Margaret McPhee Zemsta i miłość ROZDZIAŁ PIERWSZY Hounslow Heath, Londyn 1810 To był idealny dzień na ślub. Październikowy poranek budził się rześki i...
6 downloads
18 Views
1MB Size
Margaret McPhee
Zemsta i miłość
ROZDZIAŁ PIERWSZY Hounslow Heath, Londyn 1810 To był idealny dzień na ślub. Październikowy poranek budził się rześki i słoneczny, a błękitu nieba nie przesłaniała nawet jedna chmurka. Wrzosowisko Hounslow wciąż się zieleniło, podczas gdy otaczające je dęby i buki przybrały najpiękniejsze odcienie czerwieni i złota. Jednak jadąca paradnym powozem lady Marianne Winslow nie zauważała piękna przyrody. - Powinniśmy się modlić, by Pickering wciąż czekał na nas w kościele. Nie zdziwiłbym się, gdyby zmienił decyzję i wrócił do domu. Nikt nie mógłby go za to potępić. Ma przecież swoją dumę. Cóż przez tyle czasu robiłaś w swojej sypialni? George Winslow, hrabia Misbourne, wyciągnął z kieszonki złoty zegarek i otworzył go. Marianne zastanowiła się, co ojciec by powiedział, gdyby poznał prawdę, bowiem przez ostatnie dwie godziny wpatrywała się w lustro i usiłowała się zmusić do poślubienia człowieka prawie w wieku jej ojca, którego widziała zaledwie dwa razy w życiu i który spoglądał na nią takim wzrokiem, jakby była młodą klaczą. Ale ojciec nie czekał na odpowiedź. - Jesteśmy już czterdzieści pięć minut spóźnieni, a nie dojechaliśmy jeszcze do Staines. Dobry Boże, dziewczyno, po tej historii z Arlesfordem nie możemy ryzykować, że zniechęcisz też Pickeringa. - Ale papo... to małżeństwo... nie jestem pewna, czy potrafię... - Marianne, jak powiedziała ci już twoja matka, to, co teraz czujesz, to zwykłe przedślubne zdenerwowanie. Rzecz u młodej damy całkiem zwyczajna. Przeżywaliśmy już to... - Tak, ale... - Ale co?
- Myślałam, że po zaręczynach będę mogła przywyknąć do pana Pickeringa i do myśli, że zostanę jego żoną. Potrzebuję na to więcej czasu. Pierścień zaręczynowy dostałam przecież zaledwie przed miesiącem. Spojrzała na ciężki sygnet, który miała na palcu. - Tymczasem, papo, ja prawie go nie znam. - Wkrótce poznasz. Pickering nie jest człowiekiem wymagającym. Będzie dla ciebie dobry. Złoty pierścień od Pickeringa zabłysnął w świetle słońca. - Rozumiem, że nie wydaje ci się najbardziej pociągającym panem młodym. Ale to człowiek stały, solidny i można na niego liczyć. Jest nie tylko właścicielem znacznej fortuny, ale także człowiekiem wpływowym. Stanowi naprawdę znakomitą partię. - Ojciec przerwał na chwilę, a potem kontynuował: - Ślub musi się odbyć, więc już nie staraj się niczego kwestionować. I rób, moje dziecko, jak ci się mówi.
R
Marianne spojrzała na bukiet ślubny. Bladoróżowym różom, ściętym w oranżerii
L T
tego ranka, towarzyszyły białe drobne kwiatki zwane tchnieniem dzieciątka. Marianne znała wszystkie argumenty ojca. Wiedziała też, że ojciec ma rację. Jednak żadna z tych rzeczy nie czyniła myśli o ślubie z Charlesem Pickeringiem bardziej możliwą do przyjęcia.
Powóz wziął zakręt tak ostro, że Marianne, próbując przytrzymać się zabezpieczającej pętli, upuściła bukiet na podłogę. - Papo, czy nie możemy jechać wolniej i ostrożniej? - Mamy zbyt mało czasu, Marianne. Utrata Pickeringa kosztowałaby nas zbyt dużo. - Ojciec odwrócił wzrok z dziwnym wyrazem oczu. Zacisnął usta, a po chwili mówił dalej: - Stangret ma polecenie nadrobić stracony czas. A poza tym to wrzosowisko to miejsce niebezpieczne. Nie należy tutaj zwalniać, nawet za dnia. Ojciec podniósł bukiet z podłogi i wręczył go córce. Marianne zadrżała. - Nie myślisz chyba, że ten rozbójnik... - zaczęła i chciała mówić dalej, lecz ojciec jej przerwał.
- Wiesz, że ponad dwa miesiące temu ślad po nim zaginął. Teraz, gdy jest ścigany, przeniósł się z pewnością gdzie indziej. A gdyby nawet był gdzieś w pobliżu, godzina jest zbyt wczesna. Leży pewnie pijany w jakiejś tawernie... Nie zaryzykujemy jeszcze większego spóźnienia. - No tak. Zawsze kończy się na jednym. To znaczy na moim ślubie - powiedziała Marianne z ciężkim sercem i odwróciła wzrok. - Córko. - Ojciec westchnął i ujął jej dłoń. - Wiesz przecież, ile dla mnie znaczysz. Kiwnęła głową. - I wiesz, że wszystko robię dla twojego dobra? - Tak, papo. - A zatem uwierz mi, moje najdroższe dziecko, że ślub z Pickeringiem to rzecz dla ciebie najlepsza. Kiwnęła głową ponownie. Wyjdzie za pana Pickeringa, bo ojciec zaaranżował dla
R
niej to małżeństwo... No i dlatego że... tak trzeba. Powóz zwolnił, zbliżając się do wą-
L T
skiego mostu, a przez okienko wpadł snop słonecznego światła, oświetlając twarz ojca uśmiechającego się do córki. Jego spojrzenie było serdeczne, a dłonie, w których trzymał jej dłoń, bardzo ciepłe. Wszystko naokoło zdawało się jakby uśpione. Nie słychać było nawet turkotu kół ani śpiewu ptaków. Nastąpił moment czystego spokoju w złotym świetle, gdy nagle padł strzał, po czym rozpętało się piekło. Lokaje krzyczeli, stangret głośno przeklinał, konie rżały. Powóz zachwiał się, a potem przystanął. Coś dużego i twardego uderzyło o jego ścianę. Marianne, przerażona, aż podskoczyła na siedzeniu. Spojrzała w stronę, z której dobiegały hałasy, i kątem oka dostrzegła ciemny cień przesuwający się za oknem. Rozległ się tętent kopyt i krzyki. I tupot nóg. A potem zaległa cisza. Ojciec z kieszeni w drzwiczkach powozu dobył dwa pistolety i czekał w pogotowiu, trzymając je w dłoniach. Przyczajony, spoglądał to na jedne drzwiczki, to na drugie. - To musi być ten rozbójnik - wyszeptała Marianne z bijącym sercem. Ojciec, oddychając ciężko, czekał z zaciśniętymi zębami. - Daj mi jeden pistolet, papo, proszę. - Nie mów głupstw, Marianne.
Czekali, ale nic się nie działo. Sekundy dłużyły się w nieskończoność. Strach i przerażenie były niemal obezwładniające. Ojciec wycedził przez zęby: „No chodź, pokaż się". Jednak ten, kto był na zewnątrz go nie usłuchał. W powietrzu panowały napięcie i bezruch. Marianne zastanawiała się, czy napastnik przypadkiem nie uciekł. Ojciec najwyraźniej pomyślał tak samo, bo dał jej znak głową, że ma być cicho. Przytaknęła milcząco, patrząc, jak ojciec przesuwa się ku wejściu. W tej samej chwili drzwiczki otworzyły się gwałtownie. Pistolet ojca wypalił z tak ogłuszającym hałasem, że Marianne zabolały uszy, a jej oczy w chmurze niebieskiego dymu zaczęły łzawić. Chciała się poruszyć, lecz ojciec schwycił ją mocno za przegub. - Zostań tam, gdzie jesteś, Marianne! - rozkazał. Cisza, która zapadła po wystrzale, dzwoniła jej teraz w uszach. Poprzez dym zoba-
R
czyła jakiś cień przesuwający się za drzwiczkami powozu i usłyszała ochrypły męski szept.
L T
Ojciec wystrzelił w stronę cienia z drugiego pistoletu i wyskoczył z powozu przez otwarte drzwiczki.
Rozległo się głuche stuknięcie o ścianę powozu, od którego pojazd zakołysał się. Marianne usłyszała jęk, a potem zapadła złowroga, mrożąca krew w żyłach cisza. - Papo? Sprawdziła, czy w schowkach na drzwiczkach nie ma trzeciego pistoletu, a gdy go nie znalazła, mimo to wyskoczyła z powozu. Dym już się rozproszył i nie przesłaniał jej widoku. Konie zostały wyprzężone i puszczone wolno. Po stangrecie i lokajach nie było śladu. Jej ojciec stał oparty plecami o ścianę powozu, twarz miał białą jak kreda, z kącika ust sączyła mu się krew, jednak jego czarne oczy patrzyły przed siebie z gniewem człowieka gotowego walczyć. Marianne wiedziała, że rozbójnik jest w pobliżu i z pewnością ją teraz obserwuje. Nie była jednak w stanie podnieść wzroku. Serce waliło jej mocno, strach sparaliżował całe ciało. Biorąc głęboki oddech, powoli pobiegła wzrokiem za spojrzeniem ojca i dostrzegła wysokiego, ciemnego rozbójnika.
Ubrany był na czarno. Miał na sobie bryczesy z koźlej skóry oraz długie popękane ze starości buty. Nawet jego rękawiczki były ciemne i znoszone jak reszta ubioru. Na głowie nosił staromodny trójgraniasty kapelusz, także czarny, a spod kapelusza wymykały się długie włosy w kolorze ciemnego mahoniu. Wszystko to Marianne zauważyła w jednej sekundzie, choć uwaga jej skupiała się na ciemnej chuście, która zasłaniając dół twarzy mężczyzny, skrywała jego tożsamość. Poczuła ściskanie w żołądku i drżenie kolan. Jej wzrok zatrzymał się na chwilę na chuście, a potem przesunął się ku jego oczom. Nie wydawały się okrutne, a miały kolor ciemnego miodu. Jego stanowcze spojrzenie sprawiło, że nie mogła odwrócić wzroku. Poczuła, że serce bije jej nierówno, i zadrżała na całym ciele. Nie wiedziała, czy sprawił to szok, ulga, strach, czy też kombinacja wszystkich tych trzech uczuć. - Czego chcesz, u diabła? - zapytał rozbójnika jej ojciec.
R
Tamten oderwał wzrok od jej oczu i dopiero wtedy Marianne zauważyła, że w obu
L T
dłoniach trzyma pistolety wymierzone w serce ojca.
Choć nie widziała pod chustą jego ust, wiedziała, że uśmiechnął się, słysząc to pytanie. Tak, uśmiechnął się, ale w oczach, zwróconych na ojca, nie było radości. - Dobrze wiesz, czego żądam - powiedział mężczyzna spokojnie i ochryple, prawie szeptem. - Pożałujesz tego, łajdaku. - Nie sądzę. - Moja córka jedzie właśnie na swój ślub - próbował oponować ojciec, lecz bez skutku, gdyż rozbójnik nawet nie drgnął. Jego wzrok był wciąż bezlitosny. - Mam sakiewkę z pieniędzmi. - Ojciec wyciągnął z kieszeni woreczek z brązowej skóry. - Trzymaj. - Rzucił go w stronę rozbójnika. - Weź ją i odejdź. Sakiewka wylądowała na trawie między nimi, ale rozbójnik nawet na nią nie spojrzał, mimo że była ciężka i wypchana monetami. - Nie chcę twoich pieniędzy - powiedział ochryple, patrząc nieustępliwie w oczy Misbourne'a.
Ojciec też patrzył na niego przez chwilę, jakby nie rozumiejąc odpowiedzi. - Weź więc spinkę do fularu z brylantem i zegarek. I jedno, i drugie jest ze złota rzekł i drżącymi palcami odpiął spinkę, a potem wyjął z kieszonki zegarek i próbował wręczyć obie te rzeczy napastnikowi. Ale ten ani drgnął. - Marianne, zdejmij perły i rzuć je obok sakiewki na trawę - polecił córce Misbourne, dodając szeptem: - Perły przed wieprze. Rozbójnik pokręcił głową. - Nie chcę też twojej biżuterii, Misbourne. Palce ojca, który próbował rozpiąć zameczek naszyjnika na szyi córki, znieruchomiały. - Wiesz, jak się nazywam? - zapytał ostro, marszcząc brwi, a w jego oczach pojawiły się podejrzliwość i strach. - Wiem znacznie więcej.
L T
R
Obaj mężczyźni, w ciężkiej i złowrogiej ciszy, mierzyli się wzrokiem. - Więc czego chcesz? - zapytał w końcu starszy.
- Dojdziemy do tego - odrzekł enigmatycznie napastnik. - Teraz jednak, zgodnie ze swoim zwyczajem, zacznę od tego, że wezmę to, co jest ci najdroższe na świecie. Ojciec pobladł jeszcze bardziej, zmusił się jednak do fałszywego śmiechu. - Chcesz mnie zabić? - Nie! - zawołała Marianne, robiąc krok do przodu. - Niech go pan nie krzywdzi, błagam pana! Ich spojrzenia się spotkały, a oczy napastnika w świetle poranka wydały się jej prawie złociste. - Niech pani będzie spokojna, lady Marianne... - zszokował ją znajomością jej imienia. - Zarówno pani ojciec, jak i ja wiemy, o czym mówię - dodał tym samym beznamiętnym głosem i zmierzył Misbourne'a lodowatym spojrzeniem. - Prawda? - Nie! - zaprzeczył słabym głosem ojciec Marianne. Jego ton był tak nieprzekonujący, że nawet córka nie uwierzyła, że nie wie, o co chodzi.
Rozbójnik wykonał drobny ruch pistoletem trzymanym w prawej dłoni. - Zabiję cię, jeżeli nie dasz mi tego, po co przyszedłem. A gdy zginiesz, będę mógł wziąć to, co tak bardzo starasz się chronić. - Papo, proszę cię, jeżeli wiesz, czego on chce, daj mu to. Nie ryzykuj naszego życia. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią. Na twarzy ojca odbiło się ogromne napięcie. Zdawało się, że w ciągu tych kilku minut zestarzał się o sto lat, tymczasem oczy napastnika przybrały bardzo dziwny wyraz. - Uciekaj, Marianne - powiedział ojciec głosem pełnym cierpienia. - Biegnij, nie oglądając się za siebie. Marianne pokręciła głową. - Nie zostawię cię - odparła. - Rób, co mówię, dziewczyno!
R
Słysząc to, zrozumiała, co rozbójnik miał na myśli, zanim wypowiedział następujące słowa:
L T
- Cóż droższego może mieć ojciec nad własną córkę? - Zapewne są droższe mu osoby - odrzekła.
- Nie odbierzesz mi jej, ty diabelskie nasienie! Ojciec rzucił się w stronę rozbójnika, ale tamten był wyższy, silniejszy i młodszy. Schowawszy błyskawicznie pistolety, odparował z łatwością uderzenia Misbourne'a i sam zadał mu cios najpierw w twarz, a potem w brzuch. Ojciec zgiął się wpół, robiąc krok do tyłu i opierając o bok powozu, a potem osunął się na kolana. - Papo! Marianne ruszyła ku niemu, lecz rozbójnik był szybszy. Uchwycił ją wpół i przyciągnął do siebie. - Nie! Próbowała się wyrwać, lecz okazał się silniejszy. Tymczasem Misbourne wstał z kolan. - Co dasz mi za jej bezpieczny powrót, Misbourne? - Wszystko, co zechcesz.
- Wszystko? Ojciec kiwnął głową. - Pieniądze. Złoto. Srebro. Klejnoty. Wymień, co zechcesz. Rozbójnik rzucił na ziemię złożony arkusz papieru. - Oto moja cena, Misbourne. Ojciec podniósł arkusz i rozłożył go, a Marianne zobaczyła, że twarz mu się wykrzywia z przerażenia. Nie wykonał żadnego ruchu, nie wypowiedział ani słowa, patrzył tylko na papier tak, jakby nie mógł uwierzyć w to, co jest tam napisane. Zachwiał się na nogach i cofnął, opierając o ścianę powozu. - Papo! - Marianne daremnie usiłowała wyrwać się rozbójnikowi. - Papo! Na czole starszego mężczyzny pojawiły się krople potu. Twarz miał poszarzałą. Wyglądał teraz na słabego starca, który już nawet nie potrafi udawać, że jest silny i energiczny. Mimo to rozbójnik nie okazywał litości.
R
- Wymiana nastąpi dzisiaj, Misbourne. Bądź gotowy.
L T
Marianne poczuła, że ziemia usuwa jej się spod stóp i świat odwraca do góry nogami, bo mężczyzna podniósł ją i zarzucił sobie na ramię. Wiła się i próbowała kopać, jednak przestała, gdy poczuła, że krew jej napływa do głowy, a uchwyt mężczyzny staje się silniejszy.
- Nie! Nie zabieraj mi jej! Błagam! - ojciec z płaczem padł na kolana. - Błagam cię, panie. Dam ci, co tylko zechcesz. Napastnik pozostawał jednak niewzruszony. - Dasz - potwierdził i dodał: - Czekaj na dalsze instrukcje. To rzekłszy, dosiadł konia, wciągnął Marianne, umieszczając ją bokiem na siodle przed sobą. Ogromny czarny wierzchowiec, zniecierpliwiony, stanął dęba. - Kto cię przysłał? Czy to był...? - zawołał przerażony Misbourne. - Nikt mnie nie przysłał - wpadł mu w słowo rozbójnik. - No to kim jesteś, u diabła? - Jestem twoją przeszłością, Misbourne! Przeszłością - odrzekł rozbójnik, patrząc na starszego mężczyznę z wysokości siodła.
Następnie spiął konia i w chwilę później galopowali już z Marianne przez wrzosowisko, zostawiając za sobą jej krwawiącego i śmiertelnie bladego ojca, pozbawiony koni powóz i rozdeptane resztki ślubnego bukietu.
ROZDZIAŁ DRUGI Rafe Knight poganiał konia, przez cały czas mocno przytrzymując swoją drogocenną zdobycz. Czuł słodki zapach fiołków emanujący z włosów dziewczyny i przyciskał do siebie jej szczupłe ciało. Żałował, że ta piękna panna zmuszona jest w tym wszystkim uczestniczyć. Stanowiła jednak jedyną słabość Misbourne'a i co za tym idzie, jedyną nadzieję na to, że on, Rafe Knight, dostanie to, co się stara uzyskać. Pomyślał, że stangret Misbourne'a i jego lokaje z pewnością dotarli już do gospody i wezwali pomoc. Nie miał zatem zbyt wiele czasu. Zmierzał z początku na zachód, w
R
stronę Staines, a gdy zniknął już Misbourne'owi z oczu, zawrócił na ogromnym wrzoso-
L T
wisku i ruszył w stronę Hounslow i Londynu.
Callerton czekał na niego dokładnie tam, gdzie się umówili, ukryty pośród zabudowań opuszczonej farmy, na obrzeżu miasta. Wrota ogromnej stodoły stały otworem. Knight wjechał do środka i pozwolił swojemu przyjacielowi zsadzić z konia Marianne, po czym sam zeskoczył na ziemię.
Zamaskowany wspólnik rozbójnika zaprowadził Marianne do powozu czekającego w stodole, a potem pomógł przyjacielowi wprząc swego konia do zaprzęgu. Marianne miała sucho w ustach, serce biło jej jak oszalałe, a całe ciało było zesztywniałe z napięcia. Bała się tak bardzo, że dygotała z każdym oddechem i czuła, że dłonie ma lepkie od potu. Zacisnęła mocno powieki i chcąc opanować panikę, zaczęła liczyć oddechy. Gdy otworzyła oczy ponownie, mężczyźni wycierali konia z piany i potu i byli całkowicie pochłonięci swoją pracą. Marianne zmobilizowała resztki odwagi. Wzięła głęboki oddech i zacisnęła palce na klamce u drzwiczek powozu. Krew wciąż pulsowała jej w skroniach, a serce waliło mocno. Drzwiczki otworzyły się bezszelestnie, a ona zsunęła się na ziemię i przeszła w stronę tyłu pojazdu. Znalazłszy
się tam, oparła się o pusty bagażnik, szukając rozpaczliwie wzrokiem drogi ucieczki albo jakiejś kryjówki. Wstrzymała oddech. W tym strasznym napięciu wydawało jej się, że czas zwolnił, wyostrzając wszystkie jej zmysły. Czuła zapach siana, końskiego potu i jesiennych jeżyn. Słyszała podzwanianie uprzęży oraz niecierpliwe uderzenia o ziemię końskich kopyt. Rozglądając się, nie dostrzegła żadnego miejsca, w którym by się mogła ukryć, żadnego stogu siana, żadnego pojazdu, Serce ze strachu podeszło jej do gardła. Wiedziała, że musi zaryzykować. Nie wahała się więc dłużej i rzuciła się biegiem do ucieczki. Zdążyła zrobić zaledwie trzy kroki, gdy rozległ się krzyk i znalazła się w ramionach rozbójnika, który w okamgnieniu przyparł ją do drzwi powozu, przytrzymując jej ręce za plecami i patrząc z wściekłością w oczy. - To nie był dobry pomysł, lady Marianne - powiedział ochrypłym półszeptem. Znajdował się tak blisko, że z każdym wdechem dotykała piersiami jego ciała. Był
R
bardzo wysoki, górował nad nią, a ona przez dłuższą chwilę nie była zdolna wypowiedzieć ani słowa.
L T
- Łajdaku! - wycedziła przez zęby. - Czego się spodziewałeś? Że będę siedziała w powozie, czekając, aż mnie pobijesz tak, jak pobiłeś mojego ojca? - Nie biję kobiet.
Patrzyła stanowczym wzrokiem.
- Ale bijesz starców, którzy nie zrobili ci nic złego. - Tego pani nie wie, lady Marianne. - Nie musiałeś go bić! - To niewielka kara za to, co zrobił. - Więc czym zasłużył sobie na takie traktowanie? - Pani ojciec jest złodziejem i mordercą. Pokręciła głową z niedowierzaniem. - A pan jest szaleńcem oszołomionym złem tak jak pijak alkoholem. - Mylisz się. Niewiele różnię się od pani.
Spojrzał jej prosto w twarz. Miał oczy koloru najlepszego porto, wyraźne i przytomne. Nie mogła opanować dreszczu, który przebiegł całe jej ciało. Tymczasem napastnik wciąż, ściskając przeguby jej rąk, przytrzymywał ją przy drzwiczkach powozu. - To ty jesteś złodziejem. I z tego, co wiem, także mordercą. Przysunął się jeszcze bliżej, a w jego oczach zapłonęła wściekłość. - To prawda, że ukradłem. Ale oskarżać mnie o morderstwo?! Mogłem je popełnić z wielką łatwością, lady Marianne, kiedy pani ojciec czołgał się przede mną w prochu. I miałem pokusę, żeby to zrobić. Przyznaję, że tak było. Oko za oko... Ale morderstwo to... Morderstwo to gra, w którą gra pani ojciec. Mnie wystarczy, że pani ojciec trafi w ręce sprawiedliwości. Przeraziły ją jego słowa. A on nagle uwolnił ją, robiąc krok do tyłu. - Mam spór z pani ojcem, nie z panią. Pani nie musi się obawiać. Nie zrobię pani krzywdy. - A więc co pan zamierza ze mną zrobić?
L T
R
Jej serce biło bardzo szybko. Usta miała suche, zadała jednak to pytanie, choć bała się usłyszeć odpowiedź.
- Trzymać panią, dopóki pani ojciec nie da mi tego, czego żądam. Ma bowiem coś, co należy do mnie. Wymiana będzie więc sprawiedliwa. - A czego pan żąda? - zapytała prawie szeptem. Aż za dobrze pamiętała reakcję ojca po przeczytaniu żądania rozbójnika. - Zadaje pani zbyt wiele pytań, milady. Nie możemy dłużej zwlekać. - Nie ujdzie to panu bezkarnie. - Naprawdę? - Jest pan godny pogardy. - Jestem tym, czym uczynił mnie pani ojciec, lady Marianne. Niech się pani modli do Boga, by nie pozwolił pani poznać prawdy - powiedział, po czym otworzył drzwiczki i gestem zaprosił ją do powozu. Marianne nie miała wyboru, ale wsiadła z podniesioną głową. Ma oczy ojca. Czarne jak noc, uważne i patrzące na niego z jednakową pogardą. Nic więc dziwnego, że była ulubienicą ojca, pomyślał. I że chronił ją tak, jakby była
klejnotem koronnym. Urodę natomiast odziedziczyła po matce. Rafe spojrzał na blond loki okalające jej twarz - łagodną i bladą, kontrastującą z czernią oczu. Jednak starożytna mądrość mówi, że to oczy są oknami duszy. Zatem, pomyślał Rafe Knight, możliwe, że jej dusza jest tak czarna jak dusza starego. Zaciągnął zasłonki w okienkach powozu, a gdy wewnątrz zrobiło się ciemno, dziewczyna zesztywniała. Na jej twarzy odmalował się strach. Zirytowało go to. Czy ona uważa, że mogę ją zgwałcić? - zastanowił się. Czy choćby ją tknąć? To Misbourne robi takie rzeczy, nie ja. - Powiedziałem, że nie ma się pani czego obawiać z mojej strony - oznajmił gniewnie. - Biorąc pod uwagę pani skłonność do ucieczki, zrozumiałe powinno być zastosowanie takich środków ostrożności - dodał i pokazał jej niedługi sznur. - A jeżeli nie dam się związać? - zapytała, podnosząc dumnie głowę. - Nie ma pani w tej sprawie wyboru, milady.
R
Patrzyła na niego tak, jakby był wcielonym diabłem - Jest pan łajdakiem!
L T
- To prawda - przyznał. - A pani nie powinna o tym zapominać, zwłaszcza gdyby miała pani ochotę stawiać mi opór.
Otworzyła szeroko oczy, ale nie dostała ataku histerii, którego spodziewał się po rozpieszczonej córeczce Misbourne'a. Była opanowana i ostrożna. Gdy związywał jej ręce z tyłu i sprawdzał, czy powróz nie jest zbyt mocno zaciśnięty, patrzyła na niego spokojnie i z większą odwagą, niż mógłby patrzeć niejeden mężczyzna. Gdy już ją związał, otworzył schowek znajdujący się za jego siedzeniem i wyciągnął stamtąd małą torbę podróżną. Robił wszystko niespiesznie, ale precyzyjnie, dobrze wyćwiczonymi ruchami. Wydobył z torby parę dobrze wypolerowanych butów z cholewami, nowy kapelusz oraz parę bardzo eleganckich, czarnych skórzanych rękawiczek. Następnie wyjął z kieszeni pistolety, sprawdził, czy są nabite, i położył je na dnie torby. Ruchem ramion zsunął z siebie płaszcz, zrolował go i położył na pistoletach. W ślad za płaszczem poszedł trójgraniasty kapelusz, stare rękawiczki i buty, po czym torba została schowana. Wtedy rozbójnik podniósł wzrok i zobaczył, że Marianne go obserwuje. W
przytłumionym szarym świetle ich oczy się spotkały, a on na myśl, że córka Misbourne'a mogłaby dla niego okazać się w jakimkolwiek stopniu atrakcyjna, poczuł gniew. Ona tymczasem, jakby to wyczuwając, odwróciła głowę i utkwiła wzrok w ciemnych zasłonach. Patrzył na nią, wkładając eleganckie czarne buty i zgarniając do tyłu włosy, które zebrał na karku w warkocz przewiązany czarną wstążką wyjętą z kieszeni fraka. Wtedy Callerton zapukał w skrzynię powozu, dając Knightowi znać, że dojeżdżają do dzielnicy zwanej St. Giles Rookery. - Czas wysiadać, lady Marianne - oznajmił. Poruszyła się spokojnie. Zdawała się opanowana, jednak wyczuł w tym ruchu rosnący brak zaufania, a w jej ciemnych oczach błysk strachu. Przez moment poczuł wyrzuty sumienia, jednak ona szybko odwróciła wzrok, a gdy spojrzała na niego po raz kolejny, wyraz jej twarzy zdradzał jedynie pogardę. Była w tej chwili tak podobna do Misbourne'a, że cała jego skrucha zniknęła.
L T
R
Knight wyciągnął ku niej rękę i przystąpił do realizacji następnej części swojego planu.
W gabinecie w swym miejskim domu przy Leicester Square hrabia Misbourne leżał na przykrytej kremową narzutą kozetce i słuchał dobiegającego zza okna turkotu powozów.
- Już pojechał - powiedział Francis Winslow, znany też jako wicehrabia Linwood, syn Misbourne'a i jego spadkobierca, który, stojąc przy oknie, odprowadził wzrokiem powóz Pickeringa. - Czy sądzisz, ojcze, że nam uwierzył? Oczy Linwooda były tak ciemne i pełne jadu jak oczy jego ojca. Misbourne kiwnął głową. - Trudniej będzie jutro, kiedy wróci i będzie chciał odwiedzić narzeczoną. Choć historia o wypadku i rozbiciu powozu, która się znajdzie w jutrzejszych gazetach, bardzo nam pomoże. Dopilnowałem też, by wieść się rozeszła, szeptana od ucha do ucha w klubach.
Wicehrabia potrafił zająć się takimi szczegółami, jednak jego ojciec nie podziękował mu za to, bowiem myśli miał zajęte innymi sprawami. Wyjął z kieszeni szlafroka kartkę i rozprostował ją, chcąc ponownie odczytać. Pismo było zdecydowane, a słowa, choć nieliczne, twarde i pełne gniewu. Miejsce, rok i żądanie rozbójnika: 1795, Hounslow Heath. Dokument, który został wtedy zabrany - w zamian za pańską córkę. Misbourne wciąż był pogrążony w myślach. Istniał tylko jeden człowiek, który wiedział o dokumencie, a on, Misbourne, miał szpiegów we wszystkich portach na południu czekających na powrót tego człowieka do kraju. Możliwe było jednak, że ów człowiek, Rotherham, niepostrzeżenie już przybył do Anglii, Na myśl o tym staremu hrabiemu krew krzepła w żyłach, a całe ciało zaczynało dygotało. - Ojcze?
R
Linwood patrzył ojcu w twarz, dostrzegając niepokój i strach w jego oczach.
L T
- Pozwól mi się zastanowić - burknął Misbourne.
Cokolwiek by powiedzieć o Rotherhamie, dotrzymywał słowa i lubił, żeby wszystko było zrobione jak najdokładniej. Do jego powrotu zostało jeszcze trochę czasu. Wystarczająco dużo, by Marianne zdążyła wyjść za Pickeringa. Wsparty o poduszki, przeczytał jeszcze raz złowrogie słowa. Typki spod ciemnej gwiazdy potrafiły się wygadać, nawet wtedy kiedy poprzysięgły milczenie. Wystarczyła jakaś przechwałka w pubie albo informacja wyszeptana do ucha hożej kochance. Misbourne zastanawiał się, jakie wiadomości mógł tą drogą uzyskać rozbójnik, - Nie czujesz się dobrze, ojcze. Pozwól, żebym to ja zajął się sprawą - zaproponował Linwood. - Nie rób wokół mnie tyle zamieszania, chłopcze. Mówię ci, że czuję się dobrze. Misbourne'owi przyszedł do głowy pewien pomysł. - A ja widzę, że jest inaczej - odrzekł Linwood całkiem bez emocji. - Zawsze byłeś uparty. - Powiadają, że jaki ojciec, taki syn. Misbourne uśmiechnął się i pokręcił głową.
- I nie mylą się. - Udajmy się do braci - rzekł Linwood, nie odwzajemniając uśmiechu i mając na myśli tajne stowarzyszenie, do którego wraz z ojcem należeli. - Poszukajmy u nich pomocy. - Nie! - Teraz, gdy Hunter został Mistrzem, jest inaczej. On nam pomoże i... - Milcz, chłopcze! Powiedziałem „Nie"! - Misbourne poczuł, że ogarnia go panika. Wiedział, że musi przekonać syna. - Damy sobie radę sami. To sprawa rodzinna. Bez względu na to, co myślisz, ma nie wyjść poza ten pokój. Tu chodzi o reputację twojej siostry, której nie wolno narazić na szwank. I o jej bezpieczeństwo. Rozumiesz? Linwood kiwnął głową. - Co to za list sprzed piętnastu lat? Było to pytanie, którego Misbourne obawiał się najbardziej. - To nie twoja sprawa! - Oddasz mu go?
L T
R
Misbourne zamyślił się i odpowiedział dopiero po chwili. - Tak. Dam - powiedział i ściągnął mocniej brwi, co było oznaką, że próbuje się opanować.
- Czas płynie, a my wciąż nie mamy wiadomości. - Będziemy je mieli. - Co go, u diabła, powstrzymuje? - Chce się przekonać, że traktujemy go poważnie... No i chce też pograć nam trochę na nerwach. Kimkolwiek jest, z pewnością nie darzy nas sympatią. - A ja przysięgam przed Bogiem, że dam mu po temu powód! Kiedy z nim skończę, pożałuje, że wszedł nam w drogę - zagroził Linwood, ale tylko nieznacznie uspokoił tym Misbourne'a. Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł kamerdyner z jednym tylko listem na srebrnej tacy. - Dopiero co doręczony, milordzie. Przez jakiegoś ulicznika. - Czeka na odpowiedź?
- Nie, milordzie. Chłopak uciekł. Misbourne zauważył, że sługa patrzy na jego spuchnięty policzek, i poczuł zniecierpliwienie. Wziął list i odprawił kamerdynera ruchem dłoni. Pieczęć dała się złamać z łatwością, choć ręce Misbourne'a drżały ze zniecierpliwienia i ze strachu. Przeczytał szybko list i podał go synowi. - Aldgate High Street u zbiegu Fenchurch i Leadenhall - powiedział Linwood. Dobrze wybrane miejsce. Zawsze ruchliwe, a o trzeciej panuje tam istne piekło. A ponieważ prowadzą stamtąd drogi we wszystkich kierunkach, trudno będzie je obstawić. - Trudne, ale nie niemożliwe - uściślił Misbourne. - Skoro tylko Marianne będzie bezpieczna... - ...zapolujemy na niego tak, jak na takiego łajdaka polować należy - dokończył jego syn.
R
Z pomieszczeń na górze dobiegał płacz dziecka i odgłosy kłótni między mężczyzną
L T
a kobietą. Jakiś stary człowiek śpiewał pijacką sprośną piosenkę, a na ulicy szczekał pies. Marianne siedziała nieruchomo na drewnianym krześle i czekała już od kilku godzin. Jej krzesło było jedynym meblem w tym pomieszczeniu. Wzrokiem powędrowała ku stercie brudnych kołder leżącej w kącie i służącej tu za łóżko. Na ścianach widoczna była pleśń, a podłogę stanowiły nagie deski. Przy drzwiach stały dwa wiadra. W jednym znajdowała się woda, a drugie było tak brudne, że wolała nie myśleć, do czego służy. W kominku nie było węgla, nie było też w tym pomieszczeniu żadnych naczyń kuchennych. Ani nawet kubka, z którego można by było się napić. Brud na szybach okiennych sprawił, że światło wpadało do środka jak przez mgłę, a dzielnica nędzy za oknem była praktycznie niewidoczna. - Kto tutaj mieszka? - zapytała Marianne, bo brudna pościel w kącie świadczyła o tym, że ktoś w tym brudzie zamieszkiwał. - Rodzina z pięciorgiem dzieci - odrzekł wspólnik rozbójnika wciąż noszący na twarzy maskę. - Wszyscy w jednym pomieszczeniu?
- Tak, panienko. Ale on zapłaci im za parę godzin użytkowania tego pokoju więcej, niż zarabiają przez cały rok. On pomaga wszystkim, którym może pomóc. - Nie wiedziałam, że na świecie istnieje taka nędza. - Nie widziała też nigdy takiej części miasta, z plątaniną ulic i zaułków, w których stały stłoczone domy takie jak ten. Dzieci są tu tak obdarte i chude. Ich oczy zdają się być za stare do twarzy. A ich matki... - Pomyślała o kobietach z zepsutymi zębami i w sukniach z wielkimi, prawie nic nieskrywającymi dekoltami, które to kobiety na widok rozbójnika i jego kompana zadzierały wysoko spódnice. - Niektóre jedynie w ten sposób mogą wykarmić swoje dzieci - powiedział kompan rozbójnika, a ją ogarnęło przerażenie. W pomieszczeniu było prawie ciemno i panował tu taki smród gnijących śmieci i ekskrementów, że zastanawiała się, czy jeżeli stąd wyjdzie, kiedykolwiek się go pozbędzie. Coś małego i brązowego wypełzło spod kołder i czołgało się po podłodze.
R
- To nie potrwa długo - zapewnił ją wspólnik rozbójnika. - On wkrótce się tu poja-
L T
wi, a potem pani powróci do swego papy.
- Wygląda pan na miłego człowieka. Dlaczego pomaga pan temu łajdakowi? - On nie jest łajdakiem, milady. Pomimo wszystkiego, co pani o nim wie i sądzi. A ja mu pomagam, bo jest dobrym człowiekiem. Uratował mi życie na polu bitwy. Niech go pani tak surowo nie ocenia. On robi to, co musi zrobić, by uspokoić swoje demony. Te słowa zostały wypowiedziane z taką szczerością, że Marianne nie wątpiła, że wspólnik rozbójnika w nie wierzy. - Ale dlaczego wmieszał w to mojego ojca? Mężczyzna pokręcił głową. - Powiedziałem już zbyt wiele. Proszę mi wybaczyć, milady, ale nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.
Gdy zegar wybił trzecią, Knight znajdował się daleko od Aldgate High Street. Przebywał w klubie White'a i pił szampana w towarzystwie Bullforda, Devlina, Razeby'ego i Fallinghama. Zachowywał się tak, by rzucać się w oczy przedstawicielom
londyńskich wyższych sfer. Wiedział, że chłopiec, którego wysłał z listem do Misbourrne'a, zaczeka, aż ten wróci do domu. - Co sądzicie o tym wypadku Misbourne'a? - zagadnął w pewnej chwili Bullford. - Może chodzi o to, że Pickering chce się wycofać? - powiedział Devlin. - W końcu córka Misbourne'a nie jest w tej chwili zbyt dobrą partią. Tej historii z Arlesfordem ludzie nie zapomną tak prędko. A poza tym Pickeringowi niepotrzebny jest jej posag. - Cała ta gadanina o wypadku to dobra wymówka dla uroczej lady Marianne. - Fallingham upił nieco szampana. - Pickering jest tak stary, że zapewne zmarłby podczas nocy poślubnej. Wiecie, co mam na myśli. Roześmiali się wszyscy z wyjątkiem Knighta. - Co o tym sądzisz, Knight? - zapytał Bullford, sącząc trunek. - Marianne Winslow nie powinna go była obchodzić, jednak nie chciał jej sobie wyobrazić w małżeńskim łożu.
R
- Sądzę, że czas otworzyć kolejną butelkę szampana - odrzekł. - Mam dziś lepsze
L T
rzeczy do roboty niż zastanawianie się nad tą sprawą.
Callerton z pewnością dowiózł już dziewczynę na miejsce, pomyślał. - A nie powinieneś przypadkiem przygotować dodatkowego szampana na okoliczność jutrzejszej wygranej w wyścigu czterokonnych zaprzęgów? Jesteś pewnym zwycięzcą...
- A co, chcesz się założyć, że przegram? - zapytał Knight, patrząc na zegar stojący w kącie pokoju. Służący wniósł kolejną butelkę szampana. - Założę się, że nikt nie wypije całej butelki na raz - powiedział Devlin. - No to przygotuj pieniądze, bo już przegrałeś - powiedział Fallingham, biorąc butelkę i przykładając ją do ust. Pił przy akompaniamencie tupania i śpiewu kompanów. Knight, zanim się wymknął z klubu, odczekał, aż jego kompani osuszą jeszcze dwie kolejne butelki.
- Jeżeli to jest wskazówka, żebyśmy poszli kolejną ulicą... - powiedział Misbourne, biorąc list wydobyty spod stoiska z owocami na Cutler. Street - to już czwarta. Ten łajdak chce zrobić z nas idiotów. - Nie, ojcze, chce zmylić trop tak, żebyśmy nie domyślili się, gdzie ukrył Marianne. - Daj dokument chłopcu przy katarynce, a lady Marianne zostanie odwieziona do domu. - Misbourne odczytał słowa na głos i zapytał syna: - Czy ludzie, którzy nas ubezpieczają, wciąż są w pobliżu? - zapytał syna, a gdy ten kiwnął głową, dodał: - Zatem miejmy nadzieję, że chłopak zaprowadzi ich prosto do jaskini lwa. - Powinieneś mi pozwolić pójść za chłopcem - powiedział Linwood. - Twoje uganianie się po ulicach wzbudziłoby zbyt wielką sensację. Wykluczone. Niepotrzebny nam dodatkowy rozgłos. Misbourne wyjął z kieszeni złożony i zapieczętowany dokument i podszedł do
R
jasnowłosego chłopca stojącego przy katarynce. Chłopiec zauważył go, a wyraz jego
L T
twarzy świadczył, że wie, co zaraz nastąpi. Wziął dokument bez słowa i zniknął w ulicznym tłumie. Dwaj ludzie ubezpieczający Misbourne'a podążyli za nim. Knight wziął dokument z rąk chłopca. - Jesteś pewien, że ich zgubiłeś?
- Było to bardzo łatwe. Dałem dokument Jimowi, który dał go Dodgerowi, a ten dał go znowu mnie. Wyprowadziłem ich aż do doków, tak jak pan kazał, i tam ich zostawiłem. - Dobrze. Knight wsunął w dłoń chłopca kilka monet. - Robienie interesów z panem to czysta przyjemność - powiedział chłopiec i zniknął. Serce Knighta biło ciężko. Złożony arkusz był delikatny i pożółkły ze starości. I tak cienki, że prześwitywały przez niego litery. Knightowi zaschło w ustach. Pytanie dręczyło go przez piętnaście lat. A teraz trzymał w rękach odpowiedź. Wziął głęboki oddech i rozłożył arkusz.
Dokument, datowany na czerwiec 1795 roku, okazał się listem napisanym do Misbourne'a przez pewnego ministra. Mowa w nim była o kilku bardzo delikatnych zagadnieniach, a ton i omawiane szczegóły świadczyły, że obaj mężczyźni są bardzo zaprzyjaźnieni. Za możliwość przeczytania tego listu mówiącego o jakimś skandalu niejeden dałby fortunę. Ale Knight zgniótł go w dłoni. Był przy tym tak wściekły, że przed oczami pojawiła mu się czerwona mgła.
Marianne pierwsza usłyszała kroki w zaułku za oknem. A w chwilę potem do pomieszczenia wkroczył porywacz. Ubrany był w ten sam płaszcz, który miał na sobie na wrzosowisku, jednak kapelusz miał inny, elegancki, ten, który włożył w powozie. Pod płaszczem widać było piękną białą koszulę i kamizelkę. Maska przylegała mu szczelnie do twarzy, a jego buty zostawiały ślady wśród brudu zalegającego podłogę pomieszczenia.
R
Wreszcie zjawił się, żeby mnie uwolnić i odwieźć do ojca, pomyślała, ale w chwilę
L T
potem, gdy ich spojrzenia się spotkały, z pełnego furii wyrazu jego oczu wyczytała, że sprawy poszły w niewłaściwym kierunku.
- Misbourne nas oszukał - powiedział rozbójnik do swego wspólnika. - Nie przysłał dokumentu?
Wydawał się tak samo zszokowany jak Marianne. - Przysłał, ale nie ten, co trzeba. Czy on uważa mnie z idiotę, który się w tym nie zorientuje? - Mówiłeś, że to szubrawiec, ale żeby ryzykować życie własnej córki... Wspólnik wypowiedział te słowa szeptem, jednak Marianne je usłyszała. - Nie! - Zerwała się na równe nogi tak gwałtownie, że przewróciła krzesło. Kłamiecie! Ojciec musiał się pomylić. Nie powiedzieliście mu jasno, czego chcecie. - Pani ojciec wie doskonale, czego chcę, lady Marianne - odrzekł rozbójnik, podchodząc do niej i mierząc ją wściekłym spojrzeniem. - Nie - wyszeptała, kręcąc głową. - On by mnie nie zostawił w pańskich rękach. Zrobiłby wszystko, co w jego mocy, żeby mnie uratować. - Przykro mi, lady Marianne - rzekł rozbójnik, a wściekłość zniknęła z jego oczu.
- Musiała zajść jakaś pomyłka. - Nie ma żadnej pomyłki. - Pan kłamie - powiedziała Marianne głosem spokojnym, choć serce biło jej jak oszalałe. Nic na to nie odpowiedział. Stał naprzeciwko niej, milcząc, a ona nie mogła znieść wyrazu litości w jego oczach. - Pan kłamie! - krzyknęła. - Panu wciąż mało! Czego jeszcze pan od nas chce? - Musimy jechać - usłyszała słowa wspólnika. - Co zrobimy z dziewczyną? - Zabierzemy ją ze sobą - odrzekł tamten, nie odrywając wzroku od jej oczu. Wspólnik dał znak, że chce porozmawiać na stronie. Szeptali, lecz Marianne słyszała urywki ich rozmowy. - Może powinniśmy ją uwolnić... Jeżeli Misbourne nie chce nam dać dokumentu... - Zatrzymamy ją, aż do chwili gdy ten stary wyda nam papier.
R
Wyrzekł te słowa tak stanowczo, że Marianne nabrała pewności, że nie ulegnie
L T
prośbom wspólnika. Miał zamiar ją więzić i Bóg jeden raczył wiedzieć, co jeszcze zamierzał zrobić. Obejrzał się i zauważył, że Marianne ich słucha, odeszli więc dalej, tak żeby nie dotarło do niej ani jedno słowo. Byli obaj tak pochłonięci rozmową, że nie usłyszeli odgłosu kroków, dziecięcych okrzyków i groźnego pomrukiwania jakiegoś mężczyzny. Drzwi się otworzyły i do pokoju wpadło czworo dzieci, a za nimi wkroczyli mężczyzna oraz kobieta niosąca szczenię zawinięte w brudny szal. Dzieci, widząc rozbójnika, jego wspólnika i Marianne, wcale się nie speszyły. - Wszystko w porządku, proszę pana? - zapytał najstarszy jasnowłosy chłopiec. - Tom! - upomniał chłopca mężczyzna, lecz ten nie przejął się ani trochę. Przepraszam pana bardzo, sir - zwrócił się do rozbójnika. - Myśleliśmy, że już tu państwa nie będzie. Proszę wybaczyć, już wychodzimy. Dalej, wychodźcie! - zawołał ostro do dzieci, ruchem głowy wskazując im otwarte drzwi. Jeden z chłopców zaniósł się kaszlem, a szczeniak zawył. Cała rodzina pachniała wilgocią, psem i niemytymi ciałami. - My już na dziś załatwiliśmy swoje sprawy - oznajmił rozbójnik. - Proszę...
Wsunął rękę do kieszeni i Marianne zobaczyła błysk złotej monety. Dzieci obiegły rozbójnika jak muchy słój miodu. Następnie zakładniczka zerknęła na otwarte drzwi i stojącą w nich kobietę. Spojrzenia wszystkich obecnych skupione były na złocie. Marianne nie wahała się ani chwili. Zebrała spódnice i rzuciła się do ucieczki. - Zatrzymajcie ją! - usłyszała krzyk rozbójnika. - Marianne, nie! Ta okolica jest niebezpieczna... Ale ona tylko trzasnęła drzwiami i zniknęła, nie oglądając się za siebie. Przebiegła wąski korytarzyk prowadzący do głównego wyjścia i znalazła się na ulicy. Odgłos jej kroków na bruku rozbrzmiewał głośno i zdawał się odbijać echem od ciasnych murów. Na sznurze rozciągniętym między domami suszyły się części garderoby. Marianne schyliła się, dała pod nie nura i biegła dalej, nie zwracając uwagi na to, że kamienie brukowe gniotą ją niemiłosiernie w stopy obute w delikatne pantofelki. Jedno szybkie spojrzenie wstecz i zobaczyła postać rozbójnika. Biegł tak szybko, że poły
R
jego płaszcza furkotały niby skrzydła wielkiego ptaszyska.
L T
- Boże, dopomóż mi! - modliła się, wiedząc, że nie może dać mu się dogonić. Bruk był nierówny i pokryty brudem. Pies zaszczekał na nią, a jakaś kobieta siedząca na progu i pociągająca z butelki zawołała coś ze śmiechem. Ona jednak biegła dalej. W pewnym momencie potknęła się i omal nie upadła, ale nie zatrzymała się. Skręciła w prawo w wąski zaułek, a potem w kolejny, pragnąc znaleźć wyjście z tego labiryntu, jednak na próżno. Uliczki stawały się coraz węższe i ciemniejsze, budynki coraz wyższe i nędzniejsze. Ludzie, których mijała, mieli coraz bardziej wychudzone twarze i coraz bardziej zapadnięte oczy. A ona biegła i biegła, ciężko dysząc. W pewnym momencie zorientowała się, że nie da rady dłużej. Zanurkowała w kolejną wąską uliczkę po prawej i przystanęła, opierając się o ścianę jakiegoś domu. Zamknęła oczy, chwytając powietrze ustami. Z każdym oddechem odczuwała ból w boku - tak jakby ktoś wbijał w jej ciało ostry nóż. Nie słyszała kroków rozbójnika. Nie słyszała nic prócz odległych odgłosów codziennego życia i własnego oddechu. Zgubiła go, odetchnęła z ulgą.
W tej samej chwili poczuła zapach dymu tytoniowego i uświadomiła sobie, że nie jest sama. Otworzyła oczy i rozejrzała się. Niedaleko od niej trzej mężczyźni stali nieruchomo, oparci o ściany swoich domów, i obserwowali ją uważnie. Marianne natychmiast zorientowała się, że ci trzej różnią się od rozbójnika, któremu uciekła. Oni nie będą jej o niczym zapewniali, tylko bez słowa wyjaśnienia zrobią z nią to, co zechcą. Poczuła ściskanie w żołądku i spojrzała w prawo, ku wylotowi ulicy. Tam jednak także stali brudno odziani mężczyźni, blokując jej przejście. Bała się jak nigdy dotąd w życiu. Poruszając się wolno, spokojnie, jak ktoś, kto ma do czynienia ze stadem wilków, oderwała się od ściany. Jeden z mężczyzn wyszedł na środek wąskiej ulicy, dając znak pozostałym, którzy ruszyli za nim. Marianne zaryzykowała. Ruszyła biegiem ku wlotowi ulicy, jednak musiała się cofnąć, gdyż mężczyzn nie dało się wyminąć.
R
- Niech się paniusia tak nie spieszy - powiedział jeden z nich. - Taka ślicznotka
L T
może się tu naprawdę dobrze zabawić.
Zauważyła, że jego wzrok przesuwa się taksująco po jej ciele, a potem pada ponownie na twarz. Oblizał usta, powoli, znacząco, swoim pokrytym kożuchem językiem. Marianne obejrzała się i zobaczyła zbliżającą się grupę jego kompanów. - Nie ma stąd wyjścia, kochaniutka - odezwał się kolejny. - Uśmiechnij się do mnie, a potraktuję cię delikatnie - roześmiał się. Wiedziała, co zamierzają jej zrobić. Wiedziała też, że sama ich nie powstrzyma. Otworzyła usta do krzyku i... w tej samej chwili u wlotu uliczki zobaczyła wysoką ciemną postać.
ROZDZIAŁ TRZECI Marianne rozpoznała sylwetkę porywacza. Był sam przeciwko siedmiu mężczyznom. Z zaciętym wyrazem twarzy zrobił kilka kroków do przodu. Mężczyźni zaczęli go okrążać, jednak on bez wahania szedł dalej. - Myślisz, że się ciebie boimy, bo masz na sobie tę cholerną maskę? - zaśmiał się szyderczo jeden z nędzarzy. Marianne nie dosłyszała odpowiedzi. Dobiegł ją tylko odgłos gruchotanych kości i szydzący niegodziwiec nie zaśmiał się więcej. Nagle chwyciła ją mocno za ramię jakaś ręka i w oczy zajrzał jej mężczyzna o wychudłej twarzy. - Puść mnie! - zawołała. Szarpnęła się, próbując się uwolnić, ale mężczyzna tylko uśmiechnął się drwiąco. Nie widziała teraz rozbójnika, słyszała jednak odgłosy walki, każde uderzenie pię-
R
ścią, postękiwania i przekleństwa. Rozbójnik cisnął jednym napastnikiem o ścianę tak, że
L T
nieszczęśnik zsunął się po niej jak bezwładna kupa kości. Inny wziął nogi za pas i uciekł. Marianne nigdy w życiu nie widziała takiej siły, takiego bezlitosnego nieubłagania. Ten widok wstrząsnął też mężczyzną o wychudzonej twarzy, który dał znak najcięższemu ze swoich kompanów, żeby zajął się rozbójnikiem. Był to nie lada olbrzym, o ogromnych, pokrytych bliznami pięściach, a Marianne zauważyła, że na dodatek wyciągnął z kieszeni myśliwski nóż. - Chodź, kochanie, mamy wspólny interes do załatwienia, a Fitz dopilnuje, żeby nam nie przeszkadzano - powiedział mężczyzna o wychudłej twarzy i pociągnął Marianne w stronę wylotu zaułka. - Nie! - zaprotestowała i zaczęła się szarpać, próbując się uwolnić. W trakcie szarpaniny jej oczy spotkały się z oczami rozbójnika i w tej samej chwili zrozumiała, że stał się jej jedyną nadzieję. Różnił się od tutejszych mężczyzn z dzielnicy nędzy. Różnił się od wszystkich mężczyzn, jakich w życiu spotkała. Patrzyła na niego przerażona, pragnąc równocześnie podbiec do niego i od niego uciec.
Tymczasem palce mężczyzny o wychudłej twarzy wpiły się mocniej w jej ramię. Osunęła się z bólu na kolana, a on zaczął ciągnąć ją do domu, przed którym go poprzednio widziała. Za ich plecami wciąż trwała walka. Znajdowali się już w zaułku, gdy rozległ się głośny krzyk. Krzyk bólu i przerażenia. Krzyk, który sprawił, że Marianne przeszył lodowaty dreszcz. A potem zapadła cisza. Marianne obejrzała się z trudem i zobaczyła, że ten największy osiłek leży skulony na ziemi, szlochając jak niemowlę. A rozbójnik idzie w jej stronę - nieubłagany i niepowstrzymany. Knight zauważył, że w ułamku sekundy przestała być córką Misbourne'a, a stała się po prostu znajdującą się w niebezpieczeństwie kobietą. Wyczuł jej przerażenie, a w spojrzeniu wyczytał błaganie o pomoc. I poruszyło w nim to strunę, która już dawno nie rozbrzmiewała. Między nim a Marianną znajdowało się jeszcze dwóch mężczyzn, a on wiedział, że ma już mało czasu.
L T
R
- No chodź, bratku - zaczepił go ten bardziej rosły. - Pokaż nam, co potrafisz. Wiedz tylko, że my...
Nie dokończył swojej przechwałki, bo Knight wymierzył mu potężny cios. Mężczyzna upadł i nie starał się nawet wstać. A jego kompan wycofał się, podnosząc ręce do góry.
- Możesz ją sobie zabrać - powiedział blady ze strachu i dodał błagalnie: - Tylko mnie nie bij. Mimo to Knight uderzył go, a potem poszedł do domu, do którego została wciągnięta Marianne. Z pierwszego piętra dobiegały odgłosy szarpaniny. Potem po chwili trzasnęły drzwi, tłumiąc te odgłosy. Knight pobiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie. Otworzył kopniakiem drzwi i wkroczył do środka. Zobaczył, że Marianne stoi oparta o ścianę i patrzy z przerażeniem, jak niegodziwiec o wychudłej twarzy odpina pasek u spodni. - Czego chcesz, u diabła? - zapytał nikczemnik Knighta. - Odlej się i bierz swoją dolę. - Ona jest moja - powiedział Knight.
- Ale jest na moim terytorium - stwierdził osobnik o wychudłej twarzy i wyjął z kieszeni brzytwę. - Radzę ci, odczep się, bo jest nas tutaj cały tłum. - Właśnie widzę - odrzekł Knight i zamiast się cofnąć podszedł do przeciwnika, lewą ręką chwycił go za przegub ręki trzymającej brzytwę, a prawą z tyłu za spodnie i cisnął nim przez okno. Gdy odwrócił się ku Marianne, zobaczył, że się nie poruszyła i stoi jak skamieniała, oparta plecami o ścianę. - Zabił go pan - wyszeptała. - Wątpię. Jesteśmy na pierwszym piętrze - odparł z łagodnym wyrazem twarzy. Więc pewnie połamał sobie tylko kilka kości... Czy zrobił pani krzywdę? - Nie - odrzekła. Bogu niech będą dzięki! - pomyślał. Głos miała spokojny, ale twarz bladą jak płótno. W jej oczach wciąż był strach. Na zewnątrz rozległ się czyjś krzyk.
L T
R
- Musimy stąd wyjść. Natychmiast - powiedział Knight. Jednak ona wciąż stała jak skamieniała i wpatrywała się w niego z niedowierzaniem w oczach.
- Lady Marianne - upomniał ją i nie czekając, aż odpowie, chwycił ją za ramię i oboje wybiegli z pokoju.
W kuchni domu Knighta na Craven Street siedziało przy stole dwóch mężczyzn. Gulasz przygotowany przez Callertona dogotowywał się na ogniu, a wkoło rozchodziła się jego smakowita woń. Zegar wiszący pomiędzy dwoma oknami tykał miarowo. W pomieszczeniu panował półmrok, bo firanki w oknach przysłaniały światło. Na stole stała butelka brandy. - Jak ona się czuje? - zapytał Callerton. - Odpoczywa - odrzekł Knight. - Zdążyłeś na czas? Knight kiwnął twierdząco głową. - W ostatniej chwili.
Cnota Marianne wisiała na włosku. Zastanowił się, co by zrobił, gdyby nie zdążył na czas. Zabiłby pewnie łajdaka na jej oczach i miałby do końca życia wyrzuty sumienia. - Dzięki Bogu. - Callerton napił się brandy. - Musisz ją wypuścić. Knight zgadzał się z nim, ale wiedział też, że sprawy zaszły za daleko i że nie może tego zrobić natychmiast. - Na to liczy Misbourne. Ale my... musimy ją zatrzymać... jeszcze kilka dni. Wciąż miał w pamięci jej szczere spojrzenie i nie mógł się od tego wspomnienia uwolnić. Callerton potarł dłonią czoło. - List, który przysłał Misbourne, nosi właściwą datę. I Misbourne'owi z pewnością zależy, żeby ta sprawa nie wyszła na jaw. Jesteś pewien, że to nie ten właściwy? - Oczywiście. Wiem, że to nie ten dokument. Przyjaciel skrzywił się i pokręcił głową.
R
- Ale to nie trzyma się kupy. Dlaczego dał nam coś, czego możemy użyć
L T
przeciwko niemu, jeżeli to nie jest ten dokument, o który ci chodzi? - Być może sprawdza nas. Chce się upewnić, czy wiemy, o jaki dokument chodzi. - A skoro się przekona, że nie dajemy się oszukać, odda nam ten właściwy? - Jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. - Jak go zawiadomimy?
- Pamiętasz noc przed Viemero? Callerton uniósł brwi. - Nie mówisz poważnie? - Jak najpoważniej. - Ale to zbyt duże ryzyko! - Będzie to dla niego dowód, że gramy na poważnie. - No tak, z pewnością. - Callerton bawił się pustą szklanką. - Ale wolałbym dziś wieczorem nie być na twoim miejscu. Knight uśmiechnął się szeroko. - Kłamiesz! Callerton roześmiał się głośno.
Marianne stała w zaciemnionej sypialni, która teraz była jej więzieniem, i wpatrywała się w płomień pojedynczej świecy. Okiennice były pozamykane, a na kominku nie palił się ogień, choć na dworze panował chłód wczesnego wieczoru. Przez głowę Marianne przepływał bezustanny strumień myśli. Oczyma wyobraźni wciąż widziała to, co się z nią działo przez cały dzień. I wydawało jej się to złym snem. Rozbójnik, wyzwoliwszy ją z rąk tamtego niegodziwca, poprowadził przez labirynt uliczek i zaułków, objąwszy opiekuńczym ramieniem. Nikt nie odważył się do nich podejść. Mężczyźni patrzyli na niego z mieszaniną wrogości i podszytego strachem szacunku, a kobiety z zainteresowaniem, którego nawet nie starały się ukryć. Wdarł się do świata tych ludzi i wyrwał im ich ofiarę. Nie podobało im się to, ale nikt go nie powstrzymał. Prowadził ją w równym tempie przez uliczki i ciemne zaułki, dopóki nie dotarli do okolicy, gdzie ulice były szersze i oświetlone. Znajdowało się tam sporo ludzi, lecz nikt
R
nie wszedł im w drogę. Gdziekolwiek się pojawili, tłum rozstępował się przed nimi.
L T
Marianne, nawet w stanie oszołomienia, wiedziała dlaczego. Wszyscy ci ludzie, co do jednego, bali się mężczyzny, który ją prowadził.
Szedł więc przez tłum, a u jego boku ona, która od trzech lat bała się własnego cienia. Szła przez najniebezpieczniejszą okolicę Londynu, mijając najróżniejszych złoczyńców i złodziei - całkiem bez szwanku i bez strachu. Powinna była dygotać na to wspomnienie, łkać z przerażenia. A tymczasem patrzyła na płomień świecy niewidzącymi oczami. Wiedziała, że spokój, który czuje, nie jest sztuczny. Rozbójnik był mężczyzną najgroźniejszym spośród znanych jej mężczyzn, a jednak u jego boku czuła się bezpieczna. Płomień świecy zamigotał. Marianne uświadomiła sobie, że zaraz zapadną ciemności. Podniosła wysoko świecznik i rozejrzała się po sypialni. Była to sypialnia kobiety, jednak od dawna nieużywana. Tak można było sądzić po smutnej i spokojnej atmosferze, jaka w niej panowała. Ściany były żółte i wisiało na nich kilka obrazów. Największy martwa natura przedstawiająca egzotyczne kwiaty - znajdował się nad kominkiem. Podeszła do toaletki. Stały na niej przybory kosmetyczne, buteleczki perfum, słoiczki z
kremami, pudełeczko szpilek do włosów, szkatułka z biżuterią i dwa puste kandelabry. Marianne spojrzała na łóżko. Było duże a powłoczki na poduszki i poszwa na kołdrę kretonowe, w jakimś bladym, niedającym się określić w świetle świecy kolorze. Z jednej strony łóżka stała mała komódka, a po drugiej stolik. Płomień dopalającej się świecy zatańczył, grożąc całkowitą ciemnością, a serce Marianne zmroził pierwszy od długiego czasu atak paniki. Spróbowała otworzyć okiennice, lecz macając palcami, przekonała się, że są zabite gwoździami. W pokoju było dwoje drzwi. Jedne w ścianie, do której przylegało wezgłowie łóżka, a drugie po lewej naprzeciwko okna. Marianne próbowała otworzyć i jedne, i drugie, jednak na próżno. Nie pozostawało więc jej nic innego jak czekać, aż dopali się świeca. Uświadomiwszy to sobie, poczuła, że ściska jej się żołądek. W dzielnicy nędzy czuła się bezpiecznie u boku rozbójnika, tu natomiast sytuacja
R
okazała się inna. Teraz była jego więźniem. Wiedziała jak niebezpiecznym jest
L T
człowiekiem i jakim gniewem pała na jej ojca. Co prawda, powiedział, że z jego strony nie ma się czego bać, ale niczego nie mogła być pewna.
Spojrzała znowu na świecę. Wiedziała, że powinna była lękać się rozbójnika, ale się go nie lękała. Zamknęła oczy i zaczęła oddychać coraz wolniej i głębiej, by nie popaść w panikę. Gdy się już uspokoiła, wiedziała, co musi zrobić. - Skończone. Callerton usunął z ramienia Knighta ubranego w ciemnoniebieski frak ostatni pyłek. - Chłopiec powinien był do tej pory doręczyć Misbourne'owi list - rzekł Knight. Zrobimy tak... - Tu przerwał, bo do ich uszu dobiegło nagłe głośne łomotanie. - Co to jest u diabła... - Wygląda na to, że panna usiłuje staranować drzwi sypialni - odpowiedział Callerton. - Chcesz, żebym ją związał? Knight pokręcił głową. - Ja to z nią załatwię. - Za pięć minut powinieneś być na kolacji u Devlina.
- No to się spóźnię. Devlin nie będzie się po mnie spodziewał czego innego. Opłaca się bywać niepunktualnym. Poza tym nie interesują mnie rozrywki, które szykuje. - Czyżby damskie towarzystwo? - Wynajął na ten wieczór dziewczynki pani Silver. - Znowu? - Znowu - potwierdził Knight. Callerton zagwizdał. - Zatem późno wrócisz. - Będę musiał dołożyć starań, żeby wyjść. Ale wrócę na czas. - Większość mężczyzn bardzo by chciała zabawić się w rozpustnika. - Ja do większości nie należę. - Rzeczywiście - zgodził się już spokojniej Callerton. - Większość pozwoliłaby mi zginąć w Portugalii.
R
Popatrzyli na siebie, przypominając sobie wspólne przeżycia. Zapadło milczenie, a
L T
ciszę przerywały tylko odgłosy uderzeń dochodzące z góry. - Dobierzemy się do niego.
- Dobierzemy. A tymczasem uciszę jego córkę. Knight wyjął z kieszeni czarną jedwabną maskę, zasłonił sobie nią twarz, wziął kilka świec i poszedł na górę.
Szczotka do włosów wysadzana kością słoniową i szylkretem rozpadła się od walenia w drzwi na trzy części. Marianne odrzuciła ją i waliła dalej pięściami, nie zwracając uwagi na ból. Ogarniała ją coraz większa panika. Obawiała się, że za chwilę nie zdoła nad nią zapanować. Waliła w drzwi tak mocno, że krew pulsowała jej w posiniaczonych dłoniach. Obejrzała się na gzyms kominka, gdzie dogorywała świeca. Wkrótce całkiem zgaśnie, pomyślała. Na samą myśl o tym Marianne poczuła skurcz żołądka. Zagryzła wargę i zaczęła walić jeszcze mocniej. Wśród tego hałasu nie usłyszała jego kroków ani chrobotania klucza w zamku. Stanął więc przed nią całkiem niespodziewanie.
- Lady Marianne. - Jego półszept był ostrzejszy niż zwykle. - Wygląda na to, że pragnie pani mojego towarzystwa. Stał z uniesionym wysoko kilkuramiennym świecznikiem, a światło świec sprawiało, że po ścianach przebiegały ruchome cienie. Brwi miał zmarszczone, i w tym dziwnym świetle wydawał się wyższy i bardziej barczysty niż przedtem. Miał na sobie wieczorowy strój - ciemny frak, białą koszulę, fular i kamizelkę oraz ciemne długie spodnie. Nie był już zwyczajnym rozbójnikiem. - Moja świeca już prawie się wypaliła - oznajmiła Marianne, której duma nie pozwoliła powiedzieć więcej. - To prawda. Nie zrobił żadnego gestu, tylko na nią patrzył, a po chwili przeniósł wzrok na połamaną szczotkę do włosów leżącą na podłodze. - Nie jest to zachowanie godne damy.
R
- Rabowanie na gościńcach, zaatakowanie mojego ojca i uprowadzenie mnie w
L T
dzień ślubu też nie są godne dżentelmena.
- To prawda - przyznał. - Ale, jak mówiłem pani już przedtem, jestem tym, kim uczynił mnie pani ojciec.
Spojrzała na niego zdumiona.
- Co mój ojciec panu zrobił? O co w tym wszystkim chodzi? Roześmiał się, kręcąc głową. - Nie powiedziałem pani jeszcze? - Wbrew temu, co pan sądzi, mój ojciec jest dobrym człowiekiem. - Nie, lady Marianne, on nie jest dobry. Na wzmiankę o jej ojcu pojawiła się w jego oczach taka zaciętość, że Marianne cofnęła się i nastąpiła na rączkę połamanej szczotki do włosów. Rozbójnik na nią spojrzał, a potem podniósł wzrok. - Szczotka do włosów mojej matki. Poczuła strach. - Czy ona wie, że jej syn jest rozbójnikiem, który sterroryzował i ograbił pół Londynu?
- Gazety przesadzają, lady Marianne. Sterroryzowałem i ograbiłem tylko sześć osób. Wliczając pani ojca. - A moja matka nie żyje - dodał. Odwróciła wzrok, nie wiedząc, co powiedzieć, a on nie zwracając na to uwagi, mówił dalej: - Czy waliła pani w drzwi, chcąc uciec czy może chcąc jedynie zniszczyć moją własność? - Ani jedno, ani drugie - odrzekła. - Chciałam przyciągnąć pańską uwagę. - I udało się pani. Co chce mi pani powiedzieć? Poczuła zapach dymu ze świecy i obejrzawszy się, zobaczyła za sobą ciemność. Chciała go błagać i powiedzieć prawdę. Z drugiej jednak strony wolała od ujawnienia prawdy atak paniki. Opanowała się i podnosząc wysoko głowę, odezwała się spokojnym głosem: - Wszystkie lichtarze są puste.
R
Rozbójnik zrobił krok do przodu, a ona krok do tyłu.
L T
Patrzył jej w oczy przenikliwym spojrzeniem i wydało się jej, że zna wszystkie jej sekrety, być może nawet te najgłębsze i najbardziej mroczne. Wiedziała, że powinna odwrócić wzrok, lecz nie miała odwagi tego zrobić. Stali w kręgu światła, a naokoło panowała ciemność. Między nimi natomiast zaległa dzwoniąca w uszach cisza. - Byłabym zobowiązana, gdyby umieścił pan w nich świece. We wszystkich. Podnosząc dumnie głowę, udawała sama przed sobą, że zwraca się do lokaja w ojcowskim domu. Zmusiła się do tego, choć serce biło jej jak oszalałe. Odwrócił się bez słowa i ruszył ku drzwiom, zabierając świecznik, a ona w tej samej chwili usłyszała przerażający szept ciemności za plecami. - Nie! Proszę się zatrzymać! - zawołała i chwyciła go obiema rękami za ramię, powodując, że świece zaczęły migotać. - Nie może pan... Stanęła między nim a drzwiami, próbując zagrodzić mu drogę. Spojrzał na jej dłoń zaciśniętą mocno na jego rękawie, a potem ponownie spojrzał jej w oczy. Poczuła, że policzki robią jej się gorące, i zwolniła uścisk. - Dokąd pan idzie, sir?
Była zbyt zawstydzona, by spojrzeć mu w oczy. Serce wyrywało jej się z piersi i poczuła mdłości. - Mogę się mylić - powiedział, unosząc brwi - ale myślałem, że prosiła pani o świece. Szedłem powiedzieć służącemu, żeby je pani przyniósł. Spojrzała na świecznik w jego dłoni, a potem w ciemność za własnymi plecami. - Ale... Słowa prawdy zastygły na jej ustach, ale nie wypowiedziała ich, bo nie chciała, żeby poznał prawdę. Tymczasem ciemność za plecami czekała przyczajona. A ona, wiedząc, co się w niej kryje, doznała dreszczu przerażenia. - Lady Marianne, Słysząc te słowa, spojrzała ponownie w jego błyszczące w świetle świec bursztynowe oczy. Chciała powiedzieć „proszę". Wciąż jednak powstrzymywała się, nie chcąc, by był świadkiem, jak ulega panice. - Gdybym zostawił świece tutaj...
L T
R
- Tak - potwierdziła z tak wielką ulgą, że niemal się rozpłakała. - Tak - powtórzyła, nie mogąc myśleć o niczym innym.
Rozbójnik podał jej świecznik, a ona wzięła go drżącą dłonią. - Dziękuję - powiedziała i cofnęła się w głąb pokoju. Przez chwilę panowała cisza, a potem, gdy drzwi się za nim zamknęły, usłyszała jego oddalające się kroki. Wpatrując się w migoczące płomienie, pomyślała ponownie, że tajemniczy porywacz nie jest zwykłym rozbójnikiem. Zegar na kominku wybił północ. Misbourne zostawił żonę i syna w salonie, a sam poszedł do gabinetu. Potrzebował czasu na zastanowienie, bo serce miał pełne strachu, a żołądek ściskał mu się na myśl o tym, jakie podjął ryzyko. Gdy otworzył drzwi gabinetu, spostrzegł na biurku dwie kartki, których tu przedtem nie było. Jedna zmięta w kulę, a druga, rozłożona, z napisem „Skrypt dłużny, Misbourne". Papier był opatrzony jego własnym herbem, lecz nie jego ręką napisane zostały te dwa słowa i nazwisko.
Atrament lśnił w świetle świec. Ręka Misbourne'a zadrżała, gdy dotknął liter palcem i przekonał się, że się rozmazują. Odwrócił się gwałtownie, wiedząc, że te słowa napisano przed chwilą. Zasłony w oknach zakołysały się. Rozsunął je gwałtownie, lecz nie dostrzegł nikogo. Okno natomiast było otwarte i do pokoju napłynęło wilgotne powietrze nocy. Misbourne oparł się rękami o parapet i wyjrzał, szukając człowieka, który miał czelność wejść do jego domu. Jednak ulica była ciemna i opustoszała. Nie widać było żadnej ludzkiej sylwetki. Nie szczekał żaden pies. Wiedział, czym jest zmięty arkusik, zanim go rozłożył. Był to list, który posłał rozbójnikowi i który był wiele wart. Ten łajdak potraktował go jednak jak jakiś bezwartościowy śmieć. Dobrze zatem wiedział, jakiego dokumentu żąda, i prócz Misbourne'a był jedynym pozostającym przy życiu człowiekiem, który miał tę wiedzę. Misbourne'owi na tę myśl zrobiło się niedobrze. Poczuł, jak ogarnia go strach. Zamknął pospiesznie okno i zaciągnął zasłony.
R
Następnie nalał sobie brandy, usiadł przy biurku i wypił zawartość kieliszka jed-
L T
nym haustem. Wpatrywał się w słowa napisane na papierze i bał się bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Bał się o siebie i o Marianne. Wiedział, że jest tylko jedna rzecz do zrobienia, kiedy rozbójnik skontaktuje się z nim ponownie.
ROZDZIAŁ CZWARTY Marianne siedziała skulona na brzegu łóżka. Ogień, który wspólnik rozbójnika rozpalił wieczorem na kominku, dawno dogasł i w pokoju panował chłód. Światło wczesnego poranka sączyło się przez szpary w okiennicach. Zaścielone łóżko było prawie nietknięte, bo Marianne przeleżała bezsenną noc na narzucie. Nie wsunęła się między prześcieradła ani nie włożyła na siebie koszuli nocnej, którą wspólnik rozbójnika zostawił na toaletce. Była to pierwsza od ponad trzech lat noc, którą spędziła sama i prawie nie zmrużyła oka. Czekała. Jednak rozbójnik nie wrócił i nie zrobił jej krzywdy. Przeciwnie, zaopatrzył ją w świece, by mogła rozproszyć ciemności. W końcu gdy zaczęło świtać, strach nieco ustąpił. Marianne pamiętała teraz tylko wydarzenia z dzielnicy nędzy i wyraz oczu rozbójnika, gdy ich spojrzenia się spotkały.
R
Przypominała sobie, jak bardzo bali się go tamci łajdacy, jaki czuli przed nim respekt i
L T
jak on uchronił ją przed niebezpieczeństwem. Wspomniała też, jak wieczorem, zdjęta paniką, chciała go zatrzymać w sypialni.
Zamknęła oczy i wzdrygnęła się, zastanawiając się, dlaczego nawet się nie zająknął o jej słabości i nie wykorzystał jej.
Kiedy Knight otworzył drzwi żółtej sypialni, serce zabiło mu mocniej. Zapomniał słów, które zamierzał powiedzieć. Milczał i tylko patrzył. Marianne wstała z podłogi i stanęła w miejscu, gdzie oświetlał ją promień miękkiego białego światła wpadający przez szparę w okiennicy. Wyglądała eterycznie - blada i ze swymi pełnymi smutku ciemnymi oczami. Po chwili Knight przywołał się do porządku, przestał się w nią wpatrywać, wszedł do pokoju i postawił na stoliku tacę ze śniadaniem. Policzki Marianne na ten widok się zaczerwieniły. Wydawała się zawstydzona tym, że zastał ją siedzącą na podłodze. Jego spojrzenie powędrowało w dół, ku stopom bez pantofelków widocznym spod spódnicy, a potem przesunęło się w górę na pomiętą suknię ślubną i wzgórki piersi w obcisłym staniku. Włosy Marianne, jasne jak len, spływały na ramiona i sięgały niemal pasa. W tym porannym nieładzie wyglądała tak pięknie, jakby wyszła przed chwilą z łóżka kochanka.
Knight spojrzał w jej twarz i napotkał wzrokiem spojrzenie ciemnych oczu i poczuł szept tego samego pożądania, które go ogarnęło, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Tymczasem ona zarumieniła się pod jego spojrzeniem jeszcze bardziej i cofnęła się, starając się wygładzić spódnice i ukryć pod nimi stopy w samych pończochach. Chciał ją zapytać, dlaczego dwudziestoletnia kobieta tak bardzo boi się ciemności, bo jej strach wyglądał na coś więcej niż tylko kaprys rozpieszczonej dziewczynki. Wiedział jednak, że duma nie pozwoliłaby jej odpowiedzieć. - Od Pickeringa? - zapytał, wskazując ozdobny, ciężki naszyjnik z pereł na jej szyi. Kiwnęła głową. - Wiedział pan, że jadę do ślubu, zanim powiedział panu o tym mój ojciec, prawda? - Wszyscy wiedzieli o tym ślubie. Wzruszył ramionami tak, jakby to było czymś oczywistym, i nie powiedział jej, że stara się wiedzieć o wszystkim, co dotyczy Misbourne'a.
R
- A mimo to pan nie dopuścił, żebym na ten ślub dojechała.
L T
Wyczuwał w jej tonie zarówno ciekawość, jak i naganę. - Uważa mnie pani za człowieka bezwzględnego i gdy chodzi o pani ojca, muszę przyznać pani rację, jestem bezwzględny.
- Nie powinien pan był robić mu krzywdy - powiedziała, a on dostrzegł, że jej oczy pociemniały.
- Żałuję, że musiała pani być świadkiem przemocy. - Ale nie żałuje pan tego, co pan zrobił. Pokręcił głową. - Pani ojciec zasłużył na znacznie więcej. Odwrócił z gniewem wzrok i zaczął się zabierać do odejścia. - W tamtym zaułku było siedmiu mężczyzn - powiedziała ostrożnie, cichym głosem - a pan był Sam. A mimo to nie użył pan broni. Słysząc te słowa, zatrzymał się w drodze ku drzwiom. - Wystrzał ściągnąłby więcej tych szczurów - wyjaśnił. - Dlaczego pan mi pomógł? Spojrzał na nią i znowu poczuł pożądanie. Była piękną kobietą, która mogłaby zauroczyć każdego mężczyznę.
- A dlaczego miałbym pani nie pomóc? - Bo nienawidzi pan mojego ojca. Pomyślał, że nienawiść to było za słabe słowo na określenie tego, co czuł do Misbourne'a. - Dopóki pani znajduje się w moich rękach - powiedział - zapewnię pani bezpieczeństwo, bez względu na to, co do niego czuję. Bezpieczeństwo, powtórzyła w myślach Marianne, bowiem od bardzo długiego czasu nie czuła się bezpieczna. Bywały chwile, gdy myślała, że nigdy się tak ponownie nie poczuje. Przyglądała się teraz twarzy rozbójnika, którego oczy w promieniach porannego słońca wydawały się złociste jak płomień. Ich spojrzenia spotkały się i Marianne starała się odgadnąć, jakim jest człowiekiem. Patrzył teraz łagodniej. Poruszył ręką tak, jakby chciał dotknąć jej ramienia, ale powstrzymał się od tego.
L T
- Dobrze się pani czuje? - zapytał.
R
- Tak - potwierdziła po chwili milczenia i kiwnęła głową. - Czuję się dobrze, W ciągu ostatnich trzech lat wypowiadała tę słowa wiele razy, jednak dopiero teraz - gdy stała tutaj, w zaciemnionej sypialni, z zamaskowanym mężczyzną, który ją uprowadził - mówiła prawdę.
- Ten list, który pańskim zdaniem znajduje się w rękach mojego ojca... - zaczęła i dostrzegła w jego oczach jakiś niebezpieczny błysk. - Czy poprosi go pan o niego ponownie, wyjaśniając dokładnie, czego pan sobie życzy? - Już to zrobiłem. Kiwnęła głową, uspokojona jego słowami. - Słyszałam, jak pan o tym dokumencie rozmawiał ze swoim wspólnikiem. Tym razem ojciec go panu da. - Wierzyła, że oddałby wszystko, żeby ją uratować. - Założyłabym się o własne życie, że tak będzie. Rozbójnik nic na to nie odpowiedział. Popatrzył tylko na nią jeszcze przez chwilę, po czym wyszedł, zamykając za sobą na klucz drzwi sypialni.
Pięć minut później Marianne usłyszała, że otwierają się i zamykają drzwi frontowe, a potem dobiegł jej uszu oddalający się odgłos końskich kopyt. Zorientowała się zaraz, że to rozbójnik opuścił dom, bo kroki wspólnika dały się słyszeć na schodach i po chwili rozległo się pukanie do drzwi jej sypialni. - Proszę pójść ze mną, milady - odezwał się. - Pokażę pani inny pokój, w którym będzie pani mogła spędzić dzień. Tam okiennice nie są zamknięte. Zaprowadził ją do pokoju po drugiej stronie korytarza. Weszli, a Marianne zamrugała, żeby przyzwyczaić oczy do blasku dnia, po czym rozejrzała się naokoło. Ściany miały tu kolor chłodnego błękitu, narzuty były ciemne jak noc, a umeblowanie mahoniowe - w zdecydowanie męskim stylu. Obok umywalki zobaczyła pędzel do golenia, mydło i brzytwę, umieszczone przed lustrem. Wiedziała, czyja to sypialnia, nikt nie musiał jej o tym informować. Serce zaczęło bić jej mocniej i nagle stała się podejrzliwa. Wspólnik zauważył to i odezwał się uspokajająco:
R
- Nie ma panienka powodu do obaw - zapewnił. - Przed jego powrotem mam pa-
L T
nienkę zaprowadzić z powrotem do żółtej sypialni.
- A nie moglibyście po prostu usunąć gwoździ, którymi zabite są okiennice w tamtej sypialni? - Nie, lady Marianne.
- Bo tamta sypialnia jest we frontowej części domu? - domyśliła się. - I boicie się, że moja obecność zwróci czyjąś uwagę?
- To sprawa bardziej skomplikowana. Okiennice muszą pozostać zamknięte. Podobnie jak te w głównej sypialni. - Sypialnia żółta... - Zawahała się, przypominając sobie szczotkę do włosów. - Należała do jego matki? Wspólnik kiwnął z wahaniem głową. - I ten dom należy do niego? Mężczyzna wyglądał na zmieszanego, ale nie zaprzeczył. - Muszę już iść - powiedział i ruszył ku drzwiom. - Mówiłeś, że to dobry człowiek. Wspólnik zatrzymał się przy drzwiach.
- Tak. - Jednak to, co zrobił mojemu ojcu na wrzosowisku Hounslow, nie było czynem człowieka dobrego. - Proszę mi wierzyć, lady Marianne, gdyby on był gorszym człowiekiem, niż jest, pani ojciec już by nie żył. Ja sam na jego miejscu nie pozwoliłbym Misbourne'owi ujść z życiem. - Odwrócił się, a potem znowu spojrzał na Marianne, którą te słowa zszokowały. - Dla własnego dobra proszę się nie zbliżać do okna. Bycie widzianą w sypialni mężczyzny, bez względu na okoliczności, nie posłużyłoby dobrze reputacji młodej damy. To powiedziawszy, kiwnął głową i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz. Co takiego zrobił ojciec, by zasłużyć sobie na nienawiść tych dwóch ludzi? - zastanowiła się i zrobiło jej się słabo. Cofnęła się o krok i usiadła na fotelu stojącym przed kominkiem. Zerknęła w okno i przyznała rację wspólnikowi. Musiała dbać o reputację. Zwłasz-
R
cza że od zerwania zaręczyn z księciem Arlesford upłynął zaledwie rok. Wystarczyło
L T
jedno słowo o uprowadzeniu, a jej reputacja będzie kompletnie zrujnowana. Nic nie pomogą wpływy jej ojca. Taka była prawda.
Mimo to jednak wstała i podeszła do okna.
Widok był z niego taki jak z setek sypialni w eleganckich londyńskich domach - na pięknie utrzymane ogrody pooddzielane wysokimi kamiennymi murami. Nie było tu nic charakterystycznego, co by mogła rozpoznać. Cofnęła się więc i rozejrzała po pokoju. Był dużo mniejszy od żółtej sypialni i niemal spartański w swoim charakterze. Obok łóżka stała szafka nocna, a na niej świeca w pojedynczym świeczniku. Prócz tego w pokoju znajdowała się mahoniowa szafa na ubrania, umywalka i komoda, na której stało lustro i przybory do golenia, Ciemny turecki dywan leżał na podłodze, a na łóżku nie było żadnych ozdobnych wałków czy poduszek. Ścian nie zdobiły żadne obrazy. Nie było tu koronek czy falbanek, nie było niczego w jasnych kolorach. Pokój był ciemny i pełen powagi, emanował siłą i męskością, dokładnie tak jak jej właściciel. Marianne chciała przeszukać sypialnię, by znaleźć coś, dzięki czemu da się zidentyfikować rozbójnika. Przekręciła więc kluczyk w drzwiach wysokiej mahoniowej szafy i
otworzyła ją. Poczuła zapach drzewa sandałowego i po plecach przeszły jej ciarki. W tym zapachu było coś niemal podniecającego. W szafie wisiały męskie ubrania - spodnie i fraki od dobrego krawca i sądząc po kroju i jakości materiałów, była to szafa bogatego dżentelmena. Nie zdziwiło jej to, bo, pomimo jego przebrania, prawie od pierwszej chwili wyczuła, że nie jest biedakiem. Sprawdź kieszenie, usłyszała szept zdrowego rozsądku. Wyciągnęła rękę, lecz zawahała się, wstrzymując oddech i zdając sobie nagle sprawę, gdzie jest i co robi. Powolnym ruchem dotknęła ramienia najbliższego fraka. Ciemnoniebieska wełna wydała jej się równie gładka, jak kosztowna. Oceniła wzrokiem szerokość ramion. Przesunęła ręką w dół po klapie, czując się jak ktoś, kto głaszcze tygrysa. Ta myśl sprawiła, że serce załopotało jej mocniej. Przeszukała wewnętrzne kieszenie wszystkich fraków, lecz niczego w nich nie znalazła. Zamknęła drzwi szafy, po czym, po cichu i systematycznie, przeszukała resztę sypialni.
R
Mydło leżące na podstawce także pachniało drzewem sandałowym. Dotknęła pędz-
L T
la do golenia z borsuczego włosia i uchwytu brzytwy, dziwiąc się, że zostawił w jej rękach taką broń. Zaraz jednak przypomniała sobie, jak walczył z tamtymi siedmioma nędznikami, i uświadomiła sobie, że taki mężczyzna jak on nie musi się niczego obawiać. Ponownie przeszył ją od stóp do głów jakiś dziwny dreszcz. Wszystko było porządne i czyste, wszystko poukładane. Kamizelki, koszule, stos wyprasowanych fularów, a także czarna jedwabna chusta. Zawahała się, widząc, że leży porządnie złożona w szufladzie. Wyglądała na tak nieszkodliwą, tak nieważną... w przeciwieństwie do człowieka, który ją nosił. W sypialni znajdowały się dwie pary butów do konnej jazdy i trzy pary czarnych rannych pantofli - wszystkie w dużym rozmiarze. Widząc je, zamknęła szufladę tak szybko, że zaraz się przeraziła, że wspólnik rozbójnika mógł to usłyszeć. Usiadła więc w fotelu przy kominku i zaczęła się zastanawiać, co się z całej tej rewizji da wywnioskować. Właściciel tej sypialni był dżentelmenem, uznała - wysokim, barczystym i silnym. Był też człowiekiem, który przesłaniał twarz czarną jedwabną chustą, by ukryć tożsamość. Jego spojrzenie przyprawiało ją o drżenie, a zapach sprawiał, że serce biło jej zbyt
szybko. Uświadomiła sobie także to, że w równym stopniu fascynował ją, jak budził w niej strach. Niestety, nic w tym pokoju nie powiedziało jej więcej, niż dotychczas wiedziała. Knight wrócił dopiero w porze kolacji. - Wygrałeś? - zapytał Callerton, podając mu ugotowany przez siebie gulasz. - Twoje pieniądze są bezpieczne - odrzekł Knight. - Miło słyszeć, że coś wygrałem, nie ruszając się za próg. - Uśmiechnął się szeroko Callerton. - Zatem czy Rafe Knight, dżentelmen i rozpustnik, nie powinien świętować zwycięstwa? - Dziś moi kompani urządzają wycieczkę do jaskini gry. Callerton skrzywił się na tę nowinę. - Jeżeli z nimi nie pójdę, zaczną się pytania. A tego chcemy właśnie uniknąć. Przyjaciel pokręcił głową. - Zwłaszcza dzisiejszej nocy.
L T
- Czy lady Marianne jest w żółtej sypialni?
R
- Tak. Dla bezpieczeństwa zaprowadziłem ją tam o czwartej, Wydaje mi się, że w ciągu dnia przeszukała twój pokój, ale nie było tam niczego, co mogłaby znaleźć. Upewniłem się o tym, zanim ją tam zamknąłem.
Knight z wdzięcznością kiwnął głową. Nie poddawała się, pomyślał. Nie płakała też i nie dostawała spazmów. - Dużo czasu minęło, od kiedy w tej sypialni gościłeś kobietę. Rafe wyobraził sobie Marianne nagą w swoim łóżku. Jej jasne włosy rozsypane na poduszkach i nagie piersi wychylające się spod zgniecionych prześcieradeł - ponętne, kuszące. Zaraz jednak odsunął od siebie to wyobrażenie, wiedział bowiem, że nie może sobie pozwolić na romans z córką swojej ofiary. - Być może zbyt długo - powiedział i szybko dodał: - Przedyskutujmy ponownie nasz plan. Nie będziemy mieli na to drugiej szansy. Wybierzemy chłopcu na spotkanie takie miejsce i taką porę, że Misbourne nie będzie miał czasu nic wymyślić. Callerton kiwnął głową.
- Nawet on nie jest aż takim łotrem, żeby po raz drugi ryzykować życie własnej córki. - Mam nadzieję, że masz rację - odrzekł Knight, rozkładając niedbale naszkicowaną mapę, po czym pochylili się obaj nad nią i zaczęli dyskutować szczegóły planu. Przed świtem panował jeszcze półmrok, gdy wspólnik rozbójnika wyprowadził Marianne tylnym wyjściem. Szli pieszo, klucząc zaułkami, tak żeby Marianne nie potrafiła się zorientować, gdzie są ani w jakim kierunku zmierzają. Czarny powóz czekał na nich w wąskiej uliczce graniczącej z budynkiem wyglądającym na szpital. Gdy podeszli do niego, z kozła zeskoczył woźnica, w którym Marianne rozpoznała ubranego w płaszcz i kapelusz rozbójnika. Wspólnik wspiął się na kozioł i zajął jego miejsce. - Niech Bóg nad tobą czuwa, przyjacielu - powiedział, zanim ruszył. - I nad tobą - odrzekł rozbójnik, spoglądając w niebo. - Już świta. Powinno być wystarczająco jasno, by ludzie zobaczyli, że odwozisz mnie nad ranem podchmielonego do domu.
L T
R
Wspólnik kiwnął głową i ruszył, pozostawiając Marianne z rozbójnikiem. - Jest pani gotowa, lady Marianne? - zapytał.
Kiwnęła potakująco głową, a on wziął ją za ramię i poprowadził ulicą. Marianne poczuła zapach farbiarni. Domy były tutaj małe i dość ubogie, ale nie była to dzielnica nędzy.
Nie rozmawiali, szli w milczeniu. Choć pora była bardzo wczesna, Londyn budził się do życia. Zadudnił jakiś wóz, minęły ich jakieś indywidua, na które nawet wolała nie patrzeć. Dopiero gdy minęli ogromny kościół, Marianne zorientowała się, że zmierzają na cmentarz. Przeszli przez bramę i rozbójnik powiódł ją ścieżką wśród nagrobków. Zimny wiatr rozwiewał jego włosy, a szare niebo zapowiadało rychły deszcz. Szli dalej tak szybko, że Marianne dostała lekkiej zadyszki. Dotarli wreszcie do większych nagrobków i pomników wystawionych przez ludzi bogatych, a kresem ich wędrówki, nagle, okazało się niewielkie mauzoleum zbudowane w stylu klasycznej świątyni.
- To tutaj - powiedział cicho, wydobywając spod płaszcza zegarek. Otworzył go i sprawdził czas. - Dziesięć minut - stwierdził i schował go. Dziesięć minut i będzie wolna, pomyślała. Dziesięć minut i to wszystko się skończy. Nigdy się nie dowie, kim był. Oparła się o ścianę mauzoleum i obserwowała go. - Przykro mi, lady Marianne, że musiałem panią w to wszystko wplątać, ale tylko w ten sposób mogłem dotrzeć do pani ojca. Jego oczy miały wyraz szczerości, jakiej się nie spodziewała. - Ten dokument, który pan chce od niego otrzymać... Musi być dla pana bardzo ważny. - Ważniejszy, niż pani może sobie wyobrazić. - Co to za dokument? - zapytała, nie spodziewając się odpowiedzi. Mężczyzna milczał przez dłuższą chwilę. - Zawiera on - rzekł wreszcie - odpowiedź na pytanie, które zadawałem sobie przez piętnaście lat. - Piętnaście lat?
L T
R
Strasznie długo, a jednak jego głos, ciało i sposób poruszania się nie wskazywały, że jest człowiekiem starym.
- Od czerwca tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego piątego roku - powiedział. - Co się wtedy wydarzyło?
Ujrzała w jego oczach ból, który natychmiast zniknął, ustępując miejsca wyrazowi bezwzględności. - Niech pani o odpowiedź na to pytanie poprosi ojca, lady Marianne. I niech się pani przekona, co powie - odrzekł półszeptem, ostrzejszym i bardziej gniewnym niż kiedykolwiek. - Myli się pan co do niego - powiedziała. Nie wiedziała, jakich kłamstw naopowiadano mu o jej ojcu. Wiedziała tylko, że w ciągu tych ostatnich kilku minut, jakie im zostały, musi mu powiedzieć prawdę. - Jest najlepszym z ojców. Wiem, że mi pan nie uwierzy, ale to dobry człowiek. - Z desperacją szukała argumentów, które go przekonają. - Pełni pieczę nad szpitalem dla sierot i choć bardzo się stara o zachowanie tego w sekrecie, ofiarował dużą sumę na bu-
dowę kaplicy. Przeznacza też pieniądze na pomoc ubogim, zwłaszcza wdowom. Mimo to nie chwali się tą dobroczynną działalnością. Rozbójnik roześmiał się ochryple i pokręcił głową. - Widzę doskonale ironię tego wszystkiego. - W tym, co on robi, nie ma żadnej ironii. - Naprawdę? Podrzutki i sieroty! Oczy rozbójnika pociemniały. - Jest pani ojcem, więc to zrozumiałe, że go pani broni. - Skąd się w panu bierze ta nienawiść? - Z pragnienia sprawiedliwości. - Chyba raczej zemsty... za jakąś wydumaną przewinę. - W przewinie pani ojca nie ma nic wydumanego. - Co panu zrobił? - Zabrał mi to, co dla mnie najcenniejsze.
L T
R
- Nie rozumiem - powiedziała, przypominając sobie, że to samo powiedział do jej ojca na wrzosowisku. - Nie rozumiem - powtórzyła. - Ani ja.
Patrzyli sobie w oczy, nieustępliwie, twardo, a Marianne nie potrafiła odwrócić wzroku. Patrzyła na tego wysokiego mężczyznę ubranego w czarny płaszcz i ciemną maskę skrywającą twarz. Nie znała nikogo, kto byłby do niego podobny. Nikogo tak silnego, twardego i bezwzględnego. A mimo to... Wiatr wzmógł się i hulał między nagrobkami. Pojawiły się też pierwsze krople deszczu. Wciąż patrzyli sobie w oczy i zapanowało między nimi jakieś dziwne napięcie. - Kim pan jest? Kto skrywa się pod tą maska? - wyszeptała. - Czy naprawdę chce pani wiedzieć? - spytał spokojnym, opanowanym tonem. Zbliżył się do niej o krok, a ona nie cofnęła się, choć serce waliło jej jak młotem, a w ustach zaschło. - Marianne - wyszeptał cicho, stojąc bardzo blisko niej i pochylił głowę tak, jakby chciał ją pocałować, a ona zapragnęła jego pocałunku. Jednak w następnej chwili przypomniała sobie, w jakiej jest sytuacji, i cofnęła się.
Oddech miała urywany, dygotała na całym ciele. On tymczasem po prostu stał i ją obserwował. Ich oczy ponownie się spotkały. Naraz zza mauzoleum dobiegł ich odgłos kroków. Ktoś szedł po trawie cmentarza, a rozbójnik wyszedł mu na spotkanie. Marianne oparła się o ścianę mauzoleum. Nie rozumiała, co przed chwilą zaszło między nimi. Nie miało to jednak znaczenia, skoro człowiek po drugiej stronie grobowca przynosił żądany dokument, bo oznaczało to, że za kilka chwil będzie wolna i wróci do domu. W chwili, gdy tak pomyślała, rozległ się strzał i rozpętało się piekło.
L T
R
ROZDZIAŁ PIĄTY - Niech pan ucieka! - zawołał mały chłopiec, biegnąc w stronę Knighta. - To pułapka! Knight zauważył, że za pobliskimi nagrobkami majaczą trzy sylwetki. Widząc, że jeden z mężczyzn celuje do chłopca, zareagował natychmiast. Rzucił się naprzód, wystrzelił do celującego, złapał małego i schował się z nim za najbliższym nagrobkiem. - Przepraszam. - Smithy był blady jak ściana i nie pozostał w nim nawet ślad zwykłej buńczuczności. - Złapali mnie. Przystawili pistolet do głowy i przyprowadzili tutaj. - Rozumiem - powiedział cicho Rafe. Wiedział, że tamci będą się zbliżali, wiedział też, że chcą dostać w swoje ręce jego, a nie chłopca. Załadował pistolet i wyjrzał ostrożnie zza krawędzi grobowca. Padł kolejny strzał, kula trafiła w nagrobek.
R
- Nie wychodź z kryjówki - szepnął Knight, a potem wycofał się w stronę obelisku
L T
stojącego w wystarczającej odległości od chłopca i mauzoleum. Mógł tylko żywić nadzieję, że Marianne miała dość rozsądku, by się nie pokazywać.
Na cmentarzu trwała strzelanina, w powietrzu świstały kule, naokoło rozchodził się zapach prochu.
- Nie stójcie tam! Ruszajcie za nim! - rozległ się wściekły głos. Knight, nasłuchując, ponownie załadował pistolet. Po jego prawej stronie ktoś się poruszył, a on błyskawicznie schwycił napastnika, przyciągnął go do siebie i ściskał za szyję tak długo, aż tamten wyzionął ducha, a jego ciało bezszelestnie osunęło się na trawę. Strzelanina ucichła, kule przestały świstać, nastąpiła cisza. Knight czekał, co będzie dalej, słysząc wycie wiatru i kołatanie własnego serca. Rzucił się w lewo, za najbliższy nagrobek. Strzelił ponownie i drugie ciało osunęło się bezwładnie na ziemię. Skrył się przed kolejnym strzałem i zaraz ruszył dalej, zgięty wpół, zdążając ku trzeciemu z napastników. Knight nie czekał. Skoczył ku niemu, przewracając go na ziemię. Mężczy-
zna bronił się, lecz nie miał szans. Knight chwycił go za gardło i przycisnął do nagrobka, ale w tej samej chwili zobaczył Marianne. - Proszę wracać! - zawołał do niej, lecz ona podeszła do leżącego mężczyzny. - Gdzie jest dokument? - zapytała. - Marianne, proszę zrobić, co mówię. Spojrzała na niego, a on zorientował się, że jeszcze nie rozumie, co zrobił jej ojciec. - Zadałam panu pytanie, sir - zwróciła się jeszcze raz do leżącego. - Nie wiem, o czym pani mówi - brzmiała odpowiedź. - Ale... - zaczęła, kręcąc głową, i nie dokończyła. - Przysłał was Misbourne - powiedział Knight do mężczyzny. - Tak - potwierdził tamten. - Z dokumentem? - włączyła się Marianne. - Żeby mnie złapać - poprawił Knight.
L T
- Nie - zaprzeczył mężczyzna.
R
- Widzi pan? - powiedziała prawie tryumfalnie Marianne. - Żeby pana zabić - dokończył napastnik. Marianne pobladła.
- No to wracaj biegiem i powiedz mu, że to się nie udało. Knight rzucił mężczyznę na trawę, po czym pozwolił mu stanąć na nogi i wycofać się. Wtedy kątem oka dostrzegł kolejne cienie czające się wśród nagrobków. - Jest ich więcej. Marianne, proszę się schować za mauzoleum. - Tak żeby pan mógł mieć we mnie zakładnika? - Pokręciła głową. - Nie zrobię tego. Ich przysyła mój ojciec. Przyszli mnie uwolnić. Odwróciła się i ruszyła biegiem w stronę napastników w momencie, gdy jeden z nich znajdujący się najbliżej celował z pistoletu. - Nie strzelać! Idę do was! - zawołała Marianne. Celujący nie usłuchał. Usłyszała strzał, zobaczyła pióropusz błękitnego dymu i poczuła, że ktoś przewraca ją na ziemię. Wystrzelił drugi pistolet. Z tak bliskiej odległości,
że aż zadzwoniło jej w uszach. Nic nie widziała, bo rozbójnik przyciskał ją do ziemi, osłaniając przed niebezpieczeństwem, a po chwili przeciągnął ją za najbliższy nagrobek. - Nie waż się stąd ruszyć - wyszeptał z taką furią, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zignorowałby rozkazu. Marianne usłuchała i skuliła się. Z trudem zebrała myśli. Wydało jej się to nierealne, że ojciec zaryzykował jej życie dla jakiegoś świstka papieru. Pomimo że widziała, jak jeden z nasłanych mężczyzn do niej strzela, nie chciała w to uwierzyć. Wszystko to wydawało jej się koszmarnym wytworem imaginacji. Usłyszała, że ktoś biegnie, a potem krzyczy. Następnie dały się słyszeć odgłosy walki na pięści i postękiwania. Kolejny wystrzał z pistoletu i w powietrzu rozszedł się zapach prochu. Ktoś wciąż krzyczał z bólu, a ona zaczęła się modlić, żeby to nie był jej porywacz. - Ty dra... - zawołał ktoś, lecz nie dokończył.
R
Rozległ się odgłos upadającego ciała i znów usłyszała strzał, po którym zapadła głucha cisza.
L T
- Marianne - usłyszała jego szept.
Zjawił się nagle przy niej, wyciągnął rękę i pomógł wstać. Nie zawahała się. - Jest pani cała i zdrowa?
Kiwnęła głową. Jej wzrok pobiegł w stronę ludzi, którzy leżeli za nagrobkiem. Jeden zwijał się z bólu i jęczał, trzymając się za krwawiącą nogę, trzej inni leżeli bez ruchu. - Marianne - odezwał się znowu rozbójnik. Podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. - Daj mi rękę - polecił. Nie potrafiła nic odpowiedzieć, głos uwiązł jej w gardle. Wstała i poszła wraz z nim przez cmentarz. Gdy zbliżyli się do wyjścia, obejrzała się na nikczemników, których nasłał jej ojciec, i na mauzoleum, nad którego wrotami wyryte było w kamieniu nazwisko EDMUND KNIGHT.
Rafe kierował się w stronę magazynów i składów drewna, starając się skrywać w cieniu murów. Prowadził czujnie i ostrożnie. W jednej dłoni trzymał pistolet schowany w fałdach płaszcza, a drugą ręką obejmował kibić Marianne, chroniąc ją i podtrzymując. Zdjął z twarzy maskę, żeby nie zwracać na siebie uwagi, czego ona nawet nie zauważyła. Przerażona patrzyła wprost przed siebie, choć Knight wątpił, czy zauważała wszystkie szczegóły otoczenia. Twarz miała tak bladą, że bał się, że zemdleje. Nie mógł jej winić. Większość kobiet byłaby w tej sytuacji w szoku. Spojrzał w dół na jej ślubną suknię. Kokardki ozdabiające stanik wisiały na włosku. Spódnica była mokra i nieprzyzwoicie kleiła jej się do nóg. Piękny koronkowy szal był podarty. Mokre włosy spływały jej na ramiona. Można by ją było wziąć za szaloną, rozwiązłą piękność, gdyby nie to, że wyraz jej twarzy był niewinny, a w oczach dawało się zauważyć nieskrywane przerażenie. Knight wiedział, że za dnia nie może ryzykować powrotu do domu. Misbourne
R
mógł mieć w tej okolicy więcej ludzi, którzy go teraz szukali. Trzeba było jak najszybciej dotrzeć do innej kryjówki.
L T
Nie miała pojęcia, gdzie są. Orientowała się tylko, że jest to niebezpieczna dzielnica i że w pobliżu znajduje się kościół świętego Łukasza. Magazyn był duży i w złym stanie, jednak zapewniał schronienie przed deszczem i ewentualną pogonią. Rozbójnik zamknął wrota i zabarykadował je od środka, po czym podprowadził Marianne do ceglanej ściany. A ona zauważyła, że okna są tu małe i znajdują się prawie pod dachem. Marianne nie patrzyła na rozbójnika, bo wiedziała, że nie ma on na twarzy maski, i bała się, co to może oznaczać. Jego kapelusz spadł na brudną podłogę, usłyszała też szelest jego płaszcza i kątem oka spostrzegła, że go zdejmuje. Strzepnął następnie z niego wodę i otulił nim jej ramiona. Przez chwilę walczyła ze sobą, ale nie zdołała się powstrzymać. Podniosła powoli głowę i... to, co zobaczyła, zaparło jej w piersiach dech. Jego męska uroda nie dała się bowiem porównać z urodą jakiegokolwiek mężczyzny, którego dotychczas w życiu spotkała. Wpatrywała się w niego, nie mogąc oderwać wzroku. Widziała prosty nos i usta, które wręcz prosiły się o pocałunki. Patrząc na nie, Marianne poczuła, że nogi się pod nią uginają i kręci jej się w głowie. Krew pulsowała
jej w żyłach i drżała na całym ciele z pożądania. Gdy ich spojrzenia się spotkały, jego bursztynowe oczy pociemniały. Marianne zaschło w ustach. Zszokowana własną reakcją spuściła oczy, modląc się, żeby niczego nie zauważył. Wbiła wzrok w brudny rąbek swojej spódnicy. Zdawała sobie sprawę, że już przepadła. Spojrzała mu ponownie w twarz. Oboje o tym wiedzieli, że mogła go z łatwością zidentyfikować. Ze strachem czekała na jego reakcję. W pewnym momencie spostrzegła pojedynczą kroplę krwi, która spadła na jedwab jej spódnicy. Podniosła wzrok i zauważyła, że krew kapie z palców jego lewej dłoni. Zauważyła też jasnoczerwoną plamę na rękawie jego koszuli. W tym momencie wszystko inne straciło dla niej znaczenie. - Pan krwawi! - zawołała, patrząc mu w oczy. - Kula drasnęła mnie w ramię. Kula, którą przeznaczono dla mnie, pomyślała.
R
- Proszę mi pozwolić sobie pomóc - powiedziała i zrzuciwszy jego płaszcz, przyklękła u jego boku.
L T
Odsunęła czarną jedwabną chustę, która przesłaniała jego szyję, a potem rozwiązała węzeł i zdjęła z szyi fular.
- Muszę opatrzyć ranę i zatrzymać krwawienie - powiedział cicho, półszeptem. To nie widok dla pani, Marianne.
- Czy sądzi pan, że chcąc panu pomóc, nie zniosę widoku krwi? - Większość młodych kobiet z pani sfery nie zaofiarowałaby się z pomocą. - A więc powinien pan się cieszyć, że nie jestem jak większość młodych kobiet odrzekła i pomyślała o skrywanej przez siebie strasznej, mrocznej tajemnicy. - Rzeczywiście, nie jest pani do nich podobna, Marianne. Gdy popatrzyli sobie znów w oczy, poczuła, że między nimi wytworzyła się pewna więź. Wtedy rozbójnik wyciągnął zza cholewy nóż i podał go jej, rękojeścią do przodu. - Musi pani odciąć rękaw mojej koszuli. Spojrzała na ostrze, a potem znowu w jego oczy. - Takim... narzędziem mogłabym wyrządzić panu większą krzywdę niż ta kula.
- Mogłaby pani - zgodził się, ale nóż leżał wciąż na jego dłoni, a ona wiedziała, że daje jej coś więcej niż tylko broń. Nie czekała dłużej, odcięła rękaw i wtedy zobaczyła ranę na ramieniu i wypływającą z niej krew. - Proszę teraz położyć rękaw płasko na ziemi i sprawdzić, czy w miejscu, gdzie przeszła kula, nie brakuje materiału. Nie rozumiała dlaczego, ale zrobiła tak, jak powiedział, wygładzając przesiąknięty krwią kawałek lnianego materiału. Znalazła mały otwór po kuli i pokazała go mu. A on, ku jej zdumieniu, położył sobie zranioną rękę na piersi i palcami drugiej zaczął grzebać w ranie. Widziała, że zaciska przy tym z bólu zęby. Krew zaczęła płynąć obficiej. - Co pan robi? - Brakujący kawałek materiału jest w ranie. Jeżeli się go tam zostawi, rana zaogni się. - Proszę mi pozwolić to zrobić. - Marianne.
L T
- Boi się pan, że sprawię panu ból? - Być może.
R
- Nie wierzę panu. Pan nie boi się niczego. - Wszyscy się czegoś boimy, Marianne.
- I nasze lęki zawsze nas dopadną, bez względu na to, jak szybko uciekamy i jak starannie się ukrywamy - powiedziała bardzo cicho. Usłyszał ją. - Uciekanie przed strachem sprawia tylko, że strach nas ściga. Ze strachem trzeba się zmierzyć - odrzekł. Ich spojrzenia spotkały się na dłuższą chwilę, a potem Marianne wzięła w obie dłonie jego zranione ramię i obejrzała dokładnie otwór po kuli. Nie był to miły widok, ale ona się nie cofnęła. Metaliczny zapach krwi był tak wyraźny, że pozostawiał niemal jej smak na języku. Wreszcie dostrzegła skrawek materiału. Wiedziała, że będzie bolało. Spojrzała mu w twarz i zobaczyła, że ją obserwuje. Kiwnął głową zachęcająco.
Sięgnęła do rany i znalazła koniec skrawka. Ostrożnie wyjęła i położyła sobie na dłoni. - Niech pani go rozprostuje i dopasuje do otworu w rękawie. Gdy to zrobiła, przekonali się, że skrawek dokładnie pasuje, co oznaczało, że w ranie nie ma więcej materiału. Teraz Marianne za pomocą noża pocięła fular na paski, po czym wyjęła z kieszeni sukni złożoną chusteczkę, przycisnęła ją delikatnie do rany i umocowała opatrunek paskami tak, aby się nie zsuwał. - Dziękuję - powiedział. - Proszę bardzo. Zapadło milczenie. - Co dalej? - zapytała w końcu. - Zaczekamy, aż zapadnie zmrok, aby niepostrzeżenie dostać się do domu. - A potem?
L T
R
- Będzie pani mogła wrócić do domu, do ojca.
Spojrzała mu w oczy, szukając oznak kłamstwa, jednak ich nie znalazła. - Mamy dużo czasu, Marianne. Może pani wygodnie usiąść. Wskazał miejsce obok siebie. Usiadła, opierając się tak jak on plecami o ścianę. - Jest zimno - powiedział i przykrył ich nogi płaszczem. Jej suknia była wilgotna od deszczu. Przy każdym oddechu z ich ust wydobywała się para. Nie czuła jednak chłodu. Przeciwnie, jej ciało płonęło. Siedzieli w milczeniu, bardzo blisko siebie. Marianne spojrzała w dół, na ręce ich obojga, spoczywające na płaszczu. Były czerwone od krwi. - Nie musi się pani już bać, Marianne. Obrócił zdrową rękę dłonią do góry, a ona położyła na niej swoją dłoń. Siedzieli w milczeniu, słuchając deszczu i dobiegającego od czasu do czasu dźwięku dzwonu. Wiatr wył pod dachem magazynu. - Do diabła, Knight, myślałem, że on cię wykończył. Poszedłem na cmentarz, ale nie spotkałem tam nikogo. Widziałem tylko krew.
Znajdowali się w kuchni domu przy Craven Street. Callerton zdejmował z ręki Knighta prowizoryczny opatrunek. - Musiałem się przyczaić i poczekać, aż oni się oddalą. - Dziewczyna dobrze się spisała. - To prawda - przyznał Knight, przypominając sobie, jak Marianne mu pomagała. Zdumiewała go na każdym kroku. Nie była zarozumiała, rozpieszczona ani kapryśna. Znalazł w niej spokojną godność i odwagę, a jej ciemne oczy skrywały jakąś tajemnicę. Była intrygująca. Zbyt intrygująca jak na kobietę, którą uprowadził. I stanowczo zbyt intrygująca jak na córkę człowieka, na którego polował przez całe swoje życie. - Będzie to cholernie bolało. Callerton podniósł czysty wygotowany kawałek płótna i zanurzył go w chłodnej przegotowanej wodzie. - Rób, co trzeba - powiedział Knight, krzywiąc się z bólu, gdy Callerton oczyszczał ranę.
L T
R
- Misbourne to stary drań. Nie mogę uwierzyć, że dla kawałka papieru narażał życie własnej córki.
- Uwierz - odparł i na myśl o niebezpieczeństwie grożącym Marianne jego nienawiść do Misbourne'a jeszcze się zintensyfikowała. - Jeżeli przysłał swoich ludzi, żeby ją ratowali, jak mogli popełnić taki błąd i strzelać do niej? Mówiłeś, że strzelali z bliska. Przecież musieli ją widzieć? Knight zmarszczył brwi, gdy Callerton ucisnął mocniej ranę. - Strzelali, bo nie zostali przysłani, żeby ją ratować. Żaden z nich nie próbował uprowadzić Marianne. Wątpię, czy im w ogóle powiedział, że ona jest w moich rękach. Callerton westchnął i pokręcił głową. - Zatem Misbourne nie powiedział nikomu o uprowadzeniu Marianne. Nawet tym łotrom, których wynajmuje. - Callerton przerwał i spojrzał na Knighta. - Ale dlaczego próbuje zabić ciebie, skoro sądzi, że ty jesteś jedynym człowiekiem, który wie, gdzie ona jest? - Ponieważ myśli, że wiem, co jest w tym dokumencie. Cokolwiek tam jest napisane, Misbourne chce utrzymać to w sekrecie. Za wszelką cenę.
- A niech to diabli - odparł przyjaciel, kończąc zakładanie opatrunku. - A co jest w tym dokumencie? - Wyjaśnienie, o co chodziło na Hounslow Heath piętnaście lat temu. I im bardziej on stara się to ukryć, tym bardziej ja jestem zdecydowany odkryć tę tajemnicę. - A lady Marianne? Co z nią będzie? - Pozwolimy jej odejść - odrzekł Knight. Callerton przerwał bandażowanie. - Ale ona widziała twoją twarz. Może cię zidentyfikować. - Tylko w razie, gdy mnie znów zobaczy. Nie zna mojego nazwiska. - To wszystko jest bardzo ryzykowne. Zwłaszcza to twoje udawanie rozpustnika. - To ryzyko, które muszę podjąć. Przypominał sobie uczucia malujące się na twarzy Marianne, gdy się zorientowała, że ojciec nie przysłał dokumentu, by ją ratować: szok, niedowierzanie, ból. Misbourne był łotrem, jednak fakt, że Marianne się o tym do-
R
wiedziała, nie dał Knightowi zadowolenia i poczucia zwycięstwa.
L T
- Nigdy nie chciałem stwarzać dla niej zagrożenia. Myślałem, że Misbourne przy pierwszej okazji przyśle dokument, by ją uwolnić z moich rąk. Przypomniał sobie, jak stała przed nim na cmentarzu, zanim przybyli ludzie Misbourne'a. Tak bardzo pragnął ją wtedy pocałować. Tak jak chwilę później w magazynie, gdy trzymając się za ręce, siedzieli razem, blisko siebie. Chyba tracę rozum, pomyślał.
- Misbourne stwierdzi, że wygrał - powiedział Callerton. - Wkrótce przekona się, że jest inaczej - odrzekł Knight i dodał bardziej zdecydowanym głosem: - Im wcześniej lady Marianne odejdzie, tym lepiej.
Marianne patrzyła właśnie, jak rozbójnik, wciąż zamaskowany, wlewa do miedzianej wanny stojącej przy kominku ostatnie wiadro gorącej wody. - Ciepła kąpiel dobrze pani zrobi - powiedział. - A w szafie są ubrania, staromodne, ale czyste i suche. Gdy pani będzie gotowa, proszę zadzwonić, a zostanie przyniesiona kolacja. Kiedy pani zje, odwiozę ją do ojca. Kiwnęła głową na znak, że zrozumiała.
- Zastanawiałam się... - zaczęła ...jedyne wyjaśnienie jest takie, że dokument nie znajduje się w posiadaniu mojego ojca. Nic na to nie odpowiedział, jednak ona po wyrazie jego oczu poznała, że jest innego zdania. - Proszę mi uwierzyć. Gdyby ojciec miał dokument, oddałby go panu. Jestem tego pewna. Rozbójnik nadal milczał. - Nie chodzi mi tylko o to, że jest moim ojcem. Są inne powody... poważne powody... - Których nie mogła wymienić. - Wiem, że nie zostawiłby mnie w takim położeniu, gdyby oddanie jakiegokolwiek dokumentu... cokolwiek zawierającego... mogło mnie uwolnić. Zauważyła wyraz jego oczu i natychmiast go rozpoznała. - Tylko proszę mi nie współczuć! - zawołała, ogarnięta nagłym gniewem.
R
A on nie spierał się z nią, nie poruszył się, tylko patrzył na nią tymi swoimi bursztynowymi oczami.
L T
- Sądzi pan, że zna pan bardzo dobrze mojego ojca i że pan to wszystko bardzo dokładnie sobie obmyślił... Jednak ojciec nie przysłał dokumentu... A to można wyjaśnić w dwojaki sposób. Po pierwsze... nie jestem dla niego tym, co mu najdroższe. A po drugie... dokument nie znajduje się w jego posiadaniu. Tak czy inaczej, pan pomylił się w swoich ocenach. Jego oczy pociemniały z gniewu. A ona zastanawiała się, czy nie pozwoliła sobie na zbyt wiele. Nie mogła się jednak wycofać. Upływały sekundy, a oni nie odrywali od siebie wzroku. - Kąpiel stygnie, lady Marianne - powiedział w końcu, używając tytułu i stwarzając między nimi dystans. A następnie, skłaniając z lekka głowę, wyszedł. Gdy pierwszą część drogi pokonywali oświetlonymi ulicami, godzina była już późna. Jechali tym samym powozem, którym rozbójnik przywiózł Marianne do swego domu. Mgła utrudniała podróż. W pewnym momencie powóz zatrzymał się w wąskiej uliczce, a oni wysiedli, by dalszą część drogi przebyć pieszo. Nie trzymał jej za ramię ani
za rękę, nie obejmował w pasie, bo nie miała przecież powodu do ucieczki. Nie była to jednak jedyna przyczyna, dla której jej nie dotykał. Dotykanie jej sprawiało mu zbyt wielką przyjemność. Szli w milczeniu obok siebie mokrymi i pełnymi kałuż ulicami. Jego twarz nie była przysłonięta jedwabną chustą, ale kołnierz miał postawiony, a kapelusz nasunięty nisko na czoło. Idąca obok niego Marianne miała na sobie długą płową pelerynę, która budziła w nim wspomnienie dzieciństwa. Jego matka była wyższa i tęższa od niej, dlatego stan jedwabnej błękitnej sukni trzeba było spiąć, a rąbek spódnicy dotykał ziemi. Trzymali się w cieniu, tak żeby nikt ich nie rozpoznał, aż w końcu dotarli w pobliże Leicester Square. Spojrzeli na siebie, a on poczuł, że gdyby sprawy przedstawiały się inaczej, gdyby ona nie była córką Misbourne'a, nie była kobietą, którą uprowadził... Ale jest to uprowadzona przeze mnie i obiecana innemu córka Misbourne'a i nikt
R
więcej - przywołał się stanowczo do porządku, po czym powiedział:
L T
- Jesteśmy bardzo blisko placu, przy którym pani mieszka. Jeżeli pójdzie pani prosto tą ulicą, znajdzie się pani przed rodzinnym domem. Proszę iść. Tam pani będzie bezpieczna. Wzdrygnęła się, więc dodał:
- Nie powinna się pani bać. Jest pani bezpieczna. Będę nad panią czuwał, dopóki pani nie wejdzie do domu. - Ja się nie boję - odrzekła. Gdy pan czuwa, dodała w myśli. Nastała chwila krępującej ciszy. - Powinnam już iść - podjęła, ale nie ruszyła się z miejsca. - Powinna pani - przyznał. - A ja... życzę pani szczęścia w małżeństwie z Pickeringiem. Tymczasem ona na myśl o tym małżeństwie czuła strach. Nie chciała myśleć o Pickeringu. Nie teraz, kiedy stała tu sam na sam z rozbójnikiem. - Mam nadzieję, że pańska rana szybko się zabliźni. Spojrzała mu w twarz i pomyślała, że to ostatnie chwile, gdy są razem.
Patrzyli na siebie, a napięcie między nimi rosło. Marianne w ciszy zaułka słyszała własny oddech i bicie serca. Wydawało jej się, że bardzo wiele zostało między nimi niedopowiedziane. Wiedziała, że powinna już odejść, lecz nie mogła się na to zdobyć. - Ja... - zaczęła i zagryzła wargę, nie rozumiejąc, co ją zatrzymuje. - Marianne - powiedział i pochylił się tak, jakby chciał ją pocałować, jednak zamiast tego dotknął delikatnie dłonią jej policzka, odgarniając z niego kosmyk włosów. Pragnęła, żeby ją pocałował. Chciała poczuć jego usta na swoich, chciała, żeby wziął ją w ramiona. Ale on tego nie zrobił. - Powinna pani naprawdę już iść do domu. - Tak - wyszeptała, po czym wspięła się na palce i z nieznaną u siebie odwagą dotknęła wargami jego policzka. A on nie objął jej i nie przyciągnął do siebie, nie dotknął jej nawet. Jednak w następnej sekundzie jego wargi odnalazły jej usta, które okazały się najsłodszymi i najnie-
R
winniejszymi ustami, jakie kiedykolwiek całował. Zamarła w bezruchu jak sarna wy-
L T
tropiona przez myśliwego. On też przez chwilę stał nieruchomo. Wciągnął powietrze i poczuł zapach fiołków i mgły.
Całował ją delikatnie, niespiesznie delektując się pocałunkiem, którym chciał wyrazić to, czego nie umiał wypowiedzieć na głos... Że żałuje i że nigdy nie chciał jej przestraszyć. A kiedy oderwał usta od jej ust, ona wciąż stała z wyrazem bezbrzeżnego spokoju i błogości na twarzy, z zamkniętymi oczami i półotwartymi ustami - tak jakby pieszczota wciąż trwała. Następnie otworzyła oczy i spojrzała na niego, a on pomyślał, że całe swoje życie czekał właśnie na nią. Kruchą, a jednak obdarzoną mocą, z której sama nie zdawała sobie sprawy; kobietę z dmuchanego szkła i blasku. I przez jeden szalony moment czuł pokusę, żeby dla niej zrezygnować ze wszystkiego. Jednak zaraz potem zimna i twarda rzeczywistość o sobie przypomniała. - Idź do domu, Marianne - powiedział chłodnym tonem. Bez słowa naciągnęła kaptur, zakrywając włosy i twarz, i cofnęła się. Spojrzeli na siebie jeszcze raz, a potem odwróciła się i odeszła, na zawsze znikając z jego życia. Idąc przez mgłę, pustą ulicą oświetloną nikłym blaskiem latarni, nie obejrzała się ani razu. Nie obejrzała się nawet, gdy znalazła się u stóp schodów rodzicielskiego domu.
Patrzył, jak podnosi mosiężną kołatkę i uderza nią kilka razy. Jeszcze raz obejrzała się, a on poczuł dreszcz satysfakcji, jakby otrzymał potwierdzenie, że pocałunek zrobił na niej tak silne wrażenie, jak na nim. Wtedy drzwi otworzyły się i weszła do środka.
ROZDZIAŁ SZÓSTY W domu panował rwetes. Marianne nie wątpiła, że ojciec cieszy się, że ją widzi, bowiem w jego oczach dostrzegła łzy wzruszenia. Tulił ją do siebie, prześcigając się ze swoją żoną w zapewnieniach o trosce i miłości. Tylko brat stał z boku i patrzył na to wszystko z mieszaniną ulgi i ciekawości. Ona także cieszyła się, że wróciła do swoich bliskich i czuła z tego powodu ulgę. Jednak równocześnie była świadoma, że rodzina pragnie widzieć ją na dawnym miejscu,
R
roztoczyć nad nią pieczę i stworzyć wokół niej złudzenie bezpieczeństwa. Uśmiechała
L T
się do ojca, tuliła do matki, a równocześnie myślała o rozbójniku, tajemniczym porywaczu, którego smak pocałunku wciąż czuła na swoich ustach. Na drugi dzień w porze lunchu ojciec wszedł do salonu i usiadł na sofie naprzeciwko niej i matki. Francis był także w pokoju i Marianne wiedziała, że zebrali się tu, by ją wypytać o porywacza i okoliczności uwolnienia. - Twój papa chce z tobą pomówić, Marianne. Rób to, o co cię poprosi. Z tymi słowy i ze skinieniem głowy lady Misbourne opuściła salon, pozostawiając Marianne z ojcem i bratem. Francis stał nieruchomo, oparty o ścianę. - Czujesz się na tyle dobrze, że mogłaś wstać z łóżka, Marianne? - zapytał ojciec. - Czuję się bardzo dobrze, papo. Dziękuję. - Chciałbym zadać ci kilka pytań. Dotyczą ostatnich kilku dni. Przepraszam, jeśli sprawią ci przykrość. Marianne poczuła lekki niepokój, bowiem ojciec wyglądał na zdenerwowanego. - Mama powiedziała mi, że ten łajdak nie... Odchrząknął, nie patrząc jej w oczy. Marianne spojrzała na brata, lecz twarz Francisa pozostawała beznamiętna.
- ... nie narzucił ci się - dokończył ojciec. - Nie zrobił tego - odrzekła Marianne. - Nie zrobił niczego podobnego. Traktował mnie z dobrocią, a nawet pewną kurtuazją. - Z dobrocią? Kurtuazją? Ojciec spojrzał jej w oczy, a ona, na widok twardego wyrazu jego twarzy, zaczęła się bać - nie o siebie, lecz o rozbójnika. - Nie skrzywdził mnie - wyjaśniła. - Przyniósł mi świece, gdy nie mogłam wytrzymać w ciemności. A kiedy uciekłam i znalazłam się w St. Giles Rookery, uratował mnie przed łajdakami, którzy chcieli mnie... - Odwróciła wzrok zawstydzona. - Oni chcieli... - Ich spojrzenia spotkały się ponownie. - Rozbójnik mnie przed nimi uratował. Zauważyła, że ojciec wymienia spojrzenia z bratem. - Chcę wiedzieć o nim wszystko, Marianne. Gdzie cię zawiózł, co robił. Wszystko! Przełknęła ślinę, a potem bardzo pobieżnie opowiedziała, co działo się z nią przez ostatnie dni.
L T
R
Pod koniec opowieści zauważyła, że ojciec zamyka oczy, jakby chciał zapanować nad jakąś silną emocją.
- Czy widziałaś jego twarz, Marianne? Choćby przez chwilę? Miała sekundę na podjęcie decyzji. Czas jakby zwolnił. Wiedziała, że powinna powiedzieć prawdę i opisać jego urodziwą twarz. Jednak milczała. - Nie zwracaj uwagi na groźby tego łotra - rzekł ojciec. - Nie bój się, bo przysięgam na własne życie, że zostanie złapany. Marianne wiedziała, co spotyka złapanych rozbójników. Stryczek. - Był zamaskowany - powiedziała. - Nic nie widziałam. Opuściła wzrok. Serce waliło jej jak młotem. Dłonie trzymała złączone na kolanach. - Powiedział, że mnie porwał, żeby zmusić ciebie do oddania pewnego dokumentu. - Zawahała się, a potem zapytała: - Dlaczego mu go nie oddałeś, papo? - Co za głupie pytanie, Marianne! - Twarz ojca stała się purpurowa. - Czy naprawdę myślisz, że to takie łatwe? - A więc nie masz dokumentu, którego on szuka.
- Ja nie mam pojęcia, o czym on mówi. To po prostu wariat. Żądać dokumentu, o którym ja nie mam pojęcia! On ma urojenia, jest niebezpieczny! - Właśnie to mu powiedziałam. Ojciec pobladł. W jego oczach pojawił się wyraz paniki. - Rozmawiał z tobą o tym dokumencie? Mówił, co to za dokument i czego dotyczy? Marianne zauważyła, że brat przygląda się ojcu. - Mówił tylko, że to dokument, który jego zdaniem jest w twoim posiadaniu. I że dlatego mnie porwał. Mówił, że nie chce mi zrobić krzywdy. - Takie łotry zawsze tak mówią, Marianne. - Ojciec pokręcił głową, zmartwiony jej naiwnością. - Bogu dzięki, że przestraszył się ludzi, których wysłałem. - On się wcale ich nie przestraszył. A ludzie, których przysłałeś, strzelali na oślep. - To ty z nim byłaś? - zapytał ojciec z przerażeniem. Kiwnęła głową:
L T
R
- Strzelali do mnie, a on mnie uratował, papo. Osłonił mnie własnym ciałem, żeby kula mnie nie trafiła.
Tu znowu nastąpiła wymiana spojrzeń między ojcem i synem. - Czy chcesz mi przez to powiedzieć, że on został postrzelony? - Tak.
Spojrzała na swoje dłonie, przypominając sobie tamte straszne chwile. - Czy czujesz, że zaraz będziesz miała atak histerii? Ojciec patrzył na nią tak, jakby była kruchą figurką z porcelany. Zanim spotkała rozbójnika, rzeczywiście taka była. Ale teraz... czuła się silniejsza. - Czuję się zupełnie dobrze. Wpatrywała się w swoje ręce, zastanawiając się, co by powiedział na to, że wydobyła z rany kawałek płótna i że opatrzyła ranę... co by było, gdyby opowiedziała, co się potem wydarzyło między nimi w magazynie, a także w uliczce znajdującej się o niecałe sto jardów stąd. Gdy podniosła wzrok, zobaczyła, że ojciec gładzi brodę. - Więc ten łotr jest ranny.
W jego zmrużonych oczach dostrzegła taką nienawiść, że Marianne przeszedł dreszcz. Ojciec spojrzał na nią i uśmiechnął się bezradosnym uśmiechem, a potem wziął jej dłoń w swoje dłonie i pogładził. - Nie bój się, Marianne. Przysięgam, że doprowadzę do jego schwytania. Zapłaci za to, co zrobił. A teraz, kochanie, idź i odpocznij. - Czuję się doskonale, papo. Zapewniam cię. Nie potrzebuję odpoczynku. - Mimo to zrób, co mówię. Twój papa wie, co jest dla ciebie najlepsze. Trudno było się ukrywać, gdy człowiek odgrywał znanego w mieście rozpustnika. Jednak z drugiej strony ta rola była dobra, gdyż ułatwiała Rafe'owi unikanie miejsc odwiedzanych przez cnotliwe młode damy. Mimo to wciąż myślał o Marianne Winslow i starał się dowiadywać, co się dzieje z jej ojcem i z nią samą. Wiedział, że Misbourne wynajął tropiciela złodziei. Wiedział też, że za głowę „ta-
R
jemniczego" rozbójnika wyznaczono wysoką nagrodę. Pisano o tym w gazetach, infor-
L T
mując, że na nagrodę złożyła się grupa najznamienitszych londyńczyków. Jednak Rafe był przeświadczony, że w to przedsięwzięcie zaangażował się jedynie Misbourne. Pięć tysięcy gwinei to był królewski okup - suma z pewnością wystarczająca, by skusić kogoś ze świata przestępczego do złamania niepisanych reguł. Nigdzie jednak nie pojawiła się wzmianka o lady Marianne i ślubie z Pickeringiem. Często jednak o niej myślał. Widział ją oczami wyobraźni, wspominał dotyk jej ust, a wtedy krew szybciej krążyła mu w żyłach. Zastanawiał się, ile czasu upłynie do jej ślubu i miał nadzieję, że po tej uroczystości on sam znajdzie spokój ducha, uwolni się od męki, jaką sprawiało mu myślenie o niej. - Co ty na to, Knight? Wziąłbyś ją do łóżka? - zapytał go Devlin, gdy schodzili po schodach znanego klubu. Wziąć do łóżka? - ocknął się. Kogo? Czy jego kompan mówi o Marianne Winslow? Pragnął jej tak bardzo, że ani na chwilę nie przestawał o niej myśleć. Zamknął oczy i próbował oddalić od siebie te myśli. Na próżno - Knight? Dobrze się czujesz, stary? - zagadnął Bullford. - Wyglądasz na trochę skołowanego.
- Bo jestem skołowany - odrzekł wprost. Wskazał dwa wozy blokujące ruch uliczny. Z jednego z nich wysypał się na jezdnię węgiel, a wokół uwijały się dzieci zbierające ciemne grudy. - Nie to powoduje twoje skołowanie - powiedział Fallingham z szerokim uśmiechem. - Bardziej jest prawdopodobne, że twoje myśli krążą wokół jakiejś damulki. - Mylisz się - zaprzeczył Rafe. - Więc wokół jakiejś aktorki? - Nie zadam sobie trudu, żeby to skomentować - powiedział, obserwując rząd powozów blokujących ulicę. - I ja pytałem o pannę Fox. Gra dziś w Covent Garden rolę lady Makbet - oznajmił Devlin, jakby zmieniając temat. Dzień był słoneczny, ale chłodny. Po wczorajszym deszczu nie zostało ani śladu. Szli dalej, zostawiając za sobą uliczne zamieszanie.
R
- Nie wiedziałem, że lubisz Szekspira - odezwał się Bullford.
L T
- Nie lubi go. Lubi zgrabne aktorki z dużymi aktywami - powiedział Fallingham. Ale ja słyszałem, że ona już się dogadała z Hawickiem, który chce ją na swoją kochankę. - O ile ja wiem, jeszcze nie dobili targu, że tak powiem - oznajmił Devlin. - Mam do dyspozycji lożę ojca. Chcecie z niej skorzystać? Potaknęli wszyscy z wyjątkiem Rafe'a. - Knight? - ponaglił go Devlin. Ale Rafe prawie go nie słyszał. Wpatrywał się w powóz, z którego wysiadł mężczyzna z siwiejącą brodą i wąsami, aby sprawdzić, jaka jest przyczyna wstrzymania ruchu ulicznego. Nie patrzył jednak na tego mężczyznę. Patrzył na młodą jasnowłosą kobietę, która została w powozie. Oczy Marianne napotkały jego spojrzenie. I... cały świat jakby zniknął. Rafe czuł, jak mocno bije mu serce. Marianne mogła w każdej chwili zawołać ojca i ujawnić jego tożsamość. Mimo to nie mógł oderwać wzroku od jej oczu i choć rozdzielała ich szerokość jezdni, wyczuwał jej wielkie rozemocjonowanie. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność.
Naraz Misbourne odwrócił się. Rafe zauważył jego ruch i oderwał wzrok od oczu Marianne. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem i świat Rafe'a zamarł w bezruchu. Jego zmysły wyostrzyły się, a wszystkie mięśnie napięły. Po chwili Misbourne odwrócił się jak gdyby nigdy nic. - Boże miłosierny - powiedział Devlin. - Spójrzcie tylko na twarz Misbourne'a. Wypadek z powozem! Akurat! Ja wiem, jak wyglądają ślady po czyjejś pięści. Zatem plotki są prawdziwe. Fallingham i Razeby roześmiali się głośno i w tej samej chwili lady Misbourne wychyliła się z powozu i zmierzyła ich pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Rafe szedł dalej, nie oglądając się za siebie, z pozoru spokojnie, jednak spodziewając się w każdej chwili tupotu pogoni. Czuł się jak na jednym z tych licznych pól bitwy, na których zdarzyło mu się w życiu walczyć. Z załadowaną bronią, gotowy na starcie. Ale wróg go nie ścigał.
R
- Proszę cię - zwróciła się lady Misbourne do męża - wsiądź do powozu i zamknij
L T
drzwiczki, żebyśmy nie musiały być świadkami ich impertynencji. A ty Marianne odwróć natychmiast wzrok. Nie patrz na nich!
Serce Marianne biło tak mocno, że dziwiła się, że rodzice tego bicia nie słyszą. - Tak, mamo - odrzekła z przyzwyczajenia, nie mogąc jednak oderwać wzroku od rozbójnika.
Ubrany był w elegancki, ciemny, dopasowany frak, prawdopodobnie jeden z tych zakupionych u Westona, które widziała w jego szafie. Był wyższy od swoich towarzyszy i bardziej męski. Nawet z tej odległości dostrzegała ciepły złocisty blask jego oczu i wyczuwała intensywność spojrzenia. Porywacz. Kiedy go dostrzegła, otaczający świat zniknął, przestał istnieć. Ponownie poczuła zapach drzewa sandałowego, usłyszała chropawy półszept i poczuła dotknięcie ust na swoich wargach. Jej ojciec, stojący obok powozu, wykonał jakiś ruch i jego wzrok spotkał się na moment ze wzrokiem rozbójnika. Wstrzymała oddech, sądząc, że go rozpoznał. On jednak wrócił do powozu. Matka zżymała się.
- Co za bezczelne kreatury! Całą noc spędzili na hulankach i dopiero teraz, przed południem, wracają do domu. Cóż za rozwydrzenie! - Młodzi mężczyźni zawsze są tacy - powiedział ojciec z niespotykaną u siebie tolerancją. - Gdy się pożenią i będą mieli dzieci, ustatkują się i uspokoją. Matka prychnęła z dezaprobatą i zapytała: - A co powstrzymuje ruch uliczny? Ojciec opisał cały wypadek i wyjrzał ponownie na ulicę. Marianne trochę się odprężyła. I odetchnęła z ulgą. Jednak w chwilę później zauważyła, że ojciec znowu patrzy na gromadkę młodych ludzi. - Papo - zawołała, żeby odwrócić jego uwagę - może prędzej dojdziemy pieszo? Pogoda jest ładna i... - Zostań w powozie, Marianne - burknął ojciec. Mrużąc oczy, rozejrzał się jeszcze raz naokoło, po czym wsiadł do powozu i zamknął drzwiczki.
L T
R
Rafe dotarł wreszcie do domu. Nie chcąc dać nic po sobie poznać, zachowywał się przez całą drogę tak, jak jego przyjaciele: szedł powoli, śmiał się z dowcipów, brał udział w rozmowie. Był jednak świadom, że pobił ojca Marianne, a ją samą uprowadził i w ciągu trzech dni naraził na więcej niebezpieczeństw, niż mogło jej przynieść całe życie. Marianne jednak nie zdradziła go, ale zastanowił się, co Misbourne'owie robili rano w tej dzielnicy. Rafe uzyskał odpowiedź na swoje pytanie po blisko tygodniu. Całe miasto obiegła pewna plotka. Gdziekolwiek poszedł, tam ją powtarzano. Tego wieczoru wrócił z teatru i opierając się o futrynę kuchennych drzwi, patrzył, jak Callerton czyści buty. - Myślałem, że wrócisz późno. - Przyjaciel podniósł na niego wzrok. - Powiedziałeś im, że spotykasz się znowu z jakąś kobietą? Rafe kiwnął głową. - Tak trzeba. Żeby nie nabrali podejrzeń - zażartował Callerton, lecz Rafe nie roześmiał się.
- Co się dzieje? - zapytał Callerton, poważniejąc. - Czy Misbourne cię ściga? Może dziewczyna w końcu zdradziła twoją tożsamość? - Nie zrobiła tego. - Rafe pokręcił głową. - A Misbourne mnie nie poznał. - Ale coś jest nie w porządku. - Całe miasto już wie, że w dzień niedoszłego ślubu Marianne Winslow miał miejsce nie wypadek, tylko coś innego. - Wiedzą, że to był napad rozbójnika? Rafe pokręcił głową. - Sądzą, że to wymysł Misbourne'a. Bo wygląda na to, że Pickering zerwał zaręczyny. Ludzie snują domysły. Mówią, że powiedział o tym Misbourne'owi w dzień ślubu i że doszło między nimi do bójki. - No cóż, my wiemy, że to bzdury - powiedział Callerton. - Bo to nie pięść Pickeringa zadawała wtedy ciosy. Rafe wszedł do kuchni i usiadł przy stole.
L T
R
- Jeżeli Pickering się nie ożeni, Misbourne zamierza wytoczyć mu proces o niedotrzymanie obietnicy małżeństwa.
- Znowu? - Callerton spojrzał zdziwiony. - Zdawałoby się przecież, że sprawa z Arlesfordem powinna była być dla niego wystarczającą nauczką. - Wplącze tylko Marianne w jeszcze jeden skandal. - Ale co ciebie to obchodzi? Wybuchnie o wiele większy skandal w chwili, gdy skończysz z jej ojcem. - Obchodzi mnie, bo gdybym jej nie uprowadził, byłaby już żoną Pickeringa. - Pickering zerwał zaręczyny nie z tego powodu - powiedział Callerton. Rafe, nic na to nie mówiąc, spojrzał mu w oczy. - Lubisz tę dziewczynę - zauważył spokojnie Callerton. - Nie bądź śmieszny. Ona jest córką Misbourne'a - odrzekł ostro Rafe, tak jakby to mogło coś zmienić. - Tak - przyznał Callerton. - Jest jego córką. I jeżeli chcesz zguby ojca, nie powinieneś troszczyć się o córkę - dodał i wrócił do czyszczenia butów.
Marianne zobaczyła go w chwili, gdy weszła do wypożyczalni książek. Stał między półkami z powieściami, zajęty kartkowaniem którejś z nich, jednak podniósł na moment wzrok i ich oczy się spotkały. Bez słowa wrócił do lektury, ale serce Marianne zabiło mocniej. Wokół panował spokój. W pomieszczeniu znajdowały się tylko jeszcze dwie osoby, siedząca w kącie starsza bibliotekarka i Caroline Edingham, lady Willaston, która natychmiast zauważyła Marianne i jej matkę i pospieszyła im na spotkanie, pragnąc przekonać się u źródła, czy plotki są prawdziwe. - Nie mów nic o Pickeringu, Marianne i pozwól, żebym ja się tym zajęła - szepnęła lady Misbourne. - Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, mamo, zajrzę do drugiej sali. - Idź szybko, zanim ona zdąży do nas podejść. I nie wracaj. Poczekaj, aż ja po ciebie przyjdę.
R
Marianne odeszła, a lady Misbourne z fałszywym uśmiechem pośpieszyła na spotkanie z lady Willaston.
L T
- Ach, moja droga Caroline, nie widziałyśmy się całe wieki - powiedziała i zanim Marianne dotarła do sali z poezją, obie kobiety już całowały się w policzki tak, jakby były najlepszymi przyjaciółkami.
W drugiej sali nie było nikogo. Marianne podeszła do półek z poezją, zdjęła pierwszą książkę, która jej się nawinęła pod rękę i otworzyła ją. Stała tyłem do drzwi i wpatrywała się w stronice niewidzącymi oczami. Jej umysł pracował na najwyższych obrotach. Nie wiedziała, co myśleć o jego obecności w tym miejscu. Bała się, że za nią pójdzie, a jeszcze większy strach wywoływała w niej myśl, że tego nie zrobi. Gdy usłyszała spokojne męskie kroki, nie musiała się oglądać, żeby wiedzieć, że to on. Podszedł i stanął obok niej, patrząc na tę samą półkę. Nie mogła się powstrzymać: odwróciła głowę i ich spojrzenia się spotkały. - Co pana tu sprowadza? - wyszeptała. - Chęć zobaczenia pani. Jej serce zatrzepotało jak spłoszony ptak.
- Czy pan nie wie, że za pańską głowę wyznaczono ogromny okup? Ludzie mojego ojca szukają pana bez przerwy. Nawet w tej chwili. - Wiem. Na chwilę zaległa cisza. - Tamtego dnia... - zaczął - ... gdy zatrzymał się ruch uliczny... powiedziała pani ojcu? - Nie. - Dlaczego nie? - Bo istnieje bardzo małe prawdopodobieństwo, że jeżeli nawet pana złapią, to pana powieszą. Znowu zapadła cisza. Marianne poczuła, że policzki jej płoną. - Jak pańskie ramię?
R
Nie miał temblaka. Nie miał go też podczas wypadku, wtedy, na ulicy.
L T
- Rana nie zaogniła się. Dzięki pani.
Na dźwięk tych słów znalazła się myślami znowu w magazynie i przypomniała sobie wszystko, co zaszło wtedy między nimi.
- Przykro mi z powodu Pickeringa - powiedział. - A mnie nie. Przeciwnie, czuję ulgę. Nigdy nie chciałam za niego wyjść. To ojciec... Przerwała ze świadomością, że powiedziała za dużo. Odwróciła się i odłożyła na stół książkę. - Mój ojciec nie ma dokumentu, którego pan szuka. Pytałam go o to - mówiła dalej, próbując zmienić temat. Zbliżył się do niej o krok. Serce jej biło mocno, policzki ją paliły, ale się nie odsunęła ani nie obejrzała. Nie odezwał się słowem. Nie musiał. Mimo jego milczenia wiedziała, co myśli. - Sądzi pan, że on kłamie? Dlaczego pan tego nie przyzna? Widziała jego zdecydowany wyraz twarzy i zaczęła się bać o ojca. - Chce pan się zemścić nie na tym człowieku, co trzeba.
- Mylisz się - odrzekł cicho. - I chodzi tu nie o zemstę, tylko o sprawiedliwość. - A jakiej sprawiedliwej kary pan się dla niego domaga? - Nigdy pani nie okłamywałem, Marianne. Teraz też powiem prawdę. Dopilnuję, żeby zawisł. - Mój ojciec ma rację. Pan ma urojenia. I jest pan niebezpieczny. - Mam urojenia? - Poczuła za uchem jego oddech. Poruszyła się. - Jeżeli zacznę krzyczeć, będzie po panu, sir. - Już jest po mnie. Moje życie jest w pani rękach. Może pani zażądać nagrody, którą pani ojciec wyznaczył za schwytanie mnie. Zamknęła oczy, słysząc te słowa. - Na co pani czeka? Jeżeli pani zdaniem mam urojenia i jestem niebezpieczny, proszę krzyczeć.
R
Nie dotknął jej, choć stał blisko, jednak pożądanie, jakie do siebie czuli, aż pulso-
L T
wało w powietrzu. Powinna była krzyczeć, wiedziała jednak, że nie będzie. Czy on miał urojenia? Nie. Czy był niebezpieczny? Bardzo. Dla ludzi, którzy chcieli ją skrzywdzić i dla jej ojca. Ale nie dla niej. Dla niej nigdy.
Powoli podniosła wzrok i napotkała jego oczy. - Nie pozwolę panu go skrzywdzić! Wie pan o tym? - Nie spodziewałbym się niczego innego. - Marianne - wyszeptał i zbliżył się jeszcze o krok. Wiedziała, że zamierza ją pocałować. Powinna była się odwrócić i uciec. A zamiast tego drżała w oczekiwaniu, przechyliła głowę i czekała. Zrobił to delikatnie, a mimo to ona nigdy dotąd nie czuła z taką intensywnością jego męskiej siły. Odwzajemniła pocałunek - z początku ostrożnie, a następnie odważniej, gdy poczuła się pewniej. Jej dłonie dotknęły jego piersi. Przesunęła je wyżej i objęła go za szyję, przylegając ciałem do jego ciała. Poczuła znajomy zapach drzewa sandałowego i zapragnęła, aby ta chwila trwała wiecznie. Wtedy przerwał pocałunek i odsunął się od niej.
Popatrzył w jej ciemne oczy i dostrzegł w nich mękę, która zajęła miejsce goszczącego tam przed chwilą wyrazu rozkoszy i zadziwienia. - Nie powinienem był tego robić, przepraszam - powiedział cicho. Po czym, patrząc wciąż na nią, pokręcił głową tak, jakby chciał zaprzeczyć temu, co się przed chwilą zdarzyło, a następnie odwrócił się i oddalił. Została na miejscu sama, z rozpalonym ciałem i sercem łopoczącym jak ptak w klatce. Drżącymi palcami dotknęła ust. Całowała go namiętnie i zapamiętale. Ona, Marianne Winslow, która myślała, że nie zniesie ponownie dotyku mężczyzny, sama pocałowała rozbójnika, za którego głowę wyznaczono nagrodę pięciu tysięcy gwinei i który poprzysiągł zemstę na jej ojcu. Gdy matka weszła do sali z poezją, Marianne wciąż stała nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w tę samą stronicę tomiku wierszy. - Poszła sobie wreszcie, dzięki Bogu. Pytała i pytała. Przydałoby się jej kilka lekcji
R
subtelności. No a poza tym jest ostatnią osobą, która ma prawo plotkować o innych. Bo
L T
przecież słyszałam, co się opowiada o jej mężu. - Matka spojrzała na Marianne. - Wybrałaś już coś sobie?
- Sądzę, że wezmę ten tomik - wyjąkała Marianne i zamknęła książkę. Matka przyjrzała jej się uważniej.
- Dobrze się czujesz? Jesteś taka zarumieniona. - Czuję się doskonale. Tutaj jest dość ciepło, nie sądzisz? - Pospiesz się, Marianne. Powiedziałam papie, że wkrótce wrócimy. A wiesz, jak on się o ciebie niepokoi. - Tak, mamo - odrzekła, po czym wzięła książkę i poszła za matką. Rafe Knight stał sam w swoim gabinecie, opierając się o gzyms kominka i spoglądając w ogień. Za oknami zapadał zmierzch, jednak on nie zaciągnął zasłon ani nie opuścił żaluzji. Dzisiejsze gazety leżały nieprzeczytane na biurku. Dokumenty od zarządcy majątku leżały nietknięte. Myśli Rafe'a zajmowała tylko jedna jedyna rzecz, a mianowicie to, co zaszło w bibliotece. Marianne była córką Misbourne'a. Powtarzał to sobie w nieskończoność. Była kobietą, w której żyłach płynęła krew jego śmiertelnego wroga. Nie powinien i nie chciał
jej pragnąć, a mimo to wciąż o niej myślał i tęsknił do jej dotyku i bliskości. Prawie od samego początku. Być może u podłoża tego wszystkiego znajdowała się po prostu niezaspokajana fizyczna potrzeba. Być może Callerton miał rację, gdy twierdził, że powinien jak najczęściej obcować z kobietami. Jednak myśl o intymnym kontakcie z inną kobietą niż Marianne pozostawiała go niewzruszonym. Pożądanie, które w nim płonęło, dotyczyło tylko tej jednej. Nikogo więcej. Córka Misbourne'a, pomyślał znowu, choć w najmniejszym stopniu swego ojca nie przypominała. Nie miała niczego z tego potwora. Rozmyślania Rafe'a przerwało pukanie i do gabinetu wszedł Callerton, wnosząc ze sobą wilgotny zapach nocy. Jego spojrzenie padło na butelkę brandy i do połowy napełnioną szklankę stojące na stole. - Misbourne? - zagadnął. Rafe nie odpowiedział. Podszedł do stołu, napełnił drugą szklankę i podał Callertonowi.
L T
R
Obaj mężczyźni siedzieli przez kilka minut w milczeniu. Pierwszy odezwał się Callerton.
- Chodzi o Marianne Winslow, prawda? - Musiałem ją zobaczyć. - Do diabła! I po co?
Rafe pokręcił głową. Sam nie znał odpowiedzi na to pytanie. Wiedział tylko, że przymus wewnętrzny nie dawał mu spokoju. Nie powiedział Callertonowi, co zaszło w magazynie ani w wąskiej uliczce. W milczeniu dopił swoją brandy. - Ona jest jego córką, Rafe. Nie możesz się z nią spotykać. - Ja się z nią nie spotykam. - Nie? - zapytał Callerton. - Zaprzeczysz może, że jej pragniesz? - Nie zaprzeczę. Ale to nie oznacza, że dążę do zaspokojenia tego pragnienia. - Chryste Panie, masz w Londynie tyle kobiet do wyboru. Dlaczego to musi być właśnie ona? Rafe sam zadawał sobie to pytanie.
- Ona może zniweczyć twoje plany. Jedno słowo ojcu i to ty, a nie Misbourne, zawiśniesz na szubienicy. Musisz się trzymać od niej z daleka. - Callerton wypił brandy jednym haustem. - Chyba że zmieniłeś zdanie, jeżeli chodzi o Misbourne'a. - Nie mogę go zmienić - odrzekł Rafe. - Poświęciłem całe życie na szukanie tego drania. Coraz silniej pragnął Marianne, ale też chciał głowy jej ojca. I wiedział, że nie może mieć jednego i drugiego. Callerton miał rację, pomyślał. Powinien trzymać się od niej z daleka.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Tego wieczora Marianne spędzała czas na lekturze. W drugim końcu salonu lady Misbourne stawiała pasjansa. Minio że usilnie próbowała skupić się na książce, co chwi-
R
la powracała myślami do pocałunku w bibliotece. I do słów o sprawiedliwości.
L T
Zamknęła oczy i jeszcze raz w wyobraźni zobaczyła ojca klęczącego na drodze z zakrwawionymi ustami i zranionym policzkiem. Zagryzła wargę, płonąc ze wstydu i poczucia winy. Jak mogła czuć jakiekolwiek pożądanie do człowieka, który zrobił coś takiego?
Teraz, kiedy nie patrzyły na nią bursztynowe oczy i nie czuła zapachu drzewa sandałowego, jej własne postępowanie przyprawiało ją o mdłości. Widziała, jak rozbójnik poczynał sobie z ludźmi w dzielnicy nędzy, a także z tymi na cmentarzu. Choć jej nie zrobiłby krzywdy, ojca obiecał doprowadzić na szubienicę. I żadne słowa nie były w stanie skłonić go do zmiany zdania. Poza tym wcale nie była przekonana, że ten dokument istniał. Kto wie, zastanowiła się. Może ojciec miał rację, twierdząc, że rozbójnik ma urojenia? W jaki sposób sprawiał, że zapomniała o strachu i wszelkiej ostrożności? Wspomniała jeszcze raz ostatnie wydarzenia i stwierdziła, że ten człowiek ma na nią tak silny wpływ, że musi uznać go za niebezpieczeństwo także dla siebie. Jego bliskość sprawiała, że zapominała o bożym świecie i zachowywała się w sposób wcześniej dla siebie niewyobrażalny.
Naraz przyszło jej na myśl straszne słowo. Zdrada. Nie wydając go, zdradziła własnego ojca. Ale jeśli wyznałaby prawdę, czy także nie popełniłaby zdrady, tym razem wobec swojego wybawiciela? Potrząsnęła głową. Na dobru ojca i dobru rodziny powinno jej zależeć ponad wszystko, pomyślała. Postanowiła wyznać prawdę i mieć nadzieję, że rozbójnik uniknie kary, zwłaszcza że przed sądem wyzna, że dwukrotnie ją uratował. - Czy papa jest jeszcze w swoim gabinecie? - zapytała, która podniosła wzrok znad pasjansa. - Tak - odrzekła matka. - Sądzę też, że jest z nim twój brat, moja droga. - A zatem, mamo, muszę cię przeprosić i pójść do papy. Matka przytaknęła, nie podnosząc głowy znad kart. Marianne szła powoli do gabinetu ojca z zamiarem postąpienia jak należy i jak przystoi córce znającej obowiązki wobec rodzica. Czyniła to jednak z ciężkim sercem i ściśniętym gardłem.
L T
R
Stąpała cicho po marmurowej posadzce holu. Zatrzymawszy się przed drzwiami gabinetu, zrobiła głęboki wdech, aby uspokoić nerwy i nabrać odwagi. Drzwi były lekko uchylone, a z wnętrza dobiegały ciche głosy ojca i Francisa. Marianne, stojąc już z dłonią na gałce u drzwi, usłyszała słowa brata:
- Mówiłem ci, że to draśnięcie nie powstrzyma go na długo. Obiecał, że cię dopadnie, a ja sądzę, że ma zwyczaj dotrzymywać słowa. Marianne skamieniała. Stojąc bez ruchu przy drzwiach, słuchała dalej: - Nie zrobi tego, jeżeli ja dopadnę go pierwszy - odrzekł ojciec gniewnym tonem. - Czy ten dokument naprawdę jest wart twojego życia? - zapytał Francis. - Tak - powiedział ojciec spokojnie, już nie z gniewem, lecz ze smutkiem głosie. Oddałbym życie za to, żeby nie istniał. Marianne doznała szoku. Czuła się tak, jakby krew skrzepła jej w żyłach. Wpatrywała się w ciemne mahoniowe drzwi, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. Zdrada, powiedziała do siebie po cichu i słuchała dalej. - Co jest w tym dokumencie? - zapytał Francis. - Dlaczego nie ufasz mi na tyle, żeby mi powiedzieć?
- To nie jest kwestia zaufania - odrzekł ojciec. - Nie pytaj mnie o to nigdy więcej. Rozumiesz? Nigdy. I pamiętaj, że w tym domu moje słowo jest prawem. Rozumiesz, chłopcze? - Rozumiem - potwierdził. - Ze względu na ciebie, ojcze, mam nadzieję, że dokument znajduje się w bezpiecznym miejscu. Bo kimkolwiek jest ten rozbójnik, on po niego przyjdzie. I przyjdzie także po ciebie. Zapadła krótka cisza, po której usłyszała dźwięk odstawianej pustej szklanki. - No nie stój tak. Zadzwoń po następną butelkę brandy. Wycofała się bardzo szybko i bezszelestnie pobiegła po schodach na górę. Gdy w połowie drogi usłyszała dzwonek, nie zatrzymała się, tylko wpadła do swojej sypialni. Przekręciła klucz w zamku i stanęła plecami do drzwi, czują ściskanie w żołądku. Rozbójnik miał rację! Nie dość, że ojciec miał dokument, to jeszcze nie zamierzał go na nią wymienić. Nie uwierzyłaby, gdyby nie usłyszała tego na własne uszy. Zresztą
R
nawet teraz prawda docierała do niej z trudem. Po tym wszystkim, co się wydarzyło i co
L T
jej obiecywał; po tym jak mówił, że ją kocha i twierdził, że leży mu zawsze na sercu jej dobro...
Na Boga, pomyślała. Był przecież jej ojcem! Jedynym człowiekiem, któremu bezgranicznie ufała... Do dzisiaj.
W dwie noce po tym, jak pocałował Marianne Winslow w bibliotece, Rafe stał w zaroślach ogrodu położonego naprzeciwko miejskiego domu Misbourne'a. Noc była na tyle jasna, że widział przed sobą mgiełkę własnego oddechu. Ciemne niebo rozświetlały gwiazdy. Od trzech godzin obserwował dom, czekając na odpowiedni moment. Wokół było cicho i spokojnie. Wszystkie okna były zasłonięte żaluzjami. Rafe wiedział dokładnie, o której godzinie Marianne poszła spać. Wiedział też, że lady Misbourne zrobiła to pół godziny wcześniej i że każda z nich przebywa we własnym pokoju. Callerton, czuwający na swoim posterunku po drugiej stronie domu, powiedział mu, że jedyne światło w domu pali się w pokoju Marianne na samej górze. Rafe wiedział, że świece w jej sypialni będą płonąć długo po tym, jak zaśnie. Wciąż o niej myślał, dlatego teraz zamknął oczy i wspomniał letnią noc przed piętnastu laty. W jego oczach znów rozbłysła wściekłość i determinacja.
Poruszył palcami i wyczuł pod płaszczem nóż myśliwski. Pistolet tkwił naładowany i gotowy do strzału w jego kieszeni, a przy kostce, wewnątrz buta, Rafe ukrył metalowy pręt do podważenia okiennej ramy. Jednym skokiem przesadził ogrodzenie i ruszył w stronę domu Misbourne'a. Marianne nie mogła spać. Wstała więc i minęła śpiącą pokojówkę. Znała tu każdą deskę podłogi, wiedziała, która zaskrzypi pod jej nogami, a która nie. Bezszelestnie otworzyła, a potem zamknęła za sobą drzwi i cicho niczym duch zeszła na dół tylną klatką schodową, by znaleźć się w kuchni. Było to jedyne miejsce, w którym mogła być naprawdę sama i spokojnie się zastanowić, co powinna uczynić. Usiadła przy kuchennym stole i uświadomiła sobie, że od podsłuchanej rozmowy prawie nie widywała się z ojcem. Unikała go, bo bała się, że jednym spojrzeniem w jej oczy odkryje prawdę.
R
Zebrała myśli i stwierdziła, że ponad wszystko pragnie poznać tajemnicę. Posta-
L T
nowiła też nie unikać więcej ojca. Wstała i wzięła kandelabr, by wrócić do łóżka. Szła cicho po schodach, a płonące świece sprawiały, że na ścianach tańczył jej cień. Gdy znalazła się w głównym holu, zauważyła światło sączące się spod drzwi gabinetu ojca. Dziwne, czyżby ojciec o tej porze nie spał? - pomyślała i udała się w stronę gabinetu.
Gdy rozległo się ciche pukanie, Rafe, cały spięty, dosłownie zamarł w bezruchu. Zegar wskazywał drugą. Callerton nie zasygnalizował powrotu Linwooda, a przecież Misbourne nie pukałby do własnych drzwi. Nie było czasu na usunięcie stosów papierów ani na zasunięcie szuflad. Ani chwili, by zareagować, zanim drzwi się otworzą. - Papo - odezwał się cicho znany mu głos i do pokoju weszła Marianne. Podniósłszy wzrok, od razu dostrzegła, kto stoi za biurkiem. Otworzyła szeroko oczy, ale nie krzyknęła. Serce Rafe'a biło bardzo mocno. Przez głowę przelatywały mu myśli. Dotychczas Marianne nie wydała go ojcu, ale teraz jednak sytuacja była inna. Zakradł się jak złodziej do jej rodzinnego domu.
Myślał, że zaraz krzyknie i zadzwoni po służbę, ale nie uciekł. Stał jak skamieniały i patrzył w milczeniu, czekając na jej reakcję. Wyglądała pięknie, jak w nawiedzających go snach. Czas w męce niepewności zdawał się dłużyć w nieskończoność. Wreszcie ona opuściła wzrok i bardzo cicho zamknęła za sobą drzwi. Rafe odetchnął. Marianne stała teraz przy drzwiach nieruchomo. Jej włosy, długie i rozpuszczone, błyszczały w blasku świec, a spod długiej koszuli nocnej wyłaniały się bose stopy. Jej wzrok przeniósł się na chwilę na papiery leżące na biurku i na odsunięte szuflady. - Gdybym nie znała odpowiedzi, zapytałabym pana, co pan tu robi i dlaczego przeszukuje pan dokumenty mojego ojca - powiedziała cicho. - Pani ojciec nie wyda mi dokumentu dobrowolnie. Muszę więc go sam odebrać. - Chciał pan powiedzieć ukraść. - Nie. - Pokręcił głową, patrząc jej prosto w oczy. - To pani ojciec jest złodziejem, nie ja. Ja usiłuję odzyskać to, co należy do mojej rodziny.
R
Twarz Marianne wyrażała niepewność. Rafe czekał na jej słowa, spodziewając się,
L T
że będzie zaprzeczała i zapewniała go, że Misbourne jest najlepszym pod słońcem człowiekiem i że nie zrobiłby czegoś takiego. Ona jednak nie powiedziała ani słowa. - Nie broni pani go?
Rafe uniósł pytająco brwi i zobaczył, że ona zagryza wargę, a potem odwraca wzrok. Zaraz jednak spojrzała na niego ponownie i zapytała: - Znalazł pan to, czego pan szuka? - Nie - padła krótka odpowiedź, po czym Rafe, patrząc Marianne w oczy, wyszedł zza biurka i podszedł do niej bardzo wolno. Zatrzymał się tak blisko, że jego buty dotykały prawie jej bosych stóp. Tak blisko, że czuł słodki i kuszący zapach. - Co jest napisane w tym dokumencie, który mój ojciec tak bardzo chce ukryć a dla którego pan podejmuje tak wielkie ryzyko? - zapytała. Nie mógł wyjawić jej prawdy. - Co się zmieniło? Co sprawiło, że pani jest mi nagle gotowa uwierzyć?
- Nic się nie zmieniło - odrzekła, nie patrząc mu w oczy, a on wyczuł natychmiast, że kłamie. - Gdyby dokument był w pańskim posiadaniu - mówiła dalej - co by pan z nim zrobił? - Ten dokument to dowód na to, że pani ojciec powinien wisieć. - Cokolwiek mój ojciec zrobił... - powiedziała i zagryzła wargę, a w jej oczach pojawił się lęk. - Cokolwiek zrobił... nie zasługuje na śmierć. - Nie ma pani racji, Marianne. Pani ojciec za to, co zrobił, powinien smażyć się w piekle. Zamknęła oczy, słysząc te brutalne słowa, a on poczuł wyrzuty sumienia. - Rozumiałby pan mnie, gdyby w tym wszystkim chodziło o pańskiego ojca - powiedziała. - Ależ właśnie tak jest. Chodzi właśnie o mojego ojca - odrzekł gniewnie. - I o moją matkę.
R
- Co pan chce przez to powiedzieć? - zapytała, wpatrując się w niego tak, jakby z
L T
jego oczu pragnęła wyczytać prawdę.
- Muszę już iść. Pani brat wróci niedługo do domu - powiedział, ale się nie poruszył.
Powietrze między nimi było aż gęste od napięcia i pożądania. Jego wzrok przesunął się na skrywającą jej nagość długą koszule nocną. Wyciągnął rękę, wziął od niej świecznik i postawił go na znajdującym się opodal stoliku. Następnie ujął jej dłoń. Odetchnęła głębiej, jej piersi pod haftowaną koszulą nocną uniosły się i opadły, a ich koniuszki stwardniały. Na ten widok poczuł, że zasycha mu w ustach. Przełknął ślinę, wiedząc, że to, co robi, to szaleństwo. - Gdyby nie była pani córką Misbourne'a... - powiedział. - To co by pan zrobił? - wyszeptała. - Wziąłbym panią w ramiona - odrzekł i wyczuł drżenie jej ciała. - O tak - wyszeptał i wciągnął w nozdrza zapach jej włosów. - A potem przechyliłbym pani głowę, o tak... - Tak... - wyszeptała zachęcająco. - A potem bym panią pocałował.
Przechylił powoli głowę i ich wargi spotkały się. Pocałował ją, spełniając marzenie, które go nawiedzało od spotkania w bibliotece, smakował niespiesznie jej wargi, delektując się pieszczotą, drażniąc się aż do chwili, gdy jej język napotkał jego język. Jedną dłoń położył na jej biodrze, a drugą podtrzymywał jej głowę. Po chwili dotknął jej piersi. Wyczuł koniuszek twardy jak kamyk, po czym chwycił go przez bawełnę palcami. Marianne wstrzymała oddech i odsunęła głowę, patrząc na niego pełnymi przerażenia oczami. Oddychała ciężko, ale nie kazała mu przestać. - Ja... - wyszeptała, wpatrując się w jego oczy. - My... nie powinniśmy tego robić. - Nie powinniśmy - zgodził się. Ponownie pocałował ją czule i wyszeptał: - Ze wszystkich kobieta świata, akurat ty musisz być jego córką... Jeszcze jeden ostatni pocałunek, uwolnił ją z objęcia, po czym cofnął się o krok i zniknął za otwartym oknem.
R
Marianne odprowadzała go wzrokiem, nie mając pojęcia, co o tym wszystkim my-
L T
śleć. Serce waliło jej jak młotem, usta od pocałunków były lekko nabrzmiałe, a piersi tęskniły boleśnie za jego dotykiem. Pragnęła go aż do bólu i była tym zdumiona. Mimowolnie wyobraziła sobie, jak by reagowała na pieszczoty, gdyby nie dzieliło ich ubranie. Marianne spojrzała na biurko, na powysuwane szuflady i stosy papierów, które się na nim piętrzyły. Pomyślała o dokumencie, który był dla ojca tak ważny, że nie chciał go oddać nawet za cenę życia córki.
Podeszła do okna i cicho je zamknęła, a potem zaciągnęła zasłony - tak jak co noc czynił to ojciec. Następnie rozpoczęła spokojne i metodyczne przeszukiwanie od miejscu, w którym rozbójnik je przerwał. Nie wiedziała, czego szuka, a mimo to przeglądała wszystkie papiery, przekonana, że pozna ten właściwy dokument, kiedy go zobaczy. Czytała, oglądała, przeszukiwała każdą szufladę, każdą szafę i półkę. Znalazła wiele rzeczy, których ojciec wolałby jej nie pokazywać. Mały portrecik kobiety, która nie była jej matką, wielki zwój białych szeleszczących banknotów związanych wstążką, oraz okropną talię kart z namalowanymi na odwrocie nagimi kobietami w prowokujących pozach. Nie znalazła niczego, co mogło być „tym dokumentem".
W pewnej chwili usłyszała, że otwierają się drzwi frontowe i że ktoś je cicho zamyka. To Francis, pomyślała, przypominając sobie ostrzeżenie rozbójnika i nie próbując nawet posprzątać dowodów swoich poszukiwań. Francis tymczasem otworzył drzwi bez pukania i z zaskakującą prędkością. Gdy ją zobaczył, znieruchomiał. Następnie wszedł do gabinetu i bardzo cicho zamknął za sobą drzwi. - Wiem, że papa ma ten dokument - powiedziała, a on nie zrobił najmniejszego wysiłku, żeby zaprzeczyć. - Muszę się dowiedzieć, co to za dokument - dodała. - Czymkolwiek on jest, nie możesz się spodziewać, że go beztrosko przechowuje z innymi papierami - odparł Francis, a ona z wyrazu jego oczu domyśliła się prawdy. - Ty już go szukałeś - powiedziała. - Nie ma go tutaj. Ani w sejfie - oznajmił. - Powiedz, Francis, co to za dokument, dla którego ten człowiek mnie uprowadził, a papa zaryzykował moje życie, byle tylko go nie oddać? - Tego i ja chcę się dowiedzieć.
L T
R
Francis wyjął z kieszeni kawałek papieru, pomięty tak, jakby zgnieciono go w kulkę a potem rozprostowano, i pokazał jej trzy słowa, które napisał rozbójnik. - W roku 1795 coś się wydarzyło na Hounslow Heath powiedział. - Przesiaduję teraz w archiwum i czytam wszystkie egzemplarze The London Messenger z tego roku, żeby się dowiedzieć, co to było. - Znalazłeś coś? - Jeszcze nie. - Powiesz mi, jak znajdziesz? - Lepiej, żebyś zostawiła to mnie. Nasz ojciec wynajął ludzi, którzy szukają tego łotra. Jeżeli oni go nie znajdą, ja to zrobię. - Nie rozumiesz mnie... - Pokręciła głową. - On, gdyby chciał, mógłby z łatwością papę zabić. I... - odwróciła na chwilę wzrok - ... mógłby mnie... wykorzystać. Ale tego nie zrobił. Dwa razy powstrzymał się od tego. Uważa, że papa jest odpowiedzialny za jakąś okropną zbrodnię, o której nie chce mówić. - Marianne, on cię uprowadził w dzień twojego ślubu, przystawił pistolet do głowy ojca i spowodował, że straciłaś Pickeringa jako narzeczonego. A ty go bronisz?
- To wszystko prawda. Jednak mimo to on nie jest taki, jak myślisz. To człowiek twardy i bezwzględny. Człowiek, który się nie cofa i nie waha. Mimo jakiejś mrocznej aury, która go otacza, nie mogę odeprzeć wrażenia, że to człowiek uczciwy... - Uczciwy?! Marianne, ty chyba postradałaś zmysły. Nie wyobrażaj sobie, że to jakiś Claude Duval, rozbójnik dżentelmen, który będzie z tobą tańczył i cytował poezję miłosną... A może... Może on już to zrobił? I dlatego ty masz do niego słabość? - Nie mów głupstw - burknęła Marianne, obawiając się, że brat jest zbyt bliski prawdy. - Biorąc pod uwagę moją przeszłość, raczej nie jestem zdolna do tego, żeby mieć słabość w stosunku do jakiegokolwiek mężczyzny. Brat odwrócił wzrok. - Wybacz mi, Marianne. Nie powinienem był tego mówić. - Powinnam teraz uporządkować papiery papy. Nie byłoby dobrze, gdyby się dowiedział, co tu robiłam dziś w nocy.
R
Przypomniała sobie pocałunek rozbójnika i jego rękę na swej piersi. I policzki za-
L T
częły jej płonąć. Rzeczywiście niedobrze by było, gdyby ojciec się o tym dowiedział. - Pomogę ci - zaofiarował się brat i oboje zaczęli odkładać papiery na miejsce. - Więc nie było go w biurku?
- Ani w żadnym innym oczywistym miejscu w gabinecie. - Ten dokument może być gdziekolwiek. A ty nie masz wielkiej nadziei na jego znalezienie. - Mam. Jeżeli go odpowiednio zastraszę. - Rafe popatrzył na Callertona. - Gdy dojdzie do wniosku, że krążę już koło miejsca, w którym papier się znajduje, usunie go stamtąd. - A jak go do tego skłonisz? - Już ja go będę umiał postraszyć. Tym bardziej że wygląda na to, że on z każdym dniem staje się coraz bardziej nerwowy. To się uda. Tylko trzeba go dokładniej obserwować.
On naprawdę jest nerwowy, pomyślał Rafe w parę dni później, obserwując Misbourne'a rozglądającego się skrycie po oranżerii w ogrodzie botanicznym. Rafe tym-
czasem w najmniejszym stopniu nie interesował się egzotycznymi roślinami i mógł się założyć, że Misbourne też się nimi nie interesuje. Przyszedł tu jednak z żoną i Marianne, by pokazać się w towarzystwie i stawić czoło plotkom na temat Pickeringa. Wzrok Rafe'a pobiegł ku Marianne i ich spojrzenia spotkały się. Zaraz jednak udała, że interesuje się jakąś rośliną i że słucha, co mówi ojciec. Po chwili jednak znowu popatrzyła na niego i uśmiechnęła się nieznacznie. Rafe wiedział, że powinien odwrócić wzrok, ale nie umiał. Nagle zauważył, że Marianne patrzy na coś, co znajduje się za jego plecami i że wyraz jej twarzy zmienia się diametralnie. Pobladła tak, że jej policzki stały się białe jak kreda. Otworzyła szeroko oczy, najwyraźniej zszokowana i przerażona, ale ani ojciec, ani jej matka nie zauważyli, że zaraz zemdleje. Ruszył szybko w jej stronę i zdążył ją chwycić, zanim osunęła się na ziemię. - Pański płaszcz, sir - poinstruował Misbourne'a, a ten zdjął płaszcz i rozpostarł go na ziemi.
R
Następnie położył Marianne delikatnie na płaszczu. Była śmiertelnie blada i wiot-
L T
ka, jej długie rzęsy trzepotały, a policzki miały barwę kości słoniowej. Kiedy otworzyła oczy, Rafe zobaczył w nich przerażenie, które ustąpiło natychmiast po tym, jak go rozpoznała. Patrzyła na niego tak jak kiedyś, w dzielnicy nędzy, gdy ją uratował, a on poczuł, że serce mu się ściska. Zapragnął wziąć ją w ramiona i utulić, obronić przed tym, co ją przeraziło. Lecz nad nią, z niepokojem, pochylał się już Misbourne. - Marianne? - powiedział. - On tu był, papo - wyszeptała. - Rozbójnik? Misbourne mówił tak cicho, że Rafe musiał wytężyć słuch. - Nie, nie on - odrzekła. - To był Ro... Przerwała, niezdolna wymówić tego nazwiska. Misbourne pobladł, a Rafe'owi wydało się, że widzi w jego oczach wielki strach. Zaraz jednak hrabia opanował się i zwrócił ostro do lokaja: - James, proszę natychmiast sprowadzić powóz. Lady źle się poczuła. Marianne spróbowała usiąść, ale Misbourne kazał jej się położyć. - Nie ruszaj się, dziewczyno - polecił.
- Ale ja czuję się lepiej - zapewniła, przebiegając wzrokiem tłum zgromadzonych wokół nich gapiów. - Wyjdźmy stąd już, proszę. Marianne była drobna i szczupła, lecz Misbourne był człowiekiem po sześćdziesiątce i otyłym. Wystarczyło, żeby się schylił, a już czerwieniał na twarzy. Podniósł teraz wzrok na Rafe'a i ich spojrzenia się spotkały. - Dziękuję panu. Zadziałał pan szybko, ratując moją córkę przed zranieniem. Rafe kiwnął głową. Jego twarz stanowiła niewzruszoną maskę skrywającą uczucia. - Mój powóz czeka gotowy na zewnątrz. Proszę z niego skorzystać, jeżeli nie chcą państwo czekać na własny... Misbourne wpatrywał się w Rafe'a z niezwykłą intensywnością. - Jeżeli to nie sprawi panu kłopotu, sir... - powiedział. - Żadnego - odrzekł. Po czym, nie prosząc Misbourne'a o pozwolenie, wziął Marianne w ramiona i za-
R
niósł ją do powozu. Lady Misbourne wsiadła za córką, a Misbourne zawahał się przy otwartych drzwiczkach.
L T
- Jestem pańskim dłużnikiem, sir - powiedział z taką szczerością, o jaką Rafe go nie podejrzewał.
Stali zaledwie o dwie stopy od siebie. Rafe czuł, że gotuje się w nim krew, i zastanawiał się, czy jego oczy zdradzają nienawiść. Trwało to jednak tylko chwilę, bo Misbourne wsiadł do powozu, a Rafe zamknął za nim drzwiczki. A potem stał, patrząc, jak powóz się oddala. Tłum ciekawskich już się rozchodził. Rafe zdecydowanym krokiem ruszył do domu i w połowie drogi uświadomił sobie, że się nie przedstawił.
ROZDZIAŁ ÓSMY Koszmar, który ustąpił, gdy Marianne poznała rozbójnika, powrócił w nocy. Zaczął się tak, jak zwykle, gdy położyła się spać w swojej sypialni. Jednak tym razem, gdy w jej śnie pojawił się łotr i towarzyszący mu słodkawy zapach cygara, uświadomiła sobie, że nie są sam na sam. Bowiem między nią i człowieka, którego nazwiska nie była zdolna wymówić, wkroczył rozbójnik. - Nie tym razem, Rotherham - powiedział. - Nigdy więcej! Następnie zadał łotrowi kilka ciosów - dokładnie tak jak w dzielnicy nędzy i na cmentarzu. Marianne we śnie uświadomiła sobie, że łotr nie żyje, co bardzo ją ucieszyło. Kiedy rozbójnik się odwrócił i wyciągnął do niej rękę, ciemności zniknęły i zrobił się dzień, a pokój, w którym się znajdowali, nie należał do niej, tylko do człowieka, który ją uratował.
R
Przyjęła pomocną dłoń, a następnie ujęła jego twarz i pocałowała najpierw policz-
L T
ki, a potem usta, z namiętnością, o którą siebie nie podejrzewała. Kiedy się obudziła, nie krzyczała ze strachu, jak zwykle po tym, gdy nawiedził ją koszmarny sen. Czuła się bezpieczna, bo oczyma wyobraźni widziała nie tamtą wychudłą twarz o jasnych oczach, tylko parę ciepłych znajomych oczu w kolorze bursztynu. - To niemożliwe - powiedziała lady Misbourne. - On jest na kontynencie i nie odważyłby się pokazać ponownie w Londynie. - Ja wiem, co widziałam, mamo - obstawała przy swoim Marianne. - Musisz się mylić, moje dziecko. Twoje złe wspomnienia z pewnością obudziła ta historia z rozbójnikiem. Czy nie pamiętasz, że dawniej, zanim on opuścił kraj, widziałaś go wszędzie? Matka, ściskając jej dłoń, spojrzała na ojca. - Być może masz rację, mamo - przyznała w końcu. Być może... No tak, być może to rozbudzone przez rozbójnika zmysły wywoływały te koszmary. - Czy nie powinniśmy odwołać mojego przyjęcia urodzinowego? - zapytała. - Nie jestem w nastroju do świętowania.
- Nie chcę o tym słyszeć - odrzekł ojciec. - Potrzebujesz czegoś, co odwróci twoją uwagę od wszystkiego, co się zdarzyło. A poza tym teraz, kiedy Pickering zniknął z horyzontu, musimy pomyśleć o nowym narzeczonym dla ciebie. Zaprosiłem wszystkich kawalerów do wzięcia z całego Londynu. Z młodym Wilcoksem włącznie. Ten dżentelmen od dawna wyraża podziw dla ciebie. Marianne poczuła atak paniki i skurcz żołądka. Zaczęła liczyć oddechy, szukając wzrokiem Francisa, który stał oparty o ścianę. - Ależ ojcze - powiedział Francis - ty z pewnością żartujesz. Wilcox jest dependentem adwokackim. Nie ma ani pieniędzy, ani pozycji w towarzystwie. Nie jest Marianne godny. Po tej historii z Pickeringiem pachnie to desperacją. Zanim ponownie zaczniemy działać, powinniśmy poczekać, aż opadnie kurz. - Zapominasz się, Francisie - odrzekł ojciec. - Ja wiem, co jest dla Marianne najlepsze. Im wcześniej wyjdzie za mąż, tym lepiej - dodał tak, jakby Marianne nie było w pokoju.
L T
R
- Nawet pomimo to, że sprawa z rozbójnikiem nie jest rozwiązana? - zapytał Francis.
- Rozbójnik to niewielka sprawa w porównaniu z ważniejszymi planami. - Ojciec machnął ręką na znak, że zamyka dyskusję. - Moi ludzie w końcu go złapią. - Jak dotąd, nie wpadli nawet na jego trop. Nie mają dosłownie nic. Nikt nie puścił pary z ust, nawet znając wysokość nagrody. On wciąż jest na wolności. I stanowi zagrożenie, nie tylko dla ciebie, ale i dla Marianne. - Szuka go dwustu moich ludzi. Co więcej mogę zrobić? - Przygotować zasadzkę z przynętą. - Chyba zapomniałeś, że tego już próbowaliśmy - odrzekł ojciec. - Bez powodzenia. - On zna każdy nasz ruch. Musi nas dobrze obserwować. Udaj się więc, ojcze, do swego banku i przynieś z sejfu jakieś mało ważne papiery. To go przywabi. I tym razem gdy się tu pojawi, będziemy na niego czekali. - Może to i dobra myśl - przyznał ojciec. - Nie!
Marianne wypowiedziała to słowo, zanim zdołała się powstrzymać. - Nie chcesz, żeby został schwytany? - zapytał ojciec. - Jeżeli go złapiecie, wszyscy się dowiedzą, że zostałam uprowadzona. Wyjdzie to na jaw na sali sądowej, gdzie będą dziennikarze. - Było to jedyne usprawiedliwienie dla swej reakcji, jakie zdołała wymyślić. - Jeżeli rozejdzie się wieść, że nie było mnie w domu przez kilka dni i nocy i że znajdowałam się w męskim towarzystwie bez przyzwoitki... Nie musiała kończyć, bo wszyscy wiedzieli, że skandal dotknie całą rodzinę. - Źle mnie rozumiesz, Marianne - odezwał się ojciec. - Jest to prywatna sprawa rodzinna, ogromnie delikatna. Nigdy nie zamierzałem iść z nią do sądu. - Ale przecież mówiłeś, że zamierzasz z nim skończyć - powiedziała Marianne, patrząc na ojca zdziwiona. - I tak uczynię, kochanie - odrzekł z taką cierpliwością, z jaką mówi się do dziecka. - Zamierzam policzyć się z nim osobiście. - Osobiście? Nie rozumiem.
L T
R
- Mamy tu do czynienia z robactwem, Marianne. A robactwo się eksterminuje. Gdy to się dokona, nie będziesz musiała już o nim myśleć ani martwić się o cokolwiek innego.
Oczy Marianne powiększyły się z przerażenia. - Ojcze, przerażasz Marianne takimi szczegółami - odezwał się Francis. - Wybacz mi, moja droga. Jedynym moim celem jest ciebie chronić. Słysząc te słowa, przypomniała sobie o dokumencie, który był dla ojca ważniejszy niż jej życie. - Eleanor - zwrócił się ojciec do matki. - Zaprowadź Marianne na górę. Jestem pewien, że macie mnóstwo pracy związanej z przygotowaniem jej dwudziestych pierwszych urodzin. - Skończone, proszę panienki - powiedziała pokojówka i cofnęła się, żeby Marianne mogła ocenić fryzurę układaną pracowicie przez ostatnią godzinę. - Wygląda panienka teraz zupełnie inaczej. I naprawdę pięknie. - Ma rację. Wyglądasz inaczej - orzekł Francis od drzwi.
Marianne czuła, że palą ją policzki. - Wolałabym, żeby papa odwołał ten bal. - I pozwolił rozbójnikowi wygrać i tryumfować? - zapytał Francis. - To nie ma nic wspólnego z rozbójnikiem - powiedziała, mijając się z prawdą. Bardzo jednak się niepokoiła z powodu planów, jakie snuli ojciec i Francis. W jej wyobraźni majaczył też cień Rotherhama. - Mówiliście z papą o planie, jaki opracowaliście, żeby go złapać... - zaczęła. - Co wiesz na ten temat? - Wiem tylko, że w przyszłym tygodniu są twoje dwudzieste pierwsze urodziny, a dziś wieczorem jest bal dla ich uczczenia, Marianne. I że nasz ojciec zjawi się tu za chwilę, by poprowadzić cię do sali balowej, gdzie powitasz gości. Wiem, że masz obowiązek wyglądać pięknie i dobrze się bawić. I sprawić, by matka była z ciebie dumna, a ojciec zadowolony, że wydał na ten bal pieniądze. Dziś wieczorem, zwłaszcza dziś wieczorem nie powinnaś myśleć o tym łotrze.
L T
R
Jednak ona o nim myślała, i to intensywniej niż któregokolwiek innego wieczoru. Spojrzała w lustro na klasyczną fryzurę, tak bardzo modną w tym sezonie. Włosy upięte wysoko, opadały w dół luźnymi puklami. Rzeczywiście, wyglądam inaczej, pomyślała. Jednak nie miało to nic wspólnego z fryzurą czy też blisko setką gości czekających na nią na sali balowej. Ani z młodzieńcem o woskowej cerze noszącym nazwisko Wilcox. Tylko z parą bursztynowych oczu i z tym, co się stanie, gdy ojciec złapie tego, do którego te bursztynowe oczy należą. Rafe stał oparty o ścianę koło okna i obserwował Misbourne'a wprowadzającego córkę do sali balowej. Rozległ się szmer podziwu, a Marianne zarumieniła się zażenowana. Suknię miała białą ze stanikiem wyszywanym różowymi perłami i przepasaną różową wstążką. Spódnica tej sukni wykończona była obrębkiem w półokrągłe ząbki z różowej koronki. Twarz Marianne okalały jasne loki, które sprawiały, że wyglądała jak ciemnooka Afrodyta. - Misbourne szuka kogoś, kto zastąpi Pickeringa - odezwał się Devlin. - A ja muszę przyznać, że chętnie bym się z nią zabawił. - No, no. Uwaga naprawdę godna dżentelmena - powiedział Rafe zirytowany.
- A ty nie zabawiłbyś się z nią? Gdybyś miał choćby najmniejszą na to szansę? - No cóż. Nie chciałbym skończyć przed ołtarzem - odrzekł chłodno Rafe. - Żaden z nas by tego nie chciał - dopowiedział Fallingham. - Nie jesteśmy materiałem na mężów dla debiutantek. Więc nie wiem, dlaczego Misbourne nas zaprosił. - Jesteśmy piątką najbardziej znanych kawalerów do wzięcia - odezwał się Bullford. - A on szuka męża dla córki. Dlatego nas zaprosił. Krążą plotki, że wydał na ten bal krocie. - Słyszałem, że na liście gości jest Prinny, choć nie mam pojęcia, jak się na nią dostał - powiedział Razeby. - A ja słyszałem, że jest drugi w kolejce do zaręczyn po Fredericku Wilcoksie. Rafe także o tym słyszał. - Nigdy o tym Wilcoksie nie słyszałem. Kim on jest, u diabła? - Raczej niezbyt dobrym materiałem na męża dla córki hrabiego - odrzekł Bullford, a Fallingham uśmiechnął się ironicznie.
L T
R
- Hrabia musi się bardzo spieszyć z wydaniem jej za mąż. Kto wie, być może mała lady Marianne nie jest tak czysta, na jaką wygląda.
Roześmiali się. Rafe także, choć w skrytości ducha miał ochotę dać Fallinghamowi w twarz.
Oddalił się więc zaraz bez słowa, zanim ta pokusa wzięła u niego górę. - Co mu się stało? - usłyszał jeszcze pełen zdziwienia głos Fallinghama, lecz zanim ktoś odpowiedział, znalazł się poza zasięgiem słuchu. Trzymał się na uboczu, jednak bez przerwy obserwował Marianne. Przekonywał sam siebie, że jest tutaj, by zbierać informacje, jednak obserwował nie Misbourne'a, tylko jego córkę. Wiedział, że robiąc to, wiele ryzykuje. Nie mógł się jednak powstrzymać. Czuł wewnętrzny przymus, by być w pobliżu Marianne. Ona zdawała się wyczuwać jego obecność i zobaczyła go wreszcie, gdy tańczyła z Wilcoksem. Ich spojrzenia spotkały się na kilka sekund, a w jej oczach pojawił się błysk. Jednak w żaden inny sposób nie zdradziła, że go rozpoznała. - Dziękuję, papo, że zadałeś sobie dla mnie tyle trudu.
Marianne zmusiła się do uśmiechu, wiedząc, że zaproszenie tylu osób, dosłownie całej śmietanki towarzyskiej, musiało go kosztować wiele wysiłku. - Nie był to żaden trud, kochanie. Cieszę się, że jesteś szczęśliwa. Możesz dziś wieczorem wybierać spośród swoich tancerzy. Zagryzła wargę i nie mogąc się powstrzymać, spojrzała w stronę rozbójnika. Jego przyjaciele wciąż stali w tym samym miejscu, jednak on zniknął. Poczuła, że serce przestaje jej na chwilę bić i ekscytacja balem przygasa. Uśmiechała się jednak, żeby ojciec się w niczym nie zorientował. - Większość z nich nie została mi przedstawiona. - To żaden problem. Dopilnuję, żebyś poznała, kogo należy. - Znasz wszystkich, którzy tutaj są? - zapytała. - Poniekąd. - Nawet tych dżentelmenów przy oknach, tych, co mają reputację niebezpiecznych rozpustników?
L T
R
- Plotkarze przesadzają. Widzę tam trzech wicehrabiów i dwóch bogatych dżentelmenów... Wszyscy są młodzi i nieżonaci.
- Papo! - upomniała ojca Marianne, po czym odwróciła się i zobaczyła, że w ich kierunku zmierza rozbójnik.
Serce przestało jej bić. W żołądku poczuła ściskanie. On nie zamierza chyba podejść do mnie przy papie? - pomyślała przerażona. Ale taki właśnie miała zamiar. - Milordzie - skłonił się lekko, a z jego oczu, gdy patrzył na ojca, zniknęła serdeczność. - Lady Marianne... Podobnie jak w ogrodzie botanicznym jego głos zabrzmiał dźwięcznie i pięknie. Poczuła, że na policzki wypływa jej rumieniec. - Czy będę miał zaszczyt zatańczyć z panią następny taniec? Nie poprosił o to ojca, nie zaczekał też, aż zostanie jej przedstawiony. - Z przyjemnością z panem zatańczę - powiedziała, zanim ojciec zdążył coś powiedzieć, po czym spojrzała na ojca pytająco. - Papo?
Ojciec nie wyglądał na rozgniewanego. Widział w rozbójniku jedynie człowieka, który pomógł im w ogrodzie botanicznym. Marianne nie mogła jednak nie zauważyć dziwnego wyrazu, jaki pojawił się na jego twarzy, gdy popatrzył rozbójnikowi w oczy. - Marianne, pozwól sobie przedstawić: pan Rafe Knight - powiedział tonem niezdradzającym, co myśli. - Panie Knight, bardzo mi miło - odparła i dygnęła. W następnej chwili w obecności ojca i londyńskiej socjety ujął ją za rękę i poprowadził do tańca. Tańczyli taniec szkocki, podczas którego trudno było rozmawiać. Nie zapewniał on też partnerom bliskości. - Rafe Knight - powtórzyła, patrząc mu w oczy. Znała w końcu jego imię i nazwisko. Wiedziała też, że nadarza się okazja, o którą tak bardzo się modliła.
R
- Marianne Winslow - powiedział swoim dźwięcznym głosem.
L T
Nie mogła się powstrzymać - uśmiechnęła się radośnie, a potem muzyka kazała im się od siebie oddalić. Gdy po kilku chwilach znaleźli się ponownie dość blisko siebie, powiedziała bez tchu:
- Muszę z panem porozmawiać, na osobności. To ważne... Nie dokończyła, bo przyszła kolej na zmianę partnerów. Zdążyła tylko podać miejsce spotkania - pokój, w którym odpoczywają panie. Na pożegnanie lekko pogłaskał kciukiem jej dłoń i taniec dobiegł końca. Choć poczuł się nieswojo, pospieszył jednak do gabinetu. Marianne szła powoli, rozglądając się wśród ludzi znajdujących się w holu i na schodach i szukając wzrokiem tylko tego jedynego - rozbójnika noszącego imię Rafe Knight. W pewnej chwili uczuła na ramieniu jego delikatne dotknięcie. - Panie Knight - powiedziała onieśmielona, gdy byli już w gabinecie. - Sądzę, lady Marianne, że znamy się już na tyle dobrze, że możemy sobie mówić po imieniu. - Rafe... - poprawiła się posłusznie.
- Tamtego dnia, w ogrodzie botanicznym... kogo zobaczyłaś? - Nikogo - odrzekła pospiesznie, odwracając wzrok. Jednak on zdążył zauważyć cień, który pojawił się w jej oczach. Wiedział, że kłamie, bo wspomnienie jej przerażonej twarzy prześladowało go od tamtego dnia. Wiedział też, co by zrobił, gdyby dopadł winowajcę. Dotknął pieszczotliwie palcami jej policzka, a ona spojrzała mu w oczy, badała go wzrokiem tak, jakby chciała znaleźć przyczynę mroku mieszkającego w jego duszy. - Mamy niewiele czasu - powiedziała. - Matka się zorientuje, jeżeli nie będzie mnie zbyt długo. - Twoi rodzice dobrze cię strzegą. - Rzeczywiście - potwierdziła cicho, odwracając wzrok z widocznym zmieszaniem. Ale po chwili skupiła się i dodała: - Mój ojciec i brat planują wywabić cię z ukrycia i wciągnąć w pułapkę.
R
- Nie mam nic przeciwko pułapce, zwłaszcza sądowej, jeżeli Misbourne też zostanie w nią wciągnięty.
L T
- Ty nie rozumiesz - odrzekła. - Ojciec nie zamierza wytoczyć ci procesu sądowego. On zamierza cię zabić.
Roześmiał się krótko, ironicznie.
- Nie znasz mojego ojca, Rafe. Choć to może się wydawać nie do wiary, on naprawdę zamierza cię zabić. - Nie wątpię w to ani przez moment, Marianne. Pamiętasz chyba, że dotychczas to nie ja nie wierzyłem w jego zdolność do zabójstwa - odrzekł Rafe i zaraz widząc wyraz jej oczu, pożałował, że zachował się tak brutalnie. - Marianne. - Chwycił ją za ręce. - Wybacz mi. Zapomniałem, że to twój ojciec. Nie chciałem cię zranić. - On jest moim ojcem - powiedziała, patrząc mu w oczy. - I zdaję sobie sprawę, że ostrzegając cię, dopuszczam się zdrady wobec mojej rodziny. Dopuszczałam się jej zresztą od chwili, gdy cię poznałam. Nie chcę, żeby zrobił ci krzywdę. - Spuściła wzrok, jakby zawstydzona. - I nie chcę też, żebyś ty skrzywdził jego.
Te słowa zabrzmiały miękko w ciszy, która panowała w gabinecie. Rafe zapragnął pocieszyć Marianne, zapewnić ją, że jej ojciec jest bezpieczny. Jednak nie mógł jej okłamywać ani dawać fałszywej nadziei. - Dziękuję za ostrzeżenie - powiedział. - Rozumiem twój dylemat. - Naprawdę? - zapytała, podnosząc na niego wzrok. - Oczywiście. Oboje jesteśmy w trudnej sytuacji. Pomyślał, że los bawi się nimi w okrutną grę. Złapali się za ręce i zamilkli na chwilę. - Czy przyszedłeś dziś tutaj, żeby śledzić ojca? - zapytała i czekała na odpowiedź z zapartym oddechem. - Nie, Marianne. Przyszedłem, żeby zobaczyć ciebie - odrzekł i przyciągnął ją do siebie. - Przebywanie tutaj jest dla ciebie niebezpieczne. - Bardzo niebezpieczne - zgodził się, dotykając ustami jej ust.
R
Pocałunek był taki, o jakim marzył przez ostatnie noce. Długi, tak długi, że Ma-
L T
rianne zabrakło tchu i sił, a nogi ugięły się pod nią. Oplotła jego szyję ramionami i palce zanurzyła w jego włosach. Wyczuwał w niej namiętność, która tak bardzo kontrastowała z niewinnością i nieśmiałością.
I w tej chwili zapomniał o Misbourne'u. Zapomniał o dokumencie i swoich piętnastoletnich poszukiwaniach. Teraz liczyła się dla niego tylko Marianne Winslow i namiętność, która między nimi istniała. Jego dłonie ześliznęły się na jej piersi, tak jak to sobie nieraz wymarzyła, leżąc nocą w łóżku. Rafe dotykał jej, a jego dotyk był delikatny, pozbawiony łapczywego pożądania. Oboje, tuląc się, pasowali do siebie jak dwie połówki odlane z tej samej formy. Marianne odprężyła się w ramionach Rafe'a, rozkoszując się siłą i poczuciem bezpieczeństwa, gdy znów poczuła znajomy zapach drzewa sandałowego. Pocałunek trwał, ich usta nie odrywały się od siebie, a ich języki miękko się dotykały. Ich serca biły zgodnym rytmem, a Marianne czuła, że pod wpływem tych pocałunków i pieszczot mur, który wzniosła wokół siebie, rozpada się w proch.
Wstrzymała oddech i poczuła gorące pulsowanie krwi w chwili, gdy koniuszki piersi stwardniały. Nie pamiętała teraz mroku przeszłości. Zapomniała o swoich lękach. Myślała tylko o Rafe'u i o tym, że pragnie być z nim jeszcze bliżej. Jego oddech pieścił nasadę jej szyi, a ona odchyliła głowę. Dotknął wargami małego delikatnego zagłębienia, a potem zaczął pokrywać pocałunkami cały jej dekolt. Ona tymczasem, błądząc palcami w jego włosach, przycisnęła go bliżej do siebie. Gdy dotarł do krótkiego bufiastego rękawa sukni, zsunął go delikatnie z jej ramienia. Oczekiwanie dalszych pieszczot sprawiło, że Marianne chwyciła głośno powietrze ustami, a on odsunął się nieco i spojrzał jej w oczy. Dostrzegła w nich wyraz pożądania. Rozpoznawała je, a jednak się nie bała, gdyż czuła to samo. - Marianne - powiedział swoim schrypniętym szeptem, całując jej piersi wyłaniające się z dekoltu. - Marianne... - powtórzył i jego wargi zsunęły się niżej.
R
- Rafe - powiedziała cicho i odchyliła głowę do tyłu.
L T
Trzymał ją delikatnie i ustami wędrował po odsłoniętej skórze. Całkiem tego nieświadoma jęknęła i przyciągnęła jego głowę do swych piersi. Trzymała ją mocno, tak jakby nie chciała jej już nigdy wypuścić z dłoni. Była tak pochłonięta tym wszystkim, że nie słyszała nic prócz zgodnego bicia ich serc.
Nie zrozumiała, co się dzieje, gdy Rafe zesztywniał i obejrzał się szybko na drzwi. Była oszołomiona namiętnością, ale zaraz potem, gdy sama spojrzała w tamtą stronę, zobaczyła stojącego w progu ojca. Twarz miał poszarzałą, a oczy szeroko otwarte. Stał zszokowany i patrzył, a matka stojąca za nim wydała krótki okrzyk. Ojciec wciągnął matkę do gabinetu i zamknął za nią drzwi. - Boże miłosierny, kobieto, opanuj histerię. Nie chcesz chyba, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli? Rafe uwolnił Marianne z objęć i stanął tak, by osłaniać ją przed rodzicami. Nie mógł jednak ukryć prawdy. Marianne nie mogła uwierzyć w to, co zaszło. Gdy wzrok ojca padł na nią, miała wrażenie, że każde dotknięcie, każdy pocałunek Rafe'a pozostawił na jej ciele widoczne ślady, i policzki paliły ją ze wstydu. Spojrzenie ojca przeniosło się na Rafe'a, a wyraz jego oczu się zmienił.
- Papo... - zaczęła, ale ojciec ją zignorował. - Sądzę, panie Knight, że mamy coś do omówienia - powiedział do Rafe'a. - Rzeczywiście, sir - potwierdził Rafe, kiwając głową, bez odrobiny skruchy. - Zabierz ją na górę - syknął ojciec do matki. - I spróbuj doprowadzić do normalnego stanu. Ma wyglądać tak, jak przystoi na młodą damę, która nie została przed chwilą uwiedziona. - Papo, to nie tak... - Zrób, jak mówię, Marianne - odrzekł ojciec oschle, a w jego oczach płonął taki gniew, że na myśl o tym, co zajdzie teraz między nim a Rafe'em, zadrżała ze strachu. - Papo, to moja wina. Pan Knight był... - Marianne - odezwał się Rafe i dopiero teraz oderwał wzrok od jej ojca. Jego oczy napotkały jej spojrzenie; były mroczne i dawały jej do zrozumienia, że powinna zrobić, jak jej mówią. - Idź z matką. Wszystko będzie dobrze.
R
Dotarło do niej to, co powiedział, jednak mimo to wciąż się wahała, nie chcąc zostawić obu mężczyzn sam na sam.
L T
- Marianne - powtórzył Rafe bardziej miękko, a ona zrozumiała, że powinna mu zaufać.
Kiwnęła głową, posyłając mu ostatnie spojrzenie wyrażające to, czego nie mogła powiedzieć, i odwróciła się ku matce.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Misbourne zaczekał, aż drzwi zamkną się za Marianne i jej matką, po czym odezwał się w te słowa: - Panie Knight, doprowadził pan moją córkę do zguby. - Zdaję sobie sprawę z sytuacji - odrzekł na to Rafe, bo wiedział, że po tym, co zaszło, Marianne uratować mogło tylko jedno. Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Linwood. - Ty przeklęty rozpustniku! - zawołał. - Do diabła! Wyzwę cię na pojedynek za to, co zrobiłeś mojej siostrze. - Wyjdź - odezwał się lodowato Misbourne. - Ja załatwiam tę sprawę. - Nie zamierzasz chyba... - Powiedziałem: wyjdź.
R
Linwood spojrzał na ojca ponuro, po czym odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
L T
- Proszę nie zwracać na niego uwagi.
- Czy pan także chce mnie wyzwać? - zapytał Rafe, pragnąc tego pojedynku. Nie mogło jednak do niego dojść, bo choć nienawidził Misbourne'a, nie mógł dopuścić do tego, żeby Marianne straciła reputację na oczach całego Londynu. Od chwili, gdy Misbourne otworzył drzwi gabinetu, sprawa była jasna, istniała tylko jedna droga. - A czy muszę? - zapytał Misbourne. - Tylko w wypadku gdy nie zechce pan wydać córki za mnie za mąż. - Zorganizuję wszystko tak, że ślub odbędzie się w środę - rzekł Misbourne. - Sądzę, że pan rozumie, iż tutaj potrzebny jest pośpiech i dyskrecja. - Rozumiem - rzekł Rafe, patrząc mu twardo w oczy. - A teraz powinniśmy wrócić do sali balowej. - Ma pan rację - zgodził się Misbourne. - Musimy dbać o pozory. - Ale ja nie mogę wyjść za niego! - zawołała Marianne na drugi dzień przy śniadaniu, gdy ojciec skończył mówić.
- Wieczorem w moim gabinecie wydawało się, że darzysz go wystarczającą sympatią, by za niego wyjść. Marianne czuła, że policzki jej płoną. - To był tylko pocałunek, nic więcej. Kłamała, bo było to coś, co sprawiło, że zapomniała o przeszłości, o swoim lęku. Poczuła, że żyje pełnią życia i niczego się nie boi. - Tylko pocałunek, Marianne? - Matka patrzyła na nią zdziwiona. - Ojciec i ja dobrze widzieliśmy, co się dzieje. - Już samo to, że byłaś z nim sam na sam w moim gabinecie, dostatecznie cię kompromituje - powiedział ojciec już spokojniej. - Knight to nie żaden żółtodziób. Znał ryzyko, które podejmuje. Była to prawda, Rafe podejmował ryzyko, i to znacznie większe, niż mógł sobie wyobrazić ojciec.
R
- Honor wymaga, by się oświadczył o twoją rękę. - Ale wy nie rozumiecie...
L T
Popatrzyła na nich z rozpaczą. Rafe był przecież rozbójnikiem, którego z rozkazu ojca ścigało pół Londynu. On i jej ojciec to byli dwaj ludzie, których kochała i z których każdy poprzysiągł śmierć drugiemu. Bez względu zatem na to, co czuła do Rafe'a, bez względu na to, jak bardzo pragnęła wyjść za niego, było to zbyt niebezpieczne. - Rozumiem to bardzo dobrze - oznajmił ojciec. Jednak prawda była taka, że nie rozumiał. Nie miał pojęcia, jak wygląda sytuacja. - To moja wina. To ja poprosiłam go o spotkanie w gabinecie. - Dobry Boże! - szepnęła matka. - Ale dlaczego to zrobiłaś, Marianne? - Bo chciałam... - ostrzec go, wyjawić twój plan, pomyślała, zamykając oczy i nie wypowiadając tych słów, a zamiast tego dokończyła głośno: - Bo chciałam, żeby mnie pocałował. - A on to zrobił? - Tak. - Spuściła oczy. - Więc widzicie, że to moja wina. - Ale on także nie jest w tej sprawie bez winy.
- W tym samym stopniu co ja. - Nie sprawia to żadnej różnicy - powiedział ojciec, nie patrząc już tak surowo. - Ale papo... - Żadnych „ale". Poślubisz go w dzień swoich urodzin. - W środę?! - niemal krzyknęła. - Tak szybko? - W środę - potwierdził ojciec. - I na tym sprawa się zakończy. Był tak zdeterminowany i w oczach miał taki upór, że nic nie mogło zmienić jego decyzji. Marianne odwróciła się, chcąc wyjść. - Marianne! - upomniała ją matka, lecz ona bez słowa zmierzała ku drzwiom. - Dopóki nie zostaniesz żoną Knighta, nie opuścisz progów tego domu. Knight załatwia specjalne zezwolenie. Ceremonia odbędzie się w tym pokoju, więc nie masz powodu do podróży. Po ostatnich doświadczeniach nie podejmę żadnego ryzyka. Nie narażę cię na ponowne porwanie.
R
Marianne zachciało się równocześnie śmiać się i płakać. Gdybyż ojciec wiedział,
L T
że oddaje córkę za żonę rozbójnikowi właśnie! Nie dodając nic więcej i nie oglądając się za siebie, wyszła z pokoju.
- On nie jest raczej narzeczonym, którego bym wybrał - zwrócił się do żony. - I nie takiego ślubu pragnąłbym dla naszej córki. Jednak wydamy ją za mąż i będzie to koniec sprawy.
- On jest okropnym rozpustnikiem - odrzekła lady Misbourne. - Ostatnio jednym z kompanów Devlina. Wbrew temu, co twierdzi Marianne, on ją uwiódł. Marianne jest młoda i głowę ma nabitą tym, co wyczytała w romansach. Wyobraża sobie, że kocha tego drania, i chce go chronić, biorąc winę na siebie. Nie powinieneś był go zapraszać, pomimo że wtedy w ogrodzie botanicznym bardzo nam pomógł. - Jesteś zbyt surowa - powiedział Misbourne. - Przecież wszyscy w młodości popełnialiśmy błędy. - Nie poznaję cię - zdziwiła się. - O tym, że byli w tym gabinecie sam na sam, prawie nikt nie wie. Moglibyśmy sprawę zatuszować. Knight zajmuje się tylko piciem, grą w karty i romansami. Czy naprawdę pragniesz ją wydać tak desperacko, że oddajesz ją takiemu człowiekowi?
- Nie mogę zaprzeczyć, że będę szczęśliwy, gdy już po prostu weźmie ślub - powiedział Misbourne, którego nękały wspomnienia przeszłości. - Tęsknię za dniem, w którym będzie mężatką... i będzie bezpieczna - dodał i nagle uświadomił sobie, że powiedział za dużo i że syn przygląda mu się badawczo. Opanował się więc i mówił dalej: Wyjdzie za niego i ucichną plotki. A teraz nie chcę już więcej o tym słyszeć. Gdy drzwi zamknęły się za żoną i synem, wspomnienie przeszłości znów powróciło i Misbourne zapragnął już teraz tylko, żeby środa nadeszła jak najszybciej. - Do wszystkich diabłów, co ty mówisz?! Bierzesz w środę ślub z Marianne Winslow?! - Callerton patrzył na Rafe'a zdumiony. - Zapomniałeś, kim ona jest? - Nie musisz mi tego przypominać. Mam to wciąż na uwadze. Ale skompromitowałem ją i nie zamierzam narazić jej na wstyd. - Mówiłem ci, żebyś się trzymał od niej z daleka. Do diabła, Rafe! Możesz mieć każdą kobietę w Londynie, a wybrałeś właśnie ją. Opamiętaj się!
R
- Ja nie chcę żadnej innej! Pragnę Marianne Winslow!
L T
- Tak bardzo, że musisz się żenić?
- Gdyby nie Misbourne, bezwzględnie tak.
- Ale żeniąc się z nią, masz do czynienia z Misbourne'em. Pomyśl, czy ze względu na nią będziesz w stanie nazywać go ojcem? No bo przecież praktycznie to się do tego sprowadza.
Rafe omal nie zmiażdżył trzymanej w dłoni szklanki brandy. - A co innego mogę zrobić? Zniszczyć ją i uciec? - Tak, jeżeli tak trzeba. - Callerton pobladł na twarzy. - Nie chciałbym, żeby ucierpiała jej reputacja. Nie życzę jej tego. Ale co dobrego może wyniknąć z takiego ożenku? - Wiesz, że nie mogę jej zostawić. - Twoja krew woła o zemstę, Rafe. Czy sądzisz, że uciszysz tak łatwo to wołanie, ratując honor jego córki? - Tego, co jest między Misbourne'em a mną, nie da się wyciszyć. - Nie ustaniesz, dopóki nie zobaczysz go na szubienicy. Rafe spojrzał na Callertona, a jego oczy mówiły: „Tak". - A mimo to wciąż chcesz poślubić jego córkę?
- Ślub z Marianne nie przeszkodzi mi w wymierzeniu sprawiedliwości jej ojcu. - Pomyśl, co to będzie znaczyło dla niej. Jeżeli Misbourne zawiśnie za zabójstwo, jego rodzina będzie zniszczona. A ty, Rafe, będziesz częścią tej rodziny. - Nigdy nie będę częścią rodziny Misbourne'a. Marianne przyjmie moje nazwisko. Będzie moją żoną. A ja będę się nią opiekował. - Czy myślisz, że ci wybaczy, jeżeli doprowadzisz jej ojca do zguby? - To ja nie wybaczę sobie, jeżeli nie dotrzymam przysięgi. Jest dla mnie sprawą honoru zarówno poślubić Marianne, jak i doprowadzić do egzekucji jej ojca. I zrobię obie te rzeczy. Callerton pokręcił głową. - Popełnisz błąd, Rafe, poślubiając tę dziewczynę. Spowoduje to tylko kłopoty. Możesz wybierać pomiędzy ocaleniem jej honoru a ocaleniem swojego własnego. Nie możesz jednak ocalić obu.
R
- Panie Knight - powiedziała grzecznie Marianne i dygnęła.
L T
- Lady Marianne - odrzekł, patrząc na nią swoimi bursztynowymi oczami. Ubrany był nienagannie w ciemnoniebieski frak i płowożółte bryczesy oraz buty do konnej jazdy. W jednej ręce trzymał kapelusz, rękawiczki i szpicrutę, a w drugiej bukiet kwiatów.
- To dla pani - oznajmił i podał jej bukiet z pączków białych róż. - Dziękuję. Są piękne - powiedziała Marianne, wąchając kwiaty. - Przypomniały mi panią. Zarumieniła się i spuściła oczy. - Białe róże to moje ulubione kwiaty - odrzekła cicho. - Jakie piękne - odezwała się matka z fałszywym uśmiechem, przekazując bukiet lokajowi, który miał znaleźć odpowiedni wazon. W pokoju zapadła ciężka cisza. Matka powróciła do haftowania. Marianne przełknęła ślinę. Chciała powiedzieć Rafe'owi tak wiele, jednak nic z tego nie nadawało się dla uszu matki. Ciszę przerwało pukanie do drzwi frontowych. Tak nagłe i głośne, że Marianne aż podskoczyła. Pojawił się kamerdyner i szepnął coś matce do ucha, a ta zmarszczyła brwi.
- Już idę - oznajmiła, po czym spojrzała na córkę i Rafe'a i dodała: - Proszę mi wybaczyć, muszę wyjść na chwilę. Kiedy zostali sami, Marianne odezwała się ściszonym głosem: - Jestem wdzięczna za to, że pan chce uratować mój honor. Lecz nie mogę na to pozwolić - rzekła, podnosząc na Rafe'a oczy. - Nie może mnie pan poślubić. - Marianne - odrzekł jej na to - nie musimy prowadzić tej rozmowy. - Przeciwnie, musimy. To jest zbyt niebezpieczne. Gdyby mój ojciec odkrył, kim pan jest... - Zajmiemy się tym, kiedy to się zdarzy. - On przysiągł, że pana zabije. - Nie musi mi pani tego mówić. Bo ja wiem, co pani ojciec robi z tymi, którzy mu się sprzeciwiają - powiedział, a w jego głosie zabrzmiała gorycz, która przyprawiła ją o drżenie. - A pan poprzysiągł mu zemstę.
L T
R
- Nie zemstę - poprawił. - Tylko sprawiedliwość.
- Taką sprawiedliwość, która sprawia, że życzy mu pan śmierci. - W istocie. Nie mogę temu zaprzeczyć - przyznał, a ją na dźwięk tych słów przeszedł zimny dreszcz.
- On jest moim ojcem, Rafe. A ja kocham go mimo wad. Nie mogę znieść tego, że pan chce go skrzywdzić... i że on chce zniszczyć pana. Wziął ją za rękę i jego kciuk zaczął pieścić wnętrze jej dłoni. - Nie wyjdę za pana, Rafe. Nie mogę. Z pewnością pan to rozumie? - Ale jeżeli mnie pani nie poślubi, będzie pani skompromitowana. - Przeżyję ten wstyd. - Odwróciła wzrok. - Przeżyłam już znacznie większy. - Po Arlesfordzie i Pickeringu nie przeżyje pani jeszcze i tego. - Nie wyjdę za pana - powtórzyła, choć był jedynym człowiekiem na świecie, którego pragnęła poślubić. - Proszę posłuchać, Marianne - powiedział z błyskiem w oku. - To, co jest między nami, nie może tak łatwo zgasnąć. Będzie płonęło bez względu na to, czy się pobierzemy, czy nie.
- Myli się pan - odrzekła, choć wiedziała, że nie ma racji. - Naprawdę? - zapytał, po czym podniósł jej dłoń do ust i pocałował w miejsce, które przed chwilą pieścił jego kciuk. - Wyjdź za mnie, Marianne - poprosił schrypniętym szeptem, po czym objął ją, a kiedy ich usta się spotkały, odwzajemniła pocałunek z całą miłością, którą miała w sercu. - Matka zostawiła was bez przyzwoitki? Głos ojca spłoszył czar chwili. - Ktoś zapukał do frontowych drzwi - odrzekła. - Mama poszła zobaczyć kto to. Wzrok ojca napotkał spojrzenie Rafe'a. - Panie Knight - powiedział, skłaniając z lekka głowę. - Milordzie. Byli jak dwa psy stojące naprzeciwko siebie. Rafe gotowy zaatakować i rzucić się ojcu do gardła. I ojciec - mniej agresywny, ale czujny i podminowany.
R
- Przyjadę jutro po południu po Marianne - oznajmił Rafe - i zabiorę ją na przejażdżkę po Hyde Parku.
L T
Powinien był prosić ojca o pozwolenie, a nie mówić, co zamierza. Marianne wstrzymała więc oddech, czekając na reakcję ojca i pamiętając, że ma zakaz opuszczania domu.
- Nie sądzę - powiedział ostrożnie ojciec, tonem wcale nie tak gniewnym, jak się należało spodziewać. - Marianne ma mnóstwo zajęć związanych z przygotowaniami do ślubu. Nie chcemy, żeby się przemęczała. - Oczywiście, przemęczać się nie powinna. Jednak jest zdrowa i przejażdżka powozem po parku z pewnością jej zbytnio nie zmęczy. Czy wątpi pan w to, że potrafię ją ochronić? - Ależ nie. Podobnie jak ja, panie Knight, jest pan człowiekiem, któremu nie jest łatwo wejść w drogę. Sądzę, że będzie pan bardzo dobrym opiekunem mojej córki. Podobnie jak ja, powtórzył w myślach. Te słowa były jak gałązka oliwna, jednak zawierały porównanie, które przyprawiło Rafe'a o furię. - Proszę się zjawić w środę, panie Knight. Marianne zostanie wtedy pańską żoną i przejdzie pod pańską opiekę. Jednak do tego czasu ja o niej decyduję.
Marianne wyczuła, że Rafe'a ogarnia gniew, więc się wtrąciła: - Nie jest mi potrzebny opiekun. Potrafię się sama sobą opiekować. A co do przejażdżki, panie Knight, byłoby mi bardzo przyjemnie. Jednak jutro po południu mam zbyt wiele zajęć. - Może udamy się na drinka do mojego gabinetu i omówimy plany ślubne? - zaproponował Misbourne i uśmiechnął się dość wymuszonym uśmiechem. - Innym razem, Misbourne. Mam teraz spotkanie. Życzę dobrego dnia - odrzekł Rafe i skłonił głowę. - Lady Marianne - dodał, po czym przyciągnął ją do siebie i pocałował w usta, zaznaczając w ten sposób, że należy już do niego. Ojciec patrzył na nich swoimi ciemnymi oczami, jednak nic nie powiedział. - No to do środy - rzekł Rafe, uwalniając Marianne z objęć i kierując się ku drzwiom.
R
Ojciec wciąż milczał, patrząc teraz na Marianne.
L T
- Pozwól, papo, że i ja się oddalę - rzekła pośpiesznie. Misbourne kiwnął głową.
- Oczywiście, kochanie - powiedział, jakby nie zaszło nic nieprzystojnego, i odprowadził córkę wzrokiem.
Środa, pomyślał, jeszcze tylko trzy dni. Był zadowolony z obrotu sprawy, ale wiedział, że nie zmruży oka, dopóki obrączka Rafe'a nie znajdzie się na palcu córki. Pod nieobecność Rafe'a Marianne ponownie zaczęły nękać wątpliwości. Straciła apetyt, a w nocy nie mogła spać, zmagając się z myślami. Waleriana nie pomagała. Nie pomagało też liczenie oddechów. A gdy w końcu, ze zmęczenia, zasypiała, zaczynały ją dręczyć koszmarne sny. Za dnia, w ferworze przygotowań do ślubu, marzyła, żeby zobaczyć Rafe'a, lecz on się nie pokazywał. Przygotowania szły tymczasem swoim torem i obejmowały wszystko z wyjątkiem ogłoszenia w gazecie daty ślubu. We wtorek wieczorem Marianne myślała już wyłącznie o Rafe'u i o tym, co przyniesie jej poranek.
Słyszała, jak ojciec idzie spać. Było to wkrótce po pierwszej w nocy. Ona jednak wciąż nie mogła zasnąć. Wstała więc, podeszła do okna i popatrzyła na ciemne drzewa i krzewy sąsiedniego ogrodu i dostrzegła wśród nich majaczącą sylwetkę mężczyzny. To Rafe, pomyślała i poczuła przypływ otuchy. Przycisnęła dłoń do szyby, dając mu znak, że go widzi, lecz mężczyzna nie odpowiedział podobnym gestem. Stał nieruchomo, obserwując dom. Marianne wysiliła wzrok i w chwili, gdy chmury odsłoniły księżyc, zobaczyła nie Rafe'a, ale Rotherhama. Cofnęła się od okna nagłym ruchem. Serce waliło jej jak młotem, czuła mdłości. Zmusiła się jednak, by odetchnąć głęboko, i zbliżyła się ponownie do okna, chcąc sprawdzić, że to naprawdę on. Ale chmury przesłoniły już księżyc, a męska sylwetka zniknęła w ciemnościach. Czy widziałam go naprawdę, czy był to wytwór mojej wyobraźni? - zadała sobie w duchu pytanie. Stała jeszcze przez chwilę przy oknie, lecz w ciemnościach nie dostrzegła już niczego.
R
- Milady? - szepnęła pokojówka czuwająca w jej sypialni.
L T
- Śpij, Polly. Czuję się dobrze - powiedziała.
Było to jednak kłamstwo, bo w rzeczywistości ogarnął ją strach.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Nadszedł wreszcie środowy poranek. Rafe, zjawiwszy się na Leicester Square, nie usiadł, tylko stanął w końcu salonu, który został przyozdobiony białymi i różowymi kwiatami oraz ogromnymi kokardami i wstążkami. Choć dzień był pochmurny i wietrzny, w salonie nie rozpalono ognia na kominku, ustawiono natomiast krzesła, na których siedzieli już goście. Było ich zaledwie około dziesięciorga. Mimo to dawał się słyszeć cichy gwar ich rozmów. W pewnej chwili rozległa się muzyka. Grał kwartet smyczkowy zamówiony specjalnie na tę okazję. Goście wstali, a Rafe, nawet nie patrząc ku drzwiom, wiedział, że do salonu weszła Marianne. Upłynęła dłuższa chwila, nim poczuł lekki zapach fiołków i usłyszał szelest jej jedwabnej sukni. W jego łomoczącym szaleńczo sercu płonęły teraz dwa uczucia: miłość do Marianne i nienawiść do jej ojca. Gdy w końcu spojrzał na na-
R
rzeczoną, Misbourne'a już przy niej nie było. Odprowadziwszy córkę, wycofał się bowiem do pierwszego rzędu krzeseł.
L T
Rafe spojrzał na Marianne i jej widok zaparł mu w piersi dech. Poczuł się tak, jakby widział ją po raz pierwszy, a równocześnie tak, jakby znał ją od zawsze. Suknia Marianne z dekoltem wyciętym w karo była prosta i pozbawiona wszelkich ozdób. Uszyta z jedwabiu w kolorze kości słoniowej, leżała na jej figurze wprost idealnie. Ponadto Marianne nie nosiła żadnego naszyjnika, a Rafe, widząc to, przypomniał sobie brzydkie perły, które podarował jej Pickering. Uświadomił sobie, że jego narzeczona spodziewała się pewnie naszyjnika jako pierwszego prezentu od niego, ale on nie przyniósł żadnego podarunku - ani ślubnego, ani urodzinowego. Przeniósł teraz wzrok na jej włosy zebrane w klasyczny kok, z którego na szyję wypuszczone zostało tylko jedno blond pasemko. Patrząc z zachwytem, uznał, że z prostotą jest jego narzeczonej do twarzy. Gdy ich spojrzenia się spotkały, dostrzegł w jej ciemnych oczach niepewność. By dodać jej odwagi, ujął jej dłoń i ścisnął ją nieznacznie. Poczuł chłód i lekkie drżenie szczupłych palców. Zapragnął powiedzieć jej, że nie ma się czego obawiać i że wszystko
będzie dobrze, jednak nie zdążył, gdyż duchowny otworzył modlitewnik i zaczął wypowiadać słowa, które miały ich połączyć na zawsze. Marianne, stojąc obok Rafe'a na ślubnym kobiercu i spoglądając na mocny zarys jego szczęki, nie mogła pozbyć się przeświadczenia, że on żeni się z nią jedynie ze względów honorowych i że w innej sytuacji nigdy nie wybrałby jej sobie na żonę. I serce jej się ściskało, bo go kochała, choć nie wierzyła, że także darzy ją miłością. No bo jak mógł ją kochać, skoro patrząc na nią, za każdym razem przypominał sobie o człowieku, którego nienawidził? Kiedy spletli dłonie, Marianne poczuła, że udziela się jej jego siła, spokój i nadzieja. Miała wrażenie, jakby śniła na jawie. Duchowny mówił, a ona nie wierzyła własnym zmysłom, bo oto wychodziła za mąż za człowieka, który ją porwał, gdy znajdowała się w drodze na ślub z innym mężczyzną. Za człowieka, który poprzysiągł zniszczyć jej ojca. Za człowieka, który był silniejszy i bardziej niebezpieczny niż ktokolwiek, kogo znała.
R
- Ja, Marianne Elizabeth Winslow, biorę sobie ciebie, Rafe'u Knight, za mojego
L T
prawowitego małżonka - powiedział duchowny po raz drugi, patrząc na nią z przerażeniem.
A Marianne zastanawiała się, czy może wypowiedzieć te słowa i zamknąć sobie drogę powrotu, wiążąc się z nim. Rozejrzała się naokoło. Wszyscy goście wpatrywali się w nią z zapartym tchem, prawie ubawieni faktem, że zrywa kolejne zaręczyny. Usta matki były zaciśnięte, a jej spojrzenie rozkazywało Marianne powtarzać za duchownym. Brat patrzył na nią ze swoją zwykłą nieodgadnioną miną. Gdyby znajdowała się bliżej, nie mogłaby nie dostrzec potu na czole ojca oraz gniewu i strachu w jego oczach. W końcu spojrzała na Rafe'a. Popatrzyła w jego ciepłe, czyste bursztynowe oczy, które zdawały się sięgać spojrzeniem w głąb jej duszy. Jego twarz była jakby wyciosana dłutem doskonałego rzeźbiarza na podobieństwo greckich bogów. Idealnie ukształtowane wargi, męski, szlachetny nos, mocno zarysowana, gładko wygolona szczęka. Marianne przypomniała sobie, jak ją uratował w dzielnicy nędzy i jak dał się w jej obronie postrzelić na cmentarzu. A także to, że nie wyśmiewał jej lęku przed ciemnością. Był tym jedynym, którego chciała poślubić i którego kochała.
Złe myśli nagle opuściły ją. Patrząc na niego, zapomniała o lękach i zmartwieniach. Spojrzała mu w oczy i prosto z serca wypowiedziała słowa przysięgi: - Ja, Marianne Winslow, biorę sobie ciebie... Po czym Rafe wsunął jej na palec złotą obrączkę, a duchowny ogłosił ich mężem i żoną. - Tego, co Bóg złączył, niechaj nikt nie rozłącza... Knight pochylił się i ją pocałował, zawierając w tym pocałunku całe swoje uczucia i namiętność. A gdy się cofnął, wszyscy obecni, nawet matka, wyglądali tak, jakby nie mogli w to uwierzyć. Oczy brata były przy tym zmrużone i mroczne, a w oczach ojca widniał... wyraz ulgi. Gdy po przyjęciu weselnym nadszedł czas odjazdu, Marianne poczuła, że ogarnia ją nowa fala nerwowości, którą dodatkowo spotęgowała matka, wycałowując ją w policzek i szeptem udzielając wskazówek, których ona wcale nie chciała słyszeć.
R
Ojciec natomiast spojrzał jej tylko w oczy i kiwnął głową jakby na znak, że
L T
wszystko poszło, jak należy. Następnie ujął jej dłoń, ucałował i połączył z dłonią Rafe'a. - Ona jest teraz twoją żoną - powiedział ze wzruszeniem. - Opiekuj się nią. Rafe nie pokazał po sobie napięcia, które wyczuwała w nim Marianne. Nie powiedział też ani słowa. Wyprowadził ją tylko do oczekującego powozu i pomógł usiąść naprzeciwko siebie.
Wszyscy goście weselni wyszli przed dom, żeby ich pożegnać. Matka i ojciec, uśmiechnięci i dumni, żegnali ich, stojąc na schodach. Za nimi, oparty o framugę drzwi, stał jej brat, który w oczach miał gniew. Gdy Marianne się odwróciła, poczuła, że ogarnia ją cień przeszłości i pochłania mrok lęku. Rafe wyczuwał nerwowość Marianne. Wiedział, że trudno jej jest opuszczać dom rodzinny i jechać do domu, w którym niegdyś była więziona. Gdy tam przybyli, w cichym salonie powitało ich głośne tykanie zegara. - Dzień twoich urodzin był pełen zdarzeń - powiedział Rafe. - Tak - odrzekła Marianne i między nimi zapadła cisza. - Za nami długi dzień. Powinniśmy już udać się na spoczynek.
Chciał z niej zrobić swoją prawdziwą żonę, chciał się z nią kochać, ale ona unikała jego spojrzenia. Zapamiętale wpatrywała się w filiżankę z herbatą. - Nie wypiłam jeszcze herbaty. - To weź ją ze sobą do sypialni. Podniosła na niego wzrok, zszokowana. - To jest teraz twój dom, Marianne. Prócz Callertona nie ma tu żadnej służby. Jesteś tu panią i możesz robić, co chcesz. Uśmiechnęła się blado i chwyciła uszko filiżanki tak mocno, że pobielały jej kłykcie. - Chodź - powtórzył Rafe, wyciągając do niej rękę. Odstawiła filiżankę na spodku i podniosła się tak, jakby szła na egzekucję. Podała mu rękę, a on poczuł, że jej dłoń jest chłodna. Przyciągnął ją delikatnie do siebie i wyczuł, że jej ciało jest sztywne i napięte. - Marianne - powiedział łagodnie.
L T
R
Wziął ją delikatnie pod brodę i zmusił do tego, by spojrzała mu w twarz. A gdy to zrobiła, zobaczył w jej oczach lęk.
- Nie ma potrzeby się denerwować. Nie zrobimy niczego wbrew twojej woli, obiecuję ci to - zapewnił.
A ona westchnęła i pogładziła go po policzku gestem pełnym miłości. - Jesteś dobrym człowiekiem, Rafe - powiedziała. - Można o mnie powiedzieć różne rzeczy, Marianne, ale nie to, że jestem dobry. Za jego głowę wyznaczono przecież pięć tysięcy gwinei nagrody. Porwał ją, grożąc bronią, i poprzysiągł zniszczyć jej ojca. Oboje znali prawdę. - Cokolwiek by o tobie mówić, dla mnie zawsze byłeś i jesteś dobry. Rafe chwycił rękę, która głaskała go po policzku, i zaczął całować. Najpierw delikatną skórę palców, a potem wierzch dłoni i wreszcie przegub, smakując go językiem. Czyniąc to, usłyszał, że Marianne wstrzymuje oddech, i poczuł, że jej ciało przestaje stawiać opór. Oparła się o niego i położyła drugą dłoń na klapie fraka. Pomyślał, że jest słodka i niewinna, a nerwowość ustępowała miejsca namiętności. Rafe wziął ją na ręce i zaniósł na górę, do swojej sypialni.
W domu panowała absolutna cisza. Callerton na noc poślubną zniknął, zostawiając ich sam na sam. Rafe ruchem nogi zamknął za sobą drzwi sypialni, po czym delikatnie położył Marianne na tureckim dywanie. W pokoju było ciepło. Na kominku płonął ogień. Obejrzała się na łóżko i w tej samej chwili poczuł ponownie, że jej ciało sztywnieje. - Rafe... - wyszeptała z przerażeniem w oczach. - Ja... - Nie ma się czego bać, Marianne. To, co między nami zajdzie, da przyjemność nam obojgu. I jeszcze raz powtarzam: nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty. Uśmiechnęła się z ulgą i wdzięcznością, ale gdy on wyciągnął rękę, by odpiąć guziki jej sukni, zatrzymała go. - Marianne? Pokręciła nerwowo głową. - Ja... nie mogę...
R
Oczy miała szeroko otwarte i zaczęła się cofać.
L T
- Marianne. - Przemawiał do niej tak cicho, jak przemawia się do płochliwej klaczy. Stał nieruchomo, z rękami opuszczonymi, jakby chciał ją uspokoić. - Nie musimy tego robić dziś w nocy. Jeżeli chcesz zaczekać...
- Tak - powiedziała, chwytając się tej myśli, niczym tonąca. - Ale... chyba... powinniśmy...
- Nikt nie musi o tym wiedzieć. Poza nami dwojgiem. Patrzył jej prosto w oczy, a ona zagryzła wargę. - Nie zmusiłbyś mnie? - Oczywiście, że nie. Nigdy bym cię do niczego nie zmuszał. - Nawet mając do tego prawo jako mąż? - Mężczyzna nie ma prawa zmuszać do tego kobietę. Bez względu na to, co ci być może mówiono. Spuściła wzrok, milcząc. - Nie zrobię tego, Marianne, dopóki mnie nie poprosisz... a może nawet dopóki nie zaczniesz mnie błagać. Daję ci na to moje słowo.
Spojrzała mu w oczy - z ulgą, wdzięcznością i miłością. A gdy wyciągnął do niej rękę, ona po bardzo krótkim wahaniu podała mu swoją. Kiedy jej napięcie ustąpiło, zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła twarz do jego piersi, całując go przez bawełnianą koszulę. - Dziękuję ci - wyszeptała, a on ucałował jej włosy i uwolnił ją z objęć. - Zostawię cię teraz samą, żebyś mogła się przebrać w koszulę nocną. Mężczyzna i kobieta mogą dzielić łóżko jedynie po to, żeby spać. Gdy wrócę, spędzimy tę noc, tylko śpiąc obok siebie. - Przepraszam, Rafe. - Nie musisz za nic przepraszać, Marianne. Pocałował ją w czoło i oddalił się, zastanawiając się, dlaczego jego żona tak bardzo boi się małżeńskiego łoża. Wiedział jednak, że to delikatna sprawa i że pośpiech nie jest wskazany. Wiedział też, że musi uzbroić się w cierpliwość i stopniowo nauczyć ją, jak miło może być między mężem i żoną.
L T
R
Gdy Rafe się rozbierał, Marianne patrzyła w ścianę. Na myśl, że mąż za chwilę położy się obok niej, w całym jej ciele pojawiło się napięcie. Gdy leżeli obok siebie, serce zaczęło jej bić tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Rafe pocałował ją tylko w skroń i życzył dobrej nocy. Jednak ciepło emanujące z jego ciała sprawiało, że jej lęk ustąpił. Wsłuchiwała się w jego oddech. Gdy zasnął, położyła się na boku i w świetle świecy obserwowała jego profil.
We śnie Rafe wyglądał młodziej i nie tak surowo. Był taki przystojny ze swymi ciemnymi brwiami, szlachetnym nosem, pełnymi wargami i wyraźnie zarysowaną szczęką. Był też silny i odważny, wydawało się, że potrafiłby bez strachu samotnie stawić czoło całemu światu. Jednak ona pamiętała słowa, które wypowiedział w magazynie. Wszyscy mamy swoje lęki, Marianne. Nie mogła sobie wyobrazić, co mogłoby budzić w nim strach, bo to on, nieustraszony i odważny, był tym, przed którym inni uciekali. A równocześnie mieszkał w nim jakiś mrok. Marianne nie spotkała w życiu człowieka tak uczciwego. Człowieka, który z równą stanowczością czynił to, co słuszne. Wreszcie człowieka równie dobrego. Rafe był tym, którego pokochała. Nie rozumiała
więc, dlaczego nie jest w stanie mu się oddać. Bała się, że tak będzie zawsze, że Rotherham trwale ją pod tym względem upośledził. Obudziła się wśród bladego jesiennego światła. Przez chwilę myślała, że jest w swoim łóżku na Leicester Square, ale zaraz przypomniała sobie ślub i nowy dom przy Craven Street. Kątem oka widziała wiszące w oknie zasłony - nie bladoróżowe, lecz ciemnoniebieskie. A lekki zapach sandałowego drzewa przyprawił ją o drżenie, o reakcję, nad którą nie miała kontroli. Była zmęczona bezsennością, lecz silny lęk, który opanował ją zeszłego wieczoru, zniknął. Usłyszała, że ktoś czyści zęby, i podniosła oczy. Rafe stał tyłem do niej, pochylony nad umywalką. Nie miał na sobie spodni, tylko przepasany był ręcznikiem, a jego tors był nagi. Marianne na ten widok poczuła, że zasycha jej w ustach. Wiedziała, że powinna odwrócić wzrok, nie mogła jednak oderwać od niego oczu. W ubraniu wydawał się taki wysoki, silny i atletyczny, ale nago był... wprost wspaniały.
R
Wyglądał jak jeden z posągów, które oglądała w książce traktującej o rzeźbie klasycznej.
L T
Jego skóra miała kolor bladego złota, a ona widziała pod nią każdy muskuł. Poczuła, że brakuje jej tchu. W miarę jak patrzyła, koniuszki jej piersi stawały się coraz twardsze. Jednak nie potrafiła odwrócić wzroku. Tymczasem on wypłukał usta wodą ze znajdującej się na umywalce szklanki i odwrócił się ku niej. Nie zdążyła zamknąć oczu, by udawać, że jeszcze śpi.
- Dzień dobry, pani Knight - powiedział swoim aksamitnym, niskim głosem. - Dzień dobry - odrzekła, nie śmiejąc spojrzeć na ręcznik opasujący jego biodra ani na czarny zarost widoczny na jego piersi. Na jej policzkach płonął rumieniec. - Już prawie skończyłem. Za chwilę przyniosę ciepłej wody i przygotuję ci śniadanie. Odwrócił się i nie zdejmując ręcznika, wciągnął czyste kalesony. - Jajka na szynce. I kawa. Czy może wolisz gorącą czekoladę? Ręcznik opadł, a ona, zanim wciągnął spodnie, spostrzegła zarys jego pośladków pod kalesonami.
- Poproszę kawę. Napiję się jej z przyjemnością - odrzekła i zarumieniła się jeszcze bardziej. Rafe, odwrócony teraz przodem do niej, sięgnął po czystą wyprasowaną koszulę. Zanim ją założył, Marianne zdążyła zobaczyć jego płaski brzuch oraz linię ciemnych włosów, która znikała pod spodniami, i jej ciało przeniknął dreszcz pożądania. - Callerton wróci dopiero po południu. Chciał dać nam trochę spokoju. - Uśmiechnął się Rafe, po czym usiadł w fotelu obok kominka. - Musimy zatrudnić trochę służby - mówił dalej. - Myślałem, że może ty się tym zajmiesz... skoro jesteś teraz tutaj panią. Kiedy wstał, miał już na sobie pończochy i buty. - Ja... - zaczęła, niepewna, czy potrafi, bo przecież w domu nie pozwalano jej nic robić. - Albo... jeżeli wolisz... zrobi to Callerton - powiedział i poprawił kołnierzyk u koszuli. - Ja to zrobię.
L T
R
Chciała zrobić coś dla niego. Spełnić jakiś obowiązek żony... Choć jeden. Spojrzał w lustro i zawiązał fular. - Jaki mam prowadzić dom?
- Jaki sobie życzysz - odrzekł i ich oczy spotkały się w lustrze. Marianne patrzyła zafascynowana, jak wkłada kamizelkę i frak, a on, w chwilę potem, gdy stanął koło łóżka, był już kompletnie ubrany. - Jeżeli chcesz coś omówić, nie krępuj się - oznajmił, a jej wydało się, że nie ma w tej chwili na myśli jedynie prowadzenia domu. Potaknęła kiwnięciem głową, a on odwrócił się i poszedł po ciepłą wodę dla swojej żony. Zjedli razem śniadanie w jadalni, a potem Rafe zabrał Marianne na konną przejażdżkę po łąkach Wenlock Barn. Jechali stępa, wdychając poranne powietrze. Niebo było bezchmurne, a dzień jasny. Marianne oddychała głęboko, wystawiając twarz do słońca. - Jest cudownie - westchnęła.
- Widzisz ten wielki dąb koło stodoły? Wskazał drzewo gestem dłoni, a ona kiwnęła głową. - Założę się o pocałunek, że nie dojedziesz do niego przede mną. - Nie możemy się ścigać! Co powiedzą ludzie? zaprotestowała, lecz oczy zabłysły jej z podniecenia. - Czy tak bardzo cię obchodzi, co mówią ludzie? - Nie, chyba nie - odrzekła po chwili wahania, po czym ze śmiechem ruszyła galopem ku drzewu. Była dobrym jeźdźcem i wyścig okazał się wyścigiem nie tylko z nazwy. Potem znowu jechali stępa, pozwalając koniom odpocząć. W stajni zsiedli z koni i każde zajęło się swoim. Jak na kobietę, która dotychczas była we wszystkim wyręczana przez służbę, Marianne uczyła się wszystkiego szybko i z przyjemnością. Jej palce zręcznie odpinały uprząż. Gdy przyszło do szczotkowania, ona
R
szczotkowała dolne partie konia, a on górne. Stanowili oboje świetny, zgrany zespół.
L T
- Jak na kobietę, która przegrała wyścig, wyglądasz bardzo radośnie - powiedział, patrząc na jej zaróżowione policzki i błyszczące oczy.
- Bo czuję się radosna - odrzekła, a on roześmiał się na to. - Przyznaję! Wygrałabyś, gdybyś nie używała damskiego siodła i gdybym ja nie miał silniejszego konia.
- Naprawdę tak myślisz? - zapytała z uśmiechem. - Wiem, że tak by było. Patrzyli na siebie zachwyceni, czując, jak narasta między nimi zmysłowe podniecenie. Naokoło panował spokój, słyszeli tylko turkot dalekich powozów, a tuż obok, w stajni, ciche rżenie konia. Rafe wyciągnął rękę i włożył jej za ucho zabłąkane na policzku pasmo włosów. - A teraz pewnie zażądasz swojej nagrody? - powiedziała spokojnie. - Miałem wrażenie, że lubisz moje pocałunki. - Lubię. Patrzyli sobie w oczy. Rafe stał nieruchomo.
- Ale ktoś mógłby nas zobaczyć - mówiła dalej, wiedząc dobrze, że szuka tylko wykrętu. - Nie ma tu nikogo, kto mógłby nas zobaczyć. Callerton, jak ci mówiłem, wróci znacznie później, a innej służby tu nie ma. Napięcie między nimi wciąż narastało. - Rafe - wyszeptała i przysunęła się do niego. Wziął ją w ramiona i pocałował tak, jak chciał pocałować zeszłego wieczoru. Pieścił ją ustami, drażnił językiem, aż do chwili gdy, przylgnąwszy do niego całym ciałem, zaczęła robić to samo, namiętnie i z pożądaniem. - Rafe - powtórzyła, delikatnie pieszcząc zębami jego dolną wargę. On natomiast powyciągał szpilki z jej kapelusza, zdjął kapelusz z głowy i go odrzucił. A potem rozpuścił jej długie jedwabiste włosy i zanurzył w nich palce. Odchylił jej głowę do tyłu i całował szyję, dotykał językiem wrażliwych miejsc u jej nasady, gdzie krew pulsowała równie mocno jak jego własna.
L T
R
Namiętność, która ich ogarnęła, nie była delikatna i łagodna, była gorąca i mroczna od pożądania. Marianne wygięła się do tyłu, przylgnąwszy do ciała Rafe'a, a on poczuł, że jego męskość omal nie przebija materiału spodni. Przesunął dłoń na pierś Marianne, wyczuwając przez warstwy ubrania twardy koniuszek.
Jęknęła i jej ręce zakradły się pod jego ubranie. Wędrowały po brzuchu, piersi, przesunęły się na szyję i twarz, a potem wyciągnęły wstążkę przytrzymującą warkocz. Rozpuścił jej włosy i ujął drugą pierś, a następnie zsunął obie ręce na jej biodra. Jęknęła rozczarowana i przylgnęła do niego mocniej, chcąc czuć na piersiach napór jego ciała. On jednak przesunął ręce na jej pośladki, podniósł ją i posadził na drewnianym stole. Rozsunęła odruchowo nogi, a on stanął między nimi, czując na własnych łydkach dotknięcie jej butów jeździeckich. Pocałował ją mocno, odnalazł znowu piersi i pieścił je obie kciukami, dopóki oddech Marianne nie stał się ciężki, a jej oczy czarne jak noc. Jęknęła ponownie, kiedy mocniej do niej przywarł, a potem, nagle i niespodziewanie, cofnęła się, przerywając pocałunek.
- Marianne - szepnął. - Dałem ci słowo... I go nie złamię. - Ale... Spojrzała w dół, na to miejsce, w którym stykały się ich ciała. - Jesteśmy ubrani - uspokoił ją. - I tak zostanie. Zaufaj mi - wyszeptał. - Tak... Dobrze. Wrócił więc do pocałunków i pieszczot, bardzo pragnąc wyzwolić jej ciało z grubej sukni do konnej jazdy. Wiedział bowiem, jak miękką ma skórę i jaką rozkoszą byłoby wsysać się w jej piersi. - Tak - wyszeptała znowu, przyciskając do siebie jego głowę. Zsunął jedną dłoń na jej biodro, a później niżej, pieścił udo, czując, że staje się coraz bardziej gorące. Kiedy jego ręka, wciąż przez ubranie, odnalazła źródło jej kobiecości, poczuł, że Marianne szarpie się i jęczy. On jednak nie wycofał się, tylko rytmicznie, patrząc jej w oczy, pieścił ją palcami, dopóki nie odpowiedziała na tę pieszczotę. Wtedy
R
ugryzł delikatnie przez ubranie najpierw jeden koniuszek piersi, a potem drugi. Z ust Ma-
L T
rianne wyrwał się głośny jęk rozkoszy, a jej ciało wygięło się w łuk. Rafe wziął ją wtedy w ramiona i obsypał pocałunkami usta i powieki. Trzymał ją mocno przytuloną, dopóki jej oddech i szaleńcze bicie serca się nie uspokoiły. - Nie rozumiem, co się stało. Co to było, Rafe? - szepnęła wreszcie. - To był początek, Marianne - odpowiedział i wziął ją za rękę, by odprowadzić do domu. Nocą, gdy poszli do łóżka, trzymał ją w ramionach. I nie posunął się dalej.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Callerton zjawił się na drugi dzień. Rafe zostawił Marianne piszącą listy przy małym biurku w salonie i poszedł z nim porozmawiać. - Misbourne zeszłej nocy świętował - oznajmił Callerton. - U White'a częstował wszystkich szampanem i ogłaszał całemu Londynowi, że jego córka wyszła za Rafe'a Knighta. Rafe nic na to nie powiedział. Był teraz, jako mąż Marianne, z mocy prawa spowinowacony z Misbourne'em. Stanowiło to równocześnie koszmar i jego stan wymarzony. - Co będzie teraz... z Misbourne'em? - zapytał Callerton. - Nie wiem - odrzekł Rafe. - Musimy poczekać, aż sytuacja się rozwinie. Pomyślał, jak czułaby się Marianne, gdyby się dowiedziała, co zrobił jej ojciec. Gdyby zobaczyła, jak ciąga go po sądach, jak rozpada się jej rodzina, jak w końcu do-
R
chodzi do egzekucji, a wszystko to za sprawą jej męża. Skrzywił się na samą myśl.
L T
Callerton milczał, lecz jego spojrzenie świadczyło, że aż nadto dobrze rozumie dylemat przyjaciela.
- Nie mogę się wycofać - rzekł Rafe. - Winien to jestem memu ojcu. I mojej matce. Oboje przecież zasługują na sprawiedliwość. Kimże bym był, gdybym się teraz cofnął? Po tych wszystkich latach. Jak mógłbym zaakceptować to morderstwo i pozwolić sprawcy odejść? Callerton, nic nie mówiąc, nalał brandy, po czym wypili ją w milczeniu. Marianne patrzyła na męża, gdy ten się rozbierał, a potem wślizgnął między prześcieradła. Była to ich trzecia wspólna noc w łóżku. Leżeli obok siebie, a ona czuła pieszczotę jego palców gładzących jej dłoń. Odwróciła głowę na poduszce i popatrzyła na człowieka, którego bardzo pokochała. Człowieka, który by zostać jej mężem, ryzykował życie. I który tak bardzo nienawidził jej ojca. Rafe uśmiechnął się, a ona wbrew wszystkiemu: poczuła, że coś w niej rozkwita. - Czy przeszkadza ci światło? - zapytała, a on pokręcił głową. - Zawsze bałaś się ciemności? - zagadnął po chwili.
- Nie - zabrzmiała odpowiedź i po chwili milczeć nia dodała: - Boję się od kilku lat. I boję się nie tyle ciemności, ile tego, co mogą one skrywać. Po kątach i w szafach. Pod łóżkiem... i za zasłonami. - Boisz się potworów - powiedział tak, jakby to dobrze rozumiał. - Najgorszego gatunku. - Takich jak rozbójnicy - powiedział miękko z dziwnym wyrazem oczu. Pokręciła głową. - Są gorsze rzeczy niż rozbójnicy. - Naprawdę? - zapytał i przerwał tak, jakby coś sobie przypominał. - Powiesz mi, Marianne, co tak cię przeraża? - Nie zrozumiałbyś mnie - odrzekła. - Jesteś taki silny, taki niezwyciężony. Jak mógłbyś zrozumieć, co to strach, skoro sam się nie boisz? I co znaczy być całkiem bezsilną, skoro masz tyle siły? Co znaczy być na czyjejś łasce, czuć przerażenie? Wszystko to jest ci nieznane.
L T
R
- Rozumiem więcej, niż sobie możesz wyobrazić, Marianne. Gdyż kiedyś znane mi było wszystko, o czym przed chwilą mówiłaś.
Rzeczywiście, nie mogła sobie tego wyobrazić. Teraz wydawał jej się człowiekiem całkiem nieustraszonym.
- Ale teraz się nie boisz? Pokręcił głową przecząco. - Stanąłem ze swym strachem twarzą w twarz. I stawiłem mu czoło - odrzekł. - A czego się bałeś? - wyszeptała, wiedząc, że musiało to być coś strasznego. Odpowiedział dopiero po bardzo długiej chwili. - Rozbójników. - Nie rozumiem. - Bałem się rozbójników. I ten strach mnie paraliżował. Wiedziała, co to znaczy. - Ale... ty sam zostałeś rozbójnikiem. - Tak. - Rabowałeś i kradłeś. - Obrabowałem tylko sześciu ludzi. Po to, by zwyciężyć swój strach.
Kiwnęła głową na znak, że rozumie. - Czy mogę zdmuchnąć jedną świecę? - zapytał. - Pozostałe dwie będą dawały dość światła. - Nie - odrzekła. Nie sprzeczał się z nią, nie próbował przekonać. Uścisnął tylko jej dłoń, dodając otuchy. - Zdmuchnij je wszystkie - powiedziała z bijącym sercem i z ogromnym strachem na samą myśl o ciemnościach. - Nie musisz tego robić naraz - powiedział. - Nie muszę - odrzekła - ale chcę tak zrobić. Uczynił to, o co prosiła. Ciemność zapadła nagle i wydawała się nieprzenikniona. Marianne zadrżała, próbując opanować strach. Oczy miała otwarte, widziała jednak tylko ciemności. Rafe przyciągnął ją do siebie i objął. Poczuła bicie jego serca i siłę ramion.
R
Jego oddech był równy i spokojny. Po kilku chwilach panika ustąpiła, a Marianne, uspo-
L T
kojona, zauważyła, że ciemności nie są całkowite. Zasłony nie były zaciągnięte do końca i do sypialni wpadało blade światło księżyca.
- Co widzisz teraz w ciemności? - zapytał Rafe. - Widzę światło księżyca i gwiazd - odrzekła. - I widzę ciebie - dodała po chwili i dotknęła wargami jego ust.
Po raz pierwszy jako małżeńska para mieli pojawić się w towarzystwie na balu w rezydencji lordostwa Chilcotte. Marianne, szykując się do wyjścia w sypialni, wygładziła spódnicę swej jedwabnej białej sukni balowej i spróbowała uspokoić nerwy. Myślała o tym, że w towarzystwie z całą pewnością krążyły plotki na ich temat. Plotki o tym, że tak prędko się pobrali. I na dodatek bez zalotów i okresu narzeczeństwa. W pewnej chwili do drzwi sypialni dało się słyszeć pukanie i w progu stanął Rafe. - Jestem gotowa - oznajmiła Marianne. - Nie całkiem - odrzekł i zbliżył się do niej z podłużnym czarnym aksamitnym pudełeczkiem. - Mam tu mój ślubny i urodzinowy prezent dla ciebie. Przepraszam, że daję ci go dopiero teraz.
Gdy otworzyła pudełko, zobaczyła piękny naszyjnik z brylantów, które iskrzyły się w świetle świec. A w samym środku naszyjnika widniał duży ciemny szafir. - Światło gwiazd, księżyca i... ciemność - powiedział Rafe, biorąc naszyjnik i podnosząc go. Szafir, który dotychczas wydawał się czarny, okazał się teraz ciemnoniebieski. - Rafe... dziękuję. Jest taki piękny... - Nie tak piękny jak jego właścicielka - powiedział, po czym założył go jej na szyję i zapiął zameczek z tyłu na karku. Pod wpływem dotyku przeniknął ją dreszcz pożądania. Spojrzała na siebie w lustrze i nie poznała tej ciemnookiej kobiety. Jej policzki były różowe, wargi pełne i stęsknione za pocałunkami, a oczy błyszczące tak nieskrywanym pożądaniem, że nawet ona sama ledwo je rozpoznawała. Różniła się bardzo od tej bojaźliwej, nerwowej dziewczyny, którą była tak niedawno. Bo kobieta w lustrze była
R
piękna, pewna siebie i nie bała się niczego. A wysoki i przystojny mężczyzna stojący
L T
obok patrzył na nią z pożądaniem równie wielkim jak jej własne. Tak, chciała krzyknąć. Proszę cię, zapragnęła błagać i aby się od tego powstrzymać, musiała zagryźć wargę.
Umieściwszy szafir na samym środku, tuż ponad rowkiem między piersiami, jego palce powędrowały niżej, a Marianne, oddychając ciężko i urywanie, przełknęła ślinę i zwilżyła językiem wargi. Zapragnęła wziąć go za rękę i naprowadzić jego dłoń na swoją pierś. Chciała, by ta dłoń wsunęła się za stanik sukni. On tymczasem, powolnymi, zmysłowymi ruchami, pieścił delikatnie jej dekolt. Tak, znowu miała ochotę krzyczeć. A on przesunął dłoń po górnej części jej piersi i wsunął palec w rowek. Marianne westchnęła głęboko, a jego oczy na ten dźwięk pociemniały. Wtedy objął dłonią jej pierś, ona jęknęła i wygięła się, chcąc zintensyfikować doznanie. Stojąc przed lustrem, obserwowała ich odbicie. Patrzyła na jego dłonie pieszczące obie jej piersi, które były teraz równie wrażliwe jak podczas pieszczot, którymi ją obsypał w stajni. Przypomniała sobie tamte chwile i oczekując na rozkosz, wygięła się znowu, pragnąc czuć dotyk całą sobą. On tymczasem, pieszcząc jedną ręką twardy koniuszek jednej piersi, drugą zaczął rozpinać guziki sukni. Tym razem Marianne nie czuła
wcale strachu. Przeciwnie, wiedząc, że on robi to, czego ona tak rozpaczliwie pragnie, doznała ulgi. - Proszę cię, Rafe - szepnęła, nie mogąc się powstrzymać. - Chcesz, żebym przestał? - zapytał mężczyzna z lustra głosem schrypniętym z pożądania. - Nie - odrzekła szeptem i bez tchu. - Nie przestawaj. Patrząc jej ciągle w oczy, usłuchał prośby i drażniąc ją słodką torturą, bardzo powoli zsunął stanik sukni, obnażając do połowy napięte w oczekiwaniu obie piersi. Po czym, nie dotykając ich, jedną dłoń położył jej na brzuchu. Objęła jego głowę ramionami, podnosząc je tak, że piersi wydostały się z gorsetu. - Powiedz mi, co chcesz, żebym zrobił - szepnął jej cicho do ucha, a jego oddech połaskotał lekko szyję. - Oddaję się pod twoje dowództwo - dodał, czując, że ona drży cała z pożądania. - Powiedz mi, Marianne. Powiedz mi...
R
- Chcę, żebyś mnie dotykał - wyszeptała, czując zawrót głowy.
L T
Oddech miała urywany, piersi prawie całkiem nagie, a szafir na jej bladej skórze zdawał się płonąć niebieskim ogniem. Widziała w lustrze, że wzrok Rafe'a jest mroczny i intensywny, że płonie czymś jej dotąd nieznanym. Wtedy przesunął prawą dłoń, a ta zawisła nad jej piersią tak blisko, że skóra zaczęła ją palić. Nie dotknął jej jednak, choć Marianne wstrzymała oddech i drżała w napięciu i oczekiwaniu. - Dotknij mnie, Rafe - wyszeptała. Jego dłoń zbliżyła się i potarła leciutko twardy sutek. - Tutaj? - Tak - odrzekła. Jeszcze chwila oczekiwania i w końcu jej naga prawa pierś znalazła się w jego dłoni. Marianne odetchnęła z ulgą, czując ekstazę, a palce Rafe'a czyniły cuda, pieszcząc wzgórek piersi i drażniąc jej napięty koniuszek. - Rafe - wyszeptała, patrząc w lustro, a jej dłonie zamknęły się na jego dłoniach, przyciskając je do piersi. Drżała z pożądania, które pulsowało teraz w całym jej ciele. Jęknęła i poczuła, że nogi ma jak z waty.
Tymczasem objął ją w talii, uniósł ponad ziemię i obrócił ku sobie. - Marianne - powiedział, oddychając nierówno, tak jak ona. Ich usta się odnalazły i to, co teraz nastąpiło, było czymś więcej niż tylko pocałunkiem. Poczuli pełne żaru pożądanie, namiętność oraz kruchość, dziwną podatność na zranienie, której doświadczają tylko kochankowie. Nagle przerwał i cofnął się, by spojrzeć jej w twarz. Marianne ten pocałunek wprawił w takie oszołomienie, że zapomniała o całym bożym świecie. Pragnęła, by ta chwila trwała całą wieczność. - Dlaczego przerwałeś? - zapytała. A on uśmiechnął się i dotknął kciukiem jej warg. - Przerwałem po to, żebyśmy mogli skończyć później. - Później? Zamrugała oczami, niezdolna myśleć o niczym prócz jego ust na piersiach i dłoni między udami.
L T
R
- Będę wtedy cały twój, a ty będziesz mogła mną rządzić - wyszeptał, wtulając usta w jej szyję.
Potem pomógł jej się ubrać, otulił ciemnoniebieską peleryną, wziął za rękę i zaprowadził do powozu.
Przy wejściu do oświetlonej tysiącem świec jadalni lordostwa Chilcotte Marianne poczuła, że Rafe nagle sztywnieje. Pobiegła wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyła ojca stojącego w drugim końcu pokoju przy oszklonych drzwiach prowadzących na zewnątrz. Choć okna były otwarte, w sali było gorąco i duszno. Zjechała się bowiem cała śmietanka towarzyska, wszyscy bywalcy salonów, którzy z ciekawością - Marianne wiedziała to z całą pewnością - obserwowali ją i Rafe'a. Słyszała szepty i znaczące spojrzenia, które przypominały jej, dlaczego nie miała ochoty tu dzisiaj przyjść. Ścisnęła mocniej ramię męża, a on spojrzał uspokajająco i pogładził jej dłoń. - Poleciłem Callertonowi rozpuścić wieść, że to jest małżeństwo z miłości - powiedział tak cicho, że tylko ona go usłyszała.
Małżeństwo z miłości... Marianne spojrzała w bursztynowe oczy człowieka, który robił wszystko, by obronić ją przed światem, człowieka, który był silniejszy, niż mógł sobie wyobrazić ktokolwiek w tej sali, a który w stosunku do niej był łagodny i delikatny. Małżeństwo z miłości... No cóż, dla niej rzeczywiście takim było. Pragnęła mu to powiedzieć, wiedziała jednak, że nie może tego zrobić. Odpędziła więc te myśli. Uśmiechnął się do niej, a ona poczuła się bezpieczna, pewna siebie i szczęśliwa. I wkroczyli do jadalni lady Chilcotte, by stawić czoło całemu towarzystwu. W chwili, gdy podszedł do niego Devlin i wręczył mu kieliszek szampana, Rafe obserwował Marianne, która rozmawiała z lady Fothergill w drugim końcu pokoju. Miał już dość tego przyjęcia. Chciał być znów sam na sam z żoną. Chciał jej dawać przyjemność, dotykać, smakować nagą skórę. Chciał słyszeć, jak - doznając rozkoszy - wykrzykuje jego imię. Chciał wreszcie skonsumować swoje małżeństwo. Wiedział jednak, że nie może się spieszyć. W swojej egoistycznej pogoni za
R
Misbourne'em nie pomyślał, jak bardzo przerażona musiała być Marianne, gdy ją porwał.
L T
Bo przecież porywając ją, odebrał jej siłę, wolność, kontrolę nad własnym losem i podporządkował swojej woli.
Teraz chciał jej to wszystko zwrócić. A także dać znacznie więcej. - Gratuluję, stary. Czy mam raczej powiedzieć: „Wyrazy współczucia"? Zostałeś przecież nieodwołalnie zaciągnięty do ołtarza. Wiem teraz, dlaczego tak cię interesowały sprawy rachunku bankowego Misbourne'a. Ale, co oczywiste, nie będę tego rozgłaszał. Devlin wypił na raz pół kieliszka szampana. - Myślałem, że zaczekasz z tym ożenkiem do chwili, gdy zyskasz dokładną odpowiedź. - Sprawa była zbyt nagląca, bym mógł czekać - odrzekł Rafe, nie odrywając oczu od Marianne. - Sądząc po sposobie, w jaki na nią patrzysz, mogę sobie wyobrazić, jak bardzo nagląca - uśmiechnął się Devlin. Rafe jednak nie odwzajemnił uśmiechu. Devlin nie miał pojęcia, jakim uczuciem darzył Marianne i jak bardzo jego ciało było obolałe z tęsknoty za nią. - Więc jak dowiedziałeś się szczegółów na temat majątku Misbourne'a?
- Bez trudu - odrzekł Devlin. - Gdy się ma ojca właściciela banku, nietrudno jest się takich rzeczy dowiedzieć. - Oczywiście - uśmiechnął się Rafe. - A zatem powiem ci, że biorąc Marianne Winslow, wziąłeś kopalnię złota, ty spryciarzu - powiedział Devlin. - Misbourne to bogacz. Posiada złoto w sztabkach, a jego sejf jest pełen biżuterii, przede wszystkim brylantów i rubinów, z których jeden jest wielkości kurzego jaja. Dużo też zainwestował. Ma akcje, jest współwłaścicielem kopalni węgla na północy i plantacji tytoniu w Indiach Zachodnich. Ma też warte ze sto tysięcy obligacje i akty własności kilku majątków ziemskich w kraju. - A ma jakieś karciane długi? - Ucieszysz się, gdy ci powiem, że nie ma niczego w tym rodzaju... - powiedział Devlin, a Rafe uśmiechnął się na myśl, jak bardzo jego druh się myli. - Zdawało mi się, że nie lubisz Misbourne'a ani Linwooda.
R
- Rzeczywiście, nie lubię - potwierdził chłodno.
L T
- No, no, Knight - rzekł Devlin, unosząc brew - kiedy czegoś chcesz, potrafisz dążyć do tego niczym zimny drań. Jednak nie możesz lekceważyć Misbourne'a. W młodości należał on do kompanii mojego ojca. - Devlin spojrzał na Rafe'a znacząco. - Słyszało się różne historie o kobietach i stolikach karcianych. Co do hazardu, to już go nie uprawia. Ale wciąż lubi kobiety. I ma temperament jak diabli. Niełatwo ma ten, kto mu wchodzi w drogę. Zwłaszcza jeśli chodzi o jego córkę. Więc jeżeli w głowie ci pozamałżeńskie miłostki, musisz być ostrożny i dyskretny. - Nie interesują mnie żadne miłostki - odparł Rafe i wzrokiem znowu odszukał Marianne. Wyczuła jego spojrzenie, odwróciła się i ich oczy się spotkały. Zarumieniła się z uroczym uśmiechem i wróciła do rozmowy. Devlin spojrzał na Rafe'a, na Marianne i ponownie na Rafe'a. - Wielki Boże - powiedział - to prawda, co ludzie mówią. Myślałem, że tu chodzi o pieniądze, ale tak nie jest, prawda? Ty jej naprawdę pragniesz? - No tak... Pragnę... - odrzekł i odstawił prawie nietknięty kieliszek na tacę przechodzącego lokaja. - Dziękuję ci, Devlinie - dodał i podążył ku żonie.
Podczas kolacji Marianne uszczknęła tylko odrobinę homara. Nie miała apetytu, bo w brzuchu łopotały jej motyle. A gdy się uspokajały, wystarczyło, by spojrzała na Rafe'a, a zaczynały ją niepokoić ponownie. Musiała ponadto odeprzeć serię pytań lady Routledge, która chciała wiedzieć, dlaczego ślub odbył się tak szybko i bez okresu zalotów. Policzki miała ciepłe i spoglądając na męża, czuła w sercu dumę. Gdy w trakcie konwersacji z panem Dobsonem zauważyła, że Rafe zmierza w jej kierunku, motyle w jej brzuchu znowu ożyły na myśl o tym, co zdarzy się między nimi później, gdy będą już w domu.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Gdy Rafe wszedł do sypialni, Marianne siedziała na brzegu fotela obok kominka, ubrana jeszcze w srebrno-białą suknię balową. Podszedł do niej i postawił na gzymsie kandelabr z kilkoma świecami.
L T
R
Marianne wstała, przyglądając się jego twarzy. Spostrzegł, jak zwilża wargi, i domyślił się w jej spojrzeniu pożądania, ale też nerwowości. Wyciągnął rękę i dotknął blond loków okalających jej policzek.
- Czy teraz ma nastąpić nasze „później"? - zapytał. - Tak - potwierdziła szeptem.
- Zatem co chcesz, żebym zrobił, Marianne? - Pocałuj mnie - odrzekła. Przysunął się więc i biorąc jej twarz w dłonie, pocałował tak delikatnie jak za pierwszym razem. Następnie powoli powyjmował szpilki z włosów żony i całował ją w usta aż do chwili, gdy w jej ciemnych oczach pojawiła się namiętność, a oddech stał się nierówny i przyspieszony. Pieścił jej ramiona, przeciągnął ręką w dół, wzdłuż kręgosłupa. Jego dłonie wędrowały po jej biodrach i brzuchu. Nie dotknęły jednak piersi. Ona zaś zarzuciła mu ręce na szyję, a potem, obejmując go, zsunęła je w dół po jego plecach, przyciągając go do siebie coraz mocniej. Następnie poczuł jej dłonie na swo-
ich biodrach i na piersi, gdy wsunęły się pod klapy fraka. Zawahała się przez chwilę, zatrzymując ręce na kamizelce. - Jestem twój, Marianne - wyszeptał jej do ucha, po czym leciutko podrażnił małżowinę zębami i zaczął pieścić ją językiem. Rękoma zakradła się teraz pod kamizelkę i dłonie zaczęły błądzić po jego torsie. Wtedy dotknął jej piersi, szukając ich koniuszków pod warstwami ubrania, a ona powtarzała każdą jego pieszczotę, każdy ruch palców, dopóki nie zrozumiała, co robi. Gdy nacisnęła mocniej jego tors, jego dłonie zamknęły się na jej piersiach. Rozpięła mu frak i rozsunęła jego klapy. - Zdejmij go - wyszeptała. Wykonał polecenie powoli. Obserwowała go zarumieniona, z podnieceniem i pożądaniem. Oczy jej błyszczały, a piersi, wciąż uwięzione w staniku sukni, falowały od gwałtownego oddechu. - Zdejmij też kamizelkę - rozkazała szeptem.
L T
R
Usłuchał i zauważył, że przełyka ślinę. Zagryzła wargę, patrząc na niego równocześnie z odwagą i wahaniem. Pocałował ją w usta, dodając odwagi. A ona przestała się wahać - przycisnęła twarz do jego piersi, całując kolejno obie sutki, jedną po drugiej, przez cienką bawełnę koszuli. Następnie podniosła głowę i pocałowała go w usta, ale po chwili przerwała pocałunek, uwolniła się z jego objęć i obróciła się, stając do niego plecami, tak żeby widział jej kark, a poniżej szereg guzików sukni. Przysunął się bardzo blisko, a ona lekko zadrżała. Zbliżył usta do jej karku i popieścił go lekko językiem. Ugryzł ją lekko w pewnej chwili, a ona jęknęła z rozkoszy. Całował następnie jej szyję, a jego palce błądziły po jej plecach, dopóki nie napotkały pierwszego małego guziczka sukni. Przechyliła wtedy głowę na bok, a on znowu ugryzł ją lekko w kark, po czym powoli zaczął rozpinać guzik za guzikiem. Po chwili wysunęła ramiona z krótkich bufiastych rękawków i suknia z cichym szelestem zsunęła się i opadła tuż u jej stóp. Miała na sobie tylko jedna halkę - prostą, z białej bawełny - i ona także znalazła się zaraz na podłodze.
Rafe, wdychając zapach Marianne, zaczął teraz rozsznurowywać jej gorset, obsypując równocześnie pocałunkami ramiona. Miała teraz na sobie tylko białą, prostą, luźną koszulę, sięgającą poniżej kolan. Tak cienką, że widział przez nią zarys jej ciała. Wziął ją w ramiona, wyciskając na jej ustach pocałunek, w którym ich języki wiły się w godowym tańcu. Pieszcząc wargami jej wargi, Rafe położył jedną dłoń płasko na krzyżu Marianne i przyciągnął ją do siebie. Jęknęła, nie przerywając, gdy jego dłonie znalazły piersi i uwolniły je z gorsetu. - Tak - wyszeptała. - Tak, tak. Zaczął całować jej piersi, drażniąc z lekka zębami okolicę wokół wrażliwego koniuszka, lecz go nie dotykając. Wygięła się bardziej do tyłu, przyciskając do siebie jego głowę. Ssał i drażnił sutki, czując, jak narasta w niej pożądanie. Z każdą sekundą Marianne zapominała o wstydzie i lęku i pragnęła więcej. Oczy Rafe'a w świetle świec miały barwę ciemnego mahoniu. A ona, patrząc w te
R
oczy, gładziła jego twarz. Gdy dotknęła jabłka Adama, poczuła jego ruch. Pocałowała je,
L T
a potem, gdy jej palce napotkały węzeł fularu na jego szyi, przypomniała sobie, co zaszło w magazynie, kiedy rozwiązała fular, odcięła rękaw koszuli i opatrzyła mu ranę. Jestem twój, Marianne, wspomniała jego słowa i poczuła, że świadomość tego przenika ją do głębi.
- Zdejmij koszulę - wyszeptała.
Bez słowa i zawahania ściągnął koszulę przez głowę i stanął przed nią z opuszczonymi ramionami. - Jestem twój. Marianne przyjrzała mu się i pocałowała delikatnie bliznę po kuli. - Ja też jestem twoja, Rafe - powiedziała. Jej ręce zsunęły się wolno po jego muskularnej piersi, czując chropowatość włosów i ciepło skóry. Następnie cofnęła się, zrzuciła pantofelki, pończochy i koszulę i stanęła przed nim naga. - Marianne - wyszeptał niskim głosem.
Jego spojrzenie przesuwało się po jej ciele, a ona zauważyła wypukłość w jego spodniach. Nie przestraszyła się jednak. Ufała mu. Tymczasem on także się rozebrał. Stanęli naprzeciwko siebie, a wtedy ona wyszeptała: - Pocałuj mnie. Usłuchał i całował tak długo, aż jej oddech nie stał się urywany i ciężki. Kiedy położył ją na łóżku, pociągnęła go za sobą. Nie przestawali się całować, oddychając jak jedna i ta sama istota. Jego wargi były gorące i twarde, drażniły sutki, dopóki nie zbrakło jej tchu, a jej uda się nie rozchyliły. - Weź mnie - powiedziałam pożądając go całą sobą. Jej ciało napięło się w oczekiwaniu na to, co będzie dalej. - Jeszcze nie - odpowiedział, a ona zaraz potem poczuła dotknięcie jego palców w najintymniejszym miejscu swojego ciała.
R
Pieścił ją i całował równocześnie. A ona przerwała pocałunek, otworzyła oczy i
L T
poszukała jego spojrzenia. W jego oczach płonęła namiętność i pożądanie. - Weź mnie - poprosiła ponownie.
Ale on pokręcił głową i pocałował ją jeszcze raz. Głębokim, namiętnym pocałunkiem, który współgrał z wyrazem jego oczu. A potem jeszcze raz zaczął pieścić owo sekretne miejsce między jej nogami.
I czynił to w magicznym rytmie, który odbierał jej dech i dostarczał niewypowiedzianie słodkiej przyjemności. Rozsunęła szerzej nogi, odsłaniając się na inwazję i ból. Jednak on nie sprawił jej bólu. Przeciwnie - jego dotyk był delikatny i czuły, ale jednocześnie zdecydowany. Powoli przyspieszał, odczytując potrzeby jej ciała, gdy nagle wstrząsnął nią dreszcz rozkoszy. Marianne w ekstazie chwyciła się Rafe'a, przyciągając go do siebie i całując tak długo, aż jej oddech nie uspokoił się i nie poczuła błogiego zmęczenia. Wtedy Rafe zdmuchnął świece, odgarnął włosy z jej twarzy i pocałował ją, a następnie mocno przytulił.
I leżeli razem w ciemności, a ona zastanawiała się, jak wiele dał jej od siebie, nie żądając niczego w zamian. Myślała też, jak bardzo go kocha, dopóki, bezpieczna w jego ramionach, nie usnęła. Kolejnej nocy Rafe siedział przy biurku. Szklaneczka brandy stała prawie nietknięta, a on nie zwracał na nią uwagi. Wpatrywał się bowiem w równo i starannie napisane rzędy cyfr w księdze leżącej na ciemnym blacie biurka. Nie rozumiał do końca, co przedstawiają, jednak sądził, że jego plenipotent Bradley miał rację: dowód krył się w tych liczbach. Gdyby nie kazał Bradleyowi skontrolować wszystkich swoich spraw majątkowych w celu zmiany testamentu z korzyścią dla Marianne, ta niezgodność nie wypłynęłaby na światło dzienne. Pomyślał o żonie leżącej w łóżku na górze, ciekaw, czy już śpi. I na wspomnienie poprzedniej nocy, zawrzała w nim krew. Marianne była kobietą, jakiej potrzebował. Była światłem, które wkroczyło w jego mroczne życie, koiła jego ból i łagodziła gniew. Jed-
R
nak w tle czaił się cień Misbourne'a. Przypomniał sobie o brzemieniu, które dźwigał.
L T
Rafe wiedział, że nie może w nieskończoność go ignorować. Rozległo się lekkie pukanie do drzwi, a on od razu wyczuł, że to Marianne. Stopy miała bose, jasne włosy rozpuszczone. Jej koszula nocna była z kosztownego batystu, haftowana i, luźno spływając, okrywała dokładnie jej ciało. Na ramionach Marianne miała szal, jedwabny i długi. Rafe wstał. - Jest późna godzina - powiedział. - Myślałem, że już śpisz. Postawiła świecznik na biurku i popatrzyła na niego. - Nie mogłam spać, gdy ty samotnie przebywałeś nocą na ulicach Londynu. - Niepokoiłaś się o mnie - powiedział spokojnie. Myśl o tym była tak słodka, że się uśmiechnął. - Za twoją głowę wyznaczono nagrodę w wysokości pięciu tysięcy gwinei, a mój ojciec i brat poprzysięgli, że cię zabiją. To oczywiste, że się niepokoiłam. Ujął jej dłoń i ucałował. - Ale dostałaś mój liścik, w którym pisałem, że wrócę późno? Kiwnęła głową.
- Czy załatwiłeś sprawy ze swoim plenipotentem? - Nie do końca. Spojrzał na otwarte księgi leżące na biurku. - Był jakiś problem? - Wygląda na to, że jest błąd w rachunkach dotyczących mojego konta bankowego. - Chcesz powiedzieć, że brakuje jakiejś sumy? - Wprost przeciwnie - odrzekł. - Dostałem spadek, którym zarządzał powiernik do chwili, gdy stałem się pełnoletni. Początkowa suma była niewielka. Sądziłem jednak, że to, co zarobiłem na niej przez lata, zawdzięczam rozsądnemu inwestowaniu. Teraz jednak zauważyłem, że inwestowano tak nieumiejętnie, że gdyby nie to, że ktoś zasilał regularnie mój rachunek, nie miałbym nic. - Dziwne - zgodziła się Marianne. - A czy w banku nie można sprawdzić, kim jest ów tajemniczy dobroczyńca?
R
- W normalnych okolicznościach byłoby to możliwe, jednak ten ktoś bardzo się
L T
postarał ukryć swoją tożsamość. Mój prawnik robił, co mógł, żeby go zidentyfikować. Bez skutku.
- Może ktoś z twoich krewnych, kto chce pozostać anonimowy. - Ja nie mam krewnych, Marianne. Jestem sam - powiedział i pomyślał o człowieku, który do tego doprowadził.
- Już nie - oznajmiła i uśmiechnęła się nieśmiało. - Już nie - powtórzył. - Teraz mam ciebie, to prawda. Popatrzyli na siebie w ciszy, w której dawało się słyszeć tykanie zegara i trzaskanie ognia na kominku. - Chodź do łóżka - poprosiła Marianne, biorąc go za rękę. Mijały noce i dnie. Marianne zatrudniła służbę, która pracowała starannie, dbając o ich potrzeby. Podłogi były zamiatane, meble czyszczone i polerowane. Wszędzie zapanował słodki zapach wosku i lawendowego płynu do polerowania drewna. W wazonach pojawiły się cięte kwiaty, Rafe czuł też słodki zapach fiołkowych perfum Marianne. Dom nabierał nowego życia, tętnił nim jak w czasach jego dzieciństwa, przed śmiercią rodziców. Callerton oficjalnie został zarządcą, a Rafe zaobserwował, że Marianne staje
się z dnia na dzień coraz bardziej pewna siebie. I z każdą kolejną nocą kochał ją bardziej, a mniej myślał o Misbourne'u. - Nie ten pokój, a także nie sąsiednia sypialnia. Oba mają pozostać nietknięte - powiedziała Marianne. Dwie pokojówki dygnęły i oddaliły się, zabierając swoje kosze z przyborami do sprzątania. Została sama w ciszy żółtej sypialni i rozejrzała się naokoło. Światło dzienne wpadało tu z podestu schodów, odsłaniając to, co poprzednio widziała tylko w świetle świec. Od czasu gdy tu była po raz ostatni, przykryto meble lnianymi pokrowcami. Chwyciła teraz pokrowiec okrywający toaletkę i pozwoliła mu zsunąć się na podłogę. Na mahoniowym blacie ukazała się szczotka do włosów z kości słoniowej i szylkretu - połamana, w trzech częściach. Szczotka matki Rafe'a. Marianne pogładziła ją palcami, a jej serce wypełniła wielka czułość. A także smutek, który ogromnie pragnęła przegnać. Nie mogła
R
ukrywać się w nieskończoność. A raczej oni oboje nie mogli się w nieskończoność
L T
ukrywać. Jednak jej ojciec stał między nimi niby niewidzialna barykada, której nie byli w stanie przekroczyć.
W pewnej chwili Marianne obejrzała się i zobaczyła, że Rafe stoi w drzwiach oparty o framugę.
- Wiem, że to nie jest dla ciebie łatwe, Marianne - powiedział. - Gdy ostatnim razem byłaś w tym pokoju, rzeczy między nami miały się zupełnie inaczej. - To prawda. - Nie powinienem był... porywać cię... Przepraszam, że cię wtedy tak przestraszyłem. - A żałujesz, że mnie porwałeś? Popatrzył na nią w milczeniu. A po chwili powiedział: - Nigdy cię nie okłamywałem, Marianne. I teraz też nie będę. Odpowiedź brzmi: „Nie". Nie żałuję tego. - Nie żałujesz, pomimo że mój ojciec nie zwrócił ci dokumentu? - Jedno z drugim nie ma nic wspólnego.
- Ależ obie te rzeczy mają bardzo wiele wspólnego! - odrzekła, sama zdumiona gniewem, który zabrzmiał w jej głosie. - Ta rzecz to przyczyna porwania. A nie przyczyna, dla której nie żałuję. Ani też dla której uczyniłem cię moją żoną. - Oboje wiemy, dlaczego uczyniłeś mnie swoją żoną. Aby mnie ratować przed kompromitacją - powiedziała, bardzo pragnąc, by było inaczej. - Wiesz przecież, co do ciebie czuję - odrzekł. Pożądanie, dopowiedziała w myślach Marianne. Ale nie miłość. - Naprawdę? - zapytała, patrząc mu w oczy i pragnąc, by wyznał jej miłość. Ale on milczał, a cisza aż dzwoniła jej w uszach. Marianne odwróciła się. - To był pokój twojej matki - powiedziała. - Tak - potwierdził.
R
- Okiennice są wciąż zabite gwoździami. Nic na to nie odpowiedział.
L T
- I te w sąsiedniej sypialni też. To sypialnia ojca? Przytaknął. - Co stało się z twoimi rodzicami, Rafe? W pokoju znowu zapanowała cisza.
- Zostali zabici - odrzekł wreszcie Rafe. - Zamordowani podczas napadu rabunkowego. - Bardzo ci współczuję. - Tamtej nocy okiennice były zamknięte. Poprzysiągłem, że tak zostanie, aż do chwili gdy człowieka odpowiedzialnego za ich śmierć dosięgnie sprawiedliwość. - Sprawiedliwość - powtórzyła szeptem. Sprawiedliwość, a nie zemsta. To drugie słowo przyprawiało ją o zimny dreszcz. - Sprawiedliwość - powtórzył. - A kiedy oni stracili życie? - zapytała. - W roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym - odrzekł. - Mauzoleum na cmentarzu - powiedziała i przypomniała sobie litery wyryte w kamieniu: EDMUND KNIGHT, 1795, dopiero teraz rozumiejąc ich znaczenie.
- Tak. To mauzoleum moich rodziców - potwierdził, a ją przejął zimny dreszcz przerażenia. - „Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąty piąty, Hounslow Heath. Dokument, który został wtedy zabrany. W zamian za pańską córkę" - wypowiedziała słowa, którymi zażądał dokumentu. - Dziwi mnie, że ci pokazał ten list. - Nie pokazał mi go. Pokazał bratu. - Serce biło jej bardzo mocno. Czuła mdłości. To, co stało się z twoimi rodzicami stanowi przyczynę, dla której twoje stosunki z moim ojcem są takie, a nie inne, prawda? Nie odpowiedział, ale zauważyła, że zaciska zęby, a jego oczy ciemnieją. - On jest moim ojcem, a ty - moim mężem. Więc chyba mam prawo wiedzieć? - Masz prawo, Marianne. Ale tu chodzi o twojego ojca. Czy sądzisz, że mnie nie obchodzi, jak się poczujesz, gdy poznasz prawdę?
R
Te słowa były słodkie i gorzkie zarazem. Marianne zrozumiała, dlaczego Rafe od
L T
samego początku nie chciał zdradzić tej tajemnicy. Ze względu na jej miłość do ojca. - Nie chcesz mnie zranić? - zapytała. - Nie chcę - potwierdził.
Musiała jednak dowiedzieć się prawdy. A poza tym, mimo całej swej miłości do Rafe'a, była przeświadczona, że myli się co do ojca. - Mój brat przeszukuje archiwum „The London Messenger". Czyta wszystko, co dotyczy roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego piątego. I co znajdzie, Rafe? - Znajdzie informację o tym, że moi rodzice zostali obrabowani i zastrzeleni przez rozbójnika na Hounslow Heath. - Przez rozbójnika - powtórzyła. - W tym samym miejscu, w którym zatrzymałeś powóz wiozący mnie i ojca. Patrzył jej prosto w oczy, ale milczał. - W tym samym miejscu, w którym mnie porwałeś? - Przypomniała sobie, jak odpowiedział, gdy go spytała, co mu zawinił jej ojciec. - Mówiąc, że ojciec zabrał ci coś, co było dla ciebie najdroższe, nie miałeś na myśli dokumentu? - To prawda - potwierdził cicho.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że mój ojciec był tym rozbójnikiem? - zapytała z niedowierzaniem, a on roześmiał się śmiechem, w którym nie było radości. - Tak jakby Misbourne chciał brudzić sobie ręce! - prychnął i pokręcił głową. Nie, Marianne. Twój ojciec był tym, który zapłacił za dokonanie tego rozboju i popełnienie tych morderstw. - Ależ to nie do wiary! Dlaczego miałby coś takiego zrobić?! Jej serce w panującej w pokoju ciszy waliło jak młotem, a on stał bez ruchu, spokojnie, doskonale opanowany. - Twój ojciec, nasyłając rozbójnika, chciał zdobyć ten dokument. I uśmiercić mojego ojca. Moja matka na swoje nieszczęście była z nim w powozie i zginęła przypadkiem. - Nie możesz tego wiedzieć. - Ależ mogę, Marianne. - Skąd?
L T
R
Widział, że mu nie wierzy. I był z tego powodu zadowolony, a równocześnie wściekły. Nie chciał powiedzieć jej prawdy, ale musiał. Musiał ją po tylu latach komuś wyjawić.
- Byłem tam tamtej nocy - odrzekł i poczuł dziwną ulgę. - Byłeś świadkiem morderstwa swoich rodziców? - spytała z przerażeniem. Kiwnął głową. - Twój strach przed rozbójnikami... - powiedziała, a wyraz jej twarzy świadczył, że zrozumiała. - Patrzyłem, co im robił, i nie mogłem nic na to poradzić - wyjaśnił, odwracając głowę. - Piętnaście lat temu... Musiałeś być wtedy dzieckiem. - Miałem dziesięć lat. Wystarczająco dużo, by zrozumieć. Rozbójnik wziął biżuterię matki, zegarek ojca i jego sakiewkę z pieniędzmi. Myślałem, że odjedzie i zostawi nas w spokoju. Ale on postąpił inaczej. Zażądał dokumentu, który ojciec miał w kieszeni, ale ojciec nie chciał go oddać. - Tak jak mój ojciec teraz.
- Właśnie. Usłyszałem, że kłamie, i mówi, że go nie ma. Zaprzeczał do końca, do chwili, gdy miał pistolet rozbójnika przystawiony do skroni. Rozbójnik wyciągnął dokument z kieszeni ojca, kiedy ten był już martwy. Na jego palcach była krew, kiedy go rozłożył. Krew mojego ojca. Nigdy nie zapomniałem, co powiedział: „Te kilka słów, cokolwiek znaczą, jest wartych tysiączek w zamian za życie twojego taty". A potem odjechał, zostawiając mnie samego - zakończył Rafe, czując dokładnie to samo co wtedy, przed piętnastu laty. Marianne chwyciła jego dłoń. - Poprzysiągłem poświęcić życie na poszukiwanie tego rozbójnika... oraz człowieka, który wyznaczył tysiąc funtów nagrody za życie moich rodziców. Zbadałem każde ogniwo łańcucha... wszystkie pięć ; ogniw, Marianne, aż dotarłem do twojego ojca. - Mój ojciec nigdy by nie zlecił morderstwa - powiedziała. - Ktoś musiał cię źle poinformować. I ktokolwiek to był, kłamał.
R
Ale Rafe, inaczej niż ona, dobrze wiedział, jak postąpił z ludźmi, których wytropił.
L T
Wiedział, że ludzie ci bali się do tego stopnia, że nie kłamali. - Nie, Marianne - rzekł łagodnie. - Nikt mnie nie okłamał. Jestem tego pewien. - Musiała zajść jakaś pomyłka - upierała się, drżąc na całym ciele. - Nie ma żadnej pomyłki - zapewnił.
Jednak cokolwiek mówił, jakkolwiek ją zapewniał, jej oczy wyrażały niepewność. - Znam mego ojca, Rafe - powiedziała. - Jest daleki od ideału, ale zabić niewinnego mężczyznę i niewinną kobietę? - Pokręciła głową. - Nie mogę w to uwierzyć. To przecież zbrodnia, jakiej nie da się odkupić. - To prawda, takiej zbrodni nie da się odkupić - przyznał spokojnie, widząc w jej oczach błysk zrozumienia, a potem strach. - On jest niewinny, Rafe. Musi być niewinny. Poczuł ból, a ona podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. I stali tak, objęci, słysząc tylko własne oddechy i bicie własnych serc. Stali tak, dopóki ona, podniósłszy głowę, nie wzięła go za rękę i nie wyprowadziła z pokoju.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Marianne zaprowadziła Rafe'a do ich własnego łóżka, po czym posadziła go na jego krawędzi i stanęła między jego nogami. Nie istniały słowa, którymi mogłaby go pocieszyć. Zaprzeczanie nie ukoiłoby jego bólu... Tak silny i nieustraszony człowiek, a mimo to bał się tak jak ona. Cierpiał. I cierpi nadal. I jego ból jest większy niż cokolwiek, co odczuwała ona sama. Pogłaskała go po włosach i po policzku, a następnie pocałowała w usta, przelewając w ten pocałunek całą swoją miłość, tak jakby chciała go uwolnić od bólu. Odsunęła się powoli i spojrzała mu w twarz. - Pozwól, że cię pocieszę tak, jak ty pocieszasz mnie. Że sprawię ci przyjemność taką, jaką ty mnie sprawiasz. Zapomnijmy... nawet jeżeli zapomnienie ma trwać tylko chwilę...
R
- Marianne, ja... - powiedział i nie dokończył, a ona dostrzegła w jego oczach ból i cierpienie.
L T
- Potrzebujesz mnie - dokończyła za niego. - A ja potrzebuję ciebie. Rozluźniła fular na jego szyi, a potem zdejmowali z siebie ubrania, aż do chwili gdy on został tylko w czarnych spodniach. Marianne patrzyła na niego i powoli położyła dłoń na górnej części spodni.
- Chcę cię zobaczyć - powiedziała. Usłuchał i zdjął spodnie. - Chcę cię zobaczyć całego - nalegała spokojnie. Rozpiął więc ineksprymable i pozwolił im się zsunąć na podłogę. Marianne patrzyła na jego wspaniałą nagość. Jej spojrzenie przesunęło się z jego piersi na brzuch, dążąc za linią włosów prowadzącą w dół ku muskularnym nogom aż po palce stóp. A potem powróciło do tej części ciała, która czyniła go mężczyzną. Stała tak blisko, że czuła zapach jego skóry i dostrzegała krew pulsującą w tętnicy na szyi. Patrzyła mu w oczy i widziała nie kogoś, kto przeraża ją swoją siłą, lecz człowieka, którego całym sercem kocha. Jej dłonie przesunęły się po jego piersi, ku barkom. Przybliżyła głowę do jego głowy i pocałowała go. Miękkim słodkim pocałunkiem. A po-
tem pogłębiała ten pocałunek, dopóki ich języki się nie spotkały. W pewnej chwili położyli się oboje na łóżku. Jego dłonie zawędrowały na jej piersi, ale wtedy cofnęła się, kręcąc głową. - Jeszcze nie - powiedziała tak, jak on mówił przedtem do niej. Chciała sprawić, by zapomniał o swoim bólu i cierpieniu. - Mogę cię dotknąć? - zapytała. A on, leżąc z rękami wzdłuż boków, kiwnął przyzwalająco głową. Uklękła więc nad nim, biorąc jedno z jego ud między kolana, i wyjęła szpilki z włosów, rozpuszczając je tak, jak lubił. Przeczesała włosy palcami tak, jak to czynił on, a potem przeciągnęła dłońmi po swych piersiach, brzuchu i biodrach i zobaczyła, że jego oczy rozbłysły. Następnie wyciągnęła rękę i dotknęła lekko jego warg palcami, pozwalając mu je całować i pieścić językiem, ale cofając je, gdy chciał je wziąć do ust. Następnie położyła dłonie na jego piersi i poczuła bicie serca. Zaczęła drażnić sutki, ściskając je i
R
obracając ich pączki między palcami. Robiła wszystko, co przedtem sprawiało jej przy-
L T
jemność i pobudzało krew do szybszego krążenia. Powtarzała pieszczoty, by sprawić mu jak największą rozkosz.
Cofnęła się, chcąc spojrzeć mu w twarz, a potem powoli przesunęła dłoń niżej i poczuła, że on wstrzymuje oddech.
- Marianne! - usłyszała swoje imię wypowiedziane ochrypłym z pożądania głosem. Oddychał ciężej, a ona zawahała się, patrząc mu w oczy, które teraz, w półmroku, wydawały się czarne. Jej spojrzenie pobiegło ku tej części jego ciała, której tak się niegdyś bała i... delikatnie ją pogłaskała. Rafe wstrzymał oddech, a ona pod palcami poczuła lekkie drgnięcie. Leżał jednak nieruchomo, nie próbując jej powstrzymać. Wbrew temu, czego się spodziewała, jego skóra w tym miejscu okazała się miękka jak jedwab. Marianne przesunęła palce wzdłuż męskości - od samego końca ku nasadzie - a Rafe wydał z siebie gardłowy dźwięk. - Marianne - wyszeptał i naprężył się pod jej dłonią. Wtedy zacisnęła mocniej palce i poczuła, że całe jego ciało napina się.
- Broń mężczyzny - powiedziała cicho, przypominając sobie, jak bardzo się tej broni bała. - I jego słabość - odrzekł Rafe. Ich oczy się spotkały, a jego ręce, w dowód zaufania do niej, pozostały nieruchome. - To ty rządzisz, Marianne - przypomniał jej. - Tak - potwierdziła, a potem pochyliła się i złożyła jeden pocałunek - tuż za samym koniuszkiem jego członka. Jęknął i drgnął ponownie. Przesunęła palcami wzdłuż, starając się naśladować sposób, w jaki on jej dotykał, a potem jej dłoń znieruchomiała. - Pokaż mi jak - poprosiła. Jego dłoń przykryła jej dłoń i poruszyła się.
R
Obserwowała go, widziała jego oczy pociemniałe od pożądania. Wtedy uniósł udo, by dotknąć jej kobiecości.
L T
- Marianne - wyszeptał błagalnie. - Rafe. - Najdroższa.
Wtedy przerwał jej, objął ją ramieniem i położył na boku. Jego palce zakradły się między jej nogi i przesunęły ku źródłu kobiecości. I to wystarczyło: jej ciało wygięło się w radosnym oczekiwaniu. Oddawali się przyjemnościom tak długo, aż nie zasnęli, w błogim nasyceniu, wtuleni w siebie. Stała przy oknie w sypialni i obserwowała świt budzący się nad dachami. W łóżku za swoimi plecami słyszała oddech Rafe'a - cichy i równy. Naokoło panował spokój, jednak ją w świetle poranka nawiedziła niepokojąca myśl. Jej ojciec miał ów dokument. Miał go - słyszała to z jego własnych ust. Pytanie brzmiało: jak dostał się on w jego ręce? Bo przecież nie wskutek morderstwa? Gdyż ojciec nie zabiłby niewinnego człowieka.
Jednak z drugiej strony przypomniała sobie, co ojciec mówił o rozbójniku i jak zamierzał z nim postąpić. Zadrżała ponownie i w tej samej chwili usłyszała jakiś cichy dźwięk. Obejrzawszy się, zobaczyła, że Rafe na nią patrzy. - Marianne. - Muszę dziś odwiedzić rodzinę, Rafe - powiedziała. - Naprawdę? Przypatrzyła mu się uważnie, a on kiwnął głową, po czym odsunął kołdrę. - Chodź, Marianne. Jest jeszcze bardzo wcześnie. Uśmiechnęła się, lecz gardło miała ściśnięte. Wróciła do łóżka i zanurzyła się w ciepło i bezpieczeństwo jego ramion.
- Tęskniłem za tobą - powiedział ojciec i pocałował ją w policzek. Wyglądał dobrze - jak ktoś, komu zdjęto z ramion wielki ciężar.
R
- Ale cieszę się, że wyszłaś za mąż - dodał zaraz.
L T
Ujął ją pod brodę tak, jakby była małą dziewczynką, a ona, patrząc w jego oczy, pomyślała o tym, co zaszło piętnaście lat temu na Hounslow Heath. - Ja ci się podoba małżeńskie pożycie? - spytała matka. - Jestem bardzo szczęśliwa - odrzekła.
- Zrobiłaś tak, jak ci mówiłam? - zapytała matka ściszonym głosem. Marianne poczuła, że się rumieni.
- Mamo, to chyba nie jest temat do salonowej konwersacji - odparła spokojnie, opanowując zawstydzenie i gniew. Matka nie zmieszała się. - Niepokoiliśmy się bardzo o ciebie - powiedziała. - Nie było potrzeby. - No to czuję ulgę. - Matka przyjrzała jej się uważnie. - Wyglądasz jakoś inaczej. Prawie... promiennie. Ojciec z zadowoleniem kiwnął głową.
- Gdzie są twoi lokaje, Marianne? W dzisiejszych czasach kobieta nie jest bezpieczna, podróżując tylko z pokojówką. Mąż powinien dbać o takie rzeczy. Jego obowiązkiem jest chronić żonę. - Zatrudniamy właśnie nową służbę. Powóz jest na zewnątrz. Zapomniała już, jak jej rodzina martwiła się o wszystko, stwarzając niemal klaustrofobiczną atmosferę. - Powinnaś mieć ochronę - rzekł ojciec. - Zwłaszcza teraz, kiedy rozbójnik nie został jeszcze złapany. - Jest za jego głowę wyznaczona taka nagroda, że z pewnością nie odważy się pokazać w Londynie ani w jego okolicach. Nie musimy już o nim myśleć. Ojciec pokręcił głową, uśmiechając się smutno. - Moi ludzie pracują nawet w tej chwili. - Czy jesteś bliski złapania go?
R
- Powiedzmy, że robię postępy. Ale nie bój się, Marianne, znajdę go, choćbym
L T
miał szukać do końca mojego życia.
- Wolałabym, żebyś go nie szukał, papo. Proszę cię, zaprzestań poszukiwań. To niebezpieczny człowiek. Nie chcę, żeby ci zrobił krzywdę - powiedziała. I nie chcę, żebyś ty zrobił krzywdę jemu, dodała w myśli. - Moja najdroższa dziewczyno, o mnie nie potrzebujesz się martwić. Bardzo dokładnie obmyśliłem, w jaki sposób się z nim policzę. Zamknęła oczy, słysząc groźbę w jego tonie. - Pobladłaś, Marianne - zaniepokoił się ojciec. - Nie powinienem był przypominać ci o tym łotrze. A teraz muszę cię przeprosić, bo mam umówione spotkanie. Powiem jeszcze tylko, że cieszę się, że wyszłaś za Knighta. On będzie cię dobrze traktował. Przy nim będziesz bezpieczna. Gdyby w całej tej sytuacji nie kryła się smutna ironia, Marianne wybuchnęłaby głośnym śmiechem. Była ciekawa, co jej ojciec by zrobił, gdyby odkrył, że jej mąż i rozbójnik to jedna i ta sama osoba. Kiedy ojciec wyszedł, matka zaczęła opowiadać o rzeczach błahych, których słuchanie zmęczyło Marianne. Dlatego z ulgą zakończyła tę wizytę. Gdy już miała wycho-
dzić, brat Francis poprosił ją do gabinetu ojca. Miał przy tym wyraz twarzy tak złowrogi, że przeszedł ją dreszcz. Gdy znaleźli się w gabinecie sam na sam, zamknął drzwi. - Czy Knight właściwie cię traktuje? - zapytał. - Jest dla mnie dobry - odrzekła bez wahania. - Na pewno? - Oczywiście. A dlaczego pytasz? - Bo jest w nim coś... - Nie dokończył, odwracając wzrok. - Nie lubię go. - Spojrzał jej ponownie w oczy. - I mu nie ufam. Poczuła, że ogarnia ją zarówno gniew, jak i strach. - Uważaj, jak się wyrażasz o moim mężu, Francisie. - Po tym jak cię uwiódł podczas balu, nie zasługuje na zbytni szacunek. - Jest moim mężem. - A mimo to prawie go nie znasz, Marianne.
R
- Jeżeli to chciałeś mi powiedzieć, to pozwól, że już sobie pójdę.
L T
- Nie tak szybko, siostrzyczko. - Poczuła jego dłoń na ramieniu. - Jest coś, co być może chciałabyś zobaczyć.
Serce zaczęło jej bić mocniej. - Znalazłeś dokument?
- Jeszcze nie - pokręcił głową. - Ponieważ ojciec nie chce ze mną rozmawiać o rozbójniku, sam zająłem się całą tą aferą. Pamiętasz pierwszy list, który rozbójnik napisał w sprawie dokumentu? Kiwnęła głową. Miała te słowa wyryte w sercu. - Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt pięć. Hounslow Heath. Dokument, który został wtedy zabrany - w zamian za pańską córkę - przypomniał Francis, po czym wyjął z kieszeni kawałek papieru. Gdy go rozłożył, okazało się, że to wycinek z jakiejś pożółkłej ze starości gazety. Marianne u góry strony zobaczyła napis drobnym drukiem: „The London Messenger", oraz datę: 22 czerwca 1795. - Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt pięć - powiedziała, a potem, gdy jej wzrok padł na notatkę zatytułowaną Rozbój i morderstwo na Hounslow Heath, poczuła mdłości.
- Przeczytaj. Zanim zaczęła czytać, wychwyciła z tekstu nazwiska, a potem w milczeniu przeczytała całą treść będącą niewielką tylko cząstką tego, co opowiedział jej Rafe Knight. - Edmund Knight - powiedziała powoli. - I jego żona Catherine... To wielka tragedia - stwierdziła. - Czy wiesz, kim byli ci zamordowani? Kiwnęła głową, nie podnosząc wzroku i nie odrywając oczu od wycinka z gazety. - To rodzice Rafe'a Knighta - powiedział Francis. Zapadła martwa cisza. - Co chcesz przez to powiedzieć, Francisie? - zapytała w końcu Marianne. - Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt pięć. Hounslow Heath. Rozbójnik. Dziwny zbieg okoliczności, nie sądzisz? - Co sugerujesz? - Spojrzała na niego z sercem bijącym tak mocno, jakby chciało
R
wyskoczyć z piersi. - Sądzisz, że człowiek, który zabił rodziców Rafe'a, to ten sam, który
L T
uprowadził mnie? - zapytała, choć dobrze wiedziała, że on tak nie sądzi. - Nie. Ale te dwa przestępstwa są jakoś ze sobą powiązane. - Tamtego roku na Hounslow Heath musiało być więcej takich zdarzeń. - Nie było ich zbyt wiele - powiedział Francis i spojrzał na nią tak, że zaczęła dygotać.
- Więc może chodzi o coś, co nie zostało zrelacjonowane w gazetach - powiedziała, mając nadzieję, że nie zauważy jej zdenerwowania. Pokręcił głową. - I... rzecz bardzo dziwna - dodał - gdy zacząłem rozpytywać o morderstwo rodziców Knighta, okazało się, że nikt nie chce odpowiadać na moje pytania. - Więc może powinieneś przestać je zadawać? Przestać pytać o coś, co zdarzyło się tak dawno, że ginie w mrokach zapomnienia. - Posłuchaj, Marianne, czy ty nie chcesz, żebyśmy schwytali tego rozbójnika? Zapragnęła krzyknąć: „Nie!", lecz powiedziała tylko spokojnym głosem: - Chcę pozostawić przeszłość za sobą i żyć teraźniejszością... i przyszłością. - Nawet jeżeli on jest na wolności?
- Na wolności znajdują się gorsi ludzie od niego - powiedziała spokojnie. Zauważyła w oczach brata wyraz litości i pożałowała, że wypowiedziała te słowa. - Ale nie w Anglii - zapewnił ją i kiedy zrobiła krok w stronę drzwi, tym razem jej nie zatrzymywał. W chwili, gdy Marianne wróciła z wizyty w rodzicielskim domu, Rafe rozmawiał w gabinecie z Callertonem. Kiedy na nią spojrzał, od razu zauważył jej bladość i nabrał pewności, że jest czymś zmartwiona. Podeszła do niego, nie zdjąwszy nawet wierzchniego okrycia, kapelusza i rękawiczek. Rafe odprawił Callertona i stanął przed nią, żeby jej wysłuchać. - Francis to znalazł - powiedziała. - On wie, Rafe! - Znalazł ten dokument? - zapytał, opanowując szybsze bicie serca. Pokręciła zniecierpliwiona głową. - Notatkę z „The London Messenger" z roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego piątego. Wie, że twoi rodzice zostali zamordowani.
L T
Zdjęła kapelusz i położyła go na biurku. - To nie jest wielki sekret, Marianne.
R
Zdjęła rękawiczki i rzuciła obok kapelusza.
- Nie, ale to jedyny incydent na Hounslow Heath, który zdarzył się w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym i który został opisany. Zapadła ciężka cisza. Rafe wiedział, co oznaczają te słowa. Marianne patrzyła na niego, a on widział w jej oczach strach. - On już rozpytywał o twoich rodziców. I... o ciebie. Jakiś czas temu, jeszcze niedawno, Rafe nie przejmowałby się niebezpieczeństwem, pod warunkiem że dając się złapać, pociągnąłby za sobą Misbourne'a. Teraz jednak sytuacja była inna. - Nie lekceważ mojego brata, Rafe - powiedziała Marianne. - On chce mnie ochronić, a to powoduje, że jest nieustępliwy, zdeterminowany, a nawet bezwzględny. Nie ustanie w poszukiwaniach, dopóki nie dowie się wszystkiego, czego można się dowiedzieć o tobie... i o rozbójniku. Musimy wyjechać, zanim on odkryje prawdę. - Ależ Marianne, przed tym nie da się uciec.
- Dlaczego nie chcesz zrozumieć... - Ja wszystko dobrze rozumiem - odparł miękko i wziął ją w ramiona. - Mój ojciec cię zniszczy - oznajmiła, patrząc mu w oczy. - A ty zniszczysz jego. - Wiesz, że on ma ten dokument, prawda? Kiwnęła głową, a w jej oczach ukazały się łzy. - I wiesz, co to znaczy, Marianne. - Wiem, Rafe, ale nie mogę w to uwierzyć. - Pokręciła głową. - Wszystko to dla jakiegoś tam listu. Co jest w nim napisane? Jakie słowa warte są życia tylu osób? Widziałeś przecież ten dokument tamtej nocy. - Tylko maleńką jego część. Tylko dwa słowa. Napisane wyraźnie, dużymi literami. Marianne ujęła jego twarz w dłonie i popatrzyła mu w oczy. - On jest moim ojcem, Rafe. I go kocham. - Po jej policzku spłynęła łza. - Ale też kocham ciebie. Ponad wszystko.
L T
R
- Wiem - odrzekł, patrząc jej w oczy tak, jakby zaglądał w głąb jej duszy. - Ja ciebie też kocham, Marianne.
Zacisnęła powieki, spod których popłynęły łzy. - Co zrobimy, Rafe?
- Staniemy twarzą w twarz z tym, co nastąpi. - Nie potrafię. Nie chcę. Z jej piersi wyrwał się szloch. - A ja wiem, że potrafisz, Marianne - odrzekł. - Jeżeli cię stracę, Rafe... Zamilkła, bo nie była w stanie mówić dalej. Wziął ją w ramiona, lecz nie mógł powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Nie mógł, bo oboje znali prawdę: na stryczku skończy albo on, albo Misbourne. I tak czy tak, złamie to serce Marianne.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Tej nocy leżeli razem w łóżku. Szyby w oknach drżały od podmuchów wiatru, a niebo stanowiło czarną płachtę. Ciemności panujące w sypialni rozświetlał tylko żar na kominku. Ale im światło nie było potrzebne, bowiem leżeli nadzy, spleceni ze sobą, pierś przy piersi, serce przy sercu. Tak blisko, że Marianne czuła łaskotanie jego rzęs. Każda godzina była cenna, każda minuta na wagę złota - zbyt cenna, by marnować ją na myślenie o przeszłości czy martwienie się o przyszłość. - Kochaj mnie, Rafe. - Marianne tchnęła w jego usta te słowa. - Proszę cię o to. Błagam. A on, spełniając jej prośbę, pocałował ją w usta, namiętniej i czulej niż przedtem. Smakował ją powoli, pieścił... zabierał w podróż, która mogła mieć tylko jeden kres. Ich serca biły unisono, ich krew pulsowała wspólnym rytmem. Marianne, dążąc do
R
zjednoczenia z Rafe'em, pragnęła go całym sercem i całą duszą. Chciała w zjednoczeniu ciał zagubić się całkowicie.
L T
I na zawsze. Czuła na brzuchu napór jego członka, a między własnymi udami silne pulsowanie. - Marianne - wyszeptał. - Rafe, błagam... - odrzekła.
Na całym świecie nie istniało nic poza nimi dwojgiem. Nie było żadnego strachu, żadnego zła, żadnej krzywdy. Cały świat wypełniała tylko ich wzajemna miłość. Opierając się na łokciach, położył ją na wznak, po czym przylgnął do niej całym ciałem. Szeroko rozchyliła uda i otworzywszy się na niego, poczuła jego usta na swoich. Ich oddechy, ciepłe i bliskie, zmieszały się w pocałunku i w chwilę potem Rafe wsunął się w nią i wypełnił tak, jakby ich ciała zostały stworzone po to, by do siebie pasować. Marianne czuła to wyraźnie i było to uczucie najcudowniejsze pod słońcem. Było jak powrót do domu po męczącej podróży, jak przywrócenie zwichniętego świata na powrót do właściwego stanu. Marianne odetchnęła z ulgą i rozkoszą. Sięgnęła ustami do jego ust i w tej samej chwili poczuła, że on porusza się wewnątrz niej rytmicznie - jakby cementując to
wszystko, co jest między nimi. Jego ruch nasilał się, penetrując coraz szybciej i głębiej aż do chwili, gdy ona wpiła się palcami w jego plecy, a potem w pośladki. Aż do chwili, gdy - poruszając się razem z nim we wspólnym rytmie - wciągnęła go głęboko w siebie. Kochali się szybciej i szybciej, dopóki nie porwał ich jakiś wielki wir. Wtedy Marianne wygięła się do tyłu, wykrzykując jego imię i słysząc swoje, a świat eksplodował w ekstazie. Leżała, rozkoszując się ciężarem jego ciała i czując jego miłość - wokół siebie i w sobie. Po chwili on pocałował ją jeszcze raz w usta, pocałunkiem czułym i zaborczym, którym brał ją w posiadanie. Wtedy uwolnił ją od swego ciężaru i wstał z łóżka. A ona, wciąż leżąc, patrzyła, jak zbliża się do kominka i zapala od żaru świecę. Następnie od tej pierwszej zapalił kolejne świece, po czym przeszedł przez pokój i postawił świecznik na komodzie. Usiadł teraz na brzegu łóżka, patrząc na nią bardzo ciemnymi oczami.
R
W sypialni zapanowała idealna cisza, surowa i niczym nieprzerywana. A Marianne
L T
poczuła, że zamiera jej serce, bo dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, co Rafe zamierza powiedzieć.
Patrzył spokojnie w oczy kobiecie, którą kochał. - Nie byłaś dziewicą - zabrzmiały jego słowa. Świece zamigotały, powodując ruch cieni na ścianach i na jej twarzy. - To prawda. Nie byłam - przyznała. Jej głos był spokojny. Nie próbowała zaprzeczać, nie próbowała nic udawać. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Bo właściwy moment nie chciał nadejść. A potem... zapomniałam. - Zapomniałaś? Uniósł brew ze zdziwienia. - Ty sprawiłeś, że zapomniałam. - Czy twój ojciec wie? Kiwnęła głową, a on zamknął oczy i usiłował nie słyszeć wewnętrznego szeptu, który podsuwał mu różne wytłumaczenia.
- W noc twego urodzinowego balu... gdy twój ojciec przyłapał nas w gabinecie... Czy to było ukartowane? Czy on w ten sposób chciał złapać dla ciebie męża? - Nie! Nigdy tak nie myśl! Jej oczy były pełne bólu, a on, widząc ten ból, nabrał pewności, że Marianne nie kłamie. - Opowiedz mi, Marianne, jak to się stało - poprosił łagodnie. Jej oczy wpatrywały się przez chwilę w jego twarz, tak jakby chciała go zapamiętać na całe życie. A potem spuściła wzrok i zaczęła mówić. - Zdarzyło się to w noc moich osiemnastych urodzin. Ojciec chciał, żeby to była spokojna rodzinna uroczystość, dlatego tego dnia nawet nie wychodziliśmy z domu. Poszłam spać tak jak zwykle. Pokojówka pomogła mi się przebrać w strój nocny, a potem wyszła. Noc była ciepła, ogień na kominku prawie wygasł i... Zawahała się i zaczerpnęła powietrza, pragnąc mówić dalej. A on wyciągnął rękę i
R
ujął jej dłoń. Dłoń ta była chłodna, więc zamknął ją w swojej, by ją rozgrzać.
L T
- Zasłony zostały zaciągnięte, a ja zdmuchnęłam świecę. W sypialni było więc bardzo ciemno... - Jej dłoń zadrżała w jego dłoni. - On wyszedł zza zasłony. Powiedział, że mnie zabije, jeżeli zacznę krzyczeć albo stawiać opór. Byłam zszokowana, bałam się strasznie, nie wydałam głosu aż do chwili, gdy się oddalił. I nie widziałam go w ciemności aż do chwili, gdy wyskakiwał przez okno, a światło latarni oświetliło jego twarz. Rafe czuł jej ból tak dotkliwie, jakby był on jego własnym bólem. Serce biło mu mocno, czuł w ustach smak krwi. - Potwory w ciemności - powiedział spokojnie. - Tak. - Kim on jest, Marianne? - Już go nie ma. Uciekł na kontynent, zanim mój ojciec i brat go odnaleźli. Gdyby odważył się wrócić, zabiliby go. Nie zabiją go, pomyślał Rafe, bo ja dopadnę go pierwszy. - Jego nazwisko, Marianne - powiedział. - Książę Rotherham - odrzekła, a po chwili dodała: - Próbowałam wyrzucić go z pamięci. Próbowałam nie myśleć o nim ani o tym, co zrobił. A potem spotkałam ciebie...
No tak, spotkała go... A on? Co zrobił? Na jej oczach zranił i poniżył jej ojca, a ją uprowadził i uwięził. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, ile wyrządził zła. - Gdybym o tym wiedział, nigdy bym cię nie uprowadził. - Żałujesz tego teraz? - zapytała, patrząc mu z przerażeniem w twarz. Przysunął się do niej, wziął ją w ramiona, próbując się wytłumaczyć: - Nigdy nie będę żałował tego, że cię uprowadziłem. Gdybym tego nie zrobił, byłabyś wciąż tylko córką Misbourne'a. A ja... jak mógłbym cię poznać? I jak mógłbym uczynić cię moją żoną? - Sprawiłeś, że zapomniałam o tym, co mi zrobił Rotherham - wyznała. - Cieszę się z tego bardzo - wyszeptał. - Matka nauczyła mnie sposobu... Powiedziała, co mam zrobić, żebyś się nie zorientował... Miałam udawać, że mnie boli, i zadrapać spinką skórę tak, żeby krew splamiła prześcieradła. Ale ja nie potrafiłabym cię oszukać.
R
- Wiem o tym. I kocham cię, Marianne. Należysz do mnie. A ja do ciebie. I nic tego nigdy nie zmieni.
L T
Pocałował ją i utulił, a potem kochał się z nią jeszcze raz, delikatnie, z całą czułością, jaką miał w sercu. Bo chciał jej udowodnić, że nie liczy się nic prócz ich miłości. W dniach, które teraz nastąpiły, żyli i kochali się minuta po minucie, godzina po godzinie, dzień po dniu. Nie istniał dla nich strach, nie istniał mrok. Była tylko miłość. Jednak Marianne wiedziała, że ten stan nie może trwać wiecznie. Wiedziała, że prędzej czy później rzeczywistość wtargnie w świat, który dla siebie stworzyli. I tak się stało. List został doręczony we wtorek po południu. Marianne rozpoznała staranne pismo matki, złamała pieczęć hrabiego Misbourne i przeczytała list:
Leicester Square, Londyn Listopad 1810 Najdroższa Marianne! Twój ojciec i ja będziemy zachwyceni, jeżeli Ty z mężem przyjdziecie do nas na herbatę jutro o trzeciej po południu. Cieszymy się na spotkanie z wami. Kochająca Cię zawsze matka.
Marianne podała list Rafe'owi, który przeczytał go bez słowa. - Pójdziesz? Wiedziała, o co go prosi. Prosiła o wypicie herbaty z człowiekiem, który był odpowiedzialny za śmierć jego rodziców. W głębi duszy miała nadzieję i pragnęła całym sercem, by to okazało się nieprawdą. Modliła się o cud, który to udowodni jej i Rafe'owi. Modliła się, żeby ten cud sprawił, by przepaść między jej ojcem i mężem przestała istnieć.
L T
Rafe kiwnął potakująco głową.
R
A jej serce się poruszyło, wypełnione wdzięcznością i czułością. Podniosła głowę i pocałowała go w usta. - Dziękuję - wyszeptała.
Na drugi dzień o trzeciej kamerdyner jej ojca wprowadził ich do salonu. Jednak w chwili gdy zamknęły się za nimi drzwi, Marianne uświadomiła sobie, że przychodząc tu, popełnili błąd. Matki nie było w pokoju. Nie było też tacy z herbatą. Był tylko ojciec, a na stole, gdzie powinny stać filiżanki, leżała kupka ciemnoniebieskiego jedwabiu i pierścień zaręczynowy pana Pickeringa. Marianne na ten widok poczuła, że serce przestaje jej bić i podchodzi do gardła. - Gdzie jest mama? Co się tu dzieje? - zapytała, udając zdziwienie i pragnąc ochronić Rafe'a. - Usiądź - powiedział ojciec głosem, który z trudem rozpoznawała. - Nie. - Stanęła przed mężem, jakby chcąc go osłonić. - Wychodzimy.
Spróbowała wycofać się ku drzwiom, ale Rafe się nie poruszył, stał jak skała. Usłyszała, że w zamku przekręca się klucz, a obejrzawszy się, zobaczyła, że to Francis odciął im odwrót. - Czy rozpoznajesz tę suknię, Marianne? Nie odpowiedziała. - Powinnaś, bo właśnie w niej rozbójnik odesłał cię do domu. Rafe poruszył się i stanął przed Marianne, a ona przełknęła ślinę i poczuła, że krew jej krzepnie w żyłach. Nie patrzyła na Rafe'a, patrzyła na suknię, którą ojciec ściskał w dłoni tak mocno, że pobielały mu kłykcie. - Twój brat zainteresował się tą suknią - powiedział ojciec. - Okazuje się, że z naszywki krawcowej można bardzo wiele wyczytać. Suknię tę uszyła w marcu tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego piątego roku madame Voise z Bond Street, krawcowa mająca bardzo doborową klientelę.
R
Czekała na dalszy ciąg, nie pokazując po sobie, jak jest przerażona. Była zdecydo-
L T
wana zaprzeczać wszystkiemu, co mogłoby obciążać ukochanego. - Madame Voise zmarła kilka lat temu. Firmę prowadzi teraz jej siostrzeniec, pod nazwiskiem Sutton. I posiada on wszystkie stare zapiski ciotki. W pokoju zapanowało ogromne napięcie.
- Nikt po tylu latach nie mógłby wymyślić takiej rzeczy - kontynuował ojciec. Marianne milczała. Nie spojrzała na Rafe'a, ale czuła napięcie bijące z jego ciała. Błagam, Panie Boże, dopomóż nam, modliła się bezgłośnie. - Suknia została uszyta z paryskiego jedwabiu mówił dalej ojciec. - Materiał kosztował jeden funt szesnaście szylingów i trzy pensy za jard. Każde z jego słów powodowało torturę oczekiwania, bo Marianne wiedziała, do czego to wszystko prowadzi. - A więc jak brzmi nazwisko damy, dla której suknia została uszyta? Uśmiechnął się, lecz nie uśmiechem szczęścia ani nawet tryumfu. Marianne wstrzymała oddech i poczuła dreszcze.
- Suknia została uszyta dla pani Catherine Knight - rzekł ojciec, a po chwili dodał: - Dla matki twego męża. Zapadła cisza, w której Marianne słyszała tylko oszalałe bicie własnego serca. - Rafe Knight jest rozbójnikiem, który zatrzymał nas na Hounslow Heath. Rafe Knight jest człowiekiem, który cię uprowadził. - Co za nonsens... - zaczęła, ale ojciec jej przerwał. - Ale ty już o tym wiesz, prawda, Marianne? - To szaleństwo! Rafe nic złego nie zrobił. Ojciec i brat, patrząc na nią, milczeli. - Czy sądzicie, że gdyby mój własny mąż był rozbójnikiem, ja bym o tym nie wiedziała? Czy myślicie... Chciała mówić dalej, ale Rafe ją powstrzymał, ściskając delikatnie za ramię. - Oni wiedzą, Marianne.
R
Jego oczy pociemniały, a twarz stała się tak poważna i sroga jak nigdy dotąd.
L T
Emanowała od niego pewność i siła, wyglądał tak groźnie, że Marianne przeraziła się na myśl o tym, co stanie się za chwilę W tym pokoju.
Pokręciła głową, jakby starając się zaprzeczyć jego słowom. - Nie - wyszeptała i spojrzała mu w oczy. - Nie. - Twój brat miał rację - powiedział ojciec. - Ty go kochasz. - Oczywiście, że go kocham - odpowiedziała głośno i gniewnie, patrząc ojcu prosto w twarz. - Kocham go - powtórzyła. - I nie pozwolę wam go skrzywdzić. Ojciec nie odpowiedział. Skupiony był na obserwowaniu Rafe'a. - Zaprowadź siostrę na górę - rzucił w stronę Francisa. Francis zrobił krok w jej kierunku. - Nie! - zawołała. - Ja nigdzie stąd nie pójdę! - Moja żona zostaje ze mną - powiedział Rafe głosem niskim i nieznoszącym sprzeciwu. - Świetnie - odrzekł ojciec, zaciskając usta. - Panie Knight, czy może mi pan powiedzieć, co to za gra, którą pan prowadzi? - To nie gra, Misbourne. Wiesz, czego chcę.
- Nie mam pojęcia. Spełniłem przecież żądanie rozbójnika. - Siedemnasty czerwca tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego piątego - powiedział Rafe. - Hounslow Heath. Być może ty, Misbourne, zapomniałeś o tej nocy. Jednak w mojej pamięci pozostanie ona na zawsze. - Jestem świadom tragedii, jaka łączyła się ze zgonem pańskich rodziców, Knight. Nie rozumiem jednak, co ona ma wspólnego ze mną. - Byłem tam tamtej nocy, Misbourne. - Rafe mówił teraz spokojnym szeptem rozbójnika. - Czy nasłany przez ciebie zbir nie zrelacjonował ci wszystkiego? - Rafe zrobił krok do przodu, a w jego oczach nie było teraz nic złotego, nic jasnego, była w nich tylko obietnica śmierci. - Patrzyłem, co on im robi, i widziałem, co im zabiera. Twarz ojca była biała jak kreda. - Jeżeli sądzisz, że miałem coś wspólnego ze śmiercią twoich rodziców, to się mylisz...
R
- Pięciu ludzi - rzekł Rafe. - Tommy Jones, brat Billy'ego Jonesa, który przebrał się
L T
za rozbójnika i wykonał robotę i który dzięki tobie został powieszony, aby nigdy nie mógł wyjawić prawdy. James Harris, wspólnik Billy'ego, z którym twój człowiek zawarł umowę. Frederick Linton, człowiek, z którym współdziałałeś. Alan Brown, skorumpowany detektyw policyjny, który prowadził śledztwo, i George Martin Fairclough, sędzia pokoju, który siedział w kieszeni u Lintona. Ojciec z trudem przełknął ślinę.
- To ci, których obrabowałeś? Ci, których... - Tak - odrzekł ponuro Rafe. - Dobrze im płaciłeś za milczenie. Milczeli przez piętnaście lat. Ale mi powiedzieli prawdę. - Uśmiechnął się złowrogo. - Ho, ho, mówili, i to jak! Marianne wydało się, że od tych słów, wypowiedzianych ogromnie spokojnie, w pokoju zrobiła się zimno. Ojciec chciał zbyć to wszystko śmiechem, jako kompletny absurd. Jednak jego śmiech był tak nienaturalny, że nie mógł przekonać nikogo. - Mylisz się, Knight. Obaj mężczyźni patrzyli sobie w oczy.
- Daj mi dokument, Misbourne. Ojciec pokręcił głową. Rafe wyjął z kieszeni pistolet i wycelował prosto w serce ojca. - Nie poproszę po raz drugi. Marianne zobaczyła, że brat zbliża się do Rafe'a i zajmuje pozycję dogodną do działania. Rafe zacisnął z lekka palce na pistolecie. - Nie! - zawołała Marianne i stanęła między nimi. Rafe spojrzał jej w oczy. - Stań z boku, Marianne. Ale ona pokręciła głową. - Wiesz, że nie mogę dopuścić, żebyś to zrobił. Patrzyli na siebie, a ona wiedziała, o co go prosi. Widziała jego gniew, ból i mękę. Wiedziała, że do tego dążył przez całe życie. Nie
R
mogła jednak pozwolić, by pociągnął za spust. Stała i patrzyła mu nieustępliwie w oczy,
L T
pragnąc, żeby zrozumiał. A on powoli opuścił pistolet.
Kątem oka zauważyła ruch brata gotującego się do ataku na Rafe'a. - Francis, nie! - zawołała, jednak za późno, bo Francis rzucił się na jej męża, wytrącając mu z ręki broń, a w ułamek sekundy później obaj byli na ziemi i okładali się pięściami tak mocno, że krew splamiła rąbek jej spódnicy. Szkarłat na kości słoniowej. Kontrast tak oczywisty i tak straszliwy. Marianne przez chwilę stała nieruchomo i patrzyła na krew całkiem zaszokowana. Bo była to krew jej brata zmieszana z krwią jej męża. A potem pochyliła się nagle, podniosła leżący tuż u jej stóp pistolet, wycelowała go w sofę i wystrzeliła. Hałas był ogłuszający a dym sprawił, że zaczęły ją piec oczy. Kiedy się rozproszył, obaj mężczyźni stali jak wryci, patrząc na nią z przerażeniem. - Dosyć - powiedziała. - Dosyć - powtórzyła i upuściła pistolet na podłogę. Upadł z potężnym stuknięciem. W jej uszach wciąż dźwięczało echo wystrzału. Popatrzyła najpierw na brata, który odwrócił wzrok zawstydzony. A potem na ojca. Spojrzała mu prosto w oczy.
- Po tym, co zrobiłeś Rafe'owi... czy nie uważasz, że należy mi się co najmniej wyjaśnienie? - zapytała spokojnie. Ojciec popatrzył na nią tak, jakby dopiero teraz uświadomił sobie prawdę: że jego córka wie, czego się dopuścił. Przez chwilę w jego oczach odbiła się męka. I ból, jakiego ona nie widziała nigdy dotąd. Zdawało się, że jego dusza wije się w męczarniach. - Przepraszam, Marianne - powiedział prawie szeptem. - Tak bardzo mi przykro, moja najdroższa dziewczynko. Masz oczywiście rację - dodał słabym głosem, bo nie było już w nim energii ani siły do walki. - Ja nie miałem zamiaru doprowadzić do śmierci Knightów. Miał to być tylko rozbój. Ten idiota miał ich tylko obrabować, nic więcej. Odpędził Francisa ruchem ręki i spojrzał na Rafe'a. - Spędziłem piętnaście lat, żałując, że tak się stało. Że zrobiłem coś takiego... Przepraszam, naprawdę przepraszam. - Dokument - powtórzył nieustępliwie Rafe. - Przeklęty dokument. - Misbourne zaśmiał się, a jego śmiech zabrzmiał jak szloch.
R
- Twój ojciec i ja byliśmy członkami pewnego klubu... Czegoś w rodzaju tajnego związ-
L T
ku. On wiózł ten dokument do mistrza zakonu... Gdyby go dowiózł, byłoby dochodzenie... Wszystko wyszłoby na jaw... Nie mogłem do tego dopuścić. - Zabiłeś go, żeby uniknąć wykluczenia z klubu? - zapytał z niedowierzaniem Rafe. Ojciec pokręcił głową.
- Gdyby to było takie proste, wziąłbym na siebie winę tysiąc razy. - Więc o co chodziło? - Nie mogłem dopuścić, żeby dokument wrócił do swego właściciela. - Więc ten dokument nie był nawet twój? - zapytał Rafe, kręcąc głową. - Nie był - odrzekł ojciec. - Ale ja musiałem go dostać w swoje ręce. Zrobiłbym w tym celu prawie wszystko. - Tu znowu spojrzał Rafe'owi w oczy. - Jednak to i tak nie miało znaczenia. Bo prawda była taka, że spuściłem z łańcucha potwora i nie mogłem go powstrzymać. - Gdzie teraz jest ten dokument? Ojciec spojrzał na Marianne, a potem znowu na Rafe'a. - Dam ci go. A potem będziesz mógł zrobić ze mną, co zechcesz. Ale najpierw poślij Marianne na górę, do matki, błagam cię, Knight.
- Zbyt długo byłam traktowana jak dziecko - odezwała się. - Chcę wiedzieć, co to za dokument. Co to za papier, który kosztował rodziców Rafe'a życie, a mojego ojca honor. - Posłuchaj, Misbourne, Marianne ma prawo zobaczyć to, czego nie chciałeś wymienić na jej bezpieczeństwo - powiedział Rafe. - Zostanie więc tutaj. Marianne, patrząc teraz na ojca, miała wrażenie, że kuli się on w jakiejś strasznej męce. Z każdym oddechem stary hrabia stawał się coraz starszy. Oczy mu się zapadły. Jej dawniej dumny i silny ojciec wyglądał teraz na pokonanego, siwego starca. Gdy spojrzał jej w oczy, w jego własnych był tak wielki smutek i żal, że rozbolało ją serce. Patrzył na nią, jakby to były ostatnie chwile w jego życiu. A potem ponownie spojrzał na Rafe'a i bez słowa podszedł do małej biblioteczki stojącej koło kominka. Wyjął z niej oprawną w niebieską skórę książkę, która z pozoru nie różniła się od pozostałych. Zawahał się przez chwilę, a potem otworzył ją i przewracając kartki, znalazł tę, której szukał.
R
Ojciec wręczył otwartą książkę Rafe'owi, a ten podszedł z nią do kominka.
L T
Marianne patrzyła na Rafe'a, gdy ten oglądał stronicę. Czekała, aż wyjawi tajemnicę związaną z tym dokumentem. Lecz on milczał. Z początku otworzył szeroko oczy ze zdumienia, a potem w jego wyrazie twarzy pojawiło się kolejno niedowierzanie i potępienie. Cisza panująca w salonie aż dzwoniła w uszach. Dawało się w niej słyszeć jedynie trzaskanie ognia na kominku. Marianne ze ściśniętym żołądkiem i zimnymi dłońmi czekała, co będzie dalej. - Dlaczego, u diabła, trzymał pan to w ukryciu przez tyle lat? - zapytał Rafe z przerażeniem, potęgując strach Marianne. - Trzymałem ten dokument dla pamięci, żebym nigdy nie zapomniał, co zrobiłem. Żebym pamiętał o swojej winie. - Ojciec, mówiąc te słowa, był jedynie cieniem dotychczasowego silnego mężczyzny. - Jest to moja pokuta. Moja kara. - Rafe? - powiedziała Marianne i ruszyła ku mężowi. Miała okropne przeczucie dotyczące treści dokumentu. I czuła strach tak wielki jak nigdy dotąd. Bała się odkryć okropną mroczną tajemnicę, a mimo to ciągnęło ją do niej jak ćmę do ognia.
Rafe, w którego oczach pojawił się dziwny błysk, jednym szybkim ruchem wydarł stronicę z książki, zgniótł ją i cisnął w ogień. - Nie! - zawołała Marianne, nie wierząc w to, co widzi, i biegnąc ku kominkowi, żeby uratować papier. Ale Rafe ją powstrzymał, chwytając w ramiona, patrzyła więc tylko bezradnie, jak ogień pochłania dokument. - Ty naprawdę ją kochasz - szepnął ojciec głosem starca, patrząc na Rafe'a. - I tylko mojej miłości do niej ty, Misbourne, zawdzięczasz życie. - I coś ty najlepszego zrobił?! - zawołała Marianne do męża. - Zrobiłem to, co twój ojciec powinien był zrobić dawno temu - odrzekł spokojnie Rafe. - Ty chyba oszalałeś. Po tylu latach poszukiwań... po tym wszystkim, co wycierpiałeś... Dlaczego to zrobiłeś? - pokręciła głową, nie mogąc uwierzyć. - Co tam było napisane?
L T
R
Postawiła pytanie, które Rafe zadawał sobie przez piętnaście lat. I poznanie odpowiedzi, które uważał za najważniejszą rzecz w swoim życiu. Rozumiał teraz, jak bezsensowne było to dążenie. Rozumiał też, że najważniejszą rzeczą jest, by Marianne nie poznała odpowiedzi na to pytanie.
- Musisz mnie teraz uważać za wcielonego diabła - powiedział Misbourne do Rafe'a. Nie zaprzeczył. - Ale rozumiesz teraz - mówił dalej Misbourne - dlaczego musiałem robić wszystko, żeby tego dokumentu nie utracić? Żeby nie wypuścić go z rąk? Sądziłem, że jeżeli on go nie dostanie w swoje ręce, nie będzie mógł żądać, bym wywiązał się z obietnicy. Sądziłem, że brak papieru go powstrzyma. - Co tu się dzieje, u diabła? - zapytał Linwood. - Zaprowadź siostrę na górę, do matki. A potem zejdź, a ja porozmawiam z wami oboma - odrzekł Misbourne. - Jestem winien Knightowi prawdę. I cokolwiek Knight teraz postanowi zrobić, ty powinieneś znać powód jego postępowania. Linwood kiwnął głową.
- Nie możecie mnie wysłać do innego pokoju tak, jakby to wszystko nie miało ze mną nic wspólnego. Nie jestem dzieckiem. - Marianne popatrzyła na ojca i brata. - Byłam w to zamieszana tak samo jak wy. Rafe zauważył, że Misbourne drgnął, gdyż słowa te trafiały w samo sedno. Była nie tylko w to wszystko zamieszana. Ona była w samym centrum wydarzeń. - Zostanę z moim mężem - powiedziała, szukając wsparcia u Rafe'a. Lecz on jej go nie udzielił. - Powinnaś pójść zobaczyć, jak się czuje twoja matka, Marianne - oznajmił spokojnie. A ona spojrzała na niego tak, jakby ją spoliczkował. Rafe zdawał sobie sprawę, jak bardzo ją w tej chwili zawiódł. Wolał jednak to, niż żeby dowiedziała się prawdy. - Rafe? - Patrzyła na niego zszokowana i dotknięta do żywego.
R
- Przykro mi, Marianne. Proszę, zaufaj mi ten jeden raz. Uwierz mi, tak będzie najlepiej.
L T
- Najlepiej? - zapytała, patrząc na niego z rozczarowaniem. - Przez całe życie słyszałam od rodziny, co jest dla mnie najlepsze. Myślałam, że ty jesteś inny i będziesz mnie inaczej traktował. - Marianne, nie rozumiesz.
Przerwał, bo nie było nic, co mógłby jej powiedzieć, żeby zrozumiała. Nic... z wyjątkiem prawdy. - Masz rację. Zupełnie tego nie rozumiem - odrzekła, a potem wyszła, trzaskając drzwiami. - Dziękuję - rzekł Misbourne do Rafe'a. - Proszę mi nie dziękować. Nie zrobiłem tego dla pana. Zrobiłem to dla Marianne. - Wiem - odparł Misbourne. - I dlatego panu dziękuję. - Czy ktoś mi wreszcie powie, o co tu chodzi? - zapytał Linwood. Rafe spojrzał na Misbourne'a, a hrabia usiadł zgarbiony w fotelu i monotonnym głosem zaczął mówić.
Marianne nie poszła na górę do małego saloniku matki. Zachowanie Rafe'a sprawiło, że czuła się zła i urażona. Rafe zmienił się, gdy przeczytał dokument... Jakiż to sekret w nim się krył? Jakiż sekret sprawił, że jej mąż sprzymierzył się z człowiekiem, który stał za morderstwem jego rodziców? Jakiż to był sekret, którego nie chciał wyjawić jej, swojej żonie? Mówił tyle razy, że ją kocha. Jednak to, co zaszło w salonie, nie wyglądało na zachowanie płynące z miłości. Wyglądało raczej na zdradę, zarówno ze strony ojca, jak i męża. Marianne nie zamierzała iść do matki, by przy herbacie, udając, że nic się nie stało, gawędzić o najświeższej modzie. Nie, nie zamierzała stać się znowu tą przestraszoną i posłuszną kobietą, którą była dotychczas. Wyszła z domu frontowymi drzwiami, zamykając je bardzo cicho za sobą. Callertona z powozem jeszcze nie było, a powozem ojca Marianne wracać do domu nie chciała. Więc choć czuła się nieswojo na myśl o przejściu samotnie ulicami Lon-
R
dynu, postanowiła zdobyć się na odwagę. Gdy w pewnej chwili zobaczyła nadjeżdżającą
L T
dorożkę, pomyślała, że to rozwiązuje jej kłopot. Obejrzała się na okno salonu i stwierdziła z ulgą, że nikt w nim nie stoi, po czym zebrała się w sobie i, trzymając mocno ozdobną torebkę, ruszyła w stronę dorożki.
- Ty draniu! - Linwood wymierzył cios w twarz ojca, a Misbourne nie tylko się nie bronił, ale nawet nie próbował osłonić. - Jak mogłeś zrobić coś takiego? Misbourne milczał, wpatrując się pustym wzrokiem w dywan. Po policzku spływała mu krew. Czuł, że puchnie mu warga. Ogień na kominku już wygasł, został tylko żar. Rafe nie zauważył, ile czasu zajęło Misbourne'owi wyjaśnienie wszystkich szczegółów. Wiedział jedno: gdy skończył mówić, zapadła głucha cisza. Wiedział też, że sam nie zrobi użytku z pistoletu czy pięści jedynie z miłości do Marianne. - To pan, prawda? To pan wpłacał pieniądze na moje konto, próbując uspokoić sumienie? - zapytał po dłuższej chwili. - Pozbawiłem cię przecież rodziców - odrzekł Misbourne. - Co więc mogłem zrobić? Jak to naprawić? Tylko zapewniając ci edukację i zabezpieczając finansowo. Trzy-
małem się w cieniu, obserwując, jak z chłopca, którym byłeś, wyrasta mężczyzna. Ułatwiłem ci to, czuwałem nad tobą, na ile mogłem. Rafe słysząc to wszystko, poczuł mdłości. - Miałem rację - odezwał się Linwood. - Wydałbyś ją za byle kogo. - Za byle kogo, byle uchronić ją przed nim - potwierdził Misbourne. - To dlatego tak bardzo chciał ją wydać za Arlesforda, a potem za Pickeringa, a następnie wydał ją tak szybko za mnie - powiedział Rafe. - Bo do ślubu musiało dojść, zanim ona skończy dwadzieścia jeden lat. - W przeciwnym bowiem razie on by się po nią zgłosił - dokończył Misbourne. - I bez względu na to, jak potężny mur wzniósłbym wokół niej, on by go obalił. Rafe słysząc te słowa, poczuł, że dłonie same zaciskają mu się w pięści. Drzwiczki zatrzasnęły się i dorożka ruszyła. Jednak po kilku chwilach zatrzymała się ponownie. Dorożkarz najwyraźniej rozmawiał z kimś, kto chciał nią jechać, jednak
R
odmówił mu usługi. A potem ruszyli ulicami Londynu.
L T
Marianne myślała o Rafe'u. Oczami wyobraźni widziała wyraz jego oczu w chwili, gdy odprawiał ją do matki. Był to dla niej wyraz całkiem nowy, wyraz surowej nieustępliwości. Widząc go, nabrała pewności, że Rafe nie zamierza ujawnić jej treści dokumentu. Że ją od wiedzy na ten temat odcina. Potraktował ją tak jak przez wszystkie poprzednie lata traktował ją ojciec. Wykluczając ją, bez dyskusji czy wyjaśnienia, i sądząc, że wie, co jest dla niej najlepsze. Postanowiła, że nie może w tej sytuacji pozostać bierna, nie może pozwolić mu na takie traktowanie. Wiedziała, że musi walczyć o to, co było dotychczas między nimi. W chwili gdy tak pomyślała, słońce wyszło zza chmur, rozświetlając szary dzień, a ona, wyglądając przez okienko dorożki, zauważyła jego odblask na wodzie. I poczuła się nieswojo. Bo oto zdała sobie sprawę, że jadą przez Most Londyński, przekraczając Tamizę i oddalając się od miejskiego domu Rafe'a. Ogarnięta nagłą paniką, uderzyła dłonią w drzwiczki, wołając donośnym dźwięcznym głosem: - Proszę natychmiast zatrzymać ten pojazd! Ale dorożka się nie zatrzymała. Marianne próbowała przekonać samą siebie, że dorożkarz chce po prostu wymusić od niej wyższą opłatę, wioząc do domu okrężną drogą. W głębi serca jednak wiedziała, że tak nie jest. Wiedziała, choć nie chciała w to uwie-
rzyć. Poczuła, że ze strachu cała sztywnieje, że nie może poruszyć się ani wydać z siebie dźwięku. I w tej samej chwili przypomniała sobie, co mówił Rafe. Ucieczka przed strachem powoduje tylko, że strach cię ściga. Ukrywanie się przed nim powoduje, że on cię szuka. Ze strachem trzeba się zmierzyć. Zaprzestała więc wewnętrznej walki, uspokoiła zgiełk własnych myśli. Ruch pojazdów w Londynie jest tak duży, że woźnica będzie musiał się w pewnej chwili zatrzymać, powiedziała sobie. Jednak dorożka nie zwolniła ani razu. Przeciwnie, przyspieszała, telepiąc się na nierównym bruku. Marianne trzymała się mocno pasa bezpieczeństwa, wiedząc, że przy takim tempie jazdy z dorożki nie da się wyskoczyć. Krzyczała więc tak głośno, jak tylko mogła, stukała wolną ręką w okienko, robiła wszystko, żeby zwrócić uwagę przechodniów oraz pasażerów innych pojazdów oraz ich woźniców. Jednak dorożka wiozła ją teraz przez dzielnice, w których nie było domów ani sklepów, były tylko wielkie magazyny i stare zrujnowane fabryki. Nie było tu niko-
R
go, kto mógłby ich zobaczyć czy usłyszeć. Przestała więc krzyczeć i zaczęła zbierać siły do czekającej ją walki.
L T
Dorożka przystanęła wreszcie przed jakąś podupadłą starą tawerną, w wąskiej uliczce pełnej niechlujnych mężczyzn siedzących na porzuconych skrzynkach i pijących alkohol z ciemnych brudnych butelek oraz stojących w drzwiach kobiet, które spoglądały na nią ze złośliwym rozbawieniem w oczach. Patrząc na nich wszystkich, Marianne uświadomiła sobie, że tutaj nie znajdzie pomocy. Dzielnica przypominała bowiem tę dzielnicę nędzy, w której Rafe ją obronił. Jednak jego teraz przy niej nie było. Musiała polegać na sobie. Siedziała więc bardzo spokojnie, obserwując otoczenie i czekając na to, co teraz nastąpi. Gdy drzwiczki dorożki się otworzyły, zobaczyła, że stoi przy nich nie dorożkarz, tylko wysoki dżentelmen w wieku jej ojca. Dżentelmen z czarną lakierowaną laską, który zszedł przed chwilą z kozła, nienagannie ubrany i niepasujący do otoczenia tak jak ona. Dżentelmen ten wsiadł do powozu i rozsiadł się wygodnie naprzeciwko niej. A ona natychmiast go rozpoznała. Wiedziała już, że oto siedzi w dorożce, patrząc w lodowate jasne oczy księcia Rotherham. - Jak to? Co to znaczy, że lady Marianne nie ma? - zapytał Misbourne lokaja.
- Myślałam, że jest na dole, z wami! - zawołała, zbiegając po schodach i zapominając o konwenansach lady Misbourne. - Nie przyszła na górę. Rafe zauważył, że Misbourne pobladł z przerażenia. Stary hrabia natomiast odprawił żonę i służącego. - Boże kochany! On się po nią zjawił! - szepnął jakby do siebie. - Nie mogę w to uwierzyć - dodał, patrząc na Rafe'a. - Myślałem, że gdy wydam ją za mąż, będzie bezpieczna. On jest takim pedantem. Wypełnia wszystko co do joty. Wszystko tak, jak było umówione. Dlatego sądziłem, że gdy Marianne zostanie mężatką, nie będzie mógł. Rafe spojrzał mu w twarz, a on struchlał pod jego spojrzeniem. Ukrył twarz w dłoniach, nie mogąc mówić dalej. - Powinien był pan mi powiedzieć, że on zamierza po nią wrócić, a ja wtedy mógłbym jej lepiej strzec... Gdybyś mi pokazał dokument... - Gdybym to zrobił, zabiłbyś go za jego draństwo. I co by to dało? A poza tym
R
wszyscy trzej jesteśmy winni. Była rozgniewana i dlatego wyszła.
L T
Jednak najbardziej rozgniewana była na Rafe'a. A on wiedział, że tak wygląda prawda. To z jego strony spotkał ją największy zawód. I na dodatek w chwili, gdy najbardziej potrzebowała wsparcia.
- Prawdopodobnie wróciła do domu Knighta - odezwał się Linwood uspokajająco, lecz Rafe dostrzegł w jego oczach strach. I sam też poczuł, że się boi.
Podszedł do drzwi frontowych, otworzył je i zobaczył, że Callerton czeka z powozem przed domem. Widząc Rafe'a, podszedł do drzwiczek, otworzył je i spuścił stopień. A Rafe wywnioskował z tego, że Marianne nie ma w środku i że Callerton spodziewa się, że wyjdzie lada chwila z domu, wsparta na ramieniu męża. Rafe'a przeszyło ostrze strachu. Uświadomił sobie, że Misbourne ma rację. Fakt, że dokument został zniszczony, a także fakt, że Marianne jest jego żoną, nie zmieniały niczego. Misbourne zawarł pakt z diabłem i nadszedł dzień wywiązania się z umowy. Rzeczywiście, spuścił z łańcucha potwora i oto potwór zgłosił się po Marianne.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY - Rotherham - wyszeptał Rafe, a dźwięk tego słowa zabrzmiał jak śmignięcie biczem. - Jak on dostał się do kraju? Przecież ja w każdym porcie mam szpiegów - powiedział Misbourne. - Ludzie, których można tak łatwo kupić, zwykle są gotowi połasić się na wyższą sumę - stwierdził Rafe. - On ją dostał w swoje ręce, a my nie możemy nic zrobić - rzekł Misbourne i osunął się na kolana z twarzą w kolorze popiołu. - Wstawaj, Misbourne - warknął Rafe i pociągnął go bez litości. - Gdzie jest jego miejski dom? - Ten dom już nie istnieje. Został doszczętnie spalony w tydzień po jego ucieczce na kontynent.
L T
R
To Linwood udzielił odpowiedzi takim tonem, że Rafe nie musiał pytać, kto stał za tym pożarem.
- Ona jest już żoną Knighta. - Misbourne mówił jak gdyby sam do siebie. - Rotherham nie może jej poślubić. A mimo to chce ją mieć w swoich rękach. Rafe przypomniał sobie słowa widniejące na drugiej połówce arkusza, który wydarł z książki. Daję ci za żonę moją córkę Marianne, w chwili gdy ta skończy lat dwadzieścia jeden. Rotherham chciał więc dostać dokładnie to, co mu obiecano. A skoro tak, to dla Rafe'a jego postępowanie było zrozumiałe. - Mógł z nią uciec wszędzie - powiedział Misbourne, kryjąc twarz w dłoniach. Nie ma nadziei na to, że ich znajdziemy. - Nie musimy ich szukać - odrzekł Rafe. - Co chcesz przez to powiedzieć? Misbourne wpatrzył się w Rafe'a z opuszczonymi w geście beznadziei rękami. - Sądzę, że zanim zapadnie zmrok, będziemy mieli wieści od Rotherhama.
- Dzień dobry Marianne - rzekł Rotherham miękkim głosem, który tak ją prześladował w koszmarnych snach. - Spotykamy się znowu, tak jak obiecałem... - W jaki sposób... - Śledziłem cię, moja droga. Jak to dobrze, że uciekłaś swym opiekunom i wzięłaś dorożkę... bo dorożkarzom bardzo łatwo jest coś wyperswadować. Za pomocą pieniędzy oczywiście... i obietnicy dodania okrągłej sumy po dotarciu do celu. Choć tego naszego dodał ciszej - może u celu spotkać pewna niespodzianka. - Ty łotrze! - Posłuchaj, moja droga, nie mów w ten sposób do człowieka, który przybył z tak daleka, by sprostować pewne nieporozumienie. - Nieporozumienie?! Trudno to tak nazwać, sir! - Chcę tylko przeprosić i wszystko naprawić. - Nie chcę pańskich przeprosin! Niech pan wraca, skąd przybył, i zabierze je ze sobą!
L T
R
- Jakżeż ty się zmieniłaś przez te trzy lata! Nie boisz się mnie. - To pan się powinien bać. I to bardzo.
Uśmiechnął się z wyższością, tak jakby rozmawiał z prostaczką, która sama nie rozumie, co mówi.
- A dlaczegóż to powinienem się bać? Jak sądzisz? - Bo jeżeli mnie nie uwolnisz, znajdzie się człowiek, który cię odszuka! - Doprawdy? Rotherham wydawał się rozbawiony. - A kiedy ten człowiek pana schwyta... - Jeżeli mnie schwyta, Marianne, jeżeli... No więc, jeżeli mnie schwyta, to co zrobi? - Sądzi pan, że jest pan groźny - odpowiedziała, kręcąc głową. - Ale nie zna pan mego męża, Rafe'a Knighta. Na dźwięk tego nazwiska z twarzy Rotherhama zniknął kpiący uśmieszek, co widząc, Marianne roześmiała się w głos.
- Jakaż ty zrobiłaś się niesforna, moja droga. Powinnaś się na powrót nauczyć grzeczności. - Nie sądzę, wasza książęca mość. Bo mojemu mężowi moje zachowanie nie przeszkadza. - Skoro tak, to... Rafe Knight jest nieszczęsnym głupcem. Takim samym, jakim był jego ojciec. - Jego ojciec? Co chce pan przez to powiedzieć? - To, że jego ojciec wtrącał się w nie swoje sprawy i zabierał dokumenty, które nie należały do niego. To Knight ukradł mi oryginał dokumentu. Ale ja, mając go jeszcze w rękach, zrobiłem kopię. Tak dobrą, że Misbourne nie zauważył, że to kopia, i podjął tyle trudów, żeby ją dostać w swoje ręce. Sądzę, że twój mąż opowiedział ci już, jak stracili życie jego rodzice? Marianne kiwnęła sztywno głową.
R
- Billy Jones, rozbójnik, który zamordował rodziców Knighta, pracował oczywiście
L T
dla mnie. Zapamiętałem go jako poczciwca, na którego można liczyć. Ale tylko do chwili, gdy Rafe Knight zaczął zadawać pytania i póki nie wyszło na jaw, że tak za bardzo na niego liczyć nie można.
Marianne patrzyła na Rotherhama, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. - Więc to pan rozkazał zamordować rodziców Rafe'a! - W istocie, moja droga. Jednak Edmunda Knighta byłoby znacznie trudniej tak na wieki uciszyć, gdyby twój ojciec nie zorganizował rabunku. - A dlaczego trzeba było uciszyć ojca Rafe'a? - Knight tamtej nocy miał zawiadomić o sprawie tych, którzy mieli uniemożliwić to, co zostało zapisane w tym dokumencie. - Co zostało zapisane w tym dokumencie? - powtórzyła przerażona. - Ojciec ci go nie pokazał? - zapytał Rotherham zdziwiony. - Wiesz, że nie powinien był ci pozwolić na ślub z Knightem. A on zrobił to tak sprytnie. Bez zaręczyn, bez zalotów, nawet bez najmniejszych plotek. Nie miałem o niczym pojęcia. Myślałem, że wracam do sytuacji z Pickeringiem. Mam nadzieję, że wydobrzałaś już po tym wypadku na drodze. - Uśmiechał się, ale w oczach miał gniew. - Naprawdę, Misbourne mnie roz-
czarował. - Tu Rotherham z kieszeni kamizelki wyjął dokument złożony tak jak list, z tym że nie zaadresowany i bez pieczęci. - Dług karciany dżentelmena to w końcu sprawa honoru, więc twój ojciec, nie spłacając długu, udowodnił, że honoru jest pozbawiony. Rotherham spojrzał na papier, który trzymał w dłoni, a Marianne podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem. - Wiesz, co to jest? Mogła się tylko domyślać. - Jest to oryginalny dokument napisany ręką twojego ojca - rzekł Rotherham, podając jej papier. Marianne nie wzięła go, choć wiedziała, że zawiera on wyjaśnienie. - Nie chcesz go przeczytać? Nie chcesz wiedzieć, o co grał twój ojciec? Co zaryzykował, grając w karty? Marianne czuła wewnętrzny dygot, lecz ręka, którą wyciągnęła po dokument, nie drżała. Zadrżała bardzo lekko w chwilę później, gdy rozkładała list. Były to napisane
R
przez ojca dwa skrypty dłużne. Za pomocą pierwszego Misbourne oddawał w dniu jej
L T
osiemnastych urodzin Rotherhamowi jej dziewictwo. A drugi był obietnicą jej ręki, jeżeli Rotherham zechce się z nią ożenić, i miał być zrealizowany, gdy skończy ona lat dwadzieścia jeden.
Patrząc na zamaszyste pismo ojca, Marianne poczuła, że świat dla niej przestał istnieć. Prawda zawarta w dokumencie była wprost niewyobrażalna. Nie domyśliłaby się jej nigdy. I nic nie mogłoby jej na tę prawdę przygotować. Te kilka sekund, podczas których czytała, stanowiło wieczność. Jej umysł nie był w stanie pojąć tego, co uczynił ojciec. Czuła bicie własnego serca i słyszała własny oddech w martwej ciszy, jaka zapanowała w powozie. W pewnej chwili z zewnątrz dał się słyszeć gwizd mężczyzny i wulgarny kobiecy śmiech w odpowiedzi. Rozległ się krzyk mewy. Marianne pomyślała, że te skrypty dłużne napisał jej ojciec, który podobno tak ją kochał. Ojciec, który zawsze próbował ją ochraniać. Jego miłość okazała się jednak kłamstwem. Marianne nie mogła płakać. Nie była w stanie uronić łzy. I nie mogła wymówić ani słowa. Siedziała nieruchomo, jak skamieniała. - Sądzę, że znając treść tego dokumentu, rozumiesz moje postępowanie - powiedział Rotherham, biorąc od niej list.
Po czym złożył go porządnie i schował do kieszeni. Następnie jeden raz stuknął w sufit swoją laską i powóz ruszył, chwiejąc się i kołysząc na nierównościach bruku. W gabinecie Rafe'a zasłony były zaciągnięte, a wokół biurka stało czterech mężczyzn. Rafe, Callerton, Linwood i Misbourne. Czterech mężczyzn o zimnych, zdeterminowanych spojrzeniach. A między nimi, na biurku, leżał list. Londyn, listopad 1810 Drogi Panie Knight! Dama, której pan szuka, znajduje się pod moją opieką. Zatrzymuję ją z jednego jedynego powodu, to znaczy, by doprowadzić do końca sprawę, która zaistniała między ojcem tej damy a mną. Ostatnio zestarzałem się i podupadłem na zdrowiu, a ciężar winy spowodowanej moją rolą w znanej Panu sprawie coraz bardziej mnie przygnębia. Pragnę bez przeszkód wrócić za granicę i przeżyć resztę życia w samotności, żałując za moje grzechy. Jest Pan
R
mężem damy, wokół której koncentruje się cała ta zawikłana intryga, dlatego też moją
L T
propozycję kieruję do Pana i tylko do Pana. Zwolnię ją jedynie za zwrotem dokumentu, który wciąż ma u siebie jej ojciec, bo chcę zniszczyć ten ostatni dowód naszej podłości... i mojej winy.
Chcę uniknąć schwytania, by nie splamić szlachetnego nazwiska Rotherham. Dlatego nie może być mowy o załatwieniu tej sprawy na drodze prawnej. Jeżeli chce Pan postąpić zgodnie z moją sugestią, proszę przybyć samemu na Hounslow Heath o czwartej po południu, z dokumentem. Jeżeli Pan tego nie uczyni, będę zmuszony zmienić moje plany względem damy i mojej własnej osoby. Pański skruszony sługa, Rotherham.
List był zaadresowany do Rafe'a i nosił dopisek „Do rąk własnych", jednak wszyscy obecni w gabinecie znali jego treść. I spędzili ostatnie godziny, przygotowując się do akcji. Misbourne wziął do ręki dopiero co zapisany papier i sprawdził, czy atrament wysechł. A następnie złożył go i wręczył Rafe'owi.
- Jest on identyczny co do joty z tym, który został spalony, a który ja znam na pamięć, ponieważ przez ostatnie piętnaście lat nie było dnia, w którym bym na niego nie patrzył - powiedział Misbourne, a po chwili dodał: - Dziękuję panu za to, co pan robi dla mojej córki. Rafe spojrzał mu w oczy i kiwnął głową. - Poznać pana było zaszczytem, Knight. - Głos Misbourne'a był spokojny, a jego oczy patrzyły z szacunkiem. - Za wszystko, co pan zrobił dla mojej córki... i co pan zrobi dzisiaj... jestem panu niezmiernie wdzięczny. Misbourne wyciągnął rękę, podając ją Rafe'owi. A Rafe popatrzył na nią w ciszy, w której słychać było tylko tykanie zegara. Robię to dla Marianne i tylko dla Marianne pomyślał, po czym spojrzał Misbourne'owi w oczy i spełniło się: podał rękę swemu teściowi. I wszyscy czterej wyruszyli na Hounslow Heath.
R
Słońce chyliło się ku zachodowi, a w powietrzu czuć było wilgoć. Szal Marianne
L T
siedzącej obok Rotherhama zawieruszył się gdzieś w pojeździe i chłód sączył się przez cienkie muślinowe rękawy jej sukni. Miała ręce związane z tyłu mocnym powrozem. Dorożkarz został już dawno odprawiony i przyjechali tutaj sami. Rotherham ponownie spojrzał na kieszonkowy zegarek. - Za pięć czwarta. Już niedługo, moja droga. Niedługo całe to... nieszczęsne zamieszanie... się skończy i wrócisz do własnego męża. Pragnęła mu wierzyć. Modliła się, by mówił prawdę. Ale nie potrafiła mu ufać. Ani przez chwilę - pomimo że mówił do niej tak spokojnie i pocieszającym tonem. Zresztą jeżeli nawet mówił prawdę, istniała sprawa tego dokumentu, z którego został tylko popiół. Sprawa bardzo trudna, choć ona nie wątpiła, że Rafe znajdzie jakieś wyjście z sytuacji. Słońce nad Hounslow Heath zaczynało znikać za horyzontem, oblewając niebo różową poświatą. Wrzosowisko było ciche, trwało w oczekiwaniu. Z kościoła w Hounslow dały się słyszeć cztery uderzenia zegara, gdy na horyzoncie pojawił się samotny jeździec. Wyjechał prosto ze słońca, tak jakby ono go zrodziło. Ubrany w ciemną pelerynę, galopował w ich stronę całkiem bez wahania i lęku. Gdy się zbliżył, Marianne zobaczyła
znany sobie dobrze staromodny trójgraniasty kapelusz i ciemną jedwabną chustę na twarzy oraz... wysoko uniesiony pistolet. Poczuła przypływ otuchy, bo oto zjawiał się po nią jej mąż. A Rotherham w tej samej chwili chwycił ją za ramię, zasłonił się nią i przystawił jej pistolet do skroni. - Bardzo zabawne ubranie - skwitował ironicznie strój Rafe'a. - I całkiem na miejscu - dodał. Rafe zatrzymał konia w odległości pięćdziesięciu jardów od nich i zsiadł. - Proszę pozbyć się broni. Położyć ją tam. - Rotherham wskazał miejsce, w którym pistoletu nie można było łatwo podjąć z ziemi. Rafe zawahał się. - Zdaję sobie sprawę, jak kruchą rzeczą jest zaufanie, panie Knight, i obawiam się, że ja sam nie mogę pozbyć się pistoletu, dopóki nie zobaczę, że pan został rozbrojony.
R
Nie chciałbym, żeby mój palec wskazujący się zmęczył, zwłaszcza przy takiej bliskości lady Marianne.
L T
Rafe odrzucił pistolet na wskazane miejsce.
- Proszę uprzejmie pozbyć się także pozostałej broni. Głos Rotherhama był spokojny.
Rafe wyjął z kieszeni dwa pistolety i rzucił je w to samo miejsce. Stał teraz przed Rotherhamem nieuzbrojony i nieustraszony. Marianne poczuła, że ze strachu o niego kurczy jej się żołądek. Wciąż miała pistolet przy skroni, wiedziała jednak, że dopóki Rotherham celuje w nią, nie może wystrzelić do Rafe'a. Obserwowała męża uważnie, każdy nerw w jej ciele był napięty, gotów na pierwsze drgnięcie ręki Rotherhama. Rafe podniósł ręce do góry na znak, że są puste, a potem powolnymi, dobrze dla Rotherhama widocznymi ruchami wyjął spod płaszcza dokument. - Otwórz go - rozkazał Rotherham. - Połóż na ziemi przede mną. Ale nie popełnij błędu i nie podchodź zbyt blisko. Rotherhamowi nie można ufać, usłyszała Marianne ostrzegawczy szept własnej intuicji. I zapragnęła uwolnić się od krępującego ręce powrozu, by pomóc Rafe'owi. Napięła mięśnie, lecz Rotherham to wyczuł i przytrzymał ją mocniej.
- Cierpliwości, moja droga - szepnął. Rafe podszedł bliżej, a ona wstrzymała oddech, czekając, aż wyciągnie skądś jeszcze jeden pistolet i zastrzeli Rotherhama. Albo błyskawicznym ruchem zada mu potężny cios. Jednak człowiek, który gołymi pięściami potrafił pokonać siedmiu mężczyzn, robił teraz posłusznie to, co kazał mu Rotherham. Marianne uświadomiła sobie, że postępuje tak dlatego, że nie chce zrobić nic, co mogłoby spowodować zagrożenie jej życia. Skrypt dłużny leżący na trawie wyglądał bardzo przekonująco. To kopia kopii, pomyślała Marianne, modląc się, żeby Rotherham tego nie zauważył. Panie Boże, błagam - modliła się o bezpieczeństwo męża. I o to, żeby wszystko to szczęśliwie się zakończyło. - Dziękuję, panie Knight - powiedział Rotherham i wydał coś w rodzaju westchnienia ulgi. Rafe nie odezwał się ani słowem. Obserwował go tylko z pełną determinacji cierpliwością.
L T
R
Teraz nadeszła najniebezpieczniejsza chwila. Rotherham, sądząc, że ma już dokument, trzymał Marianne i miał naładowany pistolet, a Rafe stał przed nim bezbronny. Poczuła ogromne napięcie, oddech uwiązł jej w gardle, a serce na chwilę przestało bić. - To koniec - powiedział Rotherham. - Nareszcie. Marianne czekała na wystrzał z pistoletu. Nie wiedziała jednak, czy zostanie on oddany w jej głowę czy w pierś Rafe'a. Poczuła lekki ruch ramienia Rotherhama i zaczęła z zamkniętymi oczami błagać Boga, by była to jej głowa. Jednak strzał nie padł, nie nastąpił wybuch, nie było pióropusza dymu. Uchwyt Rotherhama rozluźnił się i jego ręka się odsunęła. Marianne otworzyła oczy i przez chwilę stała oszołomiona, nie mogąc w to uwierzyć. A potem Rotherham pchnął ją lekko do przodu. - Weź ją - powiedział miękkim tonem z nutą żalu. Marianne podbiegła do męża. Rafe stanął przed nią i osłonił ją przed Rotherhamem. A potem kiwnął głową Rotherhamowi i poprowadził ją ku koniowi, przez cały czas osłaniając sobą.
Rotherham pozwolił im odejść, tak jak obiecał. Byli już prawie wolni. Jeszcze pięć kroków i znajdą się przy koniu. Marianne, po raz pierwszy od chwili gdy Rafe położył dokument na ziemi, dopuściła do siebie nadzieję. Może Rotherham nie kłamał i może im obojgu uda się ujść cało z tego koszmaru? Cztery kroki. Może Rotherham chce wyjechać na kontynent i nigdy nie wrócić... Trzy kroki. Może naprawdę to się dobrze skończy. Marianne pragnęła spojrzeć na Rafe'a, popatrzeć mu w oczy. Jeszcze dwa kroki i będzie mogła to uczynić. Dwa kroki i znajdą się oboje na koniu. Dwa kroki i będą bezpieczni. Padł strzał, rozdzierając panującą dokoła jesienną ciszę. - Nie! - Marianne odwróciła się i zobaczyła, że Rafe osuwa się na kolana, przyciskając do piersi rękę w rękawiczce. - Nie! Ale on leżał już na trawie twarzą do ziemi. A Rotherham stał tam, gdzie go zostawiła, z dymiącym pistoletem w dłoni.
L T
R
Marianne zaczęła się szarpać, chcąc uwolnić ręce z więzów i pomóc mężowi. Jednak bezskutecznie. Opadła na kolana tuż obok niego.
- Rafe - powiedziała ochryple. - Rafe! - zawołała, ale jego ciało leżało nieruchome. - Coś ty zrobił, ty łotrze! - krzyknęła.
- Uczyniłem cię wdową, moja droga - odrzekł głosem pozbawionym wszelkiej emocji - wdową, która ponownie wyjdzie za mąż z nieprzyzwoitym pośpiechem. - Upuścił pistolet, a z kieszeni wyjął inny. - Ale nie ryzykujmy. Marianne nigdy by nie pomyślała, że można czuć taki ból, taką wściekłość, takie szaleństwo. - Nie! - zawołała. - Jesteś najobrzydliwszym ze stworzeń, jakie kiedykolwiek chodziły po ziemi! - Nie powinnaś tak mówić do swego przyszłego męża, Marianne - powiedział i ruszył ku niej. Łzy płynęły jej po policzkach. Chciała się na niego rzucić. Chciała go zabić. A Rotherham się uśmiechał. Patrzyła na niego i nie mogła odwrócić wzroku. A potem wydało jej się, że to, co się właśnie stało, przyprawiło ją o szaleństwo, bo zobaczyła, że za
Rotherhamem czołga się jakiś człowiek. Człowiek ten podniósł się, a gdy już stał na nogach, okazało się, że jest wysoki, ciemny i silny. Nie miał na sobie kapelusza ani czarnej jedwabnej chusty na twarzy, a jednak jej zdawało się, że zmartwychwstał - gdyż tym człowiekiem był jej mąż. Nie wiedziała, czy to wytwór jej własnej wyobraźni, czy też to duch jej męża przybywa zza grobu, by ją uratować. Zobaczyła, że wycelował pistolet, i usłyszała, że swoim silnym głosem woła Rotherhama po nazwisku. - On ma pistolet! - krzyknęła, chcąc go ostrzec. A Rotherham w tej samej chwili odwrócił się i wystrzelił do człowieka, który wyglądał jak Rafe. Ale spóźnił się, bo kula tamtego ułamek sekundy wcześniej utkwiła w jego udzie, powodując, że upadł na trawę i spudłował. - Rafe?
R
Marianne biegła ku widmu, bojąc się, że zniknie. - Marianne.
L T
Objął ją, a potem porozcinał więzy i przytulił ją mocno do swego ciepłego i silnego ciała. Obejrzała się zdezorientowana, patrząc na leżące ciało rozbójnika, ale Rafe chwycił ją za rękę i podbiegł do leżącego, po czym odwrócił go na wznak. - Dopadłeś go?
Głos dobiegający spod maski był stłumiony. - Proszę odpoczywać - powiedział Rafe i zdjął leżącemu kapelusz i maskę, by ten mógł swobodniej oddychać, a potem obejrzał ranę na jego ramieniu. Z początku Marianne nie rozpoznała tego człowieka, gdyż miał zgoloną brodę i wąsy. A potem ich spojrzenia się spotkały. - Papa - wyszeptała. - Moja córka - powiedział Misbourne ze wzruszeniem. - Cokolwiek o mnie myślisz, zasługuję na to. Ale wiedz, że cię kocham i że przez całe życie nie mogłem przestać myśleć o tych okropnych napisanych po pijanemu słowach. Marianne ścisnęła jego powalaną krwią dłoń. - Ja też cię kocham, papo.
Rozpłakał się bezgłośnie, ciche łzy popłynęły mu po policzkach. Rafe odsunął Marianne i powiedział cicho: - Musimy zawieźć go do domu. Lekarz już tam czeka. - Czy nie było innego sposobu? - Żadnego. Bo przy każdym innym twoje życie byłoby bardziej zagrożone. A żaden z nas nie chciał podejmować takiego ryzyka. On pragnął to dla ciebie zrobić, Marianne. A ja nie mogłem mu odebrać szansy na odzyskanie choć odrobiny honoru. Marianne kiwnęła głową. - Pomóż mi umieścić go w powozie - powiedział Rafe, po czym wspólnymi siłami usadowili ojca w dorożce i w końcu Rafe wprzągł do dorożki konia. Następnie podszedł do Rotherhama i przewrócił go na wznak. Wyjął z kieszeni pistolet i przystawił go Rotherhamowi do skroni. Rotherham pobladł i zaczął rzęzić.
R
- Nie. Nie rób tego, Rafe - powiedziała Marianne, dotykając ramienia męża.
L T
- Za to, co ci zrobił, zasługuje na śmierć.
- Jeżeli go zabijesz, doścignie cię prawo i skończysz na szubienicy. - Jest to cena, którą z chęcią zapłacę. - Ale ja nie chcę płacić takiej ceny. Ramię Rafe'a zadrżało.
- On jest dla mnie niczym - mówiła dalej Marianne. - A ty wszystkim. Była to prawda. Rotherham nie miał już nad nią władzy. Nie bała się go. - A poza tym powiedziałeś mi kiedyś, że nie jesteś mordercą. Zamknął oczy, a ona, widząc to, uświadomiła sobie, że ją zrozumiał. Gdyby teraz zabił Rotherhama, nie byłby od tego łotra lepszy. Opuścił więc pistolet, nie odwracając jednak wzroku od leżącego wroga. - Dokument - warknął. Rotherham wyjął z kieszeni kopię i podał mu ją. - On ma także oryginał - poinformowała męża Marianne. - Miał go przez cały czas. - Zatem ten dokument, który znajdował się w posiadaniu twojego ojca nie był oryginałem?
- Był kopią, którą sporządził Rotherham. A Billy Jones był jego człowiekiem. Zabił twojego ojca na jego polecenie. Oczy Rafe'a pociemniały. A Marianne, widząc to, pożałowała, że ujawniła tę prawdę w tych okolicznościach, gdy Rotherham leżał u stóp Rafe'a bezbronny. - Rafe - szepnęła. A on obejrzał się na nią i ich oczy się spotkały. Zrozumiał, co Marianne chce powiedzieć. Dotknął delikatnie palcami jej policzka, po czym odebrał Rotherhamowi oryginał dokumentu, ten, który jej ojciec napisał tak dawno temu, i włożył go do kieszeni. A następnie ujął Marianne za rękę i poszli do powozu. - Nie zamierzacie chyba zostawić mnie tutaj? - odezwał się Rotherham. - Nie zabiję cię, Rotherham. Ale też ci nie pomogę. Głos Rafe'a był spokojny i opanowany. - Tu nie jest bezpiecznie. I moja noga...
R
- Żadne miejsce w Anglii nie jest dla ciebie bezpieczne, Rotherham. Dobrze by by-
L T
ło, żebyś o tym pamiętał, na wypadek gdybyś uszedł z życiem. - Do diabła z tobą, Knight!
Ale Rafe już się nie odwrócił. Pomagał Marianne wsiąść do powozu. Usiadła obok ojca i wzięła go za rękę. I w ciemnościach zapadającej nocy Rafe powiózł ich do domu. - Teraz, gdy nie ma tu mamy ani Francisa, powiedz mi prawdę, czy on przeżyje. - Jeżeli nie wda się zakażenie i gorączka, twój ojciec ma wszelkie szanse, by wyzdrowieć. Kiwnęła głową i zamknęła oczy. A gdy je otworzyła, były pełne łez. - Nie powinienem był mu pozwolić na udział w tej akcji - odezwał się Rafe, błędnie interpretując jej płacz. - Powinienem... - zaczął. Ale ona mu przerwała. - Myślałam, że to ty - wyszeptała ze łzami. - Myślałam, że Rotherham zabił ciebie. - Marianne... Jej imię w jego ustach zabrzmiało jak westchnienie. Wziął ją w ramiona, chciał ją utulić, lecz ona mu się nie poddała. Patrząc mu prosto w oczy, powiedziała: - Myślałam, że to ty i nie mogłam znieść tej myśli.
- Przepraszam, Marianne. Gdyby był inny sposób... - Popatrzył na nią czule. - Zrobiłem to, co musiałem, żeby cię uratować. Bo cię kocham. Wyszeptał te słowa tak dobrze jej znanym szeptem rozbójnika z wrzosowiska. Znaczyły one dla niej więcej niż cokolwiek innego na świecie. Popatrzyła mu prosto w oczy, a potem dotknęła palcami jego ust i słowa stały się niepotrzebne. Zostało tylko pragnienie. I pożądanie. Po wszystkim, co przeszli, po wszystkim, co przyniósł ten dzień. Kiedy dojechali do domu, od razu udali się do sypialni. Rozebrali się nawzajem powoli. A potem on zaniósł ją do łóżka i kochali się. A zjednoczenie ich ciał, będące fizyczną manifestacją miłości, zrodzonej wbrew mściwości, nienawiści i złu, zaczęło leczyć ich rany. Było to w dwa tygodnie po pamiętnym dniu na Hounslow Heath. Ich dom różnił się teraz bardzo od tego, do którego niegdyś przywiózł Marianne rozbójnik. Była tu już
R
służba w pełnej obsadzie. Okiennice w sypialni żółtej i głównej zostały pootwierane i
L T
pokoje zalewało jesienne światło. Marianne i Rafe pakowali właśnie rzeczy rodziców. - Musisz wybrać farby i tapety, Marianne. Bo chcę wypełnić ten dom światłem, śmiechem... i dziećmi - powiedział Rafe.
A Marianne uśmiechnęła się i kiwnęła głową. - Zdecydowanie się na to zgadzam - odrzekła. - Traktuję to jak obietnicę. I zamierzam ją wyegzekwować, moja ukochana. - Nie mam nic przeciwko temu - powiedziała i pocałowała go w usta, czując, że wszystko na świecie jest w jak najlepszym porządku.