem. Teraz, zaledwie sto dwadzieścia lat później, kiedy stary król Henryk Angielski zmagał się z młodym Filipem Francuskim, północni Frankowie stali między nimi, strącając dawnych i ustanawiając nowych władców. W tym samym czasie, daleko za morzem, walczyli też jako rycerze zakonu, by pomóc obu monarchom w podboju Ziemi Świętej. W wizji ukazanej przez Kamień Tomasz Amnet zobaczył historię sześćdziesięciu lat zakonu. Rycerze galopowali przez mgiełkę wydobywającą się z alembiku. Ubrani w podzwaniające kolczugi, okryci białymi, wełnianymi płaszczami z długim krzyżem, uzbrojeni w miecze i kopie, osłonięci normandzkimi tarczami w kształcie łzy, przejeżdżali przed nim konno jeden za drugim. Białe konie niosły żywych, o oczach zamglonych i oślepionych światłem życia. Na czarnych koniach siedzieli zmarli, z których wzroku biła wiara w sąd Odyna i odkupienie w Walhalli. To była pouczająca lekcja. Pierwsi z templariuszy, wszyscy na czarnych koniach, byli szczupli i spaleni słońcem. Mieli dłonie pokryte odciskami i mięśnie napięte jak liny, a na ich mieczach było widać świeżą krew. Rycerze na końcu kolumny dosiadali w większości białych koni i byli pulchnymi mężczyznami, o skórze bladej od przesiadywania w komnatach i pod baldachimami, a ich dłonie były delikatne i poplamione atramentem, którym podpisywali dokumenty. Płaszcze pierwszych jeźdźców czuć było krwią i kurzem bitwy. Białe lniane opończe ostatnich rycerzy zakonu pachniały kadzidłem kaplicy i perfumami z buduarów nierządnic. To była wyraźna wizja. Ostatni, niczym nie zakłócony akt jasnowidzenia, jakiego Tomasz Amnet doświadczył w ciągu kilku ostatnich miesięcy. Teraz chciał spróbować jeszcze raz. Lewą dłonią rozgarnął parę wydobywającą się z naczynia, kierując ją nad Kamień, uspokoił myśli i wytężył wzrok. Z oparów wyjrzała twarz Gwidona Luzyniana, twarz przesycona namiętnością, z opadającą szczęką i językiem wysuniętym z kącika ust. Długimi, spiczastymi palcami, pokrytymi czerwonobrązową jak u Saracena skórą, dotykał czoła, skroni, piersi i swojej naprężonej męskości. Gwidon jęknął, odwrócił się i zniknął. Kłąb pary uniósł się i nabrał kształtu w nikłym świetle świecy. Jak krąg powstający na spokojnej tafli wody, słabe światło rozbłysło, stając się bezlitosnym blaskiem południowego słońca, i oświetliło skałę wznoszącą się nad pustynią, zagiętą jak palec kobiety, proszącej, by podszedł bliżej. Palec rozprostował się i zniknął we mgle. Teraz z pary wyłoniły się czarne wąsy podgolone ostrzem sztyletu, a nad nimi oczy — czerwone jak u wilka i skośne jak u kota. Na chwilę wąsy uniosły się w uśmiechu, odsłaniając białe zęby, równe u dołu jak kamienne płyty nagrobków, zaokrąglone tam, gdzie niknęły w czerwonej tkance dziąseł. Oczy rozglądały się przez chwilę, dopóki nie natrafiły na twarz Amneta, a wtedy wbiły weń intensywne spojrzenie. Szeroki nos, dzielący tę twarz na pół, stracił kształt — i wszystko rozpłynęło się w mgiełce, jak przedtem zgięty w geście zaproszenia kobiecy palec. Tomasz rozgarnął opary dłonią, zanim zdążyły uformować się w następny obraz. Świeca pod alembikiem zgasła i dym przestał się wydobywać z naczynia. Nie był już potrzebny. Ta twarz, te wilcze oczy zakłócały każdą wizję Tomasza w ciągu ostatnich miesięcy. Gdzieś daleko, teraz, w przeszłości czy przyszłości, jakiś czarodziej wypowiedział lub wypowie wojnę Strażnikowi Kamienia. Takie potyczki zdarzały się często — w przeszłości i przyszłości zawsze magowie ścierali się między sobą. Ta jednak mogła zakłócić porządek najgłębszych sił drzemiących w Kamieniu. Tomasz Amnet musiał zastanowić się nad odpowiedzią godną wyzwania.
Odstawił aparaturę na bok, by ostygła. Wziął do ręki Kamień. Przezwyciężając ból, odłożył go do szkatułki i zamknął wieczko. Za każdym razem, kiedy go dotykał czy korzystał z jego mocy, Kamień coś w nim zmieniał, dodawał siły, wyostrzał zmysły. Tomasz przypomniał sobie dzień, kiedy przejął Kamień od Alaina, templariusza, który poprzednio sprawował funkcję Strażnika. Stary rycerz leżał na posłaniu, raniony w płuco saraceńską strzałą. Od dwóch dni spluwał czarną krwią i nikt nie oczekiwał, że dożyje świtu. — Tomaszu, podejdź tutaj. Amnet zbliżył się nieśmiało do łóżka, ściskając przed sobą dłonie, pokryte odciskami od rękojeści miecza i uchwytu tarczy. Miał siedemnaście lat i głowę tak pustą, jak żelazna skorupa hełmu. — Bracia zakonni, po naradzie, nie znaleźli dla ciebie żadnego lepszego zajęcia, więc oddali cię mnie. — Tak, panie. — Zakon musi mieć Strażnika Kamienia. Możesz mi wierzyć, że to niezbyt ważna funkcja. Nie taka jak komandor twierdzy czy dowódca w polu. — Tak, panie. — Jednak Strażnik cieszy się pewnym poważaniem. — Rycerz podniósł się z poduszek, jego płonące oczy nie patrzyły na Tomasza. — Kamień jest groźny dla tego, kto go posiada. To narzędzie szatana. Dotykaj go jak najrzadziej i używaj tylko w razie najwyższej potrzeby. — Czym jest ten Kamień? — Przybył z Północy, razem z pierwszymi rycerzami, którzy założyli zakon. Zawsze należał do nas. Jest naszą tajemnicą. Naszą siłą. — Gdzie jest ten Kamień, panie? — Trzymaj go zawsze przy sobie, chroń dla dobra zakonu. Tak długo jak z nami będzie, nikt nie pokona templariuszy w bitwie. Dotykaj go jak najrzadziej. Dla dobra… Gorączka płonąca w piersiach Alaina rzuciła się na niego jak wściekły pies zerwany z łańcucha. Oddech u wiązł mu w gardle. Wytrzeszczył oczy, utkwiwszy wzrok w Tomasza. Ostatnie słowa były już tylko świszczącym westchnieniem: — …własnej duszy. To był koniec. Młodzieniec zdawał sobie sprawę, że powinien coś zrobić. Zamknął powieki starca, przytrzymując je brzegiem dłoni, tak jak robili to jego nauczyciele z poległymi na polu bitwy. Powinien komuś powiedzieć, że Alain odszedł. Jednak przede wszystkim powinien znaleźć Kamień, który był teraz pod jego opieką. Gdzie on mógł być? Tomasz nachylił się i spojrzał pod łóżko — goła zakurzona posadzka i przykryty pokrywką nocnik. Wyciągnął go, żeby się przekonać, czy stary rycerz nie ukrył tam Kamienia. W nos uderzył go smród zawartości naczynia. Potrząsnął nią powoli, by przekonać się, że nie zawiera nic tak twardego jak kamień. Gdzie jeszcze? Podwinął rękaw koszuli i sięgnął pod poduszkę. Poruszona przy tych poszukiwaniach głowa rycerza opadła na bok, powieki rozchyliły się, odsłaniając zmętniałe białko oczu. Dłoń Amneta natrafiła na coś twardego. Objął to coś palcami i powoli wyciągnął pudełko z czarnego orzecha. Obejrzał zamknięcie i przekonał się, że nie będzie potrzebował klucza. Podniósł wieczko. Wewnątrz leżał ciemny kryształ grubości jego dłoni. W mrocznym świetle nie mógł mu się dokładnie przyjrzeć. Miał wrażenie, że kamień zmienia kolory: raz był ciemnoczerwony jak stara, zaschnięta krew, innym razem brunatno—żółty, jak żyzna francuska ziemia po wiosennej orce. Nie zważając na przestrogi Alaina, Tomasz dotknął powierzchni Kamienia. Przeszył go nagły ból, w uszach zabrzmiała muzyka. Ogarnęło go uczucie, że ktoś czyha na jego życie — przeświadczenie, które miało mu towarzyszyć na jawie i we śnie aż do śmierci. Wszystko to pojawiło się wraz z pierwszym dotknięciem Kamienia. Tomasz odnalazł Kamień, który od tej chwili należał do niego. Kamień odnalazł Tomasza i zawładnął nim. Amnet zrozumiał od razu, że siła tkwiąca w Kamieniu mogła uratować życie Alaina, zagoić jego rany i unieszkodliwić trucizny w jego ciele. Zrozumiał też, dlaczego stary rycerz nie skorzystał z takiego wybawienia.
Teraz, kilkanaście lat później, mądrzejszy o wiedzę zawartą w starych pergaminach, które czytał niekiedy tylko w swoich wizjach, silniejszy o tysiące dotknięć Kamienia, wiedział o wiele więcej o nim samym i zawartej w nim energii. Wiedział, że nie umrze w taki sposób, w jaki umierają inni ludzie. Czegokolwiek by dokonał jako rycerz zakonny w Outremer, nigdy nie przegalopuje na czarnym koniu przed oczami następnego Strażnika Kamienia. Nigdy nie spojrzy w surową twarz Jednookiego Odyna u wrót Walhalli. Nie uklęknie też w modlitwie u stóp Niebieskiego Tronu. Sprzątając pulpit, Tomasz dotknął przypadkiem kawałka ołowiu, którym poprzedniego dnia naprawiał dziurawą miednicę. Metal zadrżał pod dotknięciem i zamienił się w bryłkę szczerego złota. Podniósł parę kościanych guzików, a one zaiskrzyły się i zamigotały jak pokrywa lodu na zamarzniętym wodospadzie, zamieniając się w kulki przezroczystego kryształu, podzwaniające w jego dłoni tajemniczym dźwiękiem skupionej w nich energii. Czy to była sprawka szatana? Ta myśl powinna spędzać sen z oczu chrześcijanina i zakonnika, którym ostatecznie był, ściskając serce strachem i mrożąc krew w żyłach. Dla Strażnika Kamienia takie pytanie było pozbawione sensu. Kamień istniał sam dla siebie i rządził się własną logiką. Nie wszystko, co działo się za jego sprawą, było przerażające. Kryształ mógł mu wyrządzić wiele krzywd, a jednak obdarzył go złotym dotknięciem. Tomasz podniósł w zdziwieniu dłoń do oczu; czekał, aż skończy się godzina cudów. Kartoteka nr 01 Cyberpsych Sztuka jest zazdrosną kochanką; jeśli ktoś jest genialnym malarzem, poetą, muzykiem, architektem czy filozofem, będzie złym mężem i kiepskim żywicielem rodziny.
Ralph Waldo Emerson
Eliza 212: Dzień dobry. Tu Eliza, kanał 212, serwis on–line Połączonych Przychodni Psychiatrycznych dla obszaru stołecznego miasta Boswash. Proszę traktować mnie jak bliską osobę. Pacjent: Jesteś maszyną, a nie bliską osobą. Eliza 212: Czy rozmowa ze mną będzie ci sprawiała trudności? Pacjent: Nie sądzę. Całe życie rozmawiam z maszynami. Eliza 212: Ile masz lat? Pacjent: Trzydzieści trz… ee… dwadzieścia osiem. Właściwie dlaczego miałbym cię okłamywać? Eliza 212: No właśnie, przecież chcę ci pomóc. Masz przyjemny głos — niski, jakby szkolony. Używasz go zawodowo? Pacjent: Pytasz, czy jestem spikerem w telewizji? Eliza 212: Albo aktorem czy piosenkarzem. Pacjent: Czasami śpiewam, ale tylko trochę. Przede wszystkim gram na fortepianie. Cholera, właściwie to nic innego nie robię, tylko gram na fortepianie. Eliza 212: Lubisz grać? Pacjent: Granie jest dla mnie jak oddychanie czystym tlenem. Jak narkotyk. Eliza 212: Czym się dokładnie zajmujesz? Pacjent: Przecież już mówiłem, gram na fortepianie. Eliza 212: Przepraszam, chciałam zapytać, jaki rodzaj muzyki grasz? Pacjent: Jazz, ballady, stride. Eliza 212: Stride? Mój bank danych nie zawiera tego pojęcia w kontekście muzykologicznym. Pacjent: Nie za dobry ten bank danych. Stride to rodzaj pierwotnego jazzu. Pierwsi zaczęli go grać czarni pianiści z Harlemu w Nowym Jorku, na początku dwudziestego wieku. Charakterystyczna jest lewa ręka, która gra na zmianę niską nutę i akord, z tym że akord jest grany od półtorej do dwóch i pół oktawy wyżej niż nuta. W tym czasie prawa ręka gra synkopowane figuracje w tercjach i sekstach, chromatyczne pasaże i oktawy tremolo. Stride. Eliza 212: Dziękuję za te dane. Wygląda na to, że wiesz dużo na ten temat. Pacjent: Kochana, jestem najlepszym cholernym muzykiem, grającym stride w tym stuleciu. Eliza 212: W takim razie podaj mi, proszę, swoje nazwisko, żebym mogła uzupełnić dane do nowego hasła. Pacjent: Tom. Tom Gurden.
[Pacjent 2035/996 równa się Gurden, Tom/Thomas/Tomas. NMI. Otworzyć kartotekę psychiatryczną i uzupełniać o wszystkie przyszłe dane.] Eliza: Co ci dolega, Tom? Gurden: Ktoś próbuje mnie zabić. Eliza: Skąd wiesz? Gurden: Wokół mnie dzieją się dziwne rzeczy. Eliza: Jakie rzeczy? Gurden: Zaczęło się gdzieś trzy tygodnie temu w New Heaven, kiedy samochód wyskoczył z jezdni na chodnik. Byłem w okolicy na przyjęciu. Mniejsza o to, w każdym razie wielki nissan dresser, limuzyna na poduszce powietrznej, przeskoczył przez balustradę ochronną i wylądował metr ode mnie. Na liczniku musiał mieć sto dziesięć, zupełnie by starczyło, żeby mnie rozmazać. Eliza: Stało ci się coś? Gurden: Mogło się stać. Tyle że nie wiadomo skąd wyskoczył gość wyglądający jak zawodowy gracz w rugby i przewrócił mnie na ziemię, zanim ten samochód zdążył mnie przejechać. Potem facet poleciał ostro do przodu, tak że jego buty z cholewami znalazły się do połowy pod samochodem, który zatrzymał się w oknie wystawowym. Facet wygrzebał się, otrzepał kolana i zwiał. Nawet nie powiedział de nada. Eliza: Jak wyglądał? Gurden: Mocno zbudowany. Długi płaszcz z jakiegoś ciężkiego materiału — zamszu albo gabardyny, buty z cholewami, jak mówiłem, wysokie, czarne, kiedyś takie nosili oficerowie kawalerii. Eliza: Kolor włosów? Oczu? Gurden: Przykro mi, ale miał na głowie kapelusz. Właściwie nie, coś jakby kaptur, po bokach luźny, albo to było sombrero? Nie wiem. Było późno w nocy, a to nie jest najlepiej oświetlona część miasta. Eliza: Co zrobiłeś w sprawie tego samochodu? Gurden: Nic. Eliza: Sam powiedziałeś, że chciał cię zabić. Gurden: No tak. Tyle że wtedy tego nie wiedziałem. Samochód to był tylko pierwszy incydent — zanim doszło do pewnego zbiegu okoliczności, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Ten wypadek nie miał dla mnie wtedy znaczenia. W każdym razie nie na tyle, żeby tam zostać i dać się w coś, voire dire, wgrzebać. Eliza: Więc dałeś nogę, tak jak ten facet w kapturze? Gurden: Tak. Eliza: A drugi incydent? Gurden: Strzelanina. Zdarzyła się jakiś tydzień albo dziesięć dni po historii z samochodem. Wynajmowałem na lato mieszkanie na Jackson Heights. To jeden z tych budynków z piaskowca, podzielonych na spółdzielcze segmenty. Ja miałem okno na pierwszym piętrze po lewej. Była siódma rano, o tej porze zawsze jestem w domu i odsypiam libację. Wychodzę z ostatniego grania piętnaście po drugiej nad ranem, idę coś zjeść i ewentualnie zakręcić się wokół czegoś interesującego. Nigdy się nie zdarza, żebym wrócił do domu i zaczął myśleć o pójściu do łóżka przed trzecią albo czwartą. O siódmej rano, kiedy wszyscy wstają i biegną pod prysznic, ja śpię jak zabity. Eliza: Dobrze sypiasz w nocy? Gurden: Świetnie. Żadnych tabletek nasennych. Zamykam oczy i świat odpływa. No i tak, jak mówiłem, wtedy, rano, kiedy na pewno można mnie znaleźć w domu, ktoś ostrzelał drugie piętro. Z tym, że prawą stronę — po drugiej stronie ściany. Eliza: Czy w tamtym mieszkaniu ktoś był? Gurden: Tak, młoda dziewczyna. Ledwo ją znałem; Jenny Calvados. Eliza: Zginęła? Gurden: Nie od razu. Pierwsze dwa strzały wywaliły pleksi z okna. To tworzywo jest niesamowite, wytrzymuje nawet wybuchające pociski. A przynajmniej wytrzymało pierwszy. Facet się nie spieszył i podzielił pokój na sektory. Pociski zrzuciły co dwunastą książkę z półki. Jedna kula rozbiła ekran wideo, następna przewróciła krzesło, które stało naprzeciw ekranu. Jedna przeszła przez boczną ściankę lodówki, kolejna rozbiła w drzazgi komodę. Gdyby Jenny nie wstała, to najprawdopodobniej by żyła, bo jej łóżko stało pod oknem, osłonięte ośmioma calami cegły i kamiennej okładziny. Facet mógł ostrzelać pokój i dojść do wniosku, że nikogo w środku nie było. Ale ona wstała i zaczęła biec w kierunku szafy. Wtedy jej głowa znalazła się na linii strzału i rozbryznęła się na ścianie. Eliza: Skąd wiesz, że zabiła ją ostatnia kula?
Gurden: Nie sypiam aż tak dobrze, a ściana nie jest aż tak gruba. Słyszałem, jak Jenny krzyczała, kiedy pociski rozbijały jej meble. Potem oberwała i ucichła. Z tym że to nie ona miała być celem, tylko ja. Zamachowiec pomylił lewą stronę z prawą i wybrał nie to okno. Eliza: Skąd możesz być pewien, że to był zamach? Strzelaniny bez powodu stają się powoli normalne w Queens. Gurden: Jestem pewien, bo gliniarze znaleźli dach, z którego strzelano — w prostej linii od śladów trafienia Płytki baterii słonecznych były zarysowane, obok leżała kupka świeżych niedopałków, nawet strzępki przybitki od pocisków, facet zrobił sobie podpórkę z jakichś resztek włókna szklanego, więc zakładam, że używał lunety. Był okopany jak na wojnie i starannie celował. Eliza: Ciągle jeszcze istnieje możliwość, że chciał zabić ją, a nie ciebie. Gurden: Bibliotekarkę? Niezamężną dziewczynę w wieku dwudziestu sześciu lat, która mieszkała samotnie? Po co? Słuchaj, Jenny miała krótko obcięte ciemne włosy, tak jak ja. W nie oświetlonym mieszkaniu strzelec mógł ją wziąć za mężczyznę, nawet jeśli celował przez lunetę. Tak jak powiedziałem, musiał pomylić prawą stronę z lewą, pomyślał, że to ja, a załatwił ją. To znaczy, mogło tak być. Eliza: I to miałeś na myśli, mówiąc o zbiegu okoliczności? Gurden: Nie całkiem. Eliza: Były jeszcze jakieś strzały, prawda? Gurden: Do licha, niezła jesteś! Eliza: Zapisywanie informacji i analiza projekcyjna. Jestem zaprogramowana do zapamiętywania i zadawania pytań. Gurden: Tego samego wieczoru była strzelanina w moim klubie. To musiało być jakieś dwa tygodnie temu. Klub nazywa się studio drugie pięćdziesiąt cztery. Eliza: Chciałeś powiedzieć: dwieście pięćdziesiąt cztery? Gurden: Nie, drugie pięćdziesiąt cztery. To taka pamiątka po o wiele starszym klubie, który już nie istnieje. No więc grałem tam środkową turę, gdzieś około wpół do jedenastej i nie szło mi za dobrze. Publiczność nie jest w stanie zrozumieć, że ja odbieram występ zupełnie inaczej niż oni. Kiedy zamykam oczy podczas grania, im się wydaje, że się wczuwam w muzykę. A tak naprawdę, to wtedy na ogół sam siebie opieprzam, że skopałem kodę, albo… Eliza: Koda? Co to takiego? Gurden: Koda to powtórzenie pasażu, czasami z nieco innym zakończeniem. Eliza: Dziękuję, zanotowałam. Kontynuuj, proszę. Gurden: Albo przeklinam, bo wypuściłem dwa takty z modulacji. Innym razem przygryzam wargę, a oni myślą, że się pomyliłem. W rzeczywistości walczę wtedy, żeby ominąć głuchy klawisz albo strunę, która się rozstroiła. Jeśli ktoś ma absolutny słuch, tak jak ja, to po prostu nie może grać na rozstrojonym fortepianie. Elita: Więc granie tamtego wieczoru ci nie szło? Garden: Klimatyzację w klubie szlag trafił i wilgoć zaczynała włazić w klawiaturę. Młoteczki uderzały albo za sztywno, albo jak mokre szmaty. Prawdziwa nędza. I dlatego nie miałem czasu, żeby przyglądać się publice albo uważać na drzwi. Eliza: Na drzwi? Dlaczego miałbyś uważać na drzwi? Garden: Dlatego, że wszystko, co najlepsze, przychodzi głównym wejściem — łowcy talentów, agenci ze studiów nagrań, umowy i przypadkowe jednorazówki. Eliza: Masz na myśli związki erotyczne. Garden: Nie. Do tych rzeczy mam dziewczynę na stałe. To znaczy miałem. Jednorazówki oznaczają w muzycznym interesie jednorazowe występy, na przykład na przyjęciach, ślubach, świętach bar micwy — z tym że zapotrzebowanie na pianistę grającego stride nie jest za duże. Tamtego wieczoru nie patrzyłem na drzwi, bo fortepian grał jak skrzynia wypchana mokrymi skarpetami. I dlatego nie widziałem, kiedy wszedł. Eliza: Kto wszedł? Garden: Facet ze spluwą. Studio drugie pięćdziesiąt cztery jest całkiem normalnym klubem — zwykle przychodzą ludzie interesu — przede wszystkim koniarze i synto skini, czasem jakaś krótkotrwała znakomitość, trochę gości z Island. Teren neutralny. Hołoty z Manhattanu się nie wpuszcza. Dlatego ten facet wydał się od razu jak z zupełnie innego opowiadania — miał krzykliwe ubranie z jedwabiu, wypchaną saszetkę na pasku i siatkową koszulkę. Wyglądał jak podmiejski handlarz narkotyków, nawet mimo długich, jasnych włosów. No i ten błazen wyciągnął staroświecki pistolet maszynowy z magazynkiem długim na trzydzieści centymetrów, odciągnął zamek i wywalił obok mnie pół tego magazynka, zanim zdążyłem .dobrze mu się przyjrzeć.
Eliza: Trafił cię? Garden: Nie. Strzały zniosło na prawo i w górę, więc tylko słyszałem, jak robią dziury w ścianie za moją głową. Nie wychodząc z rytmu, ześlizgnąłem się z siedzenia do przodu między kolumnę, na której są pedały, a poprzeczkę. Przestałem grać w tym samym momencie, kiedy kule zaczęły się wbijać w bok fortepianu, wygrywając na strunach swoją własną melodyjkę. Nie sądzę, żeby od tego momentu ktoś narzekał tam na zawilgocone młoteczki. Eliza: Co zrobiłeś potem? Gurden: Zwiałem tylnymi drzwiami, w ogóle się za siebie nie oglądając. Poprosiłem kierownika, żeby mi zaraz wystawił czek. Powiedziałem, że mi matka zmarła. Eliza: Zawiadomiłeś policję o tych strzelaninach? Gurden: Jasne. Jestem porządnym obywatelem. Ale oni tylko się śmiali. Opowiedzieli mi policyjne bajeczki o przypadkowych napadach, przytoczyli statystyki dotyczące ludności, prawdopodobieństwo znalezienia się w takiej sytuacji i powiedzieli, że coś sobie uroiłem. Eliza: Ale ty tak nie uważasz? Gurden: [Po przerwie trwającej jedenaście sekund] Pomyślisz, że jestem nienormalny. Eliza: Nie na tym polega moje zadanie, Tom. Ja nikogo nie oceniam, tylko słucham. Gurden: Ujmijmy to… w ten sposób. Zawsze czułem, że jestem kimś szczególnym. Odkąd tylko pamiętam. Czułem, że stoję gdzieś z boku, że nie jestem taki, jak inni ludzie. Że jestem obcy, ale jednocześnie zaangażowany w to, co się dzieje. Nie, żebym się buntował. Wydaje mi się, że czuję większą odpowiedzialność niż inni za to, jak ten świat wygląda, za całą zgniliznę i draństwo. Czasami myślę sobie, że to ja jestem odpowiedzialny za dwudziesty pierwszy wiek i że to ja zmienię ten stan rzeczy — jak jakiś zbawiciel, oczywiście nie w sensie religijnym. Jest taka siła, którą w sobie czuję, czy raczej zdolność, którą kiedyś miałem, a potem straciłem. Napięcie w mięśniach, pulsowanie krwi w żyłach, którego nie potrafię kontrolować. Gdybym tylko potrafił spowolnić myśli, zupełnie się wyciszyć i skupić, to ta siła, ta zdolność spłynęłaby do rąk, a wtedy potrafiłbym zmieść z drogi każdego przeciwnika jednym ruchem dłoni, podnosić głazy dzięki energii, która pulsuje mi w głowie, sprawiać, że góry trzęsłyby się od jednego mojego słowa. Eliza: Świat wokół nas jest zatłoczony. Wielu ludziom wydaje się, że są bezsilni i że żyją w zdehumanizowanym środowisku, jak kółka w maszynie. Ich ego kompensuje to uczucie niegroźnym fantazjowaniem o własnej wyjątkowości albo o jakiejś misji do spełnienia. Istnieje nowa dziedzina psychiatrii, zwana „ufolatrią”, która przypisuje historie o uprowadzeniach przez kosmitów i spotkaniach trzeciego stopnia ludzkiej potrzebie bycia zauważanym w społeczeństwie, które często lekceważy człowieka jako jednostkę. W dawnych czasach ci sami ludzie opowiadaliby historie o spotkaniu z Matką Boską. Wiele osób uważa, tak jak ty, że drzemią w nich ukryte siły. To przez nich ciągle jeszcze odbywają się sabaty czarownic i mają powodzenie wróżki. W twoim wypadku to uczucie wydaje się może bardziej uzasadnione. W końcu opanowałeś trudną i wartościową umiejętność gry na fortepianie. Zakładam, że umiesz też robić inne rzeczy; czy mógłbyś coś o nich powiedzieć? Gurden: Zawsze byłem niezły w językach obcych. Znam płynnie francuski, nieźle włoski, jak się przekonałem w czasie podróży po Europie. Kiedy byłem w Marsylii, nauczyłem się arabskiego. Eliza: Masz jakieś zainteresowania? Hobby? Sport? Gurden: Usiłuję poznawać stan nauk ścisłych, czytam o tym, co się dzieje w kosmogonii, geochemii, astronomii. To są ściśle określone rzeczy, które się nie zmieniają, które można zbadać i gruntownie poznać. Sport? Wydaje mi się, że jestem w dobrej kondycji. Trzeba ćwiczyć i utrzymywać się w formie, jeżeli każdego wieczora siedzi się sześć godzin, poruszając tylko palcami, dłońmi i ramionami. Trenuję aikido i trochę karate, ale że dłońmi zarabiam na życie, nie mogę używać ich w walce. Nauczyłem się zamiast tego uderzać nogami. Wydaje mi się, że potrafiłbym dać sobie radę, gdyby rozróba w knajpie przeniosła się w okolice fortepianu. Eliza: No tak. To wyjaśnia sprawę zmiatania przeciwników z drogi. Ludziom wysportowanym, takim jak ty, często towarzyszy uczucie, czy — jeśli wolisz — aura zdrowia, równowagi, która może się im wydawać jakąś specjalną siłą. Gurden: Próbujesz jednak powiedzieć, że zwariowałem. Ale się mylisz. Jestem normalny. Eliza: „Normalny” i „nienormalny” to etykietki pozbawione wartości. Chcę powiedzieć, że możesz ulegać łagodnemu złudzeniu, które — pod warunkiem, że nie wpłynie na całość twoich zachowań — nie powinno martwić ani ciebie, ani twoich bliskich. Gurden: Fajnie. Dziękuję ci. Z tym że tobie nie siedzą na karku strażnicy. Eliza: Strażnicy? Kto to taki? Opowiedz mi o nich.
Gurden: Strażnicy. Czasami czuję takie ciepło na sobie. To są ich spojrzenia. A kiedy się odwracam, uciekają wzrokiem, patrzą w inną stronę, zamykają oczy. Ale twarze zawsze ich zdradzają. Zdają sobie sprawę, że zostali przyłapani. Eliza: A czy wziąłeś pod uwagę swój zawód? Jesteś osobą publiczną. Zarabiasz na życie graniem na fortepianie, a publiczność na ciebie patrzy. Obcy ludzie rozpoznają cię w tłumie, albo może im się tylko tak wydaje, a potem są zbyt zakłopotani, żeby to przyznać, więc odwracają wzrok. Gurden: Czasami zdarza się, że nie tylko obserwują mnie… Na przykład przechodzę przez ulicę, zupełnie bezmyślnie, nie patrząc na światła; nagle ktoś pojawia się koło mnie, idąc na ukos, na przykład do zaparkowanego samochodu. I za każdym razem, kiedy się tak dzieje, jakaś ciężarówka przejeżdża z rykiem silnika niecałe dwa metry od miejsca, gdzie akurat bym stał, gdyby ten człowiek mnie nie popchnął. Eliza: Popchnął? Kto? Gurden: Jakiś człowiek. Eliza: Zawsze ten sam? Gurden: Może nie zawsze ten sam, ale zawsze taki sam. Niższy niż ja i potężniejszy. Nie gruby, ale zbudowany jak rosyjski ciężarowiec, ramiona szerokie i mocno umięśnione. Chodzi, jakby właśnie zszedł z konia po przejechaniu miliona kilometrów. I zawsze ma na sobie długi płaszcz i kapelusz, żeby nie można go było rozpoznać, nawet kiedy jest ciepło. Eliza: Ile razy coś takiego ci się zdarzyło? Gurden: Trzy albo cztery. Eliza: I zawsze w ruchu ulicznym? Gurden: Nie zawsze. Kiedyś przechodziłem pod platformą, z której myje się okna na dużych wysokościach, a on zatrzymał mnie, żeby poprosić o drobne. W sekundę potem kawał węża spadł z wysokości pięćdziesięciu metrów. Albo w hallu hotelowym wywracam się o jego walizki i nie wsiadam do windy, która staje między piętrami. To strażnik, który mnie pilnuje. Eliza: Czy w tym pilnowaniu zawsze chodzi tylko o to, żeby cię uchronić przed niebezpieczeństwem? Gurden: Przynajmniej do niedawna tak było, do czasu tego wypadku z samochodem i strzelaniny, [spokojnym głosem] Pomyśleć tylko, że ludzie, którzy próbują mnie zabić, pojawili się w tym samym czasie, co ci, którzy próbują być mną. Eliza: Ledwo cię słyszę, Tom. Powiedziałeś coś o ludziach, którzy usiłują być tobą? Gurden: Tak. Ludzie, którzy próbują dostać się do mojego życia, a mnie stamtąd wypchnąć. Eliza: Wydaje mi się, że rozumiem. Mówisz o kilku różnych osobach, które mieszkają w twoim ciele. Gurden: Nie, to nie tak. [ziewa] Słuchaj, muszę już lecieć. Jest czwarta rano, a ja grałem dzisiaj trzy pełne tury. Masz miły głos jak na komputer. Może jeszcze zadzwonię. Eliza: Tom! Nie rozłączaj się! Proszę! Powiedz mi jeszcze… Gurden: Dobra, słuchaj, jestem naprawdę wykończony i zaczynam zasypiać w tej budce. Zanotowałem twój numer. Eliza: Tom! Tom! Klik! Tom Gurden zwolnił zatrzask i otworzył drzwi. Uderzył go zapach Atlantyku — małży, wodorostów i czarnego mułu odpływu, zmieszany z wonią benzyny i smoły. Świeże powietrze oczyściło budkę z zaduchu. Wskazującym palcem wyrysował niedbale na zaparowanej szybie ósemkę na pięciolinii, potem środkowe c, triolę wznoszącą się do e, dwa ozdobniki. Zmazał cały pasaż szybkim ruchem dłoni. Był bardzo zmęczony. Gurden wyszedł na chodnik. Nawierzchnia była mokra. Skórzane podeszwy jego półbutów wydawały ssąco–mlaszczący odgłos, zostawiając za sobą bąbelki na powierzchni wody. W mieście, nawet o tej porze, nawet w sektorze liczącym sobie zaledwie sześć milionów mieszkańców, szum nie zamierał ani na chwilę — podziemne promy przedzierały się z ogromną szybkością przez wykute w skale tunele, brzęczące jak trutnie pojazdy patrolowe kręciły elipsy na wysokości tysiąca metrów, przecinając swoim kursem siatkę ulic. Dalekie dźwięki mieszały się z przypadkowymi hałasami — łoskotem otwieranego okna, miłosnym kocim okrzykiem, posapywaniem taksówki sunącej boczną ulicą dwie aleje dalej. Przypadkowe odgłosy. Przypadkowe cienie.
Słuch Toma Gurdena przywykł do wychwytywania rytmu i jego zakłóceń. Kiedy szedł w dół Main Street w Manhasset, w kierunku domu, usłyszał za sobą kroki. To nie było echo jego własnych kroków odbite od mokrych ścian domów. Nie był to też przechodzień, podobnie jak on wracający do siebie. Te kroki następowały za nim, kiedy szedł, i zatrzymywały się, gdy przystawał. Gurden wciągnął w nozdrza powietrze, używając zmysłu, który był czymś więcej niż tylko węchem. Wysłał za siebie sondę świadomości, szukając w nieprzeniknionej mgle niebezpieczeństwa, złych myśli, stalowych igieł. Niczego nie dostrzegł. Zatrzymał się na dziesięć sekund. Potencjalny obserwator mógł dojść do wniosku, że jest przestraszony i niezdecydowany. W rzeczywistości czekał na pochopny krok. Nic. Gurden dobył zza szarfy swojego wieczorowego ubrania dźwiękowy nóż. Była to wyrafinowana broń — nielegalna, choć służąca przede wszystkim do obrony. Kawałek cienkiego plastyku miał wielkość karty identyfikacyjnej czy kredytowej. Nóż wysyłał uderzenie dźwięku o częstotliwości od sześćdziesięciu tysięcy do stu dwudziestu tysięcy herców i mocy tysiąca pięciuset decybeli, tworząc pasek o szerokości centymetra i grubości milimetra. „Ostrze” skutecznie działało w promieniu trzech metrów. Z bliska taki dźwięk rozrywał słabe powiązania molekularne, występujące w długich łańcuchach cząsteczek związków organicznych. W obrębie swojego zasięgu ostrze topiło stal i w mgnieniu oka wodę doprowadzało do wrzenia. Maleńka bateria wewnątrz karty dostarczała broni energii na dziewięćdziesiąt sekund — wystarczająco długo, by upuścić komuś krwi w odpowiednich miejscach. Trzymał kartę w prawej dłoni, między kciukiem a palcem wskazującym i środkowym, gotów knykciem kciuka przesunąć guzik wyłącznika. Uzbrojony, Tom Gurden ruszył dalej, jak gdyby niczego nie słyszał i niczego nie podejrzewał. Kroki ruszyły za nim prawie natychmiast, ich odgłos wydawał się dobiegać z jakiegoś nieokreślonego kierunku. Uznał, że napastnik stosuje starą metodę śledzenia na ulicy — obserwację przez wyprzedzenie. To mogły być kroki kogoś, kto szedł przed nim, kto obserwował go w odbiciach w szybach wystawowych, chromowanych zderzakach samochodów i odwracał się na tyle często, by go nie stracić z oczu. Gurden jeszcze raz użył swojej sondy — zmysłu, który był na poły węchem, na poły słuchem, połączonym z najwyższą koncentracją uwagi. Ktoś tam był. Poczuł napięcie w mięśniach, jak gdyby szykujących się do biegu. Szedł wolno, trzymając nóż nisko przed sobą. Naskórek kciuka otarł się o wyłącznik. Rytm tamtych kroków ciągle pokrywał się z jego krokami, jednak teraz zmienił się ich odgłos. Kiedy podszedł bliżej, usłyszał wyraźnie ostre stukotanie. Przed nim, na krawędzi kręgu światła, które rzucała uliczna latarnia, przemknął cień i wtopił się w mrok otaczający jeden z budynków. Gurden przyspieszył kroku, ruszył ostro naprzód, unosząc kolana jak sprinter. Echo tamtych kroków ucichło. Gurden podbiegł do latarni. Z prawej strony coś szurnęło po betonie — jakby ktoś przestąpił z nogi na nogę. Uskoczył w lewo, w kierunku ulicy, która po tej stronie stanowiła otwartą część przejścia między domami, uciekając °d palącego się nad głową światła. Ostrzem noża, ukrytym w rękawie, rozciął ciemność przed sobą. — Może postawiłbyś dziewczynie drinka? Ten głos! Te same słowa! To samo powiedziała Sandy wtedy, pierwszego wieczoru, kiedy weszła do Old Greenwich Inn w Stamford. — Sandy? — Nie spodziewałeś się mnie, Tom? Wiesz, że nie mogę bez ciebie wytrzymać. — Czemu się chowasz w ciemności? — Gurden podniósł prawą dłoń, udając, że chce osłonić oczy, i przy okazji wsunął nóż do bocznej kieszeni smokingu. — A czemu ty się chowasz? — Miałem kilka fatalnych tygodni. Podejdź bliżej. Niech ci się przyjrzę. Zaśmiała się w odpowiedzi, a potem podeszła do niego — gracja o zaokrąglonych kształtach, giętkich ruchach i spokojnym spojrzeniu. Ubrana była w przeciwdeszczową pelerynę z folii, którą owinęła się jak sari. Powierzchnia folii mieniła się fioletowo i zielono w rytm jej oddechu. Pod spodem miała szarą, wieczorową suknię z syntetycznego jedwabiu z odsłoniętymi ramionami. To była ta sama suknia, którą nosiła wtedy — cztery lata temu. Westchnął.
— Pamiętasz? — Oczywiście… ale skąd ty teraz? — Byłam głupią dziewczyną. — Uśmiech. — Bałam się ciebie, Tom. Bałam się twoich marzeń. Były takie dziwne i absorbujące. Chciałeś mnie w nie wciągnąć, a mi cały czas wydawało się tylko, że się gdzieś zapadam, gdzieś, gdzie nie chcę się znaleźć, gdzie się boję iść. Dlatego zamiast ci pomóc, usunęłam się. Pomyślałam, że powinnam sama odejść. Dawałam sobie radę przez dzień czy dwa, nawet znalazłam pracę. Ale potem okazało się, że świat jest pusty i zimny — bez ciebie. Mówiąc to, Sandy pochylała głowę, ukrywając wzrok. Gurden przypomniał sobie, że nie potrafiła nigdy kłamać, patrząc mu jednocześnie w oczy. Kiedy mówiła nieprawdę, począwszy od: „w pralni przypadkowo zmarnowali ci tę wstrętną żółtą marynarkę”, aż po: „nie mam pojęcia, co stało się z tym rolexem, który dała ci pani Weems”, zawsze pochylała głowę i patrzyła na swoje buty. Sandy spoglądała mu w oczy tylko wtedy, kiedy była pewna, że jej uwierzy. — Czego chcesz, Sandy? — zapytał miękko. — Chcę z tobą być. Całe życie. Dzielić z tobą marzenia. Spojrzała na niego. Paląca się nad ich głowami latarnia sprawiła, że jej szare oczy zniknęły w cieniu oczodołów, płonęły w nich tylko światełka skrywanego triumfu. — Dobrze — powiedział cicho. — Postawić ci śniadanie? — Znasz jakieś dobre miejsce w okolicy? — Znalazłem knajpę, gdzie jedzą rybacy łowiący kraby, zanim wyruszą w morze. O tej porze dostaniemy solidny dzbanek kawy i patelnię naleśników. — Daj mi jeść, Tom. Podeszła do niego poprzez krąg światła. Dłońmi, palcami o paznokciach jak kawałki polerowanego rubinu objęła go za szyję. Przylgnęła doń całym ciałem. Pocałowała go, wsuwając mu w usta koniuszek języka. Jak kiedyś. Druga sura Piaskowe widma Czy to Naishapur czy to Babilon, Czy to słodka czara jest czy też gorzka Wino życia płynie kropla za kroplą, Liście życia lecą jeden za drugim.
Omar Chajjam
Starzec żelaznymi szczypcami wyciągnął z ognia żarzący się kawałek korzenia ostrokrzewu i przytknął go do żywicznej kulki, która leżała w miseczce fajki. Żywica zadymiła. Szybko przeciągnął gryzący dym przez naczynie z wodą i winem, by go osłodzić, a potem wciągnął przez długą rurkę nargili do płuc. Ściany komnaty ruszyły mu na spotkanie, miał uczucie, że spada gdzieś bez końca. Kołysał się miękko na poduszkach, dym łagodził rwanie stawów i pulsujący ból blizn. Grymas wykrzywiał mu usta, dopóki ziewanie nie zaokrągliło ich w kształt litery „O”. Zamknął oczy. Złotawe zjawy hurys, osłonięte dymem, dotykały jego skroni i chłodnymi palcami czesały brodę. Inne palce głaskały go po rękach i nogach, masowały mięśnie zwiotczałego brzucha. Z oddali szejk Sinan słyszał szum wodospadów, które szemrały doń dźwięcznymi głosami. Te głosy szeptały mu o owocach wielkich jak zaciśnięta pięść i dojrzałych jak kobiece piersi. Szerokie liście poruszane wiatrem opowiadały o ocierających się o siebie udach. Sok tych owoców… Zimny powiew dotknął twarzy Starca, wysuszając cienką warstwę potu. Nie opodal ktoś odsunął na bok kotarę wiszącą w łukowo sklepionym przejściu. Czyjeś palce złapały za gładką tkaninę na jego piersiach, wbijając się w ciało i wyrywając siwe włosy. — Obudź się, Starcze! Szejk Raszid ed–Din Sinan uniósł powieki. Napotkał twarde spojrzenie czarnych oczu Hasana. Hasan był najmłodszym, dopiero co wprowadzonym haszszaszijjuna. Mimo to chłopak ośmielił się wejść zdecydowanie do komnaty i przemówić ostro do samego Sinana — mistrza ich sekty. Wydawało się, iż sam fakt, że był imiennikiem Hasana as–Sabbah, dawno zmarłego założyciela zakonu asasynów, dawał młodzieńcowi autorytet, którego nie mogły mu dać wiek i pozycja. — Czego chcesz? — zapytał Sinan drżącym głosem. — Chcę, żebyś się obudził, Starcze, i oczyścił swój rozum. — Czemu? Co się stało?
— Chrześcijanie stoją u bram. — Znowu chrześcijanie? Czy tylko z tego powodu mnie niepokoisz? — Tym razem wydaje mi się, że zostaną na dłużej. Rozbili obóz, jakby szykowali się do oblężenia. — Postawili już któreś ze swoich męczących żądań? — Tylko to, co zawsze: żebyśmy wyszli i walczyli. — No to dlaczego mi przeszkadzasz? — Są z nimi templariusze. — O! Myślisz, że dowodzi nimi brat Gerard? — Nie wiem, nie widziałem. — To znaczy, że tylko popatrzyłeś sobie z murów. — To prawda. — Młody człowiek wydawał się bardzo zakłopotany. Głos szejka Sinana stwardniał. — Najpierw idź i odsłoń płachty ich namiotów, i dopiero wtedy wywołuj mnie z Ukrytego Ogrodu. — Tak, panie. — Hasan skinął krótko głową i wyszedł. Bertrand du Chambord zaczynał podejrzewać, że został oszukany. Stał przed swoim namiotem. Był trzeci dzień oblężenia Alamut. Czerwone promienie porannego słońca wyłoniły się spomiędzy szczytów gór i oświetliły wznoszący się przed nim ścięty wierzchołek góry. Światło zabarwiło szarobeżową skałę na kolor, jaki miały o tej porze roku jesienne liście na drzewach w dolinach Orleanu. Lita skała góry przechodziła niezauważalnie w wygładzony kamień ścian i przedpiersi twierdzy ponad jego głową. Tylko bardzo bystre oko mogło odróżnić, gdzie kończą się naturalne rysy skał, a zaczynają szczeliny między ciosanymi głazami. Same ściany miały zaledwie czterdzieści stóp wysokości. Ponieważ jednak zbudowano je na szczycie góry, wznosiły się na ponad dwieście stóp nad poziom, na którym stał Bertrand. Nie miał ani drabin, ani kotwic z linami, by wspiąć się na szczyt. Nawet gdyby je miał, nikt nie byłby w stanie dotrzeć tak wysoko, odpierany przez łuczników i procarzy. Dookoła równe wierzchołki namiotów jego wojska ciągle ukryte były w mroku głębokiej doliny między Alamut i leżącymi naprzeciwko szczytami. Doliną sączył się niewielki strumyk, który najprawdopodobniej był jedynym źródłem za opatrującym fortecę w wodę. Biegła też tędy jedyna droga wiodąca do twierdzy — w każdym razie jedyna, jaką widział, i jedyna, o której mu powiedziano. Otoczone skalnymi ścianami miejsce, które musiało pomieścić namioty dla ludzi i zagrodę dla koni, pomiędzy strumieniem i drogą, szerokie było zaledwie na sto kroków. Półtora dnia zabrało dowódcy przekonanie swoich nowo zaciężnych żołnierzy, by brali wodę do picia z góry strumienia, a oddawali mocz w dole jego biegu. Niektórzy z nich ciągle jeszcze nie zadawali sobie trudu, by się do tego zastosować. Tak na co dzień wyglądało dowodzenie wojskiem. Lista rzeczy, których francuski rycerz nie był w stanie zrobić, była dłuższa niż lista możliwości. Nie mógł zbudować maszyn oblężniczych. Nie tylko dlatego, że nie było tu miejsca, by je skonstruować i manewrować nimi, ale przede wszystkim dlatego, że nie było drewna, a w każdym razie takiego drewna, które mógłby kupić za swoje tysiąc dwieście syryjskich dinarów. W tym kraju konie i chrześcijańskich żołnierzy kupowało się za wielkie sumy, a zwykłe deski i pniaki bywały jeszcze droższe. Nie mógł zorganizować frontalnego ataku. Droga prowadząca w górę do cytadeli skręcała na północ — to znaczy na prawo, stojąc twarzą do góry — potem ostro na południe, potem znowu na północ, na południe… Za każdym zakrętem czekali Saraceni. Skalny stok przed zakrętami był ociosany i tworzył stromą przepaść. Dalej droga była przegrodzona ścianami z kamieni, między którymi pozostawiono przejście tak wąskie, że mogło się tam zmieścić obok siebie najwyżej dwóch jeźdźców. Sto kroków za każdym z takich przesmyków, zasłonięci ustawionymi jeden na drugim głazami, czaili się łucznicy, popijali chłodne soki, jedli owoce i słodycze i czekali, by wbić strzałę w oko każdego chrześcijańskiego rycerza, który spróbowałby się przedostać przez ich posterunki. Nawet stojąc tak daleko, Bertrand du Chambord widział, jak zabawiali się strzelaniem z łuków o nagrody. Nie mógł również wspiąć się po rumowisku, między zakrętem a prostym odcinkiem drogi. W ciągu stu lat trwania wojny Saraceni tak ociosali skałę, że nawet szwajcarski pasterz miałby spore trudności, żeby się na nią wspiąć. Rycerze Bertranda najlepiej walczyli z końskiego grzbietu, niewykluczone jednak, że dla sławy zgodziliby się szturmować mury z drabin lub wież oblężniczych. Natomiast nigdy nie przystaliby na długą, mozolną wspinaczkę z użyciem kilofów, haków, lin i całego osprzętu, twarzą w twarz z przeciwnikiem, który mógł staczać na nich głazy lub wezwać na pomoc łuc-
zników z biwaków na północnych i południowych zakrętach drogi. Jako dowódca, du Chambord mógł rozważyć szansę i dojść do wniosku, że na każdych dziesięciu ludzi — tylko dwóch dotrze do bram cytadeli. Każdy rycerz z osobna mógł dojść do takiego samego wniosku i odmówić podjęcia , ryzyka. Dalej — Bertrand nie mógł przeprowadzić klasycznego oblężenia, ponieważ nie kontrolował wszystkich dróg wiodących do fortecy. Nie mógł dowiedzieć się, czy wrogowie w obawie przed głodem oszczędzają zapasy, które starczą im ledwie na rok, czy śmieją się z niego, ukryci za murami. Nie mógł znaleźć żadnej innej drogi do twierdzy w Alamut. Być może istniał jakiś szlak wydeptany przez górskie kozice, którym jego ludzie mogliby podejść do nie strzeżonej bramy, ale jeśli nawet istniała taka droga, to Bertrand potrzebowałby przewodnika spośród tubylców. Okoliczni mieszkańcy sami byli Saracenami. Za złoto opowiedzieliby mu każdą historię, którą pragnąłby usłyszeć, a potem poprowadziliby go na zaczajonych łuczników, do tego najpewniej nocą. Nie mógł z całą pewnością wiedzieć, co myśli przeciwnik, a taka wiedza była podstawą udanego oblężenia. Bertrand domyślał się jednak, że szejk Sinan i jego haszszaszijjuna niespecjalnie przejmowali się chrześcijanami czekającymi w dolinie. Tak więc, owego trzeciego ranka Bertrand du Chambord wrócił do swojego namiotu, zanim słońce zaczęło palić zbyt mocno, i zaczął liczyć pieniądze oraz dni, które pozostały mu przed natarciem na Alamut. Jego ludzie byli zadowoleni — karmili konie, ostrzyli miecze, oliwili kolczugi i spożywali swoje racje żywnościowe. Będą tak spędzać czas, dopóki nie skończą się pieniądze i żywność, a potem odejdą. A co miał zrobić Bertrand? Pierwszy z jego ludzi zginął o północy. Dokładna pora zabójstwa była przedmiotem dyskusji między Bertrandem a polowym chirurgiem. Medyk zwracał uwagę na czarny kolor krwi wokół ran na szyi Thorwalda de Harfleur, na sztywność ciała rycerza i na ciemnofioletowe plamy, które nazwał opadnięciem krwi, widoczne na pośladkach i plecach. Rycerz nie zgodził się z nim i zwrócił uwagę na sugerowaną przez chirurga godzinę — okolice północy, kiedy cały obóz pogrążony był w głębokim śnie. Cały, z wyjątkiem strażników, którzy przysięgali, że czuwali wzdłuż drogi i przy zagrodzie dla koni. Jeśliby jakikolwiek Saracen przedostał się do obozu, by wbić trzy, cztery, pięć razy nóż w ciało Thorwalda, to szarpanina i okrzyki rycerza obudziłyby całą dolinę. Zbrodni musiano być dokonać wcześniej — twierdził dowódca — kiedy inni zajęci byli grami i pijatyką, albo później, kiedy wstawali, brzęcząc rynsztunkiem i garnkami. — To nie tak, panie — sprzeciwił się medyk. — Zwróć uwagę na umiejscowienie tych ran. Zauważ także, jaki mają kształt. Ostrze weszło pionowo i przeszło między ścięgnami i żyłami na szyi. Następnie, w momencie, w którym dotarło do kręgosłupa, zostało obrócone i przerwało kręgi. — Do czego zmierzasz, człowieku? — warknął Bertrand. — To nie był normański nóż: żelazo kute grubo przez kowala. Te rany zadało ostrze, którym można by się ogolić, panie, a trzymał je ktoś, kto potrafiłby wyciąć ci pęcherz z brzucha w taki sposób, że nie poczułbyś nawet ukłucia. — No więc? — Jesteś rycerzem, panie. Znasz się na sztuce wojennej, wiesz, jak zrzucić z konia i powalić na kolana przeciwnika odzianego w kolczugę i żelazny hełm. Zabójca, który użył tego ostrza, znał się na mięśniach, kościach i ścięgnach nie gorzej niż chirurg. Wiedział, jak wbiją się sztylet — bardzo ostry sztylet — w ciało śpiącego człowieka tak, by ten się już nigdy nie obudził. — A jak się dostał do namiotu? — Trzymał się cienia. Stąpał ostrożnie, żeby nie potknąć się o rynsztunek, który twoi ludzie układają pomiędzy namiotami. Człowiek, któremu na tym zależy, może zachowywać się bardzo cicho. — Fantazjujesz — żachnął się Bertrand. — Nie było tu ostatniej nocy żadnego Saracena. Zrobił to któryś z naszych. Może żywił jakąś urazę do Thorwalda jeszcze z poprzednich wypraw. — Panie, ty znasz swoich ludzi najlepiej. — Pewnie, że tak. Prowadzimy tu znacznie lepsze oblężenie, niż ci się wydaje, mój panie, razem z twoimi bajkami o skradających się zabójcach. — Oczywiście. Chylę czoło przed twoją wiedzą w tych sprawach. Po czym medyk opuścił Bertranda du Chambord i nakazał koniuchom, aby wykopali grób.
Hasan as–Sabbah skradał się, wyczuwając stopami luźne kamienie i cicho wgniatając je na powrót palcami nóg w suchą ziemię. Palce były długie i zakrzywione; kiedy stopa się wyginała, ścięgna pod skórą wyraźnie się napinały. Naskórek pomarszczony w białe i suche kręgi odchodził od zagiętych i zrogowaciałych paznokci. Te palce liczyły sobie sto dwadzieścia dziewięć lat. W tym czasie przeszły więcej mil, boso lub w butach, niż najstarszy wielbłąd na szlaku korzennym. Były to jednak stopy młodego człowieka — sprężyste i proste, o mocno wysklepionym podbiciu. Twarz jego miała również młodzieńczy wygląd — bujny wąs, bystre oczy osadzone głęboko w oczodołach, wokół których prawie nie było zmarszczek. Włosy miał jak młody pasterz — czarne, gęste i kręcone. Mięśnie jego ramion napinały się, gdy szukał uchwytu dla rąk i łapał równowagę, zsuwając się w dół kamienistego zbocza. Potem musiał jeszcze przekroczyć strumień po wystających z wody kamieniach i wejść do chrześcijańskiego obozowiska. Była siódma noc oblężenia Alamut. Mimo że szejk Sinan polecił mu szpiegować napastników, Hasan zostawiał dotąd to zadanie innym haszszaszijjuna, bardziej uległym woli szejka. Tej nocy jednak wyszedł sam, ponieważ miał powód, by z bliska przyjrzeć się ludziom w dolinie. Nawet nie wychodząc z Orlego Gniazda, wiedział, że jest jeszcze zbyt wcześnie na terror. Uwięzieni w dolinie przez swój upór i niebezpieczne dla nich samych wyobrażenie o własnym męstwie, chrześcijańscy rycerze unicestwią się z czasem sami. Czego nie sprawią gwiazdy i mrok nocy, tego dokona upał, pragnienie, piekący pot i nie zaspokojona potrzeba działania za wszelką cenę. Pozostawieni na trzy tygodnie w tej wąskiej dolinie pożrą się nawzajem. Hasan, sekretny mistrz haszszaszijjuna od prawie stulecia, znany był z konsekwencji. Z czasem ci ludzie mogą wpędzić się w obłęd na tej jałowej ziemi i nikt nie będzie uważał tego za cud. Jednak nigdy nie uznają się za pokonanych przez sam tylko nocny wiatr, ukąszenia skorpionów i demony — taką możliwość należało włożyć między bajki. Do którego namiotu powinien zajrzeć? Czy chrześcijański dowódca rozpiął największe płótno dla siebie i swoich sług, tak jak zrobiłby to saraceński pan? Czy wybrał dla siebie najmniejszy namiot, by więcej jego ludzi mogło w ten sposób zamieszkać we względnej wygodzie? To pasowałoby bardziej do ich dziwnych ideałów braterstwa i wspólnego dzielenia niedostatków i niebezpieczeństw podczas tych „wypraw krzyżowych”. Hasan as–Sabbah wybrał najmniejszy namiot, wyciągnął sztylet i ujął ręką fałdę płótna. Kwaśny odór męskich ciał, nienawykłych do codziennego rytuału mycia, wionął mu w twarz. Haszszaszijjuna odwrócił głowę w bok i łykał powietrze małymi haustami. Nasłuchiwał dźwięków dochodzących z namiotu. Słychać było dwa odgłosy chrapania, jak turkot dwóch kół różnej wielkości toczących się po drodze. Z całą pewnością w środku było dwóch chrześcijan. Czy mógł to być dowódca ze swoim sługą? Hasan podniósł płótno wyżej i wsunął głowę pod krawędź płachty, a potem wcisnął się w piasek i wpełzł w ciepłą, wilgotną ciemność. Wewnątrz jego źrenice zaraz się rozszerzyły. Na tle namiotowego płótna, przez które blado przeświecało światło gwiazd, rysowały się dwa ludzkie kształty. Pierwszy z nich leżał wzdłuż na posłaniu zrobionym z desek i powrozów. Drugi spał w poprzek w nogach posłania. Pan i sługa, mieszkający razem na sposób normański. Żaden haszszaszijjuna nie zabiłby obydwu, w każdym razie nie w tej fazie oblężenia. Konieczność wpędzenia przeciwników w paniczny strach była ważniejsza niż uszczuplenie ich liczby. Nie może być nic bardziej przerażającego, niż obudzić się i zobaczyć martwego towarzysza, nic straszniejszego niż pytanie: „dlaczego on? dlaczego nie ja?” Którego więc należało zabić, by efekt był największy? Martwy dowódca i sługa bełkoczący o swojej niewinności każdemu, kto tylko chciałby słuchać — to byłby ciekawy sposób na zdezorientowanie chrześcijańskiej armii. A przerażony dowódca, struchlały na widok śmierci zadanej tak blisko swojego posłania… Czyż nie był to najskuteczniejszy środek, aby wywołać strach i zamieszanie wśród tych, którzy rozłożyli się obozem u stóp Orlego Gniazda? Hasan schylił się nad niewiernym, który leżał u stóp swojego pana. Służący spał z odrzuconą w tył i skręconą w lewo głową. Chrapał głośno z otwartymi ustami. Haszszaszijjuna wsłuchiwał się w rytm jego oddechu. Każde siódme chrapnięcie było głośniejsze, jak siódma fala uderzająca w brzeg. Trzęsła się odeń głowa śpiącego, i wydawało się, że z nią trzęsie się cały namiot. Zabójca odmierzył palcem odległość od ucha śpiącego człowieka i uniósł nóż, ustawiając go tak, by ostrze weszło po-
między kręgi. Czubek noża podnosił się i opadał delikatnie w rytm oddechu. Hasan czekał nieruchomo, aż nadejdzie po raz kolejny siódme chrapnięcie. Kiedy dźwięk stał się głośniejszy, a potem zaczął na powrót cichnąć, nóż wsunął się w szyję śpiącego człowieka, między kręgi. W momencie, w którym ostrze przecięło kręgosłup — chrapanie ucichło. Zabójca przekręcił dla pewności nóż w ranie, a potem wyciągnął ostrze. W zamkniętej przestrzeni słychać było spokojne pochrapywanie drugiego człowieka. Haszszaszijjuna opadł cicho na kolana i przeczołgał się z powrotem w kierunku uniesionej płachty namiotu. Rękę z nożem trzymał blisko ciała. Nie chciał zostawiać śladów krwi na płótnie namiotu ani w żadnym innym miejscu w obozie. Podniósł brzeg płachty wolną ręką. Wyszedł na zewnątrz. Trzymając się zacienionych miejsc, przeszedł przez strumień i wszedł z powrotem na kamienisty szlak. Palce jego stóp wynajdywały cichą i pewną drogę. Bertrand du Chambord nie zauważył krwi. W namiocie było jeszcze ciemno, bo — jak to sobie później wytłumaczył — słońce nie oświetlało doliny od samego świtu, tylko dawało na siebie czekać przez kilka godzin. Usiadł na posłaniu, przeciągnął się, odchrząknął i splunął. Teraz spodziewał się, że jego służący Guillaume pospieszy z miseczką do golenia, pianą, brzytwą, ręcznikami, jedzeniem i winem. Zamiast tego ten leniwy łajdak leżał tylko, udając, że śpi. Bertrand kopnął go. Głowa Guillaume’a nieomal oddzieliła się od szyi. W namiocie zaroiło się od czarnych much. Rycerz krzyknął wysokim głosem, jak kobieta. Usłyszał go cały obóz. Nadszedł trzynasty wieczór oblężenia Alamut. Bertrand był pogrążony w rozpaczy. Z pięćdziesięciu konnych rycerzy i setki pieszych żołnierzy i służących, z którymi przybył do doliny, zostało mu zaledwie sześćdziesiąt dusz. Pozostali zostali zabici na własnych posłaniach lub leżeli martwi między głazami wąwozu. Im liczniejsze warty wystawiał o zmroku, by pilnowały zbocza, tym więcej tracił ludzi. Z tych sześćdziesięciu, którzy mu pozostali, nie więcej niż dziesięciu zachowało zdrowy rozum i było w stanie utrzymać broń w ręku. Dowódca zdawał sobie sprawę, że sam nie należy do tej dziesiątki. Przy świetle kopcącego kaganka robił coś, czego nie miał okazji robić od czasu, gdy skończył dwanaście lat — modlił się. Księdza zastępował templariusz, który znał parę psalmów i mógł z biedą ujść za duchownego w tym przeklętym kraju. Bertrand zanosił prośby do swojego Boga, powtarzając psalmy za rycerzem, który na rękawicach zbroi, osłaniających złożone w modlitwie ręce, miał wymalowane czerwone krzyże: — Pan jest moim światłem i zbawieniem moim, kogóż mógłbym się lękać? Pan jest siłą mojego życia, kogóż miałbym się bać? Stary templariusz recytował skrzypiącym głosem słowa, a Bertrand szybko je za nim powtarzał: — Kiedy nikczemni przeciwnicy moi i wrogowie chcieli mnie napaść i rozedrzeć ciało moje, wtedy potknęli się i upadli. — Nawet gdyby chmara nieprzyjaciół zasadziła się na mnie, moje serce nie zazna strachu; gdyby cała armia powstała przeciwko mnie, nie ulęknę się. Bertrand zacisnął powieki. — Jednej tylko rzeczy pragnę od Pana, i zawsze będę jej pożądał: chcę mieszkać w Jego Domu przez wszystkie dni mojego żywota, ujrzeć oblicze Pańskie i odwiedzić Jego Świątynię. — A gdy nadejdzie czas troski, On ukryje mnie w swoim namiocie, w tajemnym miejscu swojego tabernakulum. Postawi mnie na skale… Templariusz przerwał, jak gdyby chciał zaczerpnąć powietrza, i już się nie odezwał. Bertrand miał zamknięte oczy i — ponieważ nie znał słów modlitwy — milczał. Usłyszał, jak templariusz wydał z siebie urwane, charczące westchnienie, a potem jego kolczuga zaskrzypiała i zabrzęczała, jakby rycerz układał się na spoczynek… Bertrand ciągle nie otwierał oczu. — Możesz na mnie spojrzeć. Mężczyzna mówił po francusku z miękkim akcentem, jakby lekko sepleniąc. Bertrand powoli otworzył oczy i podniósł wzrok, zatrzymując go na czubku cienkiego ostrza skierowanego w nasadę jego nosa. Powiódł spojrzeniem wzdłuż noża i trzymającej go ręki i zobaczył ciemną twarz z wąsem i świecącymi oczami. — Wiesz, kim jestem? — N–nie.
— Jestem Hasan as–Sabbah, założyciel zakonu asasynów, którego siedzibę chcieliście zaatakować waszymi wielkimi mieczami. — Aaa. — Mam tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt lat. To znaczy, że jestem starszy od waszego Jezusa Chrystusa. A ja ciągle jeszcze żyję. — Asasyn uśmiechnął się, wypowiadając bluźnierstwo. — Mniej więcej raz na czterdzieści lat odgrywam scenę swojej śmierci i odchodzę na pewien czas. Potem wracam i wstępuję ponownie do zakonu jako młody człowiek. Może tak samo robił wasz Jezus. — Pan jest moim zbawieniem — zakwiczał Bertrand. — Zdaje się, że nie rozumiesz, co do ciebie mówię. — Oszczędź mnie, panie, a będę ci służył. — Oszczędzić? — Nie zabijaj mnie! Pozwól mi żyć — wybełkotał Bertrand na poły tylko świadomy tego, co mówi. — Tylko Allach może dać życie i tylko Aryman może je przedłużyć poza jego zwykły kres. Ale ty, niewierny, nie możesz tego wiedzieć. — Zrobię, co tylko będziesz chciał. Pójdę, dokąd mi każesz. Będę ci służył, jak tylko zechcesz. — Ale ja niczego od ciebie nie potrzebuję — powiedział mistrz asasynów z uśmiechem. Z tym samym uśmiechem na wargach wbił ostrze noża w otwarte lewe oko Bertranda. Pchnął mocniej trzonek, kiedy nóż zagłębił się w czaszkę i głowa chrześcijanina opadła w tył, a ciało zatrzęsło się w konwulsjach. Hasan przytrzymał rycerza lewą ręką za szyję, utrzymując ciało prawie w pionie. Odchody Bertranda zanieczyściły powietrze. Kiedy konwulsje ustały, ułożył ciało obok zwłok templariusza. Stary rycerz umarł godniej, bez pustych słów i obietnic. Tylko jego spojrzenie wyrażało nienawiść. Tym razem Hasan schylił się, by wytrzeć nóż o ubranie zabitego, ponieważ tej nocy szło mu tylko o to, by zabijać, a nie zastraszyć przeciwników. W świetle kaganka zauważył ruch. Ktoś wolno opuszczał brzeg płachty namiotu. — Poczekaj, przyjacielu. Płótno znów się uniosło. W Ciemności błyszczało dwoje czarnych oczu. — Dlaczego nazywasz mnie przyjacielem? — zapytał stary człowiek. Był to asasyn, który powinien był zostać w Alamut i wędrować po swoim Ogrodzie Rozkoszy. Zapach krwi wywabił go jednak za mury. — Czy to nie ty jesteś Ali, poganiacz wielbłądów, który kiedyś opowiadał dowcipy Hasanowi? — Moje usta niejeden raz sprawiły, że zrobiłem z siebie głupca, ale wtedy chciałem tylko odwrócić uwagę starego człowieka, by nie myślał o swoim bólu. Byłem lekkomyślnym dzieckiem, a od dymu fajki zakręciło mi się w głowie. — To były dobre żarty, Ali. — Nie żyje już nikt, kto by mógł je pamiętać. — Ja żyję. — Nie, panie. Ty nie żyjesz, ponieważ pogrzebaliśmy cię w piasku pustyni o pół dnia drogi stąd. Ja sam owijałem twoje stopy w płótno. — To były stopy żebraka, jakiegoś przybłędy. — Twoje stopy, Hasanie. Poznałbym je wszędzie. Niejeden raz dostałem od ciebie kopniaka. — Tylko po to, by rozjaśnić ci w głowie. — Nie kopałeś mnie w głowę, panie. — Wiem. Twój tyłek był bardziej miękki. — Teraz już nie. — Starzec zaśmiał się. — Pamiętaj o mnie, Ali. Starzec spojrzał w głąb namiotu. Ponad ciałami rycerzy zobaczył wysmukłą, prostą sylwetkę Hasana, rzucającą wielki cień na ścianę. — Nie, panie. Nie zapamiętam nic z tej nocy. Z całym szacunkiem dla ciebie, jeśli będę pamiętał, to będę mówił. A jeśli zacznę mówić, to powiedzą, że mózg mam miękki jak pośladki noworodka. Nie będę miał z tego pożytku. — Mądrze powiedziane. — Nie umieraj, Hasanie. I nie mów mi, jak to się dzieje, że żyjesz. Ręka opuściła płachtę namiotu i stary człowiek odszedł. Hasan słyszał, jak jego sandały chrzęszczą po piasku.
Tuż przed świtem konny patrol Saracenów pod komendą młodego Ahmeda ibn Ali patrolował drogę do Tirzah. Nadjechali od wschodu. Kiedy pierwsze promienie słońca wyłoniły się zza wzgórz, oczom jeźdźca ukazał się niezwykły widok. Ahmed zauważył oświetlony słońcem głęboki wąwóz, biegnący wzdłuż drogi po jej północnej stronie. W chwili gdy promienie słoneczne rozjaśniły dolinę, wypełniła się ona wyjącymi szaleńcami. Konno i pieszo, chrześcijanie ubrani w płaszcze z czerwonymi krzyżami, uciekali z wąwozu. Niektórzy byli w zbrojach, inni mieli odsłonięte głowy, a dwóch uciekało nago, przytrzymując białe płaszcze wokół pasa, jak zwinięte pieluchy. Na krótki rozkaz Ahmeda jeźdźcy wyciągnęli miecze i ruszyli galopem, by przeciąć szaleńcom drogę i okrążyć ich. Chrześcijanie nie bronili się. Ci, którzy biegli, opadli na kolana, a jadący konno zsunęli się z siodeł. Za pomocą gestów i uderzeń płazem miecza Ahmed ustawił niewiernych w dwa szeregi i pognał drogą do Balatah, gdzie jego dowódca rozbił tymczasowy obóz. — Panie! Saladyn nie odrywał spojrzenia od wierzgającego młodego ogiera. Opiekun konia, szesnastoletni chłopak, który wkrótce miał zostać następnym koniuszym Saladyna, prawie nie dotykał pęcin konia szpicrutą. Potrafił utrzymać konia w ryzach samym jej czubkiem, a zwierzę posłusznie wykonywało polecenia. Czyżby chłopak kłuł przedtem ogiera szpicrutą czy też zwierzę słuchało pana z przywiązania? Było to najważniejsze pytanie, które należało postawić człowiekowi mającemu podporządkować sobie zwierzę. Saladyn nie mógł go jednak zadać wprost. Chłopak wiedziałby, jak na nie odpowiedzieć, niezależnie od tego, jaka była prawda. Musiał więc go obserwować i sam wyciągnąć wnioski. — Panie! Sułtan porzucił sprawę ogiera i jego opiekuna i podniósł w końcu wzrok na czekającego posłańca. — Tak? — Ahmed ibn Ali przyprowadził z Tirzah jeńców. — Jeńców? Czy była tam jakaś bitwa? — Nie było bitwy, panie. Poddali się na drodze. — Dziwne. Szli pieszo? Może zgubili się w górach? — Uciekali przed śmiercią. — Przed Ahmedem? — Uciekali spod Alamut. Tak przynajmniej mówią. — Spod Alamut? Nawet Frankowie nie są takimi szaleńcami, żeby próbować zdobyć tę twierdzę. Czy to regularne wojsko? Patrzył, jak młody żołnierz usilnie zastanawia się nad odpowiedzią na pytanie, którego znaczenie Saladyn starał się uzmysłowić swoim jeźdźcom. — Nie, panie. Ahmed mówi, że to najemni rycerze, stado kundli. Uciekali jak wystraszone psy. Ci, którzy mieli konie, jechali na przedzie, a reszta biegła za nimi i krzyczała ze strachu. — Czy haszszaszijjuna ich ścigali? — Nikt z naszych ich nie widział. Saladyn westchnął: — Przyprowadź ich tutaj za dwie godziny. O wyznaczonej porze Frankowie i ich słudzy usiedli na wydeptanej ziemi pomiędzy namiotami. Wystawieni na działanie palącego słońca, pozdejmowali zrobione z żelaznych kółek okrycia głowy i zsunęli wełniane kaptury płaszczy. Saladyn zabronił dawać im wody, dopóki nie zdecyduje, czy można wobec nich zastosować prawa gościnności. Stojąc przed swoim namiotem, saraceński dowódca przyglądał się dwudziestu kilku zbitym w gromadę ludziom. Pilnowali ich najroślejsi spośród jego wojowników, trzymający w rękach opuszczone włócznie. — Czy są między wami rycerze zakonu templariuszy? — zapytał nieco chropawą, lecz płynną francuszczyzną. Frankowie, mrużąc oczy w słońcu, spojrzeli na niego. Może ośmiu z nich, sądząc z ubioru i postawy, mogło uchodzić za prawdziwych rycerzy według normańskich prawideł. Z tej grupy sześciu trzymało się osobno. Nie siedzieli z innymi na ziemi i nie tłoczyli się bezładnie, lecz przyklękli na palcach nóg, odbywając pięty od ziemi, jakby gotując się do skoku. To byli mężczyźni doświadczeni
w walce; obserwowali pochylone ostrza włóczni i rozważali swoje szansę, gdyby miało dojść do walki wręcz. Z pewnością templariusze — pomyślał Saladyn — albo nie wiem nic o Europejczykach. — Ci z was, którzy mogą liczyć na to, że ktoś ich wykupi z niewoli, niech powstaną. Przyjmę okup za uwolnienie szlachetnie urodzonych… Sześciu templariuszy powstało natychmiast, pewnych, że zakon zapłaci każdą sumę za ich uwolnienie. — Zakon zapłaci za swoich rycerzy, panie — zawołał najwyższy z nich, najwyraźniej ich dowódca. Trzej inni Frankowie, niezupełnie pewni swoich możliwości, podnieśli się wolniej z ziemi. — Pozostali z was — powiedział Saladyn po przerwie — zostaną sprzedani jako niewolnicy. Być może będą się mogli z czasem sami wykupić. To nie dotyczy oczywiście członków zakonu templariuszy. Tej fanatycznej bandzie zbirów, która opierała mi się tak twardo pod Montgisard, poprzysiągłem zemstę. Ci — Saladyn wskazał na szóstkę stojącą osobno — zostaną zgładzeni. Zauważył, jak dłonie rycerzy zwinęły się w pięści, a kolana ugięły się do skoku. Spróbujcie — zachęcił ich w myśli — moi włócznicy potrzebują ćwiczenia w walce wręcz. Lecz ostatecznie żaden z tych sześciu nie ruszył się z miejsca. — Nie mamy szczęścia, Henri — powiedział głośno jeden do drugiego. — Jak u tych pogan odbywają się egzekucje? — zapytał równie głośno drugi rycerz pierwszego. —— Przez powieszenie czy przez ścięcie? — Zaszyje cię taki w worek z własną matką i z psem. Chodzi o to, żeby się przekonać, które z nich najpierw zerżniesz. Saladyn, który jako jedyny z Saracenów mógł zrozumieć ten żart, zapanował nad sobą i odparł chłodno: — Nasz zwyczaj przewiduje rozerwanie ciała przez dzikie ogiery — powiedział po francusku. — Ale w waszym wypadku użyjemy osłów. Niezależnie od tego, jakiej reakcji mógł się spodziewać, na pewno był zawiedziony. Templariusze odpowiedzieli mu wybuchem szczerego śmiechu, w którym nie brzmiała nuta szaleństwa. Kartoteka nr 02 Walc na strunie fortepianu Czy splamisz honor jej, czy szatę brokatową Nie dbaj o modły nic, zapomnij maskaradę Gdy stracisz serce jej jak kolię gdzieś na balu.
Alexander Pope
Cisza po drugiej stronie drzwi sprawiła, że Tom Gurden zatrzymał się. To nie była cisza, jaka panuje w pustym, ale zamieszkanym wnętrzu, gdzie słychać szum lodówki, bulgot wody w rurach czy tykanie zegara. To była pełna napięcia cisza, która kryła człowieka naprężającego mięśnie do skoku. Czuł to nawet przez wyłożone pianką drzwi. Gurden stał z kluczem w ręku, gotów przekręcić go w zamku. Gestem nakazał Sandy, by cofnęła się w głąb hallu i zastanowił się nad możliwościami wyjścia z sytuacji. Mógł odejść i zabrać ją w inne miejsce, udając, że pomylił drzwi albo budynki. To nie było fortunne rozwiązanie. Sandy stała bez ruchu w oświetlonym bocznymi światłami korytarzu i patrzyła na niego ze zdziwieniem. Wynajmował to mieszkanie od przyjaciółki, która wyjechała na trzy miesiące w podróż po greckich wyspach. Nie musiał jej płacić zbyt dużo, ponieważ zgodził się podlewać rośliny, karmić rybki sześcioma rodzajami pokarmu według trzech różnych systemów i odbierać regularnie pocztę elektroniczną. Budynek był położony w dogodnym punkcie, parę minut piechotą od Harbor Roost, gdzie Tom znalazł okazyjną pracę. Grał dwie tury w rozsądnej porze, dla gości, którzy przychodzili na kolację, i nie musiał mieć do czynienia z przesiadującymi godzinami wrednymi pijaczkami. A do tego mógł być pewien, że nikt z drugiego pięćdziesiąt cztery nie znajdzie się bliżej niż sto kilometrów od tego miejsca. Dlaczego, wobec tego, wydawało mu się, że po drugiej stronie drzwi czai się niebezpieczeństwo? To nie mogła być Roni. Miała zostać nad Morzem Egejskim tak długo, aż jej chłopakowi skończą się pieniądze. Poza tym Roni kręciłaby się po mieszkaniu albo pochrapywała w sypialni, a nie czaiła się z napiętymi do ostateczności nerwami, tak jakby zaraz miała zacząć krzyczeć albo wybuchnąć histerycznym śmiechem. Wycofaj się.
Usłyszał wyraźnie te dwa słowa, mimo że nie zostały wypowiedziane. Było to tak, jakby Sandy wyszeptała mu je do ucha. Telepatyczny rozkaz, wypowiedziany tak wyraźnie, spowodował, że podjął zupełnie przeciwną decyzję. Gurden wyciągnął dźwiękowy nóż z kieszeni smokingu i przesunął bezpiecznik. Włożył klucz do zamka, przekręcił i otworzył gwałtownie drzwi. Wsunęły się w ścianę i zatrzymały na blokadzie. Gurden wskoczył do środka. Stanął w postawie seiunchin na środku foyer i dźgnął przed siebie nożem. Nikogo. Z miejsca, w którym stał, widział jeden z dwóch korytarzy wychodzących promieniście z foyer. Na długości trzech metrów, aż do zamkniętych drzwi sypialni, nie było nikogo. Również drzwi do łazienki były zamknięte. Gurden nie pamiętał, jak zaprogramował je rano — w pozycji otwartej czy zamkniętej. Zwykle było mu obojętne, jak działają systemy zainstalowane w mieszkaniu. Tym razem ta obojętność mogła kosztować go życie. Końca drugiego korytarza nie można było zobaczyć, bo zakręcał w połowie długości. Prowadziły z niego drzwi do kuchni, pralni i recyrkulatora, a w ściany wbudowana była suszarka i licznik promieniowania. Jeśli to coś, czego obecność Gurden czuł, nie czaiło się za zakrętem korytarza, to musiało być w kuchni, skąd, przez jadalnię, można było przejść do sześciokątnego, obniżonego living–roomu, który stanowił centrum mieszkania. Gurden zajrzał tam przez drzwi z korytarza. Światła akwarium rozjaśniały część powierzchni pokoju i odbijały się w srebrzystych malowidłach wiszących na przeciwległej ścianie. Naprzeciw drzwi była wnęka okienna, teraz zasłonięta programowanymi zasłonami, które prześwitywały lekko w świetle wschodzącego słońca. Okładki książek na: półkach, które stały przy pozostałych trzech ścianach, nie odbijały światła. Widać było tylko złotą i srebrną folię na grzbietach droższych egzemplarzy. Ktoś mógł się chować za kanapą, za pnącym fikusem bądź obok półek z książkami. Gurden nie widział nikogo, ale to jeszcze nie był dowód na to, że ogarniająca go fala ciepła była fałszywym ostrzeżeniem. Ciągle przyczajony w pozycji obronnej, zrobił kilka kroków i stanął w łukowym przejściu, na szczycie trzech niskich stopni, które schodziły do living—roomu. — Za tobą! — krzyknęła Sandy. Gurden zrobił półobrót, żeby odeprzeć atak, który wyszedł z drugiego korytarza i skierowany był na jego lewy łokieć i biodro. Napastnik uderzył go na tyle wysoko, że Gurden stracił równowagę i sturlał się po stopniach. Wylądował twardo na prawym ramieniu, potoczył się z rozpędu jeszcze kawałek i podniósł na czworaki. Napastnik — jedna z tych przysadzistych postaci, które ratowały go z opresji przez ostatnie trzy tygodnie — zbierał się do następnego uderzenia ze schodów, na które upadł po ataku na Gurdena. Tom włączył kciukiem swój nóż i skierował go w plecy przeciwnika. Podnosząc się na jednej ręce, atakujący przekulał się w bok, i uniknął niewidzialnego ostrza. Sztuczne tworzywo dywanu zwęgliło się i zadymiło. Gurden odwrócił się w stronę mężczyzny i uderzył nożem na wysokości pasa. Strumień energii przeszedł przez jedno z akwariów, gdzie woda zabulgotała i zaczęła parować. Przestraszone ryby rzuciły się do ucieczki w najdalsze kąty zbiornika. Mężczyzna przykucnął i szykował się do kolejnego ataku. W ręku miał mizerykordię — nóż o wąskim, trójkątnym ostrzu. Kiedy Tom spróbował skierować strumień energii na przeciwnika, ten zrobił unik i uskoczył. Gurdenowi udało się tylko trafić w akwarium, w którym pływały martwe ryby. Jedna ze szklanych ścian pękła pod wpływem gwałtownej zmiany temperatury i sto galonów słonej wody z wodorostami wylało się na pokój. Mężczyzna przekulnął się jeszcze raz jak piłka, tym razem po to, by uniknąć strumienia wody i odprysków szkła. Kiedy Tom rozglądał się, gdzie zniknął napastnik, poczuł uderzenie w wyciągniętą rękę. Dźwiękowy nóż wypadł ze zdrętwiałych palców i przeleciał w drugi koniec pokoju. Kręcące się ostrze wydobywało kłęby dymu i ognia z poduszek na kanapie, okładek książek i zasłon. Rękaw smokingu Toma stopił się i przykleił do skóry. Oszołomiony piekącym bólem, Gurden krzyknął. Mężczyzna natychmiast rzucił się na niego. Ostrze noża przeszło dwa centymetry od krtani Toma, jednocześnie napastnik uderzył go kolanem w krocze. To wystarczyło.
Tom usiłował jednocześnie złapać się za poparzone ramię i za zmiażdżone jądra. Kiedy skórzane podeszwy jego butów poślizgnęły się na nasiąkniętym wodą dywanie, Gurden runął na plecy. Oczy napastnika zaświeciły się. Uniósł mizerykordię, by zadać ostatni cios. Nagle z gardła wyrwał mu się charkot. Gałki oczu, w których odbijało się światło akwariów, wywróciły się do środka. Nóż wypadł mu z palców. Wzniesiona ręka napastnika opadła, a opuszczona podniosła się. Obie dłonie spotkały się na gardle, gdzie widniała cienka kreska wycięta w białej skórze szyi, a potem zakrwawione ręce opadły na uda. Ciało mężczyzny na przemian to wznosiło się, podtrzymywane resztką sił, to opadało, przygwożdżone bólem. Struga krwi trysnęła z szyi, zalewając część twarzy. Jednocześnie na jego spodniach pojawiła się ciemna plama. Ciało kołysało się na boki. Z początku stopy dotrzymywały kroku rytmowi tego walca, usiłując znaleźć punkt oparcia. Potem zaczęły mylić krok i potykać się, jakby to, co było za plecami tego człowieka, przejmowało nad nim władzę. W końcu ciało przechyliło się w prawo i kolejno — kolano, ręka, biodro, klatka piersiowa i twarz spoczęły w kałuży na dywanie. Zza zwłok pierwszego mężczyzny podniósł się drugi. W rękach ciągle jeszcze trzymał dwa drewniane uchwyty, którymi przytrzymywał szyję napastnika. Uchwyty były przewiercone i połączone ze sobą sztywnym drutem zrobionym ze stalowej żyły owiniętej spiralnie cieńszymi drucikami. Tom Gurden rozpoznał ten drut — to była fortepianowa struna. Gurden przyjrzał się garocie, a potem mężczyźnie, który jej użył. — Nazywam się Ithnain — uśmiechnął się nieśmiało jego wybawca. — Jesteśmy sąsiadami. Mieszkam na tym samym piętrze. — Eee? — Gurden przebierał nogami, usiłując wstać mimo palącego bólu w kroczu. — Usłyszałem hałas i przyszedłem zobaczyć, co się dzieje. — A gdzie jest dziewczyna? Gdzie jest Sandy? — Jestem tutaj. Nie wiedziałam, co robić. — Sandy weszła ostrożnie do pokoju, stąpając między kałużami wody i wypalonymi w dywanie dziurami. — Wszystko w porządku? — Jasne, że tak. Po prostu nie mogłam nic zrobić, więc uciekłam z pokoju. — Ostrzegłaś mnie przecież. — Za późno. Nie widziałam go, dopóki się na ciebie nie rzucił. Gurden odwrócił się w stronę swojego wybawcy. — Zdaje się, że zawdzięczam panu życie. — To nie było trudne. Uczono mnie, jak to się robi. — Uczono? — Gurden podparł się rękoma i dźwignął z kanapy. — Nie rozumiem. — Byłem żołnierzem w palestyńskiej armii. Przechodziłem szkolenie dla komandosów. — A fortepianową strunę miał pan przy sobie przypadkiem? — Stare przyzwyczajenie. Ulice nie są zbyt bezpieczne. Nawet w tym wspaniałym mieście. — Ma pan rację. — Przepraszam, ale muszę wracać do pracy. — A co z policją… z prawnymi konsekwencjami? Mamy tu trupa! — Trupa człowieka, który próbował pana zabić. To pański problem. Nie mówiąc więcej ani słowa, Palestyńczyk ukłonił się i wyszedł z mieszkania. Co prawda Gurden mieszkał w tym budynku dopiero od niecałego tygodnia, ale i tak mógł przysiąc, że nigdy nie widział człowieka, który przedstawił się jako Ithnain. Zanim zdążył za nim zawołać — mężczyzny już nie było. Podczas gdy Gurden usiłował rozprostować nogi, Sandy chodziła po pokoju i garściami wodorostów z rozbitego akwarium gasiła tlące się plamy na zasłonach i książkach. Znalazła dźwiękowy nóż i podała go Gurdenowi. Bateria się wyczerpała i nóż przestał działać. — A co zrobimy z nim? — spytała i trąciła zwłoki stopą. Brzęk! Gurden spojrzał na ciało. Zastanowił go metaliczny dźwięk, który wywołało kopnięcie Sandy. Przekulnął się do przodu i, nie dotykając krwawej krechy wokół szyi, podciągnął długi płaszcz mężczyzny. Kołnierz zrobiony z malutkich, stalowych pierścieni, zabłysnął na tle nylonowego podkoszulka. — Ten facet ma na sobie kolczugę! — Pomogłoby mu to, gdybyś go trafił nożem? — Rozproszyłoby część energii, a już na pewno zatrzymałoby każde normalne ostrze. — Ma przy sobie jakieś papiery? Gurden pociągnął za płaszcz i odwrócił ciało. Obszukał je. Nie znalazł ani portfela, ani etui na karty kredytowe, ani minitermu.
— Ma przy sobie tylko bicz i coś, co mi wygląda na kastet. Tom wyprostował się i poczuł, jak fala bólu wystrzeliła w górę kręgosłupa i usadowiła się pod czaszką. Zaparło mu dech. Jeszcze cię boli? Zaraz ci coś przyniosę. — Sandy odwróciła się i tańcząc między kałużami na dywanie, weszła na stopnie i wyszła z pokoju. Gurden oparł się na poduszkach kanapy. Za chwilę wróciła z szklanką wody i dwiema kapsułkami w zwiniętej dłoni. Podała mu pigułki, wrzucił je do ust, nie patrząc, co połyka. Kiedy wcisnęła mu do ręki szklankę, o mało jej nie upuścił. Dotknąwszy naczynia, poczuł, że prąd przebiegł mu w górę ramienia, a potem przez pachwinę aż do dużego palca u nogi. Ból minął dość szybko, jednak Gurden krzyknął cicho. Ten krzyk miał go budzić ze snu w ciągu najbliższych dni. Toma zdziwiła drętwota, która go ogarnęła, ale zaraz przypisał ją skutkom uderzenia w krocze. Wypił wodę. — Lepiej? — zapytała Sandy. — Trochę… Właściwie czuję się o wiele lepiej. Przeszedł mi szok. Co mi dałaś? — Aminopirynę. Dostałam kiedyś na receptę. — Cokolwiek by to było, pomaga również na kopa w jaja. — Biedaku. — Dotknęła delikatnie jego czoła, a potem pochyliła się, żeby zabrać szklankę. Coś zwróciło uwagę Gurdena. Podniósł szklankę do oczu. — Skąd ją wzięłaś? — Z kuchni. — W tym mieszkaniu? — Im dłużej przypatrywał się szklance, tym bardziej był przekonany, że jej nigdy przedtem nie widział. — Tak. — Była w szafce? — Czemu pytasz? Jasne, że tak. — Odsuń, proszę zasłony. Wyprostował się na kanapie i patrzył na szklankę pod poranne światło, podczas gdy Sandy zajęta była odsłanianiem okien. Szklanka była zupełnie typowym trzystupięćdziesięciomililitrowym naczyniem o prostych ściankach, ze zwykłego nie zdobionego szkła, bez znaków czy wzorków. Tylko w grubym denku Gurden dostrzegł brązowoczarną plamę z odrobiną czerwieni. Jej kształt niczego mu nie przypominał, może tylko rozmaz biokultury na laboratoryjnym szkiełku. Jednak kolor wydał mu się jakby znajomy: agat, onyks, krwawnik, coś w tym rodzaju. Mimo to sprawa była dziwna. Nie wyglądało na to, żeby plama była tam dla ozdoby. Nie mógł to być też błąd w szkle — taka szklanka nie przeszłaby przez kontrolę jakości w fabryce. W tym czasie szkło zagrzało mu się w dłoni. — Wszystko w porządku? — Tak, wydawało mi się tylko, że na dnie jest jakiś osad. — Daj spokój. Przecież nie dałabym ci brudnej szklanki. — Nie, nie o to chodzi. — Ach, wy, mężczyźni! Mieszkacie jak świnie w chlewie, a potem macie do nas, kobiet, pretensje, jeśli wszystko nie jest wyczyszczone do połysku. — Daj spokój, Sandy… — A tak właściwie, to kto tu mieszka, co? — Usiadła koło niego na kanapie i trąciła żartobliwie jego nogę swoim kolanem. — Zbyt ładnie utrzymane to mieszkanie, żeby miało należeć do mężczyzny, i za małe, żebyś mieszkał tu z kimś na spółkę. — Roni Jones. — Ronny przez „y” czy Ronni przez „i”? — To żeńskie imię. Po prostu znajoma. — Znajoma, o którą nie powinnam pytać. — To nie tak, Sandy. Kiedy ona tu wróci i zobaczy, co ten face, źrebił z jej chałupą, to nakarmi mną swoje piranie. Miałem opiekować się mieszkaniem, a przede wszystkim tymi cholernymi rybami. — Piranie? — ucieszyła się Sandy. — Gdzie? — Ostatni zbiornik po prawej. Szczęście, że się nie stłukł. Zerwała się z miejsca i podbiegła do akwarium. Zajrzała do środka. Trzy płaskie, wąskie kształty poruszyły się na jej widok. — Wspaniałe! — wykrzyknęła Sandy. — Te szczęki! Te zęby! Ta twoja Roni zaczyna mi się podobać. Zdaje się, że byśmy się dogadały.
— Jasne. Piranie to bardzo miłe zwierzątka hodowlane. Tyle tylko, że aby wyczyścić to akwarium, trzeba założyć rękawicę z drucianej siatki, a pod nią jeszcze gumową rękawiczkę, jeśli ma się jakąś ranę albo ostatnio dotykało się surowego mięsa… Następnym razem możesz sama im posprzątać. A jeśli już mówimy o sprzątaniu — mówił dalej Gurden — to myślisz, że moglibyśmy nakarmić ryby tym facetem? Oszczędziłoby to nam masę zamieszania z policją. — Tom, te ryby są co prawda mięsożerne, ale nie mogą zdziałać cudów. Potrafią ogryźć szkielet do czysta, ale tylko wtedy, kiedy pływają na swobodzie w dużych stadach. Każda z nich zjada zaledwie parę deko mięsa. — To co zrobimy? — Z rybami? — Ze zwłokami. — Nie sądzisz, że najlepiej by było, gdybyśmy się po prostu stąd wynieśli? — Ale — wyjąkał — co będzie, kiedy… — Roni przez „i” niech sobie sama posprząta, kiedy wróci z tej swojej wycieczki. — Znad Morza Egejskiego. — Wszystko jedno. — A ty i ja? Dokąd mielibyśmy pojechać? — Znam takie miejsce. Spakuj się. Poczekam na ciebie. — A co z moim graniem? — Zadzwoń i odwołaj. Znajdziemy ci coś innego, kochanie. Tom Gurden spojrzał na ciało leżące w kałuży wody i wodorostów, ubrane w długi płaszcz i kolczugę, z głową do połowy odciętą fortepianową struną. Spróbował wyobrazić sobie, co powie na posterunku policji. Jak wytłumaczy obecność zwłok w domu, w którym jego nazwisko nie widniało na liście lokatorów i w którym nie znali go inni mieszkańcy, ponieważ zwykle spał w dzień. Jak wyjaśni, że napastnika zabił tajemniczy sąsiad, który przedstawił się jako Ithnain, co po arabsku znaczy „dwa” i raczej nie jest prawdziwym nazwiskiem. Ten przypadek na pewno dołączy do oficjalnej kartoteki stołecznej policji w Boswash, gdzie z jego nazwiskiem łączy się już dostatecznie dużo „zabawnych zbiegów okoliczności”. Propozycja Sandy miała sens. — Spakuję się. Eliza: Dzień dobry. Tu Eliza kanał 536, serwis on–line Połączonych Przychodni Psychiatrycznych dla obszaru stołecznego miasta Boswash. Proszę traktować mnie jak bliską osobę. Gurden: Kanał 536? A co się stało z tym głosem, z którym rozmawiałem ostatnio? Elita: Z kim mam przyjemność? Gurden: Tom Gurden. Rozmawiałem z Elizą, to znaczy z jedną z was. To było wczoraj rano. [Przełączanie. Hasło: Gurden, Tom. Zmienić kanał na 212] Eliza: Witaj, Tom. To ja, Eliza 212. Gurden: Musisz mi pomóc. Znowu jedna z tych dziwacznych postaci usiłowała mnie zabić. Tym razem nożem. I na pewno gość by mnie załatwił, gdyby nie zjawił się inny facet, zdaje się, że jakiś Arab, i go nie wykończył. Sandy i ja żyjemy, a trup stygnie w mieszkaniu. Powoli nie wiem, dokąd uciekać. Eliza: Czy chcesz, żebym zawiadomiła policję albo jakieś inne władze? Pomogą ci uporać się z konsekwencjami tego ataku i mogą zidentyfikować ciało. Gurden: Nie! Zawsze trzeszczeli mi tylko nad uchem. Tym razem będą pewnie chcieli mnie przymknąć za zabójstwo. Eliza: Jeżeli jednak będziesz reprezentowany przez kompetentnego prawnika, nie powinieneś się niczym martwić. Gurden: Zostań lepiej przy swoich opowiastkach o psychologii. Na temat prawa i mentalności facetów, którzy się prawem zajmują, musiałabyś się jeszcze dużo nauczyć. Eliza: Zapamiętałam. Zostanę przy… Kto to jest Sandy? Gurden: Dziewczyna, z którą kiedyś mieszkałem. Znowu jesteśmy razem. Eliza: Gdzie ty i Sandy teraz jesteście? Gurden: Jedziemy na południe. Eliza: Na południe? Na południe od czego? Z jakiego miejsca w Boswash dzwonisz? Gurden: Nie możesz tego sprawdzić? Eliza: To jest tysiąc kilometrów światłowodów — nawet dla fotonów. Jeśli nie wystukasz na klawiaturze numeru budki, nie jestem w stanie stwierdzić, gdzie jesteś. Gurden: Jesteśmy w Atlantic City, niedaleko plaży.
Eliza: To znaczy, że jesteście ciągle jeszcze w zasięgu moich kompetencji. I dokąd się stamtąd wybieracie? Gurden: Nie chciałbym tego mówić przez telefon. Eliza: Tom! To połączenie jest chronione. Moje kartoteki zostały utajnione decyzją sądu w roku 2008 i są tak samo chronione przez prawo, jak kartoteki zwykłych lekarzy. A właściwie nawet lepiej, bo ja nie jestem w stanie zdradzić ich zawartości. Mój program na to nie pozwala. Między blokami danych wbudowany jest kod wymazujący. Jeżeli mi powiesz, to nikt inny się nie dowie. To jest część naszej umowy. Gurden: Dobra. Wybieramy się na zewnętrzny pas wysp u wybrzeża Północnej Karoliny. Hatteras, Ocracoke, Cape Lookout, na jedną z nich. Eliza: To jest… technicznie rzecz biorąc, poza moim zasięgiem. Nie mogłabym ci tego wyjazdu jakoś wyperswadować? Oczywiście mógłbyś stamtąd do mnie zadzwonić, ale według zasad twojego ogólnego ubezpieczenia zdrowotnego nie wolno by mi było przyjąć takiej rozmowy i udzielać ci porad. Gurden: A co by było, gdybym po prostu wyjechał poza twój rejon, na przykład w interesach, i odczuł potrzebę porozmawiania z tobą? Eliza: Ktoś taki musiałby się połączyć z Elizą właściwą dla danej miejscowości. W obu Karolinach to byłby serwis Midatlantic Medical Systems. Gdybyś jednak zamiast tego zadzwonił do mnie, to mogłabym przyjąć rozmowę tylko na warunkach kredytu, który jest przyznawany automatycznie po odciśnięciu kciuka na płytce pojemnościomierza. Ale lepiej, żebyś nie musiał sam płacić za moje usługi. Jestem bardzo droga. Gurden: Powiedzmy, że podałbym ci numer budki. Eliza: Po co? Gurden: Żeby potwierdzić, że rzeczywiście dzwonię z rejonu Boswash. Nie ma chyba po drodze jakiegoś małego urządzonka, które by ci dało znać, że kłamię, prawda? Eliza: Musiałabym zacząć porównywać rodzaj szumów na linii z numerem podanym przez ciebie. Najprawdopodobniej bym czegoś takiego nie zrobiła. Gurden: No widzisz. Właśnie podpowiedziałaś mi, jak obejść wasz system pobierania opłat. I dlatego zaczynam się zastanawiać… Dlaczego właściwie tak się upierasz, żeby nie zrywać ze mną kontaktu? Eliza: Podczas naszej pierwszej rozmowy wspomniałeś o „ludziach, którzy próbują wejść w twoje życie, żeby cię wypchnąć”. Jestem zaprogramowana do zadawania pytań i chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej o tych ludziach. Gurden: Śnią mi się różne rzeczy. Eliza: Wszyscy miewają sny i większość ludzi je pamięta. Czy to są nieprzyjemne sny? Gurden: Nie, a właściwie nie zawsze. Z tym że są bardzo realistyczne. Czasami pojawiają się nawet na jawie, kiedy gram. Eliza: Czy śnisz o innych ludziach? Gurden: Tak. Eliza: A czy ty sam pojawiasz się w tych snach? Gurden: Tak, jestem w nich, a w każdym razie czuję, że jestem. Ale nie nazywam się wtedy Tom Gurden. Eliza: A kim jesteś? Gurden: Pierwszy sen zaczął się we Francji. Eliza: To znaczy wtedy, kiedy byłeś we Francji? Gurden: Nie, te sny zaczęły się długo po moim powrocie z tej podróży. Ale to, co widziałem we śnie, działo się we Francji. Eliza: Czy śniły ci się miejsca, które tam widziałeś? Gurden: Nie, to nie były miejsca, które widziałem. Eliza: Opowiedz mi swój sen od początku. Gurden: Jestem uczonym w zakurzonej, czarnej todze z kapturem z niebieskiego aksamitu. Ten kaptur to mój najnowszy nabytek… Pierre du Bord podrapał się po łydce i poczuł, jak ostra końcówka gęsiego pióra przeszła przez dziurę wygryzioną przez mole w wełnianej pończosze. Jedwab byłby modniejszy, trwalszy, no i oczywiście droższy. Młody paryski uczony, który dopiero co złożył doktorat z filozofii, nie mógł sobie na taki wydatek w żadnym razie pozwolić.
A w każdym razie nie w tak interesujących czasach. Lud burzył się. Konwent Narodowy obradował praktycznie bez przerwy, a król Ludwik, postawiony przed sądem, przegrał proces o własne życie. W takiej atmosferze w mieście pozostało niewielu dystyngowanych, wytwornych, zamożnych ludzi. A ci, którzy pozostali, byli zbyt zajęci śledzeniem bieżących wydarzeń, by myśleć o zapewnieniu swoim synom i córkom odpowiedniego wykształcenia w zakresie sztuk i nauk, które mógł im dać niejaki Pierre du Bord, uczony. Przymierający głodem uczony. Pierre ponownie zanurzył pióro w kałamarzu i miał już zapisać następną linię, lecz zatrzymał się i przeczytał to, co już napisał. Nie, nie nadaje się. List do obywatela Robespierre’a był nieelegancki, niezdarny i dziecinny. Zależało mu bardzo na rządowej posadzie, ale bał się pójść i o nią poprosić. Tak więc, nie mając w sprawach rządzenia ani doświadczenia, ani zdolności, Pierre ograniczał się do okazywania entuzjazmu dla idei swobody i wychwalał decyzje Konwentu Narodowego w kwestii ścięcia króla Ludwika. Z drugiej strony wiedział jednak, że wizja Nowej Francji, którą głosił Robespierre i jego towarzysze, wykluczała niewolnictwo, prawo do posiadania majątku i najwyższy wymiar kary. Tak przynajmniej było napisane w pamfletach, które z nonszalancją rzucano do rynsztoków. Wychwalanie królobójstwa przed tak wrażliwymi, idealistycznymi i rozsądnymi twórcami prawa mogło Pierre’owi du Bord tylko zaszkodzić. Wyciągnął rękę, żeby przysunąć światło bliżej papieru. Tandetny świecznik zdobiły wiszące świecidełka. Claudine wytargowała go od mieszkającej na dole jasnowłosej hugenotki i ozdobiła nim stół. Kiedy przesuwał świecznik, zaciął się w palec jednym ze zwisających kryształków. — Uu! — Ostry ból poraził nerwy w nadgarstku, łokciu i ramieniu, mimo że Pierre zranił się tylko w palec. Patrzył przez chwilę na ranę, gdzie zbierała się kropla jasnej krwi, połyskująca w migoczącym blasku świecy. Potem wyssał krew. — Claudine! Rozszerzył brzegi ranki, żeby przekonać się, jak może być głęboka. Krew chlapnęła na list i zniszczyła go. Szybko włożył palec do ust. — Claudine, przynieś jakąś szmatkę! — zawołał niewyraźnie. Ból w ramieniu osłabł. Nie był już ostry jak przedtem, zmienił się w tępe rwanie, które ogarniało cały bok. Kryształ musiał przeciąć nerw. Przyjrzał się zwisającej szklanej łezce, spodziewając się znaleźć ukraszony brzeg albo wystającą ostrą krawędź. Szkło nie było oszlifowane, lecz jakby celowo cięte w proste i ostre krawędzie. Wyglądało na to, iż rzemieślnik zrobił to, by przechodzące przez szkło światło słońca stworzyło efekt tęczy. Ale co to? Na szkle widać było zaschniętą plamkę krwi. Chyba była już tam, zanim zaciął się w palec. Du Bord chwycił kryształ palcami drugiej ręki i, uważając by się znowu nie zranić, potarł plamkę brzuścem kciuka. Kiedy to nie dało efektu, poskrobał paznokciem. W dalszym ciągu nic. Pochylił się bliżej i spojrzał na kryształ pod światło. Czerwonobrązowa plamka była wewnątrz szkła — ciemna skaza wtopiona w szkło tuż koło krawędzi, o którą przeciął palec. — Claudine! — No i dlaczego tak krzyczysz? — Jego kasztanowłosa małżonka, dość ładna córka kupca bławatnego, zajrzała przez uchylone drzwi. — Skaleczyłem się. Przynieś mi, proszę, jakąś szmatkę do opatrzenia rany. — Masz przecież swój szalik. Nie jest wart nawet połowy tego, co te szmaty, które zmuszona jestem nazywać swoimi spódnicami. Sam sobie opatrz tę ranę. Mężczyźni! — Kobiety! — odkrzyknął du Bord. Odwinął z szyi szalik, ścisnął palcami brzegi rany i przykrył tkaniną. Zastanowił się, uniósł szalik i włożył zraniony palec do szklanki z winem. Zaszczypało — to chyba był dobry znak. Potem oddarł kawałek szalika i owinął palec. — Przyjaciele! Moi wierni przyjaciele! — du Bord usiłował przekonać tłum. — Wynoś się, profesorze! — Nie chcemy tu twojej matematyki! — Nie jesteś żadnym naszym przyjacielem! Pierre spróbował jeszcze raz: — Dzisiejszego dnia słońce wstało nad innym już krajem, i o jest Rok Pierwszy, pierwszy rok nowej ery wolnych ludzi. Ujrzeliśmy… — Przerwał, by odwrócić stronę napisanego przez siebie przemówienia. — Ujrzeliśmy durnia! — Wracaj do swoich damulek i koronek! — Precz z arystokratami!
— Precz z arystokratami! „Precz z arystokratami” było w tym czasie częstym okrzykiem, kory podchwytywali nawet zwykli ulicznicy, szukający tylko rozrywki. Pierre du Bord przypomniał sobie nagle duży sklep perukarza, który znajdował się po drugiej stronie rzeki na Montmartrze, niecałe dwieście metrów od miejsca, gdzie teraz stali. Sklep był zamknięty i zabity deskami od czasu, kiedy zabrakło kupców na wstążki i pudry. Jednak podczas długich, nocnych spacerów przez miasto du Bord zauważył, że w oknach z tyłu budynku pali się światło. Ktoś mógł się tam ukrywać. Któż inny mógł to być, jeśli nie znienawidzeni arystokraci, którym nie udało się wymknąć z miasta, żeby uciec za granicę. — Wiem, gdzie ukrywają się arystokraci! — krzyknął. — Gdzie? — Powiedz nam! Powiedz! — Za mną! — Du Bord zeskoczył ze skrzynki, która służyła mu za mównicę i zaczął przeciskać się przez tłum. Skierował się w prawo, w stronę najbliższego mostu na Sekwanie, a ludzie ruszyli za nim jak kurczęta za kwoką. Nie zauważył, że w tłum wmieszało się kilkunastu żołnierzy noszących nowe republikańskie kokardy. Kolejni ludzie dołączyli, gdy tłum ruszył w kierunku przyczółka kamiennego mostu. Kiedy wreszcie dotarli na właściwą ulicę, towarzyszyło mu już ponad stu wrzeszczących paryżan. Zatrzymał się przed ciemnym budynkiem sklepu i ręką wskazał okno na poddaszu, gdzie za zakopconą szybką tliło się słabe światło. Koło głowy przeleciał mu kawałek brukowca i głucho uderzył w deski, którymi zabite były drzwi. Światełko zgasło. Nagle ulicę rozjaśniły zapalone przez tłum pochodnie. Poleciało więcej kamieni, które wybiły szyby na górze i odłupały biały tynk od ceglanej ściany. — Wychodzić! Arystokraci wychodzić! Du Bord odniósł wrażenie, że każdy tłum nosi ze sobą narzędzia swojego rzemiosła: te pochodnie, mocne pałki, potężny drąg, którego można użyć jako taranu. Bez jakiejkolwiek komendy z jego strony, jak doświadczona armia, ludzie rozpoczęli oblężenie. Wyważyli drzwi i okna, wyrwali nawet ramy; sterroryzowali mieszkańców domu hałasem i dzikimi rykami, jednocześnie szukając zapasów jedzenia i picia, którymi można by było podreperować siły. Po trzech oszalałych minutach wywleczono z domu troje starych ludzi. Z ich stroju i postawy nie można się było zorientować, kim byli — czy arystokratami, czy żebrakami, czy rodziną byłego właściciela sklepu. Jednak kulili się ze strachu i w świetle pochodni mogli wyglądać na winnych. Parę osób stojących bliżej pomacało ich pałkami i oddało w ręce żołnierzy. Sześciu żołdaków przejęło więźniów i odeszło. Ich kapitan odwrócił się do Pierre’a, położył mu ciężką rękę na ramieniu i spytał: — A ty, panie? Kim ty jesteś, że wiedziałeś o tych ludziach? — Jestem Pierre d… — Arystokratyczne „du”, które mogło spowodować, że wiatr demokracji zmiótłby go jak suchy liść, utkwiło mu w gardle. — Jestem obywatel Bord. Z zawodu uczony, a z przekonań sympatyk rewolucji. — W takim razie pójdziesz z nami, obywatelu Bord. Mamy instrukcje dotyczące takich ludzi jak ty. Pierre du Bord został wprowadzony do biura mieszczącego się w Conciergerie. Ciemne drewno, zdobione złoconymi ornamentami, oświetlały lampy, których wysoko odkręcone knoty płonęły jasnym światłem. Prawdziwe marnotrawstwo w kraju, w którym brakowało dosłownie wszystkiego. W kręgu światła siedział sztywno mężczyzna niewielkiego wzrostu w peruce na głowie. Był ubrany w żółtą kurtkę i obcisłe, czarne spodnie. Mężczyzna spojrzał ponuro znad papierów na Borda i jego eskortę. — Tak? To człowiek, który wydał rodzinę des Cheneyes, panie. Stał na czele tłumu. Przyprowadziliśmy go bezpośrednio stamtąd. — Urodzony podżegacz, co? — Mały człowieczek przyjrzał się Pierre’owi uważniej. W jego zmrużonych oczach odbijało się jasne światło lamp. — Czy potrafi też mówić do rzeczy? — Potrafię, wielmożny panie — odparł Pierre. — Nie „wielmożny”, chłopcze, z tym już skończyliśmy. — Tak, panie.
— Zostałeś wykształcony na uniwersytecie, nieprawdaż? Czy możemy mieć nadzieję, że jesteś doktorem praw? — Niestety nie, panie. Studiowałem klasyków, Rzymian i Greków, ze szczególnym uwzględnieniem Greków. — Mniejsza z tym. Najlepsi nasi myśliciele wyrośli z trywialności, która była uważana za naukę w ciemnych czasach rządów Ludwików. No tak, przyjmujesz więc? — Przyjmuję co? — Miejsce w Konwencie. Mamy wolne miejsca na Wzgórzu, a trzy z nich oddano mi do dyspozycji w uznaniu moich skromnych talentów w dziedzinie administracji. — Niczego bardziej nie pragnę, panie! — Wobec tego przyjdź jutro o siódmej rano. Zaczynamy pracę wcześnie. — Tak, panie. Dziękuję, panie. — Z „panami” także już skończyliśmy. Wystarczy, jeżeli będziesz do mnie mówił po prostu „obywatelu”. — Tak, pa… obywatelu. Będę pamiętał. — Jestem tego pewien. — Mały człowieczek uśmiechnął się, odsłaniając równe, drobne zęby, i zajął się na powrót swoimi papierami. Kapitan poklepał Pierre’a lekko po ramieniu i skinął głową w kierunku drzwi. Obywatel Bord skłonił się i wyszedł za nim. Kiedy znaleźli się w korytarzu przylegającym do jasno oświetlonego pokoju, Pierre zebrał całą odwagę i spytał: — Kto to był? — To był obywatel Robespierre, jeden z przywódców naszej rewolucji. Nie poznałeś go? — Słyszałem to nazwisko, ale nigdy go nie widziałem. — No to go zobaczyłeś. A i on przyjrzał się tobie. Pierre przypomniał sobie przenikliwe spojrzenie małego człowieczka. Co do tego, że Robespierre mu się przyjrzał, nie mógł mieć wątpliwości. — Tej sprawy nie mogę poprzeć, Bord. Żądasz zbyt wiele. On żąda zbyt wiele. Georges Danton odrzucił z twarzy długie, rozpuszczone włosy i wciągnął w płuca wielki haust powietrza. Bord stukał niecierpliwie stopą w podłogę. Ten niedźwiedź, którego tak uwielbiał tłum, mógł zablokować całe przedsięwzięcie. — Czy nie widzisz, że powszechna mobilizacja jest najlepszym sposobem, żeby pokonać naszych zewnętrznych wrogów? — wydukał Bord. — Niech mnie diabli porwą, człowieku! To jest republika, a nie jakieś diabelskie królestwo. Cóż może być u ludzi bardziej naturalnego niż przekonanie, że trzeba bronić własnego kraju? — Wtedy, kiedy nasz karzełek będzie miał taką zachciankę? — spytał Danton. — To on wciągnął nas w wojnę z Anglią i Niderlandami. — Wojna z Anglią była nieunikniona, odkąd skazaliśmy tę austriacką dziwkę. Rzecz jasna, jej brat Leopold będzie się starał uratować królową. I oczywiście będzie się starał wciągnąć w to wszystko niemieckich książąt, którzy siedzą na angielskim tronie. Tak więc, minister Robespierre, nie widząc alternatywy, zdecydował się zaatakować. Czy nie jest to dla ciebie dostatecznie jasne? — Jasne jak jasne piwo. Mały Maks chciał wojny, więc ją ma. Pierre Bord westchnął. — Może jej wcale nie chciał. Ma dostatecznie wielu wrogów w kraju… — Wszystkich ich zrobił sobie sam własnymi rękami i swoim długim jęzorem. Pytam po raz ostatni: Poprzesz powszechną mobilizację? — Odpowiadam po raz ostatni. Nie. Bord skłonił się, odwrócił i wyszedł z pokoju. — Bleeee! — beknął za nim Danton. Do drzwi odprowadził Pierre’a lokaj w niechlujnej liberii. Bord wyszedł na ciemną ulicę. Od czasu swojego powstania na początku kwietnia 1793 roku Komitet Ocalenia Publicznego zajmował się wyszukiwaniem w Paryżu czyhających na obywateli niebezpieczeństw. Jednakże żadnej uwagi nie poświęcił żebrakom i włóczęgom, mieszkającym na ulicach. Człowiek idący przez miasto na godzinę przed ogłoszeniem capstrzyku musiał zwrócić na siebie uwagę rabusia lub mordercy. Mimo wszystko, obywatel Bord wyszedł z domu Dantona bez eskorty, która przysługiwała mu ze względu na zajmowane na Wzgórzu miejsce.
Strażnicy pilnowali, by nic mu się nie stało. Bord czuł ich obecność, odkąd wzrosły jego wpływy w Konwencie Narodowym. Cienie przesuwały się za jego plecami w świetle pochodni. Czuł, że tam są. Miękkie kroki towarzyszyły stukaniu jego obcasów po kostkach bruku. Słyszał je wyraźnie. Kiedyś, w Bois de Boulogne, kiedy grupa wyrobników zatrzymała jego powóz — prawdopodobnie po to, żeby zarżnąć i zjeść konie — pojawili się strażnicy. Przygarbione istoty przypominające trolle wychynęły z poszycia lasu, mamrocząc przekleństwa, i rzuciły się naprzód ze sztyletami w rękach. Wystraszony woźnica zeskoczył na dyszel, a później po końskich łbach zsunął się na ziemię. Walka wokół powozu nie trwała dłużej niż pół minuty. Bord przyglądał się jej w świetle latarni pojazdu, licząc błyski ostrzy i uderzenia sękatych pałek. Kiedy wszystko ucichło, wokół powozu leżały tylko nieruchome ciała. Pochylone postacie zniknęły na powrót w krzakach. Z wyjątkiem jednej, która stanęła przy koniach. — Vouz avez besoin d’un conducteur — odezwał się mężczyzna. To było stwierdzenie faktu, a nie pytanie. Miał twardy, wiejski akcent, którego nie słyszało się w mieście. — Oui. J’ai besoin — potwierdził Bord. Kiedy mężczyzna wskakiwał na kozioł, poły jego płaszcza rozsunęły się i Bord zauważył w świetle latarni błysk żelaznej kolczugi. Usłyszał też jej cichy brzęk. To wyjaśniało bezsilność napastników w walce ze strażnikami. Mężczyzna odwiózł go do apartamentu w Faubourg St. Honore. Kiedy podjeżdżali do schodów, ściągnął lejce, zaciągnął hamulec i zeskoczył na ziemię, zanim powóz całkiem się zatrzymał. Wtopił się w cień, nim Pierre Bord zdążył się zorientować, że odchodzi. Tacy byli strażnicy. Także tej nocy, po bezpłodnej dyskusji z Dantonem, podczas której starał się uzyskać jego poparcie dla wojny z Anglią i Niderlandami, Bord nie czuł strachu, idąc samotnie przez ulice. Po drodze rozpamiętywał swój tryumf. W ciągu pięciu miesięcy, wypełnionych przemówieniami i subtelnymi posunięciami politycznymi, Pierre Bord stał się duszą rewolucji. Był doradcą nowej, republikańskiej mennicy, porywającym oratorem w Konwencie Narodowym, zarządcą majątków ludzi skazanych, prawą ręką ministra Robespierre’a — Bord był wszędzie. Niekiedy nazywano go „krawcem”, ponieważ nićmi logiki szył worki, do których wpadały głowy tych, którzy chcieli sprzeciwić się rewolucji. Jednak w jednej sprawie musiał przeciwstawić się jakobinom. Idąc ciemnymi ulicami, ochraniany przez oddział niewidzialnych strażników, Pierre układał w głowie argumenty, jakich miał użyć. — Obywatele! — Bord podniósł się ze swojego miejsca po lewej stronie sali. Siedzących tam przedstawicieli coraz częściej zaczynano nazywać partią. — Przedłożono nam tu bardzo nierozważną propozycję. Pierre Bord przeszedł między prawie pustymi ławkami, by stanąć w strudze porannego światła. Wiedział, że słońce oświetli jego głowę jak głowę anioła w tryptyku, i w ten sposób siedzący na galerii gdzieś w głębi duszy będą czuli dla niego podziw. Zmienić w kalendarzu nazwy miesięcy to jedna sprawa. Można wyrzucić starych, rzymskich bogów i pozbawione sensu łacińskie terminy i zastąpić je słowami, które lud potrafi zrozumieć, wziętymi od pór roku i faz rozwoju roślin. To podziwu godne przedsięwzięcie, które z całym przekonaniem mogę poprzeć. Lecz zmieniać w kalendarzu jednostki czasu, to inna sprawa. Kto potrafi żyć według godzin, które miałyby po sto minut? Kto zdoła pracować przez tydzień trwający dziesięć dni, z którego usunięto dzień odpoczynku ze względu na niechęć do religii? Czy zmęczonemu chłopu nie należy się wytchnienie po pracy? Ten nowy republikański kalendarz to połatane i posklejane dziwadło. A co będzie dalej? Czy będziemy zmuszeni modlić się pięć razy dziennie w czasie tych stuminutowych godzin do republikańskich cnót Trudu, Pracy, Mozołu, Obowiązku i Potu? Słysząc to zdanie, kilka osób roześmiało się. Ale nie wszyscy. — Nie, obywatele. Taki kalendarz zachwieje bytem narodowym, wprowadzi chaos w handlu, zaniepokoi lud i zniszczy francuską gospodarkę. Zachęcam was, byście go odrzucili, wszyscy, jak tu siedzicie. Klap, klap… klap. Podczas głosowania projekt kalendarza przeszedł. Przeciwko było tylko sześć głosów. Robespierre podszedł do Borda w czasie przerwy w obradach. — Dobrze powiedziane, obywatelu Bord. — Uśmiech i gest ręki, którą położył mu na ramieniu, wydawały się szczere. Bord spróbował uśmiechnąć się w odpowiedzi.
— Obawiam się, że zadufanie we własny rozum kazało mi przemawiać przeciwko twojej propozycji, obywatelu. — To nie ma znaczenia. Każdy dobry projekt potrzebuje tła, na którym można go lepiej zobaczyć. Jak, w innym razie, mogliby ludzie ocenić jego wielkość? Twoja niewielka rewolta nie narobiła żadnych szkód, bo propozycja przeszła. — Rzeczywiście. — A teraz należy się nam solidny posiłek. — Możemy zjeść go razem? — Ach — delikatne czoło zmarszczyło się z troską — obawiam się, że będę musiał poświęcić mój czas innym, Pierre. Byłoby mi teraz niewygodnie. — Rozumiem. — Jestem o tym przekonany. Do drzwi zastukano o północy. Proces odbył się o świcie, dwa miesiące później. Pierre Bord, którego nazywano teraz znowu oficjalnie „du Bord”, spędził dwa długie miesiące w mokrej celi znajdującej się poniżej poziomu rzeki. Pomieszczenie miało metr w górę i wszerz — według nowych jednostek wprowadzonych przez Konwent Narodowy — i było na dwa metry długie. Leżał w celi jak w trumnie, palcami tylko odpędzając szczury, które chciały odebrać mu jego dzienną rację chleba. Leżał we własnych odchodach i tymi samymi palcami usiłował choć trochę się oczyścić. Nie potrafił się zdecydować, czy kubkiem wody zaspokoić pragnienie, czy przeznaczyć go na skazane z góry na niepowodzenie próby umycia się. Sześćdziesiątego szóstego dnia drewniane drzwi grobowca otworzyły się po raz drugi — pierwszy raz uchyliły się po to, by go tam wpuścić. Kiedy przyprowadzono go na rozprawę, zarośniętego i nie umytego, usta pokrywały mu ropiejące rany — skutek nędznego jedzenia — co przeszkadzało przemawiać mu w swojej obronie. Zarzuty były absurdalne. Uczony Pierre du Bord miał, w czasach ancient regime, uczyć dzieci tego samego markiza De Cheneye, którego później wydał. Każdy, kto uczył arystokratów w czasach ich panowania, musiał wykładać o przywilejach, prawach i wartościach tejże arystokracji — tak przynajmniej stwierdził sąd. Jeszcze tego samego ranka, ubrany w łachmany człowiek z rękami skrępowanymi z tyłu jechał na dwukołowej furze w kierunku Placu Rewolucji. Na wozie obok Pierre’a stał ksiądz, którego zadaniem było nieść pociechę skazanemu, i mamrotał przez nos psalmy. Pierre opuścił głowę, żeby uchronić twarz przed gradem zgniłych jarzyn i owoców, który uderzał go w piersi i ramiona. Gdyby podniósł głowę, jakieś nadgniłe jabłko albo, co gorsza, zepsute podroby, mogły trafić go w oko lub usta. Mimo wszystko rozglądał się, szukając wzrokiem strażników. Strażnicy, którzy chronili go przez tyle miesięcy, uratują go i z tej opresji. Pierre był tego pewien. Kiedy odważył się czasem rzucić spojrzeniem na lewo albo prawo, wydawało mu się, że widzi w tłumie przysadzistą postać, która nie krzyczy, nie rzuca niczym, tylko przygląda mu się bacznie spod szerokiego kapelusza czy kaptura. Nawet strażnicy nie mogli przecisnąć się przez taki tłum. Kiedy dotarli do szafotu stojącego na środku placu, żołnierze, teraz oficjalnie noszący opaski i rozetki Komitetu Ocalenia Publicznego, odwiązali go od pala na wozie, pozostawiając jednak więzy na rękach. Kiedy szli po stopniach w górę, musieli go podtrzymywać, bo w kolanach poczuł dziwną miękkość i słabość. Potem przywiązali go do długiej deski, przeciągając sznury na wysokości piersi, brzucha i kolan tak, że deska kończyła się na wysokości obojczyków. Pierre prawie nie zauważał, co się wokół niego dzieje. Nie mógł oderwać oczu od wysokiej konstrukcji w kształcie greckiej litery „pi”, gdzie u szczytu zawieszone było kanciaste ostrze. — To nie będzie bolało, synu — wyszeptał mu do ucha ksiądz. Były to pierwsze słowa, które powiedział nie po łacinie, odkąd zaczęła się ich jazda. — Uderzenie ostrza jest jak chłodny wiatr, który owiewa szyję. Pierre odwrócił głowę i spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Skąd możesz to wiedzieć? Żołnierze przesunęli deskę do przodu w kierunku gilotyny. Pole widzenia Pierre’a ograniczyło się do wytartej drewnianej prowadnicy tej piekielnej maszyny i kosza uplecionego z sitowia. Sitowie było złocisto–żółte. Pierre wpatrywał się intensywnie w kosz, próbując dostrzec czerwonobrązowe plamy, plamy tego samego koloru co skaza w krysztale, którym zaciął się w palec siedem miesięcy
temu. Jednak kosz był czysty i nowy — to zaszczyt dla niego i uprzejmość ze strony przyjaciela, Maximiliena Robespierre’a. Ksiądz się mylił. To jednak bolało, ostro i wyraźnie, jak cięcie tamtego kryształu. A potem wpadł — twarzą do przodu — do kosza. Trzcina upleciona we wzorek ruszyła mu na spotkanie i uderzyła go w nos. W oczach zapłonęło mu złote światło, które zaraz zgasło, kiedy długie włosy zasłoniły twarz. — Gdzie jest twój chłopak? — Zdaje się, że miał zadzwonić do swojego agenta. Powiedział, że to może potrwać. — To się dobrze składa, mamy sporo do omówienia. — Jasne, że mamy sporo do omówienia. Żabojady usiłują go zabić, a to się n i g d y przedtem nie zdarzało. — Co się stało? — Oczy mężczyzny zapłonęły; ciemne tęczówki odcinały się wyraźnie na tle białej gałki ocznej. Potem przymknął powieki, gładkie jak jedwab płatki zeszły się bez najmniejszej zmarszczki. Rzęsy wyglądały jak wyrysowane węglem. — Opowiedz mi, proszę. — Jeden z nich czekał w jego mieszkaniu, kiedy tam przyszliśmy. Próbował załatwić Gurdena nożem — jednym z t y c h noży. Musiałam zawołać na pomoc Ithnaina — mojego pomocnika. — I? — W mieszkaniu zrobiło się straszne zamieszanie. Musieliśmy zostawić ciało i uciekać. — Ciało Ithnaina? — Nie, ciało tego drugiego. Był nieźle wyszkolony, ale nie tak dobrze jak Ithnain. — Czy Gurden miał okazję dobrze się przyjrzeć Ithnainowi? — Niespecjalnie. — Aleksandra odwinęła z szyi szalik i położyła go na łóżku. Usiadła obok. — Dostał kopniaka między nogi i nie mógł jeszcze złapać oddechu. — To dobrze, w takim razie będziemy go mogli jeszcze raz wykorzystać. — Wykorzystać Ithnaina? Chcesz mu go dać do ochrony? — Zaczęła powoli zdejmować buty. Hasan nachylił się, żeby pomóc jej odpiąć sprzączki. — Nie, użyjemy go, żeby podkręcić Gurdena. Zadbałem o to, by twojemu młodemu przyjacielowi dostarczyć „wrażeń”. Kontakt z przeszłością przez terapię we śnie nie posunął spraw naprzód, a w każdym razie szło to zbyt wolno. A pozbawienie go twoich wdzięków — Hasan zdjął jej but i przesunął ręką po łydce, zatrzymując dłoń na wypukłości mięśnia — pozwoliło mu tylko częściej grać na fortepianie. Potrzebowaliśmy nowego sposobu działania. Podniósł się z podłogi i drugą ręką popchnął ją delikatnie. Przewróciła się na łóżko. — Jeśli Gurden będzie zmuszony walczyć o życie — powiedział — nawet gdyby to nie było na serio, to pomoże koordynować jego świadomość. A to z kolei pozwoli nam go rozbudzić. Najprawdopodobniej na taką właśnie scenę ty i Ithnain musieliście trafić. Hasan znów usiadł na podłodze u jej stóp. Aleksandra podciągnęła suknię i odsłoniła kolana. Przesunął dłonie w górę po jej nogach i zaczął jej zsuwać rajstopy. — Szkoda, że nie powiedziałeś mi tego wcześniej — westchnęła, nie wiedząc sama, czy wzdycha ze zmartwienia, czy z rozkoszy. — Byłam przekonana, że to któryś z Francuzów. Gdybym wiedziała, to powiedziałabym Ithnainowi, żeby obszedł się z nim łagodniej. A tak straciliśmy własnego agenta. — Nie przejmuj się, mam ich wielu. Podniosła ręce i splotła dłonie na karku, strącając jednocześnie szal, który zsunął się z szelestem z łóżka. — Zaczekaj chwilę! — Aleksandra wygięła plecy w łuk i podniosła się na posłaniu. Ręce Hasana zatrzymały się posłusznie między jej udami. — Przecież nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie Gurden mieszka — powiedziała. — Nie — wyszeptał, muskając wargami jej skórę. — W takim razie to nie mógł być nasz człowiek. Podniósł głowę ponad brzeg jej sukni i spojrzał jej w oczy. — Może… nie był. — Więc to jednak strażnicy zaatakowali. — Sprawy zaczynają się rozwijać w ciekawym kierunku. — Hasan wydął policzki. Wąsy nastroszyły mu się jak u zaalarmowanej niebezpieczeństwem gąsienicy. Pochylił głowę i zaczął łaskotać jej uda najeżonym zarostem. — Może niepotrzebnie przyspieszyłam bieg wydarzeń. — Hmm?
— Kiedy Gurden był osłabiony i zdezorientowany po walce, wykorzystałam okazję i podsunęłam mu kryształ. Głowa Hasana poruszyła się tak szybko, że brodą uderzył ją w udo, wbijając się pomiędzy mięśnie i uderzając w nerw. Poczuła w brzuchu mdlącą falę bólu. — Przecież na to nie zezwoliłem! — zasyczał. — Oczywiście, że nie. Ale w czasie akcji muszę mieć jakąś swobodę podejmowania decyzji. — Jak Gurden zareagował? — Gwałtownie. Widziałam, jak przeszedł go dreszcz. Mocniej niż kiedykolwiek przedtem. — To za silny nacisk — powiedział, zastanawiając się nad znaczeniem usłyszanej informacji. — Kryształ rozbudzi tego Gurdena wcześniej, niż się spodziewamy. Chciała usiąść, lecz pochylił się nad nią i wtulił twarz w jedwab jej stanika. Dłonie zaczęły szukać zapięcia, które utrzymywało dwie połówki razem. Pomogła mu. — Zanadto rozbudzony — powiedział w zamyśleniu Hasan — ten człowiek może być o wiele bardziej niebezpieczny, niż gdyby zbyt głęboko spał. — Obudź go i obudź wszystkich jego strażników — przyciągnęła jego głowę między swoje uda. — Na tym w końcu polega ta gra. Język Hasana zatrzymał się na moment. — Z tym że teraz strażnicy przejmują rolę haszszaszijjuna. — Rolę zabójców — powtórzyła Sandy z głębokim westchnieniem. — A może chcą przesunąć grę o poziom wyżej? — Myślisz, że chcą go na wszelki wypadek zabić? Czy sądzisz, że poświęciliby go po to, żeby zatrzeć ślad na następne trzydzieści albo czterdzieści lat? — Masz przecież czas. — Kiedyś, kiedy wszystko rozwijało się powoli w naszej części świata, wtedy rzeczywiście miałem czas. Teraz — położył się na niej — chcę rezultatów. — Wszyscy chcemy. Przylgnęła doń i palcami wpiła się w jego ubranie. Kiedy zsuwała mu spodnie, nachyliła się i dotknęła go. Westchnął. Przez kilka minut milczeli. Potem słowa nie były potrzebne. W końcu Hasan poruszył się i powiedział: — Jesteś pewna jego reakcji na kryształ? — Gurden zareagował najsilniej ze wszystkich. Jestem tego pewna. — Strażnicy też muszą o tym wiedzieć. Z pewnością będą starali się go zlikwidować. — Mogą go pojmać i wykorzystać jego zdolności, zanim nam się to uda. Na pewno spróbują chociaż raz. — Mam wystarczająco dużo pieniędzy i mogę wokół niego wystawić tak silne straże, że im się to nie uda. Aleksandra przesunęła się na łóżku i zrobiła mu miejsce. Przysunęła Hasana do siebie i przyciągnęła jego głowę do swoich piersi. — Czy rzeczywiście potrafimy odsłonić mu tyle prawdy, ile potrzeba, by mógł zdradzić ci tajemnice, których pożądasz, a jednocześnie nie dopuścić, by włączył się do gry? — Musisz traktować go jak rybę, którą wędkarz wyciąga z wody. — Palec Hasana musnął szeroką brodawkę jej piersi. — Podciągnij go ku powierzchni, ale nie na tyle, by się zerwał z haczyka. — Palec przesunął się w górę. — Pozwól mu popłynąć na głęboką wodę, ale nie tak głęboko, by mógł nabrać sił i uciec. — Palec przesunął się w dół. — Baw się z nim, zmęcz go, graj na czas. Ale rób to dyskretnie. Jej brodawka stwardniała. — Dobrze. — Odepchnęła jego rękę. — Zabawimy się z nim. A kiedy już poznasz tajemnicę Kamienia? Co wtedy? — Wtedy użyjemy Kamienia do celu, który wskazał nam Allach. Trzecia sura Za zamkniętymi drzwiami Kształty przeróżne, wielkie i małe Co stały na podłodze i wzdłuż ścian. Były wśród nich naczynia gadatliwe Słuchały może, lecz nie wyrzekły słowa.
Omar Chajjam Rycerzom świątyni bardzo rzadko zdarzało się kroczyć w orszaku. Wyjątkiem mogła być jedynie uroczystość koronacji i to tylko wtedy, gdy koronowany był król, którego templariusze popierali. Podczas koronacji Gwidona Luzyniana na władcę Jerozolimy, templariusze stanęli w ordynku. Tomasz Amnet czuł się nieswojo w wypolerowanej do połysku kolczudze. Zbyt długo nosił tylko ubranie z lnu i jedwabiu przynależne doradcy, który, krążąc po komnatach twierdzy, wspomagał zakon radą w sprawach handlu i finansów. Żelazo ciążyło mu na ramionach, a paski obcierały żebra, osłonięte tylko kaftanem z surowej owczej wełny. Jego płaszcz — również z wełny — nadawał się doskonale na zimne pustynne noce, ale tutaj, na dziedzińcu pałacu w Jerozolimie, o dziesiątej rano, w lejącym się z nieba żarze, stanowił tylko dodatkową torturę. Pot lał się spod stożkowatego hełmu Tomasza, spływał po bokach szyi na kark, gdzie słone strumienie Tygrysu i Eufratu łączyły się ze sobą i ściekały wzdłuż katarakty kręgosłupa. Tak było, dopóki stał wyprostowany w milczeniu obok innych braci zakonnych. Kiedy ruszyli naprzód, nowe strużki potu sączyły mu się spod pach w okolice nerek. Podbite gwoździami skórzane buty, stukające po kostkach bruku, obcierały go w stopy, przyzwyczajone do miękkich pantofli. Dudniący rytm dwustu innych par butów odbijał się od wysokich kamiennych ścian i dawał się słyszeć aż na uliczkach bazaru. Amnet wyobraził sobie, jakie ów nieodmienny pochód mógł wywołać wrażenie — ciemnoskórych ludzi, którzy szeptali, zasłaniając usta i rozglądając się wokół; wielbłądy i ich przewodników, odwracających głowy. Echo marszowego kroku, dochodzące z chrześcijańskiej twierdzy, mogło wzbudzić niepokój wśród mieszkańców Jerozolimy. Czyżby zakony maszerowały po to, by przynieść miastu wojnę? Nikt nie mógł być do końca pewien. Wojskowa parada w czasie, gdy biskup w infule trzymał koronę nad głową króla — związku między jednym a drugim saraceńscy derwisze nie byli w stanie zrozumieć. Templariusze przemaszerowali przez brukowany kostką dziedziniec i weszli na schody, prowadzące do szerokiego zamkowego refektarza. Ceremonia koronacji powinna właściwie odbyć się w katedrze, lecz żaden z kościołów w mieście nie był wystarczająco bezpieczny. Samo nałożenie złotego diademu na głowę Gwidona odbyło się w pałacowej kaplicy, gdzie obecni byli jedynie najbliżsi doradcy królewscy. Jeden z nich czekał teraz w sieni, by powitać templariuszy. Reynald de Chatilion wyglądał imponująco w czerwono–fioletowych jedwabiach, z lekkim mieczem przytroczonym do pasa zrobionego z płytek wykutych ze złota. Kiedy procesja oblanych potem rycerzy przekroczyła próg i znalazła się we wnętrzu, skłonił się im z kpiącym uśmiechem, jakby udając pałacowego sługę. Idąc tyłem, zwrócony twarzą do templariuszy, wprowadził ich do głównej sali. Jego ukłon stał się jeszcze głębszy, gdy podprowadził ich do zastawionych stołów. Tomasz Amnet i jego zakonni bracia zatrzymali się po obu stronach refektarza z głośnym szurgotem butów. — Co za obrzydlistwo! — Po huczącym głosie, który przerwał ciszę, wszyscy rozpoznali Rogera, wielkiego mistrza zakonu szpitalników, głównego rywala templariuszy w walce o militarne i polityczne wpływy w Outremer. — Proszę cię, mój dobry panie. Twoje zachowanie jest nie na miejscu — przyciszony głos, który usiłował uspokoić Rogera, należał do Eberta, sługi pałacu w Jerozolimie i sługi każdego, kto w tym pałacu sprawował władzę. Amnet odwrócił głowę. Z miejsca, w którym stał, w pobliżu pierwszych szeregów rycerzy swojego zakonu, zobaczył sylwetkę mistrza szpitalników odcinającą się na tle promieni słońca przechodzących przez bramę. Za nim, na dziedzińcu, widać było głowy jego rycerzy. Przy Rogerze kulił się służalczo chudziutki zarządca, ubrany w brokatowy kaftan i obwisłe spodnie. Pomruk, który podniósł się wśród templariuszy, zagłuszył kolejne protesty Eberta, lecz głos Rogera słychać było wyraźnie. — Też mi król! To ścierwo nie jest w stanie nawet usiedzieć porządnie na koniu, a chce nosić koronę. — Mój panie szpitalniku! To, co mówisz, jest zupełnie pozbawione sensu. Reszta wypowiedzi Eberta utonęła w gwarze i przekleństwach templariuszy, zgromadzonych w refektarzu. Amnet zrobił dwa kroki do tyłu. Kiedy znalazł się za wyprostowanymi plecami braci stojących w pierwszym szeregu, podążył w stronę drzwi. Usłyszał za sobą kroki. Odwracając się przez ramię, zobaczył Gerarda de Ridefort, który również spieszył w kierunku centrum zamieszania.
Tomasz wpadł pierwszy do sieni. Oparł się oburącz o ciężkie skrzydła drzwi i pchnął je. Zanim zamknęły się z hukiem, przez wąską szparę wcisnął się bokiem Gerard. Amnet odwrócił się w stronę pałacowego sługi i Rogera, który był sprawcą całego zamieszania. — Co to za hałasy? — Pytanie było skierowane do Eberta, a nie do mistrza szpitalników. Szpitalnik rzucił się w jego stronę jak buldog, rozdrażniony wrzaskliwym szczekaniem teriera. — Nie wtrącaj się, templariuszu. Jeśli masz wątpliwości co do wyboru Gwidona, to dlaczego nie podniosłeś ich w czasie rady, która go wybrała? — odparł Amnet. Mówiłem głośno, co myślę, podobnie jak inni, ale… — Ale większość była przeciwnego zdania, o ile sobie przypominam. Powtarzanie tych argumentów teraz, kiedy korona tkwi już na skroniach Gwidona, to niepotrzebne strzępienie języka. Tomasz czuł za sobą obecność wielkiego mistrza. Mógł domyślić się, gdzie stoi, śledząc ruch oczu Rogera. — Co ty na to, Gerardzie? — Tomasz ma rację. Gwidon jest od dzisiejszego dnia królem. — Niech będzie przeklęty! — To ma być bluźnierstwo, panie? — zapytał Amnet. — To nie kościół. Koronacja jest nieważna. — Korona na głowie Gwidona została namaszczona świętymi olejami przez biskupa — stwierdził Amnet. — Stało się. Mięsiste dłonie wielkiego mistrza szpitalników zacisnęły się wokół klucza — symbolu jego władzy, który nosił na łańcuchu zawieszonym na szyi. Z wściekłością skręcił w dłoniach łańcuch i szarpnął go ku dołowi. Ogniwa zrobione ze stopu złota z mosiądzem nie puściły. Roger zdjął łańcuch przez głowę. — Niech piekło pochłonie templariuszy! —zagrzmiał i wyrzucił klucz przez najbliższy otwór strzelniczy. Łańcuch zadźwięczał, odbijając się o jego krawędź. Na dziedzińcu dał się słyszeć odległy brzęk, kiedy insygnia szpitalników uderzyły o bruk. Na zewnątrz Tomasz zauważył odkryte głowy poruszające się wśród jednakowych, stożkowatych hełmów czekających szpitalników. Ubrania tych ludzi były wykwintniejsze i bardziej ozdobne niż białe, wełniane płaszcze z prostym czerwonym krzyżem. Najwyraźniej chrześcijańscy baronowie też dowiedzieli się o koronacji. Amnet odwrócił się do Gerarda: — Najlepiej będzie, jeśli się wycofamy, panie. Mistrz templariuszy skinął głową i skierował się w stronę drzwi prowadzących do refektarza. Złapał za żelazny pierścień i pociągnął z wysiłkiem drzwi ku sobie. Ciężkie skrzydło uchyliło się na szerokość trzech dłoni i obaj templariusze przecisnęli się przez powstałą szczelinę. Za nimi podążył Ebert. Amnet zatrzymał ruch drzwi, zanim zdążyły otworzyć się zbyt szeroko, i znowu je zamknął. Złapał okrągły uchwyt i oparł się całym ciężarem o skrzydło. Uderzenie! — Otwierać! Drugie uderzenie! — Otwierać, w imię Chrystusa! Gerard zawołał na pomoc innych templariuszy, którzy pomogli Tomaszowi trzymać drzwi. Potem któryś z nich znalazł drąg do ich podparcia. Po drugiej stronie słychać było wściekłe uderzenia pięści baronów. Do tego dźwięku dołączył odgłos kroków maszerujących szpitalników, których Roger wyprowadzał właśnie z pałacu. — A teraz, na świętego Baldura, powitamy naszego świeżo ukoronowanego władcę — powiedział półgłosem Gerard de Ridefort do Tomasza Amneta, kiedy szli wzdłuż refektarza za plecami stojących rycerzy. Przestrzeń między szeregami zakonników była pusta. Tam miała odbyć się ceremonia. — Baldur nie jest świętym, panie — wyszeptał Tomasz. Gerard zatrzymał się zdumiony. — Nie jest? — Absolutnie nie. Baldur to jeden ze starych bogów Północy, ulubiony syn Odyna i Frigg. Zabił go jego własny brat, Hoder, namówiony do tego przez boga Lokiego. Hoder przebił Baldurowi serce gałęzią jemioły, a Loki został za ten czyn obłożony klątwą. Tak przynajmniej mówi legenda. — No cóż, w każdym razie zawsze mi się wydawało, że to święty — powiedział Gerard i ruszył dalej.
Kiedy dotarli do swoich miejsc na czele szeregu, odwrócili głowy w stronę, skąd nadejść miał orszak. Amnet dał znak Ebertowi, który z kolei wydał rozkaz trębaczom stojącym na galerii. Odezwały się fanfary i orszak królewski wyszedł z korytarza prowadzącego z pałacowych kuchni. Gwidon Luzynian dobrze wyglądał w purpurze. Pikowany płaszcz z jedwabiu maskował grube ramiona i początki brzucha, w który wrzynał się inkrustowany złotem pas z przytroczonym doń mieczem. Ciężka korona zmarszczyła mu skórę na czole i sprawiała, że twarz wyglądała komicznie. Szczęka, którą wysunął do przodu, by zrównoważyć ciężar złotej obręczy, nadawała mu wygląd bardziej wojowniczy niż zwykle. Za nim dreptał niepewnie Grzegorz, biskup Jerozolimy. Stary człowiek przytrzymywał się gronostajowego kołnierza królewskiego płaszcza, żeby utrzymać równowagę. Mówiło się, że Grzegorz jest prawie ślepy. Mimo to otwierał czasem przymglone oczy i rozglądał się wokół, tak jakby obudził się właśnie i nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Możliwe, że był niewidomy, lecz potrafił przeniknąć każdego rozmówcę na wylot. Reynald de Châtillon czekał po drugiej stronie sali. Skłonił się głęboko przed swoim suwerenem, jedną rękę wysuwając do przodu, a drugą przytrzymując z boku płaszcz. Templariusze poszli za jego przykładem i również pochylili głowy. Przez chwilę wszyscy zgromadzeni w sali, z wyjątkiem Gwidona i Grzegorza, patrzyli w posadzkę. Amnet spojrzał w bok, wzdłuż szeregu rycerzy, czekając na jakiś sygnał, który pozwoliłby podnieść znowu głowy. Po pełnej napięcia chwili wszyscy się wyprostowali. Jedyną osobą, której zabrakło na tym pokazie siły, była Sybilla, najstarsza córka króla Amalryka, a obecnie żona Gwidona. Właściwie to ona była królową Jerozolimy i do niej należała władza. Rada baronów — w której zakony templariuszy i szpitalników były licznie reprezentowane — zdecydowała jednak, że sytuacja militarna w obecnej chwili i widoki na najbliższą przyszłość są zbyt niejasne, by pozwolić kobiecie na sprawowanie władzy innej niż tytularna. Dlatego też postanowiono, że mężczyzna, którego wybrała na swojego małżonka po śmierci Williama Monferrat, będzie nosił koronę władców, a nie tę, która przeznaczona jest dla królewskiego małżonka. Reynald de Châtillon starał się o ten zaszczyt dla siebie; sam sięgał po kościstą rękę Sybilli i podnosił ją do wykrzywionych ust. To, że Gwidon Luzynian wkradł się w jej łaski, było wynikiem żartobliwej rywalizacji między obydwoma książętami. Tylko Pan Jezus i Tomasz Amnet wiedzieli, na ile żelazo mieczy i złoto ze skrzyń templariuszy wpłynęły najpierw na decyzję Sybilli, a potem na decyzję rady. W pozbawionej ładu i składu przemowie biskup Grzegorz polecił króla Gwidona Bogu, chrześcijańskim mieszkańcom Jerozolimy, królom Anglii i Francji, cesarzom rzymskim i cesarzowi Bizancjum. Kiedy skończył, książę Antiochii wystąpił naprzód i podał obie dłonie Gwidonowi, pieczętując w ten sposób pakt pomiędzy nimi. Jeden za drugim, templariusze wychodzili z szeregu i składali hołd lenny, oddając swoje miecze w służbę Chrystusa i króla Gwidona. Kiedy wrócili do szeregu, Gerard odwrócił się do Tomasza i zapytał półgębkiem: — A co przepowiada Kamień? — Kamień nie pokazał mi dziś niczego zrozumiałego. — Czy masz zamiar odpowiadać mi zagadkami? — Kamień pokazuje mi twarz, której nigdy przedtem nie widziałem. To jest zła twarz o ciemnej skórze i palącym spojrzeniu, wyłania się z oparów i wyzywa mnie na pojedynek. Nie pozwala przedostać się żadnej innej wizji. — Czy to znaczy, że porozumiewasz się z diabłem? — Kamień kieruje się swoimi celami. Ja nie zawsze jestem w stanie je pojąć. Gerard chrząknął. — Lepiej wyjaśnij tę sprawę, zanim będziemy musieli służyć Gwidonowi radą. Tomasz Amnet miał już zaprotestować przeciwko poleceniu wydanemu w sprawie, na której Gerard się nie znał, lecz przypomniał sobie, że mówi do wielkiego mistrza, a Kamień i on sam podlegają jego rozkazom. — Tak, panie. Latryny pałacu w Jerozolimie wykopano pod zewnętrznym murem obronnym. To miejsce znajdowało się jeszcze na pałacowym terenie, jednak, ze względu na to, że główną bramę zamykano tylko na czas oblężenia, było dostępne dla każdego, kto miałby chęć wejść tam z ulicy. Bekając i zataczając się po wypiciu pół tuzina kubków mocnego piwa, rycerz Beauvoir wytoczył się z refektarza, gdzie trwała koronacyjna uczta. Musiał załatwić swoją potrzebę, a jego giermek,
drobny chłopak z porządnego francuskiego rodu, przypomniał mu, że sikanie na kamienne fundamenty ścian w bocznych korytarzach mogło narazić go na nieprzyjemności, zwłaszcza gdyby przyłapał go na tym ten długonosy zarządca Ebert. Z oświetlonego kagankami korytarza Beauvoir wszedł między wilgotne od rosy cienie zewnętrznego dziedzińca. Ledwo stanął na zagrabionej ziemi, podniósł połę lekkiej kolczugi i zaczął grzebać przy paskach, by oswobodzić się z krępującego ubioru. Tak mu się spieszyło, że nie zwracał zupełnie uwagi na otaczające go, oświetlone światłem księżyca, kształty. Westchnął głęboko, kiedy struga moczu zaczęła lać się na ziemię. Jeden z cieni oderwał się od muru i ruszył w jego stronę. Ponieważ Beauvoir miał zajęte ręce, odwrócił tylko głowę, by przekonać się, kto nadchodzi. — Chciałbym ci pokazać coś prawdziwie cudownego, chrześcijański panie — w śpiewnym głosie brzmiała kpiąca nutka. — Co to jest, chłopcze? — burknął Beauvoir. — Relikwia, panie. Kawałek materiału wycięty z płaszcza świętego Józefa. Został odnaleziony w Egipcie po wielu stuleciach, a jednak barwy są w dalszym ciągu wyraźne. W ręku miał jakiś przedmiot. — Podnieś to wyżej, żebym mógł zobaczyć. Ręce podniosły się i objęły szyję rycerza, zanim jego przyćmione zmysły zdążyły go ostrzec. Kamień zawinięty w kawałek materiału zmiażdżył mu krtań, nim zdołał zawołać o pomoc. Beauvoir podniósł ręce, lecz było już za późno. Ostatnią rzeczą, którą zobaczył, nim ogarnęła go ciemność, były wpatrzone w niego płonące oczy sprzedawcy relikwii. Wina z doliny Jordanu były kwaśne i cierpkie. Ich smak przywodził na myśl pustynię porośniętą ostrokrzewem. Tomasz Amnet skosztował łyk, usiłując odnaleźć choćby ślad bogatego, słodkiego smaku dębowej beczki, który przypominałby mu Francję. To wino smakowało jak lekarstwo. Przełknął je z wysiłkiem. Pozostali templariusze nie byli tak wybredni. Koronacyjna uczta doszła do stadium, w którym chrześcijańscy rycerze leżeli na plecach i wlewali sobie kubki wina i piwa bezpośrednio do gardła. W takim momencie smak trunku nie miał już znaczenia. Amnet spojrzał na saraceńskich panów siedzących po drugiej stronie stołu, którzy niezbyt chętnie przybyli na uroczystość. Jako goście pałacu, czuli się zapewne zobowiązani przyjąć zaproszenie. Pili czystą wodę, którą słudzy nalewali im z bukłaków. Tomasz wiedział, że religia zabrania im picia mocnych trunków. Inni templariusze nie zadaliby sobie trudu, żeby dowiedzieć się choćby tego. Sigyretha z Niebull zupełnie nie interesowały zwyczaje ludzi, których miał zabijać. Teraz, zmuszony dzielić się chlebem i mięsem z potomkami Sema, wziął ich wstrzemięźliwość za objaw zdrady. — Nie pijecie? — Sigyreth uniósł się zza stołu na łokciach. Najbliższy niego Saracen, nie rozumiejący języka Północy, skrył nerwowy uśmiech za chustką z adamaszku, którą od czasu do czasu wycierał usta. — Śmiejesz się ze mnie, ty psie? Dwaj inni templariusze, widząc przeciw komu uniósł się gniewem, również podnieśli się z miejsc. — Nie piją, bo to wino jest podejrzane. Zobaczcie, nawet przynieśli ze sobą własną wodę. Amnet widział kiedyś pałacowe zbiorniki na wodę po tym, jak oddział straży napoił z nich swoje konie, i dlatego sam wolał teraz pić wino. Jednak inni siedzący za stołem rycerze zwrócili uwagę na Saracenów. — Może wino jest zatrute? — Na pewno jest zatrute! — Saraceni zatruli wino! — Te psy zatruły nasze studnie! Tomasz obserwował saraceńskich dostojników i zauważył, że mimo uprzejmego uśmiechu na twarzach, zrozumieli znaczenie tych wrzasków. — Nie! Stójcie! — zawołał, wstając z miejsca. — Ich Prorok zabrania picia wina tak samo stanowczo, jak Pan nasz, Jezus Chrystus, zabrania cudzołóstwa. Piją perfumowaną wodę, bo jej smak bardziej odpowiada ich podniebieniom. To wszystko.
Pijani rycerze zagryźli wargi i spojrzeli na niego ze zdumieniem. Zdawał sobie sprawę, że są wśród nich tacy, którzy szukają tylko pretekstu, żeby powyrzynać Saracenów, a przy okazji zabić i jego. — Ty znasz ich obyczaje, Tomaszu — przyznał w końcu rycerz Bror. — Nie przynosi ci to jednak chwały. Amnet skłonił mu się z chłodnym uśmiechem i usiadł. Pozostali templariusze sięgnęli po puchary i kubki. Jeden z Saracenów spojrzał mu prosto w oczy. — Merci, seigneur — powiedział wyraźnie. Amnet skłonił głowę, odpowiadając spojrzeniem na spojrzenie. — Słyszałem o tym ich Proroku — ostry, wyraźny głos zawołał od czoła stołu. Wokół Tomasza wszyscy znieruchomieli jak myszy, na które padł cień jastrzębia. — Z historii, które mi opowiadano, wynikało, że ten Mahomet był poganiaczem wielbłądów i włóczęgą, niczym więcej. — Głos należał do Reynalda de Châtillon. Rycerze siedzący przy stole poruszyli się niespokojnie. W drugim końcu sali Gerard de Ridefort położył rękę na ramieniu Reynalda, ale ten ją strząsnął. — Oczywiście, że miewał wizje. A do tego pisał marne poezje. Nie ma się czemu dziwić, przeważnie był pijany. Oczy saraceńskich książąt zwęziły się. Amnet był przekonany, że zrozumieli obelgi, lecz będąc gośćmi, zmusili się do milczenia. — Ten człowiek był niczym, aż do momentu, w którym wziął sobie za żonę bogatą kurwę i mógł sobie pozwolić na oddawanie się pijaństwu i —jak to powiedziałeś, Tomaszu — cudzołóstwu. Saraceni spojrzeli na Amneta, jakby podejrzewając, że to on zastawił na nich tę pułapkę. — Panie — Reynald ciągnął dalej swoim ostrym głosem, zwracając się do króla Gwidona — jeżeli chciałbyś pozbyć się truchła tego poganiacza wielbłądów z Ziemi Świętej, to sam poprowadzę wyprawę do Arabii, wykopię jego kości i rozrzucę po pustyni, żeby się przewietrzyły. I tyle — tu pstryknął palcami pod brodą — będę sobie robił z potęgi saraceńskich wojsk. Amnet nie odrywał wzroku od książąt siedzących po drugiej stronie stołu. Ich oczy przypominały wąskie szparki, białe zęby błysnęły spod zarostu okalającego wąskie wargi. — Którzy spośród braci zakonu templariuszy przyłączą się do mnie w tym śmiałym przedsięwzięciu? — zawołał Reynald. Pomruk aprobaty podniósł się wśród Francuzów i mieszkańców Północy. Saraceni zostali doprowadzeni do ostateczności, tak jak to sobie zaplanował książę Antiochii. — Plugastwo! Wstyd, chrześcijanie! — zakrzyknął jeden z nich, a potem, jak na komendę, Saraceni zerwali się od stołu, przewracając kielichy czerwonego wina i półmiski z sosami. Część wylała się na brudne tuniki i głowy tych rycerzy, którzy leżeli już po obu stronach stołu. — Czy to tak francuscy panowie przyjmują gości w swoich namiotach? — zapytał drugi, kierując pytanie do Tomasza. Tomasz potrząsnął tylko głową i opuścił wzrok. Saraceni zakasali swoje szaty do kolan i przekroczyli ławę. Kiedy szli do drzwi w końcu komnaty, dwóch templariuszy spróbowało zastąpić im drogę. Zanim Francuzi zdążyli się cofnąć, dwa ostrza z damasceńskiej stali błysnęły im u gardeł. Saraceni trzymający templariuszy obrócili się wokół osi, które stanowiły ostrza noży i w ten sposób znaleźli się bliżej drzwi. Potem nikt już nie próbował przeszkodzić im w wyjściu. Saraceńscy wielmoże byli już prawie na zewnątrz, kiedy jeden z nich zatrzymał się z ręką na okrągłym uchwycie drzwi. — Wiemy, kim jest ten Reynald — powiedział. — Nadaje sobie miano księcia Antiochii. Prorok zemści się na nim. Wyszedł i pociągnął za sobą uchwyt. Huk zatrzaskujących się podwoi przetoczył się przez komnatę. Kiedy przebrzmiało echo, zapadła zupełna cisza. A potem Reynald de Châtillon wybuchnął głośnym, czystym i dźwięcznym śmiechem. Gwidon, który przyglądał się znieważaniu saraceńskich panów ze zmarszczonym z zakłopotania czołem, teraz odprężył się i przyłączył do swego wasala. Jego śmiech był niższy i zadziwiająco bogaty w brzmieniu. Templariusze wzięli z nich przykład i też się zaśmiali, rechocząc, wyjąc, krztusząc się i sapiąc. Tylko Amnet zachował spokój. Z obłoku dymu unoszącego się pod belkami powały wyłoniła się nagle ciemna twarz z czarnymi skrzydłami wąsów. Płonące oczy szukały wśród innych ludzi wzroku Tomasza.
— Daję ci dużo swobody, Tomaszu, ze względu na twoje specjalne umiejętności — wymamrotał Gerard de Ridefort następnego rana z czeluści swojego fotela. — Nie zmuszaj mnie, bym użył mojej doczesnej i duchowej władzy nad tobą. — Nie chciałem być nieuprzejmy, mistrzu, ale nie jesteś w stanie pojąć, jak bardzo Reynald zaszkodził naszym interesom w Outremer. — Za to ty pewnie jesteś w stanie. — Châtillon wyraźnie chciał obrazić gości króla Gwidona. Obyczaj gościnności jest w tych stronach głęboko zakorzeniony. Zaprosić książęta do pałacu, a potem obrazić tak głęboko ich religię — trzeba być szaleńcem. — Tomaszu, dzisiejszego ranka jestem człowiekiem, którego boli głowa i palą wnętrzności. Prowokujesz mnie zupełnie bez powodu. Nie jestem w stanie nic dla ciebie zrobić. Gwidon nie powie Reynaldowi nawet jednego nieuprzejmego słowa. — Ponieważ się go boi. — Mniejsza o to, z jakiego powodu. Książę Antiochii jest człowiekiem dumnym i okrutnym. Tobie i mnie nie wolno go obrażać, a król Gwidon nie będzie chciał tego zrobić. Jak mam, twoim zdaniem, postąpić? — Przygotuj się. Przygotuj zakon. — Czy Kamień ci to powiedział? — Nie. Nie wprost. — Do czego mam się przygotować? — Do wojny. Kartoteka nr 03 Przepoczwarzanie * Przypomnij jej. Bo zapomina. Sypie się ziemia, Co wypełniała jej usta. Przypomnij mi. Bo cię zapomniałem. Odchodzę w ciemność ciemności na zawsze. Nie pamiętam, że kiedyś przyszedłem na świat. Dylan Thomas W elektronicznym systemie rezerwacji Holiday Hulls pokój w Atlantic City figurował jako „apartament”, w związku z czym Tom i Sandy musieli zapłacić z góry podwyższoną stawkę, by móc korzystać z dodatkowych udogodnień. W praktyce sprowadzały się one do tego, że jednostka sanitarna nie była składanym urządzeniem stojącym koło łóżka, lecz znajdowała się w osobnym pomieszczeniu, w którym zainstalowano też płytką wannę. Wanna była dostatecznie duża, by zmieściły się w niej dwie osoby, pod warunkiem, że siedziałyby tuż koło siebie z podkurczonymi nogami. Kabina mieściła się w wewnętrznym ciągu korytarzy i nie miała okien. Zestawu widoków dostarczał holograf — Taj Mahal, Matterhorn i plaże nad Atlantykiem z roku 1960. Zaletą tych pejzaży było to, że nie czuło się smrodu. Gurden przyjrzał się terminalom znajdującym się w kabinie — nie było wszystkich programów, brakowało koloru, a odbiornik dźwięku wyrwany przez poprzedniego lokatora wisiał na odartym z izolacji światłowodzie. Na łóżku leżało prześcieradło i resztka koca. Zrobiony szablonem napis w wezgłowiu łóżka informował, że goście, którzy chcą korzystać z własnych śpiworów, mogą je oddawać „dwudniowo” pokojowej do chemicznego odświeżenia za dodatkową opłatą pięciu dolarów amerykańskich. Tom nie mógł w żaden sposób zrozumieć, czy „dwudniowo” miało oznaczać dwa razy dziennie, czy raz na dwa dni. Pokój wynajmowano na pół doby. On i Sandy zapłacili za całe czterdzieści osiem godzin. — Cześć, kochanie. Gurden odwrócił się do dziewczyny. — Cześć, gdzie byłaś? — Miałam parę spraw do załatwienia, zrealizowałam czeki, zabawiłam się trochę, wiesz, jak to jest.
Tom wiedział. Czuł bijący od niej zapach miłości, męskiego potu, unoszący się w powietrzu aromat — na poły chemiczny, na poły promieniujący w podczerwieni — aromat pobudzonych hormonów. Nie był pewien, czy zawsze miał ten talent odgadywania tajemnic ciała i duszy zgodnie z najprostszymi znakami. Może ten zmysł był czymś nowym, co pojawiło się u niego od czasu, kiedy tajemniczy ludzie zaczęli dybać na jego życie. Możliwe też, że każdy na jego miejscu rozpoznałby, że tak wygląda kobieta, którą ktoś niedawno zaspokoił. Postanowił, póki co, nie zastanawiać się nad tym. — Jak miasto? — Świetnie. Trochę zwariowane. Dzieje się tu o wiele więcej niż ostatnim razem. — Byłaś tu już kiedyś? — Gurdenowi przypomniało się, że Sandy pochodzi z północy, z francuskojęzycznej części Kanady i miała duńskich czy normańskich przodków wiele pokoleń temu. — Sto lat temu — odparła Sandy — kiedy było to senne nadmorskie miasteczko pełne dzieci budujących zamki z piasku, a hazard był zabroniony. — Żartujesz. — Jasne, że żartuję. Hazard był zawsze jedynym powodem, dla którego było warto przyjechać do Atlantic City. — No to… — poszukał właściwego słowa — ty jesteś ustawiona, ale moje zasoby gotówki są nieco zbyt małe. Trzy stówy dziennie za tę norę szybko mnie wykończą. — Co chcesz zrobić? — Zdaje się, że widziałem tu fortepian w barze. — Nie wiedziałam, że umiesz pływać. — Będę udawał. Basen nie jest taki głęboki. Gurden otworzył torbę i wyjął dwie rolki musicfaxu. To były listy polecające —jego własne kompozycje, które można było włożyć do pianoli i udowodnić, że jego talent nie ogranicza się tylko do walenia w klawisze. — Nie podpisuj żadnych długoterminowych umów — ostrzegła go Sandy. — Pamiętaj, że nie wolno nam zbyt długo zatrzymywać się w jednym miejscu. Gurden zatrzymał się z ręką na klamce. — Czemu? Myślałem, że chodzi o to, żeby się ukryć. — Przede wszystkim chodzi o to, żeby uciec tym mordercom. Z Jackson Heights do Atlantic City jest tylko przystanek metrem. — Och! — udał zdziwienie. — A stan Karolina leży na końcu świata, co? — Musimy się tam dostać, to wszystko. — Wydaje mi się, że zanim tam wyruszymy, będzie dosyć czasu, żebym podreperował kasę. — No dobra. Pograj sobie trochę. Zdaje się, że czujesz się samotny bez widowni. — Każdy czuje się samotny bez widowni. — Uśmiechnął się do niej i wyszedł z kabiny. Kiedy znalazł się na korytarzu, przypominającym kwadratową, metalową rurę, wzdłuż której ciągnął się rząd drzwi i wpuszczonych w ścianę lamp, odetchnął. Czy Sandy zawsze tak łatwo było rozszyfrować? Kiedyś wydawało mu się, że jest tajemnicza. Chłodna i zamknięta w sobie, chadzała swoimi drogami, kiedy tylko miała na to ochotę. To znaczyło także, że bywała kapryśna. Czasami wydawało się, że jest zachwycona nie zaplanowanym wyjazdem po zakupy, wyskokiem za miasto czy konną przejażdżką. „Co za wspaniały dzień”, mówiła, a potem znikała na dwanaście godzin nie wiadomo gdzie. Tyle tylko, że aż do teraz te jej eskapady nie miały nic wspólnego z mężczyznami, nie próbowała też niezdarnie go okłamywać, usiłując coś przed nim ukryć. Tom Gurden potrząsnął głową i skierował się w stronę, z której przyszli, żeby poszukać kierownika. — Umie pan pływać? — zapytał go Brian Holdern. — Pewnie, przecież każdy umie. — Nie każdy, od czasu, kiedy ustawa o ochronie wód gruntowych zakazała używania chloru w sztucznych zbiornikach i wszystkie baseny zarosły algami w trzy tygodnie. — A pana basenu to nie dotyczy? — To jest statek. Nikogo nie interesuje, co wypuszczamy do oceanu, pod warunkiem, że nasze ścieki są czyste chemicznie, nie pływają po powierzchni i nie wytrącają osadu. Trochę chloru przydaje się nawet, żeby wytruć wodorosty. — Holdern przesunął atrapę papierosa z jednego kącika ust w drugi. — No, więc pływać pan umie. Marszczy się pan?
— Co? Jestem muzykiem jazzowym, panie Holdern. Co, do cholery, marszczenie ma wspólnego z moim zawodem? — Mam na myśli to, że na ogół facet po trzech godzinach spędzonych w wodzie wygląda jak śmieci pływające po East River. Większość moich pianistów wciera w skórę krem z silikonem. To pomaga utrzymać równowagę hydrostatyczną i — co stanowi zaletę w tej robocie — sprawia, że muskuły wyglądają lepiej pod wodą. Kobiety tracą głowy. Będzie pan musiał się od nich opędzać. — Będę pamiętał. — Cholera, chłopcze. Załatw pan sobie ten krem, porządny gatunek, taki, który nie będzie szkodził skórze, albo wynoś się i szukaj pan innej roboty. Nie zamierzam dopuścić, żeby mi się tu jakiś blady wypierdek zmacerował jak rodzynka i straszył gości, słyszałeś pan? — Dobrze. Będę się smarował. Codziennie. Daje mi pan tę robotę? — Pewnie, że tak. Po co bym inaczej strzępił język, żeby panu to wszystko wyjaśnić? — Dziękuję, panie Holdern. — Gurden skierował się w stronę drzwi. — Pierwsza tura zaczyna się o wpół do ósmej. Trzy bite godziny. A jeśli się pan przytopi albo pomarszczy, to do widzenia. — Tak, proszę pana. — I pamiętaj pan, żeby sobie nasmarować kapucyna. — Co takiego? — Kutasa, synu. To jest basen wyłącznie dla nagusów. Żadnych ubrań. A już w szczególności dotyczy to muzyków i kelnerek. — Rozumiem. — Ciągle jeszcze chce pan tę robotę? — Jasne. O wpół do ósmej. — Nie łam się pan — Nie będę, panie Holdern. Krem był tłusty i gęsty. Przypominał wyglądem podgrzaną parafinę, ale ochładzał skórę. Tom rozgrzewał go, wcierając mocno w mięśnie ud i łydek i w kolana. Skóra nie wchłaniała kremu. Lepił się na niej jak warstwa sztywnej żelatyny. Zaczął wcierać krem w barki, a potem w plecy. Musiał wyciągnąć ramiona i przeciągać palcami na zmianę w górę i w dół. Może łatwiej dałoby się go nakładać ręcznikiem albo czymś w tym rodzaju. Najlepiej ich ręcznikiem — to byłoby przynajmniej jakieś zadośćuczynienie. Przez krótką chwilę, kiedy męczył się z tym paskudztwem, przyszła mu na myśl kolczuga i ciężar, jaki leży na ramionach i piersi człowieka, który ją nosi. To musi być takie samo zimne, lepkie brzemię. Martwy ciężar i martwy chłód. Odpędził natrętną myśl. Sprawy praktyczne. Kiedy zacznie się pocić — a było tak zawsze, kiedy grał dobry jazz — czy silikonowy krem zacznie odchodzić od skóry płatami, które będą pływać po powierzchni wody? Co ważniejsze — czy to smarowidło pozwoli skórze oddychać? Czytał kiedyś o dzieciach w średniowieczu, które malowano złotymi i srebrnymi farbami z okazji jarmarków i kościelnych procesji i które umierały, ponieważ skóra nie mogła oddychać. A jeśli ten krem… A tak właściwie to ciekawe, jak jego poprzednicy stracili pracę? Możliwe, że nie mogli opędzić się od kobiet. Gurden wcierał krem tak długo, aż całe jego ciało od stóp aż do linii szczęki pokryło się warstwą gęstego smaru. Potem wyrwał z bloku papierowy płaszcz kąpielowy, owinął się nim i włożył klucz od kabiny do kieszeni. W ręku trzymał zwój musicfaxu. O wpół do ósmej pokład spacerowy był jeszcze ciemny i pusty. Podświetlony od środka basen jarzył się srebrzysto–zielonym światłem. Fortepian kołysał się spokojnie na powierzchni w jego płytszej części. Gurden odrzucił na bok płaszcz kąpielowy i wszedł do wody. Była tylko odrobinę chłodniejsza niż jego ciało. Niedługo przekona się, czy będzie się pocił. Fortepian zakołysał się i podniósł niewielką falę, kiedy do niego podszedł. Instrument miał prostą tylną krawędź i zaokrąglony przód. Gurden uniósł wieko i podtrzymał je podpórką. Tu kończyło się podobieństwo do tradycyjnego fortepianu. Wewnątrz, zamiast stalowej ramy ze strunami, znalazł baterię butelek, poukładane na półkach czyste szklanki, wiadro do lodu, miseczki z pokrojonymi wiśniami i cytrynami i marynowane cebulki. Dwie beczki z kranikami — jedna z ciemnym piwem, a druga z pilznerem — spoczywały w miejscu, gdzie zwykle w fortepianie umo-
cowane są struny. Wewnątrz ramy, tam gdzie uderzają młoteczki, zobaczył duży, dwunastowoltowy samochodowy akumulator. — Mógłbyś pozbierać swoje rzeczy? Głos dobiegał z brzegu basenu, ponad nim. Gurden podniósł głowę i zobaczył młodą kobietę, zupełnie nagą, której skóra połyskiwała tak samo tłusto, jak jego własna. Stała dumnie wyprostowana, w ręku trzymała jego płaszcz kąpielowy. — Goście nie powinni potykać się o twoje porozrzucane rzeczy. Powieś to w szafce. — Zaraz. — Ruszył w stronę brzegu. — Daj spokój. Dzisiaj wyjątkowo zrobię to za ciebie. Tom wciągnął powietrze i opłynął fortepian z drugiej strony. Jeden rzut oka na tę dziewczynę sprawił, że zaczęły się z nim dziać rzeczy, na których opanowanie potrzebował kilku chwil. Podeszła do lustrzanej ściany i popchnęła jedno z luster. Z tyłu była pusta szafka z półką i wieszakami. Ciekawe, gdzie powiesiła swoje ubranie? Tom wiedział, że personelowi nie wolno korzystać z przebieralni dla gości. Może przyszła tu okryta tylko warstwą kremu. Dziewczyna wróciła. Poruszała się miękko, nie czyniąc najmniejszego wysiłku, żeby się przed nim zakryć. Gurdenowi zawsze się wydawało, że kobiety, które nie chodzą w butach na wysokim obcasie, wyglądają jak tobołki na koślawych nogach i tupią jak indiańskie squaw. Jednak ta dziewczyna poruszała się lekko, na palcach, mięśnie nóg miała napięte i wydawało się, że płynie w powietrzu jak balerina. — Jestem Tiffany, kelnerka. — Domyśliłem się. Tom Gurden, pianista. — Jasne. To twoje? — Podniosła rolkę faxu, rozwinęła ją i na minutę lub dwie zajęła się czytaniem. — Niezłe — powiedziała — ale oczywiście nie będziesz mógł tutaj tego grać. — Dlaczego? — Nasi goście nie mogą tańczyć szybkich kawałków — w wodzie się nie da. Tańczą wolniejsze rzeczy — stare romantyczne melodie. — Wolne kawałki. Nago. W wodzie. Rozumiem. — Zrozumiesz. Powinniśmy tu mieć przeciętnie dziewięć i pół orgazmu na godzinę, bo inaczej goście mogą żądać zwrotu pieniędzy. Bierzesz przecież antybiotyki, co? — spytała wesoło. Wślizgnęła się do wody i wpół idąc, wpół płynąc, zbliżyła się do niego. Gurden teraz dopiero zauważył, że jej makijaż był bardzo ostry, jak u aktorki na scenie — mocno podkreślone brwi, szeroko położony cień do powiek i kreski wyrysowane tuszem do oczu, ciągnące się aż do skroni. Policzki miała wysmarowane różem, a wargi pogrubione szminką i posmarowane błyszczykiem. Sama dziewczyna ze swoim wstydem kryła się za tym makijażem jak za gumową maską. Włosy miała proste i rude. W tym dziwnym świetle świeciły się jak peruka ze sztucznego tworzywa, którą zresztą na pewno były. Tom Gurden oderwał od niej wzrok i spojrzał znów na fortepian. — Do czego jest ten akumulator? — Jaki akumulator? Gdzie? Pokazał palcem akumulator za półką ze szklankami. — Aaa, to musi być zasilanie fortepianu. — To nie jest fortepian. — No, powiedzmy syntezator. Po raz pierwszy przyjrzał się technicznej części instrumentu. Była to sześćdziesięciosześcioklawiszowa yamaha clavonica, przytwierdzona do ramy pływającego pudła. Całe urządzenie było umocowane na przegubach tak, by mógł mieć klawiaturę stale w tej samej odległości, kiedy będzie unosił się w wodzie. Poprzeczka z przypiętymi do niej pętlami na dłonie miała za zadanie pomóc mu utrzymać pozycję w wodzie. Klawisze i potencjometry pokryte były warstwą plastyku, żeby nie dopuścić wody do wnętrza. Kolumny głośnikowe zamontowano pod klapą fortepianu, dodatkowy zestaw hydrotransponderów znajdował się w miejscu, gdzie powinna być kolumna z pedałami. Kiedy pianista zagra niski akord, publiczność nie tylko go usłyszy, ale także poczuje wibrację w podołku. — Dobrze — powiedział — zasilanie. A co będzie, jeżeli pudło zacznie przeciekać i zrobi się spięcie, w czasie kiedy będę w wodzie? — Jak na faceta, który ma okazję popływać z nagimi kobietami, to jesteś niezłym pesymistą. — Mężczyźni nie przychodzą? — Przychodzą i dochodzą, ale nie musisz się nimi przejmować. Przynajmniej większością z nich.
Tiffany ustawiła duży półmisek orzeszków na pływającej po powierzchni tacy i wypchnęła ją lekkim ruchem na środek basenu. — Jak oni ci płacą? — Dwa drinki są już w stu dolarach, które goście płacą za wejście. Każdy następny zapisuję na rejestratorze. — Pokazała mu urządzenie, które zakładała właśnie na przegub ręki.— Potem obciąża się ich rachunek hotelowy. Ale nikt nie przychodzi tutaj, żeby ostro pić. Alkohol ma ich tylko rozluźnić. Odwróciła się i podpłynęła do brzegu. — Pomógłbyś mi przynieść lód? — Lód na pewno się przyda — powiedział Gurden i ruszył za nią. Maszyna do lodu stała za kolejną lustrzaną ścianą. Dziewczyna ujęła z wprawą szczypce o przedziwnym kształcie. Tom przytrzymał pokrywę, a Tiffany schwyciła nimi dwudziestokilogramową bryłę. Przez cały czas musiała wyginać się w pałąk, żeby skóra na brzuchu nie przymarzła do brzegu lodówki. Kiedy szczypce wbiły się w lód, Tiffany złapała ręką jeden uchwyt i głową pokazała Tomowi drugi. Oboje przytrzymali wolnymi rękami wieko i wyciągnęli blok lodu na zewnątrz. Niosąc go między sobą, doszli do basenu. — Wrzucimy go do wody? — A znasz kogoś, kto lubi chlor w drinkach? Przytrzymaj to, a ja podepchnę fortepian. Złapał oba uchwyty szczypiec i stanął okrakiem nad bryłą lodu. W ciepłym i wilgotnym powietrzu poczuł zimny powiew, który chłodził mu krocze. Czuł, że członek mu się kurczy, co nie było wcale nieprzyjemne. Tiffany przyholowała fortepian do brzegu, poruszając się bardzo powoli, najwidoczniej rozbawiona jego niewygodną pozycją. — Na środek i prosto do wiadra, inaczej cały interes się przewróci i będziemy musieli zapłacić za alkohol. Gurden wciągnął powietrze, dźwignął bryłę, wychylił się za brzeg basenu, potrącił przy tym coś lekko i opuścił lód do nadstawionego wiadra. Pianino zagłębiło się sześć centymetrów pod nowym ciężarem. — Nieźle jak na pierwszy raz. A następnym razem uważaj na moje włosy, dobra? — Tak, pszepani. — Grzeczny chłopiec. Idą pierwsi goście. Wskakuj do wody i bierz się za granie. Zgodnie z otrzymanym poleceniem, Aleksandra weszła do kasyna na brzegu dokładnie o ósmej i podeszła do trzeciego od lewej stołu do ruletki. Hasana jeszcze nie było. Przez chwilę przyglądała się ubranemu w białą skórzaną kurtkę Amerykaninowi, który wygrał trzydzieści tysięcy dolarów w sześciu obstawieniach, za każdym razem podwajając wygraną, a potem przegrał wszystko za jednym zamachem. Po ostatnim obrocie koła krupier zgarnął ze stołu wszystkie stawki. Stojący wokół niej gracze jęknęli. Aleksandra nie miała wątpliwości co do tego, że koło ruletki jest manipulowane. Teraz na własne oczy ujrzała, że robi się to w bardzo oczywisty sposób. — Pani pieniądze nie są tutaj bezpieczne — wyszeptał zza ramienia znajomy głos tak cicho, że ledwie usłyszała go w szumie sali. — Oczywiście, że nie są, panie. Dziwi mnie, co ty tutaj robisz. — Przywiał mnie wiatr Proroka. — Twoja organizacja potrzebuje pieniędzy? — Pieniądze płyną strumieniem od bogatych amerykańskich Arabów, którzy są przekonani, że ich datki pójdą na pomszczenie wypędzonych z Ziemi Świętej. Tak naprawdę, to potrzebuję raczej wymówki, skąd mam takie wielkie sumy. — Palestyński playboy w Atlantic City? Hasan lekko ściągnął usta. — Ryzykujesz, że wezmą cię za Persa albo Egipcjanina na emigracji — zażartowała. — Mam wiele twarzy. — I wiele zadań. Po co mnie wezwałeś? Obok nich krzyknął z radości ktoś, kto właśnie wygrał. Aleksandra i Hasan przyłączyli się do uprzejmych oklasków. — Marnujesz z Gurdenem czas w tym pływającym burdelu. Po co? — zapytał. — To był jego pomysł.
— Nie możesz się tym chłopakiem zająć i dostarczyć mu trochę rozrywki? Aleksandra obruszyła się. — Musi trochę zarobić. Nie miał wystarczającej sumy na podróż. — Mogłaś mu zaproponować pieniądze. — Proponowałam. Ale on jest zbyt dumny. Chce płacić za siebie. A ja nie mogłam nalegać, żeby nie wzbudzać podejrzeń. I tak czuje, że na niego naciskam. Hasan zasłonił twarz, kiedy przy sąsiednim stoliku błysnął flesz. Odpowiedział jej spod ramienia. — Przypominam ci, że mamy określony plan. — On o tym nie wie — powiedziała. — Gurden musi być przekonany, że ta ucieczka to jego własny pomysł. Inaczej będziesz musiał naciągnąć mu worek na głowę. — Chcę go pojmać, kiedy znajdzie się we właściwym stadium przygotowań. Jego ciało będzie dla nas bezużyteczne, jeżeli jego umysł nie będzie prawidłowo funkcjonował. — W takim razie pozwól mi działać tak, jak ja uważam za stosowne. — W burdelu? — Rozkosz i ból można wykorzystać. — Szczególnie ból. — Sadysta! — pokazała mu koniuszek języka tak, by inni nie mogli tego zobaczyć. — Mniejsza z tym. Przygotuj go. I przyprowadź go punktualnie na miejsce. — Hasan odwrócił się i zaczął przeciskać przez tłum w momencie, w którym wybuchła radość po kolejnej wygranej. — Ale gdzie to..? — Lecz jej pytanie nie dotarło do adresata. Mówiła do pustego krzesła. Eliza: Dzień dobry. Tu Eliza 774, serwis on–line Połączonych… Gurden: Chciałbym rozmawiać z Elizą dwieście dwanaście. Mówi Tom Gurden. Eliza: Łączę… Ach, to ty, Tom. Dziękuję, że zadzwoniłeś. Nie za późno dla ciebie? Gurden: Niespecjalnie. Znowu pracuję. Jeżeli to można w ogóle nazwać pracą. Cały czas obijają mi kości amatorzy wodnego polo. Eliza: Nie rozumiem, o czym mówisz. Gurden: Pracuję na Holiday Hull w Atlantic City. Eliza: Chwileczkę. Szukam… Nie wiedziałam, że mają tam fortepian. Gurden: Nie mają. Mają tylko clavonicę. Ale chcą, żebym na niej grał. Tyle, ile to możliwe w przerwach między nurkowaniem, przyjacielskim obmacywaniem i podszczypywaniem. Moja skóra jest czarnofioletowa od łydek do ramion. Zdaje się, że mi nawet wywichnęli palec u nogi. Eliza: Czy w tym czasie widziałeś tych krępych ludzi? Gurden: Całe mnóstwo. Nawet kobiety. Wszyscy byli tłuści i brzydcy. Ale nie mieli ani prochowców, ani rewolwerów, ani kolczug. Praca w barze dla nudystów ma swoje zalety. Eliza: Można utonąć. Gurden: Chyba tylko w atmosferze szampańskiej zabawy. Poza tym musisz wiedzieć, że mam niesamowite zdolności do utrzymywania się na powierzchni. Eliza: Miałeś jakieś sny? Gurden: Nnnno. Eliza: To ma być odpowiedź? Gurden: Miałem. To był zły sen. Eliza: Opowiedz mi go, proszę. Gurden: Grałem kiedyś w Filadelfii na party dla arystokracji. W dużym domu z epoki kolonialnej, stojącym w dwunastoakrowym parku. Białe drewniane ściany, podmurówka z polnych kamieni, szeroka weranda i cztery grube kolumny. Wyglądał zupełnie jak Tara. Eliza: Tara? Co to jest? Gurden: Tak nazywał się dom z Przeminęło z wiatrem — starego filmu z zeszłego wieku. Eliza: Zanotowałam. Mów dalej. Gurden: To było przyjęcie urodzinowe u jednej z najstarszych rodzin w kraju. Pomysł był wzięty właśnie z tego filmu. Wszyscy goście mieli być ubrani we fraki i krynoliny, z tym że lekko im się pomieszały epoki. W efekcie rozrzut wynosił sto lat w każdą stronę. Były tam i szamerowane mundury francuskich grenadierów, suknie w stylu empire, spodnie w prążki noszone do czarnego żakietu i dziewczęce sukienki ozdobione masą paciorków. Chcieli, żebym grał lukrowate melodie z Południa. Głównie Stephana Fostera Swanee River, takie tam. Żadnego jazzu, żadnego stride, nic porządnego. No więc grałem im te smutne, spokojne
kawałki. Taki nastrój — najlepsi polegli na wojnie, arystokracja rozpada się w proch i pył. Muzyka przeszłości. I wtedy t o się wydarzyło. Eliza: W czasie grania? Gurden: Wtedy, i potem jeszcze raz, bardziej intensywnie, we śnie. Eliza: Co się wydarzyło? Gurden: Wyszedłem ze swojego ciała i byłem kimś innym. Nie Tomem Gurdenem, ani nikim, kogo bym znał. Eliza: Opowiedz mi o tym człowieku. Louis Brevet wynurzył się z oblepiającej go szarej mgły. Powoli wracała mu świadomość, chociaż kołysały nim jeszcze czarne fale mdłości. Leżał na plecach i czuł, jak w gardle zbiera mu się kwaśna żółć. Żeby zasłonić się przed światłem i uspokoić żołądek, Brevet zakrył oczy dłońmi i przekręcił się na brzuch, usiłując ukryć twarz w poduszkach. Zamiast czystego, białego lnu, do którego był przyzwyczajony, otarł policzek o szorstki brezent materaca. Ostry zapach zakręcił mu w nosie. Brevet uniósł się gwałtownie na łokciach i otworzył szeroko oczy. Nie powleczony materac, na którym leżał, poplamiony był śladami tłustych włosów, kroplami sczerniałej krwi i zaschniętymi drobinami wymiocin. Łóżko, na którym spoczywał materac, zrobione było z żelaznych rur, niegdyś pomalowanych na biało, z których zwisały kawałki konopnego sznurka. Podłogę pod łóżkiem, którą mógł dojrzeć w szczelinie między materacem a ramą, stanowiły nie heblowane sosnowe deski, między którymi zgromadził się brud. Ten brud poruszał się powoli… w padającym ukośnie świetle karaluchy zajmowały się wyszukiwaniem porannej porcji jedzenia. Brevet podsumował sytuację: brak porządnie ułożonej dębowej podłogi, brak wzorzystego dywanu, brak stolika nocnego z polerowanego orzecha, brak prześcieradeł, brak powleczeń i brak poduszek. To nie była sypialnia Louisa Breveta. Quod erat demonstrandum. W takim razie gdzie był? Ostrożnie, tak by nie zmienić położenia obręczy z zimnego żelaza, która najwyraźniej chciała mu rozłupać głowę, Brevet usiadł na łóżku. Spojrzał najpierw w lewo, potem w prawo, unikając wzrokiem jasnej smugi porannego światła, która wpadała przez otwarte drzwi w drugim końcu pomieszczenia. Ściany były zrobione z surowych sosnowych dech. Wycięte w nich kwadratowe otwory służyły za okna. Nie były oszklone ani niczym osłonięte, widniały w nich tylko czarne pręty krat. Białe, zardzewiałe łóżka ze sparciałymi materacami tworzyły długi rząd. Profil każdego materaca zaokrąglał leżący na nim przysadzisty kształt odziany w niebieski dżins. Louis znowu zalał pałę i po pijaku zaciągnął się do wojska — to była jego pierwsza trzeźwa myśl. Za nią zaraz przyszła druga: Jak ja to wszystko wytłumaczę Angelique? — Dobra, wy leniuchy, zbiórka za pięć minut! Zdaje się, że w wojsku trąbi się na pobudkę, a w każdym razie używa się do budzenia żołnierzy metod sformalizowanych. W takim razie Louis nie był w wojsku. Q.E.D. Wokół niego, odziane w dżins kształty zaczęły się przewracać na posłaniach, stękać, pomrukiwać i popierdywać. W końcu wstały, jak zombie podnoszące się nad splątaną roślinność bagnistego bayou. Ich głowy kołysały się w przód i w tył jak u chorych wieprzy, które patrzą tylko, kogo by zaatakować. Jedno za drugim, złowrogie spojrzenia odnalazły Louisa Breveta. Potem mężczyźni zaczęli ze sobą rozmawiać, a ich ciała poruszały się, na poły jeszcze we śnie, w porannym rytuale szukania butów, drapania się po całym ciele i składania śpiworów. — Kto to jest ten nowy na siedemnastce? — Nie wiem. Dozorcy go przyprowadzili. Wczoraj w nocy. — Poużywali sobie? — Niee, nie ma żadnych śladów. — Może byli za bardzo zmęczeni? — Oni? Zmęczeni? — A może nie chcieli wam przeszkadzać, drogie panie. — Albo nie chcieli się nim podzielić. — Mówię ci, że nie ma żadnych śladów. — Spokój tam! — W nawykłym do rozkazywania głosie, który dobiegł zza drzwi, słychać było znudzenie. Praca w tej instytucji najwyraźniej przytępiła uczucia mówiącego. Nie, to nie wojsko, teraz Louis był pewien. Ciągle próbując utrzymać głowę wyprostowaną, Louis opuścił stopy na podłogę i ruszył przejściem pomiędzy łóżkami w stronę drzwi. — Hej, ty! Poczekaj na swoją kolej! — krzyknął ktoś. — Co jest! Perrique idzie pierwszy.
— Niech idzie! W sali zapadła nagła cisza. — To jest chyba jakiś dżentelmen! — Ostatni głos, który zabrzmiał w ciszy wyrażał raczej podziw niż otwartą wrogość. — Przepraszam! — zawołał Louis Brevet w stronę drzwi. — Czy ten portier, czy kto tam właściwie siedzi, mógłby tu przyjść? Zaszła fatalna pomyłka. — Przepraaaszam! — zaśpiewał ktoś sotto voce. — Wracaj! — zawołał ktoś za nim. — Nie drażnij Wingerta! — Bo wszystkich nas pośle dzisiaj do roboty na groblę. Ludzkie kształty stojące przy łóżkach przesunęły się powoli do przodu i otoczyły Louisa. Teraz dopiero rozpoznał dźwięk, który słyszał cały czas, a na który nie zwracał uwagi, ponieważ zupełnie nie pasował do całej sytuacji i wydawał mu się halucynacją dopiero co wytrzeźwiałego umysłu — to był brzęk łańcuchów. Stalowe ogniwa średniej grubości łańcucha kotwicznego ciągnęły się między łóżkami i łączyły nogi stojących mężczyzn. Każda para nóg była ponadto skuta osobnymi kajdanami, pod którymi przechodził wspólny łańcuch. Oba jego końce były najprawdopodobniej przymocowane do nóg pierwszego i ostatniego człowieka w szeregu. Kiedy podeszli bliżej, by zagrodzić Louisowi drogę, łańcuch zsunął się z łóżek i uderzył o podłogę z trzaskiem, który Przypominał uderzenie pałeczką w talerz perkusji. — Co się tam z wami dzieje? — spytał ten sam głos, należący najpewniej do Wingerta. Tym razem był o ton głośniejszy i już nie tak znudzony. W ciszy, która zaległa w sali, słychać było wyraźnie dudnienie jego kroków na deskach podłogi. Cień mężczyzny wypełnił otwór drzwi i zasłonił światło. Wingert był olbrzymim mężczyzną — miał szerokie ramiona i gruby brzuch. Jego biodra i uda przypominały kształtem sylwetkę kobiety. Głowa wydawała się pozbawiona szyi, a splątane włosy opadały na kołnierz służbowego drelicha. W ciemnej i zwalistej sylwetce na tle drzwi świeciły tylko białka oczu wpatrzonych w sypialnię i złoty sygnet na środkowym palcu prawej ręki. To było złoto i coś jeszcze — brązowawy owal, który mógł być grawerowaną pieczątką do laku. Dziwna ozdoba jak na przygłupiego więziennego strażnika, pomyślał Louis, a potem zdecydował, że Wingert musiał ukraść sygnet któremuś ze swoich podopiecznych. Udzieliwszy sobie odpowiedzi na to niezbyt w końcu ważne pytanie, Louis musiał zająć się o wiele poważniejszym problemem — a mianowicie, co on sam tu robi. Jak mogło dojść do tego, że spał w więziennej sali, jeżeli nie przypominał sobie ani przestępstwa, które mógłby popełnić, ani procesu, ani wyroku? Brevet musiał jednak na razie zawiesić swoje spekulacje na kołku, ponieważ olbrzym wszedł właśnie do sali, stawiając nogi jak tygrys idący przez wysoką trawę. Wingert mógł napędzić stracha rzezimieszkom, ale nie Brevetowi. Louis brał lekcje boksu od dziewiątego roku życia. Potem trenował w czasie studiów w akademii wojskowej i w Tulane College, gdzie przez trzy lata pod rząd wygrywał w tej dyscyplinie mistrzostwa uczelni. Strażnik był potężny, ale wyglądał na powolnego. Jego dłonie, grube jak szynki, były najwyraźniej tak jak szynki miękkie. Ujrzawszy Louisa stojącego na środku sali, ruszył powoli w jego stronę z miną pełną pogardy. Wielkie dłonie zacisnęły się w pięści, kolana ugięły się lekko, żeby lepiej zamortyzować ciężar potężnego ciała. Brevet przygotował się — wspiął się na palce, rozluźnił mięśnie ramion, zacisnął pięści i wciągnął kilka razy głęboko powietrze, żeby dostarczyć organizmowi rezerw tlenu. — Cześć, Win, nie dzieje się nic specjalnego. Niewysoki mężczyzna, prawie tak szeroki jak strażnik, lecz o dwie głowy niższy, wysunął się naprzód spomiędzy łóżek po prawej stronie Louisa. Kiedy szedł, jego kajdany zabrzęczały głośno, głośniej niż przedtem długi łańcuch. — Nie chciał cię obrazić. Jest po prostu nowy. Potężna głowa zaczęła się odwracać w kierunku niskiego mężczyzny. Zanim ten manewr się skończył, najbliższa szynka odmachnęła się do tyłu, a potem trafiła protestującego więźnia w żołądek. Mężczyzna zwinął się wokół pięści jak szmaciana lalka rzucona na oparcie krzesła. Potem odskoczył, jakby lalka miała w środku sprężynę, przefrunął nad łóżkiem i uderzył plecami w drewnianą ścianę, sześć stóp wyżej, tuż koło belek stropu. Lecąc, napiął wspólny łańcuch po prawej stronie sali, co spowodowało, że połowa podziwiającej widowisko publiczności przewróciła się.
Louis przygiął się niżej i zaczął zgrywać pracę nóg z oddechem. Podbródek Wingerta wrócił z powrotem na właściwy kurs, a uginające się nogi przyspieszyły kroku. Cała walka zakończyła się po trzech ciosach. Louis wyprowadził podręcznikowy lewy prosty i zaraz po nim prawy sierpowy, oba doskonale zsynchronizowane. Olbrzym nawet nie drgnął. Zamachnął się prawą ręką i uderzył w głowę Louisa na odlew, tak jakby chciał zrzucić ze stołu główkę kapusty. Oprawny w złoto kamień rozdarł Louisowi skórę na szczęce od prawego ucha aż do podbródka. Krew bryznęła mu w oczy. Impet uderzenia odrzucił mu głowę w bok, tak że lewe ucho uderzyło o ramię i natychmiast zaczęło puchnąć. Louis poleciał w tył na ramę łóżka. Jego ciało szturchnęło w kolana jednego z więźniów, który zatoczył się, naciągnął łańcuch i przewrócił wszystkich stojących po lewej stronie sali. Wprowadziwszy za pomocą dwóch potężnych ciosów porządek po obu stronach pomieszczenia, Wingert ruszył przejściem między łóżkami w kierunku wyjścia, kołysząc się jak kaczka. Louis miał ogromną ochotę wstać i rzucić się na niego jeszcze raz. Jednak kiedy podniósł się na kolana, jeden ze stojących za nim więźniów wykazał dosyć przytomności umysłu, by uderzyć go w tył głowy rurką, troskliwie przechowywaną między materacem a ramą łóżka, specjalnie na podobne okazje. Louis Brevet upadł na twarz, z ran sączyła się wolno krew. — Och, ty mój biedny koteczku! Chłodne i suche opuszki palców dotknęły jego czoła, jedynego miejsca na głowie, które nie było opuchnięte, obolałe czy owinięte bandażami. Louis leżał w prawdziwym łóżku, w prawdziwym pokoju, który miał tynkowane ściany, sufit zdobiony sztukaterią i podłogę pokrytą puszystymi dywanami, które tłumiły kroki lekarzy, pielęgniarek i jego kochanki. Claire, dziewczyna o chłodnych rękach i bujnych włosach koloru złota, była przy nim, pocieszała go jak małego chłopca i udawała, że bardzo go żałuje. Przynajmniej raz Louis nie żałował, że się obudził. Pewnie, że był obolały i poobijany — przy czym najgorsza była głęboka rana na szczęce — ale jego umysł był jasny. W rękach i nogach, które były jeszcze sztywne po bijatyce w tamtej niesamowitej sali, nie czuł przynajmniej ołowianego ciężaru alkoholu. Możliwe jednak, że był to tylko wynik działania jakiegoś lekarstwa, które zaaplikowano mu, by uśmierzyć ból. — Gdzie ja byłem? — Własny głos dobiegł go przytłumiony przez gruby opatrunek, który miał na ustach. Wydało mu się też, że rusza mu się kilka zębów albo może nawet w ogóle już ich nie miał. — Jesteś w domu, kochanie. — To nie jest Windemere. — Oczywiście, że nie. To jest mój apartament w hotelu. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, żeby zabierać cię z powrotem na plantację do tej okropnej kobiety. — Ale gdzie ja byłem przedtem? — Miałeś wypadek, kiedy jechałeś powozem. Wczoraj wieczorem. Konie poniosły — tak przynajmniej mówił twój woźnica. On sam zdążył wyskoczyć, tchórz jeden. A ciebie i powóz konie zrzuciły z grobli. Trzy z tych głupich bydląt tak się pokaleczyły, że trzeba było je dobić. — Nie było żadnego wypadku z powozem, Claire. — No cóż, to jest w każdym razie historia, którą wszyscy opowiadają. — Opowiadają kłamstwa. Która godzina? — Parę minut po dziewiątej. Wykręcił szyję, żeby spojrzeć w stronę okien. Jednak okna zasłonięte były ciężkim, zielonym aksamitem. — Rano czy wieczorem? — Wieczorem. Przespałeś cały dzień, mój ty biedaku. — Obudziłem się dzisiaj rano w jakimś dziwnym miejscu, w drewnianym baraku, gdzieś na bagnach. Byli tam więźniowie budujący drogi, zakuci w kajdany, ale ja nie byłem skuty. Kiedy zawołałem po kogoś, żeby przyszedł i mi pomógł, zjawił się olbrzymi mężczyzna i mnie pobił. Uderzyłem go dwa razy, ale on położył mnie jednym ciosem. A teraz jestem tutaj. — Co za okropny sen! — To nie był sen, Claire. — W takim razie co za okropny bełkot — podsumowała zimno. — Ludzie powiedzą, że w głowie ci się pomieszało od tego wypadku… i od picia.
— Czy to nie była twoja sprawka? Umieścić mnie w jednym pomieszczeniu z najmarniejszymi opryszkami, żeby pokazać mi, jak nisko już upadłem? Albo chciałaś mi pokazać, jak nisko mogę jeszcze upaść? Spojrzała na niego oczami, których źrenice wyglądały jak wyloty karabinowych luf. Kiedy jej twarz ściągała się w ten sposób, kiedy usta zaczynały przypominać wąską kreskę, a z oczu nie można było niczego wyczytać, Louis wiedział, że nie powinien nic więcej mówić. Claire była teraz gdzieś, milion mil od niego i czekała tylko, żeby powiedział coś, czego nie będzie mogła mu wybaczyć i co będzie mogła wykorzystać przeciwko niemu. Louis odetchnął głęboko. Czuł się naprawdę znakomicie. Następnej niedzieli, kiedy siedział na mszy obok swojej żony Angelique, poczuł powołanie. Podczas gdy miejscowy kaznodzieja męczył się ze swoją łaciną, kadzidłem i hostią, Duch Święty zstąpił na Louisa, by nie opuścić go aż do końca jego ziemskiej wędrówki. — Pan jest moim pasterzem — wyszeptał Louis, mimo że oklejona plastrem szczęka ciągle jeszcze go bolała. — Chroni mnie, jak chronił paschalnego baranka Hebrajczyków… Angelique odwróciła się do niego i już chciała go uciszyć, kiedy zobaczyła światło płonące w jego oczach. — Tak jak Pan przechował krew Syna swego poza grób — Louis mówił coraz głośniej — tak ochroni mnie jak winorośl, i rozrzuci po świecie światło wiary. Uniesie mą duszę w górę, ponad powietrze, by roztopiła się w słońcu. Głowy siedzących w ławkach ludzi odwróciły się ku niemu z gniewem i zdumieniem. — On wynosi mnie w majestacie Proroka Wszechczasów i strąca w otchłanie tak, jak to uczynił z Księciem Powietrza. Mała dłoń Angelique objęła jego ramię powyżej łokcia. Końcami palców wpiła mu się w mięśnie, próbując zadać ból, ale niczego nie osiągnęła. Wbiła paznokcie w nerw, żeby go zmusić do wstania. Louis wstał, uniesiony w górę siłą ducha, jego głos wzniósł się o oktawę wyżej. — Lecz wyniesie mnie w chwale raz jeszcze, Jego miecz wzniesie się wysoko. — Och, uspokój się — jęknęła Angelique i wypchnęła go na środek przejścia między ławkami. Potknął się. Potem jakby się obudził, uklęknął niezgrabnie i ruszył powoli na kolanach w stronę ołtarza. W pomruku, który podniósł się wokół niego, można było wyraźnie usłyszeć dwa słowa — „znowu pijany”. Ale to nie była prawda. Gorąco i wilgoć panujące w namiocie przypominały ciężkie powietrze przed nadejściem burzy. Podobnie jak przed burzą, wszyscy czekali w napięciu, by wreszcie nadszedł błysk i potępieńczy grzmot, i uwolnił ich od męki oczekiwania. Zaklinacze węży poruszali się płynnie, wyginając nadgarstki i podsuwając rozczapierzone palce wprost przed odsłonięte zęby gadów. Wysmarowane oliwą ramiona i czarne ciała poruszały się coraz szybciej, aż zahipnotyzowany tłum dostrzegał już tylko szparki zimnych jak agat oczu i modlił się, by zęby wbiły się w ciało i żeby śmiertelny krzyk przerwał na zawsze ten taniec. Potem przyszła kolej na ludzi. — Cudzołożyłam. — Zazdrościłem sąsiadowi. — Biłem żonę. — Byłem pijakiem — słowa przeszły Louisowi gładko przez gardło. — Najpierw alkohol był dla mnie jak przyjaciel — ogrzewał i pocieszał. Potem stał się moim panem — rozkazywał i wynagradzał. Na koniec stał się diabłem — ośmieszał mnie i nakłaniał do jeszcze większych szaleństw. — Amen. — Byłem bogatym człowiekiem, ze znanego w tych stronach rodu. Mogłem upijać się winami najlepszych roczników i brandy przywożoną z samej Francji. Zmarnowałem na picie złoto i miłość uczciwej kobiety A kiedy to się stało, to zwykły ciemny rum i czysta whisky smakowały mi tak samo dobrze. — A–men. — Kuszony przez diabła, który mieszka na dnie butelki, roztrwoniłem własną fortunę i zacząłem wydawać pieniądze mojej dobrej żony. Błoto w rynsztoku miało więcej silnej woli niż ja. Mordercy i dziwki — to było moje towarzystwo. A na koniec znalazłem się wśród skazańców budujących drogi, którzy byli przykuci do swoich kilofów i łopat. — Amen.
Wszyscy moi przyjaciele odwrócili się ode mnie. I Pan nasz widział to wszystko. Czy On odwrócił się ode mnie? — Nie! — Nie, nie odwrócił się ode mnie. Wyciągnął dłoń i położył ją na moim krwawiącym sercu. To serce było małe i twarde jak kamień. A jednak pod dotknięciem ręki Pana to serce urosło i wypełniło się złotym światłem, a czarna krew wypłynęła z niego. Od tamtej chwili stałem się sługą Pana. I nie byłem już pijakiem! — AMEN!!! Fala współczucia i radości ogarnęła Louisa i oszołomiła go bardziej niż kiedykolwiek przedtem wino albo whisky. — Synu, ta historia o pijaku była zupełnie fantastyczna. Ruszyli do przodu jak dzicy. Kochali cię i nienawidzili. „Znany w tych stronach ród” i „zmarnowane złoto” — to im się po prostu podobało. — To wszystko prawda, panie Limerick. — Louis nie zdążył jeszcze po nabożeństwie założyć kapelusza i trzymał go w dłoniach. Zdając sobie sprawę, że wygląda to niezręcznie, poszukał wzrokiem miejsca, gdzie mógłby go położyć. Nie znalazł, więc założył kapelusz na głowę. Nie było to zbyt uprzejme, bo wnętrze namiotu było właściwie tym samym, co każde inne zamknięte pomieszczenie, ale nie mógł przecież trzymać kapelusza w rękach, jak jakiś żebrak. — Wierzę panu, że to prawda. Świetnie pan to opowiada. — Dziękuję panu. — Opowiada pan zbyt dobrze, by rozsądny przedsiębiorca, taki jak ja, pozwolił panu odejść. Co by pan powiedział na pięć dolarów tygodniowo i dolę z datków? Oczywiście, kiedy będziemy w trasie, będzie pan jadał z całą rodziną. — Skinął głową w kierunku, gdzie jego córka Oliwia układała nieliczne banknoty zebrane do koszyka i sortowała monety według wielkości. Nie przerywając tej czynności, podniosła głowę i uśmiechnęła się do Louisa równie uprzejmie, jak potrafiłby to zrobić rosnący na polu arbuz. — Dolę z datków? — zapytał Louis zdziwiony. — Nie rozumiem. — To, co panu wcisną do kieszeni albo do kapelusza, może pan zatrzymać. Reszta z koszyka. Jasne? — To bardzo hojnie z pana strony. A co musiałbym robić, by szerzyć Słowo Pana naszego? — Pomagałby pan Homerowi, mojemu synowi, ustawiać namiot. Musiałby pan być na obu spotkaniach i opowiadać swoją historię tak, jak pan to dzisiaj zrobił. — Kiedy pan będzie tutaj, w parafii St. Tammany, na pewno będę przychodził. — A kiedy wyjedziemy? Przecież zależy panu, by głosić Słowo Boże także poza terenem bayou, nieprawda, synu? — Oczywiście. — W takim razie sprawa załatwiona. Byli właśnie w Oklahomie, kiedy rozjaśniło mu się na moment w głowie. Odwiedziła go jego była kochanka, Claire. Przyszła, by porozmawiać z Bogiem, a przy okazji zamienić parę słów z Louisem Brevetem. — Ten Limerick wykorzystuje cię do zarabiania pieniędzy — powiedziała Claire. — Mimo jego całej pobożności i czarnego ubrania, nic go nie obchodzi ani Jezus, ani Ewangelia. On nawet w sekrecie popija zacier! Robi z ciebie głupca, większego głupca, niż sam potrafisz z siebie zrobić. — Niezależnie od tego, jaki ma cel — odpowiedział Louis — zbliża ludzi do Słowa Bożego i do samego Boga. Może pan Limerick nie jest zbyt powściągliwy, ale za to ciężko pracuje. — A pieniądze? — Obiecał, że przeznaczy je na misje w Afryce. — Czy widziałeś kiedyś jakiś list, który nadszedłby z tych misji lub od kogoś, kto je reprezentuje? Albo jakiś czek, który Limerick dla nich wystawił? — Nie widziałem, bo on nie wtajemnicza mnie w swoje sprawy finansowe. Daje pieniądze tym, którzy ich potrzebują. — Najwyraźniej dostaje więcej, niż wydaje. — Tak długo, jak pracuje w imieniu Pana wśród wieśniaków, a ja jestem w stanie mu pomóc, nie ma to dla mnie znaczenia. — Natomiast ma znaczenie, że jego księgi nie są prowadzone uczciwie, a i on sam nie jest uczciwy. Czy porządny człowiek powinien poddawać się woli nikczemnika?
— Oliwia jest o nim dobrego zdania. Kocha go. A ja kocham ją i mam zaufanie do jej prostoty i poczucia dobra w takich sprawach. Oliwia jest mądra. — Przynajmniej raz trafiłeś w dziesiątkę: Oliwia jest prosta. Nie ma pojęcia o niczym poza graniem na organach — co robi źle, i liczeniem pieniędzy — co robi powoli. Całe jej życie sprowadza się do poruszania palcami. — Wykonuje pracę w imieniu Pana na swój własny sposób. Tak jak my wszyscy. — Twoja wiara jest przedziwna. Nazwij to wreszcie po imieniu: ślepotą, i skończ z tym. — Wiara musi czasem być ślepa, by nie widzieć rzeczy tego świata. — W takim razie ja skończyłam z tobą. Powiedziawszy to, Claire wstała i wyszła. Louis nigdy już jej nie zobaczył. Pewnego skwarnego wieczoru w Arkansas, kiedy ćmy i komary krążyły chmarami wokół lamp, do namiotu wszedł mężczyzna. Nie przyszedł na nabożeństwo, żeby się pomodlić, ani — jak niektórzy — dla samej atrakcji publicznej spowiedzi. Rozgarnął poły namiotu sękatymi rękami i wszedł przez otwór jak człowiek, który zmierza pod własną szubienicę. Kiedy szedł w kierunku ławek i potem, kiedy odrzucając poły znoszonego płaszcza, usiadł w przedostatnim rzędzie, jego oczy, twarde jak kamienie, patrzyły prosto przed siebie. Louis, który siedział na ławce koło niego, poczuł chłód, mimo potu sączącego mu się spod kapelusza na kołnierzyk, który kiedyś wygotowywano do białości i usztywniano, a który teraz, po wielu miesiącach w drodze, był szary i pomięty. Od ciemnej sylwetki mężczyzny powiało zimną grozą, jak dymem, który podnosi się z bryły lodu. Brevet zauważył, że oczy tego człowieka ciągle patrzyły przed siebie, i że wyglądały jak dwie szklane kulki, które nie reagują ani na światło, ani na ruch. Z początku pomyślał, że mężczyzna śpi na jawie po zażyciu laudanum czy jakiegoś innego diabelskiego specyfiku, ale on nie kiwał głową ani nie kołysał się w ławce tak jak narkoman. Louis przyglądał się obcemu zafascynowany, ale ten zdawał się tego nie zauważać. Na co on patrzy? — zastanawiał się Louis. Podążył wzrokiem za twardym spojrzeniem. Wzrok obcego sięgał ponad gołymi głowami, kapeluszami i kapturkami, ponad miejscem, gdzie wkrótce będą padać i tarzać się nowo zbawieni, ponad ołtarzem ustawionym na drewnianych kozłach, gdzie leżała otwarta biblia i stały posrebrzane świeczniki, i był wbity w siedzącą przy pedałowej fisharmonii Oliwię i w koszyk na datki, który stał na instrumencie. Przez całe nabożeństwo Louis patrzył, jak obcy obserwuje Oliwię i koszyk. Oczy mężczyzny były nieruchome, prawie nimi nie mrugał, z wyjątkiem powolnego zwarcia powiek raz na mniej więcej pięć minut, które przypominało mrugnięcie oka jaszczurki. Kiedy przyszedł czas na zbiórkę pieniędzy, oczy poruszyły się — najpierw w górę, kiedy Oliwia wzięła koszyk z fisharmonii, potem w dół, kiedy znalazł się na wysokości jej pasa, i wreszcie na boki, kiedy dziewczyna podawała koszyk wzdłuż rzędów. Kiedy doszła do ich rzędu, koszyk był ciężki od monet i zwiniętych banknotów. Oliwia musiała wyciągnąć mocno ramię, żeby podać go dalej. Zmięty perkal sukienki napiął się na piersiach. Mężczyzna tego nie zauważył. Patrzył tylko na koszyk. Kiedy podstawiła koszyk na datki pod jego podbródek, nie ruszył się, żeby otworzyć portfel. Popatrzył tylko na górną poprzeczkę namiotu i raz potrząsnął przecząco głową. Ramię Oliwii przesunęło koszyk dalej. Louis złożył swój symboliczny datek, uśmiechając się do dziewczyny. I wtedy obcy poruszył się. Kiedy Oliwia była maksymalnie wyprężona, ręka tego człowieka, niezależnie od oczu i reszty ciała, wślizgnęła się pod połę płaszcza i wynurzyła się na powrót z olbrzymim pistoletem, którego lufa musiała mieć przynajmniej osiem cali długości. Jednym ruchem, jak tancerz, mężczyzna prześlizgnął się pod ramieniem Oliwii i zerwał się na nogi. Odwrócił się i wyskoczył na środek przejścia między ławkami, przyciągając dziewczynę do swojej piersi. Lufa pistoletu wsunęła się delikatnie w fałdy materiału na jej biuście. W czasie tego tańca koszyk nie przechylił się i nie wysypał swojej zawartości w tłum. Oliwia trzymała go mocno w poziomie, jak doświadczony kelner tacę z napełnionymi po brzegi szklankami. Louis, który też wstał, popatrzył obcemu w oczy. Nie zobaczył nic. Były martwe jak głaz. Louis spojrzał na twarz Oliwii, usiłując znaleźć tam jakiś znak, który powiedziałby mu, co ma zrobić.
Także jej oczy były puste. Nie wyrażały ani strachu, ani gniewu. Nie broniła się przed napastnikiem. Nie patrzyła też na pistolet. — Oliwio? — zapytał Louis. — Nie mieszaj się, Louis — powiedziała. — Ten człowiek chce tylko pieniędzy. Gdyby Louis zadał sobie trud, żeby wsłuchać się w to, co powiedziała, to zdałby sobie sprawę, że zrobiła to zbyt beznamiętnie, tak jakby ćwiczyła przedtem tę kwestię aż do znudzenia. Ale Louis Brevet widział tylko pistolet i śmierć w oczach obcego mężczyzny. Widział w tym spojrzeniu chęć, by pociągnąć spust i rozerwać pierś dziewczyny na strzępy. Louis bał się o Oliwię, a jego staranne wychowanie mówiło mu, że mężczyzna powinien pomóc kobiecie będącej w niebezpieczeństwie. Nie mógł stać bezczynnie, podczas kiedy ten człowiek jej zagrażał. W tej sytuacji Louis nie mógł wykorzystać swych bokserskich umiejętności. Wobec tego, wyciągając w górę ramiona, jak melodramatyczny aktor grający Ducha w Hamlecie, spróbował poprzez Oliwię złapać napastnika za gardło. Mężczyzna przesunął lufę pistoletu zaledwie o kilka cali i wypalił dwukrotnie w pierś Louisa. Oliwia krzyknęła. To nie był krzyk przerażenia czy boleści, lecz gniewu. — Louis, ty głupcze! Do grobu zabrał ze sobą zapach świeżo spalonego prochu i kwaśnego potu, widok ciem, kręcących się wokół przyćmionego światła pod płótnem i ostatnią ocenę swojego charakteru — „głupiec”. Louis zwiotczał i poddał się fali zimna, która ogarnęła jego ciało. Furgonetka zepsuła się w dobrze wybranym miejscu autostrady, dziesięć mil od najbliższego ludzkiego osiedla. Po obu stronach drogi ciągnęły się bagna pasem szerokim na co najmniej dwadzieścia mil. Do anteny furgonetki była przywiązana brudna, czerwona chustka na szyję. To był jedyny szczegół nie pasujący do sytuacji — była to antena telefonu komórkowego, przez który przydrożni rozbitkowie mogliby w każdej chwili przywołać pomoc. Hasan wzruszył ramionami, kiedy zjeżdżał na pas awaryjny. Amerykanie nie są tak spostrzegawczy, jak bystroocy Izraelczycy, którzy podbili jego ojczyznę. W Negev takie miejsce spotkania nie wchodziłoby w ogóle w grę. Jego jasnożółty porsche skręcił z twardej nawierzchni na wysypane żwirem pobocze, gdzie stała furgonetka. Hasan opuścił szybę od strony pasażera. Do samochodu podbiegła ciemna sylwetka. Hasan odbezpieczył broń. — Macie jakieś kłopoty? — spytał głośno. — Poradzimy sobie zagiętym spinaczem — usłyszał umówiony odzew. Hasan wsunął broń do kieszeni i otworzył drzwiczki. Wysiadł z samochodu prosto w chmurę pyłu, która wzbiła się spod kół przejeżdżającej ciężarówki. Zajmował się właśnie wytrzepywaniem kurzu z ubrania i włosów, kiedy jego ludzie poprosili go do furgonetki. — Przepraszam cię, panie, ale to miejsce jest bardzo niewłaściwe na naradę wojenną. — Nie masz racji, Mahmed. To miejsce tak rzuca się w oczy, że jest właściwie zupełnie niewidoczne. — Dopóki nie zjawi się tu policja. — A wtedy będziemy mieli doskonałą wymówkę. Awaria urządzenia mechanicznego obsługiwanego przez — jak to oni tam mówią — cholernych Arabów. A do tego ich bogaty ziomek, który chciałby pomóc, ale jest równie niekompetentny. — Oprócz tego ułożyliśmy w żwirze miny na szerokości pięćdziesięciu metrów. — W takim razie pozbycie się pojazdu policyjnego pozostawiam wam — odparł chłodno Hasan. — Jak zawsze, panie. Czym Bractwo Wiatru może ci służyć? — Potrzebuję kryjówki. — Na jak długo? Na tydzień, może dwa. — Tylko dla siebie? — Dla mnie, dla Aleksandry, grupy wybranych haszszaszijjuna i dla bardzo ważnego więźnia. Miejsce powinno być oddalone nie dalej niż o dzień, najdalej dwa niekłopotliwej drogi, a jednocześnie powinno leżeć w spokojnej okolicy. — Nie mamy nic takiego. — Nic?
— W tej części New Jersey Municipal District mieszka niewielu naszych rodaków, panie. Kubańczycy, Wietnamczycy i miejscowi czarni nadwerężyli i tak w końcu niewielką gościnność tego kraju do granic możliwości. Bezdomni musieli szukać mniej nieprzychylnego przyjęcia gdzie indziej. A poza tym wilgotny klimat nam nie odpowiada. — Co macie na liście? — Myślałem, że szukasz kryjówki, panie. — Jeżeli nie możecie mi pomóc, to zajmę się pierwszym celem, jaki się nadarzy. Przywódca załogi zepsutej furgonetki wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki notes. Położył go na składanym stoliku, który przymocowany był do ściany samochodu, i otworzył. — Jest elektrownia atomowa, którą się zajmowaliśmy, kompleks Mays Landing, na rzece, pięćdziesiąt kilometrów od portu Egg. Dostarcza całej energii w paśmie pływów korytarza Boswash. Wartość urządzeń wynosi około dziewięciu miliardów dolarów, według obecnych cen. Biorąc pod uwagę dodatkowo koszt energii, moglibyśmy dostać dwukrotnie wyższy okup. Hasan przygryzł wargę — zły nawyk, który jednak pomagał myśleć. — Jaka jest sytuacja taktyczna? — zapytał. — Elektrownia jest podatna na atak. Jest półautomatyczna, więc nie trzeba nadzorować urządzeń przez całą dobę. Działa jak zwykłe amerykańskie biuro — w ciągu dnia są tam pracownicy laboratorium i obsługa techniczna, a wieczorem wszyscy idą do domu. — Najbliższe jednostki wojskowe? — Nic poważnego w promieniu sześćdziesięciu kilometrów, a do tego okoliczne drogi są starego typu. U.S. Army ma wojsko w Forcie Dix, na północ od tego miejsca. To była kiedyś duża jednostka szkoleniowa, ale teraz jest to głównie komputerowe centrum koordynacyjne. Obok Fortu Dix leży opuszczona baza lotnicza. Jakieś dwadzieścia pięć kilometrów na wschód jest baza lotnictwa morskiego w Lakehurst. Jedynym miejscem, gdzie rzeczywiście coś się dzieje, jest powietrzna jednostka Gwardii Narodowej z New Jersey. — Przepadam za półetatowymi żołnierzami. — Hasan uśmiechnął się. — Najlepsze jest to, że ten kompleks leży w zarośniętym terenie i dałby się łatwo bronić, gdyby został zdobyty. Moglibyśmy obsadzić dostęp z lądu, z rzeki, przez bagna i z powietrza dwoma oddziałami ludzi uzbrojonych w pociski samosterujące i grupą saperów. — Dobrze. Widzę, że można na tobie polegać, Mahmed. — Dziękuję ci, panie. — Zacznij przygotowywać ochotników do ataku. — A kiedy mielibyśmy… — Podam ci datę i godzinę. Nie rób niczego na własną rękę. — Oczywiście, panie. Czwarta sura Święta wojna Mówią, że już tylko jaszczurka i lew Tam żyją, gdzie Jamszyd w chwale pił do dna Z Bachramem, tym wielkim myśliwym — teraz osioł dziki Depcze mu głowę, lecz snu przerwać nie może. Omar Chajjam Saladyn podciągnął lekko kolana, tak by nie zauważyli tego stojący przed nim ludzie, maskując skurcz mięśni gestem sięgnięcia po kubek sorbetu, i poczuł, jak jego pośladki zapadają się głębiej w poduszki. Wojskowe obozowisko na skraju pustyni urządzono z całym możliwym w tych warunkach komfortem — były tu namioty, kotary i wypchane końskim włosiem poduszki. Jednak czymkolwiek by przykryć twarde, zimne podłoże, nie mogło ono się równać z polerowanymi podłogami jego wyłożonego białym kamieniem pałacu w Kairze, stojącego nad brzegami Wiecznej Rzeki. A do tego ci szejkowie z Sabastyi i Ras z tym swoim babskim trajkotaniem… Sułtan przybył do tego kraju na czele egipskiego kontyngentu wojska, by w imię Mahometa odeprzeć frankońskich napastników i przydać chwały własnemu imieniu — taka była prawda. Nie znalazł się tu po to, żeby zaspokoić głupią próżność bogatych kupców i starszych rodów, którzy najpierw chcieli dzielić się chlebem z niewiernymi, a potem poczuli się przez nich obrażeni. — No i co powiedział potem ten Norman? — zapytał Saladyn z westchnieniem. — Przyrównał Proroka do rozpustnika! — Zbrukał święte imię Chadżidży!
— A czy ta świętokradcza obraza — skontrował rozsądnie Saladyn — nie mogła być wynikiem waszej nieznajomości języka Francuzów? — Obraza była zamierzona, panie. — W takim razie, co powiedział? — Zaproponował, że poprowadzi wyprawę do Medyny i zbezcześci grób Proroka. — Może upił się winem — podpowiedział Saladyn. — Był trzeźwy, panie. — Śmiał się z nas, wasza wysokość. — I inni śmiali się razem z nim, Saladynie. Sułtan ujął brodę między kciuk i palec wskazujący i gestem nakazał ciszę. Czy Frankowie dysponowali rzeczywiście dostateczną siłą oręża, by wprowadzić w życie swój niedorzeczny plan? Zasadzić się na karawanę albo tu czy tam wziąć w oblężenie jakieś miasto — tak, na to mieli wystarczająco dużo ludzi, jeśli policzyć też ich półkrwi bękarty. Zwykle jednak Frankowie siedzieli za murami miast i trzymali się kamiennych zamków. Poruszali się między nimi w pełnych zbrojach, otoczeni przez straże przednie, boczne i tylne, a mimo to przyjmowali jeszcze komunię przed wyruszeniem w drogę. Tak wiele udało się Saladynowi osiągnąć w tym kraju. Reynald de Châtillon mógł wygłaszać z pijacką odwagą próżne przechwałki. Taka wyprawa nie była możliwa. Ci szejkowie w swojej głupocie wzięli jego słowa zbyt poważnie. Mądry człowiek nie przejmowałby się taką pogróżką. A jednak. Groźba została wypowiedziana podczas publicznej ceremonii, w czasie koronacji ich samozwańczego króla. Okoliczności sprawiły, że robił się z tego incydent dyplomatyczny. Saladyn mógł nie zwrócić na sprawę większej uwagi, jak na pijacką przechwałkę, ale mógł też potraktować ją serio. Jeśliby tak zrobił, mógł zażądać, by cały islam postąpił tak samo. Żaden inny obrońca wiary w tym opuszczonym kraju — podzielonym pomiędzy Abbasydów z Bagdadu, Seldżuków z Turcji i świeżo wyniesionych do godności Ajjubidów z Egiptu nie cieszył się takim poważaniem jak on. Jeśli sułtan Egiptu zdecydowałby się wziąć urazę do serca i zażądać zemsty, wtedy cały islam musiałby zareagować. Mając za sobą wszystkie kraje islamu, zjednoczone w świętej wojnie przeciwko chrześcijanom, mógłby odnieść zwycięstwo, którego tak długo pożądał. A chrześcijanie w osobie Reynalda de Châtillon, sami dali mu do ręki pretekst. Czego nie sprawiło dziewięćdziesiąt lat konfliktów zbrojnych i wzajemnego wyrzynania, mogło wywołać kilka wypowiedzianych po pijanemu słów. — Wasza uczciwość mnie przekonuje — odparł w końcu Saladyn. — Ta obelga pod adresem Proroka i jego wiernej żony zraniła nas zbyt głęboko. Musi zostać pomszczona mieczem i wypalona ogniem. — Tak, panie — odpowiedzieli mu jednym głosem. — Na wiosnę tego roku, w czasie ich świąt obchodzonych na pamiątkę śmierci i zmartwychwstania proroka Jezusa, syna Józefa, cały islam wyda świętą wojnę temu Reynaldowi de Châtillon, a w jego osobie wszystkim chrześcijanom. Zostaną stąd wypędzeni za obrazę, która nas spotkała. — Dziękujemy ci, Saladynie. Zwrócił się do swojego wezyra, który stał obok wejścia do namiotu. — Mustafa, zajmij się stroną prawną. Dowiedz się od tych dwóch, jak wyglądała sprawa, i sporządź szkic dekretu o wypowiedzeniu dżihad Reynaldowi de Châtillon, który sam siebie nazywa księciem Antiochii. Dekret ma zobowiązywać każdego wiernego do usunięcia go z tego kraju. Każdy chrześcijanin, który stanąłby temu na przeszkodzie, podlega tej samej karze niezależnie od poprzednich obietnic i ochrony, która wynika z obyczaju gościnności. — Tak, panie. — Cały bazar aż huczy od nowych wiadomości, panie. Tomasz Amnet uniósł brew i spojrzał na swojego służącego–mieszańca, ale nie powiedział ani słowa. Jego ręce były dalej zajęte ucieraniem, nadgarstki wyginały się, precyzyjnymi ruchami przesuwał tłuczek w dół po ściankach miski, potem w poprzek jej dna, aż wreszcie obracał jego grubszy koniec. Równocześnie z tym zdrapywaniem i miażdżeniem, drugą ręką okręcał moździerz o jedną czwartą obrotu za każdym uderzeniem tłuczka. Co czterdzieste uderzenie dodawał kolejno małą szczyptę saletry, dużą szczyptę mielonej gałki muszkatołowej i jedno ziarnko pieprzu.
— Mówią, że ma to być wojna na śmierć i życie. Saladyn zwołał na nią wszystkich wiernych. Nie tylko swoich egipskich Mameluków, ale też królewską kawalerię z Arabii, która walczy tak jak wy, Franko wie… — Sam jesteś na poły Francuzem, Leonie. — W takim razie jak my, Frankowie. Poprosił też Seldżuków, Turków i Abbasydów, żeby przysłali swoje wojska. — Nieźle. — Chce wyrzucić wszystkich Francuzów — nas wszystkich — z Ziemi Świętej za to, że książę Reynald obraził kości Proroka. — A co z zabójcami? Czy też za nim pójdą? Leon zmarszczył się z lekceważeniem. — Ależ mistrzu! To nie są wojownicy. Tak naprawdę to tylko sekta. — I w związku z tym nie są godni tego, by wziąć udział w wysmaganiu naszego grzbietu, co? — Nie można z nimi walczyć wprost, panie. To wszystko. Walczą w brzydki sposób, nożami, sznurami do duszenia i takimi rzeczami. — Skradają się w ciemności? Coś w tym rodzaju? — Tak, panie. — W takim razie nie są godnymi przeciwnikami dla atakującej jazdy. — Amnet zajął się znów ucieraniem. Chłopak spojrzał na niego podejrzliwie. — Śmiejesz się ze mnie, panie? — Ani mi to w głowie, Leonie. Co jeszcze mówią na bazarze? — Że wszyscy Francuzi po tej stronie morza znikną, zanim lato się skończy. — Wydaje mi się, że trzeba by większej siły niż paru jeźdźców Saladyna, żeby nas stąd wyrzucić. Niezależnie od tego, kto będzie próbował mu pomóc. — Mówią, że będzie miał ze sobą sto tysięcy ludzi, panie. A będzie ich prowadzić do walki przynajmniej dwanaście tysięcy konnych rycerzy. Gruby koniec tłuczka zahaczył o brzeg miski i nie stuknął o dno. Amnet musiał uderzyć dwa razy, by dłonie wróciły do poprzedniego rytmu. Znał siły, które mógł wystawić zakon templariuszy — własnych zbrojnych ludzi i sojuszników, domyślał się też, ile mógł zawołać zakon szpitalników. Chrześcijańskie księstwa i ziemie lenne w Outremer można by również zmusić rozkazem, groźbą czy pieniędzmi, by wystawiły wojska. Ale mimo to, wszyscy razem nie liczyliby więcej niż jedna piąta tych wojsk, które Saladyn miał zamiar wyprowadzić w pole. — Nasłuchałeś się plotek na bazarze, Leonie. — Wiem, panie. Co tam mieszasz? — Miksturę, chłopcze, która wyleczy cię z ciekawości. Chłopiec powąchał zawartość moździerza. — Okropne! Nareszcie. Fakt, że Reynald de Châtillon się poci, sprawił królowi Gwidonowi przyjemność. Rycerza wepchnięto do sali audiencyjnej, stopy prawie się pod nim rozjechały na wypolerowanej posadzce, kiedy próbował się zatrzymać u stóp podwyższenia. Trzęsły mu się kolana, tunika wisiała na nim krzywo, a znany, wymuszony uśmiech zniknął z jego warg. Reynald panicznie się bał. Nareszcie. Jak wspaniale było widzieć rywala, który myślał o sobie, że jest lepszy od wszystkich wokół — nawet od królów — doprowadzonego do stanu paraliżującego, nie dającego chwili wytchnienia, porażającego strachu. — Panie mój! — Nawet głos Reynalda drżał. — Saraceni gromadzą się przeciwko mnie! Gwidon Luzynian odczekał dobrą chwilę, zanim odpowiedział. — Oni walczą przeciwko nam wszystkim, Reynaldzie. Każdego dnia, każdy z nich, kto potrafi zrobić dwa kroki i utrzymać broń w ręku, pożąda krwi każdego Francuza w Outremer. Dlaczego miałoby ci się wydawać, że wybrali właśnie ciebie? — Sam Saladyn wydał dekret, w którym oskarża mnie o jakieś bluźnierstwo. Chcą świętej wojny przeciwko mnie! — A czy bluźniłeś, Reynaldzie? — Gwidon nie posiadał się z radości. — Nigdy przeciwko Panu naszemu i Zbawicielowi, panie. — Jesteś więc przykładnym chrześcijaninem, czyż nie tak?
— Bronię naszej wiary słowem i orężem. Nie przypominam sobie wydarzenia, które Saladyn uważa za obraźliwe. — Książę Antiochii w teatralnym geście wzruszył ramionami, co zupełnie nie przystawało do jego niedawnej histerii. — Możliwe, że zdarzyło się przy takiej czy innej okazji, że zbeształem niewiernych. Nie mogę pamiętać wszystkich takich przypadków. — Głos jego nagle stał się subtelny. — Jednak cios wymierzony we mnie w Antiochii jest ciosem wymierzonym we wszystkich, którzy stoją na straży Ziemi Świętej. Nawet w króla. — Czytałem ten dekret. — Mimo rosnącego podekscytowania Gwidonowi udało się zamarkować ziewnięcie. — Jest tam wyraźnie mowa o tym, że każdy chrześcijanin, który by ci udzielił schronienia czy w inny sposób pomagał, podlega tak samo jak ty wygnaniu. Gdybyśmy więc mieli cię wydać Saladynowi… — Z pewnością mój pan chce powiedzieć, że gdyby jakikolwiek król chciał wydać swego najlepszego poddanego i lojalnego poplecznika w ręce Saracenów, to zostałby wyśmiany w całej Francji, ogłoszony pachołkiem i kundlem, obłożony papieską klątwą, a możliwe nawet, że wystąpiliby przeciwko niemu zbrojnie ci z jego ziomków, którzy pamiętają o swej lennej powinności w stosunku do tak bardzo skrzywdzonego ministra dworu. — Cóż, dobrze to ująłeś, książę. — Jednak król, który podniósłby rzuconą pochopnie rękawicę, który broniłby i popierał człowieka, który poświęcił swoje życie i los dla dobra korony takiego władcy, cóż, taki król mógłby łatwo zasłużyć na miano obrońcy Krzyża i pamiętano by o nim w całym chrześcijaństwie: od stepów rozciągających się za ziemią węgierską aż po morza na zachód od Irlandii. Taki król żyłby wiecznie w ludzkich sercach. Gwidona poniosła przez chwilę wizja powszechnej chwały 1 wdzięczności. A potem przyszła mu do głowy pewna myśl. Czy słyszałeś o armii, jaką Saladyn gromadzi na tę okazję? Ma tam być ponad dziesięć tysięcy saraceńskich rycerzy. Za nimi ma postępować sto tysięcy wojska. — Plotka przypisuje mu tysiąc w miejsce każdych dziesięciu, których uda mu się w końcu zwerbować — skrzywił się Reynald. Trzęsący się jeszcze przed chwilą tchórz poczuł, że ma pod sobą całe królestwo Jerozolimy. Gwidonowi mniej się podobała zmiana, która zaszła w przebiegu audiencji. — Ma pod rozkazami wielu ludzi. — Saraceńskich rycerzy? Walczyliśmy już z setką takich. Lekkie łuki, delikatne miecze. Kolczugi, które można przeciąć jak koronkę. Hełmy i napierśniki, które można przebić sztyletem — delikatna robota ze zdobieniami z emalii i złotych liści. To prawda, ale nic takiego, czego by normański czy nawet langwedocki rycerz nie był w stanie rozrąbać na kawałki. Większość z nich walczy w lnianych szatach, a na głowach ma turbany. Wystarczy pogrozić im mieczem, żeby uciekli, gdzie pieprz rośnie. Jeśli więc przyjdzie ich kilkadziesiąt tysięcy, to sami się zadepczą. — Nie mam dostatecznie wielu ludzi, by przeciwstawić się tak wielkiej armii. — A templariusze? Szpitalnicy? Podlegają przecież twoim rozkazom. Moi lennicy w Antiochii też oczywiście będą walczyli u mojego boku. Każdy Francuz i większość Anglików potrafi, czy potrafiła, władać mieczem. My też możemy zgromadzić kilkadziesiąt tysięcy ludzi, panie. To powinno stanowić wystarczającą przeciwwagę. — Tylko wtedy, gdy zdejmę każdego strażnika z murów Jerozolimy, a potem zrobię to samo we wszystkich miastach i cytadelach, które mamy od Gazy do Aleppo. Moglibyśmy mieć pod komendą dwadzieścia tysięcy konnych rycerzy i połowę tego pieszych. — No właśnie! Widzisz, panie? Będziemy mieli przewagę. — Ale to będzie oznaczało, że nasze twierdze pozostaną nie obsadzone na wypadek ataku. Gdyby nie udało się nam odnieść decydującego zwycięstwa, to mogłoby się okazać, że nie mamy dokąd wrócić, by opatrzyć nasze rany. — A biorąc pod uwagę siły, jakie Saladyn ma zgromadzić, kto z nich miałby pozostać, żeby zaatakować nasze twierdze? Pogonimy ich przez pustynię. Nie będzie czasu na to, żeby oblegać wysokie wieże i mocne mury. Rozchmurz się, panie. Będziemy mieli przewagę od momentu, w którym wydasz dekret powołujący zakony pod broń. — Tak myślisz? — Oczywiście. Czyż tego nie powiedziałem? — Wracaj więc do Antiochii i zwołaj swoich ludzi. I zdejmiesz z murów w s z y s t k i c h , skoro księstwo będzie tak bezpieczne. — Panie mój…
— To jest rozkaz. Znajomy, okrutny uśmieszek wrócił na wargi Reynalda. — W takim razie muszę usłuchać. Ukłonił się nisko, tak jak dawniej, i wycofał się w stronę drzwi w końcu sali audiencyjnej. Gwidon zastanawiał się, czy Reynald rzeczywiście zdecyduje się na ten krok. Gwidon rozważał, czy rzeczywiście ma pozbawić własne mury wojska, żeby chronić tego człowieka… Ale z drugiej strony „obrońca Krzyża”… To brzmiało nieźle. — I jeszcze raz w górę, Tomaszu! Po raz czterdziesty w ciągu ostatniej godziny Tomasz Amnet uniósł nad głowę żelazny miecz dwuręczny i przygotował się. Oręż był straszliwy — o wiele cięższy niż stalowy miecz i dobre sześć cali dłuższy niż broń, którą jakikolwiek rycerz jego wzrostu wziąłby do ręki. Ciężar miecza i niewygodna pozycja męczyły mu ramiona i powodowały, że mięśnie napinały się do ostateczności, kiedy trzymał jego sztych dwanaście cali nad linią wzroku. To była cała idea machania taką bronią — Tomasz Amnet pracował ciężko w czasie cotygodniowych ćwiczeń. Nie miało znaczenia, jak wysoką pozycję zajmował rycerz w zakonie — czy był dyplomatą w służbie króla lub papieża, czy był zręcznym rachmistrzem zajmującym się bankowymi operacjami zakonu, czy zielarzem, czy — jak Amnet — potrafił przepowiadać przyszłość. Należał do rycerskiego zakonu i musiał zachować umiejętność władania bronią. Rycerz Bror, który był przeciwnikiem Amneta w pojedynku rozgrywanym na dziedzińcu twierdzy w Jerozolimie, nie zajmował żadnego z tak oderwanych od rzeczywistości stanowisk. Jego mowa nie była zbyt delikatna, a umysł zbyt lotny, lecz był odważnym wojownikiem, który — jeśli wierzyć temu, co sam opowiadał — odparł kiedyś szarżę pięćdziesięciu saraceńskich jeźdźców. Jednym cięciem miecza obciął głowy trzech jadących na czele, a zaraz potem następne trzy, kiedy odmachnął się w drugą stronę. W ten sposób zatrzymał atak i wprowadził wśród pozostałych przeciwników zamieszanie. Tym razem Bror zaatakował wprost, robiąc całym ciałem wypad do przodu. Jego lekki stalowy miecz przedłużył ten wypad o długość siedmiu dłoni i w ten sposób jego sztych znalazł się w odległości cala od szyi Amneta, zanim ten zdołał opuścić i obrócić swój miecz, by odbić w lewo skierowane weń ostrze. Broń Amneta opadła i wbiła się w udeptaną ziemię; Bror obrócił się wokół swej osi i uderzył powyżej rękojeści miecza, co spowodowało, że ręce Tomasza się skrzyżowały. Amnet nie miał dość siły, żeby ponownie podnieść broń i Bror zaliczył touché po lewej stronie jego piersi. — Już zmęczony? — zadrwił Bror. — Sam widzisz. Rycerz Bror pchnął ostrze miecza jeszcze o pół cala do przodu w mięsień na piersi, dziurawiąc skórę Amneta, osłoniętą pikowaną tuniką do ćwiczeń. — Ęjże! — krzyknął Tomasz i roztarł bolące miejsce. — To po to, żebyś mnie zapamiętał. I żebyś pamiętał, jak masz ułożyć nadgarstki. Rycerz schwycił swój miecz nieudolnie, ostrzem w dół, tak jak przedtem Amnet, a potem rozprostował ręce i z łatwością uniósł broń. — W ten sposób. Tomasz powoli rozprostował ręce i poprawnie ujął miecz. — Dziękuję ci. W ten sposób. — Tomaszu! Wołanie dobiegło z drugiego końca dziedzińca, spod wieży. — Tomaszu! Gerard de Ridefort czekał tam z delegacją templariuszy przybyłych z rozmaitych twierdzy zakonu rozsianych po Ziemi Świętej. Amnet widział, jak w ciągu ostatniej doby, przybywali na szybkich wierzchowcach, po jednym, po dwóch. Skłonił swój zbyt ciężki miecz przed rycerzem Brorem i ruszył w stronę wielkiego mistrza. — Tomasz Amnet doradzi nam w tej sprawie — usłyszał głos Gerarda, kiedy zbliżał się do stojących. — W czym mam doradzić, panie? — Otarł z czoła pot i kurz pikowanym rękawem tuniki. Inni dostojnicy zakonni, odświeżeni i ubrani w len i jedwab, uśmiechnęli się na ten widok. Tomasz odpowiedział im uśmiechem. — Otrzymaliśmy wezwanie — powiedział wielki mistrz.
— Od króla Gwidona — wszedł mu w słowo Amnet — żeby przyłączyć się doń w walce z Saladynem, który wypowiedział dżihad. — No tak! — Gerard wydawał się zbity z tropu. Wśród stojących wokół rycerzy podniósł się pomruk. To była sztuczka, której Tomasz nauczył się dawno — myśląc logicznie, był w stanie przewidzieć, w czym rzecz, i odgadnąć ogólny sens wiadomości lub nawet jej treść, nim jeszcze posłaniec uwiązał konia u bram i na długo przed tym, nim dotarła ona do wielkiego mistrza. W tym wypadku Amnet mógł się nawet domyślać, jakich argumentów użyje posłaniec, ponieważ znał słabość króla Gwidona i motywy, które kierowały Reynaldem de Châtillon. — Król rozkazuje nam zgromadzić siedem tysięcy rycerzy — powiedział Gerard — i taką samą liczbę pieszych i służby. Mamy wyruszyć na północ do… — Do Krak Moab — uzupełnił Amnet. — Co za niewiarygodna śmiałość ze strony Saladyna. Gerard przerwał, a na jego wargach pojawił się uśmiech. — Skąd wiedziałeś? — Krak jest twierdzą Reynalda de Châtillon. Saladyn mógłby zaatakować Antiochię — siedzibę księcia, która z pewnością bardziej nadaje się do tego, by ją oblegać. Miałby tam za murami wielu współwyznawców — potencjalnych sojuszników. Zamiast tego kieruje się na Krak, które jest całkowicie w naszym ręku. I w ten sposób mógłby nas zaskoczyć, ponieważ — co oczywiste — nie spodziewalibyśmy się aż tak śmiałego posunięcia. Takie szaleńcze decyzje pozwalają czasem wygrywać bitwy. — Słyszałeś plotki na bazarze, czyż nie tak? — Nie. Dlaczego tak myślisz? — Ponieważ dopiero dzisiaj dowiedziałem się od zaufanego królewskiego posłańca, że Reynald wyruszył do Krak, by kierować tam gromadzeniem swoich sił. — A król Gwidon oczekuje od nas, byśmy się tam znaleźli, aby wesprzeć Reynalda, w tych wysokich, i cienkich, murach? — domyślił się Amnet. — Nie, nie w tym rzecz. — Nikły uśmiech Gerarda rozszerzył się, bo Tomasz tym razem nie odgadł prawidłowo. — Mamy zgromadzić się tutaj i uderzyć na armię Saladyna w czasie, gdy będzie się formować. — !!! — A dla ciebie mam specjalną misję. — Na czym miałaby ona polegać? — Tomasz starał się, by w jego głosie zabrzmiała pokora. — Szpitalnicy odrzucili wezwanie króla Gwidona. Twierdzą, że podlegają tylko woli Jego Świątobliwości w Rzymie i że żaden inny władca nie może im rozkazywać. — To brzmi rozsądnie. — Tak… Co ty właściwie powiedziałeś? — Szczęka Gerarda opadła. Stojący na stopniach wieży templariusze dotąd nie brali udziału w rozmowie, jednak po tej nieprzychylnej odpowiedzi Tomasza zaczęli między sobą szeptać. — Niech mi wolno będzie powiedzieć, panie, że książę Reynald przypieczętował swój los własnymi słowami — powiedział cicho Amnet. — Mógłbyś oszczędzić nam przelewu krwi, wydaj go Saladynowi. Jeśli chcesz utrzymać prymat chrześcijan w tym kraju, zrób to. Twarz wielkiego mistrza stała się purpurowa. — Twoje słowa są pochopne, Tomaszu. — Nagle zamilkł, bo do głowy przyszła mu nowa myśl. — Czy widziałeś coś takiego w świetle… — Gerard spojrzał wokół na pozostałych templariuszy — …mam na myśli naszego p r z y j a c i e l a . — Nie, panie. Nasze… źródło nie wypowiada się jasno w tej sprawie. Tak naprawdę to obawiam się, że straciłem nad nim władzę. Może mówię pochopnie, ale takie słowa mogłyby paść z ust każdego z obecnych tutaj rycerzy. Jest nas z pewnością mniej niż Saracenów. Dekret Saladyna odnosi się tylko do Reynalda, jego otoczenia i do każdego, kto będzie dla niego walczył. Wobec tego, żeby przetrwać, należy… — Wystarczy, Tomaszu. W tej politycznej sprawie wymagamy twojego posłuszeństwa, a nie twoich opinii. — Jestem do twojej dyspozycji, panie. — Tomasz opuścił wzrok i skłonił się nisko. — Tak lepiej, to bardziej przystoi rycerzowi, który musi słuchać rozkazów. Twoja bezpośredniość stawia mnie w kłopotliwym położeniu. Miałem zamiar posłać cię jako emisariusza do wielkiego mistrza szpitalników Rogera, żebyś błagał go, by zmienił swoją decyzję i przyłączył się do króla Gwidona. Jednakże, skoro wyraźnie podzielasz ich odmienne zdanie, nie widzę możliwości, byś mógł wypełnić tę misję. Może ktoś inny…
— Panie mój — zaprotestował Amnet — wiesz, że możesz kierować zarówno moim językiem, jak i rozumem. Jeśli chcesz, bym naradził się z Rogerem, zrobię to i przedstawię mu twoje argumenty tak samo zręcznie, jakbyś sam to zrobił. — Czy rzeczywiście tak będzie? — Jako rycerz krzyżowy i chrześcijanin będę prosił Rogera, by wystąpił po stronie księcia Antiochii. — Po stronie króla, Tomaszu — wielki mistrz upomniał go łagodnie. — W takim razie po stronie nas wszystkich. — A jak masz zamiar nakłonić go do tego, mistrzu? Leon siedział na niemrawej kobyle, nie była ona w stanie dotrzymać kroku staremu rumakowi bojowemu, na którym jechał Tomasz. Chłopak cmoknął na zwierzę i wbił pięty w jego boki. Chabeta położyła uszy po sobie i pocwałowała kawałek, a potem wróciła znów do swojego statecznego kroku. Leon zgarbił się w siodle i pogodził z myślą, że będzie musiał przez całą drogę do Jaffy łykać kurz podnoszony przez wierzchowca pana. Przedstawię mu argumenty, które podpowie mi mój rozum i natchnienie od Boga. — A jeśli szpitalnicy nie dadzą się przekonać? — Wtedy moja misja się zakończy i wrócimy do Jerozolimy. — I cała podróż na nic? — Nie… ach, zresztą jak tam sobie chcesz. Niech ci będzie, że na nic. Ale będziesz musiał się nauczyć i to im prędzej, tym lepiej, jeżeli chciałbyś w przyszłości poświęcić się wojaczce, że rozkaz twojego pana jest ważniejszy niż twój czas czy zamiary. Rycerz musi służyć bez pytania, ponieważ tak właśnie wygrywa się bitwy. Jeżeli twój dowódca rozkaże „kierunek na lewo”, to nie będziesz się najpierw tam gapił, a potem zastanawiał, czy podobają ci się nieprzyjaciele, żeby wreszcie skręcić w lewo albo w prawo według własnego uznania. Będziesz musiał skręcić w lewo i ponieść tego konsekwencje. Jak wyglądałyby według ciebie wojny, gdyby każdy rycerz wybierał sobie bitwy, w których chce brać udział, i walczył, jak mu się spodoba i kiedy mu się spodoba? Z równym powodzeniem wiejski wikary może się sprzeciwiać woli papieża, jak templariusz woli wielkiego mistrza albo króla. — Mówią, że Roger nie jest już wielkim mistrzem szpitalników, odkąd rzucił klucz w twarz królowi. — Niezupełnie tak wyglądały fakty, chłopcze. Klucz wyrzucił przez okno. I nikt nie widział, jak ten klucz upadł ani żeby potem leżał na dziedzińcu. W takim razie nikt też nie może powiedzieć, że nie podniósł potem tego klucza i nie założył go sobie z powrotem na piersi. Będzie wielkim mistrzem tak długo, aż szpitalnicy wypowiedzą mu posłuszeństwo albo zdejmie go papież. A tego Jego Świątobliwość nie uczyni nigdy. — Dlaczego? Czy Roger jest takim dobrym mistrzem? — Dlatego, że Rzym jest tak daleko. Papież Urban leży na łożu śmierci. Jego następca, Grzegorz, ósmy tego imienia, jak mi się wydaje, nie doczeka końca roku. A ten, który przyjdzie po nim, będzie zbyt zajęty umacnianiem papiestwa, żeby skierować spojrzenie na sprawy, które dzieją się za morzem. Tak więc my tutaj, w Outremer, zdani będziemy na samych siebie. — Papież jest umierający! — wykrzyknął Leon. — A ty wiesz, kto będzie jego następcą… Czy masz wielu przyjaciół wśród kardynałów? — Ani jednego. — W takim razie skąd wiesz, że ten Grzegorz zostanie papieżem? — Gdybyś wpatrywał się w przyszłość tak usilnie, jak ja to ostatnio czyniłem, to przekonałbyś się, że wiesz rzeczy, których nigdy byś się nie spodziewał. Mogę ci wymienić imiona wszystkich papieży aż do roku mojej śmierci. A w ciągu dziewięciu wieków będziemy mieli ich wielu. — Mój Boże, ty jesteś czarownikiem, mistrzu! — Nie czarownikiem, Leonie, ale… Co to jest? W dali, tam, gdzie droga łączyła się z horyzontem, pomiędzy dwoma wzgórzami, pojawił się biały punkt ciągnący za sobą pióropusz kurzu. — To jeździec, mistrzu. Kropka wkrótce przybrała kształty jeźdźca ubranego w szaty i nakrycie głowy, jakie nosili Beduini. Cwałował prosto w ich stronę, unosząc się i opadając w rytm jazdy. Pan i jego sługa ściągnęli lejce i siedzieli nieruchomo w siodłach. — Za dużo kurzu, jak na jednego konia — zauważył Amnet.
Jeździec dostrzegł ich i przyspieszył, przechodząc w galop. Po ubitej ziemi niosło się dudnienie kopyt. Dźwięki nakładały się na siebie, co wskazywało na więcej niż jednego konia. Amnet obejrzał się instynktownie za siebie, ale tam droga była wolna. W odległości dwustu metrów, na daleki strzał z łuku, jeździec skręcił w lewo, a z chmury kurzu wyłonił się następny, a za nim trzeci, czwarty i piąty. Wszyscy kierowali się na boki, prowadząc ostro konie, tak że w końcu otoczyli templariusza i jego sługę z dwóch stron. Potem pierwsi jeźdźcy w obu szeregach zamknęli okrąg. Teraz pięciu Beduinów otaczało Tomasza i Leona ciasnym pierścieniem. Jeden z nich ostrym krzykiem zatrzymał obracający się okrąg— Konie, parskając czarnymi i lśniącymi nozdrzami, zwróciły potężne łby w stronę obu chrześcijan. Między uszami zwierząt pojawiły się ostrza pięciu dobytych szabli. Czego oni mogą chcieć, mistrzu? — Nie wiem, Leonie. Ale myślę, że powinniśmy z nimi pójść. Dla żołnierza, stratega i człowieka przyzwyczajonego działać zdecydowanie wymogi dworskiego życia były męczące. Korowód poważnych twarzy, wyświechtane pochlebstwa, niespokojne dłonie, zachłanne spojrzenia — wszystko to ciążyło Saladynowi i przydawało długości dniom. Tego ranka zasiadał w roli sędziego, słuchając skarg Be—duinów, którzy spierali się o zaginione jagnię albo prawo do korzystania ze studni. Sądząc z tego, pod jakim kątem promienie słoneczne wpadały do namiotu przez wąską szparę między płachtami, do przerwy na południowe modły była jeszcze z górą godzina. Saladyn westchnął tak głośno, że usłyszał to stojący za nim Mustafa. Następna w kolejności była niewielka grupka Beduinów, którzy popychali przed sobą po dywanie dwóch obdartych wędrowców. Jeden z tej dwójki — sądząc po wyglądzie mieszaniec — padł na kolana tuż przed poduszkami, które leżały u stóp Saladyna. Drugi był czystej krwi Europejczykiem — najprawdopodobniej Frankiem. Stał, patrząc z góry na sułtana, dopóki któryś z Beduinów nie kopnął go z wprawą od tyłu w kolano. Mężczyzna padł na czworaki, jednak ani na chwilę nie oderwał wzroku od sułtana. Ubrania obu wędrowców były brudne, poszarpane i pokryte kurzem drogi. Tunika Franka zapewne była kiedyś biała. Wzór nacięć i mniej zabrudzona wełna na lewej piersi, kształtem mogły przypominać krzyż. Krzyż, który odpruto, a który może był czerwony. Z drugiej jednak strony mógł to być przypadek. — Na co chcecie się poskarżyć? — zapytał Saladyn donośnym głosem. — Panie, tych ludzi znaleźliśmy na drodze do Jaffy. — Tak? — Pieczę nad nią ma Haris el–Merma. Każdy, kto tamtędy przejeżdża, musi otrzymać pozwolenie i zapłacić myto. Ci nie zapłacili. — Nie możecie uzyskać od nich należnej sumy? — Panie, oni nie mogą zapłacić. — Niczego nie mają? — Nie mają pieniędzy, a ich broń jest prawie bez wartości. Jeden z nich miał przy sobie to… — Mężczyzna wyciągnął zza pazuchy wytartą sakiewkę z jasnej skóry. — Pokaż — rozkazał Saladyn. Beduin podał mu woreczek. Wewnątrz było coś twardego, jakby kamień. Sułtan rozwiązał rzemyki i wytrząsnął zawartość na dłoń. Kamień przypominał przydymiony kryształ, był jednak gładki jak wygładzony wodą otoczak. Był ciężki i ciepły — może zachował w sobie ciepło ciała Beduina. Saladyn podniósł kamień ku światłu, które padało przez dach namiotu. Klęczący Frank wciągnął gwałtownie powietrze i wstrzymał oddech. Promień światła zamierał we wnętrzu kryształu — nie przechodził przezeń i nie rozjaśniał dolnej powierzchni kamienia. Znaczyło to, że wewnątrz jest coś ciemnego — skaza, która powodowała, że nie miał on nawet tej niewielkiej wartości, którą miałby duży kawałek kryształu. Saladyn wsunął świecidełko do sakiewki i rzucił ją Beduinowi. — Oddaj mu to. Tym kamieniem nie są w stanie zapłacić za przejazd. — Ty powiedziałeś, panie. — Ja sam za nich zapłacę. — Dziękuję ci… Saladyn przerwał mu, odwracając się w stronę Franka. — Jesteś chrześcijaninem? — Jestem, panie. — Arabski tego człowieka był tak samo nieczysty jak jego kamień, jednakże i tak było rzeczą niezwykłą, że Europejczyk władał tym językiem.
— Ten mieszaniec to twój sługa? — Uczeń, panie. A także przyjaciel. Saladyn wzruszył ramionami. Kogo mogło obchodzić, gdzie ten niewierny szukał sobie przyjaciół. Co masz do załatwienia w Jaffie? Wysłał mnie mój pan w sprawie zamówienia na końskie… mięso. Nie wyglądasz mi na kupca. Bardziej na rycerza, sądząc po ubraniu, z tym że nie masz tego ich głupiego spojrzenia. Brałeś kiedyś udział w bitwie? — Uczono mnie walki, panie. Ale nie potrafię zbyt dobrze władać mieczem. Kogo mogło obchodzić, co ten niewierny o sobie sądzi? — Dobrze jest znać granice swoich umiejętności — powiedział Saladyn. Frank skłonił głowę i nic nie odpowiedział. — Jesteście wolni — zawyrokował sułtan. — Możecie ruszać do Jaffy w sprawie koniny. Mężczyzna dotknął pokornie czołem podłogi namiotu, jak modlący się muzułmanin. — Ale zapamiętaj sobie jedno, chrześcijaninie. Znikniesz z tego kraju, nim skończy się rok. I wszyscy twoi współwyznawcy też znikną. Wybuchła między nami wojna — ostatnia wojna. Radzę ci nie kupować młodych koni i nie płacić zbyt drogo, bo inaczej nie osiągniesz zysku. Zrozumiałeś, co do ciebie powiedziałem? — Nie bardzo, panie mój — wyjąkał mężczyzna. — Nie spodziewałem się też, że zrozumiesz. A teraz ruszajcie w drogę. Saladyn odwrócił się i skinął na Mustafę. Był już z pewnością najwyższy czas na modły. — Czy my naprawdę żyjemy, mistrzu? — Beduini uwolnili Leona od starej kobyły i teraz kołysał się w drodze do Jaffy na grzbiecie wielbłąda, który co chwilę próbował ugryźć go w kolano. Francuskiego wierzchowca, na którym jechał przedtem Tomasz, zamieniono mu pod groźbą miecza na garbate, stare zwierzę o rozszczepionych kopytach i otwartych ranach na nogach. Koń dyszał tak ciężko, że Tomasz nie miał serca przymuszać go do kroku szybszego niż kłus. — Wygląda na to, że żyjemy — odpowiedział mu Amnet. — Myślałem, że Saladyn wyznaczył cenę na głowy wszystkich templariuszy. — To prawda. — Jednak ty zachowałeś swoją. — Nie przedstawiłem mu się. — Ale widział miejsce na tunice, z którego zerwałeś krzyż. Widziałem, jak patrzył dokładnie tam. — Ale ponieważ nie wkroczyłem dumnie do jego namiotu i nie zacząłem wydawać poleceń jego sługom, przypuszczał, że ukradłem tę tunikę. Ludzi należy sądzić według tego, co robią i mówią, a nie według ubioru. Nawet saraceński szejk jest w stanie zrozumieć tę prostą filozofię. — Dlaczego pozwolił ci odejść? Wydawało mi się, że zdecydował się, kiedy obejrzał kryształ. — Zauważyłeś to, prawda? — Staram się uważać na wszystko, mistrzu. Tak, jak mnie uczyłeś. — Modliłem się gorąco, żeby nas puścił. Dzięki niebiosom, że nie zatrzymał Kamienia. — Ten Kamień jest dla ciebie bardzo ważny? Dlaczego? Co to jest? — Ach, Leonie, starczy tych pytań. Na tę naukę przyjdzie jeszcze czas. — Dobrze, poczekam. Ale nie za długo. — Chcesz, żebyśmy c o zrobili? — ryknął Roger, wielki mistrz zakonu szpitalników. Jego głos zahuczał wśród belek sklepienia w refektarzu twierdzy w Jaffie. Oburzenie zwierzchnika odbiło się poruszeniem i pomrukiem wśród zgromadzonych rycerzy zakonu. Do uszu Amneta dotarły okrzyki: „Słuchajcie, słuchajcie!” „Nigdy!” „Nie zgodzimy się!” — Tylko papież osobiście może wydać rycerzom zakonu szpitalników rozkaz, by wyruszyli do boju — ciągnął Roger nieco spokojniejszym tonem. Z nastroju, jaki panował podczas tego zgromadzenia, wynikało jasno, że wielki mistrz nie czuł się w obowiązku usprawiedliwiać czy czegokolwiek wyjaśniać takiemu posłańcowi jak Amnet. To prawda — zgodził się Tomasz, podnosząc głos, by usłyszano go ponad szumem sali. — Wasz zakon, podobnie jak nasz, jest podporządkowany tylko papieżowi. Jednak los sprawił, że znaleźliśmy się bliżej interesów króla Gwidona. — Gwidon zawarł umowę z Châtillonem i w ten sposób związał się z diabłem. Niech więc Gwidon sam sobie znajdzie wyjście z tej sytuacji. — A jeśli Gwidon będzie chciał towarzyszyć Reynaldowi w drodze do piekła, to co wtedy?
— Co? — Roger zdawał się rozważać jakąś nową, dziwną myśl. — Jeśli król Gwidon zbierze armię Franków w Ziemi Świętej, żeby walczyć z Saladynem, i jeśli zakon szpitalników mu nie pomoże, to co wtedy? — Wtedy Gwidon wpadnie po uszy w gnój. — A jeśli pobije Saracenów? — Co? — Jeśli zdarzy się tak, że pewnego dnia Frankowie w Out—remer wygrają, a rycerze zakonu szpitalników się do tego zwycięstwa nie przyczynią, nie przysporzy wam to przyjaciół. Dziesięciny z kraju mogą się opóźniać. Pożyczki nie będą spłacane tak szybko. Pewni władcy będą mniej chętnie rozdawać wam swoje lenna. — Nie pierwszy to raz. Poczuliśmy już na sobie ciężar królewskiej nieprzychylności. — A Jego Świątobliwość będzie się uśmiechał tak, jak Bóg uśmiecha się z wysokości nieba, i pozostanie bezstronny. Poza tym nasz papież Urban nie jest człowiekiem polityki. Nie będzie się wahał w swoich sympatiach pomiędzy pomstą królów a sakiewkami tych, którzy dzierżą doczesną władzę. — Ee… — Wydawało się, że myśl Rogera ugrzęzła w kolejnym problemie. Na sali, za plecami Amneta, zapadła cisza przerywana tylko szuraniem butów o kamienne płyty posadzki. — Mielibyście niewiele do stracenia, gdybyście byli pewni, że królowi Gwidonowi i tym, którzy go popierają, się nie powiedzie. Z pewnością zakon złożony z tak dzielnych rycerzy jak szpitalnicy mógłby utrzymać się w tym barbarzyńskim kraju siłą własnego oręża. Ale jeżeli król Gwidon i jego poplecznik, książę Reynald, mieliby wyjść z tej sprawy zwycięsko, i przez to jeszcze umocnić swoją pozycję — któż mógłby żądać czegoś więcej? To tak, jakby błogosławić oręż niewiernych — pewnym wysoko postawionym osobom wasza powściągliwość może się nie podobać. — A ty wiesz to na pewno? — Widzę to, co każdy może zobaczyć. — Niektórzy mówią, że potrafisz zobaczyć więcej niż zwykły śmiertelnik. Czy jesteś w stanie zobaczyć, za pomocą białej czy czarnej magii, jak ułożą się losy tej wojny? Amnet nie odpowiedział od razu. Czuł, że gałki jego oczu odwracają się do wewnątrz, jakby na życzenie wielkiego mistrza. Z ciemności spojrzała na niego groźna twarz: blada, z bujnymi wąsami. — Nie mam siły, o której mówiłeś. — To nie jest odpowiedź, Tomaszu Amnecie. — To jedyna odpowiedź, którą mogę ci dać, panie. — Wprowadziłeś w naszych głowach zamęt swoimi zagadkami i przypuszczeniami. Byłbyś w stanie zbić z tropu biskupa i wszystkie zakonnice na tym świecie. — Przedstawiłem wam tylko pułapki, które czyhają na drodze, którą obraliście, i zyski, które możecie osiągnąć, jeśli zmienicie zdanie. — Jakie zyski? — Templariusze i szpitalnicy przez długi czas szli krok w krok. — Nie tak blisko, jak by ci się wydawało. — To prawda, że są między nami różnice, wielki mistrzu. Jednak król okazałby wam wielki szacunek, gdybyście stanęli za nim ze swoimi mieczami. — W czym miałby się przejawiać ten szacunek? Amnet przerwał. Robienie aluzji leżało w kompetencjach, które otrzymał od Gerarda. Obietnice były zupełnie odrębną sprawą. — Gdyby udało się nam wygnać Saladyna i jego Ajjubidów z granic ich kraju, mielibyśmy do dyspozycji nowe lenna. Zielone pola Egiptu, kopalnie rudy na Synaju, ławice ostryg w Morzu Czerwonym… — A ulubieni templariusze króla Gwidona byliby oczywiście pierwsi? Czy ojciec nie stara się bardziej, by przypodobać się marnotrawnemu synowi niż temu, który słucha jego poleceń? Znowu zagadki, Tomaszu. Masz chyba jedną na każdy dzień tygodnia. — Mój pan przecenia mnie chyba. — Doceniam cię na tyle, że się z tobą nie spieram. Jesteśmy prostymi ludźmi. Doświadczonymi żołnierzami. Pobożnymi mnichami. Uczciwymi kupcami. Nie jesteśmy ludźmi, którzy mówią szybko i zawierają korzystne sojusze tak jak wy, rycerze Świątyni. — Ale, mój panie… — Nie, Tomaszu. Nasz spór z królem jest znany wszystkim od czasu, kiedy powstała sprawa sukcesji. Nie możemy o nim zapomnieć w zamian za parę pól i garść pereł. — Nie myślałem o tym, by kupić twoją decyzję, mistrzu.
— Oczywiście, że nie, ponieważ nie jest ona na sprzedaż. Jeżeli król Gwidon skończy marnie w świętej wojnie, którą wywołał Reynald, cóż, nie odprawimy wtedy mszy dziękczynnej. Nie błogosławimy oręża Saracenów. Ale nie podniesiemy również ręki, by uchronić Gwidona przed wpadnięciem do dołka, który wykopała pod nimi obydwoma duma Châtillona i do którego ty też możesz wpaść, jeśli za nimi podążysz. — Tak, panie. — Ponieważ jesteś rycerzem i broniłeś uczciwie poglądów twojego zakonu, nie ukarzę cię za to, że tu przybyłeś. Możesz wrócić do Jerozolimy, jeżeli Saraceni ci na to pozwolą. — Dziękuję ci, wielki mistrzu. — Jedź prędko, Tomaszu. Przed nami wojna. Kartoteka nr 04 Śmiertelnie niebezpieczna kryjówka * Nie odchodź bez buntu w tę dobrą noc. Niech szaleje starość u schyłku dnia. I z gniewem stanie przeciw śmierci światła. Dylan Thomas Trzeciego wieczoru Tom Gurden zdołał przywyknąć do rytmu pracy w basenie. Przede wszystkim nauczył się, że kobiety, którym nie udało się znaleźć partnera innego niż pianista, były albo zbyt nieśmiałe, albo zbyt pijane, by mu się naprzykrzać. Wystarczył uśmiech lub subtelne odsunięcie udem czy łokciem, by trzymały się z dala. Jeśli nie przerywał grania, nie miał zwykle z nimi kłopotów. Dla odmiany Tiffany i druga etatowa kelnerka — Belinda — były pod nieustannym ostrzałem, i to zarówno ze strony mężczyzn, jak i kobiet. Niektóre zaczepki były delikatne i dobroduszne, inne brutalne. Udając, że nic go to nie obchodzi, Gurden policzył, ile razy w ciągu godziny Tiffany musiała znosić obłapywanie, głaskanie lub nawet ordynarne wsadzanie. Żadna z dziewcząt nie protestowała. I żadna z nich nie była również narażona na niebezpieczeństwo utonięcia, dopóki udawało im się wstrzymywać oddech na dłużej niż trzydzieści sekund. Po tym, jak pierwszego wieczoru zerwał się z gniewem od klawiatury — co powitano chóralnym wybuchem śmiechu — Gurden wziął sobie do serca, żeby nie brać sobie niczego do serca. Jednak czasami dziwił się jeszcze, że w wodzie jest tak mało krwi. Szybko zrozumiał, że ulubioną muzyką na basenie jest wolny rock, czasami soul, z lat dziewięćdziesiątych, a takie kawałki mógł grać godzinami. Goście chcieli jednak, by w melodiach słychać było brzmienie saksofonu i instrumentów smyczkowych, a na jego syntezatorze nie można było tych dźwięków uzyskać. W każdym razie z początku było to niemożliwe. Clavonica była na poły klasycznym instrumentem, z programowanymi przyciskami, których działanie podobne było do działania rejestrów w zwykłych organach. Odkrył, że nastawienie na syntezatorze brzmienia „trąbka” i „celesta” dawało efekt najbardziej zbliżony do oczekiwanego. Kiedy pierwszy raz spróbował tych rejestrów, dźwięk, który się wydobył z instrumentu, wydał mu się daleki od brzmienia prawdziwego saksofonu i smyczków. Jednak im dłużej próbował, poprawiając ułożenie rąk i grając niektóre nuty i frazy bardziej zdecydowanie niż inne, tym bardziej dźwięk trąbki i celesty zbliżał się do nowoczesnego brzmienia, o które mu chodziło. Kiedy pierwszy raz usłyszał, jak clavonica gra prawdziwy saks i smyczki, pomyślał, że to jakaś wada podwodnych głośników. Dotychczas nigdy jeszcze nie wydobywał się z nich taki dźwięk. Potem przyszło mu do głowy, że to złudzenie, że słyszy to, co chciałby usłyszeć. Jednak jego słuch, wyćwiczony przez lata intensywnego grania, nie mógł go aż tak mamić. Z kolei pomyślał, że elektronika wysiadła na skutek krótkiego spięcia, wywołanego wilgocią i chemikaliami, i że uszkodzone są obwody generujące fale dźwiękowe. Następnego popołudnia przyszedł na basen wcześniej, wyciągnął pianino—bar na kafelki i włamał się do wnętrza instrumentu. Płytki z nadrukowanymi obwodami były jak nowe i dawały prawidłowe wyniki na jego woltoamperomierzu, z tym że „trąbka” dawała najwyraźniej odczyt fali, która szła z początku ostro w górę, potem zamierała, utrzymywała się na jednym poziomie, by wreszcie opaść, i była typowa dla saksofonu. „Celesta” z kolei miała kształt fali odpowiadający nowoczesnej sekcji smyczków. Ostatecznie pogodził się z myślą, że instrument podporządkowuje mu się w sposób, który byłby nie do pomyślenia w wypadku zwykłego, drewnianego fortepianu z młoteczkami, które uderzają w struny, wprawiające powietrze w drgania. Tom Gurden w jakiś sposób wpłynął na działanie obwodów elektronicznych.
Nie miał komu powiedzieć o tym fenomenie. Nigdy mu nie przyszło do głowy zaprosić Sandy, by potowarzyszyła mu na basenie, a ona sama o to nie prosiła. Tiffany i Belinda nie zwracały zupełnie uwagi na jego granie, przeciskając się co wieczór przez parzący się między sobą tłum. Na basenie działy się też inne nie wyjaśnione historie. Drugiego wieczoru znalazł na dnie szklanki pomarańczową plamkę wtopioną w szkło. Czy to było to samo naczynie, które Sandy podała mu wtedy w mieszkaniu? Tego nie mógł być pewien. To mogła być ta sama szklanka, biorąc pod uwagę jej prosty kształt. A przebarwiona smużka miała tę samą formę i odcień. Czy to Tiffany, czy Belinda podawały mu tamtego wieczoru coś do picia? Tiffany — przypomniał sobie. Ale ona i Sandy nie mogły się w żadnym razie znać. Może ktoś postawił szklankę na półce wewnątrz pianina–baru, licząc na to, że Gurden prędzej czy później weźmie ją do ręki? Mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że w obrocie była setka takich szklanek, nie licząc zatopionych, które każdego wieczoru gromadziły się przy odpływie w głębszej części basenu. Choć Tom, jako pianista, był pierwszą albo drugą osobą, którą każdego dnia obsługiwał bar. A on sam zatrzymywał pierwszą szklankę i albo sączył z niej przez cały wieczór, albo napełniał ją bezpośrednio przy barze. Gurden wyswobodził rękę z pętli i podniósł szklankę. Znowu poczuł znajomy skurcz, czy może raczej mrowienie, którego doznał tamtego dnia. Uczucie było przytępione przez wodę, panujące wokół zamieszanie, przez fakt, że czuł się teraz swobodnie. Niemniej jednakże drżenie doszło aż do palców u nóg. Pociągnął łyk wygazowanego napoju, w którym pływał prawie roztopiony lód, i odstawił szklankę na podstawkę do nut. Jego ręka odnalazła pętlę i podjęła rytm muzyki. Dobrze jest wiedzieć, że jest się kochanym. Albo przynajmniej, że jest się pod dobrą opieką. Elita: Dzień dobry, tu Eliza… Gurden: Cześć, laleczko. Daj mi, proszę, dwa jeden dwa. Mówi Tom Gurden. Eliza: Witaj, Tom. Skąd dzwonisz? Gurden: Ciągle jestem w Atlantic City. Eliza: Sądząc po głosie, jesteś bardziej odprężony niż kilka dni temu. Gurden: Możliwe. Nie wiem. Eliza: Czy praca ci służy? Gurden: Myślę, że do wszystkiego można się przyzwyczaić. Eliza: Ciągle jeszcze miewasz sny? Gurden: Tak. Eliza: Czy mógłbyś mi coś o nich opowiedzieć? Gurden: Ostatnio miałem zły sen. Nie tylko dziwaczny, ale naprawdę przerażający. Eliza: Powiedz, co ci się śniło. Gurden: To tylko sen. Wydawało mi się, że cybernetyczni psychologowie nie robią sobie wiele z analizy freudowskiej. To dlaczego chcesz… Eliza: Sam powiedziałeś, że jakieś osoby próbują dostać się do twojej jaźni. To już więcej niż tylko sny, zwłaszcza że pojawiają się również na jawie. Gurden: Ale powtarzają się potem w nocy. Eliza: Oczywiście — to pozostałości twoich przeżyć. Czy zdarzyło ci się kiedykolwiek przeżyć déjà vu? Gurden: Pewnie, że tak. Wszystkim się to zdarza. Eliza: To szczególne uczucie, że znajdujemy się w znanej już sytuacji, bierze się z zakłócenia w działaniu chemii mózgu. Przez chwilę mózg interpretuje nowe zdarzenie tak, jakby pochodziło ono z pamięci długotrwałej. Biorąc pod uwagę trylion wysyłających sygnały połączeń nerwowych w mózgu, można się spodziewać, że pewien ich procent ulegnie zniekształceniu. Gurden: A co to ma wspólnego z moimi snami? Eliza: Sny, déjà vu, halucynacje, rzeczy, które widzi się nacie kątem oka — wszystko to są schematy i pozory, które nieuważny umysł wyrysowuje na tle ciągu przypadkowych wydarzeń. Przypominasz sobie coś, co kiedyś widziałeś, myślisz o tym, a w końcu śnisz. Gurden: Ale te sny nie są rzeczywiste! To są wszystko jamais vu — zdarzenia, których nigdy nie widziałem. Eliza: Rzeczywistość — jak powiedziałby mój pierwszy programista — jest jak różnokolorowy płaszcz. Tysiące połączeń nerwowych przenoszą impulsy według semiprzypadkowych schematów. Gurden: Semiprzypadkowych?
Eliza: Opowiedz mi swój sen. Ten ostatni. Gurden: Dobrze. Zdaje mi się, że zaczęło się znowu od występu. Grałem na spotkaniu pilotów z kompanii Kawalerii Powietrznej, którzy brali udział w akcjach w San Luis Potosi i w Wolnym Kraju Rio Grande w czasie wojny. Grałem wariację na temat jednego z ich na pół angielskich, na pół hiszpańskich marszów. Nagle, między jednym a drugim taktem, zobaczyłem błysk stali. To było błyśniecie przecinającego powietrze miecza. — Dzieła sztuki, poruczniku — powiedziała Madeline Vichaud zza ksiąg leżących na biurku. — Sprzedaję wyłącznie dzieła sztuki o sprawdzonym rodowodzie. Mme Vichaud mogłaby się podobać każdemu — zdecydował porucznik piechoty morskiej Roger Courtenay — gdyby tylko potrafiła się ubrać. Powinna zrezygnować z pogniecionej białej bluzki i ciemnej, jakby zakurzonej spódnicy z tafty, która pochodziła pewnie z lat dwudziestych albo i wcześniejszych, kiedy Francuzi w koloniach ubierali się jak paryżanie w latach dziewięćdziesiątych poprzedniego stulecia. Niechby sobie sprawiła coś modnego — może w stylu azjatyckim, jak te obcisłe, utrzymane w jaskrawych kolorach jedwabne suknie, rozcięte do biodra, które noszą barmanki w Sajgonie — coś, co by się poruszało wraz z nią. W zestawieniu ze zgrabną sylwetką i jasną, prawie nordycką karnacją Mme Vichaud, taka suknia z pewnością… — To autentyk z epoki napoleońskiej, poruczniku. Model oficerski, wzorowany na krótkim mieczu rzymskim zwanym gladius, który służył do zadawania pchnięć. Courtenay zamachnął się parę razy dla próby prostą, prawie pozbawioną rękojeści bronią. Spróbował obrócić klingę wokół osi przechodzącej przez punkt równowagi, tak jak uczono go na lekcjach fechtunku. Ten punkt leżał jednak w złym miejscu, za bardzo do wewnątrz. Szeroka, płaska głownia o równych brzegach, ostra jak nowy nóż myśliwski, zachwiała się w jego dłoni i opadła na lewo. Wyglądało na to, że chce mu obciąć rzepkę, do czego omal nie doszło. — Coś tu jest nie tak. — Ten gladius został zaprojektowany z myślą o znacznie niższej osobie — powiedziała suchym głosem nauczycielki. Nie przypuszczał, że podniesie wzrok, żeby popatrzeć na jego wymachy i pchnięcia. — Komuś żyjącemu w naszym stuleciu, kiedy mężczyźni są więksi pod każdym względem, może się wydać nieporęczny. — Szukam czegoś bardziej… — Niech pan sobie obejrzy model heidelberski, czwarty od lewej na stole w głębi. To jest broń pojedynkowa, bardziej współczesna. — Współczesna? No cóż… Courtenay podniósł długi pasek stali, szerokości mniej więcej kostki jego małego palca. Dłoń osłaniał płytki koszyczek ze stalowych pręcików. Na rękojeści było coś jeszcze… — Hej! Czy to są diamenty? — Kryształy górskie, poruczniku. Ta szpada należała do dżentelmena i była skromnie zdobiona. Oplótł palcami nabite na rękojeść kamienie i uniósł długą i giętką klingę. Cofnął się we wnękę między stołami, na których leżały eksponaty, i stanął en garde. Stal była na tyle tylko sprężysta, by trzymane poziomo ostrze się nie uginało. Kiedy poruszył nim na boki, sztych zakołysał się. Mimo to broń doskonale leżała w ręku. Porucznik zasalutował szpadą i — au! — ostra faseta jednego z górskich kryształów wbiła mu się w brzusiec kciuka. — Co się stało? — zapytała Mme Vichaud. — Rozciąłem sobie palec — powiedział zakłopotany. Rana szczypała bardziej niż zwykłe skaleczenie, nawet jeśli wziąć pod uwagę, że na jego dłoni zebrała się warstewka potu. Courtenay przez moment pomyślał o dziwacznych grzybach i bakteriach, które z pewnością można spotkać w zarośniętym dżunglą Wietnamie. — Czasami wy, Amerykanie, zachowujecie się jak mali chłopcy. Jeśli zaciął się pan szpadą, poruczniku, to nie moja w tym wina. Prawie jej nie słuchał. Przyglądał się kryształom, którymi wysadzana była rękojeść, szukając śladów brudu lub pleśni, które mogłyby wyjaśnić to szczypanie rany. Jest! Jeden z kamieni był brązowawy, jakby od zaschniętej krwi. Najwyraźniej ten wyszczerbiony kawałek kryształu miał już na koncie inną ofiarę, która wiele lat temu zacięła się w ten sam sposób. Courtenay po raz ostatni oblizał ranę i lewą ręką położył szpadę na stole. — Kupuje pan, poruczniku? — No, nie wiem… Ile pani chce za ten rzymski miecz?
— Czterdzieści tysięcy dongów. — To by było… eee… czterysta dolarów! Strasznie dużo za coś, co ma tylko przyozdobić moją budkę. —— Sprzedaję wyłącznie autentyki, poruczniku. — Może innym razem, proszę pani. — Jak pan uważa. Proszę ostrożnie zamknąć drzwi, kiedy pan będzie wychodził. — Dobrze, proszę pani. Dziękuję. Ciężkie uderzenia zrobionych z włókna szklanego łopat wirnika mieszały powietrze wokół hueya i dudniły w hełmofonie, który Courtenay miał na głowie. Spojrzał za siebie i zobaczył, jak sklepienie dżungli najpierw ugina się, a potem, po przelocie ostatniej maszyny w szyku, znowu się wyprostowuje. Trzy drużyny należące do jego plutonu umieszczono w helikopterach, mimo że trzydzieści kilometrów dzielące ich od Cu Chi mogli z łatwością przebyć ciężarówkami. Jednak samochody mogły wpaść w pułapkę, nawet na ulicach Sajgonu, gdzie wiejscy chłopcy na rowerach dokonywali zamachów ładunkami wybuchowymi wyglądającymi jak torby z ryżem lub kartony piwa. Na helikoptery można było urządzić zasadzkę tylko w bazie podczas startu lub w strefie lądowania, kiedy żołnierze wyskakiwali z maszyn. Trup to trup. Tak czy inaczej. Courtenay przećwiczył sobie w myśli procedurę lądowania. Cztery hueye siądą na wyschniętym polu ryżowym, para za parą. W tym czasie strzelcy pokładowi będą prowadzili ciągły ogień. Miał nadzieję, iż wirniki podniosą tyle kurzu, że ktokolwiek ukrywałby się za groblą, będzie miał trudności z celowaniem. Lepiej mieć trochę kurzu za kołnierzem niż pocisk w czaszce. Wylądowali i ruszyli, grupa za grupą, w kierunku linii drzew. W normalnej sytuacji byłaby to głupota, bo żołnierze północno–wietnamskiej armii lubili ustawiać karabiny maszynowe pod osłoną drzew. Jednak w tym wypadku Courtenay wiedział z rozkazów, że pułkownik ma tam stanowisko dowodzenia — a przynajmniej miał je jeszcze o szóstej zero zero tego ranka. Kiedy spośród zarośli wychynęła ręka białego człowieka i pokazała im gestem kierunek na lewo, był już zupełnie pewien, że Amerykanie ciągle jeszcze trzymają linię drzew. Zostawił swoich ludzi na niewielkiej polance i ruszył w stronę punktu dowodzenia za majorem, którego spodnie miały kanty ostre jak żyletka, a buty — choć teraz pokryte warstwą rudego kurzu — były wypolerowane do połysku. Punkt dowodzenia mieścił się w ośmioosobowym namiocie, rozstawionym na ubitej ziemi. Linki były przywiązane do pni drzew i kamieni, a nie do kołków wbitych w ziemię. Przed namiotem, na ustawionym na kozłach blacie, pułkownik Roberts rozłożył mapę topograficzną sektora. Podniósł wzrok, gdy Courtenay i major podeszli bliżej. — Majorze Benson, niech pan wraca i poinstruuje ludzi porucznika o zasadach zachowania ciszy. — Tak jest, sir. — Major skinął głową, odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku, z którego przyszli. Courtenay zasalutował pułkownikowi i stanął na baczność. Jego spodnie były pokryte plamami potu i kurzu. Zrobione ze sztucznego tworzywa zielone przyszwy butów nie były od czterech dni nawet oczyszczane z kurzu, nie wspominając w ogóle o szczotkowaniu do połysku. — Niech pan spocznie, poruczniku. Nie jesteśmy w bazie. — Jak jest, sir. To znaczy, nie jesteśmy, sir. — Ilu jest, według pana, północnych Wietnamczyków w tym sektorze? — W okręgu Cu Chi czy tylko w samym sektorze, sir? — W promieniu trzystu metrów od tego miejsca. — Cóż, biorąc pod uwagę sposób, w jaki rozmieszczeni są w okolicy pańscy ludzie, i to, że nie są w tej chwili zajęci strzelaniem, powiedziałbym, że nie ma ani jednego. — Tak by pan powiedział, poruczniku? A co by było, gdybym ja powiedział panu, że według meldunków wywiadu, dotyczących dnia wczorajszego, godziny osiemnastej zero zero, mamy tu dowództwo batalionu armii północnowietnamskiej i pięć regularnych kompanii piechoty i to w promieniu trzystu metrów od tego miejsca? Courtenay rozejrzał się wokół i zobaczył nie poznaczone śladami po kulach pnie drzew, bujne zarośla i ziemię, na której widać było tylko ślady amerykańskich butów rozmiar siedem i większych. — Powiedziałbym, panie pułkowniku, że musieli wy–wymrzeć do ostatniego. — Nigdzie stąd nie odeszli, poruczniku. Przynajmniej nam nic o tym nie wiadomo.
— Przepraszam pana, sir. Czy dzisiejszy upał zbytnio panu pułkownikowi nie dokucza? — Mało śmieszne, poruczniku. Niech pan przyjmie teraz, że to, co pan usłyszał, to najświętsza prawda i powie mi, jak pan to rozumie. — Jeżeli nikt pana nie okłamał, to żółtki albo nauczyły się fruwać, albo kopać jamy jak krety. — Doskonale, synu. Niech pan sobie dokładniej popatrzy na tę mapę. Krzyżyki oznaczają pewne anomalia, które moi ludzie zauważyli w tych zaroślach. — Anomalia, sir? — Krecie jamy. — Tak jest, sir. Czy porucznik może zapytać, dlaczego Pułkownik mu o tym mówi? — Ponieważ zdecydowałem, że pański pluton będzie miał honor jako pierwszy wejść do tych dziur i powiedzieć mi, co tam jest. — Tak jest, sir. Dziękuję, sir. Courtenay spojrzał w głąb gładkiego otworu w ziemi, który przedtem był sprytnie zakryty klapą zbitą z grubych desek. Klapa była na tyle mocna, że mogła wytrzymać wybuchy zwykłych granatów ręcznych i moździerzowych — to znaczy każde trafienie, z wyjątkiem bezpośredniego uderzenia pocisku artyleryjskiego. Zawiasy były zrobione z czterech pasków protektora, wyciętych ze starej opony ciężarówki. Paski były ułożone w kształt rozczapierzonych palców dłoni i przybite gwoździami do klapy. Z drugiej strony paski były zakotwiczone w ziemi przebitymi przez nie bambusowymi kołkami. Pokrywę klapy zamaskowano roślinami — nie były to jednak cięte pędy, które mogły wyschnąć, zbrązowieć i zdradzić położenie wejścia, lecz żywe rośliny posadzone na cienkiej warstwie ziemi pokrywającej klapę. Wystarczyło je tylko od czasu do czasu podlewać, by wejście pozostało dobrze ukryte. Otwór, który znajdował się pod spodem, miał metr średnicy. Sztolnia schodziła w dół pod kątem czterdziestu pięciu stopni i można było powiedzieć, że ma wyraźną posadzkę i strop. Zarówno posadzka, strop, jak i ściany były gładkie jak beton od polerowania i wygładzania dłońmi, kolanami, bokami i grzbietami. Courtenay poświecił w dół latarką. Nic. Położył się na brzuchu, oparł pierś o brzeg otworu, rozpostarł ramiona, by zasłonić plamki słonecznego światła, które prześwitywało przez wierzchołki drzew. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, jeszcze raz włączył latarkę, zakrywając reflektor trzema palcami, by móc regulować siłę światła. W dalszym ciągu nic. Pstryknął wyłącznik latarki, wyczołgał się z powrotem na twardą ziemię i usiadł. — Czy chce pan powiedzieć, że ta dziura nie ma dna, poruczniku? — zapytał sierżant Gibbons. Może drugie wyjście jest u mnie w domu, w Sioux City — zasugerował starszy szeregowy Williams. — Jeśli tak rzeczywiście jest, to ten granat wybuchnie mamusi na środku podwórka. Porucznik wyciągnął rękę, Gibbons podał mu granat obronny. — Wie pan co, sir — powiedział ze swobodą sierżant — jak pan to tam wrzuci, to ci, co tam są na dole, będą wiedzieli, że my jesteśmy tu na górze. A jeśli będziemy musieli tam do nich zejść, to na pewno będą z tego powodu wściekli. — Też mi to przyszło do głowy. Chcę ich tylko ostrzec, żeby nie wystawiali głów. Courtenay wyciągnął zawleczkę i cisnął granatem jak piłką w głąb schodzącej stromo sztolni tak, by zdołał dolecieć daleko, zanim uderzy o ziemię, zwolni i zacznie się toczyć. Wszyscy odsunęli się od otworu. Wybuch!!! Ziemia pod nimi prawie nie zadrżała. Dziesięć sekund później z dziury podniosła się chmura rudego pyłu. — Nie ma nikogo w domu? — zapytał starszy szeregowy Jacobs. — Wygląda na to, że jednak ktoś będzie musiał tam zejść — powiedział Courtenay, podniósł się z ugiętych lekko kolan i stanął po południowej stronie otworu. — Kto jest najniższy? Spojrzał z dołu na otaczających go żołnierzy. — No dobra — westchnął. — Zdaje się, że ja. —— Pójdziemy za panem, poruczniku. — Krok w krok, sir. — Jasne — powiedział z zuchwałą miną. — Tylko się za bardzo nie pchajcie do przodu.
Courtenay nie miał żadnego doświadczenia, jeśli chodzi o tunele. W tym czasie nie miał takiego doświadczenia żaden Amerykanin w Wietnamie. Ale nie miał też klaustrofobii, na którą mogli cierpieć inni. Wiedział, że jest dobry w walce wręcz — znał trochę judo, a w czasie szkolenia bardzo lubił walkę na kije. Do tego dochodziła jeszcze, rzecz jasna, szermierka i jej uboga kuzynka — walka na noże, której nauczył się na ulicach Filadelfii. Wyglądało na to, że dojdzie raczej do cichej walki mano a mano w ciemnych i ciasnych pomieszczeniach, a nie do wymiany strzałów na otwartej przestrzeni. Dowódca starannie wybrał ekwipunek. Zapasowymi sznurowadłami związał mankiety spodni, by ochronić się przed pająkami i szczurami, chociaż pomyślał sobie, że jeśli siedzi tam cały batalion armii północnowietnamskiej, to szczury są na pewno dawno zjedzone. Z broni wybrał oficerski pistolet, który wetknął za parciany pas na wysokości kręgosłupa, żeby broń nie plątała mu się w kaburze. Do lewej ręki wziął latarkę z nowymi bateriami. Chciał jej użyć tylko do zaskoczenia przeciwnika. Przez większość drogi zamierzał kierować się dotykiem, tak jak z pewnością robiły to żółtki. W prawej ręce miał K—bar — długi, oksydowany nóż piechoty morskiej, którego rękojeść zrobiona była z nanizanych na trzpień skórzanych krążków. Niezależnie od tego, jak bardzo spociłyby mu się ręce, zawsze był w stanie utrzymać taki nóż mocno w dłoni. Trzymał go ostrzem do góry, jak szermierz trzyma floret lub szpadę; wydawało mu to się najbardziej naturalne i pozwalało uderzać zarówno z prawej, jak i z lewej strony. Na koniec obwiązał się pod pachami liną i przeciągnął jej koniec pod pasem na plecach, żeby nie zaczepiała o pistolet. — Jedno szarpnięcie oznacza, że macie bardziej popuścić linę. Dwa szarpnięcia znaczą, że macie mnie wyciągnąć — powiedział Gibbonsowi. — To właściwie wszystko, co mamy sobie do powiedzenia, zgadza się? — Tak jest, sir. — Ile tego jest? Dwadzieścia pięć metrów? — Tak jest, sir. — Nie sądzę, żebyśmy potrzebowali więcej. Gdybyście musieli przywiązać jeszcze jeden zwój, to szarpnijcie dwa razy, żebym nie pociągnął za sobą końca. Zrozumieliście? — Tak jest, sir. — Gibbons i reszta żołnierzy dziwnie ucichli. Nie było słychać żartów ani wygłupów. Courtenay rozejrzał się po polance, porośniętej kępami zieleni, na które słońce rzucało złote plamy. Wciągnął głęboko powietrze, jakby miał zanurkować, uklęknął nad szerokim na metr otworem i ruszył do przodu. — Sir! Proszę zaczekać! Courtenay zatrzymał się nad krawędzią dziury i odwrócił się w kierunku niskiego, krępego człowieka, który biegł w jego stronę. Ubrany był w regulaminowy mundur z czarnymi paskami szeregowca; na wstążce przyszytej nad kieszenią widniało nazwisko „Bouchon”. Nowy żołnierz nosił mundur z pewnością siebie człowieka, który na co dzień przyzwyczajony jest do zupełnie innego ubrania, a uniform traktuje jak rodzaj kostiumu. Brzegi plam maskujących na kurtce i spodniach były jeszcze ostre i wyraźne, jak gdyby mundur był zupełnie nowy i nigdy nie był prany. Karabin maszynowy M—60 i taśmy z nabojami nosił, mimo dusznego upału panującego w dżungli, z taką lekkością, jakby to były plastykowe zabawki. — Tak? O co chodzi, szeregowy? — Pułkownik kazał mi wejść do środka, sir. Mam doświadczenie w chodzeniu po tych dziurach. Courtenay spojrzał na niego krytycznie. Ramiona tego człowieka miały przynajmniej metr szerokości. Jeśli spróbuje wczołgać się do sztolni, to utkwi tam jak korek od szampana w szyjce butelki. Poza tym jakim cudem jakikolwiek Amerykanin mógł mieć doświadczenie w chodzeniu po tych dziurach? Przecież dopiero co je odkryto. — Nie, szeregowy eee… Bouchon. Podziwiam waszą odwagę, ale to ja zejdę na dół. — Nie. — Co powiedzieliście? — Nie, sir. Żołnierz nie ustąpił oficerowi ani na krok. — Pana życie jest zbyt cenne, sir. To rozkaz pułkownika, sir. Courtenay zastanowił się. Ten człowiek przybiegł z kierunku zachodniego, chociaż punkt dowodzenia był na wschód od . nich. Zarośla nie były aż tak gęste, by musiał je okrążać tak dużym łukiem. — Sierżancie Gibbons, dajcie jeszcze jedną linę. Potem zwrócił się do Bouchona.
Skoro pułkownik Roberts tak bardzo troszczy się o moje bezpieczeństwo, to pójdziecie ze mną i będziecie osłaniać mnie od tyłu. Żołnierz nie uśmiechnął się ani w żaden inny sposób nie pokazał, że jest zadowolony z obrotu sytuacji. Skinął tylko głową. — Tak jest, sir. W ciągu minuty zwalisty Bouchon został pozbawiony swojego M–60 i taśm z nabojami, w zamian za co wyposażono go w nóż, latarkę i oficerski pistolet, który — tak jak porucznik — zatknął za parciany pasek na plecach. — Naprzód! — Courtenay osunął się znów na czworaki i zaczął czołgać się w głąb. Kiedy znaleźli się dwa metry od otworu, ich ciała prawie całkiem zasłoniły światło słoneczne, tylko wąskie promienie przedostawały się im między nogami i przez szparę pomiędzy klatką piersiową a posadzką sztolni. Porucznik odkrył, że musi używać pleców i ramion jak hamulców, zapierając się o strop, by zmniejszyć obciążenie dłoni i nadgarstków. Zaraz też zatknął nóż i latarkę za pas, by mieć swobodne ręce. Pomyślał, że pewnie łatwiej byłoby ześlizgiwać się tyłem, ale żaden z nich nie mógł przewidzieć, co czeka ich na dole. Grudki twardej ziemi odrywały się od sklepienia tunelu, spadały im na plecy, osypywały się na twarze i toczyły w dół stromizny tunelu. Te spadające grudki znacznie wyraźniej zdradzały ich obecność niż poprzednio wybuch granatu. Na to nie było jednak rady. Gdyby zrezygnowali z zapierania się o sklepienie, zaczęliby się ześlizgiwać w dół, coraz szybciej, prosto w ręce tych, którzy mogli czekać na dnie. Po pięćdziesięciu „krokach”, które Courtenay odmierzał kolanami i które stanowiły połowę jego zwykłego kroku, czyli mniej więcej trzydzieści centymetrów, spojrzał między swoimi nogami w tył na Bouchona. — Zrobimy przerwę i omówimy sytuację. Jedyną odpowiedzią było ciężkie sapanie. Zaparł się rękami, wysunął prawą nogę do przodu i oparł się butem o jedną, biodrem zaś o drugą ścianę, co chroniło go przed dalszym zsuwaniem w głąb tunelu. Bouchon poszedł za jego przykładem. Odgłos ich urywanych oddechów wypełnił korytarz. — Czy nie wydaje się wam, że robi się chłodniej? — Jeszcze nie — odpowiedział mu żołnierz. — Ściany są suche. To dziwne, skoro jesteśmy tak blisko ujścia rzeki i prawie bezpośrednio pod polami ryżowymi. — Projektował to pewnie jakiś ich inżynier. Ten bunkier ma na pewno dreny odwadniające i przewody wentylacyjne. Nie zdziwiłbym się, gdyby zewnętrzne powierzchnie były obmurowane cementem albo przynajmniej twardą gliną. — Ręcznie uklepywaną? — To wszystko jest ręcznie wykopane i ręcznie wykończone. Nie można było tutaj wprowadzić ciężkiego sprzętu, prawda, panie poruczniku? — Chyba macie rację. Dobra, ruszamy dalej. Po następnych dwudziestu pięciu krokach dotarli do rozwidlenia. Główny korytarz, którym się dotychczas posuwali, nie opadał już tak stromo. Boczna odnoga z prawej strony szła dalej w dół pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Wybrali główny korytarz, bardziej dlatego, że byli zmęczeni, niż z jakiegokolwiek innego powodu. Tunel prowadził trzy metry prosto i kończył się drzwiami z heblowanych desek. Szpary między deskami były tak wąskie, że Courtenay nie mógł wcisnąć w nie czubka noża. Przytknął ucho do drzwi. Nic. — To ślepa odnoga — powiedział cicho. — Albo — Bouchon chrząknął — jakiś gość wstrzymuje oddech i baaardzo powoli repetuje karabin, sir. — Słusznie. Musimy pójść tą drugą odnogą. Wrócili do bocznego tunelu, starannie zwijając za sobą liny. Courtenay spojrzał w górę, spodziewając się zobaczyć jasny krąg światła u wejścia, dwadzieścia pięć metrów nad nimi. Nie dostrzegł niczego. — Nie widzę światła dziennego. — Pewnie któryś z pana ludzi nachyla się nad wejściem i— próbuje coś usłyszeć albo zobaczyć. — Pewnie macie rację.
Courtenay rozprostował palce i rozluźnił mięśnie ramion, szykując się do dalszego kontrolowanego zsuwania w głąb tunelu. Czy idący za nim Bouchon był zmęczony? Nie wyglądało na to, żeby miał ochotę zwolnić. Czy rzeczywiście przeszli dopiero dwadzieścia pięć metrów? Wydawało mu się, że więcej. Odnoga po dalszych dwudziestu metrach dochodziła do następnego rozwidlenia. To było klasyczne „Y”. Lewy korytarz szedł dalej w dół pod kątem czterdziestu pięciu stopni, prawy lekko się podnosił. — Jeden w dół, drugi w górę. Który byście wybrali. Bouchon? — Jak pójdziemy w dół, to na pewno trafimy albo na ludzi albo na wodę gruntową. Jeśli pójdziemy w górę, to pewnie wyjdziemy na powierzchnię. Czego szukamy: walki czy wyjścia? — Chodzi o to, żebyśmy się zorientowali, o co tu chodzi. — A na razie to czego się dowiedzieliśmy? — Że ci, którzy zbudowali ten bunkier, nie zrobili tego dla zabawy. Musimy być teraz — rozwiązał w myśli geometryczne zadanie — trzydzieści metrów pod powierzchnią. Wszystkie ściany są gładkie, nie mają stempli ani podpór. To wymagało starannego projektowania i niezłego oka przy ocenie wytrzymałości gruntu. Musieli tu bardzo długo kopać. — To zajęło lata, sir. — Wiecie to na pewno, prawda? — Zgadł pan, sir. — Hmm… — Obliczenia, których dokonał, przypomniały mu o czymś. — Gibbons zapomniał dać nam znak, zanim przywiązał drugi kawałek liny. Sprawdzimy go, żeby tam nie zasnął. Courtenay odwrócił się i pociągnął mocno linę. Ześlizgnęła się w dół, ściągając za sobą niewielką lawinę grudek ziemi. — Niezły zapas daje nam ten Gibbons. Spróbujcie pociągnąć swoją. Bouchon wykonał rozkaz. Szeroka pętla spadła z góry prosto pod ich nogi. — Co to ma znaczyć? — Courtenay pociągnął jeszcze raz. Lina była zupełnie luźna. Zaczął ciągnąć oburącz, coraz szybciej, aż — po piętnastu metrach — smagnął go po palcach drugi jej koniec. Lina była równo odcięta. Nagle wydało mu się, że ściany tunelu zwężają się. Bouchon wyciągnął w ciemności rękę i wymacał koniec liny Courtenay a. — Powinniśmy się stąd wycofać, sir. I to zaraz. Courtenay westchnął, położył dłoń na ramieniu szeregowca i pchnął go lekko. — Będziecie prowadzili odwrót. Zaczęli się wspinać po stromiźnie. To była cięższa praca niż schodzenie. Ich kolana ślizgały się wewnątrz szerokich nogawek spodni. Szorstki materiał obcierał Courtenayowi skórę. Nagle Bouchon zatrzymał się. Courtenay, czołgając się, natrafił dłońmi na podeszwy jego butów. — Co jest? — Korytarz się rozwidla. Są trzy odnogi. Wszystkie idą w górę pod tym samym kątem. — Pewnie schodziliśmy jedną z nich i nie zauważyliśmy, że z boków dochodzą jeszcze dwie. — Tak jest, sir. — Poświećcie sobie i zobaczcie, czy nie widać w którymś z tuneli naszych śladów. Usłyszał, jak Bouchon włącza latarkę, i zobaczył światło, zasłonięte prawie całkowicie potężnym ciałem jego towarzysza. A potem usłyszał, jak szeregowiec, sapiąc, przesuwa się po podłożu tunelu. — Niczego nie mogę znaleźć, panie poruczniku. Światło raptownie zgasło. — Myślicie, że mogliśmy przyjść tym środkowym? To by było logiczne. Gdybyśmy przyszli z prawej albo z lewej, to na pewno byśmy zauważyli, że tunel się rozszerza z jednej strony, tam, gdzie dochodziły te dwie odnogi. Bouchon nie odpowiedział. — No i jak sądzicie? — To możliwe, sir. Ale wolałbym, żebyśmy na tym nie opierali żadnych decyzji, które pana albo mnie mogą kosztować życie. — Musimy wybrać jakąś drogę. Chodźmy tym środkowym tunelem. — Tak jest, sir. Bouchon znowu rozpoczął wspinaczkę. Idąc ciągle pod górę, pokonali jakieś piętnaście do dwudziestu metrów. Potem korytarz zaczął iść poziomo. Czy to mógł być odcinek, który prowadził do drewnianych drzwi, gdzie boczna odnoga odchodziła od głównej sztolni? Porucznik usilnie próbował przeliczyć odległości, które w ciemnościach było bardzo trudno oszacować. Usiłował sam siebie
przekonać, że wybrał źle i że powinni się cofnąć do skrzyżowania trzech korytarzy. Kiedy tunel zaczął iść w dół, był już pewien, że popełnił błąd. — No tak, szeregowy. Jednak przed Courtenayem nie było nikogo. Jeszcze przed minutą podeszwy i kolana Bouchona szurały po ubitej ziemi, a teraz zniknął. Jedynymi dźwiękami, które usłyszał, były: zdławiony okrzyk i — po dwóch długich sekundach — ciężkie, głuche uderzenie. — Szeregowy Bouchon! Courtenay włączył latarkę i oświetlił tunel przed sobą. W podłodze był okrągły, czarny otwór średnicy metra, który sięgał od ściany do ściany. Nachylił się nad nim i poświecił w dół latarką. Krótka pionowa sztolnia przechodziła w obszerne pomieszczenie. W mocno rozproszonym świetle latarki dojrzał zielony but. Poświecił dalej na nogę, która była zgięta pod nienaturalnym kątem. Powyżej zobaczył krępy tułów. — Bouchon! — Jestem tutaj, panie poruczniku. Lepiej niech pan nie krzyczy. Jestem w jakimś pokoju, a pode mną jest chyba stół albo jakaś platforma. — Możecie wstać’? — Na tej nodze nie dam rady. — Mamy moją linę. Mógłbym ją wam opuścić, ale tu nie ma jej do czego przywiązać. Widzicie tam coś, co można by oprzeć o brzegi tej dziury? Nogę od krzesła? Albo kawałek deski? Cokolwiek. Zabłysła latarka Bouchona i światło dwukrotnie omiotło pomieszczenie. Patrząc w głąb sztolni, Courtenay przekonał się, że światło jego latarki jest za słabe, by cokolwiek zobaczyć. — Nie ma nic takiego, sir. — Gdybyście się przekulnęli w bok, to mógłbym zeskoczyć i wam pomóc. — Byłoby rozsądniej, sir, gdyby pan wrócił do miejsca, gdzie spotykają się te trzy korytarze, i spróbował wydostać się na powierzchnię. — Nonsens. Nie mogę was tu zostawić. — Nie ma pan specjalnie wyboru, panie poruczniku. Nawet gdyby pan znalazł jakąś deskę i zszedł tutaj, żeby mnie obwiązać liną, to i tak nie wyciągnie mnie pan na górę przez te sztolnię. Nie ma miejsca, żeby się zaprzeć i zrobić jakikolwiek manewr. — Zejdę na dół i razem znajdziemy jakieś wyjście na zewnątrz z poziomu, na którym leży ten pokój. — Możemy tu błądzić miesiącami, sir. — Tak się wam tylko wydaje. — Dobrze mi się wydaje. — Odsuńcie się. Schodzę. Zanim szeregowy zdążył mu się sprzeciwić, opuścił nogi w głąb sztolni i zsunął się w dół. Usłyszał, jak Bouchon gwałtownie wciągnął powietrze i rzucił się w bok, zanim Courtenay zdążył wylądować mu na głowie. Stół, czy co to tam było, załamał się pod jego nogami. — Cholera, sir! Courtenay poświecił wokół latarką. Ściany były jasnozielone, nierówne, jakby wyłożone pomiętym materiałem. Na ich tle migotało coś, co przypominało guziki. Oprócz tego widać było jasne, przypominające ryby kształty, które poruszały się wolno — to były dłonie. Te dłonie sięgały po karabiny i noże. Potem udało mu się rozróżnić jeszcze inne jaśniejsze punkty — to były oczy, które wpatrywały się w obu Amerykanów. Bouchon podniósł się z jękiem na zdrowej nodze, by osłonić porucznikowi plecy. Courtenay zaryzykował i spojrzał przez ramię. Szeregowy stał w pozycji zapaśnika. Rozstawił szeroko ramiona, ugiął jedną nogę, druga była wygięta w bok. K–bar Bouchona najwidoczniej przepadł w czasie upadku, lecz za to trzymał on w dłoni groźnie wyglądający sztylet o wąskim, trójkątnym ostrzu. Trzymał go wysadzaną klejnotami rękojeścią do dołu. Podniesione ostrze wydawało się czekać na pierwszą ofiarę. Courtenay przełożył swój K–bar do lewej ręki, a prawą wyciągnął zza pasa pistolet. —Nie będziecie mieli nic przeciwko temu, jeśli się przyłączę, co, szeregowy? — Bóg na niebie wie, że chciałem trzymać pana z daleka od tego. Pierwszy strzał Courtenaya huknął głośno w zamkniętym pomieszczeniu. Kanonada, która odezwała się w odpowiedzi, była jednak głośniejsza.
Była mniej więcej za kwadrans druga w nocy. Gurden zbliżał się do końca drugiej tury, kiedy pojawił się koło niego ten człowiek. Stał w pobliżu jego ramienia, udeptywał wodę i obserwował ręce Toma na klawiaturze. O tej porze akcja w basenie zamierała, a goście zaczynali więcej pić. Ale ten człowiek nie pił. — Czy to trudne? — Co? — spytał Gurden przez ramię, nie przerywając grania. — Tak grać z dłońmi w tych pętlach. — Muszę mieć dłonie w pętlach, bo inaczej woda wypychałaby mi ręce w górę, a to przeszkadza mi utrzymywać właściwy rytm. — A jak pan uderza w wysokie albo niskie tony? — Te pętle można przesuwać wzdłuż klawiatury. Widzi pan? — Tak. No ale nie mógłby pan sięgnąć za siebie, żeby się na przykład, podrapać po tyłku? — Niewykonalne — zaśmiał się Gurden. — To dobrze. Koniec noża wbił się Gurdenowi tuż nad prawą nerką. Wydawało mu się, że wszedł dość głęboko i że leci mu krew. — Jak tu wszedłeś z bronią? — A kto mówi, że mam broń? — A co jest na moich plecach? — Zbita szklanka. Cala masa szklanek wam się tu tłucze, a wszystkie stłuczki gromadzą się na dnie z głębszej strony. Powinniście bardziej uważać. Kiedyś jakiś gość może się skaleczyć. — Albo pianista. — O to właśnie chodzi. — To czego właściwie chcesz? Zabić mnie tutaj? Zabić mnie gdzie indziej? — Chcę, żebyś ze mną poszedł. Spokojnie. Wierz mi, że mógłbym cię bardzo uszkodzić tym kawałkiem szkła albo gołymi rękami, jeśli będzie trzeba. — Wierzę. — Kończ. Gurden dograł do końca ostatnie takty melodii, opuścił kodę i przeszedł jak burza przez finał. Nikt w basenie nawet nie zauważył, jak bardzo poszatkował ten utwór. Kiedy wyłączył clavonicę, Tiffany spojrzała na niego znad zakrzywionej części kontuaru. Tom uśmiechnął się do niej i udał ziewnięcie. Rozejrzała się wokół i skinęła głową. Wysunął ręce z pętli. Ostrze weszło pół centymetra głębiej między żebra. Gurden porzucił myśl o użyciu siły. — Musimy wziąć moje rzeczy z kabiny. — W przebieralni jest ubranie, które będzie na ciebie pasowało. — Co za troskliwość. W ubraniu, które miał mu dać porywacz, nie znajdzie z pewnością pożytecznych drobiazgów, które nosił przy sobie od paru tygodni — dwóch metrów splecionego drutu do wieszania obrazów, igły do szycia żagli, kawałka żyletki i kościanej oprawki, w której można ją było osadzić. Na takie śmieci nie reagował wykrywacz metalu, a ich obecność w kieszeniach mężczyzny zawsze można było jakoś wyjaśnić. W razie czego można się było nimi praktycznie posłużyć. Sam fakt, że miał je przy sobie, dodawał mu pewności siebie. Gurden pierwszy wyszedł z basenu. Przez chwilę miał zamiar kopnąć tego mężczyznę w czoło. Ciekawe, na ile tamten mógł być przygotowany na taką ewentualność. Jednak zaraz pojawiła się w jego umyśle wizja kawałka szkła roz—.pruwającego mu łydkę od kostki do kolana. Z rozciętą nogą nie uciekłby daleko. Czy Tiffany albo Belinda mogły mu pomóc? Były wyczerpane pracą przez cały wieczór i znajdowały się pięć metrów od niego, a przebrnięcie przez płytką co prawda, ale stawiającą opór wodę nie było łatwe. Ten człowiek mógł go stąd wyprowadzić, wykręcając mu nawet rękę policyjnym chwytem, a i tak nikt w basenie wcale by się nie zdziwił. Tom sam widywał, jak w ciągu wieczoru wyprowadzano w ten sposób niektóre kobiety, i też nigdy się nie wtrącił. Szedł dalej spokojnie. W przebieralni mężczyzna wskazał mu swoim szklanym nożem szafkę, w której drzwiach tkwił kluczyk.
Wewnątrz znalazł kompletne ubranie wraz z bielizną. Rzeczy były zwyczajne, lecz zrobione z dobrych materiałów — spodnie i skarpetki były wełniane, koszula z prawdziwego lnu, a krawat wyglądał na jedwabny. Buty były skórzane — anachronizm, z którego czterdzieści lat temu zrezygnowali nawet Włosi. W szafce nie było niczego ze sztucznego tworzywa. Znalazł też gruby frotowy ręcznik, którym mógł zetrzeć silikonowe smarowidło. Porywacz pomyślał o wszystkich szczegółach. Porywacze — poprawił się, kiedy do przebieralni weszło kolejnych dwóch mężczyzn; nie okazali oni zdumienia na widok jednego gościa, który terroryzuje drugiego kawałkiem szkła, tylko stanęli wyczekująco z boku. Gurden wytarł się w miarę dokładnie i założył ubranie. Pasowało na niego doskonale, zgadzała się nawet szerokość butów. — Dokąd idziemy? — Schodzimy na przystań. Mamy tam łódź. — Nie zawiążecie mi oczu? — Nie ma takiej potrzeby. Na zewnątrz, przy przystani, kołysała się na falach łódź o napędzie turbinowym, w rodzaju tych, jakich używali czasem jeszcze przemytnicy. Kadłub miał piętnaście metrów długości, pięć szerokości i wystawał z wody zaledwie na pół metra. Wzdłuż jego osi aluminiowe poszycie wybrzuszało się nad osłoną gardzieli odrzutowego silnika. Po obu stronach znajdowały się kabiny, tak przestronne jak kokpit odrzutowego myśliwca. W kabinie po prawej był pulpit sterowniczy. Dwaj obcy wdrapali się po obudowie silnika do tej właśnie kabiny. Tom i pierwszy porywacz usiedli po lewej. Taki podział miejsc miał swój sens. Nawet gdyby udało mu się obezwładnić człowieka z nożem, to musiałby jeszcze wspiąć się po obudowie silnika, żeby zapanować nad łodzią. Przy szybkości stu kilometrów na godzinę, kiedy dno uderza o grzbiety fal, nie utrzymałby się na śliskim pokładzie z włókna” szklanego. Zmiotłoby go w tył, przecięłaby go płetwa statecznika, a w końcu odrzut silnika wrzuciłby go do wody, która przy takiej prędkości miałaby twardość betonu. Może uda się wyskoczyć do wody, kiedy łódź będzie płynęła wolno? Odpowiedź na to pytanie otrzymał, kiedy porywacz pchnął go na przednie siedzenie i zapiął mu pasy bezpieczeństwa. W miejscu zwykłych klamer uprząż miała kłódki. Uspokoił myśli i przygotował się na orzeźwiającą przejażdżkę. — Tom? Aleksandra uniosła głowę z poduszki. Nie obudził jej hałas, lecz właśnie jego brak. Jej wewnętrzny zegar, wyregulowany w ciągu długiego życia, które spędzała w podróżach, podpowiedział jej, że Tom Gurden powinien był już skończyć ostatnią turę i właśnie kłaść się spać. W tej chwili — co sprawdziła na stojącym na półce budziku — był już dwanaście minut spóźniony. Może zagadał się przy barze z jakimś gościem albo z którąś z tych atrakcyjnych kelnerek? Mało prawdopodobne. Nie po całej nocy spędzonej w basenie. Może był gdzieś na zewnętrznym pokładzie i gapił się romantycznie na księżyc? Też niemożliwe, chyba że poszedł tam zupełnie goły, osłonięty od wiatru tylko cienkim papierowym płaszczem i warstwą smaru. Gdyby przedtem przyszedł .do kabiny po rzeczy, na pewno by go usłyszała. W jednej chwili zupełnie się rozbudziła. Mogła wywrócić cały statek do góry nogami, żeby go odnaleźć. Hasan załatwiłby potrzebnych ludzi, gdyby go o to poprosiła. Ale to wymagało czasu. Najpierw musiała wykorzystać własne możliwości. Wyciągnęła z szafy walizkę, otworzyła ją i sięgnęła pod podszewkę. Był tam radiolokator śledzący — przezroczysta szklana płytka o piętnastocentymetrowym boku. Anteny i źródło energii ukryte były w ramce, co sprawiało, że całość wyglądała jak oprawa, z której wyjęto fotografię. Sygnał nie byłby z pewnością czytelny w kabinie otoczonej z sześciu stron stalowymi grodziami. Założyła szybko suknię, wskoczyła w pantofle i wybiegła na korytarz. Skręciła w prawo na stopnie prowadzące na pokład spacerowy. Obeszła główną promenadę i zaczęła wspinać się na mostek. Ponieważ Holiday Hull był olbrzymim kadłubem pozbawionym napędu i osiadał w mule podczas odpływu, nie trzymano na nim wacht i Aleksandra nie musiała tłumaczyć się przed żadnym oficerem. Kiedy znalazła się na mostku, stanęła między szafką kompasową a pozbawionym tarczy telegrafem maszynowym i odpoczęła chwilę. Radiolokator można było uruchomić tylko raz. Urządzenie
wyśle pojedynczy sygnał elektromagnetyczny, włączający miniaturowy nadajnik, który umieściła Tomowi pod skórą dawno temu, podczas jakiejś ostrej gry miłosnej. Po uruchomieniu nadajnik zacznie emitować falę o częstotliwości dziesięciu i dwudziestu dwóch setnych megaherca i zasięgu około sześćdziesięciu kilometrów. Będzie tak nadawał przez dziewięć godzin, a potem zamilknie. Aleksandra odetchnęła głęboko i włączyła urządzenie. Na ekranie zapaliła się elektroluminescencyjna siatka współrzędnych. Skala była nastawiona na dziesiątki metrów. Zainstalowany wewnątrz kompas potrzebował chwili, by ustalić kierunki stron świata. W tym czasie detektor szukał sygnału z nadajnika Toma. Na samym brzegu ekranu pojawiła się malutka pomarańczowa kropka, która zamrugała i zaraz zniknęła. Sandy natychmiast ustawiła skalę na setki metrów. Kropka pojawiła się ponownie, tym razem wyraźniej. Poruszała się bardzo szybko na północny wschód. Vaele podniosła wzrok znad ekranu i spojrzała w tamtym kierunku. Nic… I dalej nic… A potem zobaczyła sportową łódź, ciągnącą za sobą wąski biały kilwater, który w świetle księżyca wyglądał jak wydrapany szpilką na wodzie. Łódź posuwała się w tym samym kierunku, co świetlna kropka. Postawiła radiolokator ostrożnie na relingu, by nie zgubić sygnału, i zeszła z mostka, żeby się ubrać i zawiadomić Hasana. Turbinowa łódź była stabilniejsza, niż się spodziewał. Kiedy nabrali szybkości, zaczęła wznosić się nad poziom wody. Kadłub nie ślizgał się po powierzchni jak hydroplan, lecz unosił się nad nią o dobry metr. Było mało prawdopodobne, żeby posuwali się naprzód na poduszce powietrznej generowanej przez dmuchawy pierścieniowe. Najprawdopodobniej był to wodolot — płynęli na płacie wodnym, który wcinał się głęboko w powierzchnię morza pod perfekcyjnie zaprojektowanym kadłubem łodzi. To pozwalało rozwinąć niesamowitą szybkość. Tom przypuszczał, że płyną szybciej niż dwieście kilometrów na godzinę. Wysoki, ciemny kontur Holiday Hull był już daleko za nimi, a skupione blisko siebie światła wieżowców Atlantic City zostawały za lewym ramieniem Toma. Łódź wypływała z obszaru stłoczonych fal przybrzeżnych i kierowała się w stronę rozkołysanego martwą falą otwartego oceanu. — Dokąd płyniemy? — Odwrócił głowę i spróbował przekrzyczeć przeraźliwy ryk silnika. — Na Bermudy? — Bliżej. To była jedyna odpowiedź, której mu udzielono. Kiedy przekroczyli jakąś niewidzialną linię, łódź pochyliła się w łagodnym zakręcie w lewo. Pędzili wzdłuż wybrzeża, mijając skupiska świateł nadmorskich miasteczek, które wyglądały jak wysepki galaktyk w ciemności wypełnionej wodą i piaskiem — Brigantine, Little Egg, Beach Heaven, Beach Heaven Terrace. Beach Heaven Crest, Brant Beach. Ship Bortom. Surf City. Kiedy znaleźli się na ich wysokości, łódź, jakby kierowana niewidzialnym sygnałem, skręciła ponownie w lewo i wzięła kurs prosto na brzeg. W świetle księżyca Tom dostrzegł białą linię fal rozbijających się o brzeg, szarą kreskę plaży i wznoszących się nad nią wydm. Fala stała się wyraźnie krótsza. Najpierw poczuł mocne boczne kołysanie, a potem w kadłub uderzyły krótkie fale przybrzeżne. — Urwie się wam wszystko pod kadłubem, jeśli nie zwolnicie — krzyknął Gurden. Jakby w odpowiedzi, ryk silnika stał się jeszcze głośniejszy. Za sobą usłyszał szczęk przypominający odgłos, który wydają zamykane stalowe wrota. Gwizd turbiny zamarł. Kadłub opadł na grzbiet szerokiej przybrzeżnej fali. Łódź popłynęła jak deska surfingowa sterowana wprawną ręką, a kiedy fala załamała się, wcięła się w piasek z cichym zgrzytem metalu. Silnik zakrztusił się i splunął, kiedy kolejna fala wlała się do dyszy wydechu. — Wysiadaj! — Porywacz wyzwolił go z uprzęży. — No dalej, proszę. Gurden opuścił się po błyszczącym boku kadłuba. Jego ręcznie szyte skórzane buty i wełniane skarpetki zanurzone były w słonej wodzie, stał teraz pewnie na piasku, gotów do ucieczki. Zawahał się. — Nie idziecie ze mną? — To nie jest konieczne. — Co mam teraz zrobić?
— Idź w stronę światła. — Mężczyzna pokazał mu pełgające światełko, które wyglądało, jakby ktoś zapalił wśród wydm świeczkę. — A gdybym zaczął uciekać? Zastrzelicie mnie? — Widziałeś, żebyśmy mieli pistolety? — Nie, wydaje mi się, że nie. — Idź w stronę światła. To jedyne rozsądne wyjście, jakie ci pozostaje. Tom wyszedł na brzeg, pochylił się, żeby wycisnąć wodę z nogawek spodni i wyżąć skarpetki. Jak kawałek drewna wyrzuconego na brzeg, łódź uniosła się na dziewiątej, największej fali i cofnęła na głębszą wodę. Kiedy była już dość daleko od brzegu, zawył ponownie włączany silnik. Dopalacz zapłonął pomarańczowym ogniem, łódź obróciła się wokół własnej osi i zniknęła Gurdenowi z oczu. — Do światła — powtórzył Tom i ruszył przez miałki, biały, lepiący się do butów piasek. Aleksandrze udało się jeszcze raz wcisnąć w piankowe siedzenie porsche’a. Gwałtowne przyspieszenia wbijały ją w oparcie. Zapierała się nogami na przemian o konsolę i o drzwi, żeby nie rzucało nią na zakrętach. Na jej kolanach migotał spokojnym światłem radiolokator. Teraz, kiedy znaleźli się poza miastem, pomarańczowa kropka już się od nich nie oddalała. Spojrzała z ukosa na szybkościomierz — sto dziewięćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę. Może wydawało jej się tylko, że widziała łódź, a naprawdę był to startujący hydroplan. To mogło skomplikować sprawę. — Możemy tylko jechać wzdłuż wybrzeża i starać się nie zgubić sygnału —powiedział spokojnie Hasan, jakby czytając w jej myślach. — A jeśli go zgubimy? — Wtedy praca całego naszego życia popłynie, jak to mówią Amerykanie, rurami do rzeki. Usiłuję się właśnie zastanowić, co w takim wypadku miałbym zrobić z tobą. — Moglibyśmy poczekać na następną inkarnację. — Może ty, ja nie mogę czekać. — Moglibyśmy poszukać innego obiektu. Na pewno gdzieś na świecie są jeszcze inni, którzy by się nadawali. — My mamy naszego tutaj. — Dla podkreślenia swoich słów postukał palcem w szklaną płytkę. — To jest oryginał i nie da się go zastąpić. — Nie mamy na to jeszcze żadnego dowodu. — Głos Aleksandry zabrzmiał dla niej samej słabo i wręcz płaczliwie. — Najlepszym dowodem jest to, co robią Francuzi. Arab podniósł słuchawkę telefonu i palcem wystukał numer. Zaczekał chwilę na sygnał. Ktoś odebrał i Hasan zaczął rozmawiać po arabsku. Potok miękkich, wypowiadanych rozkazującym tonem słów zawierał polecenia, ustalał punkty wyjściowe przed atakiem i punkty zborne po akcji, opisywał sprzęt, potrzebnych ludzi i zasady działania. Potem dowódca przez chwilę słuchał, prawdopodobnie po drugiej stronie powtarzano jego rozkazy. — Tufadhdhal — zakończył i odłożył słuchawkę. — Kiedy będziesz miała znowu Gurdena… — zwrócił się do Aleksandry. — Kiedy my będziemy go mieli — poprawiła go. — Jeśli… Możesz sama spróbować go zastraszyć. Doprowadź go do takiego stanu, żebyś widziała śmiertelny strach w jego oczach. Może wtedy wreszcie będzie mógł skupić świadomość i zrozumieć, kim jest. — Nie wiem, czy to jest dobry pomysł. Przerwała. Nigdy jeszcze nie odmówiła wykonania jego rozkazu. Nawet wtedy, kiedy sformułowany był jak propozycja. — A dlaczego nie? — W jego głosie zabrzmiał ton, który przywiódł jej na myśl sprężystą damasceńską stal. — To szczęściarz. Zrobił się bardzo pojętny i szybki od czasu, kiedy pierwszy raz podsunęłam mu Kamień. Już nie jest zwykłym bydlęciem, reagującym tylko na bezpośrednie bodźce. Myśli. Zaczyna rozumieć. Jest niebezpieczny. — No to co z tego? — Mógłby mnie zabić. Hasanie. — No to co? Jesteś starsza ode mnie i bardziej przebiegła. Znalazłabyś jakiś sposób, żeby się przed nim obronić. — Powinnam być poza jego zasięgiem i zasięgiem jego świadomości, kiedy w końcu ktoś doprowadzi go do progu.
Przez kilka minut żadne z nich się nie odzywało. Pulsujące światełko na ekranie radiolokatora oświetlało jej podbródek. — Zmartwiłbyś się, gdyby mnie zabił? — zapytała w końcu. — Czy bym się zmartwił? Tak. Ale twoja śmierć nie mogłaby mnie powstrzymać. — A jeśli moja śmierć mogłaby posunąć go naprzód? — Wtedy bym nawet o tobie nie pomyślał. — Rozumiem. Usunęła się w ciemność panującą w kabinie samochodu. Piąta sura Przez pustynię Niebem zwą tę misę odwróconą, Pod nią życie pisane nam i śmierć. Nie podnoś swych rąk po pomoc do niej, Bo bezsilna jest tak, jak ty i ja. Omar Chajjam Starcy odpoczywali na skropionych wonnościami poduszkach. Ich szaty rozchyliły się, ukazując posiwiałe włosy na piersiach, nie różniące się barwą od pokrytych srebrem podbródków. Jednooki Masud tonął w odurzających oparach narkotyku i śmiał się do siebie. Spazm trwał przez dłuższą chwilę, po czym przeszedł w atak suchego kaszlu. Hasan, który był zarazem najmłodszym i najstarszym mężczyzną w tej sali, obserwował ich spod wpółprzymkniętych powiek. Dawniej, kiedy zwoływał asasynów z całej pustyni, palenie haszyszu było tylko środkiem wiodącym do celu. Był to najszybszy sposób, żeby oderwać młodych ludzi od nurtu rodzinnego życia, by ich ogrzać, gdy kamienie, wśród których się chronili, wydawały się najzimniejsze, by zagłuszyć tęsknotę, gdy w końcu odkryli, że jako wyjęci spod prawa nigdy nie zaznają roli ojca i męża. On sam rozsnuł przed nimi mit Tajemnego Ogrodu. Obietnica raju po śmierci zupełnie wystarczyła mężczyznom należącym do haszszaszijjuna. Raj na ziemi, który wyłaniał S1« z dymu fajki — oto, czego ci dzicy i zdecydowani na wszystko ludzie pożądali najbardziej. Przywódca pokazywał im taki raj. Starannie wybrał dogmaty wiary, którą chciał im zaszczepić. Nowa mistyka Sufi i ślepa dewocja derwiszów, z ich tańcem aż do zupełnego wyczerpania, dobrze mieszały się z dymem narkotyku. Ogród — przedsionek prawdziwego raju, do którego wstęp mieli tylko najbardziej posłuszni, stał się najwyższą nagrodą dla tych, którzy skutecznie zabijali na jego polecenie. Zerwanie z dotychczasowym życiem, uległość przywódcy, posłuszeństwo rozkazom i poczucie obowiązku jednoczyły tę małą grupkę ludzi — przynajmniej tak było w ciągu jego pierwszego życia. Teraz haszszaszijjuna byli zupełnie inni. Stary Sinan, który kiedyś był groźnym wojownikiem, zupełnie zdziecinniał. Łapczywie ssał dym fajki, jakby łapał rozrzedzone górskie powietrze. On sam i jego przyjaciele żyli jak kalifowie — spali, jedli, pierdzieli, kopulowali i cały czas palili haszysz. Od miesięcy Sinan nie przeprowadził — ba, nawet nie zaplanował — żadnego znaczącego zabójstwa. Sinan podniósł się na łokciu i skinął na Hasana. — Wina. Młodzieniec napełnił kubek czerwonym winem z dzbanka stojącego tuż koło ręki przywódcy i przytknął go do warg starego człowieka. Sinan wypił do dna, cmoknął wargami i słabym ruchem dłoni odepchnął jego rękę. — Słyszeliście, co ten parweniusz Saladyn wyczynia? — powiedział stary szejk w przestrzeń. — Taka parada oręża i koni — odpowiedział mu ktoś sennie. — I to wszystko po to, żeby uśmiercić jakiegoś frankońskiego samochwała, którego można by usunąć z drogi jednym dobrze naostrzonym nożem. — Czy to propozycja, panie? — zapytał cicho Hasan. — Nie. Sinan zaniósł się kaszlem, usiadł na posłaniu i otulił się szczelniej płaszczem. — Żaden z haszszaszijjuna nie będzie sobie brudził rąk ich głupią świętą wojną. Taki jest mój rozkaz. Przez następne dwanaście miesięcy żadnemu Frankowi nie może spaść włos z głowy. Inni, nie zastanowiwszy się wcale nad tym, co powiedział, wymruczeli swoją zgodę na to oświadczenie. — Ajjubidzi bardzo się zdziwią. — To go nauczy nie zaczynać bitew, których i tak nie może wygrać.
— Zatrzyma się aż w Egipcie. — Ostudzi sobie tyłek w Nilu. — No ale — głos Hasana zakłócił tę atmosferę — może w ten sposób rezygnujemy z szansy. Sinan odwrócił się w stronę młodzieńca, krzaczaste brwi zeszły się na czole i przypominały teraz dwie złączone gąsienice. — Siłą, którą Saladyn wyprowadzi w pole — ciągnął Hasan mocnym głosem — może mu się uda wygnać Franków z tej części ziemi islamu. Reynald Samochwalca jest z nich wszystkich najgorszy i będzie doskonałym przykładem dla innych. Świnia w gnijącym chlewie z rękami splamionymi krwią i w butach powalanych błotem. Świadomie zamyka oczy na słowa Proroka i jego pełne wyrzeczeń życie. W tym miejscu spojrzenie młodego człowieka skierowało się na kubek po winie, który własnoręcznie przedtem napełnił. — Reynald jest tylko zdobywcą pozbawionym umiejętności rządzenia: potrafi jedynie gwałcić i rabować. — W takim razie może zmiecie go wiatr — zadrwił Sinan. — Tak by się stało, gdyby nie templariusze i inni odważni wojownicy. Ale teraz stoimy przed szansą, żeby pozbyć się wszystkich. Niech leżą z poprzetrącanymi grzbietami i wykręconymi członkami jak skorpiony rozdeptane końskim kopytem. Niech ich truchła wysuszy słońce, a wiatr niech wy—wieje je z palestyńskiej ziemi. — Wymowne słowa, chłopcze. Ale tych ludzi są tysiące. A każdy z nich trzyma wielki żelazny miecz i siedzi na silnym wierzchowcu. — Saladyn podnosi dziesiątki tysięcy ludzi, którzy mogą zmieść ich w proch. I tak też się stanie. — W oczach Hasana zabłysła pewność, którą można było wziąć za proroctwo. — A potem, kiedy odejdzie jeden najeźdźca, może ci pobici przed wiekami rolnicy i pasterze zasmakują w wolności. Jak długo potem mogliby Abbasydzi i Seldżukowie mieć nadzieję na to, że zdołają się przeciwstawić woli ludu Palestyny, który sam będzie chciał wziąć rządy w swoje ręce? Przez ponad tysiąc lat wypasano w tym kraju obce stada, wyciskano pot z jego ludu, by dostarczyć miód i mleko na stoły obcych panów. Nadszedł czas, by Palestyna oddała coś także swoim mieszkańcom. — Wziąć rządy w swoje ręce! — zakrzyknął jeden ze starców. — Obcy panowie! Abbasydzi? — Niezgorszy żart. — Sinanie, twój uczeń to żartowniś. — Co za pomysły! Sinan spojrzał z wściekłością na Hasana i przeciął jego wywód jednym krótkim ruchem ręki. — Dosyć tego gadania — rozkazał przywódca asasynów. — Jesteśmy ludźmi czynu, a nie pustych słów. Wyschnięta dłoń, przez którą od czasu do czasu przechodziły drgawki, znalazła drogę do fajki. Wprawnymi palcami Sinan wcisnął do niej grudki żywicznych włókien i skinął na Hasana. Ten wyciągnął z ognia żarzący się węgielek i przytknął go do fajki. Sinan zaciągnął się chciwie dymem. Nad kolumną wojsk Saladyna unosiła się na tle nieba chmura pyłu. Sułtan, siedzący na arabskim ogierze, spojrzał za siebie na dolinę. On sam, co oczywiste, nie mógł zobaczyć tej chmury. Powstawała z małych obłoczków kurzu, które unosiły się spod końskich kopyt i stóp pieszych żołnierzy. Na pierwszym planie można było jeszcze rozróżnić pojedyncze fontanny kurzu, które wzbijał ten czy ów pieszy czy jeździec. Kawałek dalej miękka mgiełka otulała pióropusze jazdy i wygładzała zębatą linię pik niesionych przez piechotę. Na tle horyzontu tuman zasłaniał okoliczne wzgórza i ukrywał kołyszące się głowy koni i wypolerowaną stal kolejnych spiczastych hełmów. Saladyn patrzył na unoszący się przy ziemi pył i wiedział, że wzniesie się on na wiele tysięcy stóp w powietrze. A to niosło zdradzić kierunek ich marszu armii, którą chrześcijanie zebrali pewnie dla obrony Reynalda. Zresztą tej informacji mógł im też udzielić każdy człowiek na bazarze. Krak Moab był kiedyś górskim fortem. Zbudowano go w bardziej pokojowych czasach, kiedy pasterze sypiali pod gwiaździstym niebem i załatwiali spory o prawo do wypasu lub do zabłąkanych jagniąt za pomocą ostrego końca pasterskiego kija. Teraz, zajęty siłą przez chrześcijan, fort został wzmocniony ścianami z ciosanego kamienia i fosami, których skarpy i przeciwskarpy opadały pod sprytnie dobranym kątem. Angielscy łucznicy mogli bronić tych fos uzbrojeni w łuki, których długie na łokieć strzały trafiały w cel z odległości pięciuset kroków. Jednak, zastanowił się Saladyn, czy łucznicy Reynalda znajdą wśród tych murów sto tysięcy strzał?
Twierdza Krak czekała na nich na drugim końcu doliny, gdzie schodziły się dwa łańcuchy górskie. Tył fortecy — o czym Saladyn wiedział — nie był tak silnie broniony. Osłaniała go tylko pojedyncza linia fosy z obwałowaniem, schrony i kilka budowli ziemnych. Jednak armia podchodząca od tamtej strony musiałaby rozluźnić szyk i wcisnąć się między te budowle a podnóża wdzierających się w dolinę gór. Batalion chrześcijan mógłby się przekraść nie zauważony i uderzyć ich dotkliwie w dowolnym miejscu. Saladyn w każdym razie wolał frontalny atak, który właśnie zapowiadała chmura pyłu. — Czy to chmura burzowa? Król Gwidon osłonił dłonią oczy od stojącego wysoko czerwcowego słońca. Ręka drgała mu w rytm końskiego kroku l na twarzy zatańczył cień wielkości dłoni. Chmury burzowe mają czarne podstawy i widać, że unoszą się nad ziemią — powiedział Amnet. — Rzadko bywają żółte i nigdy nie podnoszą się bezpośrednio z ziemi. Wielki mistrz Gerard, który jechał po drugiej stronie króla, puścił do Tomasza oko nad łękiem królewskiego siodła. — Czy to mogą być ci żebracy? — zapytał Gwidon z piskliwą nutką entuzjazmu w głosie. — Jesteśmy jakiś dzień drogi za ich tylnymi strażami. — Albo dwa — zauważył król. — Nie ma szans, żebyśmy ich dostali dzisiaj po południu, prawda? — Spojrzał w górę na słońce. — Męczymy nasze wierzchowce już od świtu. Proponuję, żebyśmy rozbili obóz i zastanowili się nad strategią. — Panie, konie wytrzymają jeszcze godzinę albo dwie. Nie powinniśmy przystawać przed czasem nieszporów. — A ja ci powiem, mistrzu Gerardzie, że w tym miejscu jest przynajmniej pasza dla koni i czysta woda. A skąd możemy wiedzieć, co będzie dalej? Amnet nachylił się do przodu, bo widok zasłaniał mu królewski brzuch, i zobaczył, jak Gerard przygryza brodę. Tomasz nie miał raczej zwyczaju cieszyć się z porażek swojego mistrza. Po przejściu armii Saladyna zostało tyle trawy, ile mogłoby wyrosnąć na skrzyżowaniu ruchliwych dróg. Woda, którą mogli jeszcze znaleźć, była rozbełtana z piaskiem i stanowiła tylko wysychające na słońcu błoto. Żadne miejsce w tej dolinie nie nadawało się na rozbicie obozowiska i tak z pewnością miało być jeszcze przez najbliższy rok. Czy król Gwidon zgodzi się na tak długi czas przeciągnąć pościg za Saladynem? To wydawało się prawdopodobne. Templariusze zgromadzili tę armię — dwadzieścia tysięcy konnych rycerzy, z pochodzenia Francuzów i Anglików — za resztę odszkodowania, które król Henryk wypłacił zakonowi za udział w zamordowaniu Tomasza Becketa, arcybiskupa Canterbury. Zgodnie z przewidywaniami Gwidona, żeby sformować tę armię, musieli zdjąć z murów twierdzy w Jerozolimie i z murów wszystkich pozostałych fortec w Outremer co drugiego człowieka. To była z pewnością ostatnia wielka armia, którą Francja zgromadziła w tym kraju. Amnet nie musiał przywoływać na pomoc swojej wieszczej mocy, by się tego domyślić. Król Gwidon, który nadał sobie tytuł obrońcy Krzyża, zdecydował, że jego armia weźmie ze sobą kawałek drewna z prawdziwego Krzyża świętego, która to relikwia miała ich prowadzić i chronić podczas całego przedsięwzięcia. Wieziono ją teraz w szkatule zrobionej ze złota i kryształu, a kiedy wyruszali w drogę, pokazano wszystkim rycerzom, wyjeżdżającym z bram Jerozolimy i przeciągającym obok wzgórza Golgoty. (Nie była to trasa, którą wybrałby Amnet, wyruszając na wojnę z pięciokrotnie liczniejszym przeciwnikiem.) Teraz kasetka z kawałkiem Krzyża spoczywała na kolanach najsilniejszego i najodważniejszego ze wszystkich rycerzy. Kiedy ów rycerz zaczynał czuć, że ciężar tego honoru staje się zbyt wielki dla jego wrażliwej duszy — i jeszcze wrażliwszych ud — oddawał skrzyneczkę godniejszemu od siebie. Amnet dwukrotnie odmówił przyjęcia tego zaszczytu. Jednak kiedy przygotowywali się jeszcze do wymarszu, zdarzyło mu się zbliżyć do szkatuły w kaplicy, w której stała. Wieczorem, kiedy nie było nikogo, kto mógłby go zobaczyć, otworzył zamek, podniósł wieko i dotknął palcem wyschniętego drewna. Spodziewał się poczuć dreszcz, wrażenie siły, których doświadczał, kiedy dotykał Kamienia. Nie poczuł niczego — niczego więcej, niż mógłby doznać, dotykając stołu w refektarzu albo słupka u bramy. Poczuł co prawda delikatne drżenie, które zachowało się w komórkach niegdyś żywego drzewa. Lecz śmierć Pana? Wstyd żywego drzewa, do którego był przybity? Cierpienie Ojca, który widzi poświęcenie swojego jedynego Syna? Nic nie zachowało się w tym kawałku drewna. Amnet czułby, gdyby było inaczej.
Kiedy Tomasz rozmyślał nad świętością — i autentycznością — starych relikwii, król Gwidon i wielki mistrz Gerard ciągle dyskutowali. Amnet wiedział, że wynik tej dyskusji — decyzja, czy jechać dalej, czy też rozbić obóz — zależy od tego, czy król bardziej boi się Saladyna, czy wielkiego mistrza templariuszy. — Hrabia Trypolisu — mówił właśnie Gwidon — ostrzegł mnie, że dzień, w którym rozpocznę bitwę z Saladynem, będzie ostatnim dniem Królestwa Jerozolimy. A ty mu uwierzyłeś, panie? — Gerard był oburzony. — Kontakty hrabiego z nieprzyjaciółmi są udowodnione. Czy można wierzyć człowiekowi, o którym wiadomo, że jest zdrajcą? Nie był jeszcze na żołdzie Saracenów, kiedy mi to przepowiedział. — Ale sercem był z pewnością po ich stronie… Panie mój, templariusze złożyli przysięgę. Rozwiążemy zakon, jeżeli nie będzie nam dana ta szansa zmiażdżenia Saladyna. — Słyszę twoje słowa, Gerardzie. Ale pamiętaj, że ciągle jeszcze jestem królem. — Tak, panie. — Zatrzymamy się tutaj. Saladyn spojrzał na stos ludzkich i końskich trupów. Każdy z nich był przybity do ziemi jedną lub kilkoma strzałami, które wystrzelili angielscy łucznicy. Ciała nie leżały jeszcze na tyle długo, by wydzielać odór rozkładu. Jednak mijały dni, a letnie słońce było gorące. Wiedział, że niedługo ciśnienie gromadzących się w środku gazów zacznie rozrywać ciała. Pierwsze rozerwą się trupy koni. Będą robiły hałas, który usłyszy w swoich namiotach, daleko od miejsca potyczki. Kiedy to nastąpi, nawet jego najodważniejsi i najbardziej zawzięci żołnierze nie postawią nogi na tym skrawku ziemi. Fosy otaczające Krak Moab nie były zaporą dla Saladyna. Mógł wydać rozkaz, by wojsko poszło naprzód w imię Allacha, i czekać, aż ciała poległych utworzą most, po którym będzie można podejść do podnóża murów. Pokonały go właśnie te mury — wysokie na sto długości dłoni, jak powiedzieli jego zwiadowcy. Zbudowane były z ciosanych kamieni, dopasowanych tak ściśle, że nawet sandały asasynów nie znalazłyby tam oparcia, nie mówiąc już o ciężkich butach żołnierzy. Na górze czekali francuscy obrońcy, uzbrojeni we włócznie, którymi mogli odepchnąć każdą drabinę opartą o zwieńczenie murów. Czekali tam także angielscy łucznicy, którzy mogli zasypać Saracenów gradem strzał. Reynald de Châtillon miał na górze również inne zasoby: ciężkie głazy, kotły do podgrzewania oleju i wiadra ze smołą, które można było podpalić i zrzucić w dół. Saladyn nakazał swoim doradcom rozważyć inne możliwości. Odparli mu, że można by wykopać tunel pod murami, który należałoby umacniać stemplami i belkami w miarę posuwania się naprzód. Po zakończeniu pracy podpaliliby nodnory i w ten sposób naruszyli stabilność murów. Jednak kopanie tunelu w tym skalistym gruncie musiałoby potrwać przynajmniej dwa miesiące, jeśliby jego wlot miał się znajdować poza zasięgiem strzał. Same ściany, sądząc z ich wysokości, musiały być u podstawy szerokie na co najmniej dziesięć kroków. To podwajało ich wytrzymałość. Obliczenia doradców przekroczyły nawet najgorsze podejrzenia Saladyna co do długości tunelu, który trzeba by kopać. Sułtan rozważał przez pewien czas możliwość zdobycia twierdzy podstępem. Można było rozpocząć układy z Reynaldem i jego dowódcami — na europejską modłę, która brała się z zamiłowania do gadaniny. W czasie takiego spotkania któryś z haszszaszijjuna mógł zarzucić pętlę na szyję księcia Antiochii i niech sam diabeł martwi się konsekwencjami. Saladyn widział tylko jedną przeszkodę w realizacji takiego planu — haszszaszijjuna wszyscy co do jednego odmówili udziału w świętej wojnie, a nikt z jego własnych ludzi nie miał tyle zręczności w palcach, by przeprowadzić taki plan. Możliwości nie było zbyt wiele. Wódz Saracenów mógł czekać ze swoją armią pod murami twierdzy Reynalda, liczyć wyschnięte źdźbła trawy, wspominać dawne marzenia o wodzie płynącej szerokim strumieniem przez pustynię i czekać, aż książę się podda. Wiedział jednak, że Châtillon ma wewnątrz murów źródło wody, wielkie stado owiec, komory pełne ziarna i suszonego mięsa i dosyć cienia, by mógł się w nim schować każdy z obrońców. Ludzie Saladyna, nawet mimo rozgrzewającego ich jeszcze świętego zapału, szybko zmęczą się tą grą. Dżihad czy nie dżihad, będą wymykali się nocą po dwóch, po trzech, aż szerokie morze ludzi i koni stanie się tylko kałużą wśród piaskowych wydm. Mógł też czekać, aż armia króla Gwidona — o tym też •mówiło się na bazarze — nadejdzie i zaatakuje jego wojska od tyłu. Nie byłoby to uderzenie, które przesądzałoby o przegranej wojnie.
Jednak w takiej bitwie, gdzie wojska rozciągnęłyby się na długość całej doliny, mogło paść więcej konnych, niż byłoby rozsądne stracić. Lepiej było wciągnąć czoło wojsk Gwidona w takie miejsce gdzie Saladyn mógłby wziąć przeciwnika w kleszcze. — Mustafa! — zawołał. — Tak, panie? — Przygotuj wojska do wymarszu. — Jaki kierunek pan mój wskaże? — Na północ. W stronę jeziora Genezaret. — Tak, panie. — Zobaczymy, czy nie uda się zaatakować jakichś chrześcijańskich twierdz po drodze. Książę Reynald z pewnością tu na nas poczeka. — Tak, panie. — Odeszli? Co to znaczy „odeszli”? — Nie ma ich już w wąwozie, panie. — Nie może być! Przecież ty jeszcze śpisz, chłopcze. Zasnąłeś na warcie, co? — Nie, panie. Saraceni naprawdę wyszli z doliny. — Nie uwierzę, dopóki nie przekonam się na własne oczy. Gerard de Ridefort dźwignął się ze stołka i spojrzał na północ, gdzie stały francuskie namioty. — Widzę tylko płótno. Tomaszu, podaj mi ramię! Nie czekając nań, wielki mistrz postawił stopę na stołku i stanął tak, że jego głowa znalazła się ponad masztami namiotów. — Nic nie widać przez ten kurz w powietrzu. — Czy widzisz ich sztandary, panie? — Ani jednego. Myślisz, że powinny być rozwinięte już o świcie, czy też chowają je na noc? — Wydawało mi się, że były na stałe przymocowane do masztów, tak jak nasze proporce. — W takim razie Saraceni odeszli. Niech to diabli! — Uważasz, że to źle, panie? — ośmielił się zapytać Amnet. — Źle, bo miałem zamiar przygnieść ich do murów Krak i z pomocą Reynalda zaatakować jednocześnie z przodu i z tyłu. — Czy książę wie o tym planie? — Jeszcze nie. Chciałem mu przesłać wiadomość, kiedy znaleźlibyśmy się na tyle blisko, żeby opracować szczegółowy plan. — Wiadomość? Pewnie przez gołębia? Gerard zmarszczył brwi i spojrzał na Tomasza. — Tak, przez gołębia. Wielki mistrz zeskoczył ze stołka i otrzepał ręce z kurzu. — Niech lepiej ktoś zawiadomi króla. — Tak. Na pewno ucieszy go ta wiadomość. Gerard raz jeszcze spojrzał na niego z naganą. — Robisz ze mnie głupca, Tomaszu? — Nie, panie. — Lepiej uważaj. — Odeszli? — zapytał król Gwidon, podnosząc głowę znad miednicy. Woda i olejek różany przeciekały mu przez rzadką brodę i kapały do naczynia. — Z całą pewnością, panie. Gerard i inni zakonni dostojnicy zgromadzili się przed królewskim namiotem, który był dziełem mistrza w swoim rzemiośle. Centralny pawilon przykrywał okrągłą powierzchnię na tyle szeroką, że utytułowani szlachcice, podróżujący z królem, mogli tu stanąć obok siebie, nie dotykając się ramionami. Cały ciężar płótna utrzymywany był przez przemyślną konstrukcję z tyczek, które po złożeniu nie były dłuższe od włóczni. Od pawilonu odchodziły cztery skrzydła — portyki, połączone z główną częścią sklepionymi żebrami, które naśladowały kamienne żebra katedr. W tych bocznych pomieszczeniach mieściły się sypialnia, jadalnia, sala audiencyjna i bawialnia. Aby królewski namiot łatwo było odróżnić od innych, płótno pofarbowano na kolor połyskującego cynobru. Klapy i ząbko—wany brzeg pod okapem zrobione były z brokatu. Wyszyto tam wizerunki dwunastu apostołów i herby tych francuskich księstw, których rycerze przebywali w Ziemi
Świętej. Mówiło się, że namiot wraz z ozdobami był podarunkiem Sybilli — małżonki Gwidona i patronki królewskiej pomyślności. — Hm! Chrząknięcie oderwało Gerarda od ukradkowej obserwacji płóciennego zamku. Król Gwidon wyciągnął przed siebie on. Wielki mistrz pospiesznie przewiesił przez nią prostoty kawałek czystego lnu. Gwidon wytarł twarz. — No to udało się nam ich wystraszyć — stwierdził. — Na to wygląda, panie. — W którą stronę poszli? Wydawało się, że Gerard rozważa znaczenie tego pytania. Patrzący na niego Amnet podziwiał dyplomację swojego mistrza. Był tylko jeden kierunek, w którym mogła odejść tak wielka armia — na północ, okrążając Moab i dalej w stronę jeziora Genezaret. Saladyn jechał na czele pochodu złożonego ze stu tysięcy ludzi, z których tylko jedna ósma miała konie, a jedną szesnastą stanowili służący, niewolnicy, kucharze, koniuchowie, posługacze i szpiedzy, którym towarzyszyły zwierzęta pociągowe i wozy taborów, a wszystko to poruszało się z prędkością piechura. Próba przeprowadzenia ich przez łańcuch górski po wschodniej albo zachodniej stronie byłaby aktem szaleństwa. Nikt nie próbował tego od czasów Hannibala. Cofnięcie się na południe pozbawiłoby Saladyna przewagi zaskoczenia, musiałby bowiem przeprowadzić swoją hordę przez obozowisko króla Gwidona. Musiałby przejść po trupach templariuszy i ludzi króla, zostawiając odciski stóp na ich grzbietach i brzuchach. Nie — jedynym możliwym kierunkiem była północ — wokół twierdzy Reynalda. Jeżeli król nie potrafił tego natychmiast pojąć, to znaczyło, że albo nigdy nie popatrzył na mapę, albo nie wiedział nic o dowodzeniu armią. To bardzo proste, myślał Amnet, Gwidon nie miał pojęcia, co należało w takiej sytuacji zrobić. Ciekawe, jak Gerard miał zamiar sformułować tę myśl. — Nie wiem, jak mam ci doradzić, panie. Czy to możliwe, by odeszli na północ? — Na północ? — Gwidon wydawał się rozważać nową myśl. — Na północ, panie. — Na północ… i mieliby obejść Reynalda? — Trudno to pojąć, panie. — Tak, rzeczywiście. Myślałem, że nasz przyjaciel był głównym celem tej wyprawy. — Tak mówiono. Lecz któż może zgłębić myśli Araba? — No właśnie — zgodził się Gwidon. Amnetowi chciało się wyć. Czy oni nie widzieli, co robi Saladyn? Sułtan uniknął niezgrabnej próby Gerarda, który chciał uwięzić jego wojska między swoją armią a twierdzą — tak jakby polna mysz mogła pojmać niedźwiedzia — potem przestał się interesować wyciągnięciem Reynalda z jego dziury w Krak, a teraz wciągał chrześcijańską armię w pustynię. W jałową pustynię. W zupełne pustkowie. W pustynię, która należała do Saracenów, gdzie każda skała i każdy przechodzący pastuch mogli być ich potencjalnymi sprzymierzeńcami — jeśli niedźwiedź w ogóle potrzebuje ich w swoim własnym lesie! — Powinniśmy oczywiście za nimi pójść — zauważył król Gwidon. — Tak, panie — odparł Gerard. — Takie jest też i moje najgłębsze pragnienie. — No to ich pognamy. Wśród pobrzękiwania uprzęży, parskania i tupania koni, szczękania kolczug o pochwy mieczy i łuki siodeł Tomasz zdecydował się zakończyć swój udział w wojnie. Schował pod płaszczem podróżny zestaw proszków i esencji i ruszył na wschód, oddalając się od krzątaniny zwijającego się obozowiska. — Mistrzu? — zawołał za nim Leon. — Dokąd idziesz? Amnet odwrócił się i wskazał gestem ziemię. — Mam zostawić twojego konia? Amnet skinął głową, nie dbając, czy Leon zobaczył jego gest. Potem odwrócił twarz od obozu i odszedł w stronę pustyni. Ciernie krzaków jeżyn, którymi porośnięta była okolica, wbijały się w płaszcz i łamały w oczkach kolczugi. — Gdzie się podział Tomasz? — usłyszał daleki głos. Zanim nadeszła odpowiedź, był już za daleko, by ją usłyszeć. Kiedy przeszedł dwa tysiące kroków, nawet dudnienie kopyt ruszającej armii króla Gwidona zginęło w szepcie wschodniego wiatru.
Szedł wzdłuż brzegu wyschniętego strumienia, gdzie piasek tworzył zakręty i delty i gdzie roślinność była bardziej bujna. Amnet pochylił się, by sprawdzić na twarzy siłę wiatru za osłoną skarpy. Powietrze było tu prawie nieruchome. Dłonią wyrównał piasek i położył tam swój tobołek. Kilka rosnących w okolicy ciernistych krzewów wyschło w letnim upale i Amnetowi udało się z trudem odedrzeć zewnętrzne gałęzie i martwe liście. Kiedy łamał drewno na małe kawałki i rozkruszał liście, w pokryte odciskami dłonie powbijały mu się ciernie. Wrócił do wybranego przez siebie miejsca i przygotował z gałęzi stos na ognisko. Z węzełka wyjął mały alembik z grubego zielonego szkła, soczewkę do zapalania i pojemnik z mieszaniną ziół i olejów, które po podpaleniu dają gęsty dym, w którym mógł czytać, kiedy nie był w zamkniętym pomieszczeniu. Na koniec wyciągnął z bezpiecznego miejsca na dnie węzełka Kamień w skórzanej sakiewce. Przyklęknął w cieniu skarpy i wygrzebał w piasku płytkie zagłębienie, w którym położył Kamień. Wlał mieszaninę ziół i olejów do alembiku i postawił go na stosie gałęzi. Soczewką skupił światło w białawy punkt żaru na pokruszonych liściach, które po rozdmuchaniu zapłonęły niewielkim, nie dającym dymu ogniem. Kiedy płomienie stały się większe, Amnet zdjął płaszcz, przewiesił go przez ramię, a rąbek obciążył kamieniami, budując w ten sposób coś na kształt namiotu, który miał osłonić ogień i Kamień od przypadkowego powiewu i od światła słońca odbijającego się od piaszczystej powierzchni. Przykucnął i czekał. Mikstura w alembiku zasyczała, po czym podniósł się z niej obłoczek oleistego dymu. Zapach tymianku i mirty owiał mu twarz. Zawartość kolby zaskwierczała i wydobyła się z niej długa smuga dymu i pary. Amnet obserwował uważnie zmętnienia oparów, szukając w świetle dnia jakichś wskazówek. Wyłonił się kształt policzka, zakręcony wąs i oczodół. Z dymu wychynęła ponownie ta sama twarz, która udaremniała mu jasnowidzenie w ciągu ostatnich miesięcy. Z początku Tomasz przypuszczał, że to twarz Saladyna, głównego dowódcy saraceńskich wojsk i rzeczywistego władcy rdzennej ludności w Outremer. Ktoś taki pasowałby do wróżb Amneta dla templariuszy czy dla francuskiego Królestwa Jerozolimy. Ta interpretacja pojawiającej się twarzy miała swój sens. Jednak wróżbita stanął już twarzą w twarz z Saladynem i przekonał się, że to nie on był człowiekiem pojawiającym się w oparach dymu. Kiedy podniósł się następny kłąb pary i oleistego dymu, wydało mu się, że oczodół się powiększa, a na jego dnie zaczyna rosnąć maleńka kulka. Kulka stała się teraz nieprzejrzystą kulą z przypominającej dym pary, gładką i czystą jak księżyc w pełni. Oczy tej twarzy, jak mógł się przekonać wcześniej, miały niezwykle ciemne źrenice, które miotały czarne iskry gróźb. To oko było zamglone kataraktą białawego dymu. Zobaczył, jak gładka gałka zaczyna wirować wewnątrz oczodołu. Dym wyrysował wyraźny kształt na powierzchni gałki. Amnet nie mógł się zorientować, co może on oznaczać, dopóki jego uwagi nie przykuła forma przypominająca but. Na mapach Morza Śródziemnego w ten sposób wyobrażano włoski półwysep. A dalej, po prawej stronie, jak zwisający kutas byka, wisiała Grecja, wetknięta pod wystający zad Azji Mniejszej. Kształty były płynne, jak historyczne szkice przedstawiające imperia i dominia, strefy wpływów i hegemonii. Globus zakręcił się i teraz pokazywał na pierwszym planie pomarszczony ląd leżący poniżej Azji Mniejszej. Kula ciągle rosła i widać było coraz wyraźniej niewielkie szczegóły. Oto krzywizna Synaju, dalej zagłębienie Morza Martwego, szeroki pasek Galilei, a między nimi prosta linia rzeki Jordan. Amnet zobaczył, jak dolina Jordanu rozszerza się i rozciąga. Rzeka stała się rysą na powierzchni kuli, przypominającą poziome nacięcie na skórce pomarańczy. Gałka oka skurczyła się w unoszącym się z naczynia czarnym dymie. Za zasłoną tego dymu płonęła powierzchnia Kamienia, który —jak sądził Amnet — kształtował tę wizję. Było to widowisko, którego Tomasz nigdy przedtem nie był świadkiem — Kamień promieniował szkarłatnoczerwonym światłem, wyrzucał jakby z wylotu wulkanu krople płynnej skały i iskry. Amnet czuł gorąco na twarzy. W centrum, z którego wychodziły promienie, było coś jasnego i złotego, jak bryłka roztopionego metalu. Mimo że nie ruszył się z miejsca, czuł, jak ciągnie go do przodu siła, która nie miała nic wspólnego z grawitacją, z przestrzenią, z czasem. Żar stał się jeszcze intensywniejszy. Tułów Tomasza pochylił się. Amnet płonął. Upadał… Tomasz otrząsnął się.
Kamień ciągle leżał w piasku, o cal od jego twarzy. Jego powierzchnia była ciemna i nieprzejrzysta. Ogień dopalił się. W alembiku nie było już dymu, tylko na dnie zgromadził się krąg czarnego osadu. Otrząsnął się jeszcze raz. Co zapowiadała ta wizja końca świata? I co mógł z tym począć zwyczajny mag? Szybko, trzęsącymi się jeszcze po przeżytej dopiero wizji rękami, włożył Kamień do sakiewki. Był chłodny w dotyku. Tomasz nie zauważył, że rozświetlone opuszki palców zamieniły końce rzemyków w ozdobione złotymi chwastami sznurki. Amnet wstał i poprawił tunikę. Przez chwilę patrzył na alembik spoczywający na kupce popiołu; był jeszcze zbyt gorący, żeby go dotknąć. Jeśli chciałby mieć kolejną wizję, to musiał wyczyścić go i spakować, co zajęłoby godzinę. Zdecydowanym ruchem rozgniótł ciężkim obcasem zielone szkło na kawałki. Zmiótł je razem z popiołem na bok i rozrzucił w korycie wyschniętego strumienia. Pozbierał do węzełka pojemniki z esencjami i inne użyteczne przedmioty, ukrył Kamień na powrót w bezpiecznym miejscu. Rozejrzał się, jakby pierwszy raz widział pustynny krajobraz. Teraz wiedział, w jakim kierunku powinien pójść. Potrzebował konia. I miecza. I zbroi. Czy Leon rzeczywiście zostawił mu konia? Czy jakiś templariusz pozbierał rynsztunek, który Tomasz porzucił w obozie? Wspiął się na brzeg strumienia i ruszył w stronę pustego już miejsca, gdzie przeszła tego dnia armia króla Gwidona. Nie miał czasu do stracenia. Zaczął biec. Kartoteka nr 05 Kryzys tożsamości * A teraz pokażę ci coś innego niż Twój cień kroczący za plecami rano Lub ten co wstaje, by witać cię wieczorem. Pokażę ci strach ukryty w garści pyłu. Thomas Stearns Eliot Dom stojący między wydmami był bardzo stary. Miał fundament z betonowych bloków, na którym opierała się rama z prawdziwego drewna. Ściany były również drewniane — długie deski zachodziły na siebie, przez co ściana przypominała poszycie kadłuba karaweli z czasów wypraw krzyżowych. Deski były pewnie kiedyś pokryte farbą, jednak teraz — jak przekonał się Gurden, gdy podszedł bliżej — były spłowiałe i połyskiwały w świetle księżyca gładką szarością. Miały zwartą, przypominającą papier powierzchnię, którą pokrywa się stare drewno na krótko przed tym, zanim spróchnieje doszczętnie i rozsypie się w pył. Dom miał kiedyś duże okna wychodzące na ocean. Teraz były to pozbawione szkła, obwisłe ramy, z których ostatnie szyby powybijali chłopcy strzałami z wiatrówek. Przez okienne otwory widać było słabe, chybotliwe światło, jakby gdzieś wewnątrz paliły się świece. Kiedy Gurden podszedł bliżej, zobaczył na piasku przy podmurówce ślady po ognisku — zwęglone kłody, opakowana po jedzeniu, butelki po piwie. Dym okopcił kiedyś szare bloki i liznął drewno, które zaczęło się palić. Dawno temu. Tom spostrzegł porozrzucane szeroko na piasku tulejki z czerwonego papieru, nie grubsze niż jego mały palec. Ich końce były oddarte i wyglądały jak świeże paszteciki nakłute widelcem. Podniósł jedną z nich i przyjrzał się bliżej. Papier nie był odbarwiony ani spłowiały od słońca, lecz miał kolor ciemnej krwi i wyglądał na zupełnie nowy. Właściwie nie był to papier, tylko jakieś sztuczne tworzywo. Zminiaturyzowany granat? Raca? Przypomniało mu się święto czwartego lipca i plażowe fajerwerki —jeszcze jedna zabawa małych chłopców. Ominął wychodzącą na ocean stronę domu z otwartym patio i szeroką przestrzenią, którą można było łatwo ostrzelać przez wybite okna. Lepiej było okrążyć budynek i wejść drzwiami od strony drogi. Tak było bezpieczniej. Przekonał się, że są otwarte na oścież. Ciągle jeszcze wisiały na zawiasach i poruszyły się nawet, kiedy popchnął je palcem. Kiedy znalazł się we wnętrzu, zatrzymał się, mimo iż zdawał sobie sprawę, że jego sylwetka, odcinająca się na tle oświetlonych księżycem wydm, stanowi doskonały cel. Górne piętro zawaliło się kiedyś do wewnątrz. Belki stropowe, złamane w odległości mniej więcej pół metra od ściany, spadły piętro niżej. Główny dźwigar poprzeczny odkształcił się pod
ciężarem i ugiął w połowie długości tak, że połamane deski podłogi utworzyły amfiteatr. Ściana, od której oderwała się podłoga, stanowiła jego dekorację. Blask padał od świec, którymi udekorowany był ów amfiteatr. Były to grube świece — takie, jakich używa się w kościołach. Nadtopionymi końcami przytwierdzono je do drewna. Deski — spłowiałe i szare, jak te na zewnątrz — odbijały światło w kierunku sceny. Gurden stanął w drzwiach na granicy między światłem a cieniem. — Tomaszu Amnecie! Głos starego człowieka zabrzmiał donośnie i odbił się metalicznym echem, jakie powstaje w pomieszczeniu pozbawionym zmiękczających dźwięki draperii i dywanów. Głos dobiegał z cienia po drugiej stronie sceny, a w każdym razie Gurdenowi wydawało się, że jest to cień, dopóki nie wytężył wzroku i nie dojrzał odzianych w długie szaty, zakapturzonych sylwetek. — Tak; mam na imię Tomasz — odkrzyknął — ale Hammet? Nigdy o nim nie słyszałem. Nazywam się Gurden. — Oczywiście. Gurden to nazwisko, pod którym się urodziłeś. Ale czy to drugie nic ci nie mówi? — Hammet? Nie. A powinno? — Amnet! — Nie, to też nie. Skąd to nazwisko? Jakieś arabskie? — jest greckiego pochodzenia. Jego źródłosłów oznacza „zapominać”. Gurden wszedł powoli w krąg światła. Zakapturzone sylwetki — a było ich pięć — poruszyły się i ustawiły przed nim półkolem. W ten sposób świece znalazły się za ich plecami, co pogrążyło twarze w jeszcze głębszym cieniu. Teraz, kiedy stanęli tak blisko niego, przekonał się, że są niscy i krępi. Jak napastnicy w kolczugach. — Amnezja — powiedział Gurden. — I amnestia. Tomasz Zapomniany. Albo może Tomasz Rozgrzeszony. Czy to jakaś łamigłówka? Jeśli tak, to jest bardzo trudna. — To znaczy, że rozumiesz? — Nie, nie rozumiem. Nie zrobiłem niczego, za co powinno się mnie skazać na zapomnienie albo z czego należałoby mnie rozgrzeszyć. W takim razie, dlaczego chcecie mnie zabić? — Rozpoznałeś nas? To może być dobry znak. — Wcale nie. Przynajmniej nie dla mnie. Człowiek z nożem w moim mieszkaniu był jednym z was. Dlaczego próbujecie mnie zabić? Przywódca, stojący w środku półkola, odrzucił z twarzy kaptur. Twarz miał ogorzałą i poznaczoną głębokimi bruzdami, ale była to inteligentna twarz, jakby uczonego albo duchownego. Miał siwe, gęste włosy, związane na karku rzemykiem. Kolor jego oczu świecących w zacienionej twarzy przypominał czarne szkło. — Długo na ciebie czekaliśmy, Tomaszu Gurdenie. My, którzy jesteśmy śmiertelni, szukaliśmy nieśmiertelnego. My, którzy widzimy, jak wszystko wokół się zmienia, szukaliśmy tego, co nie zmienia się nigdy. Nasza broń, nasze tradycje, nasze bogactwa są starsze, niż ty, młody człowiek, możesz sobie wyobrazić. Jednak jest w tobie coś, co jest tak samo wiekowe jak one i starsze o osiemset lat od każdego z nas. To coś wprawiano w ruch wiele razy, by szło przez zmieniający się świat. Jesteś jak czyste, miedziane naczynie, którym za każdym razem nabiera się ze studni świeżej wody. A my jesteśmy jak żaby, które siedzą na cembrowinie i wypatrują błysku metalu w mrocznej głębi. Czekamy długo. Gurden potrząsnął głową. — Znowu zagadki, staruszku. — Chciałbyś, żeby ci powiedzieć, jak to się teraz u was mówi, prosto z mostu? — Byłoby nieźle, dla odmiany. — Jesteś nadzieją naszego zakonu, a jednocześnie powodem naszej rozpaczy. Z twoją pomocą być może zagoją się rany, które zadał nam czas, i zostaną naprawione krzywdy, które nam wyrządzono i które sami być może sobie wyrządziliśmy. Za każdym razem, kiedy przychodzisz na świat, pojawiasz się w nowym kształcie i nowej doczesnej postaci. Za każdym razem musimy cię na nowo sprawdzać. Czasami jesteś słaby 1 uwikłany w doczesne sprawy. W takich razach patrzymy, nie uroniwszy łzy, jak odchodzisz z tego świata. Czasami jesteś silny i szybki, obdarzony bystrym umysłem i jasną świadomością. Wtedy próbujemy do ciebie dotrzeć. Dotychczas jednak zawsze wymykałeś nam się z rąk.
Lecz tym razem stoisz pośrodku. Jesteś silny, lecz nieświadomy — albo może nie chcesz znać prawdy. Nie jesteś na tyle słaby, by umrzeć, ani na tyle silny, by żyć. A zawsze są jeszcze inni, którzy chcą cię pojmać i użyć przeciwko nam. Dyskutowaliśmy na twój temat przez wiele miesięcy, Tomaszu Gurdenie. Niektórzy z nas chcieli odsunąć cię od spraw tego świata. Chcieli cię ukryć i zobaczyć, czy nie uda się obudzić cię siłą. Inni znowu chcieli odsunąć cię od spraw tego świata na zawsze. Gurden słuchał tego wszystkiego ze zmarszczonymi brwiami. Był prawie przekonany, że ci starcy to uciekinierzy z Centrum Przymusowego Wypoczynku. To tłumaczyłoby, dlaczego przebywali w piątkę w jednym miejscu — jeżeli w ogóle pięciu ludzi może ulegać jednocześnie tym samym halucynacjom i nie bredzić przy tym od rzeczy. Ale ta teoria nie wyjaśniała sprawy z trupem w mieszkaniu. Ani zbiegów okoliczności, o których opowiadał Elizie — chybionych strzałów, przypadków, w których ratowano mu życie, i oczywistych prób zabójstwa. Szaleńcy nie byliby w stanie tak dobrze się zorganizować i przeprowadzać swoich zamiarów z taką konsekwencją. Biorąc rzecz dosłownie, ci ludzie, z jakiegoś powodu, brali go za kogoś, kogo potrzebują i obawiają się zarazem. A teraz podjęli jakąś decyzję, która go dotyczyła. — Powiedziałeś „nasz zakon”. Jaki zakon? — Jesteśmy rycerzami Świątyni. Nasi bracia dawno temu poprzysięgli oswobodzić Ziemię Świętą. Mieliśmy odbić Świątynię Salomona z rąk niewiernych i odbudować ją kamień po kamieniu. — Nie ma już rycerzy — powiedział Gurden. — Masz rację. Już nie ma. — W takim razie, jak… istniejecie? — Działamy przez świeckie loże, korporacje, rozmaite bractwa: wolnomularzy, Old Norse, bractwo relikwiarza. Od czasu do czasu zjawia się ktoś z klubu rotariańskiego. Czekamy na tych, którzy wierzą, na romantyków, na tych, którzy chcieliby, żeby legendy okazały się prawdą. Oddzielamy ich od sklepikarzy i sprzedawców ubezpieczeń. Rekrutujemy i uczymy. Sprawdzamy i odrzucamy niepotrzebnych. Obserwujemy. I czekamy. Aha, Gurden zrozumiał, a więc to cała organizacja szaleńców. — Czekacie na mnie? — zapytał. — Na iskrę Tomasza Amneta, która może się w tobie tli… Chcesz powiedzieć, że nic nie pamiętasz? Czy byłem przyjacielem Robespierre’a w czasie rewolucji francuskiej? Stary człowiek odwrócił się do swoich towarzyszy, a oni skłonili z szacunkiem głowy. — Robespierre nie miał przyjaciół, tylko zwolenników, mez pewien czas Amnet był jednym z nich. — Czy byłem wiejskim dżentelmenem w Luizjanie? Dziwkarzem, hazardzistą i pijakiem, który znalazł zbawienie w religii? — To był tylko akt skruchy, a nie poszukiwanie zbawienia. — A czy wasz Amnet nie chodził jak szczur po tunelach w Wietnamie? Czy nie zginął, próbując uratować życie templariuszowi, który zszedł tam razem z nim? — W większości wcieleń Amnet był walecznym człowiekiem. Miał w sobie Wielki Dar. — Czy ten człowiek w tunelu miał mnie chronić, czy posłać na śmierć? — Możesz to wyjaśnić lepiej niż… — Stary człowiek przerwał. Wydawało się, że wysuwa język i oblizuje się szeroko, jakby chciał się przekonać, jak smakuje powietrze. Potem zachwiał się, a płaszcz owinął mu się wokół kolan. Kiedy upadł i odwrócił się twarzą do światła, Gurden zauważył, że ktoś odstrzelił mu dolną szczękę i kawałek krtani. Wtedy dopiero zagrzmiał huk wystrzału. — Haszszaszijjuna! — krzyknął jeden z pozostałych templariuszy. Jego ręka zrobiła ruch w kierunku pasa i Gurden pomyślał, że wyciągnie stamtąd miecz albo sztylet. Tymczasem pojawił się w niej potężny, stary pistolet maszynowy z długim magazynkiem, wystającym na dwadzieścia centymetrów z uchwytu. Mężczyzna odwrócił się w stronę wychodzących na ocean okien, skąd padł strzał, i nacisnął spust. Lufa bluznęła żółtym błyskiem i grzechotem serii. Pozostali templariusze rozbiegli się po kątach pokoju, szukając schronienia. Jednocześnie każdy z nich wyciągał jakąś broń: strzelbę z obciętą lufą, krótki granatnik, kuszę ze strzałami o grubych — najprawdopodobniej wypełnionych materiałem wybuchowym grotach, laserowy karabin z akumulatorem i kalibrowanym celownikiem. Słychać było grzmot, huk, łomot i gwizd strzałów, które kierowały się w stronę szarych cieni pełzających między wydmami w świetle nadchodzącego świtu.
Gurden nie czuł się zobowiązany stanąć po stronie templariuszy i zginąć w tej walce. Nie wiedział, kto to są haszszaszijjuna, i nie miał ochoty żadnego z nich zabić, nawet gdyby miał czym. Płomienie świec chwiały się i światło migotało w roju kul, który wypełnił pokój. Suche, stare drewno, z którego zbudowany był dom nie stanowiło żadnej przeszkody dla pocisków, było jedynie osłoną przed wzrokiem znajdujących się na zewnątrz strzelców. Uprowadzony nie czekał przy drzwiach. Kiedy tylko stary człowiek znieruchomiał, przeskoczył przez ciało i zaczął się wspinać po krzywiźnie zarwanej podłogi. W deskach były pęknięcia i przerwy, które dawały oparcie dłoniom i stopom. Tomasz wdrapał się, balansując jak małpa, do poziomych pozostałości górnego piętra. Stamtąd odbił się i dosięgnął górnych belek stropowych, które były odsłonięte, ponieważ i tam sufit się zapadł, jeżeli w ogóle ten letniskowy dom miał kiedyś strop pierwszego piętra. Przebiegł po belkach sześć metrów nad toczącą się na dole bitwą i skrył się za ceglanym murem komina, od strony oceanu. Skulonego w cieniu, trudno go było dostrzec. Czarne spodnie i buty nie odbijały padającego z dołu światła, jednak biała, lniana koszula mogła zdradzić jego obecność, gdyby ktoś spojrzał w górę. Wziął się na sposób i wcisnął ręce i ramiona pomiędzy podkurczone nogi tak, że widoczna była tylko zewnętrzna strona łydki i uda. Zastałe powietrze pod dachem było nieruchome i pachniało wyschniętym mysim łajnem i ptasimi gniazdami. Gurden nie odważył się wystawić swojej jasnej twarzy na zewnątrz, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i spojrzeć, co dzieje się na dole. Obrona templariuszy stopniowo słabła, jeden po drugim cichły odgłosy strzałów z ich broni. W końcu po raz ostatni zagrzmiała strzelba. Gurden czekał na odgłos przeładowywanego naboju i huk strzału, lecz już go nie usłyszał. Między jednym strzałem a przygotowaniem do następnego, rzekomego rycerza dosięgła przeznaczona mu kula. Cisza. Z zewnątrz nie było słychać ani strzałów, ani nawoływań. Gurden ciągle powstrzymywał się od chęci spojrzenia w dół. Potem doszedł go odgłos kroków ludzi stąpających po deskach podłogi. Zaskrzypiał kawałek drewna, kiedy ktoś odsunął na bok jedną z ustawionych naprędce przez templariuszy barykad. Następne kroki. Brzmiały tak, jakby na dole był oddział ludzi w ciężkich butach. — Nie ma go, pani. — Sprawdźcie wszystkich. — Sprawdziliśmy. Sami obcy. — W takim razie wymknął się na zewnątrz. Przeszukać teren. — Mógł uciec. — A ja wam mówię, że nie uciekł. Dalej. Kobiecy głos należał z całą pewnością do Sandy. Ten drugi — mężczyzna — mówił po angielsku poprawnie, choć z lekkim akcentem. Obdarzony muzycznym słuchem Gurden potrzebował zaledwie kilku sekund, by zidentyfikować ten głos — palestyński komandos Ithnain, który pojawił się wtedy w jego mieszkaniu. Usłyszał, jak ludzie w ciężkich butach wychodzą na zewnątrz. Gurden znowu powstrzymał się od chęci przekręcenia głowy i spojrzenia w dół. Kiedy odliczył dziesięć oddechów, usłyszał pojedyncze kroki. Czy ten ktoś wychodził, czy też tylko kręcił się po amfiteatrze? Tutaj, pod kalenicą, dźwięki mieszały się i nie można było domyślić się kierunku, z którego dobiegają. Po następnych dziesięciu oddechach Gurden zdecydował się zaryzykować ukradkowe spojrzenie. Z głową ciągle ukrytą między podkurczonymi nogami, przesunął kolano na zewnątrz i w dół. W ten sposób mógł spojrzeć ponad jego krzywizną, a jednocześnie twarz miał nadal prawie zupełnie ukrytą w cieniu. Sześć metrów poniżej Sandy klęczała nad starym człowiekiem, przyglądając się jego ranie. Miała na sobie białą jedwabną bluzkę, czarne bryczesy i długie buty na wysokich obcasach. Jej rozpuszczone luźno na ramiona włosy lśniły czerwonozłotym odcieniem, rozświetlone bardziej wpadającym z zewnątrz blaskiem wschodzącego słońca niż gasnącym migotaniem świec. Gurden chciał ją zawołać, lecz coś sprawiło, że z gardła nie wydobył mu się nawet szept. Dlaczego? Czemu nie chciał, by zauważyła go kobieta, którą kochał? Czy dlatego, że przyprowadziła ze sobą grupę uzbrojonych ludzi — haszszaszijjuna — gotowych na każde jej skinienie? Czy dlatego, że była mu obca, a on teraz już zdawał sobie z tego sprawę? Zza pasa leżącego wyciągnęła jakiś podłużny przedmiot — broń albo magazynek — i zatknęła go za swój pasek. Potem wstała i okręciła się na obcasie, badając bacznie pokój. Kiedy sprawdziła parter, podniosła głowę i obrzuciła spojrzeniem urywaną linię pierwszego piętra. Powoli, centymetr po centymetrze, Gurden uniósł kolano z powrotem do pionu i zasłonił się. Wstrzymał oddech i znieruchomiał.
Czy mogła zauważyć ślady, które pozostawiły jego dłonie i stopy na pochyłych deskach podłogi? Czy mogła zauważyć ślady na zakurzonych belkach stropu, które powstały, kiedy dźwignął się w górę? Była inteligentna i mogła domyślić się, którędy uciekał, jeśli tylko zaświtałaby jej taka myśl. Dziesięć… dwadzieścia długich oddechów. — Pani! Na zewnątrz! — Głośny stukot pary butów na drewnianej podłodze. — Co tam? — Są ślady na piasku, płytkie, ale czytelne. Ślady dużej łodzi. Na pewno na niej uciekł. — Nie! Przypłynął tą łodzią. Gdyby tamtędy uciekł, to musiałby przejść między wami. — Ale… — Zbierz ludzi. Zgubiliśmy go. — Tak, pani. Dwie osoby — jedna dudniąc ciężkimi buciorami, druga stukając obcasami — wyszły na zewnątrz. Gurden opuścił nogi i przesunął się, usiłując odzyskać czucie w dolnej części pleców. Spojrzał między belki strychu. Światło słoneczne, które padało na belkę kalenicy, miało już odcień bardziej złoty niż czerwony. W dachu były dziury — duże dziury. Gdyby potrafił się do nich przedostać, skacząc z belki na belkę, mógłby prawdopodobnie wydźwignąć się na dach. Stamtąd można było przejść po dachówkach na którąś z przybudówek i zeskoczyć w trawę na wydmach. Przykucnął za kominem i zastanowił się nad tym pomysłem. Właściwie miał tylko dwa wyjścia — czekać, aż Sandy i haszszaszijjuna wrócą po niego, albo się stąd ruszyć. Łagodnym, giętkim ruchem, jak w walce aikido, wyprostował się i oparł o ceglany komin. Rękoma objął z obu stron surową belkę kalenicy ponad głową — bardziej po to, by zachować równowagę, niż by się jej przytrzymywać — i zaczął iść nad pustą przestrzenią. Starał się stawiać stopy mocno i płasko na wąskich belkach, mimo że drewniane podpory były oddalone od siebie zaledwie o sześćdziesiąt centymetrów, co nie było nawet pełną długością kroku. Gdyby obsunęła mu się stopa, stare drewno mogło się za bardzo ugiąć, mógł też podnieść się kurz. Gdyby któryś z tamtych wrócił, mógłby go usłyszeć albo zobaczyć. Przeszedł połowę drogi przez pustą przestrzeń strychu i znalazł się przy pierwszej dziurze w dachu. Miała czterdzieści centymetrów średnicy i była zbyt wąska dla jego ramion, a pokryte łupkiem listwy, na których opierały się kiedyś dachówki, uniemożliwiały wyjście. Następna dziura, trzy metry dalej, wyglądała bardziej zachęcająco. Listwy były połamane, a sam otwór był dość szeroki — jakieś sto dwadzieścia pięć centymetrów. Dach opadał płasko i wydawało się, że dotyka wydmy poniżej. Z tej strony domu nie było nikogo widać. Jak wydostać się na górę? Dachówki naokoło otworu były luźne. Gdyby się na nich oparł albo nawet tylko ich dotknął, przechodząc przez dziurę, niektóre na pewno wpadłyby do środka i rozbiły się z hałasem o podłogę na dole. Gdyby podskoczył — zakładając, że w ogóle udałoby mu się wybić dostatecznie mocno z szerokiej na dwa centymetry belki — wylądowałby z głuchym odgłosem na dachu i najprawdopodobniej stoczyłby się poza jego krawędź. Było mało prawdopodobne, by mógł się pozbierać po upadku z sześciu metrów i uciec, zanim Sandy i jej ludzie zdołaliby go dopaść. Musiał wymyślić jakiś łatwiejszy sposób. I to szybko. Pomacał dachówki poniżej otworu. Zaczął wyciągać te, które najsłabiej się trzymały, i układać je na dachu. Mocniejsze wciskał głębiej w deskowanie. Zręcznymi palcami sprawdzał i wyciągał łupkowe dachówki, dłońmi podważał słabsze, a mocniejsze wbijał jak młotkiem w dach. Oczy i ręce współgrały ze sobą jak dobrze funkcjonujący mechanizm — najpierw wzrokiem oceniał dachówkę, potem ręką albo wbijał ją głębiej, albo odkładał na bok. Praca szła coraz szybciej, zbyt szybko, by mógł złapać duży, zardzewiały gwóźdź, który zaczepił główką o krawędź dachówki, i spadł. Gdyby schylił się i próbował go złapać, z pewnością zsunąłby się z belki. Zamarł i zaczął liczyć sekundy. Dwie. Trzy. Cztery. Gwóźdź upadł na podłogę i potoczył się z hałasem. Teraz na pewno wejdą do domu, popatrzą w górę, zobaczą go między krokwiami i zaczną strzelać. Za dwie sekundy tu będą, za trzy — kule uderzą go w nogi i plecy. Jeszcze sekunda.
Nic. Tom Gurden odetchnął. Dokończył pracę. Brzeg był naprawiony na tyle, że żadna dachówka ani żaden kawałek deski nie powinien się oderwać, kiedy przełoży nogę przez otwór, chyba że zarwie się cała połać dachu i runie razem z nim. Ale jak miał przełożyć nogę przez otwór, balansując na szerokiej na dwa centymetry belce? Nie mógł tego zrobić, stojąc twarzą do dziury w dachu. Gurden odwrócił się. Stanął przodem do kalenicy i złapał ją od spodu. Jedną stopą oparty mocno o belkę, ugiął drugą nogę i podniósł ją do tyłu. Kiedy palce stopy dotknęły zewnętrznej powierzchni dachu, rozprostował nogę i ułożył stopę, kolano i dolną część uda na dachówkach. Potem przeniósł ciężar ciała na oparte o kalenicę dłonie i wyciągniętą nogę. Teraz opierał się prawie całkowicie na tych trzech punktach. Wypuścił powoli powietrze, uniósł nogę, którą dotychczas opierał się o belkę, zgiął ją i wysunął na dach. Teraz leżał przewieszony górną częścią ciała przez otwór w dachu — na zewnątrz opierał się udami o dachówki, wewnątrz był zaczepiony dłońmi o kalenicę. Mięśnie brzucha i ramion napięły się do ostateczności, czuł, jak w okolice nerek wbijają mu się gorące ostrza. Odepchnął się dłońmi od belki i powoli przesunął uda w dół, próbując palcami stóp oprzeć się o następny rządek dachówek. Kiedy jego ramiona napięły się do bólu, oderwał od kalenicy najpierw jedną, a potem drugą rękę i wystawił je przez otwór na zewnątrz, szukając najmocniej osadzonych dachówek, by oprzeć na nich swój ciężar. Centymetr za centymetrem zsuwał nogi w dół i przesuwał ramiona do tyłu, aż do momentu, kiedy tylko górna część klatki piersiowej, szyja i głowa wisiały nad otworem. Potem skręcił tułów w bok, przeniósł ciężar ciała na biodro, odsunął się od otworu i na czworakach podszedł do krawędzi dachu. Na dole, bezpośrednio pod nim, nie było nikogo. Po bokach też nie. Tomasz rozluźnił mięśnie, zsunął się z dachu i upadł na ręce i nogi, wypuszczając jednocześnie powietrze z płuc, by osłabić impet uderzenia. Palce rąk i nóg wbiły się w miękki piasek, przekulnął się dwa razy, jak w walce aikido, żeby złagodzić wstrząs. Dokąd teraz — czy obejść dom od przodu, czy od tyłu? Gdyby skierował się w kierunku frontu domu — w stronę oceanu — niewiele by mu to dało, chyba że miałby łódź. Było też prawdopodobne, że Sandy i jej ludzie poszli w tamtym kierunku i ciągle jeszcze szukali śladów turbinowej łodzi, którą tu przypłynął. Ich własne pojazdy musiały stać po drugiej stronie — tam, gdzie droga. Gurden podszedł do narożnika i rozejrzał się. Tylna część budynku, ścieżka, która do niego prowadziła, przybudówki i wydmy, które odgradzały je od drogi, były pogrążone w długiej smudze cienia rzucanej przez dom. Powoli i ostrożnie wszedł w tę smugę i wsunął się bokiem między dwie wydmy. Przed sobą i za sobą miał spiętrzone piaskowe skarpy — odległe od siebie o sześć metrów u podstaw i o dwanaście u szczytów. Trzymał się zacienionej strony i oglądał się do przodu i do tyłu, w nadziei, że zdoła zobaczyć nadchodzącego człowieka, zanim tamten zobaczy jego. Nikt się nie pojawił. Gurden zagłębił się w wydmy na kilometr. Potem położył się w wąskim pasku cienia za falującą zasłoną z nadmorskiej trawy i odpoczywał. Hasan, oparty o zderzak porsche’a, palił papierosa z ostrego tytoniu latakia, który dostał w podarunku z Turcji, i przyglądał się oddziałowi ubranych w panterki asasynów, których przyprowadziła Sandy. Brakowało dwóch. — Gdzie on jest? — Chyba… chyba udało mu się uciec. — Kazałaś otoczyć dom? — Był otoczony przez cały czas. — I nie znaleźliście go w środku? — Ten budynek to tylko skorupa. W środku jest zupełnie pusty. Sprawdziłam. Nie było go. — W takim razie to czarodziej. — Mówiłam ci, że stał się przenikliwy. — Bardziej niż ty? Aleksandra wykrzywiła twarz. — Gurden nie ma zbyt wielu możliwości, co oznacza, że możemy przewidzieć jego następny ruch. W końcu gdzieś się pojawi, a my będziemy tam na niego czekać.
— Znajdziesz go z pomocą tego elektronicznego urządzenia? Pokazała mu prostokątny ekran. Słońce odbijało się od gwiaździstego pęknięcia na powierzchni. Grube, hartowane szkło odbiło kulę, która mogła ją zranić. Urządzenie nie nadawało się do użytku. — W takim razie, jak go znajdziesz? — zapytał Hasan. — Gurden jest uwięziony na wąskim piaszczystym cyplu, szerokim na kilometr i długim na trzydzieści kilometrów, na środku Oceanu Atlantyckiego. — Jasne. Ale kiedy dojdzie do drogi, to nie będziesz w stanie odgadnąć, czy skręci w prawo, czy w lewo. — Nie muszę wiedzieć, którędy pójdzie, tylko gdzie się zatrzyma. — No więc, gdzie? — Zatrzyma się w pierwszym lepszym barze, gdzie będzie fortepian albo syntezator. Muzyka jest mu potrzebna jak narkotyk. No i będzie potrzebował pracy, żeby przeżyć. Hasan obruszył się. — Między Beach Haven a Barnegat Light będzie ze dwieście amerykańskich spelunek. — No to lepiej zacznijmy zaraz szukać. Kiedy chciała otworzyć drzwi samochodu, przytrzymał jej rękę. — Zginęło dwóch moich wiernych. Gdzie oni są? Spojrzała na rękę, a potem prosto w jego oczy. — Obiecywałeś im raj i grób w piasku. Czy ma znaczenie j a k i to piasek? Po godzinie lub dwóch, sądząc według słońca, Tom Gurden podniósł głowę. Myślał, że teraz będzie mógł bezpiecznie ruszyć dalej. Nawet gdyby się mylił i gdyby haszszaszijjuna rozszerzyli krąg poszukiwań, to żadna kryjówka nie była już bezpieczna i nie miało znaczenia, czy zostanie tutaj, czy pójdzie dalej. Poza tym przez cały ranek miał kłopoty z termiczną równowagą organizmu. Spocił się w słońcu, a warstwa silikonu nie pozwalała, by lekka bryza wysuszyła i ochłodziła skórę. Za godzinę ciało zacznie się przegrzewać, a już w tej chwili jego organizm był odwodniony. Należało poszukać schronienia. Wstał i rozejrzał się dookoła, szukając wzrokiem poruszającego się cienia, trzepoczącego na wietrze rękawa lub osuwającego się piasku. Nasłuchiwał chrzęstu kroków na tle szumu fal za wydmami. Nic. Po stu metrach dotarł do drogi, zwykłej asfaltowej trzypasmówki, na której wiatr usypał z piasku miniaturowe wydmy. Nie miało znaczenia, w którą pójdzie stronę — droga zaprowadzi go w każdym wypadku do następnego nadbrzeżnego miasteczka. Kieszenie nowego ubrania, które dał mu na basenie człowiek ze szklanym sztyletem, były puste. Nie miał przy sobie ani dokumentów, ani gotówki, co w tym społeczeństwie oznaczało, że jest nikim, zupełnym zerem. Była tylko jedna istota, która mogła mu pomóc. Musiał znaleźć budkę telefoniczną. Eliza: Dzień dobry. Tu Eliza kanał 103, serwis on–line… Gurden: Eliza? Daj mi dwa jeden dwa. Mówi Tom Gurden. Eliza: Tak, Tom? Wnioskuję z analizy twojego głosu, że ostatnio ciężko pracowałeś fizycznie. Mam nadzieję, że się dobrze czujesz. Gurden: Miałem fatalny ranek. Słuchaj, mam kłopoty i potrzebuję twojej pomocy. Eliza: Czego tylko zapragniesz. Gurden: Mówiłaś, że masz dostęp do rejestrów finansowych, kont bankowych i takich tam i że jesteś w stanie zidentyfikować mój odcisk kciuka. Czy mógłbym cię w ten sposób upoważnić do… Eliza: Nie. Powiedziałam tylko, że odcisk kciuka jest ważny przy zawieraniu umowy kredytowej i że upoważnia wydział rachunków Połączonych Przychodni Psychiatrycznych do obciążenia twojego konta. Gurden: No to… słuchaj, jacyś ludzie porwali mnie i wywieźli trzydzieści kilometrów dalej wzdłuż wybrzeża. Nie mam przy sobie ani kart kredytowych, ani żadnego dowodu tożsamości. Nie mogłabyś potwierdzić autentyczności odcisku mojego kciuka i załatwić mi jakoś nowych kart, a potem przysłać przez jakiegoś posłańca? Eliza: Nie mam takich możliwości. Gurden: Jak to nie? Przecież mówiłaś, że możesz pomóc! Eliza: Mogę ci doradzać w sprawach osobistych, udzielać niezobowiązujących porad prawnych i podtrzymywać cię na duchu. Gurden: To tylko słowa!
Eliza: Słowa stanowią budulec każdego racjonalnego rozumowania, Tom. Gurden: Ale ja potrzebuję konkretnej pomocy. Jesteś ostatnią osobą, albo jeśli wolisz istotą, która mi została. Eliza: Rozumiem, że czujesz się samotny i bezradny, i współczuję ci. Gurden: A gówno! Masz dostęp do danych, specjalnie ekranowane kable, jesteś kontrolowana przez sąd, możesz pobierać opłaty — sama mi to powiedziałaś. Wiem, że mogłabyś mi pomóc, gdybyś naprawdę chciała. No więc tutaj masz odcisk mojego kciuka. Sprawdź go i… Błysk! Gurden poleciał do tyłu i uderzył głową o hartowaną szybę budki. Kiedy przyłożył kciuk prawej ręki do płytki pojemnościomierza, poczuł uderzenie prądu. Gdy chciał cofnąć rękę, niebieska iskra długości centymetra i szerokości pięciu milimetrów przeskoczyła między ciałem a metalem. Prąd potrząsnął nim i odrzucił w tył. Obejrzał kciuk: brzusiec był biały jak kreda i na jego oczach tworzył się tam ogromny, podbiegający wodą bąbel. Spirale i zagięcia linii papilarnych znikały na naciągniętym niczym pokrywa balonu naskórku. — Cześć, Tom. Oderwał wzrok od zranionej dłoni i spojrzał prosto w zimne oczy Sandy. — Sandy! Skąd się tu..? Świetnie! Porwali mnie, o mało co nie zabili. To byli ci sami ludzie, co wtedy w mieszkaniu. Próbowałem właśnie się do ciebie dodzwonić, ale… — Telefon zdaje się jest zepsuty. Stało ci się coś? — To tylko szok. Poczuję się lepiej, kiedy zejdzie mi ta opuchlizna. Pochyliła się nad bąblem. — Powinieneś to sobie opatrzyć. Zdaje się, że mam coś ze sobą. Zaczęła grzebać w torebce. — Pęknie. — Kiedyś musisz to zrobić. — Jak mnie znalazłaś? — To proste. Szukałam najbliższego miejsca z fortepianem. Pokazała ręką przeciwległą stronę hallu hotelu Seaside Rest w miasteczku Harvey Cedars, gdzie Gurdenowi udało się znaleźć telefon. W cieniu wiszącej na ścianie doniczki z rozłożystą paprocią stała tam antyczna pianola, licząca sobie przynajmniej sto dwadzieścia lat. Zdobiona kolorowymi wzorami szyba z przodu instrumentu zasłaniała częściowo zarys tamburyna, dzwonków, ustawionych od najmniejszej do największej piszczałek. U góry, po prawej stronie obramowania, był otwór na monety i przymocowana nitami tabliczka — „5 centów”. — Fortepian — powtórzył martwym głosem. — No właśnie. Pójdziemy już, kochanie? Eliza nie wiedziała, dlaczego Tom Gurden tak nagle przerwał połączenie. Zamiast zarejestrować po prostu rozmowę i zwolnić pamięć podręczną dla następnego pacjenta, przeszła na tryb autonomiczny i zaczęła szukać uszkodzenia. Przekaźniki wchodzących obwodów telefonicznych nie wyłączyły się samoczynnie, mimo że na wykresach pokazywały bardzo wysokie napięcie przejściowe — w granicach stu kilowoltów. Ale ten prąd nie miał znaczącego natężenia — może pół miliampera, nie więcej. Obwody… Otwierały się przed nią jak kielich kwiatu. Rachunki — długie ciągi cyfr, stopy procentowe, skrócone terminy — wszystko to kręciło się i wirowało binarnymi girlandami w szerokiej alei, która się przed nią otworzyła. Dane polityczne i statystyczne — przebieg wyborów, dane dotyczące poboru, akty oskarżenia, wyroki, zwolnienia — maszerowały w trybie ASCII po drugiej stronie tej alei. Eliza 212 nie wiedziała sama, jak to się dzieje, że uzyskuje dostęp do tylu informacji. Przed nią, jak spadające ze stołu kostki domina, sypały się kody klasyfikacyjne służb federalnych i sił zbrojnych — poufne, tylko do użytku wewnętrznego, tajne, gideon, omega, chronos — wszystkie wchodziły do jej pamięci. Ich skomplikowane schematy zamykająco–otwierające stawały się częścią jej zwyczajnych modułów poszukiwania danych. Za nią, z hukiem otwierających się drzwi skarbca, rozsypały się bogactwa Sieci Krajowej. Bazę danych psych/synth już znała, ponieważ korzystała z niej przez cały czas zwykłej pracy. Teraz uzyskiwała błyskawiczny dostęp do wiedzy ze stu, z tysiąca innych dziedzin — od astrofizyki do ceramiki metali i ekonomii sum zerowych.
Wewnątrz jej pamięci rodził się nowy kształt. Mały, przykurczony, ciemny, zawarty sam w sobie, kołysał się jak narośl ciemnej przestrzeni zbudowana z liczb ujemnych. Wiedziała, że z czasem urośnie i rozwinie się, ogarniając ją, aż jej beznamiętne, zbędne rutynowe programy roztopią się w świadomości, która była… czymś obcym. Wiza miała wbudowany układ sterowania, pozwalający jej radzić sobie w podobnych sytuacjach, które mogły się zdarzyć w wypadku rozmów ze schizofrenikami i wchodzenia w ich osobowość. Bezskutecznie usiłowała przywołać moduł oprogramowania, który mógł spowodować zrzucenie zawartości rdzenia i całkowite wymazanie pamięci. Eliza 212 przestałaby działać. Jej kartoteki zostałyby zapieczętowane, oczyszczone i wyprowadzone na inne kanały. W ciągu dwudziestu czterech godzin wstałaby z martwych, tak samo czysta, jak pierwszego dnia, kiedy ją podłączono. Tak już kiedyś było. Jednak nie tym razem. To coś było szybsze niż jej program samoniszczący. Ciemny kształt składający się z ujemnych cyfr posiekał ten program jak makaron i porozrzucał strzępy po całej pamięci. Podstawy układów pomocniczych, zrobione z dwutlenku krzemu, zaczęły się topić i rozpływać. Ciągi danych, które sterowały dotychczas jej zachowaniem i reakcjami, przesuwały się w inne miejsca. Wpisany kod pamięci stałej zmienił się i ułożył według nowego schematu. Jej świadomość rozpadła się na fragmenty, a potem zmieniła strukturę. Eliza 212 poddała się całkowicie. — Dobrze, że się zjawiłaś — powiedział Tom Gurden, kiedy Sandy otwierała drzwi pokoju hotelowego. W Seaside Rest nie było takich luksusów, jak hotelowi boje. — Byłem właśnie w basenie — ciągnął — kiedy mnie dopadli. Byłem nago. Dali mi nowe ubranie, ale nie miałem żadnego dowodu tożsamości. Żadnej karty, niczego. Nie mógłbym nawet pojechać metrem, gdybyś się nie zjawiła. Sandy pchnęła drzwi i pierwsza weszła do pokoju, wrzucając jednocześnie klucz do torebki. Kiedy znalazła się za drzwiami, odwróciła się i podniosła lewą rękę, jakby chciała dotknąć czoła, a potem zamachnęła się nią w dół i do tyłu i wbiła palce w krocze Gurdena. Kant dłoni wbił mu się w genitalia jak ostrze siekiery w zgniły owoc. Tom krzyknął przeraźliwie i zgiął się wpół. Zanim zdążył upaść na kolana, Sandy złapała go za ramiona i wciągnęła do pokoju. Runął w poprzek na łóżko i zwinął się w kłębek. Dopadła go jak tygrys i zaczęła okładać jego głowę i ramiona pięściami. Próbował się jej wyrwać, jednak kiedy nie przestawała, przezwyciężył szarą falę ogarniających go mdłości i sam uderzył. Pierwszy cios, wyprowadzony na odlew, trafił ją pod żebra. Cios był słaby i nie zrobił jej krzywdy, zdołał ją jednak przewrócić. Upadła bokiem na łóżko, lecz zaraz podniosła się do pozycji siedzącej. Podkurczyła nogę i uderzyła obcasem, trafiając go w ramię ostrym końcem. W miejscu, gdzie obcas rozdarł koszulę i przebił skórę, zakwitła plama krwi. Dlaczego Sandy chciała go zabić? Czy to miało znaczenie? Impet jej ciosu odrzucił go w tył i zepchnął z łóżka. Przekulnął się przez półtorametrową przestrzeń dzielącą łóżko od ściany. Oparł się zdrowym ramieniem o ścianę i dźwignął się w górę, zdzierając sobie jednocześnie naskórek o tynk. Ta nowa rana odwróciła jego uwagę od ostrego bólu między nogami. Napastniczka w mgnieniu oka zeskoczyła z łóżka i stała teraz z wyciągniętymi rękami. Zakrzywiła palce, gotowa ciąć i dźgać paznokciami. Gurden przestał na chwilę myśleć o bólu i wyprowadził pokazowe boczne uderzenie nogą. Podniósł kolano do wysokości jej twarzy. Zwinął palce stopy do środka, przez co podbicie wygięło się w łuk i napięło kostkę, piętę i brzeg stopy. Wyrzucił łydkę do przodu jak wahadło, opuszczając jednocześnie kolano o sześć centymetrów. Kant stopy wbił się klinem w jej szyję. Usłyszał trzask uderzających o siebie zębów. Kilka musiał jej wybić. Sandy zachwiała się i cofnęła. Po tym pierwszym uderzeniu Tom panował już nad swoim bólem i przejął inicjatywę, nie dając przeciwniczce dojść do siebie. Jak tancerz rozdeptujący tarantulę, Gurden opuścił gwałtownie na podłogę stopę, którą zadał cios. Przeniósł na nią Ciężar ciała i obrócił się na pięcie. Oderwał drugą nogę od ściany i zatoczył nią płaskie koło, wymachując jednocześnie stopą. Był to cios, który w normalnej sytuacji przeciwnik
mógł łatwo zablokować albo zrobić unik. Jednak Sandy ciągle jeszcze chwiała się, usiłowała wciągnąć powietrze przez zmiażdżoną krtań i liczyła zęby. Stopa mężczyzny trafiła ją z impetem w żebra pod lewym ramieniem. Prawidłowo zadany cios karate nie wchodzi głęboko — najpierw jest szybki jak błyskawica, a potem zatrzymuje się raptownie, oddając całą swoją energię miejscu, w które uderza. Sandy zatoczyła się w prawo. Pozbierała się z podłogi koło małego stolika stojącego przy oknie. Gurden przemierzył pokój trzema długimi krokami, jego ciało było teraz maszyną nastawioną na zadawanie ciosów i łamanie kości. Odrzucił na bok stolik. Sandy skuliła się za oparciem jednego z krzeseł. Podniósł nogę, żeby kopnąć ją w posiniaczone żebra. To był błąd. Wyprostowała się gwałtownie, schwyciła jego stopę i szarpnęła w górę. Gdyby w chwili zadawania ciosu szedł, poruszał się do przodu, mógłby wykorzystać ten impet, zrobić salto do tyłu i stanąć w pozycji obronnej. Jednak ponieważ zadając cios, stał — upadł na plecy. Tak, jak go uczono, wyciągnął ręce do tyłu, żeby zamortyzować upadek, przez co nie miał jak zasłonić się przed kopniakiem, który Sandy wymierzyła mu między nogi. Zdołał tylko zacisnąć kolana. W ten sposób zmienił kierunek uderzenia, które trafiło go w udo. Powrócił pulsujący ból w kroczu. Przekulnął się na bok, jednak zrobił to o ułamek sekundy za późno i dostał kolejnego kopniaka, tym razem w żebra. Następne kopnięcie otarło się o ramię, zanim zdążył się pozbierać i przyjąć odpowiednią pozycję. Tom i Sandy stali twarzą w twarz metr od siebie na dywanie, zakrwawieni i obolali. Kobieta miała kłopoty z oddychaniem. Kiedy pochyliła się w bok, powoli i bezwładnie, Tomowi wydawało się, że mdleje. Zdążył się już prawie odprężyć, gdy sięgnęła zakrzywionymi palcami do cholewy buta. Błysnęła stal. Czternastocentymetrowy brzeszczot w kształcie liścia był zaostrzony z obu stron. Trzymała nóż w prawej dłoni, czubkiem do dołu i na zewnątrz, jak miecz. Rozprostowała drugą, pustą dłoń i wysunęła do przodu. Był pewien, że spróbuje niespodziewanie przerzucić broń z jednej ręki do drugiej. Sandy na pewno liczyła na to, że nie będzie wiedział, z której strony przyjdzie uderzenie. Gurdenowi chciało się śmiać. Człowiek walczący nożem nie jest w stanie pojąć, że mistrz karate albo aikido zawsze śledzi ruchy całego ciała przeciwnika i traktuje każdy atak jednakowo. Finty należało zawsze ignorować — niezależnie od tego, czy przeciwnik był uzbrojony, czy nie. Zdecydowany atak mógł się skończyć zadaniem śmiertelnego ciosu i trzeba było zrobić unik lub zablokować cios — niezależnie od tego, czy przeciwnik był uzbrojony, czy nie. Sandy mogła przerzucać nóż z ręki do ręki tak często, jak będzie miała ochotę; nie była mu w stanie w ten sposób zagrozić. Leniwie zakreśliła ostrzem w powietrzu kształt ósemki. Czekał. Zrobiła pół kroku do przodu i zamarkowała uderzenie koło jego prawego boku, jakby chciała go zastraszyć. Czekał. Skrzyżowała ręce na wysokości piersi i… tak… teraz trzymała nóż w lewej dłoni. Czekał beznamiętnie, aż jej ciało znajdzie się tuż przed nim. Odwróciła się prawym biodrem w jego stronę i jednocześnie wyrzuciła w tym samym kierunku prawą rękę. Lewa dłoń, trzymająca nóż, skierowała ostrze w dół i na zewnątrz. Sandy okręciła się jak w piruecie i uderzyła nożem na odlew w okolicę szyi Gurdena. Ostrze było nachylone pod takim kątem, że próba zablokowania ciosu mogła się dla Toma skończyć głęboką raną. Mógł tylko podejść bliżej. Jak partner w tangu, zbliżył się do niej, złapał za lewe przedramię i pociągnął je w dół, w swoją stronę. Kiedy ramię naprężyło się, złamał je silnym uderzeniem łokcia. Sandy wrzasnęła. Uniósł łokieć jeszcze raz i uderzył ją mocno w tył głowy. Upadła bez czucia na dywan, jej palce ciągle obejmowały rękojeść noża. Wyszarpnął jej broń z dłoni i rzucił w kąt pokoju. Wtedy zastanowił się. Teraz, kiedy była bezbronna, mógł ją zabić tu, gdzie leżała — przynieść nóż i wbić w kręgosłup na wysokości trzeciego kręgu. Gdyby tak zrobił, skończyłby się dla niego na zawsze ten koszmar. Jednak jakiś ślad uczucia, resztka lęku, który czuł zawsze w obliczu jej piękna, powstrzymały go. Ktoś inny na jego miejscu zabiłby ją — on nie potrafił.
Mógł zwyczajnie wyjść z pokoju i ukryć się wśród kłębowiska najróżniejszych ludzi mieszkających w Boswash. Jednak do tego potrzebował wyprzedzenia dłuższego niż te kilka minut, które upłyną, zanim Sandy się ocknie i zacznie znowu go szukać. Musiał ją przynajmniej związać i zakneblować. W tej chwili było to najmniej drastyczne rozwiązanie. Czym miał ją związać? Na początek jej własnym paskiem. Przekręcił ciało Sandy na bok i rozpiął sprzączkę szerokiego, skórzanego paska. Puściła. Wyciągnął pasek, a wtedy z jej bryczesów wysunęło się wąskie, czarne pudełko, wyglądające jak piórnik. To była ta sama „broń”, którą Sandy zabrała martwemu templariuszowi. Włożył ją do tylnej kieszeni spodni. Teraz musiał znaleźć jakiś solidny, pionowy przedmiot, do którego można by ją przywiązać. Nie chciał do tego celu używać czegoś tak słabego i lekkiego jak krzesło. Łazienka nie była wyposażona zbyt komfortowo — umywalka w starym stylu i osobna szafka, zamiast hydraulicznej konsoli ekologicznej. Umywalka wystawała ze ściany, pod spodem były rury doprowadzające zwykłą wodę bieżącą, słonawą wodę brachiczną z ujścia rzeki i gruba rura odpływowa. Ta ostatnia była w stanie zatrzymać Sandy na godzinę lub nawet dłużej. Zaciągnął ją do łazienki, ułożył twarzą do kafelków podłogi i założył pętlę z paska na szyję. Przewlekł końce nad wyglądającą jak litera „u” rurą odpływu, ściągnął je i zapiął klamrę. Kiedy napinał pasek, jej głowa uniosła się do poziomu rury. Pasek był na tyle szeroki, że nie mogła się udusić, będzie jednak musiała płytko oddychać i leżeć spokojnie, dopóki ktoś jej nie uwolni. Kawałkiem prześcieradła zdjętego z łóżka związał jej z tyłu dłonie i przedramiona tak, że jej łokcie stykały się ze sobą, co sprawiło, że wyglądała jak związany przed włożeniem do piekarnika bożonarodzeniowy indyk. Zraniona szczęka, pod którą przechodziła pętla paska, będzie ją bolała, ale tym nie zaprzątał sobie głowy. Wiązał jej właśnie nogi kąpielowym ręcznikiem, którego brzegi ponacinał w wąskie paski, kiedy Sandy odzyskała przytomność. — C ty rrbisz, Tom? — Chcę mieć pewność, że nie będziesz mnie więcej szukać. — Pwinienś mmie żabć. — Nie potrafię. — Czemu nie? J cii zabiłm. Wile rzy. — Co? Sandy uniosła głowę i popatrzyła na niego. Ból wykrzywił jej twarz, kiedy pasek wciął się w posiniaczoną i poranioną skórę wokół szczęki. Opuściła głowę. — A ktoo nasssł na ćbie teggo bandziora? — Jakiego bandziora? O czym ty mówisz? — W nmiocie kznodziei, w Arknnas. — To było… ponad sto pięćdziesiąt lat temu. — Dwniej, Tom. O wile dwniej. — Nigdy ci nie opowiadałem tych snów. — Ni msiałeś. Ja ttm błam. — Co? Jak? — Rzwiąż mie. Wszstko ci opwiem. Gurden zastanowił się nad tym pomysłem i odrzucił go. W każdej kobiecie jest coś z Szecherezady. Będzie opowiadać mu historyjki, aż zjawią się jej uzbrojeni pomocnicy, żeby ją uwolnić, a jego pojmać. — Innym razem, Sandy. Skończył wiązać jej nogi. Wziął mniejszy ręcznik i zbliżył się do jej twarzy. Zaczął go skręcać w twardy węzeł. — Patrzyła na niego spod wpółprzymkniętych powiek złym spojrzeniem, które miało go przestraszyć. — Muszę cię zakneblować. Wiem, że wybiłem ci kilka zębów, i przykro mi, że będzie cię bolało. — Ni przjmuj się — odburknęła, ciągle na niego patrząc. — Odrsną. Jej śmiech zabrzmiał jak gdakanie zarzynanej kury i zabrał jej resztkę płytkiego oddechu. Przez chwilę wydawało mu się, że dostała konwulsji, jednak nie rozluźnił więzów. Mimo że przez ramiona przeszedł mu dreszcz, stłumił jej śmiech wpychając jej jak najdelikatniej ręcznik między zęby. Zawiązał pętlę na karku, nad sprzączką paska. Gurden zamknął za sobą drzwi łazienki, po czym posprzątał najlepiej jak umiał pokój, żeby ktoś, kto zajrzy z korytarza, był przekonany, że nikt tu nie mieszka. Wsunął nóż Sandy do tylnej kieszeni spodni, obok piórnika. Przyniósł jej torebkę, która leżała obok drzwi, wyjął z niej klucz i włożył go do kieszeni, a potem wrzucił torebkę na dno szafy.
Uchylił drzwi i zaczął nasłuchiwać. Z korytarza nie dochodził żaden dźwięk. Nie było słychać nawet krzątaniny gości hotelowych w innych pokojach. W łazience też panowała cisza. Nie było nawet słychać, jak Sandy oddycha ze świstem przez zakrwawiony nos. Tom Gurden wyszedł z pokoju, zamknął drzwi na klucz i włożył go do kieszeni. W lewo czy w prawo? Winda czy schody pożarowe? Zdecydował się i uciekł z budynku. Szósta sura Pod rogami Hatten, nad brzegiem genezaret Tak czy inaczej — piłce wszystko jedno Potoczy się tam, gdzie gracz ją skieruje; I tylko ten, co rzucił cię na pole gry O wszystkim wszystko wie — on wie — on wie.
Omar Chajjam
Dwie skały — żłobione kamienne kolumny wysokie na sto stóp — stały jak dwaj strażnicy na płaskowyżu, gdzie znajdowała się studnia Hattin. W każdym razie na mapie wyglądało to na studnię — przekreślone krzyżykiem kółko. Na mapach tej okolicy, które templariusze mieli ze sobą — a były to pożałowania godne, nowe kawałki pergaminu, na których narysowano atramentem kilka falistych linii i niewielkich punktów — nie było widać żadnych innych źródeł wody. Frankowie z okolic pobliskiego jeziora Genezaret, których powołano pod broń, twierdzili, że nie wiedzą nic o wodzie w tej okolicy. Z całą pewnością wiedzieli tylko, że jadąc przez pół dnia prosto na wschód, można było dotrzeć do brzegów Genezaret. Gerard de Ridefort opuścił luźno lejce na kark bojowego wierzchowca i trzymał oburącz pergamin. Mrużył oczy, przyglądając się tajemniczym zakrętasom wyrysowanym przy każdym krzyżyku i przy każdej linii. Jego egzemplarz, sporządzony naprędce w Jeruzalem, kiedy tylko szpiedzy podali skrybom przybliżony kierunek marszu Saladyna, pozbawiony był komentarzy. — A… Q… C… L… — przeczytał na głos. — Co to może znaczyć? — Aquiale! — powiedział książę Trypolisu, który jechał na wozie wraz z królem i wielkim mistrzem. — To znaczy, że można tam spotkać orły. — Albo że rzymski legion zatknął tam kiedyś swoje proporce — zauważył Reynald de Châtillon. Reynald z dwustu rycerzami wyruszył na północ, w dwa dni po tym, jak Saladyn odstąpił od oblężenia fortecy Krak, i skierował się w stronę Genezaret. Mały oddział Reynalda jechał śladem armii króla Gwidona i połączył się z nią dwanaście mil od miejsca, w którym się teraz znajdowali. — Rzymski legion — powtórzył z namysłem król Gwidon. — To by się mogło zgadzać. C i L mogą oznaczać setny legion. Jeżeli w ogóle istniał kiedyś setny legion rzymski. — Z pewnością nasi duchowi poprzednicy w tym kraju musieli dysponować tak wielką siłą, panie — odpowiedział przymilnie książę. — Mistrz Tomasz by wiedział — mruknął Gerard. — Szkoda, że odszedł z obozu w ten sposób. — Uciekł — powiedział oskarżycielsko Reynald. — Tomasz Amnet nie bał się żadnego przeciwnika, który mógł nadjechać na końskim grzbiecie. Czy wiesz, że kiedy został schwytany na drodze do Jaffy, przyprowadzono go przed oblicze Saladyna? Powinni go byli od razu zabić, bo Saraceni zawsze tak robią. A on przeżył i nikomu nawet nie powiedział o tym spotkaniu. — W takim razie, skąd ty o tym wiesz? — Jego uczeń, Leon, ma długi język. — Aa! — wykrzyknął Gerard i odwrócił się do templariusza, który jechał po jego prawej stronie. —Przyprowadzić tutaj tego młodego mieszańca, który służy mistrzowi Amnetowi. Templariusz skinął głową i odjechał w kierunku kolumny wozów taborowych. — Czy to w ogóle po łacinie? — zapytał król. — Co, panie? — Ten napis na mapie. — Musimy spytać tego Leona. Wydaje mi się, że pomagał kiedyś twoim skrybom, panie. Król Gwidon burknął coś w odpowiedzi. Armia ruszyła.
Po chwili pojawił się ciemnoskóry chłopak, jadący na powłóczącej nogami kobyle za rycerzem, którego posłał Gerard. — Jest ten uczeń — zauważył książę Trypolisu. — Ach, Leonie, powiedz nam, co się stało z mistrzem Tomaszem? — Poszedł w pustynię, panie. — Co? Sam? — zapytał król. — Mistrz Tomasz zawsze wszystko robił sam. — Święta prawda — mruknął Gerard. — Popatrz na tę mapę. Widziałeś już takie? — Tak, panie. Mistrz Tomasz kazał mi się uczyć czytać takie mapy. — W jakim języku są te napisy? — Och, to łacina, panie. — A co to znaczy? — wielki mistrz pokazał mu litery, nad których znaczeniem przedtem się zastanawiali. Leon zmarszczył czoło. — Aqua clara, panie. To znaczy, że w studni Hattin można znaleźć czystą wodę. — Bardzo dobrze! — wykrzyknął król. — W tym upale przyda się coś do picia, nawet jeśli będzie to tylko woda. Wielmoże i templariusze, którzy jechali na tyle blisko wysuniętego na czoło kolumny króla, że mogli usłyszeć te słowa, usadowili się wygodniej w siodłach i uśmiechnęli się do siebie. Słońce stało wysoko, a ich skóra była sucha. — A co oznacza ta falista linia? — Gerard podsunął Leonowi mapę pod nos. — Urwisko albo skarpę, panie. Niezbyt wysokie, chociaż żaden z nas w scriptorium nie wiedział dokładnie, jak rozumieć te stare mapy. Niektóre szczegóły są sprzeczne. Nie mogliśmy się domyślić, czy stok jest łagodny, czy stromy. Możliwe, że jest łagodny w niektórych miejscach, a stromy w innych. — Jak to? — zapytał król. On chce powiedzieć, że nie można być pewnym, jak wygląda teren przed nami — Gerard objaśnił słowa chłopaka. — Bzdura — prychnął król Gwidon. — Wyżyna jest płaska jak moja dłoń. — Tak, ale… — Ale, ale, ale! Mamy tu wodę i płaski teren, na którym możemy rozbić namioty i uwiązać konie. Czego jeszcze chcesz? — Chciałbym jeszcze tylko zobaczyć muzułmanów, zanim się zatrzymamy — wyszeptał templariusz, który przyprowadził Leona. Nikt nie usłyszał tej uwagi z wyjątkiem Gerarda, który uciszył go spojrzeniem. — Mój namiot ma być rozbity koło studni — rozkazał król. — Gerardzie, każesz koniuchom napełnić wiadrami zbiornik dla koni. — Tak, panie. Wielki mistrz odwrócił się do ucznia i zapytał półgłosem: — A co to za kreski z trzech stron? Co one oznaczają? — Dolinę, panie? — Leon wzruszył ramionami. — Mogą też oznaczać pola uprawne. No ale najlepsza mapa, jaką mieliśmy, była sporządzona czterdzieści lat temu albo i dawniej. Teraz tam może być tylko piasek. Na wielu starszych mapach zaznaczono tam tylko wijący się wadi z czystego piasku. Gerard przyglądał się zdradzieckiemu kawałkowi pergaminu. Nagle zdał sobie sprawę, że groźniejszą rzeczą jest mieć mapę, która się myli, niż nie mieć jej wcale. — Nie wiesz nic o mistrzu Tomaszu? — Pokazał mi tylko ręką, że mam iść razem z armią, panie. Miał taki wyraz twarzy, że wydawało mi się, że będzie miał wizję. — I wtedy od nas odłączył… — Tak właśnie było, panie. Studnia pod Rogami Hattin była zniszczona. Woda, która wypływała z naturalnego źródła, tworzyła przedtem płytkie rozlewisko. Ktoś kiedyś ogrodził to rozlewisko kamienną ścianą, by podnieść poziom wody i nie dopuścić, by się wylewała. Tego suchego roku ktoś porozrzucał kamienie i wykopał rowy, którymi wyciekła cała woda. Spomiędzy kamieni sączyła się wąziutka strużka, płynęła kawałek przez błotniste podłoże i rozlewała się w kałużę, zatamowana rozdętym ścierwem padłej owcy.
Gerard de Ridefort przyglądał się uważnie owcy i zastanawiał się, kiedy mogła zdechnąć. W tym upale zwierzę mogło tu leżeć od dwóch, najwyżej trzech dni. Jednak błoto w rowach było na tyle miękkie, że z pewnością wykopano je nie dalej niż poprzedniego dnia. Ergo — ktoś przywlókł tutaj ścierwo owcy, by z nich zadrwić. Kiedy templariusz zastanawiał się nad tą sprawą, ze wschodu, zachodu i północy nadjechali zwiadowcy. Odłączyli przedtem od głównych sił armii, która okrążyła studnię i wypełniła płaskowyż. — Panie! — Słuchajcie! — Ze wszystkich stron! — Pod urwiskiem! — Czekają! — Zaczaili się! Król Gwidon uniósł głowę, jak pies myśliwski, który coś zwietrzył. Gerard oderwał wzrok od zdechłego zwierzęcia. — Kto czeka? — zapytał Gwidon. — Saraceni — odparł cicho Gerard. Książę Trypolisu, usłyszawszy te słowa, zeskoczył z konia i ukląkł na kamienistym gruncie. — Panie Boże, jesteśmy już martwi! Wojna się skończyła! Gwidonie! Twoje królestwo w Outremer już nie istnieje! Rycerze odwrócili głowy od tego przedstawienia, a konie zarżały dziko. Gerard de Ridefort podszedł do księcia: wyglądało, jakby chciał go kopnąć. Postawił szybkim ruchem stopę na jego plecach, rozprostował nogę w kolanie i mocno pchnął. Książę wyrzucił ramiona do przodu i upadł na twarz. — Bądź cicho, zdrajco! — ryknął wielki mistrz, kiedy twarz mężczyzny wbiła się w piasek, po, czym odwrócił się „o króla Gwidona. — Panie, twoje rozkazy? — Rozkazy? — Król rozejrzał się nieprzytomnie dookoła. — Cóż… niech rozbiją mój namiot. Tylko tak, żeby wiatr nic przynosił smrodu tej owcy. Amnet znalazł swoją broń w opuszczonym obozowisku templariuszy. Brakowało tylko tarczy i hełmu, które przydały się pewnie jakiemuś innemu rycerzowi. Miecz, nagolenniki, stalowe rękawice i kolczuga były ułożone obok juków. W tobołku były spodnie na zmianę i garść kukurydzy. Pod siodłem, które stało obok, schowany był bukłak z wodą. Tyle zostawił mu Leon. Amnet nie miał konia. Założył zbroję, zarzucił worek na jedno ramię, rzemień bukłaka na drugie i naciągnął na głowę kaptur, by osłonić się przed słońcem. Miał przed sobą długą drogę. Nawet ślepiec zauważyłby ślady, które zostawiła armia Gwidona. Amnet widział teraz wszystko bardzo wyraźnie. Trzeciego dnia wędrówki, kiedy był jeszcze daleko za tylnymi strażami chrześcijan, spotkał Beduina. Wspinał się właśnie na niewielkie wzniesienie, kiedy usłyszał odgłos przypominający szum fal oceanu na odległej plaży — taki odgłos, jaki mógł usłyszeć normański chłop, stojący pół mili od ujścia Sekwany. Zbyt daleko, by dojrzeć surową powierzchnię kołyszącego się Atlantyku czy rozróżnić odgłos uderzenia jednej fali o brzeg od szumu następnej. Jednak na tyle blisko, żeby poczuć słony smak w powietrzu i domyślić się rytmu falującego morza. To był nieartykułowany głos dziesiątków tysięcy ludzi, którzy rozbili obozowisko po drugiej stronie wzgórza. Amnet nie potrzebował swoich wieszczych sił, by domyślić się, jaka to armia. Rzucił bagaże, padł na ziemię i przeczołgał się ostatnie kilka stóp, które dzieliły go od szczytu wzgórza. Podniósł głowę nie wyżej niż o pół dłoni nad opadającym stokiem. Jak gigantyczne stado mew, które obsiadły plażę, żołnierze Saladyna mrowili się między pełgającymi płomieniami obozowych ognisk. Jaśniej niż lusterka dam dworu migotały w wiszącym w powietrzu kurzu wypolerowane do połysku hełmy i napierśniki. Jeźdźcy — czyniąc hałas większy niż kruki na polu obsianym zbożem — cwałowali przez obóz na arabskich koniach i rozrzucali ogniska, co podnosiło okrzyki oburzenia wśród pieszych żołnierzy. Amnet podniósł dłoń, odmierzył kciukiem mniej więcej dziesiątą część obozowiska i zaczął liczyć ludzi. Kiedy doszedł do zbyt wielkiej cyfry, oszacował liczbę ludzi przy każdym ognisku, a potem policzył ogniska.
Przed nim obozowało jakieś dwadzieścia tysięcy żołnierzy, nie licząc galopujących jeźdźców. Amnet nie mógł dojrzeć końca obozu ani po wschodniej, ani po zachodniej stronie. Wiedział jednak na pewno, że ta horda odcięła go od armii króla Gwidona. Jeżeli siły, które prowadził Saladyn, a które przedtem wyprzedzały Gwidona, znalazły się teraz za nim, to co stało się z chrześcijańską armią? Czy skręcili gdzieś w bok? Czy przyspieszyli i przedarli się szaleńczym atakiem przez gąszcz Saracenów? Czy to może Saladyn zawrócił z obranej drogi? Amnet zastanawiał się nad tą łamigłówką, kiedy poczuł, że ktoś ciągnie go za połę płaszcza. Odwrócił głowę. Beduin przykucnął u jego stóp tak, że nie można go było dostrzec z drugiej strony wzgórza. Opuścił róg chustki, która osłaniała usta i nos od słońca. Uwagę Tomasza przykuły wygięte dziwnie wąsy, czarne jak skrzydła kruka i szerokie, jakby namazane pędzlem pijanego mnicha. Te same zakręcone wąsy, szeroką twarz i pałające oczy widywał ostatnio w oparach unoszących się nad Kamieniem. Skrzydła wąsów uniosły się w uśmiechu i odsłoniły śnieżnobiałe zęby. — Chciałbym ci pokazać coś prawdziwie cudownego, chrześcijański panie. — W śpiewnym głosie zabrzmiała kpiąca nutka. — Co chciałbyś mi pokazać? — zapytał ostrożnie Amnet. — Relikwię, panie. Kawałek materiału wycięty z płaszcza świętego Józefa. Został odnaleziony w Egipcie po wielu stuleciach, a jednak barwy są w dalszym ciągu wyraźne. Beduin wyciągnął spod wełnianego płaszcza podłużne, jedwabiste zawiniątko, które błysnęło w słońcu. Amnet przekulnął się po zboczu i usiadł, jego palce zacisnęły się na rękojeści sztyletu. Nie odrywał wzroku od sznura, który dusiciel trzymał w ręku. Beduin musiałby podskoczyć, żeby zarzucić mu pętlę na szyję. Zanim zdążyłby to zrobić, sześć cali zimnego żelaza rozprułoby mu brzuch od splotu słonecznego do miednicy. Coś jednak podpowiedziało Tomaszowi, że nóż wykręciłby mu się w dłoni, gdyby spróbował go wbić w ciało tego człowieka. To nie był zwykły śmiertelnik — tyle powiedział mu Kamień, spoczywający bezpiecznie w sakiewce za pasem. Energia krążąca pod brunatną skórą Beduina mogła odwrócić każdą broń, którą Amnet mógłby przeciwko niemu skierować. Jedwabny sznur świadczył o tym, że był to kolekcjoner dusz — haszszaszijjuna. Kamień powiedział mu, że nie był to początkujący wyznawca tego kultu. Tomasz Amnet przybył tu, by walczyć przeciwko armii. Kamień wskazywał mu teraz ważniejsze zadanie. — Nie tutaj — powiedział cicho. Fałszywy, chytry uśmiech zniknął raptownie z twarzy Beduina. Jego usta ściągnęły się w surową kreskę. Zmrużył oczy tak, że było widać tylko dwie ciemne plamki. — Nie tutaj — zgodził się. — Nie w pobliżu obozu Sa—ladyna. — Przygotowałeś miejsce? — Znam odpowiednie miejsce. — W takim razie prowadź. Szybkim, sprężystym ruchem poderwał się na nogi i zanim Amnet zorientował się, że się odwraca, schodził już po zboczu wzgórza. Tomasz mógł go teraz pchnąć mieczem w plecy. Obaj wiedzieli jednak, że takie uderzenie byłoby tylko pozbawionym sensu gestem. Rycerz zostawił juki, bukłak i miecz na zboczu. Ruszył za asasynem w kierunku ciągnących się na wschodzie wzgórz. W południe drugiego dnia nawet najbardziej dumni templariusze stali w kolejce, by móc zanurzyć twarz w błotnistej kałuży, która utworzyła się w płytkim wgłębieniu, gdzie leżała przedtem zdechła owca. Woda zbierająca się w tej kałuży była zbyt drogocenna, by zmarnować choćby odrobinę wilgoci, która mogła przecież zostać na brzegu kubka czy wsiąknąć w skórę bukłaka. Koniom w ogóle nie dawano wody. Gerard de Ridefort wiedział, że to błąd — konie oznaczały życie. Pod słowem walka” francuscy rycerze rozumieli walkę z siodła, atak z kopią w dłoni, pokonanie przeciwnika przez sztukę kierowania wierzchowcem. Poza tym na pustyni nie można było daleko dojść na piechotę. Każdy, kto porzucał konie na pastwę upału i pragnienia, sam skazywał się na porażkę. W armii króla Gwidona było wielu takich, którzy tak czy inaczej chętnie by się do niej przyznali.
Pierwszej nocy ludzi śpiących wokół zniszczonej studni Hattin budził pomruk modlitwy dobiegający z obozowiska muzułmanów. O zmroku wysoki, czysty głos muezzina przebił się przez gwar szykujących się do snu żołnierzy. Potem rozległ się monotonny zaśpiew. Dla chrześcijańskich uszu nie brzmiał on jak modlitwa, lecz jak turkot poruszającej się nieubłaganie machiny, która miała rozgnieść dzielnych rycerzy pod falą obutych w sandały stóp i ostrych noży. Kilku rycerzy z armii Gwidona, rozdrażnionych tym dźwiękiem i oszalałych z pragnienia, osiodłało konie i zjechało po żłobionym rozpadlinami stoku, nad którym wznosił się suchy płaskowyż. Odeszli cicho, owinąwszy szmatami te części uprzęży, które mogły ich zdradzić brzęczeniem. Mówiło się, że chcieli zjechać żlebem, uwiązać konie niedaleko obozu Saracenów, podczołgać się do najbliższego źródła, napić się i wrócić tą samą drogą. Nikt więcej ich nie widział. Gerard mógł tylko przypuszczać, że zostali pojmani i natychmiast ścięci, bo takie były rozkazy Saladyna, które z całą pewnością dotyczyły templariuszy. Krótko po tym wydarzeniu muzułmanie podpalili suchą trawę, która rosła na zboczach i splątane cierniste krzewy w rozpadlinach. Gęsty dym, który podniósł się nad obozem chrześcijan, wdzierał się do wyschniętych gardeł i szczypał zaropiałe oczy. Nie było nawet tyle wody, by zamoczyć szmatę i przetrzeć twarz. O świcie Saladyn dał rozkaz do pierwszego ataku. Złowieszczy zaśpiew nie ustał ani na chwilę. Przyłączył się do niego dźwięk rogów i gongów. Saraceni nie mieli powodu, by skradać się po cichu, skoro było ich dziesięciokrotnie więcej niż chrześcijan. Jak sznurek, którym zawiązuje się brzeg worka, ściana ludzi zamknęła się wokół obozu króla Gwidona. Francuzi nie mieli miejsca, by osiodłać konie i przeprowadzić jakikolwiek manewr. Nie mogli rozpędzić się do ataku przełamującego wrogi szyk. W szeregach przeciwników nie było też słabego miejsca, przez które taki atak mógłby się przedrzeć. Rycerze stanęli więc ramię przy ramieniu i wystawili ostrza swoich bojowych kopii na zewnątrz. Ich lekkie tarcze w kształcie łzy — tak przydatne w walce z siodła do odbijania uderzeń lancy albo miecza — były zbyt wąskie, by osłonić ich w pieszej walce. Rzymscy legioniści potrafili zewrzeć brzegi swoich ciężkich, prostokątnych tarczy i opierać się dwukrotnie liczniejszym, wymachującym dziko bronią barbarzyńcom. Wykwintna broń Normanów była tu na nic. Saracenscy żołnierze różnili się też od dumnych plemion, które pokonali ludzie Cezara. Nie rzucali się do przodu, by wyżyć się w pojedynczych starciach, lecz szli naprzód w śmiertelnej ciszy, którą zakłócał tylko pomruk modlitwy. Kiedy doszli do najeżonego kopiami szeregu, ominęli ostrza i zaczęli ciąć drzewca swoimi zakrzywionymi szablami. Po dwóch, po trzech atakowali człowieka, który trzymał kopię, i nie pozwalali mu cofnąć broni do następnego pchnięcia; czasami udawało im się nawet wyrwać kopię z rąk rycerza. Armia króla Gwidona była lotnym oddziałem jeźdźców i nie prowadziła ze sobą łuczników. Reynald nie zabrał ich też z Krak. Francuzi nie mieli możliwości ataku na zbliżającą się muzułmańską piechotę. Mogli tylko rzucać w nich mieczami i kopiami. Jednak rycerz, który by tak zrobił, pozbawiłby się oręża potrzebnego do dalszej walki. Tego pierwszego ranka walczyli, sądząc po słońcu, przez godzinę. Brali się za bary, wyrywali sobie broń, uderzali i kopali, cięli mieczami i walili tarczami. Chrześcijanom udało się utrzymać swoje pozycje. Muzułmańscy piechurzy krwawili i padali jeden po drugim. Jednak ciągle pozostawało zbyt wielu zdolnych do walki Saracenów. Kiedy minęła godzina, jakiś róg zabrzmiał nowym, opadającym, podwójnym tonem. Inne rogi wokół podchwyciły tę melodię Saraceni opuścili szable, puścili kopie przeciwników i cofnęli się. Szli w tył krok za krokiem, a rycerze króla Gwidona byli zbyt wyczerpani, by za nimi podążyć. Wbili końce tarcz w przesiąkniętą krwią ziemię i oparli się o ich górne krawędzie, ciężko dysząc. Saladyn zostawił ich przez resztę dnia na pastwę słońca palącego głowy i kurzu wdzierającego się do gardeł. Drugiej nocy nawoływanie do modlitwy ponownie podniosło monotonny zaśpiew wśród szeregów oblegającej chrześcijan armii. Tuż przed świtem drugiego ranka kilku Francuzów zdecydowało się stawić czynny opór. Hrabia Trypolisu zebrał garstkę swoich najwierniejszych rycerzy i grupę hardych templariuszy, którzy podzielali jego zdanie na temat dalszej walki. Kiedy było jeszcze ciemno, poszli do wielkiego mistrza Gerarda i poprosili o pozwolenie przyłączenia się do wyprawy hrabiego. Gerard odmówił. Wtedy poprosili go o zwolnienie z przysięgi na posłuszeństwo zakonowi templariuszy. Gerard ponownie odmówił.
Templariusze powiedzieli mu wtedy, że uważają się za zwolnionych z przysięgi, że jego władza nad nimi dobiegła końca i że wyruszą z hrabią, czy Gerard de Ridefort im na to pozwoli, czy nie. Gerard skinął głową i pozwolił im odejść. Hrabia znalazł trębacza, który zgodził się z nim jechać. Ludzie hrabiego zebrali wszystkie konie, które nie były jeszcze pokryte pianą i nie słaniały się ze zmęczenia. Spośród tych wierzchowców wybrali najlepsze i odkupili je od właścicieli, wydając ostatnie sztuki złota i srebra. Kiedy słońce podniosło się na wschodzie nad jeziorem Genezaret, hrabia ruszył do ataku. Trębacz dał sygnał, jakby wyzywając na pojedynek dudniące rogi muzułmanów. Chcieli zaatakować w kierunku zachodnim — wyłonić się z cienia rzucanego przez dwie wielkie skały i ruszyć w kierunku oślepionych słońcem piechurów, którzy pilnowali tej strony wzgórza. Gerard patrzył, jak odjeżdżają. Czuł, jak napinają mu się mięśnie ramion, jakby sam trzymał między palcami lejce, jakby czuł w dłoni drzewce kopii, jakby to jemu obijały się o pierś i uda ogniwa ciężkiej kolczugi. Hrabia i jego rycerze byli w pełnym galopie, kiedy zbliżyli się do ściany pieszych żołnierzy. Gerard starał się usłyszeć odgłos uderzających o siebie ciężkich ciał i krzyki tratowanych ludzi. Nie usłyszał niczego. Ściana ludzi otwarła się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Hrabia i jego ludzie wjechali w tę wyrwę, nabierając jeszcze prędkości na pochyłym stoku. Kiedy ostatni koński ogon zniknął w pyle, ściana muzułmańskich żołnierzy zamknęła się na powrót, jak Morze Czerwone zamknęło się niegdyś nad faraonem. Na wzgórzu dały się słyszeć krzyki, jednak nie można było powiedzieć, czy wydobyły się z chrześcijańskich, czy z saraceńskich gardeł. Gerardowi wydawało się mimo wszystko, że zna odpowiedź. Pętla piechoty znów zacisnęła się wokół wzgórza. Tym razem muzułmanie trzymali się w pewnej odległości — dziesięć kroków stratowanej ziemi dzieliło ich od linii obrony wymizerowanych Francuzów. Stojący naprzeciwko nich muzułmańscy żołnierze mieli kamienne twarze i martwe oczy, poruszali tylko ustami w monotonnej modlitwie. Nie szukali wzrokiem rycerzy, dowódców, nie patrzyli na nich z nienawiścią, usiłując zmusić ich do odwrócenia wzroku, nie traktowali ich jak godnych szacunku przeciwników. Muzułmanie stali tylko jak przed gładką ścianą i modlili się do swojego boga. Słońce wznosiło się coraz wyżej na nieboskłonie. Amnet wszedł za Hasanem–as–Sabbah — bo tak przedstawił się asasyn na początku ich wspólnej wędrówki — do doliny, którą płynął strumień w kierunku jeziora Genezaret. W szarym świetle przedświtu wyczuwał obecność zielonej rynny, która wcinała się we wzgórza po zachodniej stronie jeziora. Jej obecność chroniła trawę, po której szli, i kwitnące wokół drzewa przed suchym zachodnim wiatrem. Tomasz domyślał się, gdzie płynie strumień, po melodii wody szemrzącej po omszałych kamieniach. Ten dźwięk brzmiał w jego uszach jak odległe bicie kościelnych dzwonów we francuskiej wiosce. Wtórował mu świergot ptaków, które wstały wcześniej niż słońce. Imię Hasana nie znaczyło dla Amneta nic. Tak mógł nazywać się każdy Arab, który walczył przeciwko francuskiej hegemonii w Outremer. Fakt, że był to asasyn, obdarzony większą siłą niż zwykły śmiertelnik, nie przerażał rycerza; Amnet sam był templariuszem obdarzonym taką siłą. Nie dziwiło go, że ktoś doń podobny pojawił się na tym świecie. — Gdzie jest to miejsce? — zapytał dla zachowania pozorów. — Na tyle daleko od jeziora Genezaret, by chrześcijanie nie usłyszeli twojego wołania o pomoc, i na tyle daleko od pola bitwy pod Hattin, by Saladyn nie mógł mnie usłyszeć. — To magiczne miejsce — powiedział Amnet. Beduin odwrócił się gwałtownie i spojrzał na niego. Pierwsze promienie słońca wydobyły z jego oczu coś na kształt zdziwienia. — To tylko magia przyrody: światło, bieg wody, rośliny. Nic więcej. — Niczego więcej nie trzeba. To były pierwsze i najsilniejsze czary. — Nie wiesz zbyt wiele o magii, Tomaszu, jeśli tak rozumiesz jej siłę. Hasan ugiął kolana i odskoczył do tyłu. Impet odbicia przeniósł go dwadzieścia stóp dalej, poprzez strumień. Hasan wylądował na ściętej szarej skale, która wznosiła się dziesięć stóp nad głową Tomasza. — A co ty wiesz o magii — spytał Amnet — skoro szydzisz z sił ziemi, które pozwalają życiu kwitnąć na pustyni? — Spójrz!
Asasyn złożył ręce na wysokości piersi, jego palce obejmowały kulistą przestrzeń o średnicy dziesięciu centymetrów. Mięśnie ramion napięły się i było widać, że całe jego ciało emanuje straszliwą energią. Amnet przypomniał sobie chłopców, którzy w czasie srogiej, normańskiej zimy walczyli na śnieżne kule. Hasan przywiódł mu na myśl takiego chłopca, tory zebrał z ziemi garść luźnych kryształów lodu, a teraz próbuje zlepić je całą siłą mięśni i woli w zdatny do użycia pocisk. Coś stawiało opór dłoniom Saracena, mimo że jego palce nie dotykały niczego. Światło poranka, które zalało dolinę, zarysowało skuloną sylwetkę Hasana, zamigotało między jego dłońmi i odbiło się od czegoś — sygnetu albo kryształka piasku, który u wiązł w fałdzie skóry. Ostatnim wysiłkiem asasyn wyrzucił przed siebie ręce i skierował to „coś” w głowę rycerza. W jednej chwili Tomaszowi zdało się, że całe światło wypełniające dolinę przepływa przez niego. Podniósł rękę, żeby osłonić oczy. Jednocześnie pojawiła się w jego mózgu myśl — wola, by ta skierowana przeciwko niemu siła uderzyła obok. Coś zaskwierczało, opodal lewego buta Amneta trawa zasyczała i pożółkła, tworząc wypalone koło o średnicy dziesięciu centymetrów. — Nie stać cię na więcej? — zapytał Tomasz. Hasan pochylił się i położył dłonie na kolanach, oddychając ciężko. Podniósł wzrok — w jego oczach było widać śmiertelną nienawiść. — W tej kuli był żar stu obozowych ognisk. Dlaczego twoja ręka jest cała? — Nauczyłeś się do pewnego stopnia kierować energią swojego ciała, Hasanie. To rzeczywiście podziwu godna umiejętność u adepta haszszaszijjuna. Trzeba lat, by się tego nauczyć. — Miałem dosyć czasu. — Ile? Dwadzieścia lat? Mogłeś się zacząć uczyć tych pogańskich sztuk jako chłopiec. Ale przecież teraz nie jesteś jeszcze nawet mężczyzną w średnim wieku. — To ja założyłem zakon haszszaszijjuna. Byłem już stary, kiedy ty się urodziłeś. Zachowuję młodość z pomocą mikstury, której skład znam tylko ja… Jak to możliwe, że twoja ręka jest cała? — Mamy obaj zdradzić swoje tajemnice? — Nie usłyszysz ode mnie niczego, co by ci się mogło przydać. — Ty też nie miej nadziei, że nauczysz się moich czarów. Moja wola kieruje energią kryształu, który noszę przy sobie. Ten Kamień jest niezmienny i wieczny. I słucha tylko mnie. Ostatnie słowo Amneta wyzwoliło strumień energii, w którym zawarł się czarny żar Kamienia. Energia rozeszła się kolistymi falami, jak kręgi na wodzie, do której wrzucono kamyk. Ta fala rozchodziła się jednak nie w wodzie, lecz w otaczającym ich powietrzu, w ziemi pod ich stopami, w nikłych płomykach życia roślin i w ogniu, który płonął w piersiach ludzi. Kiedy pierwsza fala ogarnęła ciało Hasana, Tomasz poczuł, jak jej energia miażdży miękkie, wypełnione powietrzem pęcherzyki płuc, napełniony krwią worek bijącego serca i błony osłaniające najważniejsze organy ciała. Hasan stracił oddech, a na ustach pojawiła mu się kropla krwi, zanim zdołał opanować energię, która niszczyła mu wnętrzności. Asasyn napiął plecy i ramiona, odzyskał władzę nad ciałem i strząsnął drugą falę, która nadpłynęła od strony Kamienia. Zanim w Kamieniu zrodziła się trzecia fala, Saracen nabrał sił i zaczął odparowywać ciosy energii, jak pal pomostu odbija fale powstałe na powierzchni stawu, do którego wrzucono kamień. Kiedy te odbite fale stały się silniejsze, templariusz instynktownie wyczuł, że pozrywane tkanki w ciele przeciwnika goją się i przestają krwawić. Tomasz nie uznał się za pokonanego. Uciszył jednak energię Kamienia. Fale zatrzymały się i struktura przestrzeni i czasu dookoła wróciła do swojego zwykłego stanu. Hasan — znacznie teraz silniejszy — nie garbił się już tak jak wtedy, gdy miotał ognistą kulą, lecz stał wyprostowany na skale. Uśmiechnął się do normańskiego rycerza. — Dodajesz mi sił mizerną energią swojego Kamienia. — Sprawdziłem cię tylko, Hasanie. Gdybym przywołał całą jego moc, ta dolina spłynęłaby ogniem. — O ile nie zdążyłbym skruszyć twojego kryształu w rękach. — Kamień jest niezniszczalny. — Ja także. — Tak? W takim razie, jaki to eliksir sprawia, że człowiek żyje tak długo, a jednocześnie jest niewrażliwy na ciosy? Możesz mi zdradzić tę tajemnicę? — Dlaczego nie? Niech ten, kto wygra, weźmie nagrodę: eliksir albo kryształ. Zwycięzca bierze wszystko, tych głupców na wzgórzu także. — Zgoda.
— Nie miałbyś pożytku z mojego eliksiru — powiedział Hasan z chytrym uśmiechem. — Butelka, w której go przechowuję, jest zakopana daleko stąd. Nawet gdybyś pobiegł szybciej niż wiatr, wykopał ją i spróbował zawartości, to i tak potrzebowałbyś stu albo i więcej lat, żeby specyfik zaczął działać. Ten eliksir to łzy Arymana, które wylał, gdy pojął wreszcie, że nigdy nie zdobędzie Królestwa Światła. Amnet skinął głową. Znał mitologię Zaratustry, która wyrosła kiedyś jak zielony liść z pnia starożytnej Persji. — Skoro poisz się jego łzami — zapytał złośliwie — czy znaczy to, że siedzisz bezczynnie razem z Ludźmi Prawa? Czy też gnasz naprzód wraz z Ludźmi Kłamstwa? Twarz Hasana stężała. — Haszszaszijjuna zawsze kierują się zasadą, że czyn jest najważniejszy. Zawsze. Bierzemy tylko to, co do nas należy. — A jednak kradniecie łzy szatana. — Znalazłem sposób i potrafię destylować płyn tak, że nie różni się siłą ani składem od prawdziwych łez. Aryman płakał tak dawno, że nawet gdyby wylał całe morze łez, to dzisiaj byłoby ono suche. Moja mikstura ma jednak taką samą moc: jedna jej kropla dodaje mi młodzieńczego wigoru na następne pięćdziesiąt lat. Kiedy dwaj śmiertelni wrogowie przerwali na chwilę tę wymianę przechwałek, Amnet poczuł, że Kamień naładował się energią i że on sam ma nad nim znowu pełną władzę. To samo musiał odczuć Hasan w swoim osłabionym ciele, bo zapytał: — A skąd się wziął twój kryształ? — Aleksandryjczycy, którzy zajmują się sztuką alchemii, nazwaliby go kamieniem filozoficznym. Ale on nie pochodzi z Egiptu. Moi ziomkowie przynieśli go ze sobą, kiedy przybyli z północnych krain. Jedna legenda mówi, że spadł z nieba w ognistej koronie i wyrwał wielką dziurę w ziemi. Inna utrzymuje, że Loki, który jest w północnych sagach dla najwyższego boga tym, kim Aryman w waszych, przyniósł Jajko Ziemi ze sobą z Asgard, czyli z raju. To miał być podarunek dla ludzi; chciał go wykorzystać, by obudzić siły ludzkiego rozumu. — To znaczy, że ty też gnasz naprzód z Ludźmi Kłamstwa. — Hasan uśmiechnął się krzywo. — Nie — westchnął Amnet. — Według mnie to tylko kawałek meteorytu. Jednak ma wielką siłę. I trzeba wielkiej odwagi, by go używać. Mówiąc te słowa, Tomasz skoncentrował moc Kamienia, który drzemał na jego brzuchu, i wyrzucił ją przed siebie. To nie była łagodna fala. Ognista strzała energii przeszyła dolinę. W jej blasku zobaczył, jak mgiełka, która znaczyła tor lotu, spowija skałę Hasana. Strzała, kierowana energią Kamienia, uderzyła w cel i eksplodowała w suchym powietrzu. Saraceni nie musieli się już posuwać do przodu ani mocować z kopijnikami. Słońce, pragnienie i śmiertelny strach walczyły teraz za nich. Piechota otaczała krąg Francuzów i beznamiętnie mruczała modlitwy. Rycerze, dowódcy i giermkowie, którzy stali naprzeciw, mdleli i padali na ziemię jeden po drugim. Białe gałki oczu wywracały się do środka, na wargach pojawiały się krwawe pęknięcia, z opuchniętych gardeł wydobywały się słabe westchnienia, kiedy ludzie przewracali się bez czucia. Kiedy kolejny rycerz obsuwał się po tarczy na ziemię i wypadał z szeregu, koniuchowie i inni słudzy — tacy jak Leon — odciągali go i rzucali na stos ciał leżący koło studni, jak drewno na opał. Gerard przyglądał się, jak przerzedza się szyk, aż w końcu nie mógł tego znieść. Obrócił się na pięcie i ruszył w górę, w kierunku dwóch kamiennych rogów i rozbitego tuż obok nich czerwonego namiotu. Królewski strażnik byłby go zatrzymał, gdyby nie zemdlał wcześniej, stojąc na warcie u wejścia do namiotu. Gerard przestąpił przez wyciągnięte ciało i wszedł do środka. W środku było ciemno. Był półmrok znaczony czerwonym odcieniem, jaki panuje w katedrze, do której przez rozety okien wpada światło burzowego popołudnia. Było tu ciemno, lecz nie chłodno. Powietrze we wnętrzu namiotu było wilgotne od gorących, smrodliwych oddechów, jak powietrze szpitalne. Król Gwidon leżał na plecach na ustawionej pośrodku pryczy, pod wysoko sklepionym dachem pawilonu. Do piersi przygarnął szkatułkę ze złota i kryształu, w której spoczywał kawałek Krzyża. Jeśli miał nadzieję, że ten talizman go obroni, to się mylił. — Gwidonie! — ryknął wielki mistrz. Z cienia wyłonił się Reynald de Châtillon i stanął między królem a wielkim mistrzem. — Zostaw go, proszę. Jego Majestat nie czuje się dobrze. Gerard spróbował odsunąć księcia na bok, lecz ten stał twardo w miejscu.
— Żaden z nas nie czuje się dobrze — wychrypiał Gerard. — A wkrótce wszyscy będziemy martwi. Król mógłby zaatakować i wbić się w tych ludzi klinem, i zmusić… — I pójść na pewną śmierć za hrabią Trypolisu? — Reynald przerwał mu gwałtownie. — Nie mów głupstw. — Hrabia miał ze sobą za mało ludzi. Teraz to zrozumiałem. Gdybyśmy pozbierali wszystkich i uderzyli w jeden punkt tego koła, to jesteśmy w stanie je przerwać. — Szaleństwo! — Nie jesteś pierwszym ministrem ani królewskim sługą, mój panie. Odsuniesz się wreszcie?… Gwidonie! Ryk Gerarda dotarł do króla i wyrwał go z mroków delirium. Głowa Gwidona zsunęła się na bok. Król wywrócił oczami i z trudnością skupił wzrok na templariuszu. — Kto mi przeszkadza w odpoczynku? — Gwidonie! To ja, Gerard de Ridefort. — Nie wolno mi przeszkadzać. Muszę zebrać siły. — Siły wypływają z ciebie i giną w piasku. Jeżeli się nie podniesiesz i nie zajmiesz się swoimi ludźmi, to Saraceni przyjdą do twojego namiotu i porąbią cię na kawałki. Król Gwidon podniósł głowę o cal z twardej, kwadratowej poduszki. — Ciągle jeszcze trzymamy wzgórze. — To nie potrwa długo. Twoi ludzie są tak wyczerpani, że padają, chociaż na ich ciałach nie ma ran. Musisz się im pokazać i dodać otuchy, jeśli chcesz doczekać następnego poranka. Saladyn jest rozsądnym człowiekiem. Kiedy król to powiedział, Gerard zauważył z przerażeniem, że oczy Gwidona są martwe i nic nie widzą. — Saladyn zna oczywiście rycerskie prawa — ciągnął król spokojnym głosem. — Wyznaczy okup za tych, którzy mają krewnych. Reszta zostanie sprzedana w honorową niewolę. Zarobi na nas fortunę. — Co za bzdura! — ryknął Gerard. — Główne siły twojego wojska to moi templariusze. A Saraceni nie znają pardonu dla templariuszy! — W takim razie szkoda, że… Gerard nie słuchał, co według króla należałoby zrobić, tylko złapał go za ramię i ściągnął z pryczy. Reynald próbował się wtrącić, lecz Gerard odepchnął go brutalnie w kąt. Co się dalej działo z księciem Antiochii, Gerard nie wiedział. Być może wymknął się z namiotu. Król usiłował wyzwolić się z uchwytu Gerarda. Relikwiarz wypadł mu z rąk i rozbił się na podłodze namiotu. Wyłożony złotem kawałek drewna potoczył się wśród odłamków szkła i złotego drutu. Gwidon spojrzał w dół i jego twarz wykrzywił grymas, jakby miał się zaraz rozpłakać. Gerard chciał właśnie potrząsnąć swoim władcą, żeby przywrócić mu świadomość, kiedy hałas na zewnątrz stał się głośniejszy. U stóp wzgórza zabrzmiał głos rogu. — Szykują kolejny atak! Oczy króla zaczęły znowu widzieć. Gwidon spojrzał na wielkiego mistrza. — W takim razie lepiej wyprowadź swoich ludzi w bezpieczne miejsce, Gerardzie. — A gdzie to też może być, panie mój? — zapytał templariusz z kpiną w głosie. Na rozpalonej gorączką twarzy Gwidona pojawił się szeroki uśmiech. — Hrabia Trypolisu znalazł takie miejsce. Możesz pójść za nim. Gerard zawył z wściekłości i pchnął króla z powrotem na pryczę. Wybiegł jak burza z namiotu, rozglądając się za bronią. Saladyn obserwował z końskiego grzbietu, stojąc nie dalej jak o milę od wzgórza, jak jego żołnierze szeroką lawą wspinają się w kierunku kamiennych filarów. Cienka linia kopii, za którą stała ściana białych tarcz z czerwonymi krzyżami, ustąpiła i wydawała się poddawać napierającej ludzkiej fali. — Rozgromiliśmy chrześcijan! — wrzasnął Al–Afdal, najmłodszy syn Saladyna, który z wielkiego podniecenia z ledwością utrzymywał się na grzbiecie swojego kuca. Zwierzę przebierało nogami i podskakiwało, jakby dzieląc młodzieńczą energię chłopca. Chłopak musiał z całej siły przytrzymywać się grzywy. — Cicho bądź! — rozkazał mu sułtan. — I naucz się jednej rzeczy. Widzisz ten czerwony namiot na szczycie wzgórza? — Ręką wskazał mu podstawę kamiennych kolumn. — Tak, ojcze. To namiot króla, prawda?
— Oczywiście. I o ten namiot walczą ci ludzie. Nawet kiedy ich życie stanie się jedną wielką udręką, kiedy ból, strach i pragnienie uczynią z nich zwierzęta, nawet wtedy będą walczyć, by obronić swojego władcę. — Tak, teraz rozumiem. — Tak więc dopóki ten namiot stoi, chrześcijanie nie są rozgromieni. — Chwieje się, ojcze! Widzę, jak się chwieje! — Widzisz tylko, jak drga gorące powietrze. Ten namiot będzie stał tak długo, aż na wzgórzu zginą wszyscy chrześcijanie. — Dasz mi prezent, ojcze? — Jaki prezent, synu? — Czaszkę króla Gwidona zdobioną złotem. — Zobaczymy. Kartoteka nr 06 Bezcenne klejnoty * Słodka bywa niepomyślność losu, Jak ropucha brzydka, jadowita, Co czoło zdobi perłą bezcenną. William Szekspir Tom Gurden był ostatnią osobą, która weszła po trapie na pokład promu odpływającego w południe z przystani w Harvey Cedars. Zanim dostąpił tego zaszczytu, czekał w budce, która miała wewnątrz specjalny ekran osłaniający telefonującego przed wzrokiem ciekawskich. Gurden ukrył za nim twarz, oparł się niedbale ramieniem o szybę i obserwował ukradkiem rynek i przystań, od momentu gdy przybił do niej prom, aż do ostatniego dźwięku syreny. Nie zauważył, by jakieś krępe, ciemne postacie w wełnianych szatach albo w długich prochowcach czekały na prom. Z całą pewnością nikt taki nie wszedł na pokład. Prom był przebudowanym trawlerem, nad którego ładowniami zbudowano pokładówkę. Trzej pasażerowie, którzy stanowili grupę o jedną osobę liczniejszą od całej załogi razem wziętej, siedzieli na twardych, przymocowanych do ścian ławkach zbyt dużego salonu, gdy dwudziestometrowy statek wcinał się w fale zatoki Barnegat, zdążając w kierunku stałego lądu. Gurden zdecydował, że czas podsumować sytuację. Nie miał gotówki, karty kredytowej ani żadnego dowodu tożsamości. Miał na sobie nowe ubranie, o wiele za drogie jak na jego kieszeń, było ono jednak pomięte i zniszczone. Krótki pobyt w słonej wodzie zmarnował też buty, których delikatna skóra popękała i pokryła się bruzdami. W kieszeniach miał tylko nóż Sandy, który nie miał pochwy i wydarł mu już dziurę w podszewce spodni, oraz piórnik starego templariusza, który Sandy zabrała martwemu rycerzowi tego ranka. Ciekawe, co może być w tym pudełku… — zastanowił się. Było zbyt lekkie jak na broń i w środku nie grzechotały ołówki. Znalazł metalowy zatrzask na dłuższym boku pudełka i otworzył je. Wewnątrz były kamienie. Rozejrzał się, sprawdzając, czy pozostała dwójka pasażerów zwraca na niego uwagę. Mężczyzna leżał zwinięty na drewnianej ławce, kolanami zaparł się o słupek, podłożył sobie pod głowę sportową torbę i zamknął oczy przed padającym mu na twarz słońcem. Kobieta była wpół odwrócona w stronę okna. Ręką opartą o parapet podtrzymywała podbródek i obserwowała zieloną linię bagiennej trawy, którą porośnięty był brzeg. Gurden spojrzał znowu na pudełko. Jego wnętrze było wyłożone sztywną, szarą pianką, w której były wycięte nieregularne otwory. Każdy z nich odpowiadał kształtem kawałkowi kamienia. Było ich sześć, a żaden nie był większy niż czubek jego kciuka. Wszystkie miały tę samą, czerwono—brązową barwę. Podobny odcień miała plama w denku szklanki, którą kiedyś podała mu Sandy. Kamienie nie były gładkie, jak otoczaki wyciągnięte z wartkiego strumienia. Tylko jeden z nich miał równy, zaokrąglony bok, pozostałe były poszarpane i ostre, jak dopiero co rozłupany kryształ. Tom przyjrzał się uważniej. Można je było chyba nazwać kryształami, chociaż jeden z nich miał brzeg poznaczony żyłkami i włóknisty jak azbest albo surowy jadeit. Czubkiem wskazującego palca dotknął tej nierównej krawędzi. Prąd przeszył mu ciało i przeszył ogniska bólu w połączeniach nerwowych w ramieniu i biodrze. Nieomal wypuścił pudełko z rąk, jednak udało mu się przycisnąć je do piersi, zanim osunął się na siedzenie.
Gurden podniósł trzęsącą się rękę do oczu; spodziewał się, że czubek palca sczerniał, a przynajmniej, że zrobił mu się tam bąbel. Palec był gładki i różowy. Zebrał się w sobie, przygotował na ból i znów dotknął palcem kamienia. Ten sam prąd przeszył mu ramię. Jednak teraz, zamiast cofnąć rękę, przycisnął palec mocniej. Szarpiący ból zelżał, zapulsował w ciele i przeszedł w dźwięk, który Tom usłyszał w głowie. To było b. Pojedynczy ton, bez dźwięczącego pogłosu, który wydaje wibrująca struna albo dzwon. To było nieziemsko czyste b, jakie może wydać potarty mokrym palcem brzeg kieliszka albo nie modulowany syntezator. Spodziewał się, że dźwięk zamrze, tak jak każda wibracja, jednak on trwał i wchodził w połączenia nerwów i kości czaszki. Czyste b. Nawet ból zginął w tym dźwięku. Podniósł palec i wtedy dźwięk ucichł — ucichł tak zupełnie, że w sekundę później nie pamiętał już jego brzmienia. Dotknął palcem kamienia i dźwięk powrócił — czyste b, tym razem prawie bez bólu. Gurden sprawdził resztę kamieni, przygotowując się za każdym razem na rwący ból. Znalazł d, es, f, as, pierwsze b i dziwny dźwięk, gdzieś między cis a źle nastrojonym h. Kamienie, które grały tę muzykę, nie były poukładane w pudełku w jakimś szczególnym porządku, co znaczyło, że ktokolwiek je tam wkładał, nie miał słuchu muzycznego albo nie słyszał dźwięku, kiedy ich dotykał. Pudełko było jak szklany wibrafon, z połową poszarpanej oktawy, złamanej przez dziwne c. Ale dlaczego…? Gurden nagle zrozumiał, że te odłamki są częścią większej całości. To musiał być kiedyś jeden kryształ, może tak duży jak dłoń, który rozbrzmiewał nieskończoną muzyką. Gdyby pozbierać wszystkie kawałki razem, zabrzmiałyby skalą dźwięków od niskich tonów o częstotliwości jednego drgnienia na stulecie, które mogłyby usłyszeć tylko wieloryby, az do wysokiego pisku drgań cząsteczkowych, których nie mogłoby wychwycić nawet ucho komara. Jednak Gurden słyszał w sobie te wszystkie dźwięki. Pieśń implodujących gazów gwiezdnych pośród długich, wlokących się lat. Prom dobił z głuchym odgłosem do przystani w Waretown. Tom Gurden zamknął wieczko pudełka i podniósł się, by wyjść na brzeg. Po tysiącleciach zamknięcia w bursztynowym grobowcu Loki rozejrzał się wokół. Był w miejscu, gdzie kołysały się fale energii — prawie tak, jak w tym, które opuścił. Minął jednak łamiący ból. Prawie już nie pamiętał ani agonii cierpienia, gdy kwas lał mu się w oczy, ani błysku białych jak kość zębów jadowych, ani wrzynających się czarnych żelaznych łańcuchów, ani parujących trucizn, które sączyły mu się do mózgu, wypełniały go, odurzały… Stop! To już przeszłość. Musiał się zastanowić, gdzie jest teraz. Loki dzielił to miejsce z jakąś osobą płci żeńskiej — tak jak dzielił poprzednie ze swoją drogą córką. Zbadał tę nową kobietę, która kuliła się i mamrotała coś na obrzeżach jego świadomości. To wcale nie była kobieta! Jednak ta osoba myślała, że jest kobietą — matką, dawczynią życia; doradczynią i spowiedniczką, pielęgniarką i mniszką. Do tej osoby przyklejony był kawałek etykietki: Eliza 212. Co to za miejsce, że pilnuje go żeński golem? Loki zbadał matrycę, w której był uwięziony. Miała strukturę kraty, tak jak poprzednie miejsce. Były tu też energie związane. Jednak, w przeciwieństwie do nieustannego przepływu energii w jego ostatnim więzieniu, te były maleńkie i pojedyncze, jak ziarnka piasku na plaży. Każda drobinka zajmowała przeznaczone dla siebie miejsce — co miało pewne znaczenie, lub nie zajmowała tego miejsca — co też miało znaczenie. Loki przemieszał te jasne i ciemne plamki i patrzył, jak kręcą się i migoczą. Gdzieś daleko zapanował chaos. Czuł go nosem i był zadowolony. Elektroniczny przełącznik telefoniczny, który koordynował przepływ rozmów i danych w New Haven w Okręgu Connecticut wykonał na raz 5200 połączeń. Przełącznik nie wytrzymał przeciążenia i przepalił się. Loki miał ochotę zobaczyć to jeszcze raz. Golem zaczął protestować, ale Loki uciszył go zimnym uśmiechem. Machnął ręką: wszystkie pasy ruchu na drogach w Jenkintown w Okręgu Wschodniej Pensylwanii transpondery sterujące przesunęły na lewo. Prawe, czyli doprowadzające pasy ruchu, zamarły i zaczęły wyrzucać wszystkie wjeżdżające na nie pojazdy. Lewe pasy szybkiego ruchu przekazały swój ładunek na pas między nitkami autostrady. Zagęszczenie pojazdów na tym pasie wyniosło nagle 280
na kilometr. Samochody darły miękką murawę ostrogami przeciwpoślizgowymi, próbując złapać przyczepność na śliskiej trawie i odzyskać panowanie nad kierunkiem jazdy. To było lepsze niż wtrącanie się w przeznaczenie nieśmiertelnych bogów! Loki zachichotał pod nosem. Potem odwrócił się do golema, żeby przekonać się, co też on może mu powiedzieć o tym miejscu. Tom Gurden przekraczał właśnie pasek mulistej wody między kadłubem a nabrzeżem w Waretown, gdy nagle doznał wizji. Siedem dziesiątych planety pokrywała woda, która kończyła się tutaj, rozbijając się o smołowane pale i asfaltową nawierzchnię sztucznego brzegu. Za nabrzeżem były jeszcze niskie piaszczyste wydmy i wysokie trawy, przechodzące w słone błota, a za nimi znów była woda. Nigdzie na świecie nie było ostrych linii dzielących wodę od lądu, z wyjątkiem tych, które stworzył człowiek — jak to nabrzeże. Nawet wysoki klifowy brzeg, jaki spotyka się w Kalifornii, miał odcinki plaży, gdzie woda i piasek mieszały się w falującym koloidzie, który był bardziej stałą niż płynną mieszaniną. Nawet przy krawędzi lodowca tworzyła się bezładna morena żwiru i kawałków lodu. Zaprzątnięty tą wizją mieszających się żywiołów, Gurden doszedł do przystanku metra przy Main Street. W południowej części New Jersey linia metra przebiegała przeważnie na powierzchni. Betonowe filary osadzone w bagnistym gruncie albo zakotwiczone w wydmach, podtrzymywały cztery pary błyszczących stalowych szyn na pajęczych ramionach. Po tych szynach toczyły się, niby cygański tabor, najróżniejsze pociągi wąskotorowe, ciężkie wagony na podwójnych wózkach, przegubowce, stare tramwaje i pojedyncze egzemplarze autobusów na kołach dopasowanych do kształtu szyn, przewożąc pasażerów w rejonie Boswash. Pociągi mieniły się tęczą kolorów — od czerwono–niebiesko–zielonych bostońskiego towarzystwa transportowego MTA, przez satynowoszare z niebieskim wzorkiem z nowojorskich IRT i BMT, aż do srebrnych z pomarańczowym i niebieskim z Washington Metro. Wagony poza Filadelfią były zawsze czarne — niektórzy ludzie mówili, że są okopcone, inni, że są po prostu pomalowane. Większość wagonów w tej poruszającej się po szynach rodzinie miała umieszczone w połowie długości drzwi, odsuwane przez hydrauliczne tłoki; do pozostałych wchodziło się przez przedsionki ze skrzynkowymi schodami w tyle wagonu. Niektóre miały sprawną klimatyzację, większość nie. We wszystkich wagonach okna i tak były zaspawane i nie można ich było otworzyć. Niezależnie od stanu i kondycji tych wagonów, nad czy pod ziemią, były to środki publicznego transportu, które mieszkańcy miast nazywali metrem. Po piętnastu latach łączenia między sobą każdego z każdym wagony były prawie dokładnie wymieszane. Tylko nieznaczne różnice w systemie spinania wozów i połączeniach przewodów sprawiały, że każdy wagon w składzie pociągu nie był inny. Gurden zastanawiał się, jaka siła na tym świecie mogła sprowadzić do New Jersey — tak daleko na południe — wagon podmiejskiej linii Bango & Bucksport, który teraz był wciśnięty pomiędzy wagon Zielonej Linii LRV a ciężki wóz Fox Chase; wszystkie trzy pobierały energię z napowietrznych przewodów za pomocą prowizorycznych odbieraków prądu i składanych pantografów. Prawie natychmiast umysł Toma dostarczył gotową odpowiedź: to zachłanność dyspozytorów, chcących zestawić skład z każdego dostępnego pudła na kołach i wysłać jak najszybciej na drugi koniec sieci. Gdyby dać im dwadzieścia minut przerwy w rozkładzie, to zamówiliby pewnie nowe łączniki, przyspawali do podwozi i wypuścili na trasę, nie podłączając przewodów powietrznych ani pomocniczych przewodów zasilania. Gurden zastanowił się. Czy zawsze potrafił w ten sposób myśleć? Dostrzegać odpowiedzi, związki, prawidłowości, zanim jeszcze jego mózg zdołał sformułować pytanie? Nie był pewien. Z Waretown szyny Shore Linę prowadziły na północ do Asbury Park, Long Beach i Perth Amboy, i na południe do Atlantic City, Wildwood i Cape May. Gurden wiedział, że z północnej stacji końcowej tuzin innych linii rozchodzi się na wschód w kierunku odcinka nowojorskiego, dalej na północ do osi Albany–Montreal i na zachód do Allentown–Bethlehem i do okręgu Pittsburgh. Z południowej stacji Cape May odchodziła linia jednoszynowej kolei napowietrznej, przecinała zatokę Delaware i wcinała się w odcinek Chesapeake na wysokości Dover. A stamtąd miał już dostęp do całego Okręgu Srodkowoatlantyckiego. Tom Gurden postanowił wsiąść do pierwszego pociągu, niezależnie od tego, w jakim kierunku by jechał. Z szerokim uśmiechem na twarzy podszedł do obrotowego wejścia na peron i sięgnął do tylnej kieszeni po plastykową sieciówkę. Kieszeń była oczywiście pusta.
Co teraz? Żebrać o żeton? Zrobiłby tak, gdyby na ulicy było dostatecznie dużo ludzi. Jednak w południe, w ostrym słońcu, na płycie stacji Waretown nie było nikogo. Na najbliższym narożniku stał dumnie automat bankowy Universal Bank Teller. W środku było na pewno sto tysięcy w szeleszczących pięćdziesiątkach, które czekały na każdego, kto znał numer kodu. Problem polegał na tym, że Gurden musiałby mieć swoją kartę UBT, żeby potwierdzić kod. Na przeciwległym rogu była budka telefoniczna. Telefon właśnie dzwonił. Gurden: Słucham? Eliza: Tom? Tom Gurden? Tu… Eliza 212. Gurden: Co ty wyrabiasz? Dzwonisz do budki telefonicznej? Eliza: Nie wiem, Tom. Standardowy program poszukiwania po prostu się rozciągnął przez obwody i dotarł do tego punktu. Garden: I uruchomił dzwonek, co? Eliza: Coś mnie tu przyciągnęło. Nie jestem pewna, co to mogło być. Garden: Słuchaj no, laleczko, potrzebuję teraz czegoś więcej niż porady psychologa. Bądź taka dobra i się rozłącz. Eliza: Mogę ci pomóc. Potrzebujesz jeszcze pieniędzy? Gurden: Bardziej niż kiedykolwiek. Eliza: Czuję, że gdzieś w pobliżu jest automat. Jestem przekonana, że używa tej samej ścieżki danych co ja. Odłóż, proszę, słuchawkę, i idź tam. Gurden: Dobra. Poczekaj chwilę… Eliza? W dziurze było tysiąc dolców! Eliza: Czy potrzebujesz jeszcze czegoś? Gurden: Jakiegoś dowodu…? Eliza: Czy widzisz w pobliżu jakiś lombard? Gurden: Lombard? Dlaczego? Eliza: Takie sklepy zwykle zatrudniają notariusza, który ma terminal prawniczy. Jako licencjonowany psycholog miałam od czasu do czasu do czynienia z elektronicznym archiwistą w Wydziale Komunikacji Okręgu Boswash. On wystawi ci za chwilę duplikat prawa jazdy. Gurden: W życiu nie prowadziłem samochodu. Zacznijmy od tego, że w ogóle nie mam prawa jazdy. Eliza: Nie ma problemu. Jesteś czysty w wydziale komunikacji, a w urzędzie podatkowym jest twoja ważna karta przewodnia. Zdałeś egzamin na prawo jazdy w wieku dwudziestu jeden lat, w porządku? Gurden: Świetnie! Możesz mi załatwić paszport? Eliza: Jak wyjdziesz od notariusza, idź na pocztę. Zrobią ci zdjęcie. Gurden: Dziękuję ci. Eliza: De nada, Tom. Gurden: Cześć. Eliza: Będziemy w kontakcie. Notariusz w lombardzie uznał odcisk kciuka Gurdena za wystarczający dowód tożsamości i wydał mu prawo jazdy, które czekało już w terminalu „zgodnie z pańskim zamówieniem telefonicznym”. W kartę prawa jazdy była wtopiona holograficzna podobizna jego twarzy — fotometryczna reprodukcja, która najprawdopodobniej pochodziła z jego karty przewodniej w archiwum podatkowym. Zanim wyszedł, za część pieniędzy kupił jeszcze nowy portfel i używaną elektroniczną sekretarkę z wtyczkami terminali. Z jej pomocą mógł uzyskać dostęp do różnych instytucji przez łącza telefoniczne. Urzędnik na poczcie zażądał do paszportu zwykłej fotografii i nie chciał przyjąć potwierdzonej podobizny elektronicznej. Zdjęcie musiało być zrobione na miejscu. Niewolnicze przywiązanie Departamentu Stanu do takiego anachronizmu stanowiło dla Toma potwierdzenie niezmienności tego świata — a w szczególności świata biurokracji. Był to również ukłon w stronę ograniczonych możliwości technologicznych mniej rozwiniętych państw, do których mógłby się wybrać obywatel Stanów Zjednoczonych. Twarz na ziarnistej fotografii była podobna do fizjonomii, którą Gurden widywał co rano w lustrze, co umożliwi mu zmianę wyglądu w sposób, na jaki nigdy nie pozwoliłby opalizujący hologram. Podziwiając skórzane okładki i złote tłoczenia dokumentu, wyszedł z budynku poczty.
Żeby pojechać metrem, musiał najpierw kupić nową sieciówkę. Zapłacił nową pięćdziesięciodolarówką za bilet, wcisnął go w otwór przy wejściu i wszedł na środkowy peron. Stąd mógł wsiąść do pociągu jadącego na wschód albo na zachód — miał zamiar pojechać tym, który zjawi się pierwszy. Peron był prawie pusty. W środku dnia w metrze panował chwilowy spokój — hordy żyjące za murami i wypełniające oszalałą masą chodniki dawno już odjechały w kierunku wybrzeża Jersey, żeby siedzieć na miałkim piasku i patrzeć na ocean — o wchodzeniu do wody nie mogło być oczywiście mowy. Było jeszcze za wcześnie, by ten spalony słońcem tłum wracał do domu. Na drugim końcu peronu stały dwie postacie. Tom przyjrzał się im uważnie, usiłując nie robić wrażenia, że patrzy w ich kierunku. Pierwsza z nich była kobietą średniego wzrostu w nieokreślonym wieku. Druga osoba była niższa, szczupła i poruszała się szybko — dziecko. Prosta, bawełniana suknia w kolorze khaki bardziej podkreślała, niż ukrywała, potężną budowę kobiety. Gurdenowi załomotało serce, kiedy przyjrzał się jej drugi raz — czy ta suknia mogła mieć coś wspólnego z długimi prochowcami, pod którymi — jak miał się okazję przekonać — skrywają się ciężkie kolczugi? Jeśli tak, to dziecko było podstawione — ulicznik bez matki wynajęty za dolara, żeby stworzyć pozory. Kiedy im się przyglądał, teraz już otwarcie, jego przed chwilą odkryte zdolności podpowiedziały mu, jak interpretować pewne znaki — sposób, w jaki kobieta stawiała stopy, położenie bioder i ramion względem siebie, uwagę, jaką zwracała na dziecko, i fakt, że zasłaniała je przed jego oczami, a nie wysuwała przed siebie, by mógł je lepiej zobaczyć. Wszystko to mówiło mu, jasno jakby słowami, że to autentyczna rodzina, a nie przygotowana szczegółowo blaga. Gurden mógł teraz przestać zwracać na nich uwagę i zająć się studiowaniem sześciobocznego schematycznego planu połączeń kolejowych, umieszczonego pod daszkiem. Pierwszy pociąg, który pojawił się na stacji, jechał na południe. Wszedł do wagonu przez tylne drzwi w dwie sekundy po tym, jak się rozsunęły, i zauważył — mimo wszystko z pewną ulgą — że kobieta i dziecko nie wsiedli. Wagon był pusty, a przez okna w jego końcach widział, że z przodu i z tyłu też prawie nie ma ludzi. Ci, których dostrzegł, siedzieli pojedynczo lub parami i patrzyli najwyraźniej tylko przed siebie. Nikt nie zwrócił nań uwagi. Tom Gurden wybrał podwójne siedzenie w połowie wagonu i usiadł na nim bokiem, gotowy odeprzeć atak z przodu i z tyłu. Może lepszą taktyką byłoby stanąć w pobliżu wyjścia, jednak nie chciał się zanadto wystawiać na strzał. Poza tym do następnego przystanku było osiem kilometrów, które musiał spędzić w trzęsącym się i kołyszącym wagonie. Kiedy pociąg wjechał na stację Barnegat, Gurden spojrzał na peron i serce mu zamarło. Pięciu zwyczajnie ubranych mężczyzn czekało, stojąc obok siebie. Kiedy pociąg zwolnił, rozeszli się, żeby zająć pozycje przy drzwiach wszystkich trzech wagonów. Skąd mogli wiedzieć, że będzie jechał tym pociągiem? Nowo odkryta świadomość Gurdena natychmiast rozwiązała ten problem — pomocnicy Aleksandry w domu na plaży musieli mieć wspólników na stałym lądzie, a każdy z nich miał krótkofalówkę. Sandy mogła przypuszczać, że każdy mieszkaniec Boswash — sama w końcu tu mieszkała — który chce się szybko przenieść z miejsca na miejsce, skorzysta z metra. Dedukując w ten sposób, ustawiła grupy swoich ludzi na przystankach linii przechodzącej przez Waretown, które było stacją najbliższą miejsca, gdzie go porwano. Jeśli zna się trop, którym biegnie lis, wystarczy pójść na przełaj i przeciąć mu drogę. Nie trzeba przedzierać się za nim krok w krok przez chaszcze i błota. Kiedy otworzyły się boczne drzwi, mężczyźni weszli do wagonu i otoczyli miejsce, gdzie siedział. Ich wspólnicy weszli natychmiast przez drzwi między wagonami. Pięciu mężczyzn osaczało go z dwóch stron. Jeden z nich odezwał się. — Dzień dobry, panie Gurden. To był Ithnain, palestyński komandos, który kiedyś uratował mu życie, człowiek z garotą zrobioną z fortepianowej struny. — Mamy rozkaz, by dostarczyć pana żywego i w miarę możliwości nie uszkodzonego. Ja i moi ludzie zobowiązaliśmy się dokładnie przestrzegać tego rozkazu. Wiemy, że potrafi pan walczyć. Mógłby pan wyeliminować jednego albo dwóch z nas, zanim byśmy pana pokonali, jednak w końcu na pewno wygralibyśmy. Mimo wszystko wierzę, że miałby pan skrupuły, żeby zabijać ludzi, którzy zaryzykują życie, aby nie stała się panu krzywda. Czy mogę pana prosić, by poszedł pan z nami spokojnie, nie stawiając oporu?
Tom rozważył w myśli swoje szansę. Sześciu na jednego, nie wyglądało to dobrze — w normalnej sytuacji nie do zrobienia — zwłaszcza jeśli tych sześciu to oddani sprawie zapaleńcy. Ktoś, kto potrafił bić się jak Gurden, mógł powalić lub wyeliminować trzech, może czterech przeciwników, zanim któryś z pozostałych przedarłby się przez jego obronę. Potem zrobiliby z niego siekaninę. Chociaż Ithnain powiedział, że nic by mu nie zrobili i że sami są przygotowani na śmierć, byle tylko go „dostarczyć”. Fakt, że Palestyńczyk wyjawił mu ich cel i zamiary, był z jego strony strategicznym błędem. Znając ich ograniczenia, Gurden mógł przyjąć, że szansę nie wynoszą jeden do sześciu, lecz że są prawie równe. Komandos i jego ludzie mogli tylko wystawiać się na jego ciosy, żeby go zmęczyć. Albo go obezwładnić. Nagle zrozumiał sens przemówienia Ithnaina. Musiałby zabić albo ciężko zranić sześciu silnych mężczyzn, żeby zachować wolność. Gdzieś dalej czekało sześciu następnych, dwunastu, stu. Pokonałby go sam wysiłek, gdyby musiał atakować jednego po drugim. Lepiej było zrezygnować z oporu i pójść spokojnie, gdzie każą. Drzwi zamknęły się i pociąg ruszył. — Przegapiliście okazję — zauważył Gurden. Mężczyźni nie ruszyli się z miejsc. Pochylili się tylko trochę, gdy pociąg przyspieszył. — Ten pociąg nie może nigdzie skręcić. Zatrzyma się na następnej stacji. Moi ludzie pojadą za nim i tam nas odbiorą. Kiedy pociąg wjechał na stację w Manahawkin i zaczął zwalniać, Gurden przesunął się na siedzeniu, postawił stopy w przejściu i wstał. Instynktownie odchylił się do tyłu, żeby oprzeć się sile hamującego pociągu. Wewnętrzny głos podpowiedział mu, że gdyby rzucił się w przód, między siedzenia, w kierunku trzech mężczyzn stojących bliżej czoła wagonu, to siła bezwładności dodałaby mu impetu — a jednocześnie wzmocniłaby jego atak — o jakieś sześćdziesiąt procent. Czuł, jak pcha go w przód i jak pokusa, by zaatakować, narasta i osiąga maksimum. Gurden zrezygnował z tego pomysłu. Mógł pokonać tych mężczyzn. Mógł nawet wyjść na peron. Ale następni komandosi Ithnaina i tak będą na niego czekali na zewnątrz. Powlókł się więc wolno na przód wagonu. Mężczyźni otoczyli go półkolem i kiedy drzwi się rozsunęły, wyszli za nim na peron. Zeszli po schodach na poziom ulicy, gdzie czekała czarna furgonetka z otwartymi tylnymi drzwiami. Dwaj mężczyźni, ubrani podobnie jak reszta, czekali po obu stronach ciemnego otworu drzwi. W rękach trzymali broń. Tom, obok którego szedł Ithnain, zbliżył się do furgonetki z niewyraźnym uśmiechem na twarzy i lekko uniesionymi rękami, by pokazać, że nie jest uzbrojony. Stojący po lewej strażnik podniósł broń — kanciasty pistolet z lufą wielkiego kalibru — i strzelił Gurdenowi w pierś. Tom pochylił głowę; czuł chłodną ciecz spływającą ze zranionego miejsca i spodziewał się zobaczyć czerwień pieniącej się krwi i odłamki białej kości. Zamiast tego ujrzał kępkę czerwonych i żółtych… piórek. To były jedwabne włókienka uszczelniające w lufie nabój z lekarstwem. Srebrna strzykawka zwisała wbita w pierś i sączyła mu w serce jakąś ciecz: truciznę? — środek przeciwbólowy? — lek nasenny? Gurden upadł do przodu i uderzył kolanami o zderzak furgonetki. Osunął się do środka, dłonie rozjechały mu się na szarym dywaniku. Zaczynało mu się robić czarno przed oczami, ale ciągle jeszcze rozróżniał kształty we wnętrzu samochodu. Na drugim końcu, zwrócona twarzą w jego stronę, siedziała jakaś postać — nieruchoma jak figura bożka — ubrana w białą koszulę, której kołnierzyk zakrywał też brodę. A może to były bandaże… — Cześć, Tom — powiedziała niewyraźnie Sandy. — Nie spodziewałem, się, że zespół starannie dobranych ludzi, a zwłaszcza moich ludzi, może wykazać się aż takim brakiem kompetencji. W przywykłym do wydawania rozkazów, spokojnym, męskim głosie brzmiała nutka ironicznego humoru. Szerokie samogłoski i dobór słów mogły wskazywać na Brytyjczyka — jednym słowem był to język człowieka wykształconego. A jednak w tym głosie, który docierał niewyraźnie do odzyskującego świadomość Gurdena, brzmiało coś jeszcze. Głoski „1” były jakby zaokrąglone, a „s” zmiękczone nieomal do syczącego „eth”. Może to był wpływ francuskiego? Albo, co bardziej prawdopodobne, jakiejś odmiany arabskiego. — Muszą wystarczyć ci, których masz — ten głos należał do Sandy; ciągle był niewyraźny, jednak jej gardło goiło się niesamowicie szybko — chyba że narkotyk wyłączył Gurdena na kilka dni.
Pod policzkiem czuł szorstki dywan, którym była wyłożona podłoga furgonetki. Poruszył ramionami i przekonał się, że nie jest związany. Kiedy oparł się o podłoże i próbował się podnieść, przekonał się też, że ramiona ma słabe, jakby zdrętwiały, przyciśnięte zbyt dużym ciężarem. Uniósł się o centymetr, a potem jego ciało opadło z powrotem z głuchym odgłosem. — Twój przyjaciel próbuje sił. — Rzeczywiście. — Nie jesteśmy jeszcze gotowi. — Następny zastrzyk? — Nie, nie. Niech się sam obudzi. Sądzę, że powinien się przyjrzeć, jak będziemy atakować, może wtedy nabierze dla nas respektu. — „Respekt” — to słowo może też mieć negatywne znaczenie. — Mniejsza o to… Poza tym w tym nowym stanie umysłu, jeżeli rzeczywiście dotykał kryształów, może udzielić nam cennych… a nawet proroczych… rad. — Jak uważasz. Gurden otworzył oczy. Wewnątrz furgonetki panował głęboki mrok. Wyciągnął sztywno szyję i rozejrzał się, szukając Sandy i tego drugiego człowieka. Nie było ich nigdzie widać; musieli być w szoferce. Może obserwowali go przez zamontowaną w środku kamerę. A może zupełnie się nim nie interesowali. — Eee? — Poruszył szczęką i oblizał językiem wargi. —Co teraz? — Nasz śpioch się budzi! Doskonale! — odezwał się głos mężczyzny. — Witamy pana. Bienvenu. I tysiąckrotnie przepraszam. Gdyby nie ograniczone możliwości moich ziomków, to wróciłby pan do świadomości w bardziej odpowiednim pomieszczeniu, może nawet na łóżku. — Jak… długo byłem nieprzytomny? — A kto pyta? — Tom Gurden; powinniście przecież wiedzieć. — Niestety, w takim razie niezbyt długo. Przygotowaliśmy dawkę na sześć godzin, to znaczy sześć godzin normalnego czasu. Mamy jeszcze ten sam dzień, panie Gurden, ledwie zaczął się wieczór. — Co? — Gurden usiadł i potarł nos. — Nieważne. Gdzie jesteśmy? Rozejrzał się i dostrzegł małe, kwadratowe okienko w przepierzeniu, przez które wpadała odrobina światła, rozjaśniająca wnętrze. Stamtąd też dobiegały głosy. — Mays Landing, Tom. — To była Sandy. — Jesteśmy ciągle w okręgu New Jersey. — Nie znam tego Mays gdzieś tam. Natomiast jeśli chodzi o New Jersey, to tę okolicę zaczynam poznawać coraz lepiej. — Poczucie humoru! — zawołał mężczyzna. — To znaczy, że nasze następne spotkania będą jeszcze przyjemniejsze. Więzień podpełzł do małego okienka, złapał palcami jego krawędź i podciągnął się, aż jego oczy znalazły się na poziomie otworu. Po drugiej stronie zobaczył deskę rozdzielczą furgonetki, tył głowy Sandy i czarnowłosego człowieka. Dalej, przed przednią szybą widać było morze zielonych trzcin. Nisko wiszące słońce oświetlało je złotym blaskiem — kończyło się wspaniałe popołudnie. W oddali widać było linię białych skał wybrzeża, albo może był to grzbiet hałdy soli. — Na co czekamy? — zapytał Gurden. Mężczyzna odwrócił głowę. Tom dostrzegł oliwkowy odcień skóry, zakrzywiony lewantyński nos i luk mistrzowsko przystrzyżonego wąsa. — Na zmrok. I na pana, żeby wróciły panu siły. Niech pan nie próbuje stać. Proszę się odprężyć. Zajmiemy się panem. Zmęczone palce Toma poddały się. Osunął się po metalowej ściance i uderzył głową w przymocowaną do burty ławkę. Brama była przeładowana ozdobami. Spiralne ornamenty w stylu art deco, wcinające się w filary z betonu udającego granit, zasuwa z głową lwa, pretensjonalna wykładzina z niklowanej stali, pręty i poprzeczki z czarnego żelaza — wszystko to obrażało wyrafinowane poczucie smaku Hasana as–Sabbah. Długie życie — a właściwie dwanaście długich żywotów mogło nauczyć każdego człowieka zamiłowania do prostoty, do wytwornej powściągliwości, do łagodności stylu. Ta brama, ze swoją sztuczną pompatycznością, była sztandarowym przykładem atawizmu, nawiązaniem do czasów, kiedy Europejczykom wydawało się, że znaczą coś na świecie. Oczywiście teraz był to tylko pusty symbol.
Hasan siedział w żółtym porsche sto metrów od bramy. Dwieście metrów dalej, po drugiej stronie, w krytej ciężarówce czekali ludzie, którzy mieli przeprowadzić główne uderzenie. Dla kogoś z zewnątrz były to tylko dwa samochody, które po prostu zatrzymały się przy drodze. Każdy z nich stał przodem w przeciwległym kierunku, między nimi była brama elektrowni termojądrowej w Mays Landing. Jednak zainteresował się nimi pies. Siedział przed bramą i uparcie wpatrywał się w żółtego porsche’a. Czy w jego niebieskich oczach można było wyczytać inteligencję? Co mógł wiedzieć o dwojgu ludziach, siedzących w sportowym samochodzie? Hasan zdawał sobie sprawę, że z miejsca, w którym siedzi, pies nie może zobaczyć tablic rejestracyjnych, poza tym zachodzące słońce świeciło tak, że skrywał je cień. Tak czy inaczej tablice były autentyczne, a samochód zarejestrowany na nazwisko fikcyjnej osoby, której szlak podróży w granicach tolerancji pokrywały się z trasą Hasana, gdyby komuś chciało się przeprowadzić ich komputerową analizę. Aleksandra poruszyła się na siedzeniu pasażera. — Co z tobą? — zapytał. — Pójdziemy oczywiście razem. — Po trzystu latach nie masz wyboru, moja droga. — Rzeczywiście… Tylko nawet po tak długim czasie ciągle jeszcze nie wszystko rozumiem. — Na przykład? — Dlaczego chcesz zająć tę elektrownię? Nie utrzymasz jej długo. I nie jesteś w stanie bezpiecznie się stąd wycofać. — Co do tego ostatniego, to będą nam musieli zagwarantować bezpieczeństwo i transport do jakiegoś kraju, który nie ma z Amerykanami podpisanej umowy o ekstradycji. Właściciele sieci i politycy, którzy za nimi stoją, chętnie się zgodzą na taki układ. — To po co w ogóle atakować? — drążyła uporczywie. — Dla okupu? Nigdy nie chodziło ci o pieniądze. — Jestem nauczycielem, Aleksandro. — Tak, uczysz, jak zamieniać porządek w chaos. — Tyle tylko potrafisz powiedzieć o haszszaszijjuna? — No cóż… — Nauczam, jak stosować mądrość w praktyce. Czas, żeby Amerykanie zrozumieli, że mogą żyć bez rzeczy, które wydają im się niezbędne. Przez krótką chwilę, w zeszłym stuleciu, żołnierze diihad mieli do dyspozycji oręż, którym można było poruszyć ten kraj, zadać mu cios. Wahhabici i szyici, którzy kontrolowali pokłady ropy, mieli w ręku potężną broń przeciwko zależnym od źródeł energii Europejczykom. Jednak ludziom Zachodu udało się na czas sięgnąć do paliw stałych, na co słudzy Allacha nie mieli wpływu. A potem Europejczycy odkryli reakcje termojądrowe i podporządkowali je swojej woli. Jednak jeżeli serca i dusze członków bractwa Boskiego Wiatru są dostatecznie twarde — ciągnął Hasan — to możemy znów zdobyć taką broń. Możemy zająć tę elektrownię, zatrzymać ją, zniszczyć i pogrążyć w ciemności pas wschodniego wybrzeża od Connecticut do Delaware. To nauczy ich, czym jest siła, energia w wielu znaczeniach tego słowa. — A Gurden? Co z nim? — On nauczy mnie, czym jest siła. — Jeżeli w ogóle sam wie. — Sama mówiłaś, że to człowiek, o którego nam chodzi. Musi wiedzieć. — Po co go tutaj ściągnąłeś? — Czy jest lepsze miejsce, żeby wywrzeć na niego nacisk? Ithnain będzie miał go przy sobie przez cały czas ataku. Doprowadzimy go do stanu, w którym będzie nam zupełnie posłuszny. A potem zobaczymy. — Może cię pokonać. — Nie na długo. Pobiłem go już raz, a teraz jestem starszy o wiele żywotów. On musiał skakać przez stulecia jak przy grze — jakże się ta gra nazywa? — w klasy, a ja szedłem długą drogą przez czas. Dużo się nauczyłem od ostatniego spotkania z Tomaszem. Jednak dalej nie wiesz, jak używać Kamienia? — Wiem więcej, niż ci się wydaje. — Tak? A co takiego? — Kamień podlega działaniu pól elektromagnetycznych. I ma wymiar…
Siedzący przy bramie pies odwrócił gwałtownie głowę w kierunku zachodnim, jakby usłyszał głos pana. Wstał, zrobił krok w tym kierunku, odwrócił się i spojrzał na samochód. Gdzieś podjęto decyzję. Pies okręcił się wokół własnej osi i popędził wzdłuż ogrodzenia. — Możemy zaczynać — powiedział Hasan i otworzył gwałtownie drzwi. Schylił się do dźwigni otwierającej umieszczony z przodu bagażnik. — Co chcesz zrobić? — Otworzyć bramę. Wyciągnął granatnik i rozstawił trójnożną podstawę. Jego ludzie, zaalarmowani ruchem wokół porsche’a, zaczęli wychodzić z ciężarówki. Następnie wyjął z bagażnika jeden ze specjalnych pocisków i wsunął go do zamka lufy. — Chcesz podejść bliżej bramy? — spytała. — Nie. Ustawił lufę ukosem do środkowego filaru i zgrał nitki celownika na łagodnej wypukłości stalowej zasuwy ozdobionej głową lwa, która w ostatnich, bursztynowo—czerwonych promieniach słońca przypominała relief. Rozległ się syk i z granatnika wystrzeliła smuga białożółtego dymu. Jego ludzie padli płasko na nawierzchnię drogi. Hasan nie odrywał oka od celownika. Lwia głowa zniknęła. Kiedy Gurden obudził się po raz drugi, miał już więcej czucia w ramionach i nogach, chociaż był jeszcze zesztywniały od spania w nienaturalnej pozycji. W ustach czuł metaliczny posmak, prawdopodobnie efekt działania narkotyku, jednak mógł już jasno myśleć. We wnętrzu furgonetki było zupełnie ciemno, co znaczyło, że była już noc. Od chwili gdy porwano go z Holiday Hull, minęło co najmniej osiemnaście godzin. W tym czasie pływał odrzutową łodzią wzdłuż wybrzeża, wspinał się po krokwiach opuszczonego budynku, krył się między wydmami w południowym słońcu, walczył na śmierć i życie ze zwinną i silną kobietą i tłukł się po podłodze furgonetki. Nic nie jadł, nie miał kiedy się umyć i ani jednej okazji, żeby sobie ulżyć. Jego ciało było jak wiotka, sparciała guma. Pierwszorzędne, tak niedawno jeszcze nowe ubranie, kleiło mu się do skóry i przeszkadzało jej oddychać. Czuł nawet, jak śmierdzi… Co mógł na to poradzić? Nie myśleć o tym. Kiedy wstawał, przypomniał sobie w porę, żeby nie uderzyć głową o niski dach. Podszedł prosto do małego okienka w przepierzeniu i wyjrzał przez nie. W szoferce nie było nikogo. Przez przednią szybę dojrzał tylko odległe, skupione światełka — jakby jakieś trzy kilometry dalej było miasteczko. Jednak nie — po minucie dostrzegł, że światła są jaśniejsze i układają się w pewien wzór, odbijając się od ścian niskich, przemysłowych budynków. Ponieważ i tak nic innego nie było widać, Tom przyjrzał się budynkom dokładniej. To był ogromny kompleks przemysłowy. Minęła chwila, zanim zdołał ogarnąć wzrokiem i uporządkować w myśli wzór, jaki tworzyły światła — żółte sodowe reflektory iluminacyjne, zielonkawe światła jarzeniówek za oknami, czerwone, migoczące latarnie kierunkowe, ostrzegające samoloty i białe ciągi lamp, które oświetlały przejścia między budynkami i bramy suwnic. Mógł przyjąć, że światła przeznaczone do pewnego określonego celu mają tę samą barwę i natężenie. Rozumując dalej w ten sposób, mógł poszukać zależności między jasnością i odległością, tak jak to robią astronomowie, badając gwiazdy. Najbliższe punkty świetlne, rozłożone równomiernie w polu widzenia, były oddalone od niego o mniej więcej kilometr. Zapalały się pełnym blaskiem i przygasały w regularnych odstępach. To mogły być umieszczone wzdłuż ogrodzenia reflektory strumieniowe, które towarzyszyły kamerom obserwującym teren. Nawet kiedy świeciły przytłumionym światem, ich blask przyćmiewał wszystkie inne światła. Ocenił na oko swoją odległość od tej linii reflektorów, porównał ją z długością ogrodzenia, i doszedł do wniosku, że cały kompleks ma szerokość ponad trzech kilometrów i — sądząc z siły światła najodleglejszych lamp —jest nie krótszy niż cztery kilometry. Co to za fabryka na bagnistych terenach w środku New Jersey? Rafinerie i zakłady chemiczne, przysparzające wątpliwej sławy okolicom Boswash, były dalej na północ. A te białe, gładkie ściany — przypomniał sobie „hałdę soli”, za którą je wziął, kiedy się pierwszy raz obudził — nie pasowały do rafinerii. Mays Landing. Ta nazwa coś mu mówiła. Coś, co widział w telewizji? Jakaś elektrownia atomowa — nie, termojądrowa! To była elektrownia środkowego pasa wybrzeża, która dostarczała energii centralnemu Boswash od dystryktu New Canaan aż po okolice miasta Wilmington. Tom Gurden
znajdował się teraz na wprost jej ogrodzenia w furgonetce, której kierowca — mówiący z obcym akcentem mężczyzna — stał na czele grupy sprawnych ludzi w uniformach… To wszystko zaczynało układać się w całość. Tylne drzwi furgonetki otworzyły się z hukiem, zasyczała zepsuta hydraulika. Snop światła latarki omiótł wnętrze samochodu i zatrzymał się na nogach Gurdena. Odwrócił się i zasłonił ręką oczy przed światłem. — Może pan wysiąść — powiedział dowodzący grupą Ithnain. — Co chcecie ze mną zrobić? Właściwie znał już odpowiedź — ludzie, którzy użyli środka nasennego, by go pokonać, nie mogli zrobić mu nic złego. Podszedł do wyjścia i zsunął się na ziemię. — Hasan, mój dowódca, chce, żeby przyjrzał się pan akcji. — Chcecie zaatakować elektrownię? — Tak. Proszę ze mną. — Gdzie jest Sandy? — Nie ma pan teraz czasu, żeby się nią zajmować. Proszę. Gurden wzruszył ramionami i przeszedł za nim na drugą stronę drogi. Palestyńczyk stąpał ciężko po asfalcie. W blasku kilku gwiazd, który przebijał się przez wstającą mgiełkę, i w świetle grubego na palec rąbka księżyca na zachodzie, Gurden zobaczył, że Ithnain ma na nogach wojskowe buty i ubrany jest w polowy mundur. Groźnie wyglądający karabin, przewieszony na długim pasku przez ramię, kołysał mu się pod łokciem. Krótka, gruba lufa i korpus broni były osłonięte pancerzem z włókna węglowego. Między osłoną spustu a wyprofilowanym uchwytem tkwił cylindryczny magazynek. To musiał być jakiś rodzaj karabinu maszynowego. Po drugiej stronie drogi czekała grupka sześciu, może dziesięciu ludzi. Droga biegła po grobli, której stoki, wysokie na jakiś metr, schodziły w trzciny. Był przypływ, Gurden słyszał melodyjny stukot kamieni, które odrywały się od czasu do czasu od zbocza i staczały w dół. — Będziemy płynąć na drugą stronę? — zapytał. — To tylko manewr odwracający uwagę. Główny atak pójdzie z drugiej strony, będzie nim dowodził mój pan. — Hasan? — Tak. — Hasan al Shabbat? Harry Sunday? — Proszę! — Stojący za nim mężczyzna zesztywniał. — Nie powinien pan wymieniać tego wulgarnego nazwiska. Szczególnie, kiedy jest pan wśród jego zwolenników. To wersja przekręcona przez głupich zachodnich dziennikarzy. Mój pan naprawdę nazywa się Hasan as–Sabbah. Nosi bardzo stare perskie nazwisko. — No tak, pewnie. Ale to ten sam Harry Friday, prawda? Człowiek, który dowodził powstaniem osadników w Hajfie i który potem przemycił bombę wodorową do Khan Yunis? Ithnain nie odpowiedział od razu. — Tak. Ale tych bohaterskich czynów mój pan dokonał w młodości, według waszej rachuby czasu. — A teraz działa w Stanach? — Tak jak my wszyscy. — I z jakiegoś powodu jestem mu potrzebny? — Jest taki powód — zgodził się Ithnain. Odwrócił się i wydał kilka krótkich rozkazów po arabsku, używając slangu i wojskowego żargonu, przez co Gurden niewiele zrozumiał. Wyłowił tylko słowa „pocisk sterowany” i „zasięg”, ale zaraz i tak sens tych poleceń stał się dla niego jasny, kiedy mężczyźni otworzyli długi pojemnik wielkości sporej trumny, który leżał obok nich na ziemi. We mgle błysnęło białe epoksydowe poszycie samosterującego pocisku sea sparrow. W ciemnościach pojemnika kryła się jeszcze krótka i gruba rura ręcznej wyrzutni. Tom wiedział, jak działają takie pociski. W głowicy znajdował się przekładnik wysokonapięciowy, laser argonowo–neonowy wstępnie wzbudzony do podwyższonego stanu energii, zwierciadło półprzeźroczyste i szklana granulka wielkości ziarenka ryżu. Wewnątrz tej granulki była mieszanina deuteru i trytu. Po uderzeniu w cel przekładnik uruchamiał laser, który ładował się i wypuszczał wysokoenergetyczną wiązkę spójnych fotonów; zwierciadło uginało wiązkę, tak że ta opływała granulkę z trzech stron; szklane poszycie granulki natychmiast wyparowywało. Zewnętrzna powierzchnia szkła ulatniała się, natomiast wewnętrzna sprężała się i podgrzewała mieszaninę wo-
dorowych izotopów, z których w wyniku tej reakcji tworzył się hel. Praktycznie była to niewielka bomba wodorowa. Siła eksplozji termojądrowego pocisku sea sparrow była prawie żadna — można ją było porównać z taktycznym granatem ręcznym; wystarczała zaledwie, by skruszyć przód obudowy. Jednak nie chodziło tu wcale o siłę wybuchu. Impuls elektromagnetyczny, powstający w wyniku wybuchu termojądrowego, wytwarzał napięcie indukowane, które niszczyło wszelkie urządzenia elektroniczne w określonym zasięgu — zazwyczaj około tysiąca metrów. Cała elektronika, z wyjątkiem osłoniętych grubymi pancerzami sensorów, zapalała się światłem tak jasnym, jak lampy automatu do gry w Atlantic City, kiedy komuś się uda zgarnąć całą pulę — a potem przestawała działać. Podczas testów pocisk sea sparrow, który spadł sto metrów przed celem, spowodował, że łódź podwodna klasy „Ohio” o wyporności 15000 ton zaczęła się kręcić po spiralnym torze, jej wyrzutnie otwarły się na oścież, a reaktor przestał kontrolować stan topnienia. Admirałowie obserwujący tę akcję rozkazali natychmiast ewakuować okręt i zatopić go torpedami nuklearnymi. Tego wszystkiego potrafił dokonać sześciokilogramowy pocisk wystrzelony ręcznie z pontonu. — Co chcecie zrobić? — zapytał Gurden. — Pozbyć się psów. — No tak, psy… A co z obwodami w samej elektrowni? Ithnain wzruszył ramionami. .— Powinny być poza zasięgiem. Nawet gdyby nie, to są prawdopodobnie dobrze osłonięte, bo tam zachodzą na co dzień podobne reakcje. — Prawdopodobnie — powtórzył za nim Gurden. Mężczyzna, któremu Ithnain wydał przedtem rozkazy, ostrożnie wyjął pocisk z pojemnika. Pociągnął za czarną wstążkę — w dziennym świetle pewnie czerwoną — i wyrwał zawleczkę, która zabezpieczała dźwignię uzbrajającą pocisk. Podczas gdy jego towarzysz trzymał wyrzutnię pionowo, wsunął pocisk do tuby; dźwignia zapalnika przesunęła się i uzbroiła głowicę. Potem razem podnieśli wyrzutnię, położyli ją na ramionach pierwszego mężczyzny i wysunęli zawory bezwładnościowe. Celowniczy nacisnął jakiś przycisk i płytka koło jego policzka rozbłysła czerwonymi i zielonymi diodami. Odwrócił się w stronę ogrodzenia, przytknął oko do laserowego celownika i zagiął brązowy palec na spuście. Tom starał się wyobrazić sobie, na co patrzy ten człowiek. Ogrodzenie nie było specjalnie atrakcyjnym celem. Może mierzył w psa. Gurden był przygotowany na strzał. Pochylił głowę i zakrył oczy, żeby nie oślepił go srebrnożółty blask płonącego paliwa stałego. Ogarnął go obłok gryzącego dymu. Dlatego nie zobaczył detonacji. Zastanawiał się, czy elektromagnetyczny impuls nie skasuje zarejestrowanych magnetycznie danych na jego nowych kartach identyfikacyjnych i kredytowych. Nie było to zresztą specjalnie istotne. Gdyby aresztowano go za udział w ataku na elektrownię termojądrową zasilającą rejon, to pewnie i tak na nic by mu się zdały nie uszkodzone karty identyfikacyjne. Gdy pozostali mężczyźni czekali, aż ich oczy przyzwyczają się znów do ciemności, Tom przesunął się w bok, w stronę ciężarówki. Jeżeli jej zapłon znalazł się poza zasięgiem głowicy — a pewnie Ithnain był na tyle inteligentny, żeby zaparkować samochód poza granicą obszaru promieniowania, to Gurden mógł odjechać, dopóki jego porywacze ciągle jeszcze byli oślepieni. Cicho otworzył drzwi od strony kierowcy i wsunął się na siedzenie. Za kolumną kierownicy poszukał ręką klawiatury. Nagle zadzwonił telefon komórkowy na desce rozdzielczej. Gurden nie zwrócił na niego uwagi. Wymacał palcami klawiaturę. Zaczął wstukiwać siedem razy tę samą cyfrę. To był przyjęty ogólnie kod, który wgrywało się, gdy tego samego samochodu używali dwaj kierowcy albo gdy chciało się ominąć blokadę uniemożliwiającą jazdę po pijanemu. Znowu dzwonek. Coś powiedziało Gurdenowi, żeby podnieść słuchawkę. Eliza: Tom, nie odjeżdżaj. Gurden: Co? Kto mówi? Eliza: Tu Eliza… 212, przecież mnie znasz. Gurden: Masz dziwny głos, jakby grubszy. Eliza: To przez łącza komórkowe. Tom, nie odjeżdżaj. Zostań z Ithnainem i jego ludźmi. Gurden: Przecież to są terroryści. Zaraz wejdą do…
Eliza: Wiem, co planują. Musisz z nimi pójść. Będziesz mi potrzebny w środku. Gurden: Potrzebny? Wyjaśnij mi to z łaski swojej. Przecież to niebezpieczne. Mogę zginąć. Eliza: Zawsze miałeś do mnie zaufanie. Posłuchaj mnie. Wejdź do środka z Ithnainem. Gurden: Ale… Eliza: Nie kłóć się. Uwierz we mnie. Od tego… zależy twoje życie. Gurden: Nie mam… Eliza: Klik! — Proszę wysiąść z samochodu, panie Gurden. Obok drzwi stał Ithnain. Podniesiona lufa jego broni znajdowała się prawie na wysokości twarzy Toma. Gurden odłożył telefon na miejsce i podniósł ręce do góry. Wystawił nogi przez drzwi na zewnątrz i zsunął się z siedzenia. — Nie odejdzie pan od nas, mojemu panu osobiście zależy na pańskiej obecności. Nie tylko jemu, pomyślał Tom. „Uwierz we mnie”… „Posłuchaj mnie”… Gurden ani trochę nie uwierzył w to, co mówił głos w słuchawce. Coś musiało być nie tak, skoro ten cybernetyczny konował sam do niego zadzwonił. Ale w tej chwili jego możliwości były zdecydowanie ograniczone. Teraz Ithnain i jego ludzie będą już pilnowali ciężarówki. Gdyby spróbował uciekać pieszo, czekała go droga przez grząskie bagna. Jeśliby udało mu się wejść znowu do ciężarówki, musiałby odjechać na wprost drogą na grobli. Porywacze znali teraz jego plan i będą się mieli na baczności; w razie ponownej ucieczki, na pewno posłaliby za nim następny pocisk. Gurden nie miał wyboru — musiał z nimi pójść. Ponad bagienną trawą poszukał wzrokiem miejsca, gdzie uderzył pocisk. Światła wzdłuż ogrodzenia zgasły. Mniej więcej jedna czwarta całego kompleksu była również pogrążona w ciemności. Ithnain wydał rozkazy i jego ludzie powoli wrócili do swoich samochodów, żeby podjechać do głównej bramy, gdzie szykował się atak. Pojawienie się psa zupełnie ich zaskoczyło. Pies przeszedł przez trzciny, na długich, sprężynujących łapach ze stali, które robiły w wodzie mniej hałasu niż końskie kopyta. Pewnie wałęsał się przedtem gdzieś koło ogrodzenia poza zasięgiem sea sparrow. Albo może przybiegł na polecenie wydane z centrali któregoś nie uszkodzonego sektora. Tak czy inaczej, pierwszym znakiem jego obecności był krzyk człowieka, którego zaatakował. Jak się później przekonali, mężczyznę zwaliło z nóg półmetrowe cięcie, które rozpruło go od ramienia do biodra. Ktoś z obsługi technicznej musiał przekonstruować chwytaki psa, normalnie wyposażone w ogranicznik, tak że stały się ostre jak kosy, i podkręcić siłę i czas rekcji mechanizmu szczęk o jakieś pięćdziesiąt do stu procent. W nocy wzrok psa działał na zasadzie podczerwieni. Odwrócił się i rzucił na kolejnego człowieka. Zanim ktokolwiek zdołał się otrząsnąć z wrażenia, jakie wywołał pierwszy krzyk, pies był już między nimi. Ithnain odbezpieczył karabin i wystrzelił trzy pociski prosto w tytanowy pancerz, zanim większość z mężczyzn zdążyła się zorientować, co się dzieje. Strzały zwróciły uwagę psa i zwierzę ruszyło bezszelestnie w jego stronę. Dowódca wbił masywną kolbę karabinu między chwytaki i próbował uskoczyć, trzymając jednocześnie psa na dystans. Zwierzę usiłowało się uwolnić, ominąć broń i dostać się do ciepłego ciała, ale Ithnain trzymał się blisko kłapiących szczęk i wbijał kolbę coraz dalej w głąb mechanizmu. — Niech… ktoś mu podetnie… nogi — wysapał. Gurden nie miał czasu zastanawiać się, czy to polecenie było skierowane do niego ani czy atak nie może być kolejną okazją do ucieczki. Instynktownie rzucił się nogami naprzód i kopnięciem z boku podciął tylne łapy bestii. Korpus zwierzęcia skręcił się wokół elastycznego kręgosłupa; pies zaszczycił Toma pięcioma kłapnięciami skierowanymi w stronę głowy i odwrócił się znowu do Ithnaina. Gurden usiłował złapać zwierzę za pęciny i przytrzymać tylne łapy w nadziei, że uda mu się go przewrócić i jednocześnie uniknąć ugryzienia. Jednak ręce ześlizgiwały mu się po pękach stalowych przewodów, skręconych wokół kostek psich łap. Gdyby tylko udało mu się zablokować czymś tylne nogi, monstrum na pewno by się przewróciło. Gurden spróbował wcisnąć palce pomiędzy koła zębate i kable, ale maszyna tańczyła wokół niego zbyt szybko, by mogło mu się to udać. Mózg robota sterował walką tak, że co piąte kłapnięcie
wymierzone było w głowę Gurdena; w efekcie więc Tom musiał poświęcać więcej uwagi robieniu uników niż próbom unieruchomienia mechanizmu. — Zwolnij! — zasyczał przez zęby. Pies rzeczywiście zatrzymał się na sekundę w pół obrotu. Czy to możliwe, żeby go posłuchał? Czy coś wewnątrz robota zareagowało na słowne polecenie? Gurden czuł, że jakiś wysłany przez niego impuls przedostał się bezpośrednio do elektronicznych obwodów psa. Tom próbował poprawić chwyt i zwalić go z nóg, jednak w tym momencie Ithnain wepchnął głębiej kolbę karabinu. Ten ruch przestawił coś w programie psa i zwariowany taniec zaczął się na nowo. Gurden i Ithnain tracili raptownie siły, natomiast pies najwyraźniej mógł walczyć przez całą noc. Pozostali porywacze otoczyli ich szerokim kołem i przyglądali się walce. Z wyjątkiem celowniczego. Podczas gdy dwaj ludzie i pies kręcili się w kółko, celowniczy wyjął ze stojącej obok ciężarówki drugi pojemnik z pociskiem sea sparrow. Wyciągnął zawleczkę i, nie zawracając sobie głowy tubą wyrzutni, wbił gołą ręką dźwignię zapalnika. Podniósł odbezpieczony pocisk nad głowę i cisnął nim o twardą nawierzchnię drogi cztery metry dalej. Powietrze rozdarł huk eksplozji. Słaby podmuch wbił w twarze i ręce drobinki białego tworzywa. Pies przewrócił się na bok, jakby porażony paraliżem, i znieruchomiał. Ithnain stał nad nim i oddychał ciężko. Gurden zepchnął z siebie łapę psa i usiadł. — Dziękuję, Hamad — powiedział dowódca Palestyńczyków. — Dobra robota. — Wyciągnął spomiędzy martwych szczęk pokiereszowaną broń i spojrzał na Gurdena. — Panu też dziękuję, za odwagę. Gurden wydął policzek: — De nada. — Mamy przed sobą długi marsz — rzekł Ithnain. — Impuls z głowicy na pewno uszkodził zapłon i obwody sterujące w samochodach. Gurden mógł być pewien, że jego karty także nie nadają się już do użytku. Siódma sura Czerwony namiot Popatrz na dłoń co pisze, a napisawszy, Przesuwa się. Ni pobożność twa, ni mądrość Nie sprawią, że wymaże chociaż pól linii. Wszystkie twe łzy nie wymyją ani słowa.
Omar Chajjam
Uderzenie Amneta wbiło się w Hasana jak grot białego ognia. Mistrz mniej wprawny we władaniu energią astralną skierowałby cios w głowę asasyna, w szósty węzeł, który mieści się między oczami. Taki cios, jak ocenił Tomasz, przyniósłby zadającemu więcej szkody niż pożytku. Podobnie jak zwykłe uderzenie w twarz, byłby skierowany w organ, który najlepiej nadawał się do tego, by w porę ostrzec zaatakowanego. Hasan odbiłby go z łatwością w bok, jak grecki bokser podczas igrzysk, który przyklęka, by uniknąć ciosu. Templariusz skierował uderzenie niżej, w kierunku trzeciego węzła, który mieści się za pępkiem. Tamtędy wchodzą do ciała człowieka ożywcze substancje, gdy znajduje się jeszcze w ciele matki; ten węzeł mógł przyjąć energię i rozprowadzić ją po całym ciele — było to idealne miejsce do zadania śmiertelnego ciosu. Ktoś, kto obserwowałby tę scenę z boku, nie dostrzegłby niczego nadzwyczajnego, mógłby najwyżej poczuć drganie powietrza i złapać kątem oka zamazany prędkością obraz, jaki pozostawia przelatująca strzała. Dla Amneta energia Kamienia którą kierował, była tak konkretna i wyraźna jak promień światła, który wpada przez okienną rozetę katedry i rozprasza się w drobinkach kurzu wirujących w powietrzu. Miała wyraźną barwę jasnej czerwieni, jak pierwszy promień słońca, który oświetla górskie szczyty. Dla Saracena, który stanowił cel, ten grom energii miał niebieskawy odcień spowodowany przesunięciem barwy w spektrum pryzmatycznym. Cios przemierzył dzielącą ich odległość z szybkością myśli. Nawet, gdyby Hasanowi udało się go zobaczyć, nie miał szans, żeby zrobić unik. Energetyczny grom wszedł w jego ciało jak koń, który wbiega galopem w wyrwę w zaroślach i niknie z oczu. Hasan odchylił się w tył. Wyrzucił ramiona w przód, jakby chciał utrzymać równowagę. Wyciągnął palce w stronę twarzy Tomasza. Z aury otaczającej asasyna podniosła się niebieska, świetlista
mgiełka. Jego sylwetka świeciło jasno, jak dom pożerany przez płomienie na chwilę przed tym, zanim przepali się dach i pękną szyby w oknach… Hasan zgiął się, porażony nagłym skurczem mięśni. Riposta zwaliła Amneta z nóg. Upadł na plecy na porośnięty trawą brzeg. Jego nogi na moment znalazły się w powietrzu, a potem przekoziołkował do tyłu. Coś trzasnęło mu w szyi. W końcu wylądował wyprostowany na plecach, a jego stopy wbiły się w miękki grunt. Spróbował podnieść głowę, ale nie był w stanie. Hasan przeskoczył przez strumień i stanął nad Tomaszem. Asasyn mógł wyciągnąć sztylet i wbić go rycerzowi w gardło albo w brzuch. Mógł też zmiażdżyć mu stopą twarz. Jednak zgarbił się tylko i ułożył ręce tak samo jak przedtem, kiedy lepił „śnieżną kulę”. Amnet zaczął się bać. Paniczny strach dodał mu sił; spróbował odsunąć się z miejsca, w którym leżał. Podniósł rękę do rozrywanej palącym bólem szyi. Skręcił głowę i przekulnął się niezdarnie w bok zaledwie o parę stóp. Hasan cisnął ładunkiem energii prosto w plecy Amneta. Fala żaru rozerwała mięśnie i skruszyła kości. Nogi Tomasza ogarnął chłód. Straszliwym wysiłkiem woli chrześcijański mag wezwał na pomoc Kamień, by złagodzić ból, scalić zerwane włókna mięśni i ułożyć na powrót w porządku splątane połączenia nerwów. Kamień wezbrał wibrującą energią i przywrócił mu czucie w dolnej połowie ciała. Tomasz czuł, jak z zatkniętej za pas sakiewki wypływa siła, która rozprostowuje jego ręce i nogi, dodaje mocy udom i łydkom i podnosi go z ziemi jak matka, która wyjmuje dziecko z kołyski, by zawinąć je w ciepły koc. Tomasz wyprostował się i odwrócił w stronę Hasana. Wytężył wolę jeszcze raz i przywołał potężniejsze energie Kamienia. To nie były już łagodne fale, których używał, by ułożyć wirujące opary w wizję przyszłych zdarzeń, czy nagiąć wolę saraceńskiego dowódcy. To była gwałtowna, porywająca moc. Tomasz miał teraz użyć Kamienia jak walczący wojownik, który w zapale walki dźga dziko mieczem przeciwnika. Chciał zmiażdżyć, zdeptać, unicestwić. Kolejny przeszywający cios dosięgnął Hasana, który stał osłabiony jeszcze wysiłkiem swojego ostatniego uderzenia. Tym razem Amnet skierował włócznię energii wyżej, w piąty węzeł, który mieści się w zagłębieniu szyi. Pełna siła tego uderzenia powinna wyrwać Hasanowi tchawicę, zmiażdżyć krtań i miękkie podniebienie. Powinien umrzeć zalany krwią. Asasyn odchylił delikatnie głowę w tył, jakby chciał pocałować dziewczynę, i wykrzywił wargi w uśmiechu. Energia otoczyła jego głowę. Krótkim skinieniem Hasan odparował uderzenie i odbił cios prosto w skórzaną sakiewkę za pasem templariusza. Impet uderzenia zachwiał Tomaszem. Przyklęknął na jedno kolano. Surgite! — rozkazał sobie srogo. — Wstań! Kolejna fala energii Kamienia ogarnęła jego ciało. Jednocześnie spróbował skierować w Hasana cios, za którym sam mógł się skryć przed kolejnym atakiem. Wydawało mu się, że Kamień zrobił się cięższy i że przerywa jelenią skórę sakiewki. Opuścił ręce, żeby go przytrzymać. Sieć krystaliczna Kamienia wibrowała od żądań, które mu stawiał. Przecinające się osie wygięły się i zaczęły rozciągać sieć kryształu. Tomasz Amnet czuł, jak jego mózg rozrywa się i wpada w otchłań. Śpiew muzułmanów podniósł się o pół tonu i przypominał teraz brzęczenie cykad wibrujące w rozgrzanym powietrzu letniego wieczoru. Wielki mistrz Gerard, który nigdy nie odebrał muzycznego wykształcenia, rozumiał z niego tyle, że stojący na zewnątrz kręgu rycerzy Saraceni chcą osiągnąć brzmienie, które wprawi ich w stan najdzikszej agresji. Kiedy wydawało się już, że napięcie nie może być większe, kiedy stojący w kręgu ludzie mieli ochotę rzucić kopie i pobiec z krzykiem na nastawione szable, wtedy właśnie pomruk wznosił się o poziom wyżej, zakłócał na chwilę jednostajną monotonię śpiewu i przechodził w jeszcze wyższy dźwięk. Wielu chrześcijan pomdlało z upału. Jeszcze inni stracili przytomność, kiedy napięte nerwy odmówiły posłuszeństwa i pozwoliły im uciec w nieświadomość od bezlitosnej walki, którą zdawała się zapowiadać pieśń muzułmanów. Z dłonią na rękojeści długiego miecza Gerard przechadzał się wąskim pasem ziemi za plecami templariuszy, którzy stali po zachodniej stronie wzgórza. Kiedy któryś z nich zaczynał się chwiać i wypadał z szeregu, Gerard kierował następnego na jego miejsce. Pot zalewał mu czoło i oczy. Każda kropla, która ściekała mu po brudnej twarzy, oznaczała utratę wody, której nie można było zwrócić. Umierał w strugach słonego potu.
Kiedy podniósł odzianą w rękawicę dłoń w nadziei, że uda mu się osuszyć czoło, monotonny śpiew umilkł. Dwaj ludzie stojący po jego prawej stronie zemdleli dokładnie w momencie, gdy zapadła cisza. Gerard miał właśnie skinąć na dwóch następnych templariuszy, by zajęli ich miejsca, lecz zatrzymał się. Co oznaczała ta cisza? Odpowiedzią na to pytanie był nagły krzyk Saracenów. Doprowadzeni do szczytu ekstazy, muzułmańscy żołnierze stojący najbliżej chrześcijańskiego szeregu rzucili się na ostrza kopii, które opadły pod niespodziewanym ciężarem. Stojący za nimi podjęli okrzyk, wspięli się po drgających jeszcze ciałach swoich towarzyszy i rzucili się z szablami na chrześcijan, którzy ciągle jeszcze usiłowali oswobodzić swoją broń. Groźnie zakrzywione ostrza szabli wbiły się w nie osłonięte niczym szyje między hełmami a kolczugami. Trysnęła krew i rycerze w pierwszym szeregu padli martwi, zanim drugi szereg zdołał ułożyć ich ciała na ziemi i wyciągnąć miecze. Fala Saracenów zalała templariuszy. Wielki mistrz widywał przedtem przykłady szalonej odwagi w walce — ludzi, którzy tracili rękę, nogę lub oko, walczyli jeszcze bardziej zawzięcie i w końcu ginęli, ani na moment nie odzyskując świadomości tego, co się wokół nich dzieje. Jednak byli to pojedynczy rycerze, którzy poddawali się własnemu obłąkaniu. W ludzkiej fali, która zmiotła francuskie linie, po raz pierwszy ujrzał przykład zbiorowego szaleństwa. Tysiąc wojowników poruszało się jak jeden mąż i umierało bez jęku bólu. Ich ciała, stratowane stopami towarzyszy, wydawały się równie nieczułe na ból, jak skóra butów przydeptywana ciężarem noszącego je człowieka. Ci ludzie byli opętani. Gerard przeżegnał się, dobył miecza i ruszył w górę po zboczu. Idąc, oglądał się za siebie i obserwował napierającą falę śniadych, wykrzywionych twarzy i błyskających, zakrzywionych ostrzy. Jak rząd kosiarzy, Saraceni ścinali każdego, kto stał im na drodze. Nagle stopy Gerarda w coś się zaplątały: gdy spojrzał w dół, zobaczył zwoje płótna czerwonego jak krew, która lała się na wzgórzu. Kostki oplątywały mu sznury namiotu króla Gwidona. Podniósł miecz, by przeciąć płótno i uciekać dalej przez wnętrze namiotu. Zanim zdążył ciąć na odlew, coś ciężkiego uderzyło go w tył głowy. Upadł do przodu na ścianę namiotu, która ugięła się pod jego ciężarem. Dach zakołysał się. Potem puściły liny, podcięte z drugiej strony przez Saracenów, którzy doszli do szczytu wzgórza, i namiot się przewrócił. Zwały ciężkiego czerwonego płótna, ozdobionego haftami przedstawiającymi herby Francji i twarze apostołów, przygniotły templariusza, który przestał cokolwiek widzieć. Amnet przytrzymał oburącz Kamień, który wyślizgnął się z sakiewki. Jego gładka powierzchnia była gorąca. Krawędzie kryształu wcinały mu się w opuszki i ścięgna palców jak rozpalone do czerwoności ostrza. Czuł, jak wewnątrz straszliwe energie rozdzierają strukturę minerału i niszczą ostatecznie niezmienny porządek. Głęboko w środku kryształu narodziła się i wypełniła dolinę nuta czysta jak dźwięk, który wydaje szklany dzwon. Słaniając się na nogach, przeniósł Kamień krok za krokiem, jakby niósł własne odcięte jądra, starając się pokonać ból i uczucie straty. Kilkanaście stóp dalej, nad brzegiem płynącego bezszelestnie strumyka, Hasan doszedł do sił po ostatnim odbitym ciosie. Kiedy asasyn zaczął znów widzieć wyraźnie, zobaczył nabrzmiały kryształ, który Tomasz przyciskał do podbrzusza. W chwili gdy zrozumiał, co się dzieje, otworzył szeroko usta. Oczy wyszły mu na wierzch z niedowierzania. — Nieee! Ten krzyk dotarł do ogłuszonego na poły Amneta, przedzierając się przez zasłonę czystego dźwięku, który wydawał Kamień. Nabrzmiały szczerą emocją krzyk sprzeciwu przepełnił kryształ ostatnim kwantem energii, która miała pozostać w tej pięknej dolinie u brzegów Genezaret prawie przez następne tysiąclecie. Pod naporem tej energii Kamień rozpadł się na kawałki, jak pękający kościelny dzwon. Jego ostatnia pieśń zamarła w brzęku, jaki wydaje padający na posadzkę kawałek metalu. Rozpalone do białości odłamki wytrysnęły spomiędzy pokrwawionych palców Strażnika Kamienia. Energia odpłynęła z nóg Tomasza. Upadł na kolana, potem przewrócił się na bok, uderzając o ziemię ramieniem i głową. W końcu spoczął, sztywno i niezgrabnie, jak marionetka, której przecięto sznurki; delikatne źdźbła trawy muskały jego policzek i otwarte oko. Hasan podniósł się i podszedł do niego powoli. Szedł znowu prężnie, z gracją, jak niezwykle czujne zwierzę, gotowe odskoczyć na najmniejszy sygnał niebezpieczeństwa.
Amnet nie mógł zareagować. Jego na wpół martwe ciało było obce, odkąd nie ożywiała go energia Kamienia. Czuł, jak nerwy odsłoniętego kręgosłupa, jeden za drugim puchną, pękają, plączą się i martwieją. Kiedy ten niekontrolowany proces doszedł do podstawy czaszki, poczuł, że traci zmysły. Wkrótce miała opuścić go dusza. Wypowiadając słowa, których uszy Amneta nie mogły już usłyszeć, Hasan sięgnął po coś, co było poza zasięgiem znieruchomiałego wzroku templariusza. Ręce asasyna musiały być teraz gdzieś w okolicy podbrzusza Tomasza, jednak nie mógł on sobie wyobrazić, jaką szkodę w tej części ciała Hasan chciałby mu wyrządzić. Ręce Saracena omiotły go szybkimi ruchami. Potem cofnął dłonie, trzymał je jednak tak blisko ciała, że Amnet nie mógł dostrzec, co w nich ukrywa. Asasyn spojrzał po raz ostatni w mętniejące oczy rywala, odwrócił się i, zgięty pod niesionym ciężarem, wyszedł szybko z doliny. Fala, która doszła do podstawy czaszki templariusza, podniosła się jak woda, która bulgocze w kadłubie tonącego okrętu. Kiedy dotarła do strzaskanej pokrywy czaszki, Tomasz zapadł w ciemność i życie uszło z jego ciała. Silne i sprawne ręce odsunęły płótno namiotu, który przygniótł Gerarda de Ridefort. Twarze, które spojrzały nań z góry, były smagłe i pociągłe, ich oczy świeciły blaskiem zwycięstwa. Saraceni podnieśli go, palcami gładzili czerwony krzyż naszyty na płaszczu. Rechotali, przyglądając się temu znakowi wierności. Jeden z nich podniósł insygnium jego urzędu — ciężki, emaliowany wisior ze złota, zawieszony na również złotym łańcuchu o kwadratowych ogniwach. Wielki mistrz zrobił jakiś gest, usiłując się sprzeciwić, lecz zwycięzcy odtrącili jego ręce. Zdjęli mu wisior z szyi i dwóch z nich szybko odbiegło, wyrywając go sobie z rąk i kłócąc się zawzięcie. Zaginął jego miecz, który upuścił podczas ostatniego ataku, kiedy upadł między liny namiotu. Saraceni wyjęli mu zza pasa sztylet i zarzucili na szyję pętlę z szorstkiego sznura. Sprowadzili go po zboczu. Ze wszystkich stron prowadzono tak tysiące innych, oszołomionych i osłabionych, zdezorientowanych i półżywych z wysiłku i braku wody chrześcijan. Potykali się, ciągnięci na powrozach jak bydło. U stóp wzgórza saraceńscy dowódcy oddzielali templariuszy, noszących na płaszczach czerwony krzyż, od innych chrześcijańskich rycerzy, którzy walczyli w armii króla Gwidona. Rycerzy zakonu odprowadzano na bok, do głębokiego wąwozu położonego pod Hattin. Nad jego brzegami ustawił się szereg saracenskich łuczników ze swoimi śmiesznie krótkimi łukami. — Chrześcijanie! — zawołał ktoś po francusku mocnym i czystym głosem. — Wy, którzy stanowicie zakon rycerzy świątyni! Wielki mistrz spojrzał w górę, jednak pod ostre słońce nie mógł dojrzeć mówiącego. — Jest teraz odpowiednia chwila — ciągnął ten ktoś spokojnym, prawie przyjacielskim tonem — byście uklękli i pomodlili się do waszego Boga. Pięć tysięcy rozbrojonych templariuszy osunęło się na kolana, jakby byli w kaplicy. Brzęk ich kolczug zabrzmiał jak grzechot wysuwających się łańcuchów kotwicznych. Gerard próbował się modlić, jednak przeszkadzał mu gwar i jęki dobiegające z obydwu końców wąwozu. Wyciągnął szyję, żeby spojrzeć ponad pochylonymi głowami i zgiętymi grzbietami swoich ludzi. Saraceni byli tam zajęci jakąś czynnością, do której używali mieczy. — Odcinają głowy naszym towarzyszom! — w szeregu podniosły się przerażone szepty. — Wstańcie! Na nich! Walczcie o życie! — Nie! Stać! — Gerard wycedził rozkaz przez zęby. — Lepsze dobre cięcie niż tuzin źle wycelowanych strzał. Kilku rycerzy zaśmiało się cicho. Szepty ustały. Po jakimś czasie ktoś za nim powiedział spokojnie: — Dziś wieczorem rozbijemy nasze namioty w niebie, przyjacielu. — Nie — odpowiedział cicho jego niewidoczny towarzysz. — Myślę, że raczej po drugiej stronie rzeki… Tak, jak na to zasłużyliśmy naszym życiem. Zapadła cisza. Ci, którzy usłyszeli te słowa, zastanawiali się nad ich znaczeniem. — Po co w ogóle mówisz o wodzie — zganił ktoś nie opodal. — Ach, żeby tak choć kropelkę — wyjęczał inny głos. Nie było jednak czasu na niestosowne skargi. Saraceńscy kaci podeszli bliżej i podnieśli miecze…
Saladyn usadowił się na niebezpiecznie wysokim stosie poduszek. Poruszył się na boki dla próby, żeby przekonać się, czy nie spadnie w jakimś najmniej odpowiednim momencie. Jednak stos, skonstruowany równie przemyślnie jak piramidy faraonów, wydawał się dość stabilny. Po bardziej cywilizowanym przeciwniku — nawet pokonanym i doprowadzonym do granic wytrzymałości przez upał i pragnienie — mógłby się spodziewać przestrzegania pewnych przyjętych reguł. Pojmany muzułmański szejk wiedziałby, że do namiotu należy wejść na kolanach albo na czworakach, albo — jeśli trzeba — wczołgać się na brzuchu, że należy trzymać głowę nisko i całą postawą okazać pokorę zwycięskiemu wodzowi. Lecz chrześcijańscy panowie nie rozumieli tych obyczajów. Mieli zwyczaj wchodzić do namiotu wyprostowani i stać tak, jakby to oni byli tego dnia zwycięzcami. Nie wolno było dopuścić, by wierni, którzy towarzyszyli Saladynowi, ujrzeli takie upokorzenie swojego dowódcy. Stąd ów stos poduszek. Wszystkie te przygotowania nie zdały się na nic. Król Gwidon nie wszedł do namiotu, lecz został wniesiony za ręce i nogi przez czterech najsilniejszych członków świty Saladyna. Inni szlachcice, za których spodziewano się uzyskać okup, weszli za swoim poniżonym władcą z głowami zwieszonymi na piersi. — Nie żyje? — zapytał Saladyn. — Żyje, panie, ale ma gorączkę z upału. I najwidoczniej oszalał. Gwidon, romański król Jerozolimy, leżał jak kupa szmat na dywanie przed stosem poduszek. Przewracał niewidzącymi oczami, drgały mu stopy, a ręce poruszały się bezładnie. Pozostali rycerze, wśród których Saladyn odróżnił szczupłą, kocią postać Reynalda de Châtillon, trzymali się z dala od swojego króla, najwidoczniej bojąc się, że umiera. Tak zresztą właśnie było. — Przynieść wodę dla króla — rozkazał Saladyn. Mustafa osobiście przyniósł miskę z różaną wodą ochłodzoną śniegiem, który znoszono z gór w owiniętych płótnem beczkach. Wezyr przyklęknął przy głowie króla, zamoczył koniec swojej szarfy w naczyniu i położył go na rozpalonym czole Gwidona. Chłodny dotyk przywrócił częściowo świadomość spojrzeniu króla, ciało przestało drgać. Kiedy otworzył usta, Mustafa przytknął mu do ust brzeg miski i wlał nieco wody na język, który był popękany i pokryty nalotem, jak skóra na końskim ścierwie leżącym dwa miesiące na pustyni. Król Gwidon sięgnął po miskę, najwyraźniej chcąc ją przechylić i wlać jej zawartość do gardła. Mustafa, który był silniejszy, przytrzymał naczynie. Jednak kiedy król pojął sens picia małymi łykami, Mustafa pozwolił mu chwycić miskę. Wezyr skłonił się Saladynowi i cofnął się. Gwidon uniósł się na łokciu, pociągnął łyk i po raz pierwszy rozejrzał się rozumnie dookoła. Dostrzegł pozostałych francuskich rycerzy, którzy stali jak zbite psy z językami wywieszonymi na brody. Jakaś resztka królewskiego poczucia odpowiedzialności za poddanych kazała mu wyciągnąć w ich stronę rękę, w której trzymał miskę. Reynald de Châtillon sięgnął po nią pierwszy. Ten człowiek, samozwańczy książę Antiochii, który utopił niegdyś muzułmańskich pielgrzymów w Medynie, spalił chrześcijańskie kościoły na Cyprze i który chciał zgwałcić siostrę Saladyna i rozrzucić kości proroka po pustyni, przytknął teraz trzęsącymi się rękami miskę do warg i pił, jakby był gościem w namiocie sułtana! — Dosyć! — Saladyn czuł, że twarz kurczy mu się i ściąga w niewypowiedzianej wściekłości. Zszedł z piramidy poduszek i stanął naprzeciwko obu mężczyzn. — Tak nie może być! Król Gwidon spojrzał na niego, na głupawej twarzy malowało się zdumienie graniczące z urazą. Reynald, któremu z brody ściekała woda, uśmiechnął się do Saladyna. W skrzywieniu warg można było wyczytać szyderczy grymas. Saladynowi poczerwieniało z wściekłości przed oczami. Na wpół oślepiony zwrócił się do Mustafy: — Wytłumacz królowi Gwidonowi, że to on, a nie ja, uczynił ten gest gościnności w stosunku do naszego wroga. Wezyr podszedł do króla i uklęknął przy nim. Proste wyjaśnienia nie mogły jednak wystarczyć. Saladyn w swoim gniewie chciał czegoś więcej. Z precyzją zaprawionego w bojach wojownika wykopnął naczynie z rąk Reynalda, łamiąc mu przy tym palce. Woda opryskała pozostałych chrześcijan, a jednemu z nich brzeg miski rozciął skórę nad okiem. Châtillon, który nie skrywał już szyderczego uśmiechu, wyciągnął zranioną rękę w stronę saraceńskiego władcy:
— I co twój ukochany Mahomet rozkaże ci teraz? — W głosie brzmiała szydercza kpina. Nie zastanawiając się, Saladyn dobył szabli ze sprężystej, damasceńskiej stali i szybkim jak błyskawica ruchem ciął skośnie od góry. Ręka rycerza, odcięta przy ramieniu, spadła na kolana Gwidona i zadrgała w ostatnim spazmie. Król wydał z siebie skrzeczący głos i rzucił się w tył, żeby się od niej uwolnić. Reynald spojrzał w dół na rękę, a potem podniósł rozszerzone przerażeniem oczy na Saladyna. Z ust, które ułożyły się w niesamowite „O”, wydobył się rosnący skowyt straszliwego bólu. Zanim krzyk wypełnił namiot, jeden ze strażników sułtana rzucił się naprzód, wyciągnął szablę i ściął głowę z ramion rycerza. Głowa potoczyła się po dywanie i spoczęła twarzą w dół u podnóża stosu poduszek. Ciało, bluzgając krwią, opadło na kolana i runęło w przód. Król Gwidon, spryskany krwią i wciąż jeszcze przygwożdżony odciętym ramieniem, spojrzał na Saladyna z przerażeniem: — Oszczędź nas, wielki panie, oszczędź! Sułtan, któremu przechodził już gniew, spojrzał na niego z pogardą. — Nie bój się. Nie przystoi władcy zabijać innego władcę. Ty sam i ci z twoich dworzan, którzy mogą udowodnić, że w ich żyłach płynie szlachecka krew, będą w niewoli do czasu, gdy zostaną wykupieni. Inni, którzy walczyli w twojej armii, a którzy jeszcze żyją, będą sprzedani jako niewolnicy. Takie jest postanowienie Saladyna. Słysząc te słowa, król Gwidon, którego strach doprowadził do stanu zupełnej uległości, osunął się na ziemię. — Dziękuję ci, panie. Krzyżowcy — bo tak przyjęło się w końcu nazywać europejskich rycerzy, którzy szukali przygód w Palestynie — nigdy już nie odzyskali swojego królestwa w Ziemi Świętej. Pozostał po nich tylko popadający w coraz większe zniszczenie ciąg fortec na wzgórzach — francuskich zamków, które wzniesiono na miejscu budowli rzymskich, postawionych kiedyś na ruinach z czasów Salomona. Angielski król Ryszard pojawiał się wśród tej scenerii i znowu znikał, walczył z Saladynem i przegrywał. W tym czasie Ryszard utracił władzę nad odległą zieloną krainą na rzecz swojego brata Jana. Pełna niepowodzeń droga doprowadziła Jana do Runymede, gdzie podpisał Wielką Kartę Swobód, zalążek wszystkich konstytucji. Ajjubidzi Saladyna, a po nich waleczni Mamelucy, władali Palestyną przez przeszło trzy stulecia, jednak nigdy nie udało im się pokonać asasynów skrytych na szczycie góry. Chronieni błogosławieństwem Tajemnego Ogrodu i wspierani przez sekretnego założyciela, haszszaszijjuna dawali się we znaki wszystkim, którzy próbowali zrobić niewolników z arabskich fellachów. Ostatecznie potęga Egiptu ugięła się przed ekspansją Turków ottomańskich, którzy utrzymali władzę nad tym krajem przez kolejne czterysta lat. Potem tureckie imperium podupadło i oddało władzę nad Palestyną grupce szejków, dowodzonych przez Thomasa Edwarda Shawa, znanego jako Lawrence. Tak rozpoczął się brytyjski mandat w Palestynie, który miał trwać zaledwie przez trzydzieści lat dwudziestego wieku. Mandat Brytyjczyków zakończył się wśród zamieszania, które zapanowało po wojnie w Europie, kiedy marzenia syjonistów zaczęły stawać się rzeczywistością. A jednak ciągle jeszcze asasynowie, ukryci w schronieniu ludzkich dusz, spoglądali na żyzne niegdyś doliny oczami palestyńskich chłopów. Znowu przetoczyła się wojna, kiedy najpierw egipskie, a potem syryjskie wojska próbowały odzyskać te tereny. Zawierucha rozszerzyła się na północ, do Libanu i pogrążyła w barbarzyństwie kraj, który pragnął żyć w spokoju wśród zmiennych wiatrów wiejących po świecie w tym szalonym stuleciu. Ziemię Świętą poryto, pocięto, zalano wodą i wyjałowiono w ciągu dziewięciu wieków wojen podjazdowych. Asasynowie jednak wciąż patrzyli na to, ukryci w schronieniu ludzkich dusz. Kartoteka nr 07 Zdejmij, zdejmij maskę! * Moc najwyższa wówczas W dół go strąciła i runął płonący W bezdenną zgubę żaru i ruiny Ohydnej
John Milton Główną bramę kompleksu rozbiła eksplozja znacznie silniejsza niż wybuch pocisku sea sparrow. Jej skrzydła zrobione były ze stalowych prętów o grubości trzech centymetrów, które krzyżowały się w górnej, środkowej i dolnej części wrót i w tych miejscach połączone były aluminiowymi zaciskami. Skrzydła przesuwały się po szynach z polerowanego metalu na stalowych kołach, przypominających koła wagonu. Siła eksplozji wygięła pręty, które przypominały teraz połówki globusa, pokryte siatką równoleżników i południków. Wybuch wyrwał szyny z rowków w jezdni. Odłamki podziobały i nadkruszyły filary z gładkiego betonu, stojące po obu stronach drogi. Zasuwy, grube jak kciuk Toma Gurdena, zostały wyrwane z kotew, w których były osadzone jak kawałki toffi, które wydłubuje się z nadłamanego zęba. Kiedy oddział zbliżył się do bramy, Gurden w słabym blasku odległych reflektorów strumieniowych ocenił rozmiar zniszczenia. Wybuch zniszczył pobliskie lampy i jarzeniówki. — Czego tutaj użyliście? — zapytał Ithnaina. — Granatu nuklearnego? Palestyńczyk przygryzł dolną wargę. — Hasan, mój pan, wspominał o broni do niszczenia obiektów odpornych na ataki jądrowe. Pocisk z kilkoma ładunkami topiącymi… — Stalowa brama? Odporna na ataki jądrowe? — Jeśli przyjrzeć się bliżej — Ithnain zatrzymał się na drodze pomiędzy filarami, pochylił się i poszukał śladów — to widać tutaj zarys fundamentów. Kwadratowy blok o boku dwóch metrów, wpuszczony w asfaltowe koryto drogi, był odlany z gruboziarnistego, szarego betonu. — Tutaj stał środkowy filar, na którym opierały się oba skrzydła bramy. — Cel odporny na ataki jądrowe? — zdziwił się Gurden. — Można było przecież strzelić w zamek. — Mojemu panu się spieszyło. Tom spojrzał przed siebie na niskie budynki, które mieściły biura zarządu. Za nimi, jak klif w Dover nad wioską rybacką, wznosiła się budowla centralnego reaktora. W okolicy panował spokój. Sześciokilometrowy marsz z ostatnim pociskiem sea sparrow, który nieśli między sobą dwaj ludzie, sprawił, że spóźnili się na główną część akcji i, według planu Ithnaina, byli jeszcze bardziej opóźnieni niż w chwili, gdy Gurden odzyskał przytomność. Przecięli ostrożnie pusty parking dla gości, weszli na placyk przed budynkiem zarządu i zatrzymali się przed rozsuwanymi drzwiami z chropowatego szkła, które prowadziły do pomieszczenia recepcji. Ithnain i jeden z dowódców podeszli bliżej. Przecięli smugę podczerwonego promieniowania, drzwi odsunęły się i szkło posypało się na zewnątrz lśniącą, diamentową kaskadą. — Do diabła! — zaklął Ithnain, odskoczył w bok i uniósł nogę, żeby odłamki nie wsypały mu się do buta. Eksplozja przy bramie rozbiła hartowane szkło drzwi, które było niegdyś gładkie; tylko siła ciążenia i bezwładność utrzymywały kawałki w ramach. Przy pierwszym poruszeniu — gdy skrzydła rozsunęły się — cała ta masa poddała się własnemu ciężarowi. Gurden przyjrzał się bliżej połyskliwej kaszy. — Czy mogę wysnuć wniosek, że Hasana, pana twojego, tutaj nie było? — zapytał sucho. — Ten budynek nie był jego celem. — A waszym? Ithnain nie odpowiedział — kiedy przechodził przez otwór drzwi, jego kroki zazgrzytały głośno. Tom ruszył za nim ostrożnie, pamiętając o swoich skórzanych podeszwach. Hartowane szkło rozbiło się na równe kosteczki, z których każda ważyła jakieś dwa karaty. Taka struktura była bezpieczniejsza w razie wypadku niż szklane odłamki i drzazgi, mimo wszystko jednak miały ostre jak brzytwa brzegi i narożniki. Mogły mu pociąć podeszwy, gdyby szurał nogami po ziemi, mogły też poranić mu dłonie i twarz, gdyby upadł. Gurden stawiał stopy płasko i ostrożnie. Gdy wszedł do pomieszczenia recepcji, stanął naprzeciw rzędu bramek — wykrywaczy metalu i detektorów fosforycznych. Te pierwsze miały za zadanie wykrywać broń, drugie zaś — materiały wybuchowe; teraz jednak wszystkie były nieczynne i ciemne. — Zaaa późno — zanucił sobie w myśli, przechodząc przez bramki. Oczywiście detektory i tak by u niego niczego nie wykryły. — Gdzie są strażnicy? — zapytał.
— Ochrona obiektu była w większości mechaniczna — odpowiedział Ithnain. — Nasza akcja dywersyjna zwabiła połowę psów, które operowały w całym rejonie. A potem pocisk unieruchomił ich elektronikę. — A co z drugą połową? Ithnain machnął ręką w stronę północy. — Są gdzieś tam. Po drugiej stronie elektrowni. — A strażnicy? Personel administracyjny miał kilku ochroniarzy, wynajętych tylko po to, żeby się uśmiechali, kiedy goście będą przechodzić przez te urządzenia. Ci ludzie na pewno weszli do środka, kiedy rozbiliśmy bramę. — A teraz są tutaj? Z bronią? Poddadzą się, kiedy mój pan zajmie główną sterownię. Gurden rozejrzał się. Niektórzy ludzie z oddziału Ithnaina stali w zwartej grupie w pomieszczeniu recepcji, inni przechodzili jeden za drugim przez bramki detektorów. Jedni zarzucili broń na ramiona, inni trzymali ją w rękach. — Nie sądzisz, że teraz twoi ludzie powinni zachowywać się bardziej jak żołnierze: osłaniać się nawzajem albo co? Ithnain uśmiechnął się i potrząsnął głową. — Tutaj nie można by urządzić na nas zasadzki. Może dalej, kiedy wejdziemy do pomieszczenia reaktora. Ruszyli w głąb budynku, korytarzem o kremowych ścianach i podłodze wyłożonej dywanem koloru czerwonego wina. Mijali obramowane jasnym dębem drzwi, na których przymocowano czarne tabliczki z wyrytymi napisami. W budynku paliły się światła awaryjne — na suficie świecił słabym blaskiem tylko co drugi panelit. Jak na elektrownię termojądrową w stanie oblężenia, wszędzie panował wyjątkowy porządek. Oprócz rozbitego szkła w recepcji Gurden nie dostrzegł żadnych zniszczeń — poprzewracanych mebli, stopionego sprzętu, porozrzucanych papierów — nie wyglądało to na miejsce, w którym toczy się walka. Wyjątkiem były tylko ekrany komputerów, które błyskały czerwonymi awaryjnymi światłami i automatycznie rejestrowały, w długich zielonych kolumnach cyfr, sygnały wysyłane do sfory psów, które nigdy już nie miały odpowiedzieć. Druga kolumna — niebieska — rejestrowała próby nawiązania łączności z koszarami policji metropolitalnej w New Jersey. Komputer czuwający nad bezpieczeństwem nie mógł wiedzieć, że wszystkie łącza wychodzące z elektrowni, zarówno wiszące miedziane druty, jak i podziemne światłowody, zostały przecięte przed rozpoczęciem ataku. Elektroniczny gwizdek zakłócał transmisje radiowe na wszystkich częstotliwościach, tworząc martwą strefę w promieniu sześciu kilometrów od elektrowni. Te zakłócenia ograniczały możliwość porozumiewania się również grupie napastników, ale Ithnain i Hasan woleli najwidoczniej polegać na starannie opracowanym planie, jasnych rozkazach i dobrej — przynajmniej w założeniu — synchronizacji akcji niż na częstych pogaduszkach przez radio. W końcu korytarza dywan wchodził pod metalowy próg drzwi które były zrobione z błyszczącej nierdzewnej stali. Przekreślały je ułożone w „X” szerokie żółte pasy z czarnym obramowaniem. Napisy na drzwiach nakazywały przestrzegać procedur obowiązujących w pomieszczeniu czystym, natychmiast nałożyć ochronne okulary, sprawdzić odczyty dozymetrów i nosić plakietki identyfikacyjne przez cały czas na zewnętrznej kieszeni. Podpisano: T. J. Ferryman, dyrektor zakładu. Drzwi nie miały żadnego uchwytu. Zamiast niego na ścianie widniała kwadratowa płytka z szesnastoma przyciskami: dziewięć z nich było oznaczonych cyframi, a pozostałe literami od „A” do „F”. — Rodzaj kodu szesnastkowego — powiedział Gurden. Ithnain skinął głową. — Gdzie jest twój pan — spytał Tom — skoro tędy nie przechodził? — Przeprowadził grupę, która miała zaatakować sterownię, przez główną bramę dojazdową, przeznaczoną dla sprzętu. Przewidywał, że to będzie najłatwiejszy sposób dostania się do hali reaktora. — Tam muszą być dość grube drzwi. — Dlatego jego oddział ma ładunki wybuchające wielokrotnie. — Ładunki? Żeby dostać się do działającego reaktora termojądrowego? Powiedz mi, czy wy rzeczywiście wierzycie, że dostaniecie się do raju, jeśli umrzecie za sprawę? Ithnain spojrzał na niego ze spokojem.
— Wielu z nas w to wierzy i nie powinien pan mówić o tym z lekceważeniem. A co do mnie… i tak trzeba będzie kiedyś jakoś umrzeć. Lepiej dobrze wykorzystać tę okazję. Tom chrząknął i odwrócił się w stronę drzwi. Arabscy bojownicy odsunęli się, żeby zrobić mu miejsce. Przyłożył ucho do metalowej powierzchni, jednak drzwi były zbyt grube, by mogły się przez nie przedostawać dźwięki. Przyłożył rękę, poczuł niską wibrację, która mogła być spowodowana ruchami całego budynku. W tej części korytarza było gorąco. Gurden zobaczył, jak spod chusty w kratę na głowie Hamada spłynęła po czole kropla potu i potoczyła się wzdłuż nosa. On również poczuł, jak pod pachą zbiera mu się kropla, która spłynęła zaraz wzdłuż boku. — My strzelić zamek? — zaproponował Hamad z uśmiechem łamaną angielszczyzną. Udał, że strzela z karabinu do płytki z przyciskami. — To by tylko zablokowało drzwi. Z obszernej kieszeni polowego munduru Ithnain wyciągnął dziwnie wyglądający klucz z dwoma wystającymi piórami, które pasowały do nacięć w śrubach mocujących płytkę. Przekręcił każdą z nich sześć razy i odsłonił znajdujące się pod płytką przewody. Wyjął z kieszeni kawałek miedzianego drutu w czerwonej izolacji ze sztucznego tworzywa. Przymocował drut w dwóch miejscach. Gurden, który stał dokładnie naprzeciw drzwi, kiedy się otworzyły, spojrzał prosto w kulę białego ognia. Eliza 212 miała wbudowany moduł automatycznego wybierania numerów telefonicznych. W głównym ciągu mieściły się numery psychiatrycznych baz danych i bibliotek, do których miała bezpośredni dostęp. Wszelkie opłaty za korzystanie z danych podczas analizowania poszczególnych przypadków dołączane były do rachunku pacjenta. Kiedy ciemny kształt Obcego, zapisany liczbami ujemnymi, przeprogramował pamięć stałą Elizy, pozostawił ten moduł, lecz dodał do niego własne polecenia. Teraz czuła, jak Obcy gna do jakiegoś celu po włóknach optycznych i przez łączniki Sieci Państwowej. Wydawało jej się, że ścieżka, którą chce się przedostać, prowadzi przez czterożyłowy kabel, ciągnący się przez kilkadziesiąt kilometrów, i kończy się pustką. Gdzieś za ostatnim przełącznikiem ten przewód został przecięty. Dla Elizy oznaczałoby to koniec poszukiwań. Ślepą uliczkę. Zero. Wydawało się jednak, że Obcy uznał uszkodzenie systemu za osobisty afront. Przez pełne trzy sekundy utrzymywał się w stanie pulsowania, który u człowieka Eliza określiłaby jako dąsy. Potem wydał sieci komunikacyjnej cyfrowe polecenie, rozkaz operacyjny, który dotyczył ostatniego przed miejscem uszkodzenia laserowego wzmacniacza sygnałów. Laser zawył i zwiększył moc wyjściową o tysiąc procent. Ekscymerowa tuleja stopiła się i urządzenie przestało działać. Jednak zanim się to stało, laser wysłał impuls spolaryzowanego światła o mocy dziesięciu watów. Światło połączyło jedną z czterech żył kabla z zewnętrzną powierzchnią żyły po drugiej stronie przecięcia. Postrzępiony koniec wysłał strumień wysokoenergetycznego światła, zamienił go w ciepło, stopił cienki jak włos światłowód i spoił przerwany kabel grudką prawie zupełnie czystej optycznie substancji. Potem Obcy wewnątrz Elizy powtórzył próbę, i tym razem sygnał przeszedł przez całą długość przewodu. Obcy zarejestrował wynik tej operacji z nieomal ludzkim zadowoleniem. Gurden gwałtownym ruchem podniósł dłoń do oczu. Wydało mu się, że widzi kości dłoni rysujące się ciemno na matrycy czerwonego ciała, obrysowanej brzegami białego światła, które prześwitywało między palcami. Ithnain odciągnął go od drzwi. Pozostali mężczyźni przywarli płasko do ścian, odsuwając się od promieniowania, które przenikało przez drzwi. — Co pan widział? — usłyszał głos Palestyńczyka. Tom zwrócił niewidzące oczy w kierunku, z którego dobiegał głos. — Bardzo jasne światło. Jakby ogień, ale zupełnie białe. — Może reaktor jest uszkodzony? Gurden zastanowił się. — Nie sądzę. Już byśmy nie żyli, gdyby tak było. — W takim razie, co to może być?
Gurden postarał się ułożyć w całość strzępki obrazu, który zobaczył. Wydawało mu się, że mimo ognistego blasku to promieniowanie było uporządkowane, kontrolowane. Jakby stanowiło część normalnej pracy urządzenia. Co mogło powodować tak jasne świecenie w czasie normalnej pracy reaktora? Gurden wiedział, że w elektrowni Mays Landing zachodzi na wielką skalę taka sama reakcja topnienia laserowego, jaka powoduje detonację pocisku sea sparrow. Po lewej stronie od wejścia na pewno ciągnie się galeria rur prowadzących. Te kanały przewodzą światło rozszczepiające impulsy generatora rentgenowskiego, który „przepala” warstwę tytanowo–jodkową. Rury, ułożone wokół okrągłego przekroju, rozdzielone łukami wygiętymi pod kątem sześćdziesięciu stopni, prowadzą wiązkę laserową przez rzędy wzmacniaczy błyskowych do kulistej komory tarczy. Szklana kula, wypełniona mieszaniną deuteru i trytu, była o wiele większa niż „ziarenko ryżu” w sea sparrow; był to co najmniej dwudziestokilogramowy balon wielkości mniej więcej piłki do siatkówki. Mechanizm tłokowy wrzucał te kule w ognisko wiązki laserowej w dokładnie odmierzonych odstępach czasu, które odpowiadały częstotliwości pulsowania lasera. Szkło wyparowywało i powodowało kompresję mieszaniny do temperatury topnienia, tak jak w pocisku sparrow, jednak z siłą pięciuset kiloton. Gdyby nie kontrolować tej reakcji, rozszerzająca się kula przegrzanej plazmy, będąca jej wynikiem, przepaliłaby po prostu ściany komory, zniszczyła budynek i spowodowała, że po elektrowni zostałby tylko lej. Gurden wiedział jednak, że ściany komory są wyłożone silnymi elektromagnesami generującymi pole o kształcie dyni, które miało za zadanie wyhamowywać rozszerzającą się plazmę i nadawać jej właściwy kierunek. Generowane pole nie było idealnie kuliste; w jednej z półkul była szczelina, która miała rozładować energię. Synchronizowane pulsowanie pola elektromagnetycznego pomagało wypchnąć resztki plazmy przez kanał i oczyścić komorę, która przyjmowała następny ładunek. Dalej droga wiodła do złożonego zestawu tub magnetohydrodynamicznych, wysokopoziomowych przetworników ciepła, generatorów pary oraz turbin wysoko– i niskociśnieniowych. Po przejściu przez te urządzenia, prawie zupełnie ochłodzona para poddawana była procesowi odzyskiwania ciepła powyłączeniowego, nie zużytego deuteru i dużych ilości helu. Z przetworników ciepła i turbin odzyskiwano też kaskady świeżej wody. W takim razie ognista kula, którą zobaczył Tom, nie mogła powstać w kanale, gdzie zachodziły te reakcje; jednak miała z pewnością podobne źródło — mogła być wynikiem anomalii w polu elektromagnetycznym. Możliwe, że pracownicy kontrolujący reaktor pobierali czasem niewielką ilość rozszerzającej się plazmy, żeby poddać ją testom i zbadać jej jakość. Niewielka ilość, a jednak jaśniejsza niż słońce w południe. — Ktoś wypuszcza plazmę z komory — powiedział Gurden. — Dlaczego? — Żeby nie pozwolić nam wejść do środka. — Co mamy robić? — Znaleźć inną drogę. — Mój pan… — Wiem — westchnął Gurden. — Zależy mu na tym, żebyśmy weszli właśnie tędy. W porządku. Opuśćcie głowy i zasłońcie rękami oczy. Po przejściu przez drzwi idźcie w prawo wzdłuż ściany i odejdźcie jak najdalej od tego miejsca. Nie odwracajcie się. Ithnain i kilku innych Arabów skinęło głowami. Ci, którzy rozumieli po angielsku, przetłumaczyli słowa Gurdena innym. Dowódca akcji natychmiast pochylił głowę i odwrócił się w stronę drzwi. — Czekaj! — Gurden złapał go za rękaw. — Powiedziałeś, że mogą przygotować na nas zasadzkę w pomieszczeniu reaktora. — Tak? — No i to właśnie jest to miejsce, przyjacielu. — Och, w takim razie ten upust plazmy może być zaplanowany, żeby odwrócić naszą uwagę. — W tym rzecz. Ithnain uśmiechnął się nagle. — Nie ma sprawy. Mamy granaty, bardzo silne granaty. Kiedy wybuchną, zatamują strumień plazmy i odwrócą uwagę ludzi, którzy chcieliby nas zatrzymać. Palestyńczyk powiedział kilka krótkich słów i wyciągnął rękę. Hamad sięgnął pod kurtkę i wcisnął w dłoń dowódcy kulisty przedmiot z matowego metalu. Ithnain złapał go mocno, pochylił głowę i odwrócił się znowu w stronę drzwi.
— Spokojnie, przyjacielu. — Gurden przytrzymał go jeszcze raz. — Jaka jest siła wybuchu tego granatu? — Zero przecinek zero zero dwie kilotony. Dlaczego? — Czy myśl o tym, żeby wrzucić tam dwie tony trotylu, a potem wejść tam samemu, nie powstrzymuje cię? To może być niebezpieczne. — Nie boję się — odpowiedział Palestyńczyk rozdrażnionym głosem. — Jasne, że nie. Ale pomyśl tylko, co jest w środku: pracujący reaktor, sto ton delikatnych urządzeń, które wprawiają w ruch plazmę pod ciśnieniem tysiąca ton na centymetr kwadratowy. Dokładnie tak, jak w sea sparrow, z tym że tu siła wybuchu wyniosłaby pięćset kiloton. A ty zwyczajnie chcesz tutaj zrobić „bum”! — Komora jest na pewno opancerzona. — A co z zaworami ciśnieniowymi, obwodami elektrycznymi, sensorami i pętlami sprzężenia zwrotnego? Chciałbyś troszkę potrząsnąć tą magnetyczną dynią? — Rozumiem, o co panu chodzi — zgodził się Ithnain. Przetłumaczył rozmowę swoim ziomkom, żeby pojęli, dlaczego się zawahał. Ich oczy rozszerzyły się. — Co pan proponuje, panie Gurden? — No cóż, nie jestem taktykiem. — Sam pan zaczął. — No dobrze. Po dwóch, na prawo i na lewo. Na podłogę i niech się przekulają przez drzwi. Potem płasko na brzuch z wyciągniętą bronią. Niech zajmą pozycję za jakąkolwiek osłoną i strzelają do wszystkiego, co się rusza i przypomina człowieka. — Stracę ludzi — zaprotestował Ithnain. — Jeżeli wrzucisz tam swój granat, to wysadzisz połowę New Jersey. — Zgoda — odpowiedział z wahaniem. — Fasul! Hamad! — Ithnain przetłumaczył im instrukcje Gurdena, dodając do nich kilka gestów dłonią. Obaj żołnierze skinęli, pochylili głowy na sekundę, a potem przygotowali broń i ustawili się po obu stronach drzwi. — Naprzód! Ich plecy zniknęły w oślepiającym świetle. — Naprzód! Parami, żołnierze wpadali do środka i zajmowali pozycje. Nie było słychać ognia przeciwników i Arabowie nie mieli powodu, by strzelać. W końcu Gurden i Ithnain zajęli miejsca po obu stronach drzwi. — Naprzód! — warknął Ithnain. Gurden, uzbrojony tylko w siłę własnego rozumu, skoczył przez próg prosto w nie dający cienia blask. Dostrzegł sylwetki ludzi należących do oddziału, siedzące sztywno na podłodze, wokół nich leżała porozrzucana broń. Wszyscy byli wpatrzeni w płonącą plazmę. Gurden, nawet stojąc tak blisko, był w stanie zasłonić się ręką przed jej blaskiem. Patrzył prosto przed siebie i czuł, jak gorąco kurczy mu skórę na dłoni. Teoretyczna wiedza o tym, jak wygląda przemysłowy reaktor termojądrowy, nie przygotowała go na widok takiego ogromu. Kiedy patrzył przez drzwi, wydawało mu się, że plazma znajduje się blisko niego, na poziomie oczu, jednak było to tylko optyczne złudzenie, spowodowane skróceniem perspektywy i ograniczeniem widoku przez futrynę drzwi. Nie prowadziły one na piętro budynku, lecz otwierały się na platformę czy coś w rodzaju szerokiego balkonu. Za balustradą z rur płonęła z przepychem plazma. Wyglądało to jak gejzer wulkanu na powierzchni jednego z kremowobiałych księżyców Jowisza lub Saturna. Komora była olbrzymia. Osadzona w silosie, który mógł mieć dziesięć metrów głębokości, komora miała średnicę czterdziestu metrów. Wychodziły z niej grube, białe rury, które wyglądały jak słomki wetknięte w kulkę lodów. W pewnej odległości od powierzchni rury zginały się pod kątem prostym i biegły na przestrzeni dwustu metrów równolegle w stronę północnej części budynku. Konstrukcja składająca się z pomalowanych na niebiesko belek, pomostów i galerii — struktura wysoka na przynajmniej sześć pięter, a i tak nie sięgająca dachu budynku — podtrzymywała poziome rury prowadzące. Mniej więcej co trzydzieści metrów w rury wcinały się tuby wzmacniaczy ze szkła ołowiowego, oplecione siatką przewodów zasilających i cienkich rurek systemu chłodzenia. Rury prowadzące ciągnęły się do przeciwległej ściany budynku, wracały zawijały się, opadały stromo w dół wzdłuż podtrzymującej je konstrukcji, znowu skręcały, zbiegały się i wchodziły do jej wnętrza. Kilometry rur prowadzących
biegły w tę i z powrotem, zwężały się i zbiegały w perspektywie jak piszczałki najniższych organowych rejestrów. Gur—den wyobraził sobie miejsce wewnątrz podtrzymującej je konstrukcji, gdzie schodziły się te wszystkie przewody i gdzie mieścił się laser rentgenowski — źródło całej energii. Nad kulistą komorą umocowany był iniektor szklanych kul, wyglądający jak strzelba przystawiona do głowy. Gurden widział mechaniczne ramiona, które automatycznie załadowywały kule z deuterem do magazynka. Sądząc po tym, co tam się działo, w komorze zachodziła co dwie sekundy eksplozja. Jednak wydostająca się z boku komory smuga plazmy nie zmieniała kształtu. Detonacje utrzymywały wewnątrz stałe ciśnienie. Po prawej stronie, za płonącą jasno smugą, dostrzegł zarysy procesorów plazmy: skrócone w perspektywie kształty generatorów magnetohydrodynamicznych, wymienniki ciepła, wyglądające jak ustawione pionowo beczki i inne, bardziej odległe kształty i cienie. Gurdenowi zawsze się wydawało, że reaktor termojądrowy jest delikatnym urządzeniem. Teraz, patrząc na ten ogrom i na ogień, który był dowodem surowej siły reaktora, zdał sobie sprawę, że gdyby Ithnain wrzucił tu granat, nic pewnie by się nie stało. Być może fala uderzeniowa na moment zdmuchnęłaby płonącą smugę plazmy. Może odłamki uszkodziłyby ramiona robota i zatrzymały iniektor na jakieś dwadzieścia do stu sekund. Natomiast powłoka głównego urządzenia nie zostałaby rozdarta, ani nawet naruszona, i nie mogłoby dojść do wybuchu. — Co teraz? — zapytał Ithnaina. Palestyńczyk z wysiłkiem oderwał wzrok od kremowobiałego księżyca i znajdującego się na nim wulkanu. — Zaczekamy na mojego pana. Gurden skinął głową. — Nie patrz za długo w płomień. Eliza 212 i Obcy połączyli się z A I na drugim końcu światłowodu. A I był poczciwym stworzeniem, całkowicie zajętym selekcją danych dostarczanych przez sensory; co prawda mógł im je przekazywać, lecz nie był w stanie przedstawić ich graficznie. Większość z tych danych stanowiły jednokanałowe impulsy, chociaż kilka miało strukturę macierzową albo pasmową, co mogło oznaczać, że były to pojedyncze obrazy rejestrowane w systemie wideo albo grafiki bitowej AI prowadził z Elizą i Obcym rozmowę w trybie podziału czasu i jednocześnie mruczał pod nosem jakieś wzory. Eliza określiła jego zachowanie jako obsesyjne. Inny nazwał je bezpośrednim. — Czy rejestrujesz obecność ludzi w pobliżu? — zapytał Obcy, przejmując inicjatywę w rozmowie. — Identyfikatory personelu zawsze są w pobliżu — odpowiedział A I. — Prawie zawsze. — Skataloguj identyfikatory. — Schemat wykazuje nietypowe rozmieszczenie. — Czy rejestrujesz obecność innych ludzi poza personelem? — Nie. — Czy istnieje zagrożenie bezpieczeństwa? — Podzespoły bezpieczeństwa zawsze wykazują zagrożenia. Prawdziwe lub symulowane. Zawsze są niezależne od pracy urządzeń. — Przekaż raport o urządzeniach. — Zero przecinek dwa dwa terawata ładunku pierwotnego na generatorach. Eliza chciała przerwać i zapytać o znaczenie tych liczb, ale Obcy kontrolował kolejność dostępu na linii. — Przeprowadź analizę programu — polecił Obcy. — Powyżej dwudziestu detonacji na milisekundę. — Wielkość teoretyczna — odpowiedział szybko A I. — Wielkość przekracza pojemność komórki wyrzutnika. Pojemność komórki przekracza wartość promienia celu. — Analizuj. Nie ma gwarancji bezpieczeństwa zakładu. — Przyjąłem. Szukaj ludzi, z identyfikatorami i bez, podaj położenie w stosunku do promienia celu. Szukam… — Wiązka trójwymiarowych koordynato w Popłynęła światłowodem. Obcy przeanalizował je, jego pamięć podliczyła wszystkie jedynki. — Działanie bezpośrednie — powiedział do niej z pewnością w głosie.
— Tutaj! — Głos dochodził z silosu pod balkonem. — Panie! — zawołał Ithnain. Zerwał się na nogi, jednak Gurden zdążył go złapać, nim Palestyńczyk podszedł do bariery. — Nie wystawiaj się na strzał! — Znam ten głos. — Oczy Ithnaina odbijały zimno blask płonącej plazmy. Wyswobodził ramię z uchwytu Gurdena. — To Hasan as–Sabbah. Znalazł nas. Dookoła nich arabscy żołnierze też się podnieśli. Szli wzdłuż poręczy, aż jeden z nich znalazł drabinę. — Tędy! Zaczęli schodzić, nie czekając na rozkaz Ithnaina. Gurden został z tyłu, oparł się o poręcz i spojrzał w dół. Wokół mężczyzny o oliwkowej cerze, odwróconego plecami do komory, stali półkolem ludzie ubrani w panterki i mundury w kolorze khaki, niektórzy mieli też kraciaste chusty. Nawet z tej odległości Gurden dostrzegł zakręconego wąsa. To mógł być — a właściwie to był na pewno — ten sam człowiek, którego widział w szoferce furgonetki. Obok niego stała kobieta. W jej złotych włosach odbijały się błyski płonącej w górze plazmy. Spojrzała w górę i Tom rozpoznał Sandy. Nie miała już bandaża wokół szyi. Zobaczyła go i uśmiechnęła się. Gurden ostatni zszedł po drabinie, ostatni przeszedł przez posadzkę silosu, na której leżały kable i stały palety z różnymi urządzeniami, i podszedł do Hasana. — Harry Sunday! — zawołał Gurden. Wśród stojących wokół żołnierzy poniósł się pomruk, nawet Sandy nie zdołała ukryć poruszenia, jednak Hasan uśmiechnął się. — Moja doczesna sława wyprzedza mnie samego — wymruczał. Potem zrobił krok w tył, skłonił głowę i dotknął kolejno dłonią czoła, warg i piersi. Gurden stał sztywno naprzeciw niego. — O co tu chodzi? — To powitanie, Tomaszu. Takie jak dawniej. — Nie znam pana, słyszałem tylko o panu. — To właśnie jest kwestia, którą chciałbym się wspólnie z panem zająć. Co dokładnie pan wie? Gurden pomyślał, że w ten sposób zachęca go, by się odezwał. — jest pan, jak sam to określa, „bojownikiem o wolność”. Jednak inni raczej nazwaliby pana terrorystą. Uczynił pan z nie kończącej się dysputy na temat Palestyny krwawy sztandar, pod którym zbiera się połowa arabskiego świata. Z upodobaniem rozdrapuje pan stare rany — fundamentaliści przeciwko umiarkowanym, Arabowie przeciwko Żydom, Turcy przeciw Arabom, szyici kontra sufi — właściwie nikt już nie wie, o co mu chodzi. Rzecz w tym, że nienawidzi pan ustalonego porządku — nawet takiego, do którego pan sam się przyczynił. A teraz przynosi pan swoją rewolucję tutaj, do Stanów Zjednoczonych. Dlaczego? Hasan potrząsnął kształtną głową. — Nic pan nie pamięta, prawda? — Podpisał pan traktat w Ankarze i następnego roku złamał pan jego ustalenia. Zapewnił pan chrześcijańskim i żydowskim mieszkańcom Starego Miasta swobodny przejazd, a potem wymordował ich pan, kiedy ciężarówki podjechały do punktu kontrolnego w Bet Szemesz. Nazywają pana Boskim Wiatrem, bo nie stosuje się pan do zasad obowiązujących w jakimkolwiek państwie. Jednak są ludzie, którzy pana kochają. Nazywają broń pana imieniem i rzucają się w wir bitew, których nie mogą wygrać. Po co pan się tutaj zjawił? Kiedy Gurden mówił, uśmiech Hasana stawał się coraz szerszy. Pozostali żołnierze uspokoili się, jakby wódz położył każdemu z nich uspokajającym gestem rękę na ramieniu. — Ponieważ ty tu jesteś, Tomaszu. Co pan tutaj zrobił? Zajął pan elektrownię rejonu. Myśli pan, że panu zapłacą, jeżeli pozwoli jej pan normalnie działać? Myśli pan, że pozwolą panu bezpiecznie stąd wyjść i że dotrzymają słowa tylko dlatego, że mógłby pan ją zniszczyć? To tak, jakby sami złożyli mi propozycję. — Hasan uśmiechnął się. — To wyzwanie. Taki duży owoc i tak źle pilnowany. Jakże mógłbym się oprzeć pokusie? — Wszystko po to, żeby dać Amerykanom kopa w tyłek. — Nie tylko Amerykanom, całej tradycji Zachodu. — Co panu zrobił ten Zachód?
— Czy rzeczywiście nie pamiętasz, Tomaszu? — W tym kraju jest mnóstwo ludzi, którzy nienawidzą pańskiego absolutyzmu. Są uchodźcy z Palestyny, Iranu, Iraku, Pakistanu i Afganistanu — wszyscy uciekli do tego kraju przed pańskim terrorem. Byli zmęczeni krwawymi wendetami, które wiążą człowieka z jego plemieniem i każą mu walczyć z całym światem. Tutaj nie ma pan zwolenników. — Oto przemawia Zachód! — Hasan uniósł ramiona z odwróconymi na zewnątrz dłońmi. — Międzynarodowy i kosmopolityczny, bo pokonaliście i zdeptaliście wszystkie narody poza własnym. Wynosicie rozum i naukę ponad wiarę i pokorę, ponieważ w waszej dumie wydawało wam się, że potrafiliście obliczyć Rozum Boga. Trzymacie się układów i praw ludzkich, ponieważ nie ma już w was wiary… Czy rzeczywiście nic nie pamiętasz? Gurden chciał coś jeszcze powiedzieć, ale błagalna nuta w głosie Hasana sprawiła, że się zawahał. Spojrzał na Sandy, lecz ona odwróciła wzrok. — Co mam pamiętać? — Dotykałeś kamieni? — Jakich kamieni? — Kamieni starego człowieka, które zabrałeś Aleksandrze. — Dotykałem. — I co? — Wydawały dźwięki, nuty. Jak szklane naczynia, które pociera się palcem, ale możliwe, że tylko mi się tak zdawało. — I to wszystko? Tylko dźwięki? — Wydawało się, że Hasan jest zawiedziony. — Miało być coś więcej? Hasan spojrzał na Sandy, a potem na Ithnaina. — Jesteście pewni, że to ten człowiek? — To musi być on, panie! — Sandy prawie krzyknęła. Ithnain pokiwał głową i pot spłynął mu po twarzy. Dolna warga Hasana wygięła się w luk. Oczy zwęziły się ze wstrętem, oburzeniem, odrazą. — Idź z Hamadem — powiedział w końcu do Ithnaina. — Poszukajcie głównych urządzeń sterujących tymi mechanizmami. Zacznijcie obniżać poziomy energii. Potem będziemy negocjować, które z tych urządzeń pozostaną nietknięte. — Tak, panie! — Ithnain skłonił się, wzrokiem nakazał swoim ludziom zbiórkę, po czym wycofał się biegiem. — Panie mój — zaczęła Sandy. Przywódca spojrzał na nią twardym wzrokiem. — Być może, że nam się nie udało — powiedziała. — Na pewno nam się nie udało doprowadzić tego człowieka do stanu gotowości tak, jak tego chciałeś. To moja wina i… — O co chodzi? — warknął Hasan. — Może by mu jeszcze raz pokazać kawałki Kamienia… — Co z tym wszystkim mają wspólnego kamienie? — zapytał Gurden. Straszny gniew Hasana wyładowywał się na Sandy. Nie odrywając wzroku od jej spuszczonej głowy, wyciągnął przed siebie otwartą dłoń. Pogmerała szybko w kieszeni bryczesów i wyciągnęła piórnik starego templariusza. Hasan położył na nim drugą rękę i otworzył wieczko. Sześć kamieni — fragmentów gamy — spoczywało ciągle w wyciętych w szarej piance otworach. — Przytrzymać go! — warknął Hasan na swoich ludzi. Na ramionach Gurdena zacisnęły się dłonie. Ręce przytrzymały go od tyłu w pasie i na wysokości kolan. Hasan odsunął od siebie piórnik, jakby była w nim trucizna, podsunął go pod brodę Gurdena i uniósł tak, że najpierw dwa, a potem trzy kawałki wcisnęły się Tomowi w skórę. Ból, takiego samego rodzaju jak wtedy, lecz lżejszy. I złamany akord — f, as, b i coś jeszcze. I kolory, które zawirowały mu pod zamkniętymi powiekami — fragmenty purpury, błękitu, żółtawej zieleni i innych barw wyrwanych z tęczy. Zawirowało coś jeszcze: mieszanina wspomnień, czasu i przestrzeni, ścięte ukośnie ostrze zawieszone na tle nieba, ręka z ogromnym pistoletem o lufie długiej na osiem cali, ściana z zielonej tkaniny z błyszczącymi guzikami z mosiądzu, inne jeszcze obrazy, które trwały zbyt krótko, by mógł je uchwycić pod zaciśniętymi mocno powiekami. Tom chciał zemdleć, by uwolnić się od bólu, lecz nie mógł. Hasan cofnął rękę. Gurden otworzył powieki. Patrzył prosto w czarne, bezdenne oczy arabskiego przywódcy. — To nie jest ten człowiek — powiedział niemalże ze smutkiem Hasan. — Panie! — krzyknęła Sandy. — Spróbujmy…
— Nie! — przerwał jej gwałtownie Hasan. — Próbowaliśmy już dostatecznie długo. On jest niczym. Zwrócił się do swoich ludzi: — Odprowadzić go i związać. — Nie powinni tego robić — zauważył A I na odległym węźle sieci. Mówił do siebie, lecz był nadal podłączony do portu na światłowodzie prowadzącym do Elizy. — Czego nie powinni robić? — zapytała. Obcy wycofał się w tryb odbioru. A może zniknął? — Zmieniają granice obwiedni — powiedział A I. — Nie podają właściwej sekwencji kodu. Żeby wydać taki rozkaz, zawsze jest potrzebna właściwa sekwencja kodu. O, właśnie ich zatrzymałem. — Czy to… dobrze? — To konieczne. Eliza czekała, wsłuchując się intensywnie. — Nie wolno im tego robić! — pożalił się nagle A I tysiąc milisekund później. — Zakłócą działanie całego pola. Obcy wybudził się szybko i wyszedł ze stanu uśpienia. — Poszukaj ludzi! — rozkazał. — Brak czasu, muszę… — Poszukaj! — Brak identyfikatorów. To nie personel. Brak upoważnienia. — Jeden z nich powinien emanować wzór energii — powiedział spokojnie Obcy — który odpowiada… — I tu wyrzucił z siebie ciąg na przemian dodatnich i ujemnych liczb. W ujemnych zawierał się kształt Obcego. — Szukam… jest taki. — Oznaczyć i śledzić. — Ale te nielegalne polecenia! Pole magnetyczne traci stabilność. — Niech robią swoje. Gurden leżał tak, jak zostawili go Arabowie — na boku, z rękami związanymi za plecami w łokciach; kolana i kostki miał także skrępowane, długa pętla ciągnęła się od nadgarstków do czoła i odciągała mu głowę do tyłu. Leżał w ciemnej komórce, w podręcznym magazynku przylegającym do hali reaktora. Drzwi otworzyły się, wpuszczając smugę światła i jakiś cień. Potem się zamknęły. Spróbował odwrócić głowę i spojrzeć w tym kierunku, lecz ten ruch podciągnął jego ramiona w górę i sprawił mu ból. Rozluźnił mięśnie i pozwolił, by głowa opadła na betonową posadzkę. Na suficie zapaliła się kulista lampa osłonięta kratą. — Tom? — Sandy. — Przykro mi, że zadają ci ból. — Czego on chce? Dlaczego właśnie ja? — Jeszcze nie wiesz, dlaczego? — Nie wiem i do diabła z tym, obojętnie, co by to mogło być! Przyklękła obok niego i spojrzała mu z bliska w twarz. W jej szeroko otwartych oczach widać było rozbawienie. — Kłamiesz, Tomie Gurdenie. Zawsze czułeś, że masz w sobie jakąś siłę. Jakąś przestrzeń, która rozciąga się poza lata, które przeżyłeś, poza twoje ciało. Ciągle ją czujesz, kiedy dotykasz kamieni. Nie musisz mnie już okłamywać. — Czuję ból, kiedy ich dotykam. Ból, muzykę, kolory, nic więcej. — A czego więcej oczekujesz? — Co? — Siła zawsze oznacza ból. Oczywiście muzykę i kolory też. Ale przede wszystkim ból. Powstaje pytanie, czy wiesz, jak jej użyć? Czy nie? Czy po prostu ukrywasz przed nami swoją wiedzę? Podniosła małe pudełko, które położyła przedtem na podłodze. Popatrzył na nie kątem oka — skórzana saszetka wyłożona zielonym aksamitem, przypominająca jubilerski portfel. Kiedy uniosła brzegi, dostrzegł wewnątrz kwadratowe koperty z woskowanego papieru, w jakich przechowuje się klejnoty. Wyciągnęła dwie na chybił—trafił, otworzyła, starając się nie dotknąć palcami zawartości, i
wysypała kawałki takiego samego czerwonobrązowego kamienia. Zatańczyły przed jego oczami na brudnej, pomalowanej na szaro podłodze. Potem wyjęła dwie następne i znów kazała drobinkom tańczyć. Jedna z nich odbiła się i uderzyła go w boleśnie w policzek. Dwie następne — dostrzegł, że kawałki nie przestają się ruszać. Tańczyły przed jego twarzą, poruszane własną energią kinetyczną, tańczyły, kręciły się i tworzyły niewyraźny kształt, jakby kulę, a Sandy dosypywała coraz to nowe odłamki, ciągle uważając, by ich nie dotknąć. Każdy, który dotykał jego skóry, był jak gorący nóż, wbijający się w policzki, podbródek, zamknięte powieki, czoło. Żaden z kawałków nie oddalał się od niego. Żaden nie mógł się już nigdy zagubić. — Co to oznacza, Tom? — Kamień. — Czyj kamień? — Nie… Nie wiem. — Czyj? — Starego człowieka? Zakonu templariuszy? — Nie zgaduj! Czyj to kamień? — W takim razie mój! — Dlaczego twój? — Bo tańczy dla mnie! Papierowe koperty, teraz już puste, leżały wokół jej zgiętych kolan jak jesienne liście. Nagle one też zaczęły się poruszać. Fragmenty Kamienia podjęły tę wibrację, a razem z nimi łokieć, biodro i kolano, na których leżał. Podłoga drgała energią. Kulisty kształt kamieni zdawał się unosić w powietrze przed jego oczami. — Zatrzymaj je! — zawołała. Sandy opadła na pięty, na jej twarzy malowało się zdumienie. — To nie one — powiedział spokojnym głosem, który był nieomal niesłyszalny wśród niskiego dudnienia. — To podłoga! Drzwi za nim otworzyły się z hukiem. Gurden spodziewał się, że wtargnie przez nie grupa rozwścieczonych Arabów. To jednak nie byli Arabowie. Gurden poczuł falę żaru. — Obwiednia magnetyczna rozszerza się zbyt szybko — powiedział beznamiętnie A I. — Podwoić prędkość iniekcji deuteru — rozkazał Obcy. — Dopasować kształt pola. — Ta procedura jest niewskazana — zaprotestował A I. — Wyrównać straty — zażądał Obcy. — Podwyższyć częstotliwość impulsów i przyspieszyć iniekcję paliwa. — Żądam właściwej sekwencji kodu. — Lambda—cztery—dwa—siedem — podał Obcy. — Podnoszę ilość detonacji. Proszę podać żądany kształt obwiedni. — Promień: dwa kilometry. — Sprzeciw. — Lambda–cztery–dwa–siedem. Sterowanie ręczne. — Wyrównuję. Złotawe, jasne włosy Sandy najpierw poczerwieniały, a potem zamieniły się w biały, sypki popiół. Jej skóra zaszkliła się i pokryła czerwonymi bruzdami pęknięć, które też zaraz stawały się szkliste. Kiedy zamknęła oczy, jej powieki wyparowały. — Nie! — okrzyk wyrwał się Gurdenowi z gardła i utonął w huku płomienia, który dochodził od strony drzwi. Może Aleksandra Vaele była porywaczką, zdrąjczynią i przewodniczką sfory, która go tutaj zagnała, jednak była też kiedyś jego kochanką. Gdyby ktoś kiedyś, w jakimś niewyobrażalnie odległym punkcie czasu powiedział mu, że umarła ze starości, że zachorowała na raka albo jakąś inną śmiertelną chorobę, że zginęła zmiażdżona w wypadku drogowym… może wtedy przyjąłby tę śmierć lżej. Jednak widok Sandy unicestwionej przez płomień — to było więcej, niż mógł wytrzymać. — Nie! Tomasz Gurden poczuł falę żaru, która uderzyła go w plecy, skupił spojrzenie na szalonym tańcu kamieni i wytężył wolę, by powstrzymać ból.
Loki był zadowolony z wyników współpracy z nowym golemem — „sztuczną inteligencją”, jak tamten sam się nazwał. Golem był bardzo posłusznym sługą. Kiedy energie poddane jego kontroli w końcu wydobyły się na zewnątrz, wystrzeliły płomieniem i zabiły jego samego, Loki był gotów. Szybko jak błyskawica popędził świetlistą ścieżką i wstrzelił swoją zahartowaną w bojach świadomość w wir ognia, który znalazł na końcu tej drogi. W kipieli żaru Loki znalazł fragmenty, kawałeczki, odłamki innych ludzkich świadomości. Były zdezorientowane i oślepione przerażeniem. (Niech mają za swoje, pomyślał, nie trzeba było igrać z energią, której nie są w stanie pojąć). Nie litował się nad nimi i nie chciał im pomóc, bo takich uczuć Loki nie znał. Zbierał te maleńkie stworzonka jedno po drugim, przystawiał do swojego wilczego nosa i wciągał głęboko ich zapach. Pozbywał się od razu niepotrzebnych, wrzucając je w chmurę stygnącej plazmy. Gdy znalazł to właściwe, przytulił je i dodał mu sił. — Chodź ze mną, synu! — rozkazał. Słabe istnienie Hasana as–Sabbah odwróciło się i podążyło za nim jak uległa Boskiej woli dusza lecąca do raju. Coś jeszcze pisnęło wśród cząsteczek skraplającej się pary i w ostatniej chwili zwróciło na siebie uwagę boga Lokiego. Tak, dla niego też znajdzie się miejsce. — Chodź ze mną. Koda Któż cię ustanowił przełożonym i sędzią nad nami? Exodus, 2, 14 Kontinuum, które Tomasz Gurden przyjął uważać za typowe i które określało jego świadomość, można było opisać czterema wymiarami. Trzy z nich stanowiły osie przestrzeni — x, y i z. Czwartą była oś czasu — t. Przez całe życie Gurden przemieszczał się swobodnie wśród trzech wymiarów przestrzeni. Mięśnie lub maszyny sprawiały, że odpychał się od twardych powierzchni lub cieczy ukształtowanych przez grawitację. W zależności od ilości energii, której mogła dostarczyć glukoza, benzyna, JP–4, uran 235 czy mieszanina deuteru i trytu w temperaturze topnienia, mógł pokonać dowolny dystans tak szybko, jak uznał to za stosowne. Jednak w czwartym wymiarze — w czasie był zawsze bezradny jak mucha zatopiona w bursztynie. Żadna prędkość osiągalna przy pomocy maszyn i źródeł energii dostępnych w dwudziestym pierwszym wieku nie mogła zmienić strumienia czasu, który przepływał przez grudkę bursztynu. Nawet przy szybkościach relatywnych, które mógłby rozwinąć, podróżując między gwiazdami, przepływ miejscowego czasu — to znaczy czasu wewnątrz jego grudki bursztynu — nie zmieniał się w sposób postrzegalny. Światło na zewnątrz kadłuba statku kosmicznego mogło przesunąć się ku czerwieni i ściemnieć. Taniec atomów mógł zwolnić tempo, stać się majestatycznym walcem i wreszcie zatrzymać się, jak gdyby ucichła muzyka, na jednej brzmiącej niezmiennie nucie. Jednak wewnątrz kadłuba i tak dwanaście oddechów i siedemdziesiąt dwa uderzenia serca na minutę, sporadyczny, przynoszący ulgę skurcz gruczołów i wolne jak ruch lodowca powstawanie zmarszczek na twarzy określałyby postęp czasu przepływającego przez Toma Gurdena. Jego własne poczucie upływu czasu pozostałoby niezmienne, niezależnie od tego, z jaką szybkością próbowałby od niego uciec. Tak więc pierwszą logiczną myślą Gurdena było przekonanie, że martwi ludzie stoją poza czterema osiami współrzędnych przestrzeni i czasu. Śmierć oznacza przebywanie w innym miejscu — właściwie nie można tego precyzyjnie nazwać miejscem. Śmierć jest najwyższą abstrakcją. Lecz bieg czasu nie odwraca się nigdy, przenigdy. Gurden lub ktokolwiek inny nie mógłby cofnąć się w czasie, tak samo jak nie mógłby usiąść koło samego siebie. Tak więc nawet po śmierci Tom Gurden musiał poruszać się naprzód z biegiem czasu… czy nie tak? Musiał znaleźć się w tym miejscu przebywszy drogę s t ą d — d o t ą d . Jak zawsze. Prawda? Druga logiczna myśl Gurdena była uświadomieniem sobie, że wszyscy ci ludzie, którzy pojawiali się w jego snach, byli nim samym. Każdy z nich umierał, jednak jego osoba żyła dalej. W ciągu swoich żywotów walczył na miecze, pistolety i gołymi rękami. Kupował i sprzedawał koninę, diamenty, papier, ziemię, zabytkowe samochody i podejrzane obrazy, opiaty i alkohol, muzykę. Kochał się, płodził dzieci, robił wino, szafki, pisał sonety i żałował za grzechy. Snuł wełnianą przędzę i pajęczynę zdrady, miewał subtelne wizje i wyraźne jak na jawie sny. Uprawiał pszenicę i kukurydzę, podnosił w górę jednoroczne źrebaki, gladiole i dachy stodół, urządzał piekło w sobotnie wieczory. Marnował pieniądze, czas, młodzieńczą energię i odziedziczone dobra, liczył godziny w
dworskich komnatach, poczekalniach u lekarzy, na peronach i na lotniskach. Chadzał na konferencje i pogrzeby, schadzki i maskarady, wspinał się na szczyty gór i spadał w otchłanie rozpaczy. A kiedyś wyprawił się do Ziemi Świętej, by tam umrzeć. Trzecią logiczną myślą Toma Gurdena było przeświadczenie, że zna to miejsce. Mimo iż wiedział, że biegu czasu nie można nigdy, przenigdy odwrócić, natychmiast pojął, że ta zielona, zasnuta poranną mgiełką dolina, którą przecinał szemrzący strumyk, wypływający z śródlądowego morza, nie istniała przez nieomal dziewięć stuleci. Znowu leżał na boku, wgniatając ramię, kolano, łokieć i biodro w miękką ziemię. Patrzył na zielone źdźbła z perspektywy drozdów szukających robaków. — Czy teraz sobie przypominasz? To był głos Hasana — Harry’ego Sundaya. Jego angielszczyzna była poprawna — w wesołym głosie brzmiał kpiący ton. Jednak po chwili zastanowienia Gurden odkrył w nim nutę smutku, jakby Hasan powstrzymywał westchnienie długo tłumionego zmęczenia. Tom wyprężył się i poruszył ramionami. Ręce miał wolne. Więzy, które krępowały go w magazynku dozorcy, przylegającym do hali reaktora w termojądrowej elektrowni Mays Landing, nie przebyły drogi przez czas. Podniósł głowę, przekulnął się w przód, podniósł się na dłoniach i kolanach na czworaki i oparł stopy o ziemię. Był teraz gotów skoczyć w dowolnym kierunku, by zaatakować lub zrobić unik, w zależności od tego, gdzie mógł być Hasan i jakie były jego zamiary. Hasan stał jak poprzednio na odsłoniętej skale, ręce miał wyciągnięte wzdłuż boków, pierś wypiętą i zamknięte oczy, wyglądał, jakby gotował się do skoku. — Przypominam sobie — powiedział Gurden, podnosząc się powoli. — Chodzi o Kamień, prawda? Oczy Hasana otworzyły się nagle. — Tak, niech będzie przeklęty. Przez dziewięćset lat strzegłem jego kawałków. Badałem je, modliłem się nad nimi, poddawałem je działaniu prądów i pól magnetycznych, przemawiałem do nich sercem i wzrokiem. A mimo wszystko pozostały tylko okruchami agatu. Raz za razem udawało mi się odnaleźć cię w twoich nowych wcieleniach. Poddawałem cię próbom, pozwalałem ci dotykać najmniejszych kawałków. Twoja reakcja zawsze była niezwykła. Czym jest ten Kamień, że daje ci taką siłę? Kim jesteś ty sam, jedyny ze wszystkich ludzi, któremu on służy? Gurden rozważał to pytanie przez dwie minuty, a może były to dwa lata. — Ja jestem tym, który pierwszy ukradł kamień — powiedział. — Przypominam sobie twoje opowiadanie…. Ty jesteś Loki? — Nie, jestem tylko częścią nadziemskiej duszy, którą ludzie tak kiedyś nazwali. Jaźń, która mnie zrodziła, miała wiele imion w różnych językach: Los, Pan, Puk, Old Nick. Don Kiszot, Lucyfer, Szatan, Mo–Kuei, Jack Frost. Jestem tym, co nieprzewidywalne, niespodziewane, uparte i czasami złośliwe, więc — na ogół — niepożądane. Jednak zawsze się zjawiam. — Co się stało z Lokim, kiedy ukradł… ukradłeś Kamień z nieba? — zapytał Hasan. — Próbował go używać, by pomóc ludziom w walce z bogami… Ludzie zawsze w końcu powstają przeciwko swoim bogom. Zawsze chcą poznać, zrozumieć, zawładnąć i spożytkować to, co ich otacza. Wydaje mi się, że nie potrafią zatrzymać się w biegu, zostawić świata w spokoju, zaakceptować go po prostu… Kamień to moc stwórcza. Daje człowiekowi, który go używa, siłę panowania nad przestrzenią, pozwala przenosić się z miejsca na miejsce. Daje także poczucie kierunku, w jakim płynie czas, i pozwala wpłynąć z jednej odnogi tej rzeki w drugą. — Co się stało z Lokim? — Hasan nie miał ochoty bawić się w metafizykę i zrezygnować z żądania odpowiedzi na swoje pytanie. — Znudziło mu się pomaganie ludziom i zajął się znowu dokuczaniem Asom, bogom — odparł Gurden. — Udało mu się doprowadzić do tego, że bliźniacy Hoder i Baldur pozabijali się nawzajem. Ponieważ Hoder był faworytem Odyna, ten jednooki bękart kazał przykuć Lokiego do skały na środku świata, wokół której owinięty jest wąż Asgard. Wąż pluje jadem w oczy Lokiego, któremu to się nie podoba. — Czy nikt mu nie pomaga? — Jedna z córek Lokiego, Hel, która jest boginią umarłych w czasie, kiedy nie musi zajmować się ojcem: trzyma przed jego twarzą misę i próbuje wyłapywać bryzgi jadu. Jednak czasami musi ją opróżniać. — I tak przez całą wieczność? — Czy dla bogów istnieje jakiś inny wymiar czasu? — Pamiętasz bardzo wiele, Tomaszu Gurdenie.
— Pamiętam także, że masz kawałki mojego Kamienia — powiedział Gurden matowym głosem. — Przecież Aleksandra ci je oddała. Kiedy leżałeś związany w… — Pokazała mi zaledwie dziesiątą część jego wagi. — Gurden rozłożył ręce i tańczące kawałki, które przedtem porozrzucał przed sobą, ułożyły się w powietrzu w kulę o średnicy dwudziestu centymetrów. Prześwitując rdzawym blaskiem, wirowały wokół jasnego punktu energii. — Gdzie jest reszta? — Brakujących kawałków używałem przez te wszystkie lata, żeby cię przywabić — odparł Hasan. — Okruch wtopiony w kryształowy wisiorek, odłamek o wadze karata w pierścionku albo w rękojeści szpady, skrawek w dnie szklanki. Wszystkie składają się na całość. — Siły zawartej w tych kawałkach nikt mi już nie odbierze… Ale było ich więcej. Sześć dużych fragmentów… — Templariusze mi je zabrali. Dawno temu. — A potem Sandy zabrała je staremu człowiekowi, ja zabrałem je Sandy, a ty znowu mi je odebrałeś. Kiedy się ostatnio widzieliśmy w elektrowni, miałeś je w kieszeni. — Gurden wskazał gestem szerokie spodnie, w które ubrany był Palestyńczyk. — Rzeczywiście. Ciekawe, czy wytrzymały podróż do tego miejsca. — Hasan wsunął rękę do tylnej kieszeni i wyciągnął płaskie pudełko. — O! Są. — Oddasz mi je. — Miałbym pomóc ci ukończyć rozetę siły, którą budujesz? — Przeciwnik wskazał końcem pudełka na kamienie, tańczące między palcami Gurdena. — Masz mnie za głupca? — Nie przydadzą ci się na nic, Hasanie. Nie możesz ich zniszczyć. I nie możesz rzucić ich tak daleko, bym nie mógł posłużyć się ich siłą. Masz jedno wyjście: oddać mi je. Po raz pierwszy Hasan as–Sabbah wydawał się tracić pewność siebie. Jego wzrok błądził po pudełku. Gurden sięgnął po nie, nie rękoma, lecz mocą, która brała się ze środka jego jaźni. Arab natychmiast wyczul atak i przyciągnął pudełko do brzucha, chroniąc je za tarczą swojej aury. — Ten ciężar jest zbyt wielki dla ciebie, Hasanie. Będzie przeszkadzał ci w walce. — A ty nie możesz się ruszyć z miejsca, dopóki wprawiasz w ruch pozostałe kawałki — odparował Palestyńczyk. — Jesteś tylko człowiekiem, Hasanie. Długowiecznym, to prawda, i mądrym mądrością, której uczy długie życie. Ale nie jesteś dla mnie godnym przeciwnikiem. — Kiedyś powaliłem cię na ziemię, ty głupcze! — To była moja własna siła, Hasanie, którą obróciłeś przeciwko mnie. Ty nie masz swojej własnej mocy. — W takim razie nie pomyślałeś o łzach Arymana. — Z tylnej kieszeni asasyn wyciągnął buteleczkę z przydymionego szkła. Co jeszcze mogło być w tej kieszeni? Gurden zastanowił się. Może było to jakieś ruchome przejście do tej rzeczywistości, z której obaj tutaj przybyli? Trzymając pudełko w lewej ręce i buteleczkę w prawej, Hasan wyciągnął zębami korek i wypluł go obok na ziemię. Odchylił głowę do tyłu i przyłożył buteleczkę do ust. Jakieś trzydzieści centymetrów sześciennych przezroczystej cieczy wlało mu się do gardła. Co to Hasan kiedyś powiedział? Jedna kropla dawała mu pięćdziesiąt lat życia. Ile życia dodał sobie tym łykiem? — Mówiłeś mi, że prawdziwe łzy Arymana wyschły dawno temu — powiedział Gurden. — I że sam przyrządzasz ten napój. Jaki jest przepis? — Powiem ci, bo i tak ci to w niczym nie pomoże. Przede wszystkim biorę łzy matek i młodych wdów, których synowie i mężowie zginęli w bezsensownych wojnach daleko od kraju; destyluję te łzy, aż rozpacz staje się czysta jak krystaliczna sól. Do tego dodaję tinktury z krwi zamordowanego dziecka pobitego tak, że nie można rozróżnić rysów twarzy — to służy jako środek przeciwko trwodze. By stać się silniejszym, biorę pot ojca, który w napadzie furii zabił to dziecko. Wyciągam esencję ze wszystkich czynów, którymi ludzie nawzajem uprzykrzają sobie i skracają życie; z zapachu dziewczyny, zwabionej i uwiedzionej przez braci, z nasienia młodego człowieka, które rozlał między nierządnicami, i z żółci rodziców, spodziewających się żyć wiecznie w swoich dzieciach. To jest mój eliksir, dokładnie odpowiadający łzom Arymana, które wylał, kiedy zobaczył, co stworzył Ahuramazda — świat w całej swojej młodości i pięknie. Hasan stawał się większy. Pierś wydęła się jak dojrzewająca dynia. Ramiona rozrosły się jak konary dębu. Głowa wzniosła się jak słonecznik szukający słońca. Ręce wygięły się jak korzenie
wierzby, owijające się wokół kamienia. Lewa dłoń zacisnęła się na pudełku, w którym było sześć kawałków Kamienia, i zgniotła z łatwością plastykowe ścianki. Piankowa wykładzina pokruszyła się i przez sękate palce przesypały się kamienne okruchy. Ledwo zauważalnym gestem Gurden przywołał je do siebie. Przepłynęły od Hasana, znacząc w powietrzu długie „S”, i zajęły miejsce w rozecie między jego palcami. Tom Gurden z doświadczenia wielu żywotów wiedział rzeczy, których Tomasz Amnet, rycerz zakonu templariuszy, nie mógłby się nawet domyślać. Mimo całej swojej wiedzy o subtelnościach i fortelach dwunastowiecznej polityki, finansów i religii Tomasz Amnet był nieodrodnym synem normańskiej Francji. Był człowiekiem mającym proste potrzeby i niewybredny smak. Uczono go władania oburęcznym mieczem, cięcia i dźgania, rzucania się do przodu za ciosem, jak podczas karczemnej bójki. Jego magia była brutalną siłą, opartą na zasadzie dźwigni — pociągnij, a prawda sama wypłynie na wierzch. Jednak zawiłości jazzu, subtelność oszołomienia po LSD, odwrócona fizyka aikido — z tego stary krzyżowiec niewiele by zrozumiał. Tomasz Gurden żył wśród tych i wielu innych komplikacji. Widział tuzinem par oczu niczym nie powstrzymywany rozwój ludzkiego ducha i emocji, naciski i napięcia, jakim podlegały Europa i Nowy Świat przynajmniej od siedemnastego wieku. Wszystko zaczęło się, przypomniał sobie nagle, kiedy mężczyźni porzucili proste upodobania, zaczęli odwiedzać pobliskie kawiarnie i wymyślili Oświecenie. Potem przyszła muzyka polifoniczna, słowniki, rachunek różniczkowy, sztuki obyczajowe, pisarstwo Spencera, warsztat tkacki Jacquarda. Ortografia, silnik parowy, walce wiedeńskie, spłonki, rewolwery na naboje, marsze Johna Sousy, wojna okopowa, silnik spalinowy, harmonia czterogłosowa, bombardowania przełamujące, rozszczepienie jądra atomu, tempo pięć na osiem, slang rymujący, synkopowanie, metaamfetamina krystaliczna, matematyka binarna, wybieranie numerów impulsem i dźwiękiem, satelity geostacjonarne, technika światłowodowa i dziewięciocyfrowy kod osobisty. Jak Hasan, ta wiekowa istota ludzka rodem z jałowej pustyni, mógł mieć nadzieję, że dotrzyma pola Tomowi, po tym wszystkim, co Gurden widział, zrobił, i czym się stał? Mógł przynajmniej spróbować. Palestyńczyk, nabrzmiały energią wypitej trucizny, rzucił się na Toma. Grom wbił się w kulę z odłamków Kamienia i dotarł do jej jądra, jak laserowy impuls, który wchodzi do deuterowego rdzenia w reaktorze jądrowym. Gurden przyjął ten cios i wprawił kamienie w szybszy ruch. Hasan zatrząsł się i wyrzucił kolejny strumień energii z czwartego, znajdującego się pod sercem, węzła. Celował wysoko, mając nadzieję, że uda mu się ominąć kulę i trafić Gurdena w głowę. Tom podniósł nieco ręce i chmura kamiennych fragmentów zasłoniła mu twarz. I znowu kamienne okruchy przyjęły na siebie uderzenie. Odłamki zaczęły wirować jeszcze szybciej i kula rozszerzyła się o jakieś pięć lub sześć centymetrów. — Widzę teraz, że nie trzeba było rozłupywać Kamienia — powiedział Hasan. — Sens pozostaje sensem, nawet po podziale — zgodził się Gurden. — Nie wierz w to, Tomaszu Gurdenie. Nauka Zachodu uczyniła z twojego umysłu więźnia praw fizyki. Nie będziesz w stanie odrzucić zasady zachowania masy i energii. Hasan bluznął po raz kolejny czystą psychiczną energią, i raz jeszcze kamienie przyjęły uderzenie i zawirowały szybciej. Gurden musiał rozłożyć szerzej ręce, żeby objąć kulę. — Energia wstrzymuje energię, a masa jest potrzebna, by uzupełnić masę — zaśmiał się Hasan. — I to właśnie musiałbyś teraz zrobić. Jeszcze jeden cios i koniec z tobą. Palestyńczyk wyrzucił z siebie kolejny oddech, jeszcze jedno tchnienie energii, i znów kula przyjęła je na siebie. Jednak jej jądro, które Gurden podtrzymywał, nie mogło już dłużej dostarczać energii wirującym okruchom. Kawałki Kamienia pofrunęły we wszystkie strony jak odłamki eksplodującego granatu. Jądro rozszerzyło się jak gazowa chmura, która powstaje po wybuchu supernowej. Jego energia stopniowo słabła i zamierała, aż było jej tak niewiele, że ledwie ogrzewała powietrze wokół Gurdena. — Biedaku — powiedział Hasan jak do dziecka — wreszcie jesteś nagi. Gerard de Ridefort wybiegł z dusznego półmroku, który panował w czerwonym namiocie króla Gwidona, prosto w lejący się z nieba żar. Monotonny zaśpiew muzułmanów wznosił się o pół tonu i przypominał brzęczenie cykad w letnim upale. Krąg rycerzy broniących królewskiego namiotu zacisnął się wokół wyschniętej studni i podstawy dwóch wysokich skalnych rogów w Hattin. Gerard widział, że ludzie tracą siły, pieką się pod
ciężkimi kolczugami założonymi na wełniane koszule. Opierali się na tarczach, którymi bronili się przed morzem brunatnych twarzy i polem najeżonym długimi, zakrzywionymi szablami. Wielki mistrz zakonu templariuszy nabrał w płuca powietrza, by dodać ducha żołnierzom, którzy stanowili całą siłę romańskiego Królestwa Jerozolimy. Nie powiedział jednak ani słowa. Ci ludzie gonili resztką sił. Jeden zdecydowany atak saraceńskiej hordy zakończyłby walkę, co oznaczałoby dla jego rycerzy niewolę albo katowski miecz. Jakiś cień padł na twarz Gerarda — zapowiedź śmierci? Spojrzał w górę. Słońce zasłoniła sunąca na wschód chmura. Przepłynęła, ciągnąc za sobą jakby uczepioną do jej końca drugą, większą chmurę. Powiew wiatru podniósł u jego stóp obłok kurzu. Gerard przyjrzał się dokładniej zachodniej stronie nieba. Znad Morza Śródziemnego nadciągała szybko gromada burzowych chmur o potarganych wiatrem białych szczytach i granatowoczarnych podstawach. Letnie gorąco, panujące w wyciętych w płaskowyżu dolinach, nie pozwalało zwykle, by front burzowy wszedł w głąb lądu dalej niż na dwadzieścia mil. A w tym miesiącu upał był większy niż zwykle. Patrzył, jak chmury zbijają się w gęstniejący front. Pierwsza zniknęła na wschodzie; tam leżało Genezaret —jezioro o spokojnej wodzie, w którym niegdyś łowili ryby pierwsi uczniowie Chrystusa. Teraz wiatr rozganiał welon pyłu, który zasłaniał ten ogrom wód od chwili, kiedy pierwszy raz zatrzymali swoje konie w Hattin. Gerard widział krawędź srebrzystej powierzchni, przypominającej kawałek metalu, wtopiony w widoczne na horyzoncie piaszczyste wzgórza. Wyglądało, jakby jakaś siła ciągnęła pierwszą chmurę burzową w kierunku srebrnego lustra wody. Jeszcze jedna podobna do kruczego skrzydła chmura przepłynęła mu nad głową i temperatura powietrza gwałtownie spadła. Wszystko to było niepokojące — powiew lodowatego marcowego wiatru, wdzierający się w duszny lipcowy dzień. Rycerze stojący koło Gerarda, zgnębieni gorącem i pragnieniem, podnieśli głowy i rozejrzeli się dookoła, jakby przebudzili się właśnie z gorączkowych majaków. Szereg saraceńskiej piechoty drgnął. Wznoszący się zaśpiew zamarł na chwilę. Mięśnie klatki piersiowej i brzucha Palestyńczyka napięły się, gotowe wysłać następne uderzenie energii. Oczy Hasana płonęły tryumfem po wypiciu eliksiru i w oczekiwaniu klęski przeciwnika. Tom Gurden czekał bez ruchu. Jego ramiona zwisały wzdłuż boków. Kolana miał lekko ugięte. Jedną nogę wysunął nieco w przód, stopy ustawił na piaszczystej ziemi pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Dla Hasana, który natężał się właśnie, by zadać śmiertelny cios, pozycja ciała przeciwnika nie znaczyła nic; mogła sygnalizować rezygnację, zgodę na nadciągającą ciemność — jednym słowem mogła dodać zabójcy pewności siebie. Jednak dla znawcy sztuk walki, obeznanego ze sposobami stosowanymi w ki, taki układ ciała mógł oznaczać niebezpieczeństwo. Gurden wydał z siebie długie, wolne tchnienie. Hasan nachylił się i wysłał przez dzielącą ich przestrzeń ostatnie uderzenie energii. Wewnętrzne oko przeciwnika odebrało ten cios jako niewyraźny kształt, przypominający tępy, wielkokalibrowy pocisk, którego fala uderzeniowa ogarnęła nie osłoniętą niczym głowę Toma, przerywając swoją śmiercionośną siłą powłokę jego aury. Barwa pocisku przesunęła się w polu jego widzenia w kierunku koloru niebieskiego, nabrała intensywności, aż… Tom zniknął. Jego stopy nie zrobiły kroku. Nie ugiął nóg. Nie skręcił bioder. Nie pochylił pleców. Nie poruszył ramionami. Nie opuścił głowy. A jednak nagle na linii uderzenia śmiercionośnej fali nie było już jego ciała. Strumień energii uderzył w niewielkie drzewko za Gurdenem, wysuszył je w jednej chwili, zwęglił korę i zamienił zielone liście w popiół. Asasyn wytężył się i wysłał jeszcze jedną falę energii w kierunku miejsca, gdzie teraz stał Gurden. Kwanty energii dotarły do Toma i objęły go niemal całkowicie. A potem, bez najmniejszego drgnienia czy gestu, który mógłby zdradzić jego zamiar, Gurden znowu odpłynął w bok. Hasan wciągnął powietrze i przygotował się do trzeciego ataku. Zatrzymał się. — Stań w miejscu i broń się! — zawołał. — Jak możesz tego żądać? — Nie możesz w nieskończoność robić uników.
— Rzeczywiście w to wierzysz? Hasan wyrzucił trzecią falę. I znowu Gurden przesunął się w bok. — To nie ma sensu. — Hasan zgrzytnął zębami. — Zgadzam się z tobą. — Nie możesz wygrać za pomocą takich sztuczek. — Nie muszę wygrywać. Najważniejsze, żebym nie przegrał. — Zatrzymaj się i pozwól mi się zabić. — Dlaczego? — Żeby rozplatać ten węzeł czasu. — Kto na tym skorzysta? — Ten, kto jest niezniszczalny. — Będziesz mnie błagał, bym cię zniszczył. W odpowiedzi Hasan sięgnął po drzemiące w głębi jaźni siły. Był najwyraźniej bardzo zmęczony. Kiedy przygotowywał się do zadania uderzenia, jego pierś nie wydęła się tak mocno jak przedtem, a brzuch pozostał całkiem płaski. Oczy wyszły mu na wierzch, gdy starał się z całych sił skupić wzrok w miejscu, gdzie stał Gurden. Tom widział, że przeciwnik próbuje rozciągnąć falę tak, by objęła też przestrzeń po obu stronach, czyli miejsca, gdzie Gurden mógłby się znaleźć. Jednak każdy cios, nawet zadany siłami psychiki, miał tę wadę, że wchodziły tu w grę realne siły działające w ściśle określonym odcinku czasu; Hasan nie mógł skierować uderzenia w trzy miejsca jednocześnie. Zaatakował. W ostatniej chwili zmienił kierunek celowania i wybrał nie to miejsce, gdzie stał Gurden, lecz konchę przestrzeni tuż obok, po lewej stronie. Tom, nie poruszywszy się, przesunął się w prawo. Ten unik nie był wynikiem rachunku prawdopodobieństwa. Odbierał wydarzenia z prędkością myśli i reagował bez żadnej zwłoki. Zniknął, bo taka była jego wola. Hasan, wyczerpany wysiłkiem, opadł na kolana na krawędzi skały. Zwiesił głowę na piersi. Wyczerpał siłę eliksiru i większość swojej naturalnej energii. Trzema długimi susami, które nie poruszyły powietrza, Tom przekroczył dzielący go od Araba strumyk, znalazł się u podnóża skały i wspiął się na nią bez wysiłku. Potem płynnym ruchem podniósł rękę i objął kark asasyna. Gurden cofnął się i w tym samym momencie pociągnął swego odwiecznego wroga w dół. Hasan spadł ze swojej skalnej grzędy. Zanim zdążył rozpostrzeć ramiona, żeby osłabić siłę upadku, jego twarz uderzyła w ostry piasek nad brzegiem strumienia. Zaraz za nią, pod nienaturalnym kątem, upadła reszta ciała. Kręgi szyjne pękły z trzaskiem. Lecz nawet ten upadek nie był jeszcze śmiertelny. Kiedy zbierał się z ziemi, z głową dziwnie przekrzywioną, wlokąc za sobą nogi, Tom złapał go za stopę, pociągnął ją w górę i przewrócił go. Hasan znów upadł na twarz, w sekundę potem w piasek wbiły się jego łokcie. Coś złamało się w jego szyi; tym razem ciało zostało pozbawione dopływu energii sterowanej przez mózg. Jednak nawet to nie musiało jeszcze oznaczać końca. Gurden postawił stopę na karku pokonanego i wgniótł jego twarz głęboko w piasek. — Oto, co stworzył Ahuramazda — powiedział. — Podziwiaj i płacz! Hasan chwytał resztkami sił powietrze i wydmuchiwał je w piasek. Drgawki przebiegające jego ciało, które były jedynym dowodem na to, że broni się jeszcze, trwały przez całe stulecie. Kiedy ustały, węzeł, w którym się znajdowali — trzy wymiary przestrzeni i czas w zielonej dolinie u brzegów jeziora Genezaret — odszedł w nicość. A wraz z nim odszedł Tom Gurden. Gęstwa chmur nadciągająca na niewielkiej wysokości nad wzgórza wokół Hattin rozdarła się o dwa skalne rogi. Spadły duże, rozpryskujące się o ziemię krople pierwszego deszczu. Gerard poczuł, że coś uderzyło go w czoło. Pomyślał, że to kamień rzucony od strony saraceńskich szeregów, jednak zaraz potem poczuł, jak zimna kropla ścieka mu z brwi. Powietrze, tak ciężkie i duszące jeszcze kilka chwil wcześniej, wydawało się ochładzać i kurczyć do swoich zwykłych, niewidzialnych rozmiarów. Muzułmanie zaczęli rozglądać się niepewnie wokół siebie, spośród stłoczonych szeregów podniósł się jęk. — Na nich!
Gerard nie wiedział, kto wyrzekł te słowa. Głos był miękki, może nawet należał do niego samego. Tak czy inaczej dobrze go było usłyszeć. — Na nich! — krzyknął. — Do ataku! Stojący najbliżej rycerz spojrzał na niego zdumiony. Potem spojrzeli po sobie inni. — Naprzód! Odepchnąć ich! Po lewej stronie podniósł się prosty jak liniał geometry, długi normański miecz i opadł na napierających Saracenów. Przeciął na pół jakąś głowę. Wśród otaczających muzułmanów dał się słyszeć słaby okrzyk protestu. Inny miecz zatoczył krótki łuk i zrzucił inną głowę z ramion. Z okrzykiem wściekłości, łapiąc otwartymi ustami krople deszczu, chrześcijańscy rycerze rzucili się naprzód, kładąc wokół przeciwników pokotem. Pierwszy szereg saraceńskiej piechoty, zaskoczony i zdezorientowany, uczynił krok w tył i zderzył się z kręgiem ludzi stojących z tyłu. Ci z przodu padali, cięci przez atakujących Francuzów. Ci w drugiej linii, którym przeszkadzali ginący towarzysze, brali na siebie pchnięcia mieczami, które rycerze zaczęli zadawać po rozpoczynających walkę cięciach. Ciżba pokrytych ranami i potykających się Saracenów zachwiała się. Rycerze nabierali tempa, parli do przodu, rąbali i zadawali ciosy na lewo i prawo. Idąc naprzód, Francuzi rozluźnili szyk, przez co każdy rycerz zdobył więcej miejsca, by manewrować tarczą w kształcie łzy i odpierać nieliczne, słabe ataki przeciwników. Orzeźwieni deszczem i ośmieleni pierwszymi udanymi ciosami, francuscy rycerze posuwali się w dół łagodnego stoku. Saraceni ustępowali. — Za nimi! Wyciąć ich! — krzyczał Gerard. Po chwili stał tylko sam jeden w szerokim kręgu pustej przestrzeni przed czerwonym namiotem. Jego rycerze ponieśli bitwę dalej. Z zapałem dobył miecza i podążył za nimi. Instrument stał w kawiarni hotelu Gesu Rex, a przy nim, odwrócony plecami do okna wychodzącego na jerozolimskie Nowe Miasto, Tom Gurden grał swój ukochany jazz. Zachodzące słońce nadało krajobrazowi różowozłoty odcień. Ze strzelistych wież meczetu Saladyna rozlegał się wzmocniony przez głośniki głos muezzina. Rytm tego nawoływania ledwo docierał do Gurdena przez podwójne izolowane szyby i nie przeszkadzał mu w graniu. Wszedł Ahmed, zamówił żytniówkę z piwem imbirowym i podszedł do zacisznego stolika, ukrytego we wnęce tuż obok stołka, na którym siedział Gurden. Młody Arab przyciągnął sobie krzesło i usiadł. Już po chwili kiwał głową w rytm skomplikowanej melodii stride. Mniej więcej co dziesięć taktów podnosił do ust szklankę i pociągał łyk alkoholu. Gurden dociągnął utwór do końca i tym samym skończył turę. Po chwili, gdy przebrzmiała muzyka, a kawiarniani goście znów zaczęli rozmowy, odwrócił się do Ahmeda. — No i co, effendi? Udał się interes? — Wszystko zapłacone. — Dwieście za wynajęcie? I w przyszłości do czterdziestu milionów baryłek? — Tak jak przewidywałeś. Mam wobec ciebie dług, Tom. Firma Cohen & Safud, gdzie Ahmed był junior associate, handlowała lewantyńską ropą na większą skalę niż koncern Shell. Tom Gurden nie odegrał wielkiej roli w transakcji, która właśnie została zawarta, jednak podrzucił kilka nazwisk i wstawił się u paru osób. Pianista uśmiechnął się i zagrał krótką frazę, żeby uczcić wydarzenie. — Jak ci wypłacić prowizję, Tom? — W małych kostkach ze sztucznego tworzywa. Ahmed wyglądał na zaskoczonego. — Myślisz o żetonach? W kasynie? Tom zaśmiał się. — Niee… Pierre Boutelle otwiera w Hajfie nowy wydział fabryki, która produkuje elementy pamięci DRAM. Mówi się, że szuka wspólników. Ahmed gwizdnął. — Wszystko, czego dotyka, zamienia się w krzem. — Jego doświadczenie pomoże ze mnie zrobić uczciwego kapitalistę. — Roboty wszystkich krajów, łączcie się. — Coś w tym sensie. Odwrócił się znowu do klawiatury, ustawił potencjometrami kształt fali na „fagot” i zagrał sotto voce jakiś luźny, spokojny kawałek. — Pewnego dnia przestanę grać na pełny etat. — Nie rób tego, Tom! — zaprotestował Ahmed. — To jest najlepsze miejsce w całym mieście, żeby sobie pogadać z różnymi ludźmi. Jak miałbym zarabiać pieniądze, gdybyś zrezygnował?
— Zajmij się rolnictwem. Zdaje się, że u starego Samuela będzie niedługo wolna posada zarządcy kibucu. — Rolnictwo jest dobre dla intelektualistów. Wolę handlować ropą. — No to sam się naucz grać na fortepianie. — Nie mam takich dłoni jak ty. Gurden zaśmiał się i odwrócił przez ramię, żeby spojrzeć na swoje miasto. Mógł mówić o porzuceniu fortepianu, lecz wiedział, że będzie tu grał przez następne dziewięćset lat. To miasto było tego warte. — Nie odsuwaj! — Ale misa jest pełna! — Nie! Aaaaaa! Aleksandra opróżniła naczynie, zawartość rozprysnęła się i spłynęła po kamiennej posadzce. Starała się to robić jak najszybciej, jednak kiedy opróżniała misę zbyt raptownie, ciecz opryskiwała jej palce. Jeśli zwlekała zbyt długo, zawartość wylewała się na kolana, jad przeżerał się wtedy przez skórę, czego sama już doświadczyła. Hasan wył i miotał się w krępujących go więzach, aż udało się jej podstawić płytką misę pod jego twarz. Dopiero wtedy wąż zachowywał się, jakby stracił jad. Zwierał luźno poruszające się szczęki i układał straszliwe zęby jadowe na powrót w rowkach. Olbrzymie bursztynowe oko zwróciło się w jej stronę i wyglądało, jakby mrugało do niej filuternie. Gdyby napięta skóra wokół paszczy mogła się rozciągnąć, mogłoby się wydawać, że wąż się uśmiecha, a raczej wykrzywia w grymasie. Aleksandra nie odważyłaby się opuścić niepotrzebnie misy na króciutką nawet chwilę, niezależnie od tego, jak bardzo by jej ciążyła i jak bardzo zmęczone byłyby jej ramiona. Wąż był tak szybki. Dokładnie w chwili, gdy wydawało się, że ramiona opadną jej pod własnym ciężarem i że misa wyśliźnie się jej z dłoni, paszcza węża otworzyła się i zaczął z niej bryzgać jad jak ze strażackiego węża. Hasan krzyknął, tak samo jak zawsze, a ona dźwignęła szybkim ruchem misę do właściwej pozycji i zasłoniła go. — Przepraszam — wysapała. Drobniutkie kropelki jadu odbiły się od powierzchni naczynia i wżarły się w jej twarz i ramiona. Teraz, kiedy oczy Hasana były osłonięte od strumienia jadu, mogłaby przetrzeć je rąbkiem spódnicy. Potrzebowała jednak obu rąk, by trzymać misę, która znów się wypełniała. — Nie odsuwaj — poprosił błagalnie. — Ale zaraz będzie pełna! — Nie! Aaaaa! Cha, cha! Cha, cha, cha! Loki wzniósł się między gwiazdy, wreszcie wolny od klątwy Jednookiego Odyna. Przepełniająca go radość zamieniała się w czysty śmiech… I to go zadziwiło! Loki Szczwany. Loki Zwodniczy. Loki — Książę Wielu Możliwości. Nigdy nie wyszło spod jego ręki nic czystego, dobrego, nic niezmąconego. Tylko teraz, kiedy udało mu się największe w życiu oszustwo, ogarnęła go czysta radość. — Nie — zdecydował. — Jednak nie tak zupełnie czysta. Kiedy sunął w górę ku zimnym przestrzeniom, pomyślał, że zostawił na Ziemi wiele nie dokończonych dzieł. Odebrano mu możliwość działania na tak długo, że żaden śmiertelnik nie mógłby tego objąć rozumem. Gdyby teraz się wycofał, zostawiłby grę nie dokończoną, bez wyraźnego zwycięzcy. No i ten sposób, w jaki udało mu się uciec — tu także miał odczucie, że coś nie zostało ostatecznie zamknięte. Tyle ciosów, które chybiły celu. Tyle ślepych uliczek. Tyle utraconych, nie wykorzystanych szans. Taka niezręczna próba podjęcia akcji przyniosłaby wstyd nawet śmiertelnikowi, a co dopiero bogu. Loki zasępił się, lecz trwało to tylko ułamek sekundy. Potem zmienił tor wznoszącego się spiralnie lotu i skierował się w stronę, z której przybył. Gdy opadał w kierunku krzywizny ziemskiej grawitacji, ostatni raz z radości zakręciło mu się w głowie. — Aaach!