Aleksander S. Grin ZIELONA LAMPA ZIELONA LAMPA Grin Aleksander S. I Zimą roku 1922, w Londynie, na rogu Piccadilly oraz jednej z uliczek zatrzymali si...
1 downloads
19 Views
148KB Size
Aleksander S. Grin
ZIELONA LAMPA
ZIELONA LAMPA Grin Aleksander S.
I
Zimą roku 1922, w Londynie, na rogu Piccadilly oraz jednej z uliczek zatrzymali się dwaj elegancko ubrani mężczyźni w średnim wieku. Wyszli przed chwilą z wytwornej restauracji. Jedli tam kolację w towarzystwie aktorek z teatru Drury Lane, pijąc wino i spędzając czas na wesołej zabawie. Uwagę ich zwrócił leżący nieruchomo na ulicy nędznie odziany człowiek lat mniej więcej dwudziestu pięciu, wokół którego zaczynał gromadzić się tłum
przechodniów. — Stelton! — rzekł pogardliwie tęgi dżentelmen do swego wysokiego przyjaciela widząc, że ów schyla się i przypatruje się leżącemu. — Daję ci słowo, że nie warto interesować się tą padliną. Jest pijany albo nie żyje. — Jestem głodny... i żyję — wymamrotał nieszczęśnik podnosząc się z lekka, by spojrzeć na Steltona, który ważył coś w myślach. — To było omdlenie...
— Posłuchaj, Ramer — odpowiedział przyjacielowi Stelton. — Oto nastręcza się okazja do żartu. Przyszedł mi do głowy ciekawy pomysł. Znudziły mi się normalne rozrywki, zresztą najlepiej można się bawić tylko wtedy, gdy zabawką są ludzie. Słowa te były wypowiedziane półgłosem, leżący, a teraz wsparty o żelazne sztachety mężczyzna ich nie słyszał. Ramer, któremu to wszystko było najzupełniej obojętne, wzruszył ramionami, pożegnał
się i odjechał do swego klubu, by tam spędzić resztę nocy, Stelton zaś, wśród szmeru uznania tłumu, wsadził przy pomocy policjanta bezdomnego mężczyznę do cabu. Powóz ruszył w kierunku jednej z knajpek na High Street. Włóczęga nazywał się John Ives. Przyjechał do Londynu z Irlandii w poszukiwaniu pracy. Ives był sierotą, wychowywał się w rodzinie leśniczego, jedynym wykształceniem, jakie otrzymał, była szkoła podstawowa. Gdy miał piętnaście lat, leśniczy
zmarł, jego dzieci wyjechały w świat, jedni do Ameryki, drudzy do Południowej Walii, trzeci do Europy, a Ives przez jakiś czas pracował u pewnego farmera. Później imał się wielu robót — był górnikiem, marynarzem, posługaczem w oberży, wreszcie, mając dwadzieścia dwa lata, zachorował na zapalenie płuc i po wyjściu ze szpitala postanowił spróbować szczęścia w Londynie. Bardzo prędko jednak przekonał się, że bezrobocie i konkurencja prawie uniemożliwiają zdobycie jakiejkolwiek pracy. Nocował w
parkach, na przystaniach, wychudł, przymierał głodem, aż wreszcie omdlałego podniósł Stelton, właściciel składów handlowych w City. Stelton doszedłszy do lat czterdziestu zakosztował już wszystkiego, co za pieniądze może stać się udziałem człowieka nieżonatego, który ponadto nie zna troski o dach nad głową ani o to, co do ust włożyć. Posiadał majątek wartości dwudziestu milionów funtów. To, co zamierzał uczynić z Ivesem, było zupełnym nonsensem, Stelton
jednak czuł się dumny ze swego po rnysłu, miał bowiem tę słabość, że uważał się za człowieka o wielkim dowcipie i fantazji. Kiedy Ives najadł się do syta, wypił wino i opowiedział Steltonowi swoją historię, ten oświadczył: — Chcę uczynić panu pewną propozycję, która wywoła błysk radości w pańskich oczach. Proszę posłuchać. Otrzyma pan ode mnie dziesięć funtów pod warunkiem, że już od jutra wynajmie pan pokój przy jednej
z głównych ulic, na pierwszym piętrze, z oknami od frontu. Co wieczór, punktualnie od piątej po południu do dwunastej w nocy, na parapecie jednego z okien, zawsze tego samego, musi stać zapalona lampa, osłonięta zielonym abażurem. W tych godzinach, to znaczy między piątą po południu a północą, nie wolno panu wychodzić z domu ani przyjmować nikogo, ani z nikim rozmawiać. Słowem, zajęcie nietrudne i jeżeli akceptuje pan moje warunki, będę panu przysyłał co miesiąc dziesięć
funtów. Nazwiska mego panu nie wyjawię. — O ile to nie są żarty — odpowiedział Ives osłupiały ze zdumienia — zgadzam się zapomnieć nawet własnego nazwiska. Ale czy mógłbym dowiedzieć się, jak długo trwać będzie ten mój dobrobyt? — Jeszcze nie wiadomo. Może rok, a może całe życie. — Tym lepiej. Ośmielę się jednak zapytać, do czego potrzebna panu ta zielona iluminacja?
— To tajemnica! — odpowiedział Stelton. — Wielka tajemnica! Światło lampy będzie sygnałem dla ludzi i spraw, o których pan nigdy niczego się nie dowie. — Rozumiem. To znaczy nic nie rozumiem. Dobrze więc, proszę o pieniądze i zapewniam pana, że od jutra pod adresem, który podani, John Ives będzie oświetlał okno lampą z zielonym abażurem! Tak oto zawarta została dziwna transakcja, po czym włóczęga i milioner rozstali się bardzo z
siebie nawzajem zadowoleni. Stelton powiedział przy pożegnaniu: — Proszę napisać na posterestante „3-33-6". Musi pan ponadto liczyć się z tym, że pewnego dnia, może za miesiąc, może za rok, w każdym razie całkiem niespodziewanie odwiedzą pana osoby, dzięki którym stanie się pan człowiekiem samodzielnym. Dlaczego i w jaki sposób — tego nie mam prawa panu wyjawić. Ale tak się stanie...
— Niech to diabli! — mruknął zamyślony Ives spoglądając za cabem uwożącym Steltona i mnąc w palcach dziesięciofuntowy banknot. — Albo ten człowiek jest niespełna rozumu, albo ja jestem wyjątkowym szczęśliwcem! Naobiecywać tyle łask jedynie za to, że wypalę co dzień pół litra nafty! Nazajutrz wieczorem jedno okno na pierwszym piętrze ponurej kamienicy przy RiverStreet nr 52 jaśniało łagodnym zielonkawym światłem. Lampa była przysunięta blisko do ramy
okiennej. Po drugiej stronie ulicy dwaj mężczyźni patrzyli przez jakiś czas na zielone okno. Wreszcie Stelton powiedział: — A więc, drogi Ramerze, jeśli kiedykolwiek będzie się pan nudził, proszę tu przyjść i roześmiać się. Tam za tym oknem siedzi głupiec. Głupiec kupiony tanio na długoterminowe raty. Rozpije się z nudów albo zwariuje... ale będzie czekał sam nie wiedząc na co. A otóż i on!
Rzeczywiście, ciemna postać wsparłszy się czołem o szybę spoglądała w półmrok ulicy jak gdyby pytając: „Kto tam? Czego mam oczekiwać? Kto przyjdzie do mnie?" — Myślę jednak, że i pan jest głupcem, mój drogi — Ramer wziął przyjaciela pod ramię i pociągnął do samochodu. — Cóż wesołego widzi pan w tym żarcie? — Zabawkę... zabawkę z żywego człowieka — odparł Stelton. — Najrozkoszniejszą rzecz pod słońcem!
II W roku 1928 szpital dla ubogich, mieszczący się na jednym z przedmieść Londynu, napełniły nieludzkie jęki — krzyczał ze straszliwego bólu starzec, którego przed chwilą przywieziono, brudny, niechlujnie odziany, z wymizerowaną twarzą. Złamał nogę potknąwszy się na ciemnych schodach spelunki. Zaniesiono chorego na oddział
chirurgiczny. Przypadek okazał się poważny, gdyż skutkiem skomplikowanego złamania kości nastąpiło poszarpanie naczyń. Chirurg, stwierdziwszy, że u biedaka zaczął się już proces zapalny, orzekł konieczność operacji. Przeprowadzono ją niezwłocznie, po czym osłabionego starca ułożono na łóżku, gdzie natychmiast zasnął, a zbudziwszy się, zobaczył, że siedzi przy nim ten sam chirurg, który pozbawił go prawej nogi.
— Kto by przypuszczał, że spotkamy się ponownie w takich okolicznościach — odezwał się lekarz, poważny wysoki mężczyzna o smutnym spojrzeniu. — Czy pan mnie poznaje, mister Stelton? Jestem John Ives, któremu polecił pan dyżurować codziennie przy palącej się lampie z zielonym abażurem. Poznałem pana od pierwszego wejrzenia. — Piekło i szatani! — mruknął Stelton wpatrując się w mówiącego. — Jak to się stało? Czy to możliwe?
— Tak. Proszę mi powiedzieć, skąd ta gwałtowna zmiana w pańskim życiu? — Straciłem cały majątek... kilka wielkich przegranych... panika na giełdzie... Już trzy lata minęło, odkąd jestem nędzarzem. A pan? Pan? — Ja przez kilka lat zapalałem lampę — uśmiechnął się Ives — i najpierw z nudów, a później z coraz większym zainteresowaniem zacząłem czytać wszystko, co mi wpadło w ręce. Pewnego dnia na etażerce w moim pokoju
znalazłem starą anatomię i wertując ją doznałem wstrząsu. Odsłoniły się przede mną pasjonujące tajniki ludzkiego organizmu. Jak odurzony przesiedziałem całą noc nad tą książką, a z samego rana udałem się do biblioteki i spytałem: „Co trzeba studiować, by zostać lekarzem?" Odpowiedź brzmiała ironicznie: „Trzeba studiować matematykę, botanikę, zoologię, morfologię, biologię, farmakologię, łacinę itd". Nie zdetonowany, wypytywałem dalej, zapisując
wszystko dla pamięci. Minęły już dwa lata, odkąd zapalałem zieloną lampę i kiedyś wracając wieczorem do domu (nie uważałem za konieczne siedzieć murem w pokoju przez siedem godzin) spostrzegłem jakiegoś mężczyznę w cylindrze, który wpatrywał się w moje oświetlone okno z rodzajem złości czy też pogardy. „Ives, klasyczny głupiec! — mruknął nie zauważywszy mnie. — Czeka na obiecane cuda... tak, ale on ma chociaż
nadzieję... a ja jestem prawie bankrutem!" — To pan był owym mężczyzną. Po chwili milczenia dodał pan: „Głupi żart. Szkoda wyrzuconych pieniędzy". Miałem już dostateczną ilość nakupionych książek, by nie zważając na nic oddać się nauce. Omal nie rzuciłem się na pana wówczas na ulicy, w porę jednak przypomniałem sobie, że dzięki pańskiej szyderczej hojności mogę stać się człowiekiem wykształconym... — I co dalej?
— Dalej? Szczęśliwie. Jeżeli pragnie się czegoś ponad wszystko, rychło przychodzi spełnienie. W tym samym mieszkaniu odnajmował pokój pewien student, który okazał mi wiele zrozumienia, dopomógł w nauce, dzięki czemu w półtora roku później zdałem egzamin wstępny do kolegium medycznego. Jak pan widzi, byłem człowiekiem zdolnym... Zapadło milczenie. — Dawno już nie byłem pod pańskim oknem — przemówił wreszcie Stelton wstrząśnięty opowiadaniem Ivesa — dawno,
bardzo dawno... A teraz wydaje mi się, że tam wciąż jeszcze płonie zielona lampa... lampa rozświetlająca ciemności nocy... Proszę, niech pan mi przebaczy. Ives wyjął zegarek. — Dziesiąta godzina. Powinien pan już spać — powiedział. — Przypuszczam, że za trzy tygodnie będzie pan mógł opuścić szpital. Proszę wówczas do mnie zadzwonić, możliwe, że dam panu pracę w naszym ambulatorium, będzie pan prowadził ewidencję chorych. A schodząc po ciemnych
schodach, niech pan zapala... bodaj zapałkę.
Spis treści I II