Plik jest zabezpieczony znakiem wodny m
Virginia C. Andrews
Kwiaty na poddaszu Z angielskiego przełożyła Bożena Wiercińska
Część pierwsza Azali glina rzecze garncarzowi swemu: Cóż czynisz? Izajasz 45,9
Prolog
Nadzieję powinno się malować na żółto, kolorem słońca, które tak rzadko oglądaliśmy. Gdy zaczy nam przepisy wać pewne wy darzenia ze swoich stary ch pamiętników, ty tuł sam się narzuca. Otwórz okno i stań w słońcu. A jednak waham się, czy tak powinnam zaty tułować tę historię. Ponieważ coraz częściej my ślę o nas jako o kwiatach na poddaszu. Papierowy ch kwiatach. Narodzeni w jasny ch barwach, ciemniejący ch z każdy m dniem długiego, ponurego, męczącego, koszmarnego czasu, który spędziliśmy jako więźniowie nadziei i ofiary zachłanności. Nigdy nie dane nam by ło pomalować naszy ch kwiatów na żółto. Karol Dickens często zaczy nał swoje powieści od momentu narodzin głównego bohatera, a ponieważ jest on ulubiony m pisarzem moim i Chrisa, chętnie skopiowałaby m jego sty l – gdy by m ty lko potrafiła. On by ł jednak geniuszem, któremu, w przeciwieństwie do mnie, z łatwością przy chodziły słowa. Każde moje wy wołuje łzy, gory cz, ból, wszy stko dobrze wy mieszane z poczuciem winy i wsty du. Nigdy nie przy puszczałam, że kiedy kolwiek będę się czuła zawsty dzona i winna. My ślałam, że ty lko inny m przy padał w udziale taki ciężar. Minęły lata, jestem teraz starsza i mądrzejsza, bardziej opanowana. Wściekłość, która kiedy ś we mnie szalała, uciszy ła się, więc mogę teraz, mam nadzieję, pisać prawdę bez nienawiści i uprzedzeń – jeszcze kilka lat temu by łoby to ponad moje siły. Tak więc w tej „powieści” uczy nię jak Karol Dickens i ukry ję się pod fałszy wy m nazwiskiem. Będę ży ła w nieprawdziwy ch miejscach i będę modliła się do Boga, aby ci, który ch ta historia doty czy, odczuli ból po jej przeczy taniu. Oczy wiście Bóg w swej nieskończonej dobroci dopilnuje tego, żeby jakiś wy rozumiały wy dawca włoży ł moje słowa w książkę i pomógł mi wy kuć szty let, który m zamierzam się posłuży ć.
Żegnaj, tatusiu
Kiedy by łam małą dziewczy nką, naiwnie wierzy łam, że całe moje ży cie będzie jak jeden długi, cudowny letni dzień. Wierzy łam w to, bo tak się ono dla mnie zaczęło. Choć niewiele pamiętam z wczesnego dzieciństwa, jedno o nim mogę powiedzieć na pewno: by ło szczęśliwe, za co do dziś jestem ogromnie wdzięczna. Moi rodzice nie by li bogaci, ale nie by li też biedni. Na niczy m nam nie zby wało, dlatego nikomu z nas nie przy chodziło do głowy my śleć o pieniądzach, martwić się ich brakiem czy nadmiarem. W naszy m średnio zamożny m sąsiedztwie nikt nie miał ani mniej, ani więcej, nikt też w związku z ty m nie próbował porówny wać własnego bogactwa do bogactwa inny ch. By liśmy zwy kły mi ludźmi, którzy cieszy li się urokami spokojnego ży cia. Nasz tata pracował w służbie informacy jnej dużej firmy produkującej komputery, w Gladstone – mały m miasteczku o liczbie dwunastu ty sięcy sześciuset dwóch mieszkańców – w stanie Pensy lwania. Tata osiągnął wielki sukces. Jego szef tłumaczy ł to niezwy kłe powodzenie w pracy nienaganny mi manierami i nieprzeciętną urodą ojca. Często, jadając z nami obiad, wy chwalał go pod niebiosa, na koniec oświadczając: „Wielki Boże, Chris, nikt rozsądny nie mógłby się oprzeć facetowi takiemu jak ty !”. W pełni się z ty m zgadzałam. Ojciec by ł ideałem. Miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, waży ł osiemdziesiąt dwa kilo i miał gęste, jasne włosy. Jego błękitne oczy wy rażały ogromną wolę ży cia. Grał w tenisa i golfa jak profesjonalista, a pły wał tak często, że przez cały rok zachowy wał doskonałą kondy cję. Zawsze by ł w biegu. Podróżował w interesach samolotami po cały m kraju, od Kalifornii po Flory dę. Często drogi jego służbowy ch wojaży prowadziły za granicę. Podczas nieobecności taty my pozostawaliśmy w domu pod opieką mamy. W każde piątkowe popołudnie, nawet jeśli padał deszcz czy śnieg, dla nas zawsze świeciło słońce, bo tata, który nie mógł, jak sam mówił, znieść rozłąki dłużej niż pięć dni, niezawodnie tego dnia uszczęśliwiał nas swoim powrotem. Insty nktownie odgadując godzinę jego przy jazdu, mój brat i ja chowaliśmy się gdzieś blisko frontowy ch drzwi, a gdy tata wreszcie wy krzy kiwał słowa powitania, z wrzaskiem wy biegaliśmy z naszy ch kry jówek, aby po chwili odnaleźć się w silny ch ramionach ojca, którego pocałunki rozgrzewały nasze usta. Tak, piątki by ły najszczęśliwszy mi dniami, sprowadzały tatę do domu – do nas. Podczas naszy ch powitań mama zazwy czaj stała z boku, cierpliwie czekając na ich koniec. Dopiero wówczas, kiedy zabieraliśmy się do rozpakowy wania przy wieziony ch przez tatę prezentów, ona, układając usta w powitalny uśmiech, wolno podchodziła do niego. Wtedy tata czule brał ją w ramiona i ciekawie przy glądał się jej twarzy, jakby się długo nie widzieli. Mama doskonale wiedziała, jak osiągnąć ten efekt. W piątki spędzała pół dnia w salonie piękności. Po przy jściu do domu brała kąpiel w pachnącej olejkiem wodzie. Potem na długą chwilę siadała przed lustrem przy toaletce i ostatecznie przeobrażała się z kobiety atrakcy jnej w istotę tak zachwy cająco piękną, że aż nieprawdziwą. Najzabawniejsze w ty m wszy stkim by ło przekonanie taty, który stanowczo twierdził, że mama nigdy nie stosowała makijażu. Po prostu
wierzy ł, że z natury by ła urzekającą pięknością. Kiedy tak stali przy tuleni jedno do drugiego, tata zasy py wał mamę py taniami o to, czy go kocha, czy cieszy się z jego powrotu, czy bardzo tęskniła, a ona odpowiadała mu pocałunkami, zmy słowy m spojrzeniem lub namiętny m szeptem. Pewnego dnia, gnani zimowy m wiatrem, Christopher i ja wróciliśmy ze szkoły do domu wcześniej niż zazwy czaj. Mama siedziała przy kominku w pokoju gościnny m. Jeszcze zanim tam weszliśmy, dwukrotnie zdąży ła przy pomnieć nam o konieczności zdjęcia butów. Zrzuciliśmy je w przedpokoju, tam też zostawiliśmy ciężkie płaszcze z kapturami, a potem ty lko w skarpetkach ścigaliśmy się do tego miejsca wy słanego biały m pluszowy m dy wanem. Pokój gościnny by ł królestwem mamy. Urządziła go sama, według własnego pomy słu. Trudno by ło oprzeć się wrażeniu, że wszy stkie zgromadzone w ty m pastelowy m pokoju rzeczy istnieją wy łącznie po to, aby jej służy ć. Dobrane z gustem świadczy ły o wy robiony m smaku mamy, a pełniąc rolę jedy nego w swoim rodzaju tła, dy skretnie podkreślały walory jej urody. Najczęściej by ł dla nas zamknięty. Zresztą nie miało to większego znaczenia, gdy ż nigdy nie czuliśmy się w nim naprawdę swobodnie. Zdecy dowanie woleliśmy pokój taty, gdzie mogliśmy się bawić bez obawy, że coś zniszczy my. – Mamo, mróz jest na dworze! – obwieściłam zdy szana, przy suwając się do ognia. – Jazda do domu na rowerach by ła wspaniała. Wszy stkie drzewa i krzaki iskrzą się diamentowy mi soplami lodu. Świat wy gląda bajecznie. Za nic nie chciałaby m mieszkać na południu, gdzie nigdy nie ma śniegu. Kiedy ja szczebiotałam o pogodzie, Christopher, mądrzejszy i starszy ode mnie o dwa lata i pięć miesięcy, w milczeniu ogrzewał się przy ogniu, uważnie obserwując mamę. Zdziwiona jego zachowaniem, spojrzałam na nią, szukając powodu takiego zainteresowania. Jednak niczego szczególnego nie zauważy łam. Mama, szy bko i z dużą wprawą, robiła na drutach biały sweterek, wielkością odpowiadający mniej więcej rozmiarom moich lalek. Pomy ślałam więc, że to prezent na Boże Narodzenie dla jednej z nich. – Mamo, dobrze się czujesz? – nagle spy tał Christopher. – Oczy wiście – odpowiedziała, łagodnie się uśmiechając. – Wy glądasz na zmęczoną – nie dawał za wy graną. – No, dobrze. Powiem wam – rzekła, odkładając robótkę. – By łam dziś u lekarza… – Mamo! Jesteś chora? – przerwał jej przerażony Christopher. Zaśmiała się serdecznie, głaszcząc zaróżowiony od zimna policzek mojego brata. – Christopherze Dollangangerze, ty przecież dobrze wiesz. Od dawna mnie obserwujesz i wiem, że męczą cię podejrzenia – mówiąc to, przy ciągnęła nasze dłonie i położy ła je sobie na brzuchu. – Czujecie coś? – zapy tała z dziwny m zadowoleniem. Zawsty dzony Christopher szy bko cofnął rękę, więc mama zwróciła się do mnie. – Co czujesz, Cathy ? – spy tała. Gdzieś tam, w środku niej, działo się coś dziwnego. Delikatne, ledwie wy czuwalne ruchy poruszały od wewnątrz jej ciałem. Podniosłam głowę i wnikliwie przy jrzałam się mamie. Nigdy nie zapomnę, jak pięknie wtedy wy glądała, niczy m Madonna Rafaela. Po chwili głębokiego zastanowienia postawiłam diagnozę: – Mamo, to chy ba twój obiad rusza się w żołądku, a może masz wzdęcie? Musiałam ją nieźle rozbawić, bo śmiała się długo, a potem poprosiła, aby m raz jeszcze spróbowała odgadnąć. Niestety, bezskutecznie. Kiedy wreszcie dzieliła się z nami nowiną, jej głos brzmiał uroczy ście i słodko, a my w ciągu pięciu minut dowiedzieliśmy się, że ona jest w ciąży, że w maju urodzi dziecko, właściwie nie
jedno, lecz dwoje, bo lekarz podczas ostatniego badania wy czuł dwa tętna. – Wasz ojciec jeszcze o niczy m nie wie, więc nie mówcie mu, dopóki ja tego nie zrobię – skończy ła mama, a jej piękna twarz jaśniała w blasku ognia, pośród ciszy, której nikt z nas nie potrafił przerwać. Nie wiedziałam, co powiedzieć ani w ogóle jak się zachować. Czułam ty lko, że w ciągu ty ch pięciu minut stałam się najnieszczęśliwszy m dzieckiem na świecie. Ze łzami w oczach pobiegłam do swojego pokoju i rzuciłam się twarzą na łóżko. Wiadomość o jakichś nowy ch dzieciach, które za kilka miesięcy miały pojawić się w naszy m domu, wy wołała u mnie burzę niekończący ch się spazmów. To przecież ja by łam jeszcze dzieckiem i wcale nie potrzebowałam inny ch mniejszy ch ode mnie dzieci, które miały by zająć moje miejsce. Najgorsza by ła świadomość tego, że zostałam postawiona przed faktem dokonany m, a więc niczego nie mogłam już zrobić, aby się temu przeciwstawić. Dlatego z bezsilności waliłam pięściami w poduszki, a potem pomy ślałam o ucieczce. Wtedy ktoś zapukał delikatnie do drzwi. – Cathy – usły szałam głos mamy – czy mogę wejść i porozmawiać z tobą? – Odejdź – krzy knęłam. – Już teraz nienawidzę ty ch twoich dzieci! Dobrze wiedziałam, co mnie czekało: los tak zwanego środkowego dziecka, o które nikt nie dba, o który m tak naprawdę nikt nie pamięta. O mnie też wszy scy zapomną. Nie będzie już więcej piątkowy ch prezentów, a tata zajmie się wy łącznie mamą, Christopherem i ty mi wstrętny mi bachorami, które zajmą moje miejsce. Tata przy szedł do mnie wieczorem, zaraz po przy jeździe z pracy. Wcześniej otworzy łam drzwi na oścież, tak na wy padek, gdy by chciał mnie zobaczy ć. Kiedy w nich stanął, ukradkiem zerknęłam na niego. By ł smutny, pod pachą trzy mał duże pudło zapakowane w srebrną folię i przewiązane wstążką z wielką kokardą z różowej saty ny. – Jak się miewa moja Cathy ? – zapy tał spokojnie. Nic nie odpowiedziałam, ty lko przekręciłam się na łóżku, spoglądając na ojca z zawziętą miną. – Po raz pierwszy nie przy biegłaś mi na spotkanie, nie przy witałaś się ze mną, a do tego patrzy sz na mnie jak na złoczy ńcę. Córeczko, sprawiasz mi przy krość. Czy tata rzeczy wiście nie zdawał sobie sprawy, że to właśnie on zadawał ból własnej córce, która na zawsze miała by ć jego najukochańszą i jedyną córką? Czemu on i mama zamówili sobie więcej dzieci? Czy naprawdę dwoje im nie wy starczy ło? Wobec mojego nieustępliwego milczenia tata ciężko westchnął i usiadł na brzegu łóżka. – Możesz mi wierzy ć lub nie, ale zawsze, bez względu na wszy stko, będziesz znaczy ła dla mnie bardzo wiele – oświadczy ł, a ja zrobiłam kwaśną minę, aby dać do zrozumienia, że tak łatwo nie nabiorę się na jego słodkie wy znanie. Przecież teraz miał swojego sy na i tę gromadkę płaczący ch dzieci w drodze, więc czy ż mogłam dla niego cokolwiek jeszcze znaczy ć? O nie, nie by łam mu już do niczego potrzebna. – Wierzy łem, by ć może naiwnie – konty nuował tata, bacznie mnie obserwując – że udało mi się zdoby ć waszą miłość nie za sprawą prezentów, lecz pokazując, jak wiele jest miejsca dla was w moim sercu, bez względu na to, ile jeszcze mieliby śmy z mamą inny ch dzieci. My ślałem, że moja Cathy wie, iż nadal będzie moją ukochaną córeczką, ponieważ jest jedy ną w swoim rodzaju dziewczy nką. Rzuciłam mu skrzy wdzone spojrzenie, po czy m odezwałam się zdławiony m głosem: – Jeżeli mama będzie miała jeszcze jedną córkę, jej to samo będziesz mówił? – A jak my ślisz?
– My ślę, że to samo. Może nawet będziesz ją kochał bardziej niż mnie, bo ona będzie mała i słodka – załkałam, cierpiąc tak okrutnie, że w ty m momencie mogłaby m wy ć z zazdrości. – Mogę ją kochać tak samo, ale nie bardziej – odpowiedział poważnie tata. Kiedy wy ciągnął ręce, dłużej nie mogłam się już opierać. Rzuciłam się w jego ramiona i przy tuliłam z całej siły. – Cii. Nie płacz i nie bądź zazdrosna. Nie będziesz kochana ani trochę mniej – uspokajał mnie, a potem tłumaczy ł, że małe dzieci są bardziej absorbujące od lalek, w związku z czy m na mamę spadnie więcej obowiązków i jeśli ty lko zechcę, będę mogła jej pomóc, na co zresztą wszy scy liczą. – Przeby wając daleko od domu, będę czuł się lepiej, wiedząc, że mama ma obok siebie kochającą córkę i oddaną pomocnicę. Jego ciepłe usta przy lgnęły do mojego policzka mokrego od łez. Z wdzięczności obsy pałam twarz taty setką pocałunków, aby zetrzeć niepokój zasiany w jego oczach. Uśmiechaliśmy się do siebie, tuliliśmy i obdarowy waliśmy nawzajem serdeczną czułością, radośni z odzy skanego szczęścia. Na koniec tata wręczy ł mi cudowny prezent. By ła to wy konana w Anglii srebrna szkatułka z pozy ty wką, w której w takt muzy ki kręciła się przed malutkim lustrem, we wdzięcznej pozie, ubrana na różowo baletnica. Nim ochłonęłam z pierwszego wrażenia, ojciec włoży ł mi na palec mały złoty pierścionek z czerwony m oczkiem, który nazwał granatem. – Gdy ty lko ujrzałem tę szkatułkę, wiedziałem, że musisz ją mieć. A dając ci ten pierścionek, przy sięgam, że będę zawsze kochał moją Cathy trochę więcej niż inne córki – tak długo, jak długo ona sama nikomu o ty m nie powie. Przez pierwsze ty godnie maja tata niemal na krok nie ruszał się z domu, czekając przy jścia na świat dzieci. Mama stała się nerwowa i niespokojna, a pani Bertha Simpson w jej zastępstwie zajęła się przy gotowy waniem posiłków. To by ła nasza najbardziej zaufana opiekunka, choć czasami robiła głupią minę, patrząc na mnie i Christophera. Zawsze twierdziła, że mama i tata wy glądali raczej na rodzeństwo niż małżeństwo. Pani Simpson by ła zawzięta i zrzędliwa, rzadko miała do powiedzenia coś miłego. Najczęściej gotowała kapustę, której ja nienawidziłam. Pewnego wtorku w porze obiadowej tata wpadł do jadalni i oznajmił, że jedzie z mamą do szpitala. Podenerwowany prosił nas, aby śmy się nie martwili, i zapewniał, że wszy stko będzie dobrze, tak jakby sam potrzebował wsparcia i otuchy. Wrócił dopiero następnego ranka. By ł nieogolony, zmęczony, w pognieciony m garniturze, ale uśmiechał się do nas pełen triumfu. – Zgadnijcie: dziewczy nki czy chłopcy ? – zapy tał już w progu. – Chłopcy – zgady wał Christopher, któremu zależało na braciach, aby móc ich uczy ć grać w piłkę. Ja także chciałam braci, z ciągłej obawy, że dziewczy nka mimo wszy stko mogłaby skraść uczucia taty, który mi wy łącznie powinien obdarzać pierwszą córkę. – Chłopiec i dziewczy nka – dumnie obwieścił tata. – Najpiękniejsze dzieci, jakie kiedy kolwiek widzieliście. Ubierzcie się szy bko, a będziecie mogli sami je zobaczy ć. By łam ponura, kiedy patrzy łam przez okienko sali noworodków na moje rodzeństwo wprawnie trzy mane przez pielęgniarkę. Oboje by li tacy mali, chy ba nawet mniejsi od moich lalek. Jedno z nich przeraźliwie krzy czało, jakby ktoś kłuł je szpilką. – Och – westchnął ojciec, całując mnie w policzek – Bóg by ł dla mnie łaskawy, zsy łając jeszcze jednego sy na i córkę, tak doskonały ch, jak moja pierwsza para. Odkąd bliźnięta pojawiły się w domu, nasze ży cie dosłownie zostało postawione na głowie. Wszy scy czuliśmy się zmęczeni, a przede wszy stkim niewy spani, gdy ż całonocny odpoczy nek okazał się prakty cznie niemożliwy wobec uciążliwej obecności ty ch dwojga krzy kaczy.
Przy czy ną ogólnego podrażnienia by ła najczęściej Carrie, która płakała i wrzeszczała dziesięć razy głośniej niż Cory. Z czasem jednak wszy stko wróciło do normy. A kiedy spostrzegłam, że na mój widok oczy bliźniąt zaczęły radośnie jaśnieć, coś ciepłego i matczy nego zagościło w moim sercu. Odtąd nie potrafiłaby m już wy obrazić sobie choćby jednego dnia bez młodszego rodzeństwa. Na złamanie karku pędziłam ze szkoły do domu, aby ty lko móc znowu bawić się z Carrie i Cory m. Szy bko nauczy łam się zmieniać im pieluszki, karmić je butelką i trzy mać na ramieniu po posiłku. Zrozumiałam również, że moje obawy o uczucia rodziców by ły zupełnie bezpodstawne. Przekonałam się bowiem, że w ich sercach jest miejsce nie ty lko dla nowej dwójki dzieci. A przy okazji, nie bez zdziwienia, zauważy łam, że i ja mogę szczerze pokochać bliźnięta – nawet Carrie, która by ła tak ładna jak ja, a może nawet ładniejsza. Dzieci rosły jak na drożdżach. Mama jednak stale twierdziła, że są zby t drobne. W końcu rodzice zdecy dowali się zasięgnąć rady lekarza, który szy bko ich uspokoił, tłumacząc, że bliźnięta z reguły są mniejsze od pojedy nczo urodzony ch dzieci. – Widzicie – mądrzy ł się potem Christopher – lekarze naprawdę wszy stko wiedzą. – Tak mówi mój sy n, który chce zostać lekarzem – odpowiedział tata. – Pamiętaj mimo to, że nikt nie wie wszy stkiego, Chris. Ojciec by ł jedy ną osobą, która nazy wała mojego starszego brata Chrisem. Przy wy kliśmy do tego, tak jak i do przezwiska wy my ślonego nam przez Jima Johnstona. Nasze nazwisko by ło śmieszne i diabelnie trudne do przeliterowania – Dollanganger. Ponieważ wszy scy mieliśmy jasnoblond włosy i jasną karnację – oczy wiście, z wy jątkiem wiecznie opalonego taty – właśnie Jim Johnston, skądinąd najlepszy przy jaciel domu, przy piął nam przezwisko „drezdeńskie lalki”. Mówił, że swoim wy glądem przy pominaliśmy mu ozdobne porcelanowe figurki, które najczęściej upiększały obramowania kominków. Nie trzeba by ło długo czekać, aby wszy scy nasi sąsiedzi zaczęli wołać na nas „drezdeńskie lalki”, co z pewnością by ło łatwiejsze do zapamiętania i wy mówienia niż Dollanganger. Gdy bliźnięta miały cztery lata, Christopher czternaście, a ja dwanaście, nadszedł szczególny piątek – trzy dzieste szóste urodziny taty. Postanowiliśmy je uczcić, wy dając przy jęcie. Wszy stkie przy gotowania do tej urodzinowej uroczy stości odby wały się w głębokiej tajemnicy przed nim, aby ty m większą sprawić mu niespodziankę. Kiedy dom został wy sprzątany i odpowiednio udekorowany, co zabrało nam większą część dnia, mogliśmy wreszcie zająć się naszy m wy glądem. Oczy wiście, na mnie spadł obowiązek przy gotowania bliźniąt, które raz jeszcze trzeba by ło wy kąpać, a potem, będąc nieziemsko cierpliwy m, ustroić w odświętne ubranka. O dziwo, Cory chętniej poddawał się ty m czy nnościom, niespodziewanie zdradzając większe zamiłowanie do czy stości niż jego bliźniacza siostra. Oboje, wy my ty ch i ubrany ch, odesłałam pod opiekę Christopherowi, który zdąży ł już stoczy ć przegrany pojedy nek z mamą, kategory cznie nakazującą mu zastąpienie ulubionej flanelowej bluzy i dżinsów elegancką koszulą z krawatem, jasnoniebieską sportową mary narką i kremowy mi spodniami – jedny m słowem, strojem odpowiednim na tak uroczy stą okazję. Pochmurny Christopher czy tał bliźniętom Opowieści Babci Gąski, a ja w pośpiechu wskoczy łam do wanny, wy kąpałam się, umy łam i ułoży łam włosy. Na koniec przy wdziałam różową sukienkę i w całej krasie pokazałam się starszemu bratu. – Hej – mruknął – wy glądasz całkiem nieźle. – Całkiem nieźle? Ty lko na ty le cię stać? – To najwięcej, na co mnie stać dla siostry. Jak zwy kle mama by ła bezkonkurency jna. Wy glądała jak księżniczka z bajki w długiej,
wieczorowej sukni w delikatny m, morskim kolorze. Jej prześliczną szy ję ozdabiał sznur korali, które jaśniały w blasku zachodzącego słońca. Patrzy liśmy na nią z podziwem, kiedy przy szła po nas, aby wspólnie powitać pierwszy ch gości. Minęła godzina piąta, a zielony cadillac taty jeszcze się nie pojawił. Zaproszeni goście wprawdzie próbowali podtrzy my wać beztroską rozmowę, lecz mimo to atmosfera przy jęcia stawała się coraz bardziej napięta. Mama by ła poważnie zaniepokojona, gdy ż tata zazwy czaj wracał do domu o czwartej, a czasami nawet wcześniej. Poza ty m zawsze uprzedzał nas o ewentualny m spóźnieniu. O godzinie siódmej nic się nie zmieniło. Ciągle czekaliśmy. Wspaniałe dania, które mama tak długo przy gotowy wała, wy sy chały od zby t długiego przetrzy my wania w piekarniku, a kładzione zwy kle o tej porze do łóżek bliźnięta by ły już porządnie głodne, śpiące i okropnie marudne, wprawiając wszy stkich w zakłopotanie nieustanny mi py taniami o powód nieobecności taty. – No cóż, Corrine, twój tatuś znalazł sobie chy ba inną panienkę – głupio zażartował Jim Johnston, za co od razu został skarcony przez własną żonę. Przez cały czas stałam przy oknie, usiłując wy patrzy ć w ciemnościach wracającego tatę. Coś nieprzy jemnego ściskało mnie w brzuchu, bardziej ze zdenerwowania niż z głodu, o który m dawno zdąży łam zapomnieć. Nagle na podjeździe pojawił się jakiś samochód. Wszy scy, domownicy i goście, z przedwczesny m uczuciem ulgi podbiegli do okien, aby z jeszcze większy m przerażeniem skonstatować, że to nie oczekiwany cadillac taty zatrzy mał się przed drzwiami frontowy mi, lecz radiowóz policji stanowej. Zamarliśmy w bezruchu, kiedy Jim Johnston wpuszczał do środka dwóch funkcjonariuszy, którzy wobec tak wielu wpatrujący ch się w nich osób wy glądali na speszony ch i nieporadny ch. – Pani Dollanganger? – zapy tał starszy z nich, wodząc wzrokiem po zebrany ch w pokoju kobietach. Mama szty wno skinęła głową. Oboje z Christopherem naty chmiast przy sunęliśmy się bliżej niej. Natomiast bliźnięta nadal siedziały na podłodze, wy kazując małe zainteresowanie niespodziewaną wizy tą policjantów. Uprzejmie wy glądający mężczy zna w mundurze, o czerwonej twarzy, podszedł do mamy. – Pani Dollanganger – zaczął powoli – jest nam bardzo przy kro, ale na Greenfield Highway zdarzy ł się wy padek. – O Boże! – krzy knęła mama, przy ciągając do siebie mnie i Christophera. – Niestety – konty nuował bezlitośnie – pani mąż by ł ofiarą tego wy padku. Mama zachwiała się i pewnie by upadła, gdy by śmy jej w porę nie podtrzy mali. Cała drżała, tak zresztą jak ja. W jej drżeniu odczuwałam paniczny strach. Chciałam uciec, ale nie potrafiłam zrobić choćby jednego kroku. Stałam jak sparaliżowana, hipnoty cznie wpatrując się w miedziane guziki munduru policjanta. – Zdaniem kierowców, którzy widzieli wy padek, to nie by ła wina pani męża – głos pły nął monotonnie. – Według dany ch, jakie zebraliśmy, sprawcą nieszczęścia by ł najprawdopodobniej nietrzeźwy kierowca niebieskiego forda, który nagle wjeżdżając na lewy pas ruchu, stworzy ł zagrożenie czołowego zderzenia z samochodem pani męża. Wy daje się, że pan Dollanganger widział nadchodzące niebezpieczeństwo, gdy ż usiłując go uniknąć, raptownie odbił w bok. Niestety wpadł w poślizg. Samochód kilka razy przekoziołkował i zderzy ł się z nadjeżdżającą ciężarówką. Wtedy ponownie się przekręcił i stanął w płomieniach. W pokoju pełny m ludzi panowała grobowa cisza. Nawet bliźnięta oderwały się od zabawy
i patrzy ły na policjantów. – Mój mąż – szeptała mama. – On… Czy on ży je? – Jest mi ogromnie przy kro, że przy noszę złe wieści… – zająknął się starszy policjant i rozejrzał wokół z zażenowaniem. – Jest mi naprawdę przy kro, wszy scy robili, co w ludzkiej mocy, aby go wy ciągnąć, ty le że nie miało to większego znaczenia, gdy ż on, według świadectwa lekarza, zginął na miejscu. W ty m momencie ktoś krzy knął. Spojrzałam na mamę. Jej oczy by ły smutne i wy straszone. Rozpacz zmy ła promienny blask z jej pięknej twarzy, która przy pominała teraz śmiertelną maskę. Czułam, że mama dawała wiarę relacji policjanta, ty m samy m jakby przy pieczętowując śmierć ojca. Chciałam zaprotestować, krzy czeć, że żadne z ty ch słów nie mogło by ć prawdą. Nie tata! Nie mój tata! On nie mógł zginąć… Nie mógł! Śmierć przecież doty ka ludzi stary ch, chory ch, a nie takich jak on. Ale obok mnie stała mama, która popadała w coraz większą rozpacz i rezy gnację. Zaczęłam płakać. – Proszę pani – odezwał się młodszy z policjantów – mamy kilka rzeczy pani męża, które wy padły z samochodu. Uratowaliśmy, co się dało. – Odejdźcie – wrzasnęłam. – Wy noście się stąd! To nie mój tata! Czy nie rozumiecie tego? On zatrzy mał się w sklepie, aby kupić lody. Za chwilę tu będzie! Wy noście się! Skoczy łam z impetem na policjanta i uderzy łam go w klatkę piersiową. Próbował mnie odsunąć, gdy przy biegł Christopher i odciągnął mnie na bok. – Bardzo proszę, czy ktoś mógłby zająć się ty m dzieckiem? – zaperzy ł się zaatakowany policjant. Chciałam, żeby ktoś wy krzy czał, że Bóg nie mógł zabrać do siebie kogoś takiego jak tata, ale nikt tego nie zrobił. Zszokowani goście ty lko szeptali między sobą, a w powietrzu zaczęła unosić się nieprzy jemna woń spalenizny od pozostawiony ch w piekarniku potraw. W końcu Christopher odezwał się dziwny m, matowy m głosem: – Czy panowie jesteście pewni, że w samochodzie by ł nasz tata? Jeżeli ten zielony cadillac palił się, to człowiek w środku musiał by ć bardzo poparzony, więc bez zidenty fikowania zwłok raczej trudno jednoznacznie orzec, czy to by ł tata, czy nie? Głęboki szloch wy darł się z gardła mamy, ale ani jedna łza nie popły nęła z jej oczu. By ła zaskoczona wy stąpieniem Christophera, bo od początku wierzy ła, że ci dwaj mężczy źni mówili prawdę! Goście, którzy przy by li na to urodzinowe przy jęcie tak pięknie ubrani, otoczy li nas teraz, pocieszając słowami, które w takiej sy tuacji nigdy nie odnoszą skutku. Tata nie ży ł. Już nigdy nie zobaczy my go ży wego. Zobaczy my go jeszcze ty lko ułożonego w trumnie, która powędruje do ziemi, gdzie stanie marmurowy nagrobek, a na nim zostaną wy ry te jego nazwisko, data urodzenia i śmierci. Ten sam dzień i miesiąc, ty lko inny rok. Rozejrzałam się dokoła. Nie zauważy łam bliźniąt, które, jak się okazało, ktoś zabrał do kuchni, aby przy gotować im coś do jedzenia. Potem natknęłam się na Christophera – sprawiał wrażenie tak samo zagubionego w ty m koszmarze jak ja. Jego twarz by ła blada i przestraszona, a oczy wy pełniał żal. Ty mczasem policjanci rozłoży li na stoliku zebrane z miejsca wy padku rzeczy taty. Skamieniałam, patrząc na te dobrze mi znane przedmioty : portfel, który dostał od mamy na Gwiazdkę, skórzany notes, kalendarzy k, zegarek, obrączkę. Wszy stko by ło poczerniałe i częściowo zwęglone. Poza ty m na stoliku znalazły się jakieś pluszowe zwierzątka, pewnie przeznaczone na prezenty dla bliźniąt, i ubrania taty, które wy padły z walizek, gdy otworzy ł się zamek bagażnika. Teraz uwierzy łam we wszy stko, o czy m mówili policjanci. Tata przecież nigdy nie
zapomniałby o prezentach dla nas, nawet w swoje urodziny. Wy biegłam z pokoju, aby uciec jak najdalej od ty ch wszy stkich rzeczy i ludzi, dający ch świadectwo o śmierci ojca. Pobiegłam do ogrodu i tam zaczęłam uderzać pięściami w stare klonowe drzewo. Biłam tak długo i mocno, aż poczułam ból i krew, która pociekła mi z liczny ch mały ch rozcięć. Potem rzuciłam się na ziemię i wy płakałam ocean łez za tatę. Płakałam nad nami, gdy ż my musieliśmy ży ć dalej, ale już bez niego. I nad bliźniętami, które nie miały nawet szansy przekonać się, jakim wspaniały m by ł człowiekiem. Gdy zabrakło już łez, a oczy zrobiły się spuchnięte, czerwone i obolałe od tarcia, usły szałam za sobą kroki. Obok mnie na trawie usiadła mama. – Cathy – powiedziała po długiej chwili – spójrz na niebo, jak wiele gwiazd je dziś rozjaśnia. Gdzieś tam jest teraz twój tata i patrzy na ciebie. Chy ba wiesz, że chciałby, aby ś by ła dzielna. – Mamo, on ży je! – odpowiedziałam gwałtownie. – Córeczko, kiedy ty by łaś w ogrodzie, ktoś w ty m czasie musiał zidenty fikować zwłoki. Jim Johnston, chcąc oszczędzić mi bólu, zaofiarował się zrobić to za mnie. Jednak musiałam zobaczy ć tatę na własne oczy, bo tak jak ty nie mogłam uwierzy ć w jego śmierć. Cathy, twój tata naprawdę odszedł, a my musimy się nauczy ć z ty m ży ć. Objęła mnie i mocno przy tuliła do siebie. – Chodź – rzekła. – Siedziałaś tu zby t długo. Niedobrze jest cierpieć w samotności. Lepiej przeby wać między ludźmi i dzielić z nimi swój żal, nie zamy kając go w sobie. Powiedziała to spokojnie, nie roniąc kropli łzy. Jednak gdzieś wewnątrz siebie rzewnie płakała. Wy czułam to z tonu głosu i smutku, który tkwił głęboko w jej oczach. Po śmierci taty nasze ży cie stało się koszmarem. Z wy rzutem patrzy łam na mamę przekonana, że powinna by ła nas wcześniej przy gotować na takie nieszczęście. Nam jednak nigdy nie wolno by ło mieć domowy ch zwierzątek, które między inny mi pozwalają poznać uczucie straty spowodowanej śmiercią. Ktoś dorosły powinien by ł nas uświadomić, że człowiek młody i przy stojny, kochający i kochany też może umrzeć. Nie mogłam o ty m porozmawiać z mamą, która stała się odludkiem, przestała jeść, czesać się, a nawet ubierać w ładne rzeczy, które wy pełniały jej szafę. Nie ty lko nie dbała o siebie, ale także o nasze potrzeby. Dobrze, że przy chodziły do nas sąsiadki, które troskliwie zaopiekowały się nami, przy nosząc własne jedzenie. Dzięki tej pomocy w domu by ły zawsze potrawki, szy nki, gorące bułki, ciastka i placki. W ty m czasie odwiedzali nas wszy scy, którzy kochali, podziwiali i szanowali tatę. By łam zaskoczona, że znało go i lubiło ty lu ludzi. Cierpliwie znosiłam ciągle powtarzające się py tania o okoliczności śmierci taty. W końcu przy wy kłam do my śli, że śmierć jest ślepy m żniwiarzem, niełaskawy m dla kochany ch i potrzebny ch. Wiosenne dni szy bko przeminęły i nadeszło lato. Bez względu na intensy wność cierpienia żal z czasem wy gasa i ktoś nawet prawdziwie kochany ostatecznie staje się niewy raźny m cieniem w naszej pamięci. Pewnego dnia natknęłam się na mamę, która miała tak smutną minę, jakby zapomniała, co to w ogóle jest uśmiech. – Mamo – zwróciłam się do niej – jeśli chcesz, będę udawać, że tata nigdy nie umarł, ty lko wy jechał w kolejną podróż i niedługo wróci. Może w ten sposób wszy scy poczujemy się lepiej. – Nie, Cathy – odpowiedziała poruszona. – Musimy zaakceptować prawdę. W udawaniu nie znajdziemy ukojenia, dlatego nie mamy innego wy jścia, jak ty lko pogodzić się ze śmiercią ojca. – Mamo, czy damy sobie radę bez niego? – Zrobię wszy stko, aby śmy przetrwali – oświadczy ła z determinacją.
– Czy będziesz musiała teraz pracować, tak jak pani Johnston? – Może tak, a może nie. Ży cie przy nosi różne niespodzianki. Niektóre są nieprzy jemne, jak widzisz. Zawsze jednak pamiętaj, że przez dwanaście lat miałaś szczęście mieć ojca, dla którego by łaś kimś szczególny m. – Bo jestem do ciebie podobna – rzekłam, ciągle jeszcze czując zazdrość, że zawsze by łam druga, po niej. Spojrzała na mnie uważnie. – Coś ci teraz powiem, Cathy, coś, o czy m nigdy ci nie mówiłam. To prawda, jesteś bardzo podobna do mnie, kiedy by łam w twoim wieku, ale masz zupełnie inny charakter. Jesteś bardziej przedsiębiorcza i zdecy dowana, czy m tacie nieustannie przy pominałaś jego matkę, którą bardzo kochał. – Wszy scy kochają swoje matki – stwierdziłam niezby t usaty sfakcjonowana ty m wy różnieniem. – Nieprawda, są matki, które po prostu nie dają się kochać – odpowiedziała z dziwny m wy razem twarzy. A potem szy bko dodała: – Droga Cathy, ty i tata bez wątpienia by liście szczególnie ze sobą związani. Właśnie dlatego teraz brakuje ci go bardziej, o wiele bardziej niż Christopherowi czy bliźniętom. Załkałam, opierając się o jej ramię. – Nienawidzę Boga, że zabrał nam tatę, który nigdy nie zobaczy mojego tańca ani też nie przekona się, czy Christopher będzie dobry m lekarzem. Bez taty nic nie ma sensu. – Nie możesz tak my śleć – odrzekła mama zdławiony m głosem. – Gdy by ojciec to usły szał, z pewnością nie by łby z tego zadowolony. On nigdy nie poddawał się przeciwnościom losu i my musimy zrobić to samo. Próbowaliśmy więc odnaleźć choćby promy k światła w mrokach naszego żalu, nieświadomi, że najgorsze by ło przed nami. Christopher i ja dbaliśmy o bliźnięta jak o własne dzieci, gdy ż mamie stale brakowało dla nich czasu. Ciekawe, że Carrie i Cory, zewnętrznie do siebie niepodobni, stanowili mimo to nierozdzielną całość. Zbudowali wokół siebie mur i pilnie strzegli przed światem swoich sekretów. Mieli siebie i to im wy starczało. Mama ty mczasem skoncentrowała się na pisaniu listów i załatwianiu jakichś tajemniczy ch spraw, o który ch chy ba nie miała najmniejszego pojęcia. Wieczorami siady wała przy biurku taty i mając przed sobą zieloną księgę podatkową, do późna w nocy sprawdzała pliki rachunków. Poza ty m nic ją nie obchodziło. Po kilku ty godniach oczekiwania nadszedł wreszcie list, będący odpowiedzią na wiele napisany ch przez mamę. By ł to list od jej rodziców. Mama, zanim otworzy ła grubą kopertę, zaczęła już płakać. A potem, trzy mając w drżący ch rękach trzy kartki, czy tała ich treść wiele razy. Przez cały ten czas łzy spły wały jej po policzkach, co ogromnie nas zdepry mowało i zaniepokoiło. – Wasza babcia – zaczęła mama – właśnie odpisała na moje listy. Na te wszy stkie listy, które do niej napisałam… No cóż, zgodziła się, aby śmy przy jechali i zamieszkali z nią. Odetchnęliśmy z ulgą, sły sząc dobrą wiadomość. Ty m bardziej nie potrafiliśmy zrozumieć zachowania mamy, która znowu zapadła w to swoje nostalgiczne milczenie, całkowicie zapominając o naszej obecności. – Mamo – przerwałam jej – czy wszy stko w porządku? – Oczy wiście, kochanie – odpowiedziała, próbując się uśmiechnąć. – Powinniście jednak o czy mś wiedzieć. Mam nadzieję, że to zrozumiecie i zrobicie wszy stko, aby mi pomóc. Mama westchnęła głęboko i zaczęła swą opowieść:
– Ludzie zawsze wierzą, że nic złego im się nie przy trafi. Nie przewidują wy padków ani ty m bardziej nie dopuszczają do siebie my śli o przedwczesnej śmierci. Podobnie tata i ja by liśmy przekonani, że doży jemy późnej starości, radując się na koniec widokiem naszy ch wnuków. Pragnęliśmy umrzeć jednocześnie, tego samego dnia, aby żadne z nas nie musiało opłakiwać tego, które odeszłoby pierwsze. Mój Boże, mieliśmy ty le cudowny ch planów… Wasz tata bardzo mnie kochał. Uczy niłby wiele, aby mnie uszczęśliwić, dlatego nie przeciwstawiał się mojej potrzebie ży cia w luksusie. W konsekwencji tego wy dawaliśmy pieniądze, który ch jeszcze nie mieliśmy. To nie by ła jego wina. On znał biedę i często mnie upominał, żeby m ograniczy ła swoje zachcianki. Nie potrafił jednak kategory cznie położy ć kresu mojej rozrzutności. Śmiałam się z jego obaw, więc on ostatecznie poddawał się namowom i brał następny kredy t. Nie bałam się takiego ży cia, gdy ż tata znał się na interesach i całkiem nieźle zarabiał. Wierzy ł zresztą, że z czasem dorobi się większego majątku, co by ło wielce prawdopodobne, zważy wszy na trady cje jego rodziny, która dobrze wiedziała, jak robić pieniądze. Ufałam mu i wiem, że zrealizowałby swoje plany, gdy by ty lko miał dość czasu. Teraz jednak nie ma to najmniejszego znaczenia. Cathy, Christopher, rozejrzy jcie się dokoła. Cały ten dom jest obciążony hipotecznie na trzy dzieści lat. Oznacza to, że nie ma tu nic naprawdę naszego, gdy ż ani jedna rzecz nie została jeszcze w pełni spłacona. Nie by łoby to może takie straszne, gdy by śmy mieli jakieś pieniądze. My ich jednak nie mamy, dlatego oni teraz zabiorą nam te wszy stkie piękne rzeczy. Tak się robi, gdy ktoś nie ma dość pieniędzy na kolejne raty. Zabiorą nam w zasadzie wszy stko z wy jątkiem ubrań i waszy ch zabawek – skończy ła mama i spojrzała na nas wy czekująco. Chciałam zrozumieć, o czy m mówiła mama, i nie ugrząźć w skomplikowany ch terminach i pojęciach. Ale już tonęłam, zapadałam się w dorosły m świecie śmierci i długów. Christopher złapał mnie za rękę i ścisnął ją w geście niecodziennego braterskiego wsparcia. Czy żby m wy glądała aż tak źle, że nawet on, mój arcy dręczy ciel, próbował mnie pocieszy ć? Spróbowałam się uśmiechnąć, żeby mu udowodnić, jaka jestem dorosła i silna. Żadne z nas nie zapy tało, kim są „oni”. Nie przy szło mi do głowy, aby o to py tać. Nie wtedy, gdy ż wówczas by łam tak przerażona my ślą, że jakaś obca dziewczy nka zamieszka w moim śliczny m, różowy m pokoju, iż nie potrafiłam skoncentrować się na czy mkolwiek inny m. Zamęczałam się, wy obrażając ją sobie w moim łóżku, bawiącą się rzeczami, które kochałam, a które zostały mi bezlitośnie odebrane. Mama odezwała się ponownie, a w jej głosie zabrzmiała odrobina dawnej słody czy : – Nie bądźcie tacy załamani. Nie jest aż tak źle, jak wam to przedstawiłam. Mam jeszcze dla was dobrą wiadomość. Zachowałam ją na koniec, żeby was rozweselić. Teraz dopiero wstrzy majcie oddech! Spróbowaliśmy wy krzesać z siebie trochę zapału, lecz musiało to wy glądać żałośnie. – Słuchajcie, dzieci! – konty nuowała. – Moi rodzice są bogaci! Nie tacy średnio zamożni albo zamożni. Oni są bardzo, bardzo bogaci! Obrzy dliwie, nieprawdopodobnie, nieprzy zwoicie bogaci! Kiedy to mówiła, jej oczy bły szczały z podniecenia. – Mieszkają w piękny m, duży m domu w Wirginii. Takiego domu jeszcze nie widzieliście. Znam go, tam się urodziłam i dorastałam. Gdy go zobaczy cie, nasz w porównaniu z nim wy da się wam zwy kłą chatą. W końcu powiedziała nam to, co chciała powiedzieć: – Dzisiaj przeprowadzamy się do domu moich rodziców. Będziemy z nimi mieszkać. By ła rozpromieniona i podekscy towana nadarzający m się sposobem rozwiązania naszy ch problemów. Mimo to, z nieznany ch mi powodów, unikała spojrzenia nam prosto w oczy. Czułam, że coś ukry wała.
Ale ona by ła naszą matką, więc musieliśmy jej zaufać, nie mogąc zwrócić się o pomoc do taty. – Mamo, bliźnięta są już zmęczone. Trzeba podać im obiad – powiedziałam, próbując sprowadzić ją na ziemię. – Czas na obiad będzie później – odburknęła zniecierpliwiona. – Trzeba zrobić plany, spakować rzeczy. Przecież dziś jeszcze musimy złapać nocny pociąg. Dzieci ten jeden raz mogą poczekać. Cathy, wszy stkie wasze rzeczy muszą zmieścić się w dwóch walizkach. Chcę, żeby ście zabrali ty lko najbardziej niezbędne ubrania i małe zabawki. Ty wy bierzesz wszy stko to, bez czego, według ciebie, maluchy nie mogą się oby ć – zarządziła mama, a potem szy bko dodała: – Przy kro mi, ale nie możemy wziąć ze sobą więcej niż cztery walizki, a ja potrzebuję co najmniej dwóch na swoje rzeczy. To się naprawdę działo! Mieliśmy jechać i zostawić wszy stko. Musiałam upchnąć nasze rzeczy do dwóch walizek, a przecież Potargana Anna sama z powodzeniem mogłaby wy pełnić jedną z nich. Jak mogłaby m zostawić moją najbardziej ukochaną lalkę, którą dostałam od taty, gdy skończy łam trzy lata? Załkałam. Siedzieliśmy zaszokowani, wlepiając oczy w mamę, która czuła się jakoś nieswojo. Poderwała się z miejsca i zaczęła krąży ć po pokoju. – Jak już powiedziałam, moi rodzice są szalenie bogaci. Nie macie się czego obawiać. Kupię wam wszy stko, czego zapragniecie, jak ty lko będziemy na miejscu. Obrzuciła mnie i Christophera badawczy m spojrzeniem, a potem szy bko się odwróciła, aby ukry ć twarz. – Mamo – odezwał się Christopher – czy coś jest nie tak? Zaskoczy ło mnie, że mógł w ogóle o to zapy tać, skoro by ło bardziej niż oczy wiste, że wszy stko by ło nie tak. Mama nie przestawała krąży ć po pokoju, a jej długie nogi ukazy wały się w rozcięciach zwiewnego, czarnego negliżu. Nawet w żałobie by ła piękna. By ła taka piękna i ja ją tak bardzo kochałam – och, jak ją wtedy kochałam! Jak my śmy ją wszy scy wtedy kochali… – Skarby – zaczęła – cóż mogłoby by ć złego w mieszkaniu w takim duży m, wspaniały m domu, jaki posiadają moi rodzice? Urodziłam się tam i dorastałam z wy jątkiem lat, które spędziłam w szkole. To naprawdę wielki dom. A oni ciągle dobudowują nowe pokoje, chociaż ty lko Bóg wie po co. Uśmiechnęła się, ale w ty m uśmiechu by ło coś fałszy wego. – Jest jednak pewna rzecz, o której chciałaby m, aby ście wiedzieli, zanim spotkacie mojego ojca, a waszego dziadka… – zająknęła się, a potem znów uśmiechnęła się w ten nieprzy jemny sposób. – Wiele lat temu, gdy miałam osiemnaście lat, zrobiłam coś, czego wasz dziadek i babcia nie poparli i nie pochwalili. Za to, co zrobiłam, mój ojciec wy kreślił mnie z testamentu i wy dziedziczy ł. Zostałam, jak to elegancko nazwał wasz tata, pozbawiona łaski. Na szczęście nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Nie mogłam wy obrazić sobie mamy robiącej coś tak złego, za co nawet własny ojciec odwrócił się od niej i odebrał, co jej się należało. – Tak, mamo, dokładnie wiem, o co ci chodzi – wy rwał się Christopher. – Zrobiłaś coś, czego nie zaakceptował twój ojciec, więc, chociaż by łaś wliczona do spadkobierców, on, zamiast się dobrze zastanowić, kazał prawnikowi wy kluczy ć cię z testamentu. W związku z ty m nic nie odziedziczy sz z jego ziemskich dóbr, gdy on odejdzie do lepszego świata. Uśmiechnął się szeroko, zadowolony, że wie więcej ode mnie. – Tak, Christopherze – przy taknęła mama. – Nie otrzy mam niczego z bogactwa mojego ojca
i przeze mnie wy także. Ponieważ jednak jestem jedy ny m ży jący m spadkobiercą, mam nadzieję odzy skać jego miłość i łaskę. Kiedy ś miałam dwóch starszy ch braci, ale obaj zginęli w wy padkach i teraz pozostałam ty lko ja – powiedziała z gorzką ironią. – Chy ba powinnam wam coś jeszcze wy znać – odezwała się znowu po chwili głębokiego zastanowienia. – Wasze prawdziwe nazwisko nie brzmi Dollanganger, lecz Foxworth. Pamiętajcie, że to bardzo ważne nazwisko w Wirginii! – Ależ mamo! – krzy knęłam zaszokowana. – Czy podanie fałszy wego nazwiska w naszy ch metry kach urodzenia nie jest przestępstwem? – Na miłość boską, Cathy, oczy wiście, że nazwisko można zmienić legalnie – odpowiedziała rozdrażniona. – Nazwisko Dollanganger należy do nas, choć ty lko w pewny m sensie. Wasz tata zapoży czy ł je od swoich przodków. By ł to pewnego rodzaju żart, który przy okazji bardzo dobrze spełnił swoje zadanie. – Jakie zadanie? – zapy tałam. – Czemu miała służy ć taka zamiana? – Cathy, jestem zmęczona – mówiła zniecierpliwiona mama. – Już wkrótce wszy stkiego się dowiesz, wszy stko ci wy jaśnię, ale teraz, proszę, pozwól mi złapać oddech – skończy ła i nie dała mi więcej dojść do słowa. Czułam się zagubiona, zresztą Christopher chy ba także. A więc najpierw dowiedzieliśmy się, że jacy ś tajemniczy ludzie przy jdą zabrać nam wszy stko, włącznie z naszy m domem. A potem, że nasze własne nazwisko nie jest naprawdę nasze. Bliźnięta już prawie spały. Na szczęście i tak by ły za małe, aby cokolwiek z tego zrozumieć. Nawet ja nie rozumiałam. By łam dwunastoletnią dziewczy ną, właściwie prawie kobietą, lecz nie mogłam pojąć, dlaczego mama nie sprawiała wrażenia w pełni szczęśliwej z powodu podróży do domu, do rodziców, który ch nie widziała przez piętnaście lat. Wiadomość o ich istnieniu by ła zresztą kolejną rewelacją tego zwariowanego popołudnia. Pomy ślałam, że początek ży cia naszy ch rodziców wcale nie by ł związany z naszy m, że długo przed nami ży li sprawami, o który ch my doty chczas nie mieliśmy zielonego pojęcia. – Mamo – zagaił nagle Christopher – ten piękny, wielki dom w Wirginii z pewnością jest miły, ale nam podoba się tutaj. Mamy tu przy jaciół, wszy scy nas znają i lubią, dlatego nie chcę się stąd wy prowadzać. Czy nie mogłaby ś spotkać się z prawnikiem taty ? By ć może on znalazłby jakiś sposób, aby śmy mogli tu zostać, zachowując dom i nasze meble. Z entuzjazmem poparłam brata. Wtedy mama podbiegła i upadła przed nami na kolana. – Czy my ślicie, że nie zastanawiałam się nad sposobem pozostania tutaj? Uwierzcie mi, absolutnie nie ma takiej możliwości – wy znała, szlochając. – Nie mamy pieniędzy na opłacenie rachunków! A nawet gdy by śmy mieli, nie potrafiłaby m sama utrzy mać czwórki dzieci i siebie. Nie mam takich zdolności ani predy spozy cji. Spójrzcie na mnie. Powiedziawszy to, uroczo rozłoży ła ramiona, demonstrując swoją delikatność, piękno i… bezradność. – Wiecie, kim jestem? – tłumaczy ła dalej. – Jestem piękną, lecz nieprakty czną ozdobą. Tak zostałam wy chowana i teraz jest za późno, żeby to zmienić. Nie nauczono mnie niczego, co naprawdę mogłoby mi się przy dać w ży ciu, poza jedny m: jak zdoby ć męża, który zdołałby zapewnić mi egzy stencję na odpowiednim poziomie. Nie umiem nawet pisać na maszy nie ani nie jestem dobra w rachunkach. Ach, prawda, umiem pięknie haftować, ty le ty lko, że tego rodzaju zajęcie nie przy nosi żadny ch pieniędzy, a bez pieniędzy po prostu nie da się ży ć. Prawda jest bowiem taka, że to nie miłość rządzi światem, lecz pieniądz. Ty mczasem mój ojciec ma tak dużo pieniędzy, że nie wie, co z nimi robić. Poza ty m ma sześćdziesiąt sześć lat i umiera na serce. My ślę, że już długo nie poży je. Może dwa, trzy
miesiące, ale to wy starczy, żeby odzy skać, co mi się należy. Kiedy ś bardziej mu zależało na mnie niż na który mś z sy nów, więc uzy skanie przebaczenia nie powinno by ć trudne. Sprawię, że znów mnie pokocha i na powrót wpisze do testamentu. Wiem, że mi się uda, bo jestem z jego ciała i krwi, a to jest coś, co dla niego w obliczu śmierci stanowi bezcenną wartość. Ten schorowany starzec najzwy czajniej potrzebuje spadkobiercy, który uczy ni go nieśmiertelny m i zagwarantuje ciągłość jego dzieła. Ty lko ja mogę to uczy nić, ja i moje dzieci, które noszą w sobie jego cząstkę. Obiecuję, że przez jedną noc przy gotuję go na spotkanie z wami. Kiedy wreszcie was zobaczy, będzie oczarowany czworgiem piękny ch, doskonały ch w każdy m calu dzieci. On musi was pokochać – każde z was. A gdy już umrze, całe to ogromne bogactwo będzie moje! Moje i wasze! Wtedy raz na zawsze uwolnimy się od długów, będziemy mogli pojechać, gdzie ty lko zechcemy, kupować wszy stko, czego dusza zapragnie! Co ja mówię? Będziemy mogli robić po prostu to, na co ty lko przy jdzie nam ochota!!! Zrozumcie, tu nie chodzi o jakiś milion czy dwa, ale o wiele, wiele milionów – może nawet miliardów! Ludzie posiadający takie pieniądze nie mają poczucia ich rzeczy wistej wartości. Och, dzieci, trudno wam sobie wy obrazić, jaką potęgą zarządza wasz dziadek, nawet teraz, gdy zbliża się do smutnego końca. W jego posiadaniu są banki, linie lotnicze i oceaniczne, hotele i domy towarowe. Wasz dziadek jest geniuszem. Wszy stko, czego doty ka, zamienia w złoto. Siedziałam z otwarty mi ustami, zahipnoty zowana siłą jej pasji, która eksplodowała w chwili, gdy mama zaczęła mówić o szansie odziedziczenia majątku dziadka. W jedny m momencie uległa przeobrażeniu, już nie by ła bezradna, lecz pełna determinacji. Christopher wlepiał w nią oczy z niedowierzaniem. Nie by ło sposobu nie poddać się mocy jej sugesty wnej wizji. Już widziałam siebie w ty m ogromny m domu, ogromny m i bogaty m jak pałac, który m włada nasz tajemniczy dziadek, do złudzenia przy pominający Króla Midasa. Wkrótce mieliśmy go poznać i dzięki jego pieniądzom ujrzeć świat rzucony do naszy ch stóp. Tak oto wkraczaliśmy w inne, niewiary godnie bogate ży cie, w który m miałam by ć traktowana niemal jak księżniczka. Mimo to wcale nie czułam się szczęśliwa. – Cathy – podtrzy my wał mnie na duchu Christopher – bez względu na wszy stko, to i tak ty lko od ciebie zależy, czy zostaniesz baletnicą. Za pieniądze nie można kupić talentu, nie można też stworzy ć lekarza z lekkoducha. Zanim jednak nadejdzie czas, gdy będziemy musieli spoważnieć i poświęcić się naszemu powołaniu, spróbujmy po prostu dobrze się zabawić. Podczas pakowania okazało się, że poza mały m pierścionkiem z oczkiem w kształcie serca nie mogę zabrać z sobą niczego, co dostałam od taty. Najbardziej rozpaczałam z powodu srebrnej pozy ty wki, którą ze względu na jej dużą wartość również postanowiono mi odebrać. Ty lko dzięki Christopherowi jakoś dałam sobie radę w ty ch ciężkich chwilach. Mój brat, jakby zainspirowany przez mamę, by ł przekonany, że jak ty lko zostaniemy bogaci, ży cie przekształci się w jedną wielką zabawę. Po raz ostatni spoglądałam na srebrną pozy ty wkę, w której po otworzeniu wieczka różowa balerina wy kony wała wdzięczną arabeskę przed miniaturowy m lustrem. I po raz ostatni słuchałam delikatny ch dźwięków melodii: Tańcz, baletnico, tańcz… Mój Boże, mogłam ją ukraść, gdy by m ty lko miała gdzie schować. Stałam na środku pokoju, w który m każda rzecz przy pominała jakieś zdarzenie z przeszłości. I nagle całe dzieciństwo, tak szczęśliwe dla mnie, stanęło mi przed oczami. Jakżeż trudno by ło pogodzić się z my ślą, że już wkrótce wszy stkie jego ślady ulegną rozproszeniu. Nie chciałam stąd wy jeżdżać, nie chciałam stracić tego miejsca, gdzie wspomnienie ojca by ło tak ży we. – Cathy – zawołała mama – nie stój tak i nie płacz. Pokój jest ty lko pokojem. Zanim umrzesz,
będziesz mieszkała jeszcze w wielu pokojach, więc przestań się mazać i skończ pakować walizki. Zanim umrzesz, będziesz mieszkać w ty siącu pokoi, szepnął mi do ucha jakiś głosik. I ja mu uwierzy łam.
Droga do bogactwa
Kiedy nastał wieczór, by liśmy już spakowani i gotowi do drogi. Ukradkiem, bez pożegnania z który mkolwiek z naszy ch przy jaciół, wsiedliśmy do zamówionej wcześniej taksówki, która zawiozła nas na dworzec. Nie pojmowałam, dlaczego musiało tak by ć, ale doskonale zdawałam sobie sprawę, że by ło to bolesne dla nas wszy stkich. W pośpiechu ulokowaliśmy się w przedziale pociągu, który po chwili ociężale ruszy ł w kierunku odległej górskiej miejscowości w Wirginii, po drodze mijając wiele śpiący ch miast i wiosek, o który ch istnieniu świadczy ły jedy nie złote prostokąty okien. Mój brat i ja nie zmruży liśmy oczu tej nocy, będąc za bardzo podekscy towani samą podróżą, jak i snuciem domy słów na temat tego wielkiego, zamożnego domu, gdzie mieliśmy ży ć w przepy chu, jeść ze złoty ch talerzy i na każde wezwanie mieć służącego w liberii. To właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że zy skując coś, jednocześnie zawsze będę coś tracić. By ła to brutalna prawda o ży ciu, z którą, chcąc czy nie chcąc, wkraczałam w dorosłość i początki mojego filozofowania. Postanowiłam wy korzy stać to odkry cie, jak ty lko potrafiłam najlepiej. Gdy razem z Christopherem zastanawiałam się, jak wy damy odziedziczone pieniądze, do naszego przedziału wszedł tęgi, ły siejący konduktor, który z podziwem patrząc na mamę, uprzejmie oznajmił: – Pani Patterson, za piętnaście minut będziemy na miejscu. – Dziękuję – odpowiedziała szy bko, zakłopotana naszy m py tający m spojrzeniem. – Droga pani – konty nuował dość poufale konduktor – jest trzecia rano. Czy ktoś po panią wy jdzie? – Tu wskazał na nas, a potem na śpiące bliźnięta. – Wszy stko w porządku – zapewniła go mama. – Proszę pani, na dworze jest jeszcze ciemno. – Nawet we śnie trafiłaby m do domu – odparła na to. To jednak nie usaty sfakcjonowało nadopiekuńczego konduktora, który naty chmiast powiedział: – Jednak do Charlottesville jest godzina jazdy. Zostawiamy panią i dzieci na pustkowiu. W okolicy nie ma ani jednego domu. – Ktoś po nas wy chodzi, więc naprawdę nie potrzebujemy pańskiej pomocy. Jeśli jednak nie przestanie pan w tej chwili zadawać nam ty lu zbędny ch py tań, z pewnością spóźnimy się do wy jścia – zdecy dowanie ucięła mama, czy m na dobre pozby ła się wścibskiego kolejarza. Kiedy zostaliśmy sami w przedziale, nie mieliśmy czasu wy jaśnić powodu, dla którego mama podała się za panią Patterson. Pociąg zaczął szy bko zwalniać i nim się obejrzeliśmy, by liśmy już na stacji. Na dworze by ło zupełnie ciemno. Rozejrzałam się dokoła i nie ujrzałam nic oprócz starej, zniszczonej wiaty. W milczeniu odprowadzaliśmy wzrokiem odjeżdżający pociąg, który wkrótce zniknął w mroku, wy dając na koniec jeden smutny gwizd, jakby w ten sposób chciał ży czy ć nam szczęśliwej drogi. W okolicy nie widać by ło ani jednego domu, wokół ty lko pola i łąki. Nikt na nas nie czekał. By liśmy zdani wy łącznie na siebie.
– Gdy by teraz świeciło słońce – odezwała się nagle mama – wasze oczy ujrzały by tak piękny widok, że trudno by łoby go porównać z jakimkolwiek inny m zakątkiem świata. Jesteśmy u podnóża Gór Błękitny ch, wszędzie tu rozciągają się urodzajne pola okoliczny ch farmerów, którzy codziennie dostarczają świeżą ży wność bogaczom mieszkający m na wzgórzach. Lata są tu upalne, a zimy mroźne i pełne śniegu. To jest naprawdę szczęśliwa kraina. No, ale teraz musimy się pośpieszy ć. Czeka nas daleka droga, a powinniśmy dotrzeć do domu przed świtem, zanim wstanie służba. – Dlaczego? – zapy tałam. – I w ogóle dlaczego ten konduktor nazy wał cię panią Patterson? – Och, Cathy, przestań by ć taka dociekliwa, nie mam teraz czasu ci tego tłumaczy ć – zby ła mnie mama. – Może jednak nam powiesz, dlaczego zostawiłaś konduktorowi swoje walizki – włączy ł się Christopher. – Poprosiłam go, aby oddał je do przechowalni, to wszy stko – odparła mocno rozdrażniona. – Po co to zrobiłaś? – konty nuował uparcie mój brat. – Po pierwsze, nie dałaby m rady taszczy ć czterech walizek. Po drugie, nie mogę pojawić się przed moim ojcem tak nagle, w środku nocy, po piętnastu latach nieobecności, w dodatku z czwórką dzieci, o który ch istnieniu nie ma on najmniejszego pojęcia. Dlatego umówiłam się z mamą, że najpierw ulokuję was gdzieś w domu, a potem wrócę do miasteczka po walizki i z powrotem przy jadę taksówką sama, żeby przy gotować ojca na spotkanie z wami. Chy ba miało to jakiś sens, bo Christopher zaprzestał zadawania dalszy ch py tań i wreszcie wy ruszy liśmy w drogę. Niczy m cienie posuwaliśmy się za mamą wzdłuż słabo widoczny ch ścieżek, ukry ty ch wśród drzew i krzewów, które szarpały nasze ubrania. Szliśmy wolno, mając przed sobą długą wędrówkę, o ty le trudniejszą, że każde z nas by ło obarczone ciężarem ponad siły. Po jakimś czasie Christopher i ja, ciężko powłócząc nogami, zaczęliśmy okropnie narzekać i marudzić, domagając się choć chwili odpoczy nku. By liśmy zmęczeni i poiry towani, gdy ż bezwładne ciała śpiący ch bliźniąt wręcz przy gniatały nas do ziemi. W ty m momencie marzy liśmy ty lko o jedny m, żeby znów by ć w Gladstone, w naszy ch wy godny ch łóżkach, które wy dawały się o wiele bardziej realne od tego bogatego domu ze służbą i dziadkami, znany mi nam ty lko z fragmentów opowieści. – Obudźcie Cory ’ego i Carrie – sy knęła mama, podenerwowana naszy m narzekaniem. – Postawcie bliźnięta na ziemi i zmuście do chodzenia. Potem niewy raźnie mruknęła coś w kołnierz żakietu, co z ledwością dotarło do moich uszu: – Bóg jeden wie, lepiej niech chodzą po dworze, póki mogą. Wy straszona spojrzałam na starszego brata akurat w chwili, gdy on odwracał głowę w moją stronę. Uśmiechnął się, więc i ja uśmiechnęłam się w odpowiedzi, próbując jednocześnie zapanować nad sobą. Uparcie powtarzałam sobie, że nic złego nie może się nam przy trafić. Jutro, kiedy ty lko mama spotka się z dziadkiem, on zostanie przez nią oczarowany i naty chmiast pokonany. Wy starczy, że spojrzy na jej piękną twarz i usły szy choćby jedno słowo wy mówione delikatny m głosem, a wy baczy mamie wszy stko, za co wcześniej pozbawił ją łaski. Przecież człowiek na łożu śmierci nie może by ć taki zatwardziały, aby nie chcieć wy zby ć się urazy do jedy nego ży jącego dziecka, które kiedy ś tak bardzo kochał. Kiedy już nastąpi moment pojednania, mama sprowadzi nas do sy pialni dziadka. Będziemy wy glądali jak najlepiej i zachowy wali się jak najgrzeczniej, żeby przekonać go, iż nie jesteśmy brzy dcy ani źli. Dobrze pamiętam, jak ludzie w sklepach przy stawali, aby pogłaskać bliźnięta i obsy pać mamę komplementami na temat ich urody i dobrego wy chowania. A niech ty lko dziadek dowie się, jaki mądry jest Christopher! Uczeń na samy ch piątkach, któremu w niezwy kły sposób wszy stko łatwo przy chodziło zrozumieć i zapamiętać. No i ja. Ja też miałam talent.
Tańczy łam, i to jak! Wprawdzie przeczuwałam, że dziadek łatwo nie wy baczał popełniony ch błędów, zwłaszcza jeśli przez piętnaście lat potrafił nie uznawać swojej niegdy ś ukochanej córki, ale nie wy obrażałam sobie, żeby mogło nie zależeć mu na pojednaniu ze światem i bliskimi, dosłownie na chwilę przed śmiercią. Wierzy łam poza ty m w czarowną moc wdzięku mamy, której nikt, choć odrobinę wrażliwy, nie by ł w stanie się oprzeć. – Siostrzy czko – przerwał moje rozmy ślania Christopher – nie miej takiej zmartwionej miny. Gdy by Bóg nie wpisał w dzieje świata starzenia się, chorób i śmierci, nie pozwoliłby ludziom na rodzenie dzieci. Nie miałam pojęcia, co w tej chwili miał na my śli, ale jego uśmiechnięta twarz wy starczała za wszy stkie słowa pocieszenia. Na moje szczęście Christopher by ł w odróżnieniu ode mnie wieczny m opty mistą. Obudziliśmy bliźnięta, usiłując je przekonać, że muszą iść bez względu na zmęczenie. Skończy ło się na ty m, że ciągnęliśmy Cory ’ego i Carrie za sobą, podczas gdy oni pojękiwali, szlochem wy rażając swój bunt. – Nie chcę iść tam, gdzie idziemy – załkała Carrie. Cory milczał, pociągając nosem. – Nie lubię chodzić po lesie, gdy jest ciemno – narzekała z coraz większą siłą moja młodsza siostra. – Idę do domu! Puść mnie, Cathy ! Puść! – krzy czała, próbując uwolnić rączkę z mojego uścisku. Chciałam znowu wziąć ją na ręce, ale by łam zby t słaba. Poza ty m Christopher puścił Cory ’ego i pobiegł pomóc mamie, która potknęła się na jakimś kamieniu. Zostałam więc z dwójką niechętny ch, oporny ch dzieci, które teraz sama musiałam ciągnąć za sobą w ciemności. Powietrze by ło zimne i ostre. Dotarliśmy do wzgórz, które w mroku sprawiały wrażenie wy ższy ch i niezwy kle groźny ch. Spojrzałam w niebo – przy pominało odwróconą do góry dnem głęboką miskę, szczelnie zakry wającą całą ziemię. Dno miski, jakby wy łożone granatowy m aksamitem, zamiast gwiazdami przety kane by ło kry staliczny mi płatkami śniegu, chwilami wy wołujący mi złudzenie łez, które by ć może miałam wy płakać w przy szłości. To bliskie niebo by ło zby t duże, zby t piękne, przy tłaczało mnie, wy pełniając zły mi przeczuciami. A jednak wiedziałam, że w inny ch okolicznościach mogłaby m pokochać ten krajobraz. W końcu znaleźliśmy się w pobliżu skupiska duży ch i piękny ch domów położony ch na stromy m zboczu. Mama zdecy dowany m krokiem poprowadziła nas w stronę największego i najwspanialszego z nich, oznajmiając nam, że to właśnie Foxworth Hall, dom jej przodków zbudowany ponad dwieście lat temu! Obeszliśmy go w milczeniu, bezszelestnie, bacznie uważając, aby nie zdradzić naszej obecności jakimś przy padkowy m hałasem. Mieliśmy zachowy wać się tak, jakby nas nie by ło. Tego kategory cznie zażądała mama. Kiedy stanęliśmy przed ty lny mi drzwiami, nie musieliśmy nawet pukać, bo w tej samej chwili ktoś bły skawicznie otworzy ł je od środka. Z mroku wy łoniła się starsza kobieta, która bez słowa poprowadziła nas w górę wąską i stromą klatką schodową, nie pozwalając przy stanąć choćby na sekundę, aby popatrzeć na mijane pokoje. Ukradkiem jak złodzieje przemierzaliśmy labiry nt kory tarzy dla służby, żeby wreszcie dotrzeć na sam szczy t, do ostatniego pokoju. Kobieta otworzy ła drzwi kluczem i gestem głowy nakazała nam wejść do środka. Poczułam ulgę, że ta koszmarna nocna podróż nareszcie dobiegła kresu. Weszliśmy do dużego pokoju, oświetlonego ty lko jedną lampą. Dwa wy sokie okna zasłonięte by ły ciężkimi draperiami. Starsza kobieta w szarej sukience naty chmiast zamknęła za nami masy wne drzwi i mrużąc oczy, przy jrzała się nam uważnie.
– Tak jak pisałaś, Corrine. Twoje dzieci rzeczy wiście wy glądają na piękne. Jej głos by ł zimny i obojętny. – Ale czy jesteś pewna, że są inteligentne? Może też mają jakieś ukry te defekty, skazy niewidoczne dla oka? – Przestań – wy krzy knęła urażona mama. – Moje dzieci są idealne! Spójrz na nie dokładnie. Są idealne pod każdy m względem, psy chiczny m i fizy czny m. Nie miałam już żadny ch wątpliwości, że w taki oto sposób poznaliśmy naszą babcię, która stała przed nami szty wno wy prostowana, nie zdradzając cienia radości ze spotkania. Nie by ła taka stara, jak ją sobie wy obrażałam. Nie by ła ani siwa, ani pomarszczona. W jej postaci za to by ło coś, co nakazy wało trzy mać się na dy stans. Babcia miała orli nos, szerokie, męskie ramiona, zacięte, wąskie usta i biust jakby wy kuty z betonu. Jej szarą sukienkę zdobiła diamentowa broszka, zapięta pod wy sokim, prosty m wy cięciem przy szy i. W tej kobiecie nie by ło nic łagodnego ani ty m bardziej miłego. Nie podobała mi się. Kiedy ty lko sobie to uświadomiłam, chciałam naty chmiast wracać do domu. W my ślach przy woły wałam na pomoc ojca, w tej chwili bardzo potrzebując jego ciepła i poczucia bezpieczeństwa, które nierozerwalnie wciąż ty lko z nim by ło związane. Drżałam ze strachu, próbując jednocześnie zrozumieć tajemnicę związku między tą straszną kobietą a naszą piękną i delikatną mamą. Przy glądając się im, trudno by ło powiedzieć, że oto stoją obok siebie matka i córka. Po kim zatem mama odzie dziczy ła urodę i miłe usposobienie? Mruganiem powiek powstrzy małam łzy w obawie, że Christopher mógłby je zobaczy ć i potem wy śmiać. Z pomocą przy szedł też uspokajający, ży czliwy uśmiech mamy, która poprosiła mnie o rozpakowanie walizek i pomoc przy położeniu bliźniąt do łóżka. Carrie i Cory, przebrani w kolorowe pidżamy, wy glądali jak duże lalki o zaróżowiony ch policzkach. Mama pochy liła się nad nimi i całując rozpalone czoła, czule szeptała im słowa jakiejś koły sanki. – Dobranoc, moje skarby – powiedziała na koniec ciepły m głosem, czy m naty chmiast wy wołała u mnie wspomnienie domu. Dzieci już tego nie usły szały, zanurzone w głębokim śnie. Babcia najwy raźniej nie by ła zadowolona z widoku bliźniąt w jedny m łóżku, a kiedy spostrzegła, że ja i Christopher ze zmęczenia opieramy się o siebie, w jej oczach pojawił się bły sk potępienia. – Twoje starsze dzieci nie mogą spać w jedny m łóżku! – zawy rokowała. – To są ty lko dzieci – zaprotestowała mama, a potem znacznie łagodniej dodała: – Ty się w ogóle nie zmieniłaś, prawda? Ciągle masz brzy dkie i podejrzliwe my śli. Zrozum jednak, że Christopher i Cathy są jeszcze niewinni. – Niewinni? – odburknęła babcia. – Twój ojciec i ja dokładnie tak samo my śleliśmy o tobie i twoim wujku! Stałam bezradnie, zresztą podobnie jak mój starszy brat, zupełnie zaskoczona gwałtownością tej nieoczekiwanej i niezrozumiałej dla mnie sprzeczki. – Jeżeli tak my ślisz – nie dawała za wy graną mama – to daj im osobne pokoje i osobne łóżka! Na Boga, w ty m domu jest ich chy ba dosy ć! – To niemożliwe – odparła babcia. – To jedy ny pokój połączony z łazienką, z którego mój mąż nie usły szy ich kroków czy spuszczania wody. Jeżeli zostaną rozdzieleni i umieszczeni w różny ch pokojach, jest zby t duże prawdopodobieństwo, że on lub służba usły szą ich głosy, a ty m bardziej jakikolwiek hałas. Nie możemy podjąć takiego ry zy ka. Posłuchaj mnie, dobrze przemy ślałam ten plan. To jest jedy ny bezpieczny pokój.
Jedy ny bezpieczny pokój? Mieliśmy więc spać wszy scy w jedny m pokoju, w jedny m, choć wokół by ło pewnie dwadzieścia, trzy dzieści, a może nawet czterdzieści inny ch? Oniemiałam z wrażenia. – Połóż dziewczy nki w ty m łóżku, a chłopców w tamty m – poleciła babcia tonem nieznoszący m sprzeciwu. Mama posłusznie podniosła Cory ’ego i przeniosła do drugiego łóżka, ustalając zasadę, jaka miała odtąd obowiązy wać: chłopcy w łóżku obok drzwi do łazienki, a Carrie i ja pod oknem. – Teraz posłuchajcie – konty nuowała babcia, zwracając się do nas jak instruktor musztry. – Obowiązkiem was dwojga będzie pilnowanie młodszego rodzeństwa, aby by ło cicho. Rozumiecie? Cicho, to znaczy żadny ch krzy ków, żadny ch wrzasków, ani ty m bardziej bieganiny po pokoju. Bo jeśli dziadek dowie się za wcześnie, że tu jesteście, wy rzuci was wszy stkich, nie dając złamanego grosza, przedtem surowo karząc za to, że w ogóle stąpacie po ty m świecie. Dlatego, gdy wasza matka i ja wy jdziemy stąd, zamknę drzwi na klucz, a wy będziecie zachowy wać się tak, żeby nie by ło was sły chać na inny ch piętrach. Zostaniecie tu do dnia śmierci dziadka. Do tego czasu po prostu czujcie się, jakby ście nie istnieli. Wprawdzie mama przy gotowy wała nas wcześniej na niekochającego, obojętnego i nieustępliwego dziadka, ale chy ba zupełnie zapomniała o babci, która teraz okazała się przy krą, i z tego powodu raczej niechcianą, niespodzianką. Najzwy czajniej wpadłam w panikę po usły szeniu ostatnich słów babci i gdy by wówczas mama szy bko nie przy tuliła nas do siebie, prawdopodobnie zrobiłaby m coś strasznego. – Wszy stko będzie dobrze. Zaufajcie mi – mówiła mama. – Będziecie tu ty lko jedną noc. Potem mój tata przy jmie was do swojego domu i pozwoli korzy stać z niego jak z własnego. Z wszy stkich pokoi, ogrodów także. Następnie spojrzała na swoją matkę, wy soką, surową i groźną. – Powinnaś mieć trochę współczucia dla moich dzieci. To przecież też twoje wnuki. Nie możesz oczekiwać, że będą się zachowy wać wbrew swojej naturze. Mogłaby ś pozwolić im uży wać wszy stkich pokoi w północny m skrzy dle, o które nigdy nikt specjalnie nie dbał. Babcia gwałtownie potrząsnęła głową. – Zapamiętaj sobie, Corrine! To ja tu decy duję, nie ty ! Nie mogę tak po prostu zamknąć drzwi do tego skrzy dła, nie wzbudzając podejrzeń służby. Wszy stko musi zostać tak, jak by ło. Ty lko w ten sposób nikt o niczy m się nie dowie. Wcześnie rano, zanim kucharz i służące pojawią się w kuchni, będę przy nosiła jedzenie i mleko. Jedy ny m niebezpieczny m momentem będą ostatnie piątki miesiąca, kiedy to przy chodzą tu sprzątaczki. W te dni dzieci będą musiały chować się na poddaszu i siedzieć tam, aż sprzątaczki skończą. Ale zanim one wejdą, sama sprawdzę, czy czasem dzieci nie pozostawiły po sobie jakiegoś śladu. – Możesz jednak o czy mś zapomnieć, coś przeoczy ć – protestowała mama. – Mimo wszy stko lepiej będzie, jeśli zamkniesz drzwi na końcu kory tarza. – Corrine, daj mi trochę czasu – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby. – Z czasem wy my ślę powód, dla którego służbie wcale nie wolno będzie wchodzić do tego skrzy dła, nawet żeby posprzątać. Ale muszę działać ostrożnie, tak aby twój przy jazd nie został skojarzony z zamknięciem tej części domu. Musisz wiedzieć, że służba mnie nie lubi. Licząc na nagrodę, każde z nich, gdy by ty lko spostrzegło coś niezwy kłego, od razu pobiegłoby donieść o wszy stkim twojemu ojcu. W końcu mama zgodziła się z babcią. Obie teraz zaczęły snuć jakieś tajemnicze plany, zupełnie zapominając o nas, którzy by liśmy już porządnie zmęczeni i śpiący. Kiedy pomy ślałam, że ten dzień nigdy nie dobiegnie końca, mama nagle przy pomniała sobie o mnie i Christopherze, pozwalając nam przebrać się w łazience i wreszcie położy ć do łóżka.
Kiedy podchodziła do mnie, żeby się pożegnać, zobaczy łam w kącikach jej oczu łzy. – Śpij, Cathy – powiedziała smutno. – Nie martw się i nie przejmuj ty m, co usły szałaś. Wszy stko będzie dobrze. – Mamo, dlaczego płaczesz? – zapy tałam zaniepokojona. – Widzisz, po rozmowie z babcią uświadomiłam sobie, że uzy skanie przebaczenia dziadka może potrwać znacznie dłużej niż jeden dzień. – Dłużej? – Może… może ty dzień, ale na pewno nie więcej, może nawet mniej. Po prostu dokładnie nie wiem… ale to nie będzie długo. Możesz na to liczy ć. Spuściła wzrok i odeszła do Christophera. Nie usły szałam, co szeptała mu do ucha. Potem, stojąc już w drzwiach, odwróciła się do nas i powiedziała: – Śpijcie smacznie. Jutro przy jdę do was najwcześniej, jak ty lko będę mogła. Znacie moje plany. Teraz muszę wrócić na stację i złapać pociąg do Charlottesville, gdzie czekają na mnie moje walizki. Kiedy odbiorę je z poczekalni, wsiadam do taksówki i wracam, aby się spotkać z dziadkiem. Zniecierpliwiona babcia bezwzględnie pchnęła mamę w kierunku kory tarza, ale ona jeszcze raz zwróciła się do nas: – Proszę, bądźcie grzeczni. Słuchajcie poleceń babci i w żadny m wy padku nie dawajcie jej powodów do karania was. Wrócę najszy bciej, jak ty lko będzie to możliwe, a w ty m czasie pamiętajcie, że bardzo was kocham i my ślami jestem z wami. – Nie martw się o nas – odrzekł Christopher. – Damy sobie radę. Wiemy, jak dbać o bliźnięta, już nie jesteśmy mały mi dziećmi. Po usły szeniu tego zapewnienia mama wy szła na kory tarz, a za nią babcia, która zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku. Zostaliśmy sami. To okropne by ć tak zamknięty m. Co by się stało, gdy by nagle wy buchł pożar? Czy ktoś przy szedłby nam na pomoc? Czy w ogóle usły szałby nasze wołania? Dzięki Bogu, że mieliśmy zostać w ty m zapomniany m miejscu ty lko przez jedną noc. Jutro już będzie inaczej. Jutro dziadek oficjalnie przy jmie nas do tego domu. Po wy gaszeniu świateł w pokoju zapanowała głęboka ciemność. Foxworth Hall przy pominał teraz olbrzy miego potwora, który uwięził nas w swojej paszczy o ostry ch zębach. Miałam wrażenie, że gdy by śmy ty lko się ruszy li, szepnęli coś czy głośniej odetchnęli, potwór połknąłby nas i zjadł. Pragnęłam snu, ale nie mogłam oswoić się z przerażającą ciszą, która jakby wy łaniała się z nieskończoności. Po raz pierwszy w ży ciu nie usnęłam naty chmiast. Christopher też nie mógł zasnąć, przewracał się z boku na bok, a kiedy zauważy ł, że nie śpię, powiedział: – Nie będzie tak źle. Babcia chy ba nie może by ć aż tak okrutna, jak się nam wy daje. – Czy chcesz w ten sposób powiedzieć, że nie wy gląda na pogodną staruszkę? – No właśnie – zaśmiał się. – Pogodna i słodka jak boa dusiciel. – Zauważy łeś, jaka jest okropnie wielka? Ile może mieć wzrostu? – O rany, trudno zgadnąć. Chy ba z metr osiemdziesiąt i sto kilogramów wagi. – Więcej! Dwa metry i dwieście kilo! – poniosła mnie wy obraźnia. – Cathy, nie powinnaś tak przesadzać. Ciągle masz skłonności do wy olbrzy miania spraw, które w rzeczy wistości są nieważne. Jeśli ty lko realnie spojrzy sz na naszą sy tuację, od razu zrobi ci się lepiej. Pamiętaj, musimy tu spędzić ty lko jedną noc, zanim wróci mama. I ty lko to się liczy. – Christopher, sły szałeś, co babcia powiedziała o naszy m wujku? Czy wiesz, o co jej chodziło? – Nie, ale my ślę, że mama nam wszy stko wy jaśni. A teraz, Cathy, spróbuj zasnąć. Sen jest
nam bardzo potrzebny. Zanim to zrobiłam, uklękłam obok łóżka i złoży łam ręce do modlitwy. Mocno zamknęłam oczy i żarliwie modliłam się, prosząc Boga, aby pomógł mamie zwy cięży ć dziadka. Czy ż wówczas mogłam uczy nić coś więcej? Kiedy z powrotem znalazłam się w łóżku, przy tulona do Carrie, wreszcie zapadłam w głęboki sen.
Dom babci
Za szczelnie zaciągnięty mi draperiami, które zabroniono nam odsłaniać, wstawał dzień. Christopher, zanim się dobrze rozbudził, już stroił do mnie głupie miny. – Cześć, potargana głowo – zawołał wesoło, kiedy usiadł na łóżku, ziewając i czochrając czupry nę. Z pewnością zdawał sobie sprawę, że jego włosy by ły tak samo, a może nawet bardziej potargane, ale wy śmiewał się z moich, gdy ż wiedział, że zawsze zazdrościłam mu jego przepiękny ch, bujny ch loków, który ch Pan Bóg niestety mi poskąpił. Usiadłam i rozejrzałam się po pokoju. By ł duży, ale zastawiony dwoma dwuosobowy mi łóżkami, masy wną szy fonierką, przy sadzisty m kredensem, toaletką i stołem otoczony m solidny mi krzesłami sprawiał wrażenie ciasnego i zagraconego. Między łóżkami stał jeszcze jeden stolik z nocną lampką. Podłoga by ła wy łożona czerwony m, orientalny m dy wanem, ozdobiony m złotą obwódką. Kiedy ś musiał by ć piękny, ale teraz by ł wy blakły i zniszczony. Podobnie narzuty na łóżka, wy konane z jakiegoś ciężkiego materiału, dawno straciły swój pierwotny kolor. Na wy lepionej kremową tapetą ścianie wisiały obrazy, które przedstawiały wy obrażenie piekła. Groteskowe demony ścigały nagich ludzi, którzy szukali schronienia w podziemny ch jaskiniach. Nieziemskie potwory pożerały inny ch nieszczęśników, rozszarpując ich zaśliniony mi paszczami. – Założę się, że te reprodukcje powiesiła nasza anielska babcia, aby uświadomić nam, co nas czeka, jeżeli ośmielimy się jej nie posłuchać. Wy glądają mi na obrazy Goi. Mój brat oczy wiście wiedział wszy stko. Chciał zostać nie ty lko lekarzem, ale również arty stą. Wy jątkowo dobrze ry sował. Tak w ogóle to by ł dobry prawie we wszy stkim, z wy jątkiem sprzątania po sobie i obsługiwania siebie. Akurat wtedy, gdy zamierzałam pójść do łazienki, Christopher wy skoczy ł jak z procy ze swojego łóżka i bez skrupułów mnie wy przedził, skazując na długie chwile niezby t miłego czekania. Przestępując z nogi na nogę, przy glądałam się bliźniętom, które po kilku niespokojny ch ruchach jednocześnie się obudziły. Carrie i Cory, jak lustrzane odbicia, usiedli, ziewnęli, przetarli oczy i ze zdumieniem rozejrzeli się dokoła. – Nie podoba mi się tutaj – orzekła zdecy dowany m tonem Carrie. Moja siostra, zanim jeszcze umiała mówić, a zaczęła stosunkowo szy bko, bo w dziewiąty m miesiącu ży cia, dobrze wiedziała, co lubi, a czego nie. Dla niej nie istniało coś pośredniego pomiędzy kolorem biały m i czarny m. Nie uznawała kompromisów. Gdy ty lko z czegoś by ła zadowolona, obwieszczała to całemu światu głosem brzmiący m niczy m radosny ptasi trel o poranku, ale jeśli czegoś nie akceptowała, lepiej by ło wówczas nie wchodzić jej w drogę. Mogła mówić godzinami i buzia choćby na moment jej się nie zamy kała. Rozmawiała z lalkami, filiżankami, misiami, dosłownie ze wszy stkim, co ty lko uznała za godnego partnera do konwersacji. Cory by ł zupełnie inny. Zazwy czaj cichy, uważnie słuchał szczebiotu młodszej siostry. Pani Simpson mówiła, że on jest jak „cicha woda, co brzegi rwie”. Milczący, wy twarzał wokół siebie
atmosferę tajemniczości, która pobudzała ciekawość i chęć poznania tego, co tak skrzętnie ukry wał przed światem. – Cathy, czy sły szy sz, co do ciebie mówię? Nie podoba mi się tutaj! – ciągnęła mnie za rękaw Carrie, rozzłoszczona brakiem reakcji z mojej strony. – Jak tu przy jechaliśmy ? – włączy ł się nagle Cory. – Nie pamiętasz? Pociągiem, wczoraj w nocy. – Wczoraj? Nie, nie pamiętam. A gdzie jest słońce? Czy jeszcze jest noc? Słońce świeciło za draperiami, ale gdy by m mu o ty m powiedziała, z pewnością chciałby je odsłonić, żeby wy jrzeć na zewnątrz. Gdy by ujrzał świat za oknem, na pewno chciałby się w nim znaleźć. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nagle ktoś na kory tarzu zaczął manipulować kluczem w zamku, co uratowało mnie przed dawaniem kłopotliwy ch odpowiedzi. W drzwiach stanęła babcia, która wniosła do pokoju dużą tacę wy pełnioną jedzeniem. Następnie głosem służbisty wy jaśniła, że może przy chodzić do nas ty lko raz dziennie, gdy ż w przeciwny m razie wzbudziłaby niepożądaną w naszej sy tuacji ciekawość służby. – Ty, Cathy – zwróciła się do mnie – będziesz pilnować, aby jedzenia starczy ło na cały dzień. Jeżeli będziecie grzeczni i spokojni, by ć może pod wieczór przy niosę wam lody i trochę ciasta. W każdy m razie żadny ch cukierków! Nigdy ! Nie możemy dopuścić, aby psuły wam się zęby, gdy ż dopóki nie umrze wasz dziadek, nie ma mowy o jakichkolwiek wizy tach u denty sty. Dlatego po każdy m posiłku my jcie zęby, a poza ty m dbajcie o to, aby wasze ciała by ły czy ste i ubrane. Przerwała na chwilę, żeby szczególnie surowo popatrzeć na mnie i Christophera. – Pod żadny m pretekstem dziewczy nki i chłopcy nie mogą jednocześnie korzy stać z łazienki – konty nuowała. – Macie się w niej w ogóle przy zwoicie zachowy wać. Pamiętajcie, że Bóg widzi wszy stko! Bóg zobaczy wszy stko, co będziecie robić za moimi plecami! I Bóg was ukarze, jeżeli ja tego wcześniej nie zrobię! Wówczas usły szeliśmy to po raz pierwszy, ale jak przy szłość pokazała – nie po raz ostatni. Na koniec babcia wy ciągnęła z kieszeni sukienki kartkę papieru z listą zasad, który ch mieliśmy nauczy ć się na pamięć. Jednocześnie zapowiedziała nam, że za złamanie każdego będziemy surowo karani. Potem podeszła do szafy i powiedziała: – W środku tej szafy są małe drzwiczki, a za nimi schody, które prowadzą na poddasze. Tam znajdziecie dużo miejsca do zabawy. Nie wolno wam jednak chodzić na poddasze przed dziesiątą rano. O tej porze służba pracuje na drugim piętrze, skąd bardzo łatwo mogłaby usły szeć jakiś ewentualny hałas z góry. Potem możecie robić, co ty lko przy jdzie wam do głowy, oczy wiście w granicach zdrowego rozsądku. Patrzy ła na nas, próbując przekonać się, czy wszy stko, o czy m mówiła, zostało przez nas właściwie zrozumiane. Christopher i ja skinęliśmy głowami, natomiast bliźnięta przy glądały się jej z dziwną fascy nacją, graniczącą z lękiem. Kiedy wy szła, znów zamknęła drzwi na klucz, a my mogliśmy wreszcie odetchnąć. Pełna determinacji przy stąpiłam do nowej gry. – Christopherze Doli, mianuję cię ojcem. – A zatem, jako mężczy zna i głowa tej rodziny, oświadczam wszem i wobec, że należy obsługiwać mnie jak króla – zaśmiał się mój starszy brat. – Żona, jako moja poddana, będzie nakry wać do stołu, podawać jedzenie i usługiwać swojemu panu i władcy. – Powtórz jeszcze raz to, co powiedziałeś, bracie. – Odtąd nie jestem twoim bratem, ale panem i władcą. Musisz słuchać moich rozkazów. – A co będzie, jeśli nie posłucham? – Nie podoba mi się ton twego głosu. Mów z szacunkiem, gdy się do mnie odzy wasz.
– Tra la la – zagrałam na nosie. – Dzień, w który m przemówię do ciebie z szacunkiem, nie nadejdzie, dopóki nie zdobędziesz mojego szacunku, a to będzie wtedy, gdy urośniesz na cztery metry, księży c zaświeci w południe, a śnieży ca zadmie w róg jednorożca, ujeżdżonego przez wspaniałego ry cerza w bły szczącej zbroi, który na ostrze swojej lancy nadzieje zieloną głowę smoka! Usaty sfakcjonowana piorunujący m wrażeniem, jakie wy warłam na Christopherze, złapałam Carrie za rękę i wciągnęłam do łazienki, gdzie mogły śmy spokojnie się umy ć, ubrać i uczesać, ignorując wołania biednego Cory ’ego, który nagle przy pomniał sobie o pilnej potrzebie. O dziwo, kiedy wy szły śmy, Cory nie musiał już iść do łazienki. Pod ostrzałem moich py tań wy znał prawdę, z zawsty dzeniem wskazując duży, niebieski wazon bez kwiatów, stojący niepozornie w rogu pokoju. – To powinno cię nauczy ć nie ignorować mężczy zny będącego w potrzebie – stwierdził zadowolony z siebie Christopher. – My, mężczy źni, nie jesteśmy jak wy, kobiety. Potrafimy sobie doskonale radzić w nagły ch wy padkach. Z początku by łam przerażona zachowaniem moich braci, ale później pomy ślałam, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wy szło, i postanowiłam pozostawić wazon w pobliżu łóżka Cory ’ego, ot tak, na wszelki wy padek. Nareszcie zasiedliśmy do śniadania. By ło to pierwsze w naszy m ży ciu śniadanie przy sztuczny m świetle, co wcale nie by ło zabawne, a wręcz przeciwnie – działało na mnie po prostu przy gnębiająco. Nagle straciłam apety t i ochotę na cokolwiek. W dodatku Carrie zaczęła gry masić z powodu jedzenia, dając wszy stkim do zrozumienia, że to przy niesione przez babcię zupełnie jej nie odpowiada. – My nie lubimy jajek na bekonie! My lubimy zimne płatki! Nie chcemy takiego gorącego, kluskowatego i tłustego jedzenia! Chcemy zimne płatki! Zimne płatki z rodzy nkami! Christopher, ku mojemu zaskoczeniu, zareagował naty chmiast, i to w sposób niezwy kle zdecy dowany. – Posłuchaj mnie, Carrie! Będziesz jeść wszy stko, co postawimy przed tobą. Nie będziesz marudzić, płakać, krzy czeć ani wrzeszczeć. A to mleko nie jest już gorące, ty lko letnie. Tłuszcz więc możesz zebrać i odłoży ć na bok, bo już dawno zasty gł. Następnie dał przy kład, w mgnieniu oka zmiatając z talerza swoją porcję. Dzieci po chwili uczy niły to samo, czy m wprawiły mnie w osłupienie. Miałam jednak przeczucie, że sukces Christophera by ł krótkotrwały. Bliźnięta po prostu potrzebowały czasu, aby oswoić się z nowy m wcieleniem swojego starszego brata. Po skończony m posiłku złoży łam naczy nia na tacy. I dopiero wówczas uświadomiłam sobie, że zapomnieliśmy o modlitwie. Szy bko zebrałam rodzeństwo wokół siebie, uklękłam i składając ręce, zaczęłam się modlić: – Panie, przebacz nam, że zjedliśmy, zapominając o Tobie. Prosimy cię, aby babcia się o ty m nie dowiedziała, i przy rzekamy poprawę. Amen. Gdy skończy liśmy, nadszedł czas zapoznania się z listą nakazów i zakazów sporządzoną przez babcię. Dzięki niej bliźnięta w pełni mogły zrozumieć naszą sy tuację i zdać sobie sprawę z tego, co nas czekało w przy szłości. Wczoraj w nocy przez cały czas spały i nie miały jeszcze okazji poznać możliwości naszej babci. Christopher chwy cił kartkę i wy dy mając złośliwie wargi, jak to miała w zwy czaju czy nić ta straszna kobieta, zaczął głośno recy tować jej przy kazania. A więc mieliśmy zawsze by ć całkowicie ubrani. Zawsze modlić się przed posiłkiem. Nigdy nie wolno nam by ło odsłaniać zasłon ani też odzy wać się do babci, zanim ona nas o to nie poprosi. Mieliśmy utrzy my wać porządek w pokoju i łazience. Nie mogliśmy siedzieć bez czy nnie. Dlatego powinniśmy pięć
godzin w ciągu dnia przeznaczać na naukę, a resztę czasu na rozwijanie naszy ch indy widualny ch zdolności. W wy padku gdy by śmy ich nie mieli, babcia nakazy wała czy tać Biblię, a gdy ktoś nie umiał czy tać, siedzieć i patrzeć na nią, aby poprzez skupienie i czy stość my śli wchłonąć znaczenie Pana i jego nauki. Zobowiązy wała nas ponadto do głośnego czy tania jednej strony z Biblii i uczenia się z niej na pamięć przy najmniej jednego cy tatu dziennie, co rzecz jasna skrupulatnie zapowiedziała sprawdzać. Kategory cznie zabraniała jednocześnie korzy stać z łazienki dziewczy nkom i chłopcom. Jakby tego nie by ło dosy ć, uzupełniła ten zakaz następny m, o wiele dalej idący m: mieliśmy nie doty kać i nie bawić się inty mny mi częściami ciała. Nie mogliśmy oglądać ich w lustrze i my śleć o nich podczas my cia, ani ty m bardziej pokazy wać ich sobie nawzajem. Nasze my śli powinny by ć jasne i czy ste, dalekie od nieprzy zwoity ch tematów, które z pewnością mogły by nas zdemoralizować. Ponadto zaży czy ła sobie, aby śmy w jej obecności zawsze stali spokojnie, z rękami ułożony mi wzdłuż ciała, nie zaciskając pięści na znak cichego buntu. Nie wolno nam by ło patrzeć jej w oczy i choćby próbować okazy wania jakichkolwiek uczuć. Nie mogliśmy liczy ć na jej przy jaźń, miłość, żal czy współczucie, gdy ż te rzeczy nie mogą doty czy ć czegoś, co z gruntu jest nieczy ste. Na koniec zabroniła nam wy mawiać w jej obecności imienia naszego ojca, zaznaczając, że dziecko najbardziej do niego podobne powinno w swoim interesie zadbać o to, żeby jak najmniej rzucać się jej w oczy. Zresztą ona i tak po prostu nie będzie na nie patrzeć. Punktów na liście babci by ło dwadzieścia trzy. Jednak przeczy tanie choćby kilku wy starczy ło, żeby zdać sobie sprawę, iż mieliśmy do czy nienia z chorą i złą kobietą. Czuliśmy się upokorzeni, gdy tak brutalnie wdzierała się w naszą inty mność, próbując jednocześnie wmówić nam coś zwy rodniałego i obrzy dliwego. By liśmy dziećmi, które potrzebowały siebie. Kochaliśmy się tak, jak ty lko rodzeństwo może się kochać, i nie mogło by ć nic lubieżnego w wy rażaniu tej miłości poprzez tulenie się do siebie czy niewinną pieszczotę. Bardziej niemoralne wy dawało się nam potraktowanie tego w kategoriach wy stępku, co niezbicie świadczy ło o wy paczony m obrazie świata naszej dziwnej babci. Jednak nie to w ty m momencie by ło najważniejsze, tak zresztą jak wielce krzy wdzący jej negaty wny stosunek do naszego ukochanego taty. Przede wszy stkim by liśmy przerażeni samą listą, która została pomy ślana w taki sposób, jakby śmy mieli z niej korzy stać nie jeden dzień, lecz znacznie dłużej. A tego „dłużej”, które nagle przedstawiło się nam jako coś bardzo prawdopodobnego, zaczęliśmy się po prostu panicznie obawiać. – Posłuchajcie mnie – zaczął zdecy dowanie Christopher. – Komu chcecie wierzy ć: tej starej kobiecie, która z pewnością jest obłąkana i powinna by ć zamknięta w domu wariatów, czy kobiecie, która nas kocha, którą znamy i której ufamy ? Mama bez wątpienia nie pozwoli nas skrzy wdzić. Ona wie, co robi. Dlatego bądźmy cierpliwi i dajmy jej trochę czasu na zrealizowanie swojego planu. Popatrzy liśmy na siebie pewniej, pokrzepieni ty mi słowami. Oczy wiście, że powinniśmy wierzy ć i ufać mamie, a nie tej szalonej kobiecie, porażającej zimny m spojrzeniem. Mama rzeczy wiście potrzebuje czasu, żeby udobruchać dziadka, a wtedy znowu będziemy wolni, wspólnie ciesząc się naszy m szczęściem.
Poddasze
Zgodnie z instrukcjami babci doczekaliśmy do godziny dziesiątej, aby wraz z jej wy biciem, pełni zapału do odkry wania zewnętrzny ch granic naszego małego królestwa, rozpocząć wy prawę w głąb tajemniczej szafy. Bez trudu odnaleźliśmy ukry te wewnątrz niej małe drzwiczki, za który mi naszy m oczom ukazały się wąskie i strome schody. Ściany przejścia by ły tak blisko siebie, że idąc w górę, niemalże doty kaliśmy ich ramionami. I oto ujrzeliśmy poddasze w całej okazałości. Już przedtem widzieliśmy różne poddasza. Kto by ich nie widział? Ale takiego jak to – nigdy ! Staliśmy jak oniemiali, rozglądając się wokół z niedowierzaniem. To olbrzy mie, ponure, brudne i zakurzone poddasze sprawiało wrażenie, jakby ciągnęło się kilometrami! Przeciwległe ściany by ły tak odległe, że znajdowały się poza zasięgiem naszego wzroku. Powietrze by ło tu ciężkie i miało specy ficzny odór zbutwiały ch rzeczy oraz gnijącego robactwa. Wszędzie unosiła się gęsta chmura kurzu, oświetlana wątły mi smużkami światła, przenikający mi do wnętrza przez osiem mansardowy ch okien. Ruszy liśmy powoli, krok po kroku penetrując to niezwy kłe miejsce, wy pełnione pamiątkami z dwustuletniej historii Foxworth Hall. Przede wszy stkim meble. Mebli na poddaszu stało ty le, że z powodzeniem można by by ło zapełnić nimi kilka domów. Wszy stkie bardziej wartościowe przezornie zostały przy kry te prześcieradłami. Bałam się ich, bo wy glądały jak jakieś niesamowite duchy, próbujące przy ciągnąć mnie do siebie, żeby wy szeptać swoją tajemnicę. Całą ogromną ścianę zajmowało tuzin skórzany ch kufrów, obity ch ciężkimi, miedziany mi okuciami. Każdy z nich ozdabiały nalepki podróżne z całego świata. Przy puszczałam, że musiały okrąży ć kulę ziemską co najmniej kilka razy. To by ły naprawdę wielkie kufry, jak trumny ! Pod najdalszą ścianą stały giganty czne szafy, w który ch odkry liśmy mnóstwo stary ch strojów, między inny mi mundury Unionistów i Konfederatów, który ch wspólna obecność niezby t dobrze świadczy ła o naszy ch przodkach. Ale wszy stko inne by ło cudowne i patrząc na to, nie miałam wątpliwości, że ludzie ży jący w dawny ch czasach naprawdę potrafili się ubierać. Na chwilę odpły nęłam w krainę marzeń. Zobaczy łam siebie w plisowanej bluzeczce, pantalonach zasłonięty ch tuzinem fantazy jny ch spódnic na drutach, w morzu koronek, żabotów i haftów, przy strojony ch aksamitny mi lub saty nowy mi kokardami. Do tego oczy wiście parasolka chroniąca moje złote loki i jasną cerę przed słońcem oraz wachlarz, aby się z gracją ochładzać. Och, ale by łaby m piękna! Jak czarowałaby m mężczy zn, zalotnie trzepocząc rzęsami! Westchnienia znudzony ch bliźniąt przy wróciły mnie do rzeczy wistości. Oboje wzięłam więc za ręce i porzucając fascy nacje stary mi ubraniami, poprowadziłam w głąb poddasza, które ciągle kry ło wiele niespodzianek. Ty siące książek, przedmiotów codziennego uży tku z miniony ch epok, fonografy, radia, pianina, manekiny we wszy stkich rozmiarach i kształtach, sterty pożółkły ch zdjęć blado i niezdrowo wy glądający ch ludzi, którzy prawdopodobnie by li naszy mi już nieży jący mi krewny mi. W spojrzeniu żadnego z nich nie zobaczy łam choć odrobiny szczęścia…
Wszędzie panowała grobowa cisza, tak że my szkując wśród ty ch wszy stkich rzeczy, czułam się, jakby m naruszała jakąś magiczną granicę zapomnienia. Odgłosy naszy ch kroków, rozmów, w ogóle nasza obecność w ty m miejscu przy wracała je ży ciu, a wraz z nim ludzi, który ch ślady istnienia tu odkry liśmy. W każdy m zakamarku znajdowaliśmy coraz to nowe sekrety, które poprzez nas przełamy wały zaklęcie milczenia i teraz ze zdwojoną mocą zdawały się jedne przez drugie obnażać swoje tajemnice. Och, ty lko na początku na poddaszu by ło cicho jak w grobie. W tej chwili wszy stko, co miało jakąś historię, zmartwy chwstało, domagając się jej wy słuchania. Zrobiło mi się gorąco. W ustach miałam pełno gorzkiego py łu. Bliźnięta z trudem oddy chały, potem zaczęły kaszleć i dusić się z powodu braku dopły wu świeżego powietrza. Chy ba jednak nie by ło z nimi tak źle, bo gdy Christopher zawołał nas, aby śmy zobaczy li jego odkry cie, Carrie i Cory, jak gdy by nigdy nic, pobiegli w kierunku, skąd dochodził głos naszego starszego brata. Odkry ciem by ła ukry ta w ty m dziwny m miejscu klasa szkolna z pięcioma ławkami, zwrócony mi w stronę jednej większej, za którą na ścianie wisiała duża czarna tablica. Pełno by ło tu półek z zakurzony mi podręcznikami, które skutecznie uniosły Christophera w inny świat. Z kolei moją uwagę przy ciągnęły wy ry te na blatach ławek imiona: Jonathan, lat 11, 1864! Adelaide, lat 9, 1879! Z ich ciał pozostał już ty lko popiół, a mimo to dzięki ty m napisom tak do końca nie umarli. Ale dlaczego uczono dzieci na stry chu? Czy żby dziadkowie też ich nienawidzili? Może jednak dla nich okna by ły szeroko otwarte, a służba przy nosiła węgiel i drewno, aby palić w dwóch piecy kach stojący ch w kącie tego pomieszczenia? Stary koń na biegunach z jedny m burszty nowy m okiem wy wołał u Cory ’ego okrzy k radości. – Naprzód, koniku! – komenderował, wskakując na czerwone siodło. I konik pogalopował, trzeszcząc, grzechocąc, protestując każdą zardzewiałą częścią. – Ja też chcę jechać! – wrzasnęła Carrie. – Gdzie jest mój konik? Drugiego niestety nie by ło, dlatego żeby nie dopuścić do kłótni, posadziłam ją szy bko za plecami Cory ’ego i teraz już we dwoje poganiali obcasami rozpadającego się konia do szaleńczego biegu. O dziwo, pomimo sędziwego wieku trzy mał się całkiem nieźle! Zabawa by łaby przednia, gdy by nie tumany kurzu wzniecone przy okazji ujeżdżania konia na biegunach. Ty m razem wszy scy zaczęliśmy się krztusić, a ja ze złości podbiegłam do okna i wbrew zakazowi otworzy łam je na oścież. Świeże powietrze wtargnęło do wnętrza, pociągając za sobą blask słońca, który wy doby ł nas z ponurego mroku poddasza. Oddy chaliśmy pełny mi piersiami, zwracając się ku ży ciu. Wspięłam się na palce, żeby zobaczy ć ziemię. Chciałam ujrzeć drzewa, trawę i kwiaty, usły szeć śpiew ptaków i uchwy cić ry tm prawdziwego ży cia. Ale nie zobaczy łam nic prócz dachu i wy stający ch ponad nim wierzchołków drzew, za który mi daleko, daleko ciągnęło się pasmo gór przesłonięty ch błękitną mgłą. Christopher stanął obok mnie i patrzy ł ze smutkiem. Jego ramiona, doty kające moich, drżały, tak jak jego głos, gdy miękko powiedział: – Przy najmniej możemy obserwować niebo i słońce, a w nocy księży c i gwiazdy. I tak do dnia, kiedy już więcej tu nie przy jdziemy … Przerwał, zamy ślając się głęboko. A po chwili mówił dalej: – Możemy też patrzeć na ptaki, które będą tędy przelaty wać. Wiesz, Cathy, zawsze chciałem mieć oswojoną sowę. Założę się, że jeśli zostawimy okno szeroko otwarte, to wpadnie przez nie do środka sowa. Ty lko czy zechciałaby ży ć z nami w niewoli? – Ja chcę kotka – nagle odezwała się Carrie, podnosząc ręce do góry, aby ją podsadzić na parapet, skąd też mogłaby patrzeć.
– A ja chcę pieska – przy łączy ł się Cory, zanim wy jrzał przez okno, bo kiedy to uczy nił, naty chmiast zapomniał o zwierzątkach, krzy cząc: – Na dwór, dwór! Cory chce na dwór, bawić się w ogrodzie i bujać na drzewie! Nie trzeba by ło długo czekać na reakcję Carrie. – Dlaczego nie możemy wy jść na dwór? – krzy czała, tupiąc nogami. – Nam się tu nie podoba! Gdzie jest mama? Puśćcie nas do mamy ! Ona nigdy nie pozwoliłaby przetrzy my wać nas w takim okropny m miejscu! – Słuchajcie – mówił szy bko Christopher. – Nie ma powodu, aby ście nie mieli bawić się tutaj jak w ogrodzie. Pomóżcie poszukać jakiejś liny, a zaraz zrobię wam wspaniałą huśtawkę. Szukaliśmy, aż znaleźliśmy. Przy gotowanie huśtawki zajęło Christopherowi dużo czasu, a potem jeszcze ry zy kował ży ciem, żeby ją powiesić. Wszy stko po to, aby zadowolić bliźnięta, które zajęły się nową zabawą może przez trzy minuty. Wtedy zaczęło się prawdziwe piekło. Oczy wiście Carrie by ła pierwsza. – Zabierzcie nas stąd! Nie podobają mi się te huśtawki! Nie podoba mi się tutaj! Już mówiłam, że to okropne miejsce! – Na dwór, na dwór, chcemy na dwór! – wrzeszczał Cory. – Naty chmiast zabierzcie nas na dwór! Struchlałam ze strachu na my śl o ty m, że ktoś mógł usły szeć te przeraźliwe wrzaski. – Przestańcie hałasować – próbował ratować naszą skórę Christopher. – Zrozumcie, to jest gra, a wszy stkie gry mają zasady. Główną zasadą tej gry jest to, że nie wy chodzimy na dwór i zachowujemy się tak cicho, jak ty lko jest to możliwe. Udawajcie, że tu właśnie jest ogród pod jasny m, błękitny m niebem. Bliźnięta wprawdzie się uspokoiły, ale wcale nie by ły uradowane pomy słem starszego brata. Znowu rozproszy liśmy się po poddaszu, włócząc się z kąta w kąt, aż poczuliśmy głód. Spojrzałam na zegarek: by ła druga. – Czas na lunch – oznajmiłam rodzeństwu. Zeszliśmy z poddasza do naszego pokoju. Wy glądaliśmy jak zakurzone straszy dła. Ponieważ od najmłodszy ch lat by liśmy uczeni, aby nie siadać do stołu, dopóki nie by liśmy idealnie czy ści i ponieważ Bóg patrzy ł na nas swoim by stry m okiem, postanowiliśmy przede wszy stkim doprowadzić nasz wy gląd do porządku. Chy ba nie obraziliśmy Boga, wsadzając bliźnięta razem do wanny, skoro pochodziły z jednego łona. Miałam nadzieję, że nikomu nie zaszkodziłam, pozwalając Christopherowi rozmawiać ze mną podczas mojej kąpieli. Mama i tata nigdy nie widzieli w nagości nic złego. Jednak gdy my łam twarz, przy pomniałam sobie zacięty wy raz twarzy babci. Ona z pewnością miałaby nam to za złe. – Nie możemy tego więcej robić – zwróciłam się do Christophera. – Gdy by zobaczy ła nas babcia, zrobiłaby wszy stko, żeby nas surowo ukarać. Skinął od niechcenia głową, jakby ta sprawa nie miała dla niego znaczenia. Mimo to przy tulił mnie, za co by łam mu w tej chwili bardzo wdzięczna. – Cathy – mówił ży czliwie – pomy śl o przy szłości, kiedy będziemy nieprzy zwoicie bogaci i wolni. Przekonasz się wtedy, że czas spędzony tutaj stanie się mały m epizodem w naszy m długim i szczęśliwy m ży ciu. Szy bko zapomnimy o naszej niedoli, ciesząc się potęgą pieniędzy, które wkrótce odziedziczy my. Wtedy ziścimy nasze najskry tsze i najbardziej fantasty czne marzenia. Ujrzy my świat, jakim go do tej pory nie widzieliśmy. – Zgoda, Chris. Teraz jednak jesteśmy tutaj, więc jak my ślisz, co by zrobiła babcia, gdy by złapała nas razem w łazience? – Zrobiłaby nam piekło i Bóg jeden wie co jeszcze. To wy starczy ło, żeby m wy chodząc z wanny, poprosiła brata, aby odwrócił się i nie patrzy ł.
On zresztą i tak nie by ł mnie ciekaw. Po pierwsze, dlatego że moje ciało by ło ciałem jego siostry, a po drugie, że już dobrze znaliśmy nasze ciała, gdy ż odkąd pamiętam, patrzy liśmy na siebie i zdąży liśmy przy wy knąć do nagości. Lunch bez ciastek by ł niepełny. Chris ukradkiem zerkał na zegarek. Do przy jścia mamy mogło upły nąć jeszcze sporo czasu, a bliźnięta stawały się coraz bardziej niespokojne i kapry śne. Udało mi się jednak je zająć, czy tając im o kolejnej przy godzie Piotrusia Królika. Nie minęło pięć minut, gdy oboje już spali. Ty mczasem Christopher zniósł z poddasza cały stos książek dla siebie i jedną dla mnie. Chciałam grać w warcaby, ale on zaoponował, tłumacząc, że nie ma ochoty by ć świadkiem moich wy buchów gniewu, które są nieuniknione, gdy ż ja zawsze przegry wam. Nie pożałowałam. Kiedy on przerzucał strony Tomka Sawyera, ja wkroczy łam w świat Króla Artura i Rycerzy OkrągłegoStołu. To właśnie tego dnia rozpoczęła się moja miłosna przy goda ze średniowieczem, której nigdy nie zdarzy ło mi się sprzeniewierzy ć. Większość baletów, które później tańczy łam, by ła oparta na bajkach. Ich rodowód zazwy czaj sięgał średniowiecza. I nawet gdy by łam już dorosła, nie chciałam, aby magia czarownic i czarowników, gnomów, wielkoludów i wróżek zniknęła przez naukowe wy jaśnienia. Zapadła noc. Dziwna noc, która nie różniła się od dnia. Włączy liśmy wszy stkie światła. Bliźnięta panicznie bały się ciemności. Carrie i Cory, wy spani i w czy sty ch ubrankach, wy glądali słodko i pociągająco. Siedzieli na podłodze i układali puzzle. To by ła stara układanka, więc gra polegała na ty m, kto pierwszy dopasuje najwięcej części. Wy ścig szy bko się skończy ł. Zainicjowany drugi raz, szy bko się znudził. Przy szła kolej na małe samochody. Bliźnięta przesuwały je po podłodze, aż znów stały się brudne i znudzone. Chris skwapliwie zaproponował warcaby. – Możesz grać biały mi – zwrócił się do mnie protekcjonalnie. – W przeciwieństwie do ciebie nie wierzę, że czarne przegry wa. – Nie chcę grać w warcaby ! – odpowiedziałam złośliwie. Czas pły nął tak wolno, jakby stanął w miejscu. – Co z tobą? – spy tał Christopher, ustawiając, mimo mojej odmowy, piony na planszy. – Co cię tak drażni? Boisz się, że znów wy gram? – To nie o warcaby chodzi. Po prostu też mam dosy ć tego miejsca. Siedzimy tu i nikt z nas nie wie, jak długo to potrwa. Nawet mama tego nie wie. Nachodzą mnie wątpliwości. Przestaję wierzy ć, że powiedziała nam całą prawdę. Boję się, Chris! Okropnie się boję – niepewnej przy szłości i tego strasznego poddasza, pełnego nieszczęsny ch duchów i robactwa. Ale najbardziej przeraża mnie my śl o pożarze, który w każdej chwili mógłby tu wy buchnąć, a my, zamknięci jak w pułapce, z dala od ludzi, nie mieliby śmy żadnej szansy na pomoc! Chris, to stało się moją obsesją, odkąd przy jechaliśmy do Foxworth Hall. Wiesz, braciszku, obmy śliłam nawet, jak się uratujemy. Powiążemy porwane prześcieradła, potem wy bijemy szy bę i z przy wiązany mi do pleców bliźniakami uciekniemy. Nigdy jeszcze nie widziałam w błękitny ch oczach mego brata ty le uznania i podziwu. – Cathy, to świetny pomy sł! Dokładnie tak to zrobimy, gdy wy buchnie pożar, który pewnie nie wy buchnie. W każdy m razie dobrze jest wiedzieć, że nie jesteś beksą i robisz plany na nieprzewidziane okoliczności. Dorastasz i to mi się bardzo podoba. Mój brat by ł rozbrajający. Po dwunastu latach ciężkich prób udało mi się wreszcie zdoby ć jego szacunek i uznanie. Jakżeż by łoby miło, gdy by stało się to w zupełnie inny ch okolicznościach. Mimo to nasza na nowo odkry ta przy jaźń stworzy ła pewne poczucie bezpieczeństwa, trochę szczęścia i ukojenia. I nagle wszy stko, co poczuliśmy, legło w gruzach w następstwie jednego wy darzenia. Do
pokoju weszła mama. Poruszała się jakoś dziwnie, z dziwny m wy razem twarzy. Tak długo czekaliśmy na nią, a jednak jej przy jście nie sprawiło nam spodziewanej radości. Może z powodu babci, która szła krok za mamą. Jej kamienne oblicze szy bko mogło uciszy ć entuzjazm każdego. Ale to nie to. Na pewno nie to! Rozpaczliwie zakry łam usta ręką, żeby nie krzy knąć. Musiało się stać coś strasznego. Czułam… Nie! Wiedziałam o ty m! Po prostu wiedziałam!
Gniew Boga
Tego pierwszego wieczoru mama wy glądała jak okrutnie ukarane dziecko. Stała na środku pokoju, sprawiając wrażenie pokonanej i potwornie upokorzonej. Jej twarz by ła blada i smutna. Nie śmiała spojrzeć nam w oczy. Stała, chwiejąc się na nogach z bólu i rozpaczy. Bliźnięta, nie przeczuwając niczego, podbiegły ją przy witać. Entuzjasty cznie uczepiły się jej sukni, wy krzy kując radośnie: – Mamo, mamo, nareszcie wróciłaś! – Można pomy śleć, że mamy nie by ło dziesięć niedziel, a nie ty lko jedną środę. Kiedy Christopher i ja podeszliśmy nieśmiało, żeby ją objąć i przy tulić, skrzy wiła się boleśnie, a z jej oczu popły nęły łzy. Cierpiała. Wtedy jeszcze pomy ślałam, że to z żalu nad nami. – Powiedzcie szczerze, jak minął wam dzień? – odezwała się schry pnięta. – Cathy i Chris są niedobrzy – bez zastanowienia wy krzy czała swoje niezadowolenie Carrie. – Kazali nam zostać cały dzień w domu! Kazali nam siedzieć w ty m brudny m miejscu na górze, które wy daje się im ładne, choć takim naprawdę nie jest! Wy starczy ło jeszcze spojrzeć na pełną niechęci minę Cory ’ego, żeby do końca wy zby ć się wszelkich wątpliwości: bliźniętom z pewnością ten dzień wcale dobrze nie minął. Zakłopotana mama próbowała wy tłumaczy ć obojgu, że sy tuacja się zmieniła, wskutek czego powinni słuchać się nas, swojego starszego rodzeństwa, tak jak kiedy ś rodziców. Na nic się to jednak zdało, przy nosząc w dodatku zupełnie niepożądany w naszej sy tuacji efekt. – Nienawidzimy tego pokoju! Tutaj jest ciemno! Chcemy iść do ogrodu! – Carrie i Cory zaczęli przekrzy kiwać się jedno przez drugie. – Nie chcemy Cathy i Chrisa! Mamo, my chcemy ciebie! Zabierz nas do domu! Zabierz nas do domu! Zabierz nas stąd naty chmiast! Wy buch złości bliźniąt przy bierał na mocy. Carrie szarpała mamę, z cały ch sił ciągnąc ją w kierunku drzwi prowadzący ch na kory tarz. Mama by ła bezsilna, nie bardzo wiedząc, jak zachować się w sy tuacji, w której dominowała pięciolatka. – Corrine! – nagle wtrąciła się babcia. – W tej chwili uspokój to dziecko! – rozkazała ostro. Spojrzałam na nią. Przez chwilę, obserwując jej surową twarz, nabrałam przekonania, że babcia szy bko znajdzie sposób na uciszenie Carrie. Wiedziałam już, że to ty lko kwestia czasu, gdy ż moja siostra, sprowokowana jej interwencją, nie bacząc na nic, zaatakowała z furią. Rozstawiając szeroko małe nogi, buńczucznie odchy liła głowę do ty łu i dopiero teraz dała prawdziwy popis. W jej zachowaniu by ło coś z diwy operowej, która nigdy nie zapomina o najlepszej arii na wielki finał. Poprzednie krzy ki wobec tego jednego okazały się więc niewinny m pomrukiwaniem kotka. To by ł po prostu ry k rozwścieczonej ty gry sicy. Reakcja babci nastąpiła naty chmiast. Brutalnie złapała Carrie za włosy i podniosła ją do góry. Moja siostra zawy ła z bólu. I wtedy wmieszał się Cory, który bez wahania skoczy ł na babcię, gry ząc ją w nogę. Spojrzała na niego pełna złości i odrzuciła jak natrętnego psiaka. Ugry zienie musiało ją jednak zaboleć, bo z sy kiem wy puściła z rąk Carrie, która upadła na podłogę, aby momentalnie się poderwać i zamachnąć na kostkę babci, niestety w nią nie trafiając. To, co nie
udało się siostrze, udało się jej bliźniaczemu bratu – wy korzy stując chwilę nieuwagi, kopnął babcię tak mocno, jak ty lko potrafił. Nastała cisza, przery wana zawodzeniem Carrie, ukry wającej się teraz w kącie pokoju. Babcia i Cory stali naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. Och, gdy by ż on mógł zabijać, oboje na miejscu padliby trupem. By ło do przewidzenia, że żadne z nich nie ustąpi. Cory bronił ukochanej siostry, której nikt nie miał prawa skrzy wdzić. Walczy łby o nią z każdy m, nawet gdy by ów każdy miał metr osiemdziesiąt wzrostu i waży ł blisko sto kilo! Babcia z kolei broniła swojego autory tetu i zasad stanowiący ch o porządku tego miejsca, za które pewnie dałaby się poćwiartować. Kiedy uniosła wielką, poły skującą diamentowy mi pierścionkami rękę, jedy ną reakcją Cory ’ego na to groźne ostrzeżenie by ło zaciśnięcie pięści w prawdziwie bokserski sposób. Mój Boże! On naprawdę wierzy ł, że da sobie radę z ty m rozsierdzony m kolosem. Za plecami usły szałam szept mamy, która próbowała przy wołać Cory ’ego do siebie i uchronić przed niechy bny m nieszczęściem. By ło już niestety za późno, bo oto babcia nagle zrobiła krok do przodu i uderzy ła Cory ’ego w twarz tak mocno, że mój brat zatoczy ł się kilka metrów, potem potknął i przewrócił na podłogę. W kilka sekund by ł jednak znów na nogach gotowy do konty nuowania tej nierównej walki. Wy glądał żałośnie. Z rozciętej wargi pły nęła strużka krwi. Na szczęście Cory zdoby ł się na przeanalizowanie swoich szans i zdrowy rozsądek wziął górę nad złością. Słaniając się na nogach, pobiegł w stronę Carrie i tam w kącie przy łączy ł się do jej zawodzeń. Obok mnie Chris mruczał coś pod nosem, co w brzmieniu przy pominało modlitwę. – Corrine – wrzasnęła poiry towana babcia – to przecież są twoje dzieci, więc ucisz je! W tej chwili! Niestety, nie by ło to takie proste, bo gdy bliźnięta już raz zaczęły, zachowy wały się jak mechaniczne zabawki, który m należało pozwolić się wy czerpać. Perswazja po prostu by ła nieskuteczna. Jedy nie ojcu, gdy jeszcze by ł z nami, udawało się opanowy wać takie sy tuacje. Bliźnięta czuły do niego respekt i po kilku słowach repry mendy, którą otrzy my wały w swoim pokoju, stawały się potulne jak baranki, po chwili przepraszając wszy stkich za złe zachowanie. Ale tata nie ży ł, a my nie mieliśmy drugiego pokoju, w który m one mogły by się swobodnie wy płakać. Więc krzy czały dalej, trzy mając nas, publiczność, w nerwowy m napięciu. Kolor ich twarzy przemienił się z czerwonego w karmazy nowy, a potem purpurowy. To by ł szaleńczy popis! Bezradność mamy znowu pobudziła babcię. Ruszy ła w stronę kąta, w który m schroniły się bliźnięta. Bezwzględnie złapała je za kark i trzy mając na odległość wy ciągniętej ręki, przy niosła przed oczy mamy. Potem upuściła je na podłogę jak niepotrzebne śmieci i zagroziła zdecy dowany m głosem: – Jeżeli naty chmiast nie przestaniecie wrzeszczeć, obedrę was ze skóry ! To wy starczy ło, żeby przekonać bliźnięta. Babcia z pewnością nie żartowała. One o ty m zdąży ły się już przekonać na własnej skórze, więc teraz momentalnie zamilkły, z przerażenia próbując zdławić łzy. Widok sceny brutalnego potraktowania dwojga mały ch, bezbronny ch dzieci by ł wstrząsający. Na ty m się jednak nie skończy ło. – Corrine, taka odrażająca scena nie może się więcej powtórzy ć – perorowała babcia. – Twoje dzieci są zepsute i rozpieszczone. Potrzebują porządnej lekcji dy scy pliny. Nikt mieszkający pod ty m dachem nie będzie się sprzeciwiać, krzy czeć czy okazy wać lekceważenia! Posłuchaj
mnie! One będą mówić, kiedy im na to pozwolę! Wszy stko będą robić na mój rozkaz! A teraz zdejmij bluzkę i pokaż ty m bękartom, jak karze się w ty m domu nieposłuszny ch. – To nie jest konieczne – zaprotestowała mama, a zaraz potem dodała błagalnie: – Widzisz, dzieci przestały już płakać, są już posłuszne… – Corrine, czy jesteś tak bezmy ślna, żeby się sprzeciwiać? – twarz babci spochmurniała. – Gdy każę ci coś zrobić, to masz to zrobić! Naty chmiast i bez py tania! Ty powinnaś to wiedzieć, Corrine. Popatrz, kogo wy chowałaś. Słabe, zdemoralizowane i nieposłuszne dzieci. My ślą, że mogą bezkarnie krzy czeć i dostać, co zechcą. Srodze się my lą. Ty posłuży sz im za przy kład, chociaż jesteś zakłamany m i podstępny m śmieciem, co udowodniłaś nawet swojemu ojcu, który niegdy ś tak bardzo cię kochał, że by ł gotów stanąć przeciwko mnie w twojej obronie. Skierowała teraz to swoje bezlitosne spojrzenie na mnie i Christophera. – Tak, razem z twoim wujkiem spłodziliście wy jątkowo piękne dzieci. Mimo to lepiej by by ło, gdy by w ogóle się nie narodziły. A tak, podobnie jak ty, są niczy m! Są delikatne i bezuży teczne. Trzeba będzie poświęcić im dużo czasu, aby je czegoś nauczy ć. Corrine, w tej chwili zdejmij bluzkę! Niech uczą się, póki jeszcze mogą! Mama zeszty wniała, jak rażona prądem. Potem jeszcze raz spróbowała zebrać siły, aby przeciwstawić się szaleństwu swojej strasznej matki. – Jeżeli będziesz okrutna dla moich dzieci – zaczęła drżący m głosem – naty chmiast zabiorę je stąd i więcej nas tu nie zobaczy sz! – A zabieraj je sobie! I sama się wy noś, Corrine! – szy derczo zaśmiała się babcia. – My ślisz, że zależy mi na was? Ty m razem słowa babci przy niosły mi nieoczekiwaną radość. Jeśli to, co mówiła, by ło prawdą, po cóż mieliby śmy dłużej zostawać w ty m okropny m miejscu? Mama my ślała tak samo. Chciała nas stąd zabrać. Powiedziała przecież, że nas zabierze, jeśli babcia nie przestanie by ć okrutna, a ona wcale nie zamierzała się zmienić. A więc mogliśmy wy jechać, na zawsze zostawić to brudne poddasze razem z wszy stkimi milionami, które do szczęścia w ogóle nie by ły nam potrzebne! Kiedy czekałam, aż mama się odwróci na pięcie i pójdzie do szafy po nasze walizki, zdarzy ło się coś wstrząsającego, czego wtedy w żaden sposób nie potrafiłam pojąć. Mama powoli pochy liła głowę i ukry ła twarz w dłoniach. By ła pokonana. Szy derstwo babci zamieniło się w odrażający śmiech zwy cięstwa. Mamo! Mamo! Mamo, krzy czałam w duchu. Nie pozwól jej na to! – No, Corrine, zdejmij wreszcie tę bluzkę. I mama, choć z wielkim trudem, zaczęła odpinać guziki swojej białej bluzki. Ostrożnie zsunęła ją z ramion i pokazała nam plecy. Sły szałam, jak Chris wstrzy mał oddech. Bliźnięta cicho załkały. Teraz nietrudno by ło odgadnąć, dlaczego mama, zazwy czaj pełna gracji, dziś weszła do pokoju szty wno, poruszając się z ogromny m wy siłkiem. Jej plecy by ły krwawą raną. Niegdy ś piękna i delikatna skóra została w bestialski sposób pocięta i zeszpecona. Szerokie pręgi po chłoście biegły od szy i po pasek niebieskiej spódnicy. Nie zobaczy łam choćby skrawka ciała, który zostałby oszczędzony. Upojona ty m widokiem babcia niemal z entuzjazmem wy dawała nowe polecenia: – A teraz, dzieci, dobrze się temu przy jrzy jcie. Trzy dzieści trzy baty za każdy rok ży cia i piętnaście dodatkowy ch za każdy rok przeży ty w grzechu z waszy m ojcem. Taką karę wy brał wasz dziadek, a ja ją wy konałam, dlatego że przewinienia waszej mamy są przeciw Bogu i moralny m zasadom, według który ch ży je społeczeństwo. Jej małżeństwo by ło świętokradztwem! By ło bezbożną obrzy dliwością w oczach Pana, której owocem jesteście wy ! Czworo dzieci spłodzony ch z diabłem! Zło od momentu poczęcia!
By łam przerażona ty m, co zobaczy łam i usły szałam. Poczułam się tak, jakby m straciła ziemię pod nogami. Nie miałam już niczego, czego by łaby m pewna. Nie wiedziałam, kim lub czy m jestem i czy w ogóle mam prawo do ży cia na tej ziemi, którą Pan zarezerwował dla zrodzony ch za jego błogosławieństwem i pozwoleniem. Najpierw utraciłam tatę, potem dom i przy jaciół, a teraz, wątpiąc w boską sprawiedliwość, w pewny m sensie także Boga. Wewnętrzną pustkę zaczęło wy pełniać jednak nowe uczucie. By ła to nienawiść. Wsączała się we mnie, kiedy patrzy łam na zakrwawione plecy mamy. Rozszarpy wała moją duszę, kiedy przy pominałam sobie słowa, które padły z zacięty ch ust starej kobiety. Nienawidziłam pierwszy raz w ży ciu. By ć może dlatego silniej i o wiele bardziej zachłannie. Poprzy sięgłam zemstę. Babcia musiała wy czuć moje my śli, bo spojrzała na mnie gniewnie i zwracając się bezpośrednio do mnie, rzekła: – Ten dom potrafi by ć srogi i bezlitosny dla ty ch, którzy ośmielą się mu sprzeniewierzy ć. Podzielimy się z wami jedzeniem, piciem i schronieniem, ale nigdy uprzejmością, współczuciem, a już na pewno nie miłością. Coś, co jest niezdrowe, może budzić ty lko niechęć. Trzy majcie się moich zasad, a nie poczujecie na sobie bata. Nie zabraknie wam też najpotrzebniejszy ch rzeczy. Jeśli jednak będziecie nieposłuszne, szy bko tego pożałujecie. Powiodła po nas wzrokiem. Sądziła, że łatwo nas złamie i zniszczy nasze poczucie dumy. Och, jak bardzo się my liła! Nikt nigdy nie zmusiłby nas do wy rzeczenia się mamy i taty ! Nikt nie mógłby zawładnąć nami, dopóki ży liśmy i mieliśmy dość siły, aby walczy ć! Spojrzałam na Christophera. W jednej sekundzie przekonałam się, że czuł to samo, co ja. Mierzy ł babcię wzrokiem, jakby sondując swoje i jej możliwości. Zaciskał pięści, ale nie atakował, bo wiedział, że jest jeszcze za młody, aby ją pokonać. Wiedziałam jednak, że nie zrezy gnuje z pomszczenia mamy, którą traktował jak ideał. Z nas wszy stkich on kochał ją najbardziej. Kiedy ś powiedział mi, że gdy dorośnie, ożeni się z kobietą podobną do mamy. Teraz ty lko mogłam domy ślać się wielkości jego cierpienia. Dlaczego mama przy wiozła nas do tego domu? Od zadawania sobie tego py tania aż huczało mi w głowie. Dom dziadków nie by ł przecież bezpieczny m portem, azy lem, schronieniem. Mama z pewnością musiała wiedzieć, jak tu będzie. Mimo to ściągnęła nas tutaj. Dlaczego?
Opowieść mamy
Po wy jściu babci siedzieliśmy w milczeniu, nie wiedząc, co powiedzieć ani jak się zachować. Czuliśmy ty lko ciężar nieszczęścia, które tak bezlitośnie na nas spadło. Serce waliło mi jak szalone, gdy patrzy łam na mamę, która niezdarnie wkładała bluzkę. Próbowała zakry ć ślady okrutnej krzy wdy, jaka spotkała ją ze strony jej własny ch rodziców. Mimo bólu odwróciła się do nas i obdarowała drżący m uśmiechem. – Posłuchajcie – zaczęła z wy muszoną wesołością – to by ła ty lko wierzbowa witka. Nie bolało tak bardzo, jak sobie wy obrażacie. Moja duma ucierpiała bardziej niż ciało. Ale to się więcej nie powtórzy. Obiecuję wam. To by ł jeden jedy ny raz. Usiadła na łóżku i wy ciągnęła ramiona, aby śmy mogli się przy tulić i odpręży ć. – Wiedzcie, że zniosłaby m i sto uderzeń bata, gdy by m ty lko mogła raz jeszcze przeży ć te piętnaście lat szczęścia, które dał mi wasz tata i wy. Posadziła sobie bliźnięta na kolanach, kiedy ja i Christopher usiedliśmy obok niej na łóżku. Wtedy zaczęła opowiadać. To, co chciała powiedzieć, by ło trudne do wy rażenia dla niej, a do wy słuchania dla nas. – Foxworth Hall jest dziwny m domem. Jeszcze dziwniejsi są ludzie, którzy w nim mieszkają. Oczy wiście nie służba, ty lko moi rodzice. Powinnam by ła was ostrzec, że oni są fanaty kami religijny mi. Wiara w Boga jest dobrą rzeczą pod warunkiem, że nie traktuje się jej instrumentalnie. Nie można interpretować słów Starego Testamentu, mając jedy nie na uwadze potwierdzenie swojego, często wy paczonego poglądu na świat i ży cie. Takie zachowanie prowadzi do zafałszowania rzeczy wistości i jest przy czy ną nietolerancji. Niestety, tak zachowują się moi rodzice. Mój tata w kościele traktowany jest jak Bóg albo co najmniej jak święty. Osiągnął to dzięki pieniądzom. Wy budował nową kaplicę, powstawiał we wszy stkich oknach witraże, ustanowił zwy czaj oddawania parafii dziesiątej części swojego rocznego dochodu, który, jak się domy ślacie, jest pokaźny. Pieniądze dały mu władzę sprawdzania duszpasterza i jego kazań. Jeżeli święty Piotr jest przekupny, z pewnością otworzy przed ojcem bramy nieba. Gdy dorastałam, mnie i moich starszy ch braci dosłownie zmuszano do chodzenia do kościoła. Musieliśmy tam iść nawet wtedy, gdy by liśmy obłożnie chorzy. Nic się nie liczy ło, ty lko religia, którą karmiono nas od rana do wieczora. Niewinne przy jemności, który mi cieszy li się inni, dla nas by ły zakazane jako grzeszne. Na przy kład ani ja, ani moi bracia nie mogliśmy pły wać, bo to wiązało się z zakładaniem kostiumów kąpielowy ch i pokazy waniem ciał. Nie wolno nam by ło grać w karty i inne gry kojarzone z hazardem. Nie chodziliśmy na tańce, bo w tańcu ciało dziewczy nki niebezpiecznie zbliżało się do ciała chłopca. Żądano od nas kontrolowania my śli, gdy ż my śli by ły takim samy m złem jak czy ny. Mogłaby m długo mówić, czego nam nie wolno by ło robić. W każdy m razie wszy stko, co by ło zabawne i ekscy tujące, moim rodzicom wy dawało się grzeszne. Ich wielkim pragnieniem by ło uczy nić z naszej trójki ży jące anioły i święty ch, a w konsekwencji osiągnęli jedy nie ty le, że staliśmy się gorsi, niż gdy by postępowali z nami inaczej.
Pewnego dnia – konty nuowała mama – w naszy m domu zamieszkał piękny młodzieniec. Jego ojcem by ł mój dziadek, Garland Christopher Foxworth, ojciec Malcolma, mojego taty. Ży czeniem Garlanda Christophera by ło, aby po jego śmierci obaj sy nowie, zrodzeni z różny ch matek, dziedziczy li spadek po połowie. Tak się jednak nigdy nie stało. Malcolm, korzy stając z tego, że jego przy brany brat miał zaledwie trzy latka w momencie śmierci ich ojca, zdoby ł kontrolę nad majątkiem i w konsekwencji wy gonił brata z Foxworth Hall. Alicja schroniła się z sy nkiem u swoich rodziców, gdzie ponownie wy szła za mąż, lecz wkrótce znowu owdowiała. Los nie by ł dla niej szczęśliwy, bo w kilka lat po śmierci jej rodziców zachorowała na raka i umarła, osierocając Christophera Garlanda Foxwortha Czwartego, owego pięknego młodzieńca, który tego dnia przy by ł, aby z nami zamieszkać. Nazy waliśmy go Chris – mama na chwilę zawahała się, a potem z rumieńcem na twarzy zapy tała: – Wiecie, o kim mówię, prawda? Odgadliście już, kim by ł ten młody człowiek? – To tatuś… Mówisz o naszy m tatusiu… – Tak – przy taknęła, ciężko wzdy chając. Milczeliśmy, więc mówiła dalej. – Wasz tata miał wtedy siedemnaście lat i by ł moim wujkiem, starszy m ode mnie o trzy lata. By ła późna wiosna. Chris stał pośrodku holu z dwiema walizkami. Jego ubranie wy glądało na bardzo sfaty gowane. Dawno już z niego wy rósł. Choć by ł w towarzy stwie moich rodziców, nie poświęcał mi zby tniej uwagi. Kręcił się wkoło i rozglądał, oszołomiony bogactwem Foxworth Hall. Zrobiło to na mnie dziwne wrażenie, gdy ż sama nigdy nie przy wiązy wałam wagi do otaczający ch mnie rzeczy. One po prostu by ły częścią mojego dziedzictwa, więc nie traktowałam ich jako czegoś nadzwy czajnego. Dopiero kiedy wy szłam za mąż i zaczęłam wieść ży cie pozbawione wielkich pieniędzy, uzmy słowiłam sobie, że wy chowy wałam się w wy jątkowy m domu. Powinniście wiedzieć, że mój ojciec jest „zbieraczem”. Kupuje wszy stko to, co zostało uznane za wy jątkowe dzieło sztuki. Nie dlatego, że ceni sztukę, ale że lubi ją posiadać. On chciałby mieć w zasadzie wszy stko, szczególnie jednak piękne i drogie rzeczy. Kiedy ś my ślałam, że ja również by łam częścią jego kolekcji. Miałam wrażenie, że pragnął zatrzy mać mnie wy łącznie dla siebie, ale nie po to, żeby mnie podziwiać, ty lko po to, żeby inni nie mogli podziwiać jego własności. Twarz mamy płonęła, a jej oczy jakby zapatrzy ły się w przeszłość, przy wołując wspomnienie tego wy jątkowego dnia, gdy w jej ży ciu pojawił się młody wujek, który wszy stko zmienił. – Wasz tata przy jechał do nas taki niewinny i wrażliwy. Znał ty lko szczere uczucia, prawdziwą miłość i dotkliwą biedę. Z czteropokojowego domku przeniósł się do tego olbrzy miego gmachu, który zadziwił jego oczy i rozbudził nadzieję na lepsze ży cie. Uwierzy ł, że tu znajdzie swoje szczęście, niebo na ziemi. Odnosił się do moich rodziców z wielką wdzięcznością, a oni robili wszy stko, aby czuł się biedny m krewny m, choć połowa tego, na co patrzy ł, prawnie powinna należeć do niego. A więc ujrzałam go w promieniach słońca padający ch przez okna holu i zatrzy małam się w połowie drogi. Jego złote włosy otaczała aureola srebrnego światła. By ł taki piękny, nie ty lko przy stojny, ale piękny. To jest różnica, pamiętajcie. Prawdziwe piękno emanuje z wnętrza, a z nim tak właśnie by ło. Wy mamrotałam jakieś słowa powitania, na które podniósł głowę. Jego błękitne oczy bły szczały. Och, jak one bły szczały ! Ty le że potem, gdy zostaliśmy sobie przedstawieni, ten cudowny blask zniknął. By łam jego bratanicą, zakazany m owocem. Chris czuł się rozczarowany, tak samo jak ja. Lecz mimo to, tego dnia, gdy ja by łam na schodach, a on na dole w holu, zapłonęła w nas iskierka, mały płomy k, który rozpalał się, rozpalał, aż nie starczy ło nam sił, aby
mu się oprzeć. Nie będę was zawsty dzać opowieścią o naszy m romansie – stwierdziła zmieszana, gdy ja się podniosłam, a Chris ukry ł twarz w dłoniach. – Powiem ty lko, że to by ła miłość od pierwszego wejrzenia. No cóż, tak się czasami zdarza i trudno teraz dociec przy czy n, które skłoniły nas ku sobie. By ć może oboje dojrzeliśmy do miłości, a może potrzebowaliśmy ty lko ciepła i bliskości drugiego człowieka. Moi starsi bracia już wtedy nie ży li, zginęli w wy padkach. W ty m czasie miałam ty lko kilku przy jaciół, ale żaden z nich nie by ł dość dobry dla córki Malcolma Foxwortha, która należała do jego kolekcji i, jak wszy stko, miała odpowiednią cenę. Wasz tata i ja spoty kaliśmy się więc ukradkiem w ogrodach. Potrafiliśmy godzinami rozmawiać. Zdradziliśmy sobie wszy stkie nasze sekrety. I w końcu okazało się, że musimy sobie wy znać głęboką miłość i wziąć ślub. Musieliśmy uciec z tego domu, spod panowania moich rodziców, którzy pragnęli zrobić z nas swoje duplikaty. Taki by ł ich cel. Przy garnęli waszego ojca, aby go zmienić i zdeformować, bo musiał przecież zapłacić za grzech swojej matki, który m by ło małżeństwo z człowiekiem znacznie od niej starszy m. Sprawiedliwie muszę przy znać, że dali mu jednak wszy stko. Traktowali go nawet jak własnego sy na, chy ba dlatego, żeby zastąpił im ty ch, który ch stracili. Wy słali go do Yale, a by ł nieprzeciętnie mądry. Christopherze, to po tacie masz inteligencję. Zdoby ł dy plom po trzech latach, ty le że nigdy nie mógł go wy korzy stać, bo wy pisany by ł na jego prawdziwe nazwisko, które musieliśmy ukry ć przed światem. Tak, w pierwszy ch latach naszego małżeństwa by ło nam bardzo ciężko, gdy ż tata musiał zataić swoje wy kształcenie. Przerwała. Popatrzy ła rozmarzony m wzrokiem na Chrisa, a potem na mnie. Przy tuliła bliźnięta i pocałowała ich jasne główki. – Cathy i Christopherze – powiedziała zaniepokojona – mam nadzieję, że wy to zrozumiecie. Bliźnięta są za małe. Spróbujecie zrozumieć, jak to z nami by ło, prawda? Oboje z Chrisem skinęliśmy głowami. Mama mówiła moim języ kiem, języ kiem muzy ki i baletu, romansu i miłości. Bajki mogą się zdarzy ć naprawdę! Miłość od pierwszego wejrzenia. Och, to mi się z pewnością przy trafi. On będzie tak piękny jak tata, będzie promieniować pięknem, które poruszy moje serce. Musiałam przeży ć miłość albo uschnąć i umrzeć. – Teraz słuchajcie uważnie – rzekła cicho. – Jestem tu, żeby zrobić wszy stko, co w mojej mocy, aby wasz dziadek mnie polubił i przebaczy ł poślubienie jego brata. Gdy ty lko skończy łam osiemnaście lat, uciekłam z waszy m tatą. Wróciliśmy po dwóch ty godniach, aby powiadomić rodziców. Mój tata wpadł w szał. Krzy czał, huczał. Kazał nam obojgu wy nieść się z jego domu i nigdy nie wracać. Nigdy ! Dlatego zostałam wy dziedziczona, zresztą wasz tata także, gdy ż wy daje mi się, że dziadek chciał mu coś zostawić, niedużo, ale zawsze coś. Główna część jednak miała by ć moja, z pominięciem babci, która ma swoje własne pieniądze, odziedziczone po jej rodzicach. One też, jak się później okazało, by ły główny m powodem, dla którego w ogóle dziadek ożenił się z nią. Poznaliście moją mamę i już trochę wiecie, jaka jest, ale nie spotkaliście mojego taty. Nie chcę, żeby ście go poznawali, dopóki mi nie wy baczy i nie zaakceptuje faktu, że mam czworo dzieci z jego dużo młodszy m bratem. Trudno mu będzie to przy jąć. My ślę jednak, że w końcu da się przebłagać, chociażby dlatego, że wasz tata już nie ży je, a nie powinno się chować urazy do umarły ch. W każdy m razie, aby uzy skać przebaczenie, będę musiała grać rolę posłusznej i pokornej córki.
Żeby tata mnie znów wpisał do testamentu, będę zmuszona robić wszy stko, co każe. – Czego mógłby od ciebie chcieć oprócz posłuszeństwa i okazania szacunku? – poważnie spy tał Chris. – Nie wiem, kochanie, czego może ode mnie chcieć, ale cokolwiek zechce, zrobię to. Musi mnie przecież jakoś włączy ć do testamentu. Ale teraz zapomnijmy o ty m. Widziałam wasze miny w czasie opowiadania. Nie chcę, żeby ście my śleli, że moja mama mówiła prawdę. To, co zrobiliśmy z tatą, nie by ło niemoralne. Mieliśmy prawdziwy kościelny ślub, jak każda inna zakochana para. Nie by ło w ty m nic bezbożnego. Wy nie jesteście diabelskim nasieniem ani żadny m złem. Wasz tata powiedziałby, że to bzdury. To urojenia mojej mamy, która, aby was i mnie ukarać, chciałaby zniszczy ć wasze poczucie własnej wartości. To ludzie ustanawiają zasady społeczne, nie Bóg. W niektóry ch częściach świata bliscy krewni pobierają się, mają dzieci i jest to uważane za zupełnie normalne. Nie staram się usprawiedliwiać tego, co zrobiliśmy, bo powinniśmy przestrzegać zasad naszego społeczeństwa. To społeczeństwo uważa, że blisko spokrewnieni kobieta i mężczy zna nie powinni się pobierać, bo jeżeli to zrobią, mogą spłodzić dzieci niezupełnie zdrowe umy słowo lub fizy cznie. Ale któż jest doskonały ? Potem śmiała się, mocno nas obejmując. – Wasz dziadek prorokował, że urodzicie się z rogami, garbami, ogonami i kopy tami zamiast stóp. Zachowy wał się jak szaleniec, próbując rzucić na nas czar, aby nasze dzieci by ły zdeformowane. Chciał, żeby śmy by li przeklęci! Czy jakiekolwiek z jego przewidy wań spełniło się? – krzy knęła. – Nie – odpowiedziała na swoje py tanie. – Oboje z tatą martwiliśmy się trochę, gdy by łam po raz pierwszy w ciąży. Całą noc krąży ł po szpitalny m kory tarzu, aż rano podeszła do niego pielęgniarka i oznajmiła, że ma sy na, idealnego w każdy m calu. Wtedy musiał pobiec do sali noworodków, aby przekonać się na własne oczy. Szkoda, że was tam nie by ło i nie widzieliście radości na jego twarzy, gdy wszedł do mojego pokoju, trzy mając w ramionach dwa tuziny czerwony ch róż. Gdy mnie całował, w oczach miał łzy. By ł taki dumny z ciebie, Christopherze, taki dumny. Wy rzucił sześć pudełek cy gar i poszedł od razu kupić dla ciebie plastikowy kij do baseballu, rękawicę łapacza, a także piłkę. Gdy ząbkowałeś, gry złeś kij i uderzałeś nim w łóżeczko albo w ścianę, aby dać nam znać, że chcesz wy jść. Następna by ła Cathy. I ty, kochanie, by łaś też piękna i doskonała jak Chris. Wiesz, jak bardzo kochał cię tata, swoją piękną, tańczącą Cathy. Pamiętasz swój pierwszy wy stęp? Ukończy łaś wtedy zaledwie cztery lata. Miałaś na sobie pierwsze różowe tutu. Popełniłaś kilka błędów i cała publiczność się śmiała, a ty klaskałaś w ręce, jakby ś i tak by ła z siebie dumna. Tata wy słał ci tuzin róż – pamiętasz? On nigdy nie zauważał twoich błędów. W jego oczach by łaś doskonała. A siedem lat po twoich błogosławiony ch narodzinach przy szły na świat bliźnięta. Teraz mieliśmy dwóch chłopców i dwie dziewczy nki. Kusiliśmy los cztery razy – i wy graliśmy ! Czworo idealny ch dzieci. Jeżeli więc Bóg chciał nas ukarać, miał okazję cztery razy obdarzy ć nas zdeformowany mi lub psy chicznie chory mi dziećmi. Jednak dał nam to, co najlepsze. Dlatego nigdy nie pozwólcie waszej babci ani nikomu innemu przekonać was, że nie jesteście dość wartościowi w oczach Boga. Nawet jeżeli ktoś popełnił grzech, by ł to grzech waszy ch rodziców, a nie wasz. Jesteście ty mi samy mi dziećmi, który ch zazdrościli nam wszy scy przy jaciele w Gladstone i nazy wali drezdeńskimi lalkami. Pamiętajcie o ty m, co mieliście w Gladstone – trwajcie przy ty m. Wierzcie w siebie, we mnie i waszego tatę. Chociaż nie ży je, kochajcie go i szanujcie. On na to zasłuży ł. Bardzo starał się by ć dobry m ojcem. My ślę, że niewielu jest mężczy zn tak troskliwy ch jak on. Uśmiechnęła się, choć w oczach miała łzy. – Teraz powiedzcie, kim jesteście. – Drezdeńskimi lalkami! – wy krzy knęliśmy oboje z Chrisem.
– Czy uwierzy cie kiedy kolwiek w to, co babcia o was mówi, że jesteście diabelskim nasieniem? – Nie! Nigdy, nigdy ! A jednak nad połową tego, co usły szałam od obu kobiet, musiałam się później dobrze zastanowić. Chciałam wierzy ć, że Pan Bóg jest z nas zadowolony, a także w to, kim i czy m by liśmy. Musiałam wierzy ć, potrzebowałam tego. Przy taknij, powiedziałam do siebie, powiedz – tak, tak samo jak Chris. Nie bądź jak bliźnięta, które ty lko gapią się na mamę, nic nie rozumiejąc. Nie bądź taka podejrzliwa – nie bądź! Chris przy taknął na głos, w najbardziej przekony wający sposób. – Tak, mamo, wierzę ci, bo gdy by Panu Bogu nie podobało się twoje małżeństwo z tatą, pokarałby was chory mi dziećmi. My ślę, że Bóg nie jest ograniczony ani fanaty czny, w przeciwieństwie do naszy ch dziadków. Jak ta stara kobieta może mówić takie okropne rzeczy ? Przecież ma oczy i widzi, że nie jesteśmy brzy dcy, zdeformowani ani ty m bardziej niedorozwinięci umy słowo. Uczucie ulgi wy cisnęło strumień łez z piękny ch oczu mamy. Przy tuliła Chrisa mocno do piersi i ucałowała go w czubek głowy. Potem ujęła w dłonie jego twarz i spojrzała mu głęboko w oczy, zupełnie nie zwracając na nas uwagi. – Dziękuję ci za wy rozumiałość, mój sy nku – powiedziała szeptem. – Dziękuję jeszcze raz, że nie potępiasz rodziców za to, co zrobili. – Kocham cię, mamo. Bez względu na to, co zrobiłaś czy robisz, zawsze to zrozumiem. – Tak – mruknęła. – Zrozumiesz, wiem, że ty zrozumiesz. Zmieszana spojrzała na mnie, stojącą z ty łu, ważącą w sobie wszy stko to, co do tej pory usły szałam. – Miłość nie zawsze przy chodzi, kiedy się tego chce. Czasami się po prostu przy darza mimo naszej woli. Opuściła głowę i przy ciągnęła dłonie mojego brata, aby się do nich przy tulić. – Mój tata uwielbiał mnie, gdy by łam mała. Chciał mnie na zawsze zatrzy mać dla siebie. Nie wy obrażał sobie, aby m mogła wy jść za mąż. Pamiętam, gdy miałam dwanaście lat, powiedział, że zostawi mi cały majątek, jeżeli ty lko zostanę z nim do śmierci. Nagle poderwała się z łóżka i podejrzliwie spojrzała na mnie. – No, już dobrze! – powiedziała zbita z tropu. – Nie wy obrażajcie sobie, że przez cały ten dzień nie my ślałam o was. My ślałam. My ślałam też o naszej przy szłości i zdecy dowałam, że dłużej nie możemy tu mieszkać, gdzie jesteśmy rządzeni przez moich rodziców. Moja matka jest okrutną i bezlitosną kobietą, której zdarzy ło się mnie urodzić, ale nigdy nie dała mi ani grama miłości – dała ją swoim sy nom. Gdy przy szedł jej list, głupio wierzy łam, że was będzie traktować inaczej niż mnie. My ślałam, że do tej pory trochę zmiękła i gdy was zobaczy, zachowa się jak wszy stkie babcie, to znaczy, że będzie oczarowana i zachwy cona, mając znów dzieci, które może kochać. Miałam taką nadzieję. Potrafię zrozumieć jej brak sy mpatii dla Christophera – mówiąc to, mocno go objęła i pocałowała w policzek – bo jest taki podobny do ojca. I wiem, że patrząc na ciebie, Cathy, widzi mnie, a mnie nigdy nie lubiła. Nie wiem dlaczego, ale może dlatego, że tata lubił mnie za bardzo. Nigdy jednak nie przy szło mi na my śl, że mogłaby by ć okrutna dla któregoś z was. Uwierzy łam, że ludzie zmieniają się z wiekiem i zdają sobie sprawę ze swoich błędów, ale teraz widzę, jak się my liłam. Dlatego też jutro skoro świt pojadę do najbliższego miasta, gdzie zapiszę się do szkoły biznesu, żeby się nauczy ć zawodu sekretarki. Nauczę się pisania na maszy nie, stenoty pii, księgowości i prowadzenia dokumentacji, jedny m słowem, wszy stkiego, co powinna umieć dobra sekretarka. Gdy to poznam i opanuję, będę mogła poszukać dobrej pracy, z dobry m wy nagrodzeniem. Wtedy będę miała dość pieniędzy, aby was
stąd zabrać. Znajdziemy gdzieś w pobliżu mieszkanie, żeby m nadal mogła odwiedzać ojca. Niedługo będziemy mieszkać pod jedny m dachem, naszy m dachem, i znów będziemy prawdziwą rodziną. – Och, mamo – wy krzy knął radośnie Chris – wiedziałem, że znajdziesz wy jście! Wiedziałem, że nie będziesz trzy mała nas zamknięty ch w ty m pokoju. Pochy lił się do przodu, aby rzucić mi pełne samozadowolenia spojrzenie, jakby chciał powiedzieć, że od początku wiedział, iż jego ukochana mama rozwiąże wszy stkie, nawet najbardziej zawikłane problemy. – Ufajcie mi – zwróciła się do nas, już uśmiechnięta i pewna siebie. Znów obdarowała pocałunkami Chrisa. Chciałaby m by ć taka jak mój brat Chris, który wszy stko, co mówiła mama, przy jmował za niewzruszoną prawdę. Niestety, moje my śli podejrzliwie krąży ły wokół jej słów o braku silnej woli i moty wacji w obliczu nieobecności taty. – Jak długo trzeba się uczy ć – zapy tałam chłodno – żeby zostać dobrą sekretarką? – Bardzo krótko, Cathy – odpowiedziała szy bko, za szy bko, jak na moje odczucie. – Może miesiąc, ale jeżeli to potrwa dłużej, musicie by ć cierpliwi i wy rozumiali, bo nie jestem zby t dobra w takich rzeczach. To nie moja wina – dodała pośpiesznie, przeczuwając chy ba, że obwiniam ją za niedokładność. – Gdy jakaś dziewczy na urodzi się w bogaty m domu, ale takim naprawdę bogaty m, kiedy dorośnie do odpowiedniego wieku, zostaje wy słana do szkoły z internatem, gdzie jest uczona zasad towarzy skiej ety kiety, a także przedmiotów akademickich. Przede wszy stkim jednak ety kiety. A więc przy gotowują ją do flirtowania, wy dawania pierwszy ch przy jęć oraz dają wskazówki, jak zabawiać gości i jak by ć idealną gospody nią. Poza ty m nie uczą jej niczego prakty cznego. Zresztą nigdy nie przy puszczałam, że będę potrzebowała jakichś dodatkowy ch umiejętności. My ślałam, że zawsze ktoś będzie się mną opiekował – jeśli nie mąż, to ojciec. Dostałam wówczas dobrą lekcję. Postanowiłam nigdy nie uzależniać się od mężczy zny do tego stopnia, aby nie móc samej pokierować swoim ży ciem. Ale przede wszy stkim czułam się zawsty dzona, że obwiniałam za wszy stko mamę, która przecież nie mogła przewidzieć, co przy trafi się jej w ży ciu. – Idę już – rzekła, wstając do wy jścia. Bliźnięta rozpłakały się. – Mamo, nie idź! Nie zostawiaj nas! – błagały. – Przy jdę jutro rano, zanim pojadę do szkoły. Naprawdę, Cathy – dodała, patrząc prosto na mnie – obiecuję sprawić się jak najlepiej. Chcę was wy ciągnąć z tego miejsca, tak samo jak wy chcecie stąd odejść. Stojąc przy drzwiach, dodała jeszcze, że dobrze się stało, iż zobaczy liśmy jej plecy – w ten sposób dowiedzieliśmy się, jaka bezlitosna potrafiby ć babcia. – Na miłość boską, przestrzegajcie jej zasad. Zachowujcie się przy zwoicie w łazience. Pamiętajcie, że ona może by ć nieludzka nie ty lko dla mnie, ale również i dla was. Wy ciągnęła do nas ramiona, a my wpadliśmy w nie, zapominając o jej okaleczony ch plecach. – Tak bardzo was kocham – załkała. – Idźcie dzisiaj spać z pogodny mi my ślami i pamiętajcie, że rzadko jest aż tak źle, jak się z pozoru wy daje. Mnie można polubić, wiecie przecież, a dziadek kiedy ś bardzo mnie kochał. To powinno mu pomóc pokochać mnie znowu, prawda? Tak, tak, na pewno. Jeśli się kogoś raz mocno pokochało, człowiek łatwo ulegał kolejnemu atakowi uczucia. Wiedziałam, sama by łam już sześć razy zakochana. – Gdy już będziecie w łóżkach i zgasicie światło, pomy ślcie o ty m, że jutro, po zapisaniu się
do szkoły, pójdę kupić wam nowe zabawki i gry, aby wam uprzy jemnić czas spędzany tutaj. – Mamo – spy tałam – masz dość pieniędzy na te rzeczy ? – Tak, tak – odparła pośpiesznie – mam dość, a poza ty m moi rodzice są dumny mi ludźmi. Nie pozwoliliby, aby przy jaciele i sąsiedzi oglądali mnie w stary ch rzeczach. Będą dbać o mnie, tak jak i o was. Zobaczy cie. Każdą wolną chwilę i każdego dolara, którego nie wy dam, odłożę, aby śmy mogli pewnego dnia zamieszkać wolni w naszy m własny m domu i jak kiedy ś by ć znów rodziną. To by ły jej pożegnalne słowa, po który ch przesłała nam całusy i wy szła, zamy kając za sobą drzwi na klucz. Tak oto rozpoczęliśmy drugą noc za zamknięty mi drzwiami.
Minuty jak godziny
Dni mijały wolno, niczy m nie różniąc się jeden od drugiego. Nie wiedzieliśmy, co robić z nadmiarem czasu. Trudno by ło rozbudzić ciekawość wobec przestrzeni, którą wielokrotnie spenetrowaliśmy, poznając jak własną kieszeń. Trzeba by ło mieć dużo wewnętrznej samody scy pliny, aby poddając się własny m my ślom, nie uwikłać się w roztrząsanie przy gnębiający ch problemów. Moim ulubiony m zajęciem stało się wy obrażanie sobie nas, swobodnie biegający ch po lesie, pośród morza szeleszczący ch pod stopami liści. Widziałam nas pły wający ch w pobliskim jeziorze czy brodzący ch w zimny m górskim potoku. Niestety, marzenia są podobne do pajęczy ny, którą łatwo porwać i zniszczy ć. Przekonałam się o ty m już niejeden raz, dlatego przezornie starałam się zanadto nie oddalać od rzeczy wistego świata. Dużo my ślałam o szczęściu. Zastanawiałam się, gdzie go szukać? W miniony ch dniach? W przy szłości? Na pewno nie w tej godzinie, minucie ani sekundzie. Jedno, co nam zostało, to nadzieja. Ona by ła obietnicą szczęścia i iskierką radości, rozpalającą nasze zbolałe serca. Chris twierdził, że strata czasu jest śmiertelny m grzechem. Jego zdaniem czas by ł zby t cenny, gdy ż nigdy go nie by ło wy starczająco dużo, aby móc zdąży ć wszy stkiego się nauczy ć. Teraz jednak mieliśmy dużo wolnego czasu, wiele godzin do wy pełnienia, setki książek do przeczy tania i… doskonałą okazję do pobudzenia naszej wy obraźni. Twórczy geniusz objawia się bowiem właśnie w chwilach nieskrępowanego czasem marzenia. Mama, tak jak obiecała, stale przy nosiła nam nowe gry i zabawki. Oboje z Chrisem zachwy ciliśmy się Monopoly, scrabblami, chińskimi oraz zwy kły mi warcabami. Dostaliśmy poza ty m podwójną talię kart wraz z podręcznikiem. I wtedy dopiero staliśmy się karciany mi rekinami! Z bliźniętami by ło trudniej. Zby t małe, nie potrafiły jeszcze pojąć skomplikowany ch zasad gier, który mi się pasjonowaliśmy. Niczy m na dłużej nie umiały się zainteresować. Znudził je nawet pociąg elektry czny, którego tory Chris połączy ł w taki sposób, że wprawiony w ruch wraz z wagonikami przejeżdżał pod naszy mi łóżkami, toaletką, serwantką i kredensem. Ciągle poty kaliśmy się o porzucone przez nie zabawki. Jedno by ło pewne – bliźnięta nie cierpiały poddasza. Codziennie wstawaliśmy wcześnie rano i korzy staliśmy na zmianę z łazienki, to znaczy, jednego dnia chłopcy szli pierwsi, a drugiego – Carrie i ja. Gdy przy chodziła babcia, pokój by ł już dokładnie wy sprzątany, natomiast my, stojąc na baczność, gotowi na jej powitanie. Babcia rzadko się do nas odzy wała. Zazwy czaj stawiała na podłodze koszy k z jedzeniem i zaraz wy chodziła. Czasami ty lko przy pominała o modlitwie przed posiłkami i pójściem spać oraz o czy taniu jednej strony z Biblii. – My nie czy tamy stron, ty lko rozdziały – odpowiedział Christopher pewnego ranka. – Czy tanie Biblii nie jest dla nas karą, to fascy nująca lektura. Można w niej znaleźć więcej krwi i pożądania niż w jakimkolwiek filmie, który doty chczas widzieliśmy. Więcej w niej opowieści o grzechu niż w jakiejkolwiek książce, którą czy taliśmy.
– Zamilknij, chłopcze! – warknęła na niego. – Py tałam twoją siostrę, nie ciebie! Po ty m incy dencie zaczęła wy py ty wać mnie o cy taty, który ch nauczy łam się na pamięć. To by ł dobry sposób, żeby sobie trochę z niej pożartować. Uważnie wczy tując się w tekst, można przecież znaleźć w Biblii słowa odpowiednie do każdej sy tuacji. Tego dnia zacy towałam: – „Czemuście odpłacili złem za dobre”. Babcia nic nie powiedziała, ty lko zrobiła srogą minę, odwróciła się na pięcie i wy szła. Kilka dni później próbowała wziąć w krzy żowy ogień py tań Christophera, który wy brał tak uszczy pliwe fragmenty z Księgi Hioba, że dobrze dał się babci we znaki. Od tej pory, przy najmniej pod ty m względem, mieliśmy spokój. Babcia już więcej nie odważy ła się przepy ty wać nas z Biblii, ograniczając się do przy pominania o konieczności jej czy tania. Każdego wieczoru, około szóstej, przy chodziła do nas mama. Zawsze zdy szana, w pośpiechu; zawsze jednak obładowana prezentami: nowy mi książkami, grami i zabawkami. Stale zerkając na zegarek, w chwilę potem pędziła do swojego apartamentu, aby ty lko nie spóźnić się na kolejne oficjalne przy jęcie na dole. – Przy lunchu i obiedzie można załatwić wiele ważny ch spraw – informowała. Najbardziej lubiliśmy, gdy przy nosiła małe kanapki i smaczne przekąski, ale nigdy nie przy niosła cukierków, żeby nam nie psuć zębów. Ty lko w soboty i niedziele spędzała z nami trochę więcej czasu. Wtedy razem jedliśmy lunch przy mały m stoliku. Kiedy ś poklepała się po brzuchu. – Patrzcie, jaka robię się gruba, jedząc najpierw lunch z ojcem, a potem drugi raz z wami. Posiłki z mamą by ły wspaniałe. Przy pominały stare czasy, gdy mieszkaliśmy jeszcze z tatą. Pewnej niedzieli mama przy niosła kwartę lodów waniliowy ch i czekoladowe ciasto z piekarni. Lody rozpuściły się prawie do konsy stencji zupy, ale i tak zjedliśmy je ze smakiem. Błagaliśmy mamę, aby została z nami całą noc. Chcieliśmy by ć z nią po obudzeniu. Popatrzy ła długo na zagracony pokój i pokręciła głową. – Przy kro mi, nie mogę, naprawdę nie mogę. Pokojówki by ły by ciekawe, czemu moje łóżko nie by ło uży wane. Poza ty m w trójkę by łoby nam i tak za ciasno. – Mamo – zapy tałam – jak długo to jeszcze potrwa? Jesteśmy tu już dwa ty godnie. Czy dziadek ci jeszcze nie wy baczy ł małżeństwa z tatą? Powiedziałaś mu już o nas? – Tata pozwolił mi jeździć jedny m z jego samochodów – powiedziała, według mnie wy mijająco. – Wy daje się, że jest gotów puścić w niepamięć stare grzechy, inaczej nie pozwalałby mi uży wać samochodu, spać pod jego dachem ani jeść jego jedzenia. Ale niestety nie miałam jeszcze odwagi powiedzieć mu, że mam czworo ukry ty ch dzieci. Potrzebuję na to czasu, a wy musicie uzbroić się w cierpliwość. – Co by zrobił, gdy by dowiedział się o nas? – spy tałam, ignorując Chrisa, który patrzy ł na mnie z dezaprobatą. Już wcześniej przestrzegł mnie, że jeżeli będę zadawała ty le py tań, mama przestanie przy chodzić do nas codziennie. Co by śmy wtedy zrobili? – Nie wiadomo, co by zrobił – szepnęła lękliwie. – Cathy, obiecaj mi, że nie zdradzisz waszej obecności służący m! On jest okrutny m, bezlitosny m człowiekiem, posiadający m ogromną władzę. Pozwólcie mi działać powoli. Muszę poczekać na odpowiedni moment, gdy tata będzie gotowy usły szeć o was. Wy szła około siódmej. Zaraz potem poszliśmy do łóżek. Kładliśmy się wcześnie spać, ponieważ wcześnie wstawaliśmy. A im dłużej spaliśmy, ty m krótsze by ły dni. Wy ciągaliśmy bliźnięta na poddasze krótko po godzinie dziesiątej. Zwiedzanie olbrzy miego poddasza by ło jedny m z najlepszy ch sposobów zajmowania czasu. By ły tam dwa pianina. Cory miał w zwy czaju wspinać się na obrotowy stołek. Uderzał
w żółte klawisze pianina, wy ciągał głowę i uważnie słuchał. By ło rozstrojone, więc dźwięk, jaki się wy doby wał, by ł tak fałszy wy, że przy prawiał o ból głowy. – Niedobrze brzmi – stwierdził. – Dlaczego niedobrze brzmi? – Trzeba je nastroić – odparł Chris, który już próbował to zrobić, ale bezskutecznie – struny pękały. Taki by ł koniec muzy kowania na dwóch stary ch pianinach. By ło pięć wiktroli, każda z mały m, biały m pieskiem uroczo wy ciągający m głowę, jakby zaczarowany m dźwiękami muzy ki – ale ty lko jeden z ty ch instrumentów dobrze działał. Nakręciliśmy ją, nastawiliśmy starą pły tę i słuchaliśmy najdziwniejszej muzy ki w naszy m ży ciu! By ły też leżące na podłodze stosy pły t Enrica Caruso, ale niestety bardzo zniszczony ch. Siedzieliśmy, słuchając jego śpiewu. Christopher i ja wiedzieliśmy, że by ł on największy m śpiewakiem. Teraz mieliśmy okazję go usły szeć. Miał nieprawdopodobnie wy soki głos. Z jakiegoś dziwnego powodu Cory ’emu to właśnie się podobało. Po chwili instrument zwalniał i zmieniał głos Carusa w zawodzenie. Wtedy jedno z nas pędziło jak oszalałe, aby mocno pokręcić korbką. Teraz Caruso śpiewał śmiesznie szy bko, jak paplający po swojemu Kaczor Donald. Bliźnięta wy buchały na to szczery m śmiechem. Cory mógł cały mi dniami przesiady wać na stry chu, słuchając pły t. Ale Carrie by ła niespokojną marudą, wiecznie niezadowoloną, niestrudzoną poszukiwaczką lepszego zajęcia. – Nie podoba mi się to okropne miejsce! – krzy czała po raz setny. – Zabierz mnie z tego okropnego miejsca! Zabierz mnie teraz! W tej chwili! Zabierzesz mnie albo rozwalę ściany ! Zrobię to! Mogę to zrobić! Podbiegła do ściany. Kopała w nią, jednocześnie waląc rękami, które zdąży ła nieźle pokaleczy ć, zanim przerwała. By ło mi żal jej i Cory ’ego. Wszy scy chcieliby śmy rozwalić ściany i uciec. Poczułam naprawdę wielką ulgę, gdy Carrie pokonała lęk przed poddaszem i nauczy ła się sama chodzić po schodach, do pokoju na dole, gdzie mogła bawić się lalkami, filiżankami, małą kuchenką i małą deską do prasowania z żelazkiem, które się nie nagrzewało. Po raz pierwszy Cory i Carrie mogli spędzić kilka godzin z dala od siebie i według Chrisa to by ło dobre. Na górze rozbrzmiewała muzy ka, która oczarowała Cory ’ego, a Carrie mogła w ty m czasie rozmawiać ze swy mi „sprzętami”. Wielokrotne kąpiele by ły kolejny m sposobem wy pełniania nadmiaru czasu, a my cie głowy jeszcze bardziej kąpiel wy dłużało. By liśmy najczy stszy mi dziećmi na świecie. Po lunchu robiliśmy sobie drzemkę, którą wy dłużaliśmy, jak ty lko się dało. Oboje z Chrisem urządzaliśmy konkurs w obieraniu jabłek, starając się, aby skórka by ła jedną długą spiralą. Obieraliśmy pomarańcze i zdejmowaliśmy najmniejsze nawet białe włókienka, który ch nie cierpiały dzieci. Mieliśmy też małe pudełka krakersów serowy ch, które liczy liśmy, dzieląc na cztery porcje. Naszą najbardziej niebezpieczną, ale też najbardziej ulubioną zabawą by ło naśladowanie babci. Stale obawialiśmy się, że kiedy ś nagle wejdzie i nakry je nas przebrany ch w jakieś okropne, szare prześcieradła ściągnięte ze stry chu, mające imitować jej zszarzałe ubrania z tafty. Chris i ja by liśmy w ty m najlepsi. Bliźnięta za bardzo się jej bały. Zazwy czaj nawet nie podnosiły oczu, gdy by ła w pokoju. – Dzieci! – warknął Chris, stojąc przy drzwiach i trzy mając niewidzialny koszy k. – Czy by ły ście przy zwoite, skromne i poprawne? W ty m pokoju jest straszny bałagan! Dziewczy no – ty tam – popraw tę pomiętą poduszkę, zanim roztrzaskam twoją głowę moim spojrzeniem! – Litości, babciu! – zawołałam, padając na kolana i czołgając się w jej kierunku z rękami pod brodą. – Zmęczy łam się czy szczeniem ścian na stry chu. Musiałam odpocząć. – Odpocząć! – warknęła „babcia” przy drzwiach, a sukienka o mało jej nie spadła. – Nie ma
odpoczy nku dla ludzi zły ch, bezbożny ch i niewartościowy ch. Dla nich jest ty lko ciężka praca. Potem podniósł ręce pod prześcieradłem, wy konując jakieś okropne gesty, które doprowadziły bliźnięta do krzy ku przerażenia. Następnie w czarodziejski sposób babcia zniknęła i został ty lko Chris z szerokim uśmiechem na twarzy. Pierwsze ty godnie mijały jak sekundy zamienione w godziny, mimo to wszy stko, co robiliśmy, aby się rozerwać, a zrobiliśmy bardzo dużo. Wątpliwości i obawy, nadzieja i obietnice trzy mały nas w napięty m oczekiwaniu. Wciąż jednak nie by liśmy bliżej wy puszczenia i przeniesienia się na dół. Dzieci zaczęły przy biegać do mnie z zadrapaniami, siniakami i drzazgami pochodzący mi z kawałków zbutwiałego drewna. Ostrożnie wy jmowałam je szczy pczy kami, a Chris dezy nfekował i zaklejał skaleczenia plastrem. Nawet z powodu małego skaleczenia palca domagały się przy tulania i koły sanek, które im śpiewałam, kładąc do łóżka, całując małe twarzy czki i łaskocząc, aby wy wołać ich śmiech. Małe, szczupłe ramiona bliźniąt mocno oplatały moją szy ję. By łam kochana, bardzo kochana i… potrzebna. Carrie i Cory przy pominali raczej trzy latki niż pięciolatki. Nie w sposobie mówienia, ale zachowania. Tarli oczy mały mi piąstkami i wy dy mali usta, gdy czegoś nie chcieli przy jąć. Wstrzy my wali oddech tak długo, aż ich twarze robiły się czerwone, zmuszając do dania tego, czego zapragnęli. By łam bardziej wrażliwa na ten rodzaj gry niż Chris, który nie poddawał się szantażowi, twierdząc, że w ten sposób nie można się udusić. Mimo wszy stko widok ich purpurowy ch twarzy by ł przerażający. – Gdy jeszcze raz to zrobią – powiedział mi na osobności – masz ich zignorować, nawet jeżeli będziesz musiała zamknąć się w łazience. I uwierz mi, oni nie umrą. Do tego właśnie mnie zmusili – i nie umarli. Wtedy po raz ostatni pokazali swoją sztuczkę, wy brzy dzając przy jedzeniu – a nie lubili niczego, no, prawie niczego. Carrie uwielbiała skakać po pokoju, trzy mając spódniczkę wy soko, żeby pokazać koronkowe majtki, a by ł to jedy ny rodzaj majtek, jaki w ogóle chciała nosić. A jeżeli miały naszy te róży czki z wstążek i na dodatek by ły wy haftowane z przodu, musieliśmy je oglądać po kilka razy dziennie i chwalić ją, że czarująco w nich wy gląda. Cory, oczy wiście tak jak Chris, nosił szelki i by ł z tego bardzo dumny. Od dawna przestał nosić pieluchy, które trzy maliśmy ty lko na wy padek, gdy by przeziębił pęcherz. Carrie za to dostawała biegunki po zjedzeniu najmniejszego kawałka owoców inny ch niż cy trusowe. Właściwie nienawidziłam dni, gdy dostawaliśmy brzoskwinie czy winogrona, bo kochana Carrie uwielbiała zielone winogrona bez pestek, brzoskwinie i jabłka… Wszy stkie dawały ten sam skutek. Wierzcie mi, gdy owoce pojawiały się w drzwiach, bladłam, wiedząc, kto będzie prał te koronkowe majteczki. – Cathy, kiedy my stąd wy jdziemy ? – szepnął kiedy ś po takim wy padku Cory. – Gdy mama nam pozwoli. – Czemu mama nam nie pozwala? – Na dole jest starszy pan, który nie wie, że tu jesteśmy. Musimy poczekać, aż on mamę znów polubi na ty le, żeby i nas zaakceptować. – Kim jest ten pan? – Naszy m dziadkiem. – Czy on jest taki jak babcia? – Obawiam się, że tak. – Dlaczego nas nie lubi? – Nie lubi nas, bo… bo nie ma zdrowy ch zmy słów. My ślę, że ma chorą głowę, tak jak i serce. – Czy mama nas jeszcze lubi?
To by ło py tanie, które nie pozwoliło mi zasnąć całą noc. Minęło wiele ty godni, gdy nagle którejś niedzieli mama nie przy szła w ciągu dnia. Bolało nas bardzo, że nie by ło jej w dzień wolny od zajęć w szkole, ty m bardziej że musiała by ć przecież gdzieś w ty m duży m domu. Leżałam na brzuchu na podłodze, gdzie by ło trochę chłodniej, i czy tałam Judę Nieznanego. Chris poszedł na poddasze poszukać czegoś do czy tania, a maluchy krąży ły po pokoju ze swoimi mały mi samochodami. Gdy dzień zmienił się w wieczór, w drzwiach stanęła mama i weszła do pokoju ubrana w sportowe buty, białe szorty i białą bluzkę z mary narskim kołnierzem. Na jej twarzy widniała świeża opalenizna przy niesiona z dworu. Mama wy glądała na try skającą zdrowiem i nieprawdopodobnie szczęśliwą, podczas gdy my marnieliśmy i czuliśmy się coraz gorzej z powodu przy tłaczającego gorąca w pokoju. Stroje do żeglowania. O tak, znałam je. Więc ty m się dziś zajmowała. Patrzy łam na nią z zazdrością, tęskniłam za taką opalenizną i marzy łam, żeby mieć tak samo opalone nogi. Miała zwichrzone przez wiatr włosy, co jej dodawało uroku. Wy glądała przy najmniej dziesięć razy piękniej, bardziej prowokująco i seksownie. A przecież miała już prawie czterdzieści lat. Doskonale by ło widać, że ten dzień by ł dla niej najmilszy m od czasu śmierci taty. Dochodziła już prawie piąta. O siódmej podawano obiad na dole. To znaczy ło, że spędzi z nami bardzo mało czasu, bo będzie musiała pójść się wy kąpać i przebrać w coś odpowiedniejszego do posiłku. Odłoży łam książkę i usiadłam. Cierpiałam. Chciałam, żeby ona też cierpiała. – Gdzie by łaś? – zapy tałam nieprzy jemny m tonem. Jakie miała prawo szaleć i uży wać ży cia, gdy my siedzieliśmy tu zamknięci, pozbawieni uciech i zabaw, do który ch mieliśmy pełne prawo? Nigdy już nie przeży ję lata jako dwunastolatka, Chris nie będzie się cieszy ł swoimi czternasty mi, a dzieci piąty mi wakacjami. Niegrzeczny, oskarżający ton przy gasił jej promienność. Zbladła, a jej usta zadrżały. Pewnie żałowała, że przy niosła nam duży ścienny kalendarz, na który m zaznaczaliśmy soboty i niedziele. Kalendarz by ł pokry ty wielkimi czerwony mi krzy ży kami, skreślający mi dni naszego uwięzienia, nasze gorące, samotne, pełne oczekiwania i cierpienia dni. Usiadła ciężko w fotelu i skrzy żowała swoje piękne nogi, dla ochłody wachlując się czasopismem. – Przepraszam, że czekaliście na mnie – zaczęła z pełny m uczucia spojrzeniem, skierowany m w moją stronę. – Chciałam zajrzeć do was dzisiaj rano, ale tata zajął mi czas i miałam już plany na popołudnie, które i tak skróciłam, żeby poby ć trochę z moimi dziećmi przed obiadem. Chociaż nie by ła spocona, podniosła ramiona, aby się ochłodzić pod pachami, tak jakby ten pokój by ł dla niej nie do wy trzy mania. – Pły wałam żaglówką, Cathy – powiedziała. – Moi bracia nauczy li mnie żeglować, gdy miałam dziewięć lat, a potem, gdy zjawił się tutaj wasz tata, ja nauczy łam jego. Spędzaliśmy mnóstwo czasu na jeziorach. Żeglowanie jest podobne do latania… świetna zabawa – zakończy ła w popłochu, zdając sobie sprawę, że jej dobra zabawa nie by ła niczy m zabawny m dla nas. – Żeglowałaś? – prawie krzy knęłam. – Dlaczego w ty m czasie nie mówiłaś o nas dziadkowi? Jak długo masz zamiar trzy mać nas tutaj? Na zawsze? – Cathy, nie krzy cz na mamę – zwrócił mi uwagę Christopher. – Mamo! – krzy knęłam mimo repry mendy starszego brata. – My ślę, że nadszedł już czas, żeby ś powiedziała o nas swojemu ojcu! Mam już dość mieszkania w ty m pokoju i zabawy na poddaszu! Chcę, żeby dzieci wy szły na dwór, na świeże powietrze i słońce, ja sama też chcę wy jść! Ja też chcę pożeglować! Jeżeli dziadek przebaczy ł ci poślubienie taty, to dlaczego nie
może nas zaakceptować? Czy jesteśmy tak brzy dcy, tak okropni, tak głupi, że wsty dziłby się przy znać do pokrewieństwa? Mama pochy liła się i ukry ła twarz w dłoniach. Miałam przeczucie, że za chwilę zdradzi nam jakąś prawdę, o której wcześniej nie powiedziała. Zawołałam Carrie i Cory ’ego, aby usiedli z nami. O dziwo, Chris, który jak przy puszczałam, stanie obok mamy, usiadł obok Cory ’ego na łóżku. – Cathy, Christopher – zaczęła. – Nie by łam z wami zupełnie szczera. Jakby m od razu nie wiedziała. – Zostaniesz z nami dzisiaj na obiedzie? – spy tałam, pragnąc z jakiegoś powodu odsunąć moment poznania prawdy. – Dziękuję za zaproszenie. Chciałaby m zostać, ale mam inne plany na wieczór. To by ł nasz dzień, czas, który miała poświęcić nam aż do zmroku. Wczoraj by ła z nami ty lko pół godziny. – List – wy mamrotała mama. – Ten list, który napisała babcia, gdy by liśmy jeszcze w Gladstone. Nie powiedziałam wam, że mój ojciec zrobił pod listem krótki dopisek. – Mamo, mów dalej – popędzałam ją. – Przy jmiemy wszy stko, co masz nam do powiedzenia. – Wasz dziadek – konty nuowała z wahaniem w głosie – napisał, że cieszy się z powodu śmierci waszego taty. Napisał, że jeżeli ktoś jest zły i zepsuty, zawsze spotka go to, na co zasłuży ł. Napisał też, że jedy ną dobrą rzeczą w naszy m małżeństwie by ło to, że nie dało nam ono diabelskiego potomstwa. Siedziałam na łóżku, mocno obejmując bliźnięta. Patrzy łam na Chrisa, który teraz tak bardzo przy pominał tatę. Zło wy obrażałam sobie jako coś ciemnego, karłowatego, skulonego i małego. Patrząc na brata i bliźnięta, nie mogłam zrozumieć, jak można by ło ich nazwać diabelskim potomstwem. – Babcia wy my śliła plan ukry cia was tutaj i zapisała go na innej stronie listu, której mój tata nie czy tał – zakończy ła pośpiesznie z zarumienioną twarzą. – Czy tata by ł uważany za złego i zepsutego człowieka ty lko dlatego, że ożenił się ze swoją bratanicą? – spy tał Chris chłodno. – Czy to jedy na zła rzecz, jaką zrobił w ży ciu? – Tak! – wy krzy knęła mama, szczęśliwa, że on, jej ukochany sy n, zrozumiał. – Wasz tata w cały m swoim ży ciu popełnił jeden niewy baczalny grzech – zakochał się we mnie. Prawo zabrania zawierania małżeństwa między wujem i bratanicą, a także osobami w połowie spokrewniony mi. Proszę, nie potępiajcie nas. Już wam wy jaśniłam, jak to by ło. Z nas wszy stkich tata by ł najlepszy … Zająknęła się bliska płaczu. – Zło i zepsucie możecie ujrzeć w oczach pana tego domu – pośpiesznie mówiła dalej. – Wasz dziadek znalazłby te wady nawet u anioła. To jest ty p człowieka, który oczekuje doskonałości od każdego, zapominając, że jemu samemu daleko do doskonałości. Ale niech ktoś spróbuje mu to wy tknąć, zaraz tego pożałuje. Przełknęła nerwowo ślinę, jakby przestraszona ty m, co chciała nam powiedzieć. – Christopherze, my ślałam, że gdy się już tu znajdziemy, będę mogła dziadkowi o tobie opowiedzieć, że by łeś najzdolniejszy m uczniem w klasie. Sądziłam, że gdy zobaczy Cathy i pozna jej wielki talent do tańca, już samo to wy starczy, aby go pokonać. Naiwnie, głupio wierzy łam, że łatwo ulegnie i przy zna się, iż popełnił błąd, kry ty kując nasze małżeństwo. – Mamo – powiedziałam bliska płaczu – tak mówisz, jakby ś zakładała nigdy mu o ty m nie powiedzieć. Wstała i podeszła do nas. Uklękła, próbując objąć nas wszy stkich.
– Czy nie mówiłam wam wcześniej, że on już niedługo poży je? Z ledwością łapie oddech przy najmniejszy m wy siłku, A jeżeli wkrótce nie umrze, znajdę sposób, aby mu w końcu o was powiedzieć. Przy sięgam. Ty lko bądźcie cierpliwi. Bądźcie wy rozumiali. To, co teraz tracicie, wy nagrodzę wam w przy szłości po ty siąckroć. Uczy nię wasze ży cie tak radosny m, jak to będzie ty lko możliwe. Pomy ślcie też trochę o ty ch bogactwach, które będą niedługo nasze! – Już dobrze, mamusiu – odezwał się Chris, obejmując ją tak, jak niegdy ś robił to tata. – Nie prosisz o zby t wiele, gdy ty le możemy zy skać. – Tak – wtrąciła mama z entuzjazmem – jeszcze ty lko odrobina poświęcenia i cierpliwości, a wszy stko, co najlepsze w ży ciu, będzie wasze. Cóż mogłam powiedzieć? Jak mogłam zaprotestować? Poświęcaliśmy się już trzy ty godnie. Cóż więc znaczy ło jeszcze kilka dni, ty godni albo nawet miesięcy ?
Zakładanie ogrodu
Poznaliśmy całą prawdę. Poddasze miało by ć naszy m domem do śmierci dziadka. – Cathy – rozpoczął rozmowę mój radosny opty mista, Christopher – on może umrzeć w każdej chwili. Przy chorobie serca to wielce prawdopodobne. Zawał może go zdmuchnąć jak świecę. Oboje z Chrisem by liśmy szy derczy i lekceważący, ale w głębi serca wiedzieliśmy, że to by ło złe. – Posłuchaj – powiedział – skoro mamy by ć tutaj dłużej, powinniśmy bardziej serio pomy śleć o zajęciach dla bliźniąt i dla nas. Gdy się porządnie zabierzemy do roboty, możemy zrealizować całkiem szalone i fantasty czne pomy sły. Kiedy się obejmuje w posiadanie poddasze pełne staroci, naturalną skłonnością jest pragnienie zabawy. A ponieważ ja miałam pewnego dnia wstąpić na scenę, teraz zostałam producentem, reży serem, choreografem oraz aktorką. Chris oczy wiście musiał grać główne role męskie, a bliźnięta zostały za angażowane do epizodów. Jednak nie wy kazały większego entuzjazmu! Chciały by ć publicznością, siedzieć, oglądać i bić brawo. Właściwie nie by ł to taki zły pomy sł, bo czy m by łaby sztuka bez publiczności! Szkoda ty lko, że ta publiczność nie miała pieniędzy na bilety. – Skoro pełnisz tu wszy stkie role i wiesz wszy stko o robieniu sztuk teatralny ch, to musisz też napisać scenariusz – oznajmił Chris. Też coś! Tak jakby m musiała pisać scenariusz. To by ła przecież moja jedy na szansa, żeby zagrać Scarlett O’Harę. Stare szafy oferowały duży wy bór, a ja musiałam mieć najlepszy kostium. Wy szukałam go w jednej z nich, a bieliznę i koronkowe majtki wy grzebałam z kufra. Nakręciłam włosy, aby przy brały postać długich, spiralny ch loków. Na głowę nałoży łam stary, zgnieciony słomkowy kapelusz, upiększony kwiatami z wy blakłego jedwabiu i saty nową, niegdy ś zieloną, a teraz pożółkłą na brzegach wstążką. Moja obszerna suknia, rozłożona na drutach, by ła uszy ta z czegoś bardzo delikatnego, co w doty ku przy pominało woal. Kiedy ś by ła pewnie różowa, teraz jednak trudno by ło określić jej kolor. Rhett Butler nosił elegancki kostium, składający się z kremowy ch spodni, brązowej aksamitnej mary narki z perłowy mi guzikami i saty nowej kamizelki z wy blakły mi czerwony mi róży czkami. – Chodź, Scarlett – zwrócił się do mnie. – Musimy uciec z Atlanty, zanim Sherman tu dotrze i podpali miasto. Chris umocował liny, na który ch powiesiliśmy koce, imitujące teatralną kurty nę. Nasza dwuosobowa widownia niecierpliwie przebierała nogami, żądna ujrzenia płonącej Atlanty. Wy szłam za Rhettem na „scenę”, gotowa go kusić, wy śmiewać, czarować i rozpalić w nim namiętność, a potem uciec do jasnowłosego Ashley a Wilkesa. Nagle jedną z falban przy depnęłam za duży m, stary m butem i nieoczekiwanie znalazłam się na ziemi, ukazując podczas tego nieeleganckiego upadku brudne pantalony z poszarpany mi sznurkami koronek.
Widownia zgotowała mi na stojąco owację, my śląc, że wszy stko zostało zmy ślnie wy reży serowane i by ło częścią sztuki. – Koniec przedstawienia! – ogłosiłam i zaczęłam ściągać z siebie kostium pachnący stęchlizną. – Chodźmy jeść! – zawołała Carrie, dla której każdy pretekst by ł dobry, żeby ty lko wy ciągnąć nas na dół z tego znienawidzonego poddasza. Cory wy dął dolną wargę i rozejrzał się wokoło. – Chciałby m mieć znów ogród. – Powiedział to tak tęskny m głosem, że ścisnęło mi się serce. – Nie lubię się bujać, gdy kwiaty nie falują na wietrze. Jego jasne włosy tak urosły, że sięgały kołnierza i zwijały się w małe korkociągi. Z kolei włosy Carrie opadały do połowy jej pleców, niczy m kaskady. Dzisiaj, w poniedziałek, by li ubrani na niebiesko. Wy my śliliśmy dla nich kolory na każdy dzień ty godnia. Żółty nosiliśmy w niedzielę. W sobotę – czerwony. Ży czenie wy rażone przez Cory ’ego zainspirowało Chrisa – odwrócił się na pięcie, poddając olbrzy mi stry ch kry ty cznej analizie. – Trzeba przy znać, że to poddasze jest smutne i ponure – zadumał się. – Dlaczego jednak nie mieliby śmy uży ć naszy ch talentów, żeby zamienić tę brzy dką poczwarkę w pięknego, kolorowego moty la? Uśmiechnął się do nas tak czarująco, że mnie od razu zjednał do swojego pomy słu. Mieliby śmy niezłą zabawę, gdy by śmy spróbowali uporządkować to posępne miejsce i zorganizowali bliźniętom kolorowy sztuczny ogród. Mogły by się bujać i cieszy ć oglądaniem piękny ch dekoracji. Oczy wiście, nigdy nie by liby śmy w stanie ozdobić całego poddasza – by ło zby t duże. Poza ty m dziadek mógł umrzeć w każdej chwili, a wtedy opuścimy to miejsce już na dobre. Tego wieczoru nie mogliśmy się doczekać mamy, a gdy się wreszcie zjawiła, opowiedzieliśmy jej o naszy ch planach ozdabiania poddasza i zmieniania go w radosne miejsce, którego bliźnięta przestały by się bać. W jej oczach pojawił się dziwny bły sk. – Wobec tego – powiedziała wesoło – jeżeli chcecie upiększy ć ten stry ch, najpierw musicie go posprzątać. Zrobię wszy stko, żeby wam pomóc. Mama ukradkiem przy niosła nam szczotki, wiadra, druciaki i kilka opakowań my dła w proszku. Razem z nami szorowała na kolanach kąty poddasza, listwy i niedostępne miejsca pod duży mi meblami. Podziwiałam ją, bo robiła to z dużą wprawą. Gdy mieszkaliśmy w Gladstone, przy chodziła do nas dwa razy w ty godniu pomoc do wy kony wania ciężkich, brudny ch prac, które mamie mogły zniszczy ć ręce i połamać paznokcie. A teraz, tutaj, klęczała na podłodze w wy tarty ch stary ch dżinsach i starej koszuli, z włosami upięty mi w kok. Naprawdę ją podziwiałam. To by ła ciężka, męcząca i poniżająca praca, a mama ani razu się nie poskarży ła – śmiała się, zagady wała i zachowy wała tak, jakby brała udział w świetnej zabawie. Po ty godniu ciężkiej pracy znaczna część poddasza by ła względnie czy sta. Wtedy mama przy niosła środek owadobójczy, aby wy tępić insekty, które pochowały się w czasie sprzątania. Cały mi wiadrami wy miataliśmy martwe pająki i inne robactwo. Wy rzuciliśmy je potem przez ty lne okno, skąd potoczy ły się na niższą część dachu. Nigdy nie znaleźliśmy na stry chu my szy ani szczura – ale widzieliśmy ich odchody. Przy puszczaliśmy, że czekały, aż nasze hałasy ucichną, i dopiero wtedy wy chodziły ze swoich ciemny ch, sekretny ch kry jówek. Gdy stry ch by ł już czy sty, mama przy niosła nam zielone rośliny, a także kolczasty amary lis, który miał zakwitnąć na Boże Narodzenie. Zmarszczy łam na to brwi, bo wtedy miało nas tu już przecież nie by ć. – Zabierzemy go ze sobą – powiedziała mama, doty kając delikatnie mojego policzka. – Gdy
będziemy się przenosić, zabierzemy stąd wszy stkie rośliny, więc nie krzy w się i nie rób nieszczęśliwej miny. Nie zostawimy przecież na stry chu niczego, co ży je i kocha słońce. Postawiliśmy rośliny w klasie na poddaszu, ponieważ tam znajdowały się okna wy chodzące na wschód. Szczęśliwi i radośni zbiegliśmy na dół wąskimi schodami. Mama umy ła ręce w naszej łazience, a potem padła zmęczona na fotel. Bliźnięta wdrapały się jej na kolana, a ja nakry łam stół do lunchu. To by ł dobry dzień, bo została z nami aż do obiadu. Potem westchnęła i stwierdziła, że musi już iść. Dziadek podobno zrobił się wścibski i koniecznie chciał wiedzieć, dokąd mama chodzi w soboty i dlaczego ty le czasu spędza poza domem. – Uda ci się wy mknąć do nas przed spaniem? – spy tał Chris. – Idę dziś do kina – odparła bez entuzjazmu – ale przed wy jściem zajrzę do was. Mam dla was kilka opakowań rodzy nek, które mogliby ście podjadać między posiłkami. Zapomniałam je zabrać ze sobą. Bliźnięta miały bzika na punkcie rodzy nek, więc cieszy łam się za nie. – Sama idziesz do kina? – spy tałam. – Nie. Mieszka tu taka dziewczy na, z którą się wy chowy wałam. By ła moją najlepszą przy jaciółką; teraz jest już mężatką. Z nią i jej braćmi idę do kina. Mieszkają kilka domów stąd. Wstała i podeszła do okna, a gdy Chris zgasił światło, rozsunęła draperie i wskazała w kierunku domu jej przy jaciółki. – Elena ma dwóch nieżonaty ch braci, jeden studiuje prawo w Harvardzie, a drugi jest zawodowy m tenisistą. – Mamo! – krzy knęłam. – Ty się spoty kasz z który mś z nich? Zaśmiała się i opuściła draperie. – Zapal światło, Chris. Nie, Cathy, nie spoty kam się z nikim. Prawdę mówiąc, jestem taka zmęczona, że najchętniej poszłaby m zaraz spać. Zresztą nie przepadam za musicalami. Chętniej zostałaby m z moimi dziećmi, ale Elena nalega, żeby m z nimi wy szła, a gdy ciągle odmawiam, py ta dlaczego. Nie chcę, żeby ludzie snuli podejrzenia, i dlatego właśnie czasami muszę się wy brać na żagle albo do kina. Wy dawało się zupełnie nieprawdopodobne, ale poddasze mogło stać się piękny m ogrodem, wzniesiony m ponad tęczą! Musieliśmy poświęcić dużo ciężkiej pracy i zdolności twórczy ch, ale mój szalony brat by ł przekonany, że zajmie nam to niedużo czasu. Szy bko udało mu się przekupić mamę i codziennie po drodze ze szkoły dla sekretarek przy nosiła nam książki do kolorowania, z który ch mogliśmy wy cinać nary sowane kwiaty. Przy niosła też farby plakatowe, pędzle, kredki, dużo kolorowego papieru, grube słoiki białego kleju i cztery pary noży czek. – Nauczcie bliźnięta malować i wy cinać kwiaty – poradziła mama – i pozwólcie im brać udział we wszy stkich pracach. Mianuję was przedszkolny mi nauczy cielami. Przy jechała z tego miasta odległego o godzinę jazdy pociągiem try skająca zdrowiem, świeża i zarumieniona od powietrza. By ła ubrana tak pięknie, że zaparło mi dech w piersiach. Miała kolekcję butów w różny ch kolorach, poszerzy ła też swój zbiór biżuterii, którą nazy wała „tandetą”, chociaż te górskie kry ształy jakoś dziwnie przy pominały prawdziwe diamenty. Zapadła się w fotelu, wy czerpana, lecz szczęśliwa, i opowiadała o swoim dniu. – Och, jakby m chciała, żeby te maszy ny do pisania miały na klawiszach wy pisane litery. Nie mogę zapamiętać nawet jednego rzędu. Ciągle muszę patrzeć na tablicę, a to zwalnia moją pracę. Za to wiem już, gdzie są wszy stkie samogłoski. Uży wa się ich częściej niż inny ch liter, wiecie? Jak dotąd piszę dwadzieścia znaków na minutę, a to niezby t dobrze. Co gorsza, w ty ch dwudziestu znakach robię około czterech błędów. Och, a te skróty stenograficzne… – westchnęła,
jakby i one wprowadzały zamęt w jej głowie. – My ślę, że się w końcu nauczę, inne kobiety potrafią, a skoro one mogą, to i ja mogę, prawda? – Mamo, lubisz swoich nauczy cieli? – spy tał Chris. Zanim odpowiedziała, zaśmiała się dziewczęco. – Najpierw opowiem wam o mojej nauczy cielce od maszy nopisania. Nazy wa się Helena Brady. Jest zbudowana podobnie do waszej babci. Istny olbrzy m. Ma najbardziej wy datny biust, jaki do tej pory widziałam! Ciągle opadają jej ramiączka, jak nie biustonosza, to halki, więc bez przerwy sięga do wy cięcia przy szy i i podciąga je, z czego mężczy źni w klasie mają ubaw. – To panowie też się uczą maszy nopisania? – zapy tałam zaskoczona. – Tak, jest tam kilku młody ch mężczy zn. Są dziennikarze, pisarze i inni, którzy mają swoje powody, żeby uczy ć się pisania na maszy nie. Pani Brady jest rozwódką i ma na oku jednego z ty ch młody ch mężczy zn. Flirtuje z nim, a on usiłuje ją ignorować. Ona jest od niego starsza przy najmniej o dziesięć lat. On za to ciągle mnie obserwuje. Ty lko niech ci nic nie przy chodzi do głowy, Cathy. Jest dla mnie za niski. Nie mogłaby m wy jść za człowieka, który nie miałby siły mnie podnieść i przenieść przez próg. To raczej ja jego mogłaby m podnieść – on ma ty lko metr sześćdziesiąt wzrostu. Wszy scy szczerze się uśmialiśmy, bo tata by ł wy ższy o całe dwadzieścia centy metrów i z łatwością podnosił mamę. Często widzieliśmy, jak to robił – szczególnie w te piątkowe wieczory, gdy przy jeżdżał do domu i tak dziwnie na nią patrzy ł. – Mamo, ty nie masz chy ba zamiaru wy jść znów za mąż? – zapy tał Chris surowy m głosem. Szy bko otoczy ła go ramieniem. – Nie, kochanie, oczy wiście, że nie. Bardzo kochałam waszego tatę. Jego miejsce mógłby zająć ty lko wy jątkowy człowiek, a jak do tej pory nie spotkałam nikogo, kto by mu dorastał do pięt. *** Odgry wanie przedszkolanek by ło świetną zabawą albo raczej mogłoby by ć, gdy by nasi uczniowie by li w najmniejszy m stopniu zainteresowani zajęciami, które specjalnie dla nich próbowaliśmy wy my ślić. Zaraz po zjedzeniu śniadania wy ciągaliśmy gry maszące bliźnięta do klasy na poddasze. Tam mogliśmy siedzieć w ławkach i bałaganić, wy cinając kwiaty z kolorowego papieru. Chris i ja robiliśmy najładniejsze. To, co robiły bliźnięta, przy pominało kolorowe kleksy. – Nowoczesna sztuka – określił ich dzieło Chris. Przy kleiliśmy nasze kwiaty do ponury ch, szary ch ścian i powiesiliśmy na linach, przeciągnięty ch pod sufitem, tak że koły sały się nieustannie pod wpły wem przeciągów. Mama przy szła popatrzeć na nasze wy siłki i uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Wspaniale sobie radzicie. Tu naprawdę będzie pięknie. Podeszła zamy ślona do stokrotek, jakby zastanawiając się, co jeszcze mogłaby nam przy nieść. Następnego dnia przy szła z duży m, płaskim pudłem, wy pełniony m kolorowy mi szklany mi koralikami i cekinami, dzięki który m mogliśmy dodać naszemu ogrodowi więcej blasku i splendoru. Naprawdę solidnie napracowaliśmy się nad ty mi kwiatami, bo wszy stko robiliśmy z prawdziwy m zapałem i zaangażowaniem. Bliźniętom też udzielił się nasz entuzjazm i wreszcie przestały krzy czeć i tupać na dźwięk słowa „poddasze”. W końcu to miejsce zaczęło się powoli przeistaczać w radosny ogród. A im bardziej się zmieniało, ty m bardziej by liśmy zdecy dowani okleić wszy stkie ściany tego bezkresnego poddasza! Każdego dnia wolnego od zajęć w szkole mama podziwiała nasze osiągnięcia. – Mamo – wy buchnęła Carrie swoim ptasim świergotem – cały mi dniami robimy ty lko
kwiaty. Czasami Cathy nawet nie chce schodzić na lunch. – Cathy, nie możesz się aż tak przejmować dekorowaniem stry chu, żeby zapominać o posiłkach. – Ale mamo, my przecież robimy to dla nich, żeby nie bali się tu przy chodzić! Zaśmiała się i przy tuliła mnie. – Ależ ty jesteś zacięta. Ty i twój starszy brat. Musieliście odzie dziczy ć to po ojcu, z pewnością nie po mnie. Ja tak łatwo się poddaję. – Mamo! – zawołałam speszona. – Chodzisz jeszcze do szkoły ? Już lepiej ci idzie maszy nopisanie, prawda? – Tak, oczy wiście, że chodzę. Znów się uśmiechnęła, potem usiadła w fotelu i podniosła rękę do góry, jakby podziwiała wiszącą na niej bransoletkę. Już chciałam zapy tać, po co zakłada do szkoły ty le biżuterii, gdy ona powiedziała: – Teraz powinniście zrobić zwierzątka do ogrodu. – Ależ mamo, jeżeli nie potrafimy zrobić róż, to jak sobie poradzimy ze zwierzętami? Uśmiechnęła się z dezaprobatą i dotknęła chłodny m palcem mojego nosa. – Och, Cathy, ależ z ciebie niewierny Tomasz. Wszy stko kwestionujesz, we wszy stko wątpisz, a powinnaś już wiedzieć, że można zrobić wszy stko, jeżeli ty lko bardzo się tego pragnie. Zdradzę ci sekret, który poznałam jakiś czas temu. Na ty m świecie, gdzie wszy stko jest bardzo skomplikowane, są też książki, które mogą cię nauczy ć, w jaki sposób wszy stko może stać się proste. To właśnie miałam odkry ć. Mama przy niosła nam całą masę podręczników o sztuce. Pierwsza z ty ch książek nauczy ła nas, jak zmieniać skomplikowane wzory w podstawowe figury geometry czne: kule, walce, stożki, prostokąty i sześciany. Krzesło by ło ty lko sześcianem. Wcześniej nie miałam o ty m pojęcia. Choinka by ła odwrócony m rożkiem lodów. Tego też nie wiedziałam. Ludzie by li ty lko kombinacją wszy stkich podstawowy ch form; głowa by ła kulą, ramiona, szy ja, nogi, tors by ły prostokątami, sześcianami lub walcami, a stopy składały się z trójkątów. I wierzcie lub nie, uży wając tej podstawowej metody z kilkoma prosty mi dodatkami, wkrótce zaczęliśmy ry sować króliki, wiewiórki, ptaki i inne małe stworzonka. A wszy stko to naszy mi własny mi rękami. Prawda, wy glądały trochę dziwnie. Ale my ślę, że właśnie przez tę odmienność by ły jeszcze piękniejsze. Chris pomalował swoje zwierzątka bardzo realisty cznie. Ja upiększy łam swoje kropkami, krateczkami, a kury nioski ozdobiłam kieszonkami wy kończony mi koronką. Ponieważ mama zrobiła również zakupy w sklepie z dodatkami krawieckimi, mieliśmy do dy spozy cji różnokolorowe tasiemki, guziki, cekiny, filc, kamy czki i inne materiały dekoracy jne. Jedny m słowem, mieliśmy nieograniczone możliwości. Gdy dała mi to pudło, w moich oczach zobaczy ła całą miłość, jaką do niej czułam. By ł to przecież dowód na to, że jednak pamiętała o nas, będąc poza domem. My ślała więc nie ty lko o nowy ch strojach, biżuterii i kosmety kach. Naprawdę próbowała nam umilić nasze ograniczone ży cie. Pewnego deszczowego dnia przy biegł do mnie Cory z pomarańczowy m papierowy m ślimakiem, nad który m ciężko pracował cały ranek i część popołudnia. Tak bardzo chciał szy bko wrócić do swojej „pracy ” i nałoży ć to, „co wy staje z głowy ”, że z ledwością zjadł połowę swojego ulubionego lunchu, czy li kanapki z galaretką i masłem orzechowy m. Cofnął się dumnie na szeroko rozstawiony ch nogach, uważnie obserwując moją twarz. Jego dzieło przy pominało trochę zdeformowaną piłkę plażową ze sterczący mi czułkami. – My ślisz, że dobrze mi wy szedł ten ślimak? – zapy tał, marszcząc brwi i patrząc na mnie z niepokojem, gdy ja szukałam odpowiednich słów.
– Tak – powiedziałam krótko – to jest wspaniały, piękny ślimak. – Nie wy daje ci się, że wy gląda jak pomarańcza? – Nie, oczy wiście, że nie. Pomarańcze nie mają rogów ani powy ginany ch czułków jak ślimaki. Chris podszedł bliżej, aby przy jrzeć się żałosnemu stworkowi, którego trzy małam w ręku. – To nie są czułki – poprawił mnie. – Ślimaki należą do rodziny mięczaków, ich ciała są miękkie i nie mają kości. Te małe rzeczy nazy wają się różkami i są połączone z mózgiem. Ślimaki mają też rurkowate jelita, dochodzące do ust. Wreszcie, poruszają się na jednej pełzającej nodze. – Wiesz co, Christopher? – odparłam chłodno. – Jeżeli będziemy chcieli cokolwiek wiedzieć na temat rurkowaty ch jelit ślimaka, wy ślemy do ciebie telegram. Ale teraz usiądź spokojnie i przestań gadać. – Czy przez całe ży cie zamierzasz by ć ignorantką? – Tak – warknęłam. – Na temat ślimaków wolę nic nie wiedzieć! Cory skradał się ze mną, gdy szliśmy popatrzeć, jak Carrie skleja kawałki purpurowego papieru. Robiła wszy stko na kolanie, nie tak jak Cory, który by ł pracowity i sy stematy czny. Wzięła do ręki noży czki i wbiła je w to swoje purpurowe „coś”. Dziurkę zakleiła kawałkiem czerwonego papieru. Po chwili okazało się, że „coś” jest robakiem. Wił się jak olbrzy mi boa dusiciel, poły skując jedy ny m, złowrogim, czerwony m okiem z długimi, czarny mi rzęsami, przy pominający mi pajęcze nogi. – Nazy wa się Charlie – oznajmiła Carrie. Epilepty cznego ślimaka i groźnego, niebezpiecznego robaka przy kleiliśmy na ścianach poddasza, w naszy m piękny m ogrodzie papierowy ch kwiatów. Stanowiły niezłą parę. Chris usiadł i zrobił duży napis w czerwony m kolorze: WSZYSTKIE ZWIERZĘTA STRZEŻCIE SIĘ DŻDŻOWNICY!!! Mama obejrzała ze śmiechem nasze dzieła – wszy scy mieliśmy dobrą zabawę. – Podoba ci się mój Charlie? – zapy tała zniecierpliwiona Carrie. – Dobrze go zrobiłam. Zuży łam cały purpurowy papier, żeby Charlie by ł duży. Teraz nie mamy już purpury. – Twój robak jest piękny, naprawdę wspaniały – powiedziała mama, biorąc na kolana maluchy, przy tulając je i całując, o czy m nie zawsze pamiętała. – Najbardziej podobają mi się jego czarne rzęsy. Dzięki temu jest bardziej atrakcy jny. By ła to ciepła, domowa scenka: oni w trójkę na jedny m fotelu, a Chris przewieszony przez poręcz z twarzą blisko twarzy mamy. Wtedy ja, swoim stary m, obrzy dliwy m zwy czajem, musiałam to wszy stko zepsuć. – Mamo, ile słów na minutę już piszesz? – Już mi idzie lepiej. – Ale ile więcej? O ile lepiej? – Cathy, naprawdę robię, co mogę. Powiedziałam ci, że klawiatura nie ma liter. – A co ze stenoty pią? Jak szy bko możesz zapisać dy ktando? – Staram się. Musisz by ć cierpliwa. Tego nie można się nauczy ć w jeden dzień. Cierpliwość. Pomalowałam ją na szaro i powiesiłam wśród czarny ch chmur. Nadzieję pomalowałam na żółto, jak słońce, które mogliśmy oglądać przez kilka krótkich, poranny ch godzin… Kiedy się dorasta i ma się miliony dorosły ch zajęć, zapomina się o ty m, jaki długi może by ć dla dziecka dzień. Wy dawało mi się, że w ciągu ty ch siedmiu ty godni przeży liśmy cztery lata. Nadszedł kolejny okropny piątek, gdy musieliśmy wstać o świcie i w zabójczy m tempie uporządkować pokój i łazienkę, aby zatrzeć ślady naszego istnienia. Ściągnęłam z łóżek
prześcieradła i zwinęłam razem z poszewkami i kocami, a narzuty położy łam pod materacem – według wskazówek babci. Poprzedniej nocy Chris rozczepił wagoniki pociągu. Jak wariaci krzątaliśmy się po pokoju i łazience. Potem przy szła babcia z koszy kiem i kazała nam pójść na poddasze i tam zjeść śniadanie. Bardzo dokładnie wy tarłam nasze odciski palców, tak że mahoniowe meble dosłownie lśniły. Gdy to ujrzała, zbeształa nas i by łam niemal pewna, że posy pała wszy stkie meble kurzem z odkurzacza, żeby zmatowiały. O siódmej by liśmy już w klasie na poddaszu i zajadaliśmy zimne płatki z rodzy nkami i mlekiem. Z dołu docierały do nas niewy raźne odgłosy krzątający ch się po pokoju służący ch. Podeszliśmy na palcach do schodów i stanęliśmy na najwy ższy m stopniu, przy słuchując się odgłosom z dołu, chociaż baliśmy się, że w każdej chwili możemy zostać odkry ci. Odgłosy wy dawane przez służbę, ich śmiechy i rozmowy oraz polecenia babci, stojącej przy drzwiach szafy, wy woły wały w nas dziwne uczucie. Dlaczego służące nie zauważy ły żadnej zmiany ? Czy nie zostawiliśmy po sobie zapachu, czy nie poczuły, że Cory często moczy ł łóżko? By ło tak, jakby śmy naprawdę nie istnieli, nie ży li, a nasza egzy stencja by ła ty lko iluzją. Ten piątek wy warł na nas wszy stkich przy tłaczające wrażenie. Chy ba ucierpiało nasze poczucie godności, bo potem z trudem mogliśmy znaleźć słowa. Nie bawiły nas gry ani książki. W ciszy wy cinaliśmy tulipany i stokrotki, czekając na przy jście mamy, która jak zawsze miała nam przy nieść nadzieję. Na szczęście ciągle jeszcze by liśmy mali, a nadzieja jest w młody ch mocno zakorzeniona. Więc gdy wchodziliśmy na stry ch i widzieliśmy nasz kwitnący ogród, mogliśmy się nadal śmiać i udawać. W końcu zostawialiśmy po sobie jakiś ślad. Tworzy liśmy piękny ogród z ponurego i brzy dkiego stry chu. Teraz bliźnięta zachowy wały się jak moty le, krążąc między falujący mi kwiatami. Bujaliśmy je wy soko na huśtawkach, wzniecając „wiatr”, który szaleńczo potrząsał kwiatami. Chowaliśmy się za tekturowy mi drzewami nie wy ższy mi od Chrisa i siadaliśmy na tekturowy ch grzy bach, pokry ty ch kolorowy mi piankowy mi poduszeczkami. – Jest piękny ! – zawołała Carrie, kręcąc się wokoło i trzy mając swą kraciastą spódniczkę tak, że znów musieliśmy podziwiać jej nowe koronkowe majteczki, które wczoraj dostała od mamy. Wszy stkie nowe ubrania i buty musiały spędzić pierwszą noc z Cory m i Carrie w łóżku. – Ja też będę tancerką – oznajmiła radośnie, wirując tak długo, aż w końcu upadła, a Cory biegł już w jej stronę, aby sprawdzić, czy się nie skaleczy ła. Krzy knęła na widok krwi spły wającej strużką z rozciętego kolana. – Nie chcę by ć tancerką, jeżeli to boli. Nie śmiałaby m powiedzieć jej, że to boli – jeszcze jak! W przeszłości spacerowałam po prawdziwy ch ogrodach i lasach. Zawsze odczuwałam ich misty czny nastrój. Chcąc wprowadzić do naszego ogrodu trochę tej zaczarowanej aury, krąży liśmy z Chrisem po podłodze, ry sując na niej białą kredą stokrotki, które łączy liśmy w okrąg. Do wnętrza tego kręgu biały ch kwiatów nie miały dostępu złe moce. Mogliśmy tam siedzieć na podłodze ze skrzy żowany mi nogami, snując przy blasku świecy długie historie o dobry ch wróżkach, opiekujący ch się mały mi dziećmi, i zły ch czarownicach, które zawsze przegry wały. Wtedy Cory jak zwy kle zadał najtrudniejsze z możliwy ch py tań: – Dokąd poszła cała trawa? – Pan Bóg zabrał trawę do Nieba – Carrie uratowała mnie przed odpowiedzią. – Dlaczego? – Dla taty. Tata lubi kosić trawniki. Cory ściągnął brwi, przy glądając się niskim, tekturowy m drzewom wy konany m przez Chrisa.
– Gdzie są wszy stkie duże drzewa? – Też tam, tatuś lubi duże drzewa. W popłochu odwróciłam głowę. Jak ja nienawidziłam kłamstwa, wmawiania im, że to ty lko gra, niekończąca się gra, którą oni znosili z większą cierpliwością niż ja i Chris. I nigdy nawet nie zapy tali, dlaczego musimy w nią grać. Babcia ani razu nie przy szła na poddasze zapy tać, co robimy, chociaż często po cichutku otwierała drzwi pokoju w nadziei, że nie usły szy my zgrzy tu klucza w zamku. Spoglądała przez szczelinę, chcąc złapać nas na „bezbożny ch” czy nach. Na poddaszu mogliśmy swobodnie robić to, na co mieliśmy ochotę, nie obawiając się kary, chy ba że Pan Bóg też uży wał bata. Nie zdarzy ło się, aby babcia opuściła nasz pokój, nie przy pomniawszy nam, że Pan Bóg patrzy na nas z góry i widzi to, czego ona zobaczy ć nie może. Ponieważ nigdy nie weszła nawet do szafy, aby otworzy ć drzwi na schody prowadzące na stry ch, wzbudziło to moją ciekawość. – Dlaczego babcia nie przy chodzi sama na poddasze, żeby zobaczy ć, co tu robimy ? Dlaczego ty lko py ta i my śli, że powiemy jej prawdę? – zapy tałam kiedy ś mamę. Odpowiedziała bez zastanowienia, jakby nie my śląc o ty m, o czy m mówiła. – Ach, babcia cierpi na klaustrofobię. To taka choroba, która utrudnia jej oddy chanie w mały ch, zamknięty ch miejscach. Gdy by ła dzieckiem, rodzice zamy kali ją za karę w szafie, co stało się przy czy ną dolegliwości. Babcia-wiedźma przy chodziła codziennie do naszego pokoju, aby obdarzy ć nas kamienny m spojrzeniem. Codziennie zadawała te same py tania: – Co knujecie? Co robicie na poddaszu? Czy zmówiliście modlitwę przed jedzeniem? Czy uklękliście wczoraj przed snem, aby poprosić Boga o wy baczenie grzechu popełnionego przez waszy ch rodziców? Czy najmłodszy ch uczy cie słów Pana? Czy uży wacie łazienki razem? Boże, jak jej oczy wtedy złowrogo bły szczały ! – Czy jesteście zawsze skromni? Czy nie pokazujecie inny m inty mny ch części ciała? Czy doty kacie swojego ciała, gdy się nie my jecie? Boże! Jak ona potrafiła zwulgary zować ciało. Gdy wy szła, Chris zaczął się śmiać. – Ona chy ba przy kleja sobie majtki – zażartował. – Nie! Przy bija gwoździami! – dodałam. Pewnego wrześniowego popołudnia pędziłam po schodach w wielkim pośpiechu, chcąc szy bko dotrzeć do łazienki – i wpadłam prosto na babcię! Złapała mnie za ramiona, surowo spoglądając w twarz. – Patrz, gdzie idziesz, dziewczy no – warknęła. – Czemu się tak śpieszy sz? Przez cienki materiał błękitnej bluzki czułam stalowy doty k jej palców. Ona się pierwsza odezwała, więc mogłam odpowiedzieć. – Chris maluje najpiękniejszy na świecie krajobraz – odparłam, łapiąc oddech. – Muszę mu przy nieść świeżej wody, zanim farba nie wy schnie. To bardzo ważne, żeby kolory by ły czy ste. – Czemu sam nie przy jdzie po wodę? Czemu ty mu usługujesz? – On maluje i zapy tał, czy mogłaby m mu przy nieść trochę czy stej wody. Ja i tak nic nie robiłam, ty lko przy glądałam się, a bliźnięta pewnie by wodę rozlały. – Głupia! Nigdy nie usługuj mężczy źnie! Niech sobie sam usługuje! A teraz powiedz szczerze, co wy tam naprawdę robicie? – Szczerze, mówię prawdę. Pracujemy ciężko, aby zrobić piękne poddasze i żeby maluchy się nie bały tam chodzić. Chris jest wspaniały m arty stą. – A skąd ty możesz o ty m wiedzieć? – zapy tała z pogardą. – On jest bardzo uzdolniony arty sty cznie, babciu. Wszy scy nauczy ciele tak mówili.
– Czy prosił cię, żeby ś mu pozowała… bez ubrania? By łam zaszokowana. – Nie. Oczy wiście, że nie! – Więc czemu drży sz? – Ja… ja boję się… ciebie… – wy mamrotałam. – Codziennie przy chodzisz i py tasz, jakie grzeszne i bezbożne czy ny popełniamy. Dlaczego nie wy tłumaczy sz nam dokładnie, co jest złe, żeby śmy mogli unikać zły ch postępków? Obejrzała mnie dokładnie, aż po moje bose stopy, i uśmiechnęła się sarkasty cznie. – Zapy taj swojego starszego brata. On będzie wiedział, co mam na my śli. Rodzaj męski od urodzenia zna wszy stko, co jest związane ze złem. Zamrugałam oczami! Chris nie by ł zły. Czasami mi dokuczał, ale nie by ł bezbożny. Próbowałam jej to powiedzieć, ale ona nie chciała słuchać. Przy szła do nas jeszcze raz w ciągu dnia, przy nosząc ze sobą żółte chry zantemy w glinianej doniczce. Włoży ła mi doniczkę w ręce. – Macie tu prawdziwe kwiaty do waszego sztucznego ogrodu – powiedziała bez nutki ciepła w głosie. By ł to tak niewiedźmowaty uczy nek z jej strony, że zatkało mnie. Czy żby zmieniała się i próbowała nas ujrzeć w inny m świetle? Czy mogła nauczy ć się nas kochać? Podziękowałam jej wy lewnie za kwiaty, by ć może zby t serdecznie, bo odwróciła się na pięcie i wy szła, jakby zawsty dzona. Carrie podbiegła, aby wcisnąć swoją małą twarzy czkę w pęk żółty ch płatków. – Piękne – zachwy ciła się. – Cathy, czy mogą by ć moje? Oczy wiście, że mogły by ć jej. Od tego zdarzenia prawdziwe kwiaty spędzały z nami noce, tak że dzieci budziły się rano szczęśliwe, widząc koło siebie piękną, ży wą roślinę. Kiedy ty lko my ślę o młodości, zawsze widzę okry te błękitną mgiełką góry i wzgórza, i drzewa paradujące dumnie po stokach. Wtedy znowu czuję to suche, zakurzone powietrze, który m na co dzień oddy chaliśmy. Znów widzę te cienie na poddaszu, przeplecione z cieniami egzy stujący mi w moim umy śle. Ciągle sły szę te pozostawione bez odpowiedzi py tania: Dlaczego? Kiedy ? Jak długo jeszcze? Miłość… tak dużo wiary jej poświęciłam. Prawda… zawsze wierzy łam, że pochodzi z ust najbardziej ukochanej i zaufanej osoby. Wiara… jest całkowicie związana z miłością i zaufaniem. Gdzie się jedno kończy, a drugie zaczy na i skąd można wiedzieć, kiedy miłość jest najbardziej ślepa? Minęły przeszło dwa miesiące, a dziadek nadal ży ł. Z szerokich parapetów okien poddasza tęsknie patrzy liśmy na wierzchołki drzew, które w ciągu nocy zmieniały się w cudowny szkarłat, złoto i brąz jesieni. By łam wzruszona. My ślę, że wszy scy by liśmy wzruszeni, nawet bliźnięta, widokiem odchodzącego lata. Dlaczego, gdy by łam wolna, nigdy nie zdawałam sobie sprawy, jakiego szczęścia doświadczam? Dlaczego wtedy my ślałam, że szczęście czeka mnie dopiero w przy szłości, gdy będę dorosła? Dlaczego sądziłam, że by cie dzieckiem nie wy starcza do szczęścia? – Jesteś jakaś smutna – zauważy ł Chris. Cory siedział po jego stronie, a Carrie po mojej. Ostatnio Carrie stała się moim mały m cieniem, podążający m tam, gdzie ja, i robiący m to, co ja; naśladujący m nawet moje emocje. Z kolei Chris miał swój mały cień w osobie Cory ’ego. Jeżeli by ła kiedy ś czwórka rodzeństwa bardziej z sobą zży ta niż my, musiały to by ć sy jamskie czworaczki.
– Nie odpowiesz mi? – spy tał Chris. – Dlaczego jesteś taka smutna? Popatrz, jakie piękne drzewa. Gdy jest lato, najbardziej lubię lato; gdy przy chodzi jesień, najbardziej lubię jesień, a gdy przy chodzi zima, to jest to moja ulubiona pora roku, a potem nadchodzi wiosna i wtedy my ślę, że wiosna jest najlepsza. Tak, to by ł mój Christopher Doll. On potrafił się zadowolić ty m, co jest teraz. Zawsze by ł opty mistą, bez względu na okoliczności. – My ślałam o starej pani Bertram i jej nudnej opowieści o bostońskim topieniu herbaty. W jej wy konaniu historia by ła taka nieciekawa, a ludzie tacy nieprawdziwi. Mimo to chciałaby m znów by ć zanudzana przez nią. – Tak – zgodził się – wiem, co masz na my śli. My ślałem, że szkoła by ła nudna, a historia nieciekawa, a szczególnie historia Amery ki. Ale przy najmniej, gdy by liśmy w szkole, robiliśmy to, co inne dzieci w naszy m wieku. Teraz, nie robiąc nic, ty lko tracimy czas. Cathy, nie traćmy ani minuty ! Przy gotujmy się na dzień, gdy będziemy mogli stąd wy jść. Jeżeli nie wbijesz sobie do głowy celów i nie będziesz próbowała ich osiągnąć, to nic z tego nie będzie. Ja muszę siebie przekonać, że jeżeli nie zostanę lekarzem, to nie chcę by ć nikim inny m ani nie chcę mieć nic, co można kupić za pieniądze! Powiedział to z takim przekonaniem! Chciałam by ć primabaleriną, ale mogłaby m zostać kimś inny m. Chris skrzy wił się, jakby czy tał w moich my ślach. Spojrzał na mnie błękitny mi oczami i skarcił, ponieważ od przy jazdu ani razu nie robiłam baletowy ch ćwiczeń. – Cathy, jutro przy mocuję poręcz w tej części stry chu, którą właśnie skończy liśmy urządzać. Będziesz tam ćwiczy ć pięć albo sześć godzin dziennie, tak jak na lekcjach baletu! – Nie będę! Nikt mi nie będzie mówił, co mam robić! Poza ty m nie można ćwiczy ć figur bez odpowiedniego stroju! – Głupoty opowiadasz! – To dlatego, że jestem głupia! Ty, Christopherze, zjadłeś wszystkie rozumy ! To mówiąc, wy buchnęłam płaczem i uciekłam ze stry chu, pędząc wśród papierowej fauny i flory. Biec, biec, biec do schodów. Frunąć, frunąć, frunąć po stromy ch, wąskich, drewniany ch stopniach, kusząc los, aby pozwolił mi z nich spaść. Złamać nogę, kark, żeby martwą złoży li w trumnie. Niech wszy scy wtedy żałują; niech opłakują tancerkę, którą miałam zostać. Rzuciłam się na łóżko i szlochałam w poduszkę. Nie miałam niczego oprócz marzeń i nadziei. Niczego prawdziwego. Zestarzeję się, zbrzy dnę i już nigdy nie zobaczę inny ch ludzi. Ten stary człowiek na dole mógł ży ć sto dziesięć lat! Lekarze będą go wiecznie utrzy my wać przy ży ciu, kosztem mojej młodości. Och, tak mi by ło siebie żal. Wtedy przy sięgłam sobie, że ktoś zapłaci, naprawdę zapłaci za moją utraconą młodość. Przy szli do mnie wszy scy troje, próbując mnie pocieszy ć mały mi prezentami z kolekcji „najcenniejszy ch przedmiotów”: Carrie – czerwony mi i purpurowy mi kredkami, Cory – bajeczką Piotruś Królik; a Chris po prostu siedział i patrzy ł na mnie. Nigdy nie czułam się taka speszona. Pewnego wieczoru mama wręczy ła mi duże pudło. Wśród biały ch bibułek leżały kostiumy baletowe, jeden jasnoróżowy, drugi błękitny, by ły też rajstopy i baletki pod kolor tiulowego tutu. Na dołączonej małej karteczce widniał napis: „Od Christophera”. By ły też pły ty z muzy ką baletową. Zaczęłam płakać i zarzuciłam ręce na szy ję mamie i bratu. Ty m razem nie by ły to łzy rozpaczy czy frustracji. Teraz miałam do czego dąży ć. – Najbardziej chciałam ci kupić biały kostium – powiedziała mama, ciągle mnie przy tulając. – Mieli bardzo piękny, ale za duży na ciebie. Kiedy Chris przy twierdził poręcz do ściany poddasza, ćwiczy łam godzinami przy dźwiękach muzy ki. Wprawdzie brakowało wielkiego lustra, jakie miały śmy w klasie lekcji tańca, ale przecież
miałam to lustro przed oczami i widziałam w nim siebie jako Pawłową, wy stępującą przed dziesięcioty sięczną oczarowaną widownią. Robiłam jedno encore za drugim, kłaniałam się i przy jmowałam dziesiątki bukietów czerwony ch róż. Po jakimś czasie mama przy niosła mi pły ty z baletem Czajkowskiego. Słuchaliśmy ich z gramofonu podłączonego tuzinem przedłużaczy ciągnący ch się po schodach aż do gniazdka w naszy m pokoju. Taniec do pięknej muzy ki oszałamiał mnie i pomagał zapomnieć, że ży cie mijało obok. Lepiej by ło robić piruety i udawać, że miałam obok siebie partnera, na który m mogłam się oprzeć przy wy kony waniu najtrudniejszy ch figur. Upadałam i podnosiłam się, tańczy łam dalej do utraty tchu i bólu wszy stkich mięśni; rajstopy przy lgnęły do spoconego ciała, a włosy by ły zupełnie mokre. Upadałam na podłogę, aby trochę odpocząć i złapać oddech, po czy m podnosiłam się, aby dalej ćwiczy ć plie przy poręczy. Czasami by łam księżniczką Aurorą ze Śpiącej królewny, czasami grałam też rolę księcia, skacząc wy soko w górę. Kiedy ś podniosłam głowę w trakcie agonalny ch spazmów łabędzia i ujrzałam Chrisa, stojącego w cieniu poddasza, patrzącego na mnie z podziwem. Zbliżały się jego piętnaste urodziny. Jak to się stało, że już wy glądał na mężczy znę? Czy ty lko to pełne podziwu spojrzenie mówiło o ty m, jak szy bko dorastał? Na pełnej poincie wy konałam serię mały ch, równy ch kroczków, które widzowi dają wrażenie, jakby tancerka pły nęła po scenie i tworzy ła coś, co poety cznie określa się jako „sznur pereł”. Zbliży łam się do Chrisa i wy ciągnęłam ramiona. – Chodź, Chris, bądź moim partnerem, nauczę cię wszy stkiego. Uśmiechnął się, jakby zmieszany, ale pokręcił głową, mówiąc, że to niemożliwe. – Balet nie jest dla mnie. Chciałby m jednak nauczy ć się walca. Gdy by śmy ty lko mieli muzy kę Straussa… Rozśmieszy ł mnie. Jedy ne nagrania walca, które mieliśmy, to by ły właśnie stare pły ty Straussa. Podbiegłam do gramofonu, aby zdjąć pły tę z Jeziorem łabędzim i włączy ć Nad pięknym, modrym Dunajem. Chris poruszał się niezgrabnie. By ł niezręczny i zakłopotany. Nadepnął na moje różowe baletki. Tak bardzo się starał stawiać odpowiednie kroki, że wzruszy łam się. Nie mogłam mu powiedzieć, że wszy stkie jego talenty mieszczą się w głowie i zręczny ch rękach, bo z pewnością żaden z nich nie przemieścił się do nóg. A jednak by ło coś słodkiego i czułego w walcach Straussa, łatwy ch do tańczenia, romanty czny ch i tak różny ch od ty ch baletowy ch walców, wy ciskający ch pot i pozbawiający ch oddechu. Kiedy mama przy niosła biały kostium do Jeziora łabędziego, z krótkim, pięknie ozdobiony m piórami stanikiem, obcisłą czapeczką, biały mi bucikami i biały m leotardem, tak przejrzy sty m, że widać by ło moją różową skórę, zaparło mi dech w piersiach! By ło tak, jakby miłość, nadzieja i szczęście przy by ły wraz z ty m ogromny m pudłem przewiązany m fioletową wstążką. Tańcz, baletnico, tańcz i rób swe piruety, W rytm twego cierpiącego serca, Tańcz, baletnico, tańcz i nigdy nie zapomnij, Tancerz musi zatańczyć swą rolę, Kiedyś powiedziałaś, że jego miłość musi poczekać, Ty chciałaś zamiast tego sławy, to chyba twoje zmartwienie, Żyjemy i uczymy się… a miłość odchodzi, baletnico, odchodzi… W końcu Chris umiał już zatańczy ć walca i fokstrota. Gdy próbowałam nauczy ć go
charlestona, odmówił: – Nie muszę się uczy ć każdego tańca, tak jak ty. Ja nie będę wy stępował na scenie; chcę jedy nie umieć wy jść z dziewczy ną na parkiet i nie zrobić z siebie osła. Ja zawsze tańczy łam. Nie by ło takiego tańca, którego nie mogłaby m i nie chciałaby m zatańczy ć. – Chris, musisz o czy mś wiedzieć: nie można przetańczy ć walcem albo fokstrotem całego ży cia. Każdy rok przy nosi zmiany, tak jak w modzie. Ciągle trzeba poznawać nowe tańce. No dalej, pokręćmy się trochę. Rozruszaj swoje stawy, które chy ba zupełnie zeszty wniały od wiecznego siedzenia i czy tania. Przestałam wirować i pobiegłam włączy ć inną pły tę. – Zagonisz mnie na śmierć! Podniosłam ręce i zaczęłam kręcić biodrami. – Chris, musisz się nauczy ć rock and rolla. Wsłuchaj się w ry tm, daj się ponieść i ruszaj biodrami jak Elvis. Przy mknij oczy, wy glądaj sennie i seksownie, bo inaczej żadna dziewczy na nie zakocha się w tobie. – No to się nie zakocha. Powiedział to śmiertelnie poważnie. Nigdy nie pozwoliłby zmusić się do czegoś, co nie odpowiadało jego własny m przekonaniom. Na swój sposób lubiłam go za to, że by ł taki silny, rozsądny i zdecy dowany by ć sobą, nawet jeżeli ten ty p, jaki reprezentował, dawno wy szedł z mody. Mój sir Christopher, szlachetny ry cerz. Zgodnie z ry tmem natury zmienialiśmy na stry chu pory roku. Zdjęliśmy kwiaty i powiesiliśmy jesienne liście w kolorach brązu, rdzy, czerwieni i złota. Jeżeli będziemy tu jeszcze, gdy spadnie śnieg, zastąpimy dekoracje biały mi, koronkowy mi wy cinankami, które wszy scy przy gotowy waliśmy, tak na wszelki wy padek. Z białego, szarego i czarnego papieru zrobiliśmy dzikie kaczki i gęsi i skierowaliśmy nasze ptaki, lecące szeroką falą, na południe. Ptaki łatwo by ło zrobić. Kiedy Chris nie siedział z nosem w książce, malował farbami krajobrazy – pokry te śniegiem wzgórza i jeziora, po który ch śmigali ły żwiarze. W śniegu zatopił żółte i różowe domy, z kominów wy doby wał się dy m, a w dali widniała zamglona wieża kościoła. Kiedy skończy ł, dokoła obrazu namalował ciemną ramę. Powiesiliśmy go na ścianie i już mieliśmy pokój z widokiem! Kiedy Christopher mi dokuczał, mogłam go prosić bez końca, a on i tak robił swoje. Starszy brat… A jednak i to by ło już inne, tak jak inny by ł nasz stry chowy świat. Leżeliśmy obok siebie godzinami na stary m, poplamiony m materacu i rozmawialiśmy o ży ciu, jakie chcieliśmy wieść, gdy będziemy już wolni i bogaci jak król Midas. Podróżowaliby śmy dookoła świata. On spotkałby i pokochał najpiękniejszą, seksowną kobietę, inteligentną, wy rozumiałą, czarującą i niesamowicie dowcipną; ona by łaby doskonałą panią domu, najbardziej wierną i oddaną z żon, najlepszą matką, która nigdy nie marudzi, nie narzeka, nie płacze i nie wątpi w jego mądrość. Nie by łaby też rozczarowana czy zniechęcona jego głupim błędem na giełdzie, przez co straciliby wszy stkie pieniądze. Rozumiałaby, że chciał jak najlepiej i wkrótce dzięki swej wiedzy oraz wspaniałemu umy słowi znów zrobi fortunę. Poczułam się przy nim naprawdę malutka. Czy w ogóle by łaby m w stanie sprostać wy maganiom człowieka takiego jak Chris? Zrozumiałam jednak, że ustanowił normę, według której miałam oceniać przy szły ch adoratorów. – Chris, czy ta inteligentna, czarująca, dowcipna i cudowna kobieta nie może mieć żadny ch wad? – Dlaczego miałaby mieć wady ? – Weźmy na przy kład naszą mamę; uważasz, że ma te wszy stkie zalety oprócz, może,
inteligencji? – Mama nie jest głupia! – zaprzeczy ł gwałtownie. – Ona się po prostu wy chowała w zły m środowisku! Jako dziecko cierpiała na kompleks niższości. Co do mnie, to gdy by m po wielu latach wy stępów na scenie zdecy dowała się wy jść za mąż, trudno by łoby mi wy brać kogoś, kto nie przy pominałby Chrisa lub taty. Chciałam, żeby by ł przy stojny, tego by łam pewna, bo chciałam mieć ładne dzieci. Chciałaby m też, żeby by ł inteligentny, inaczej nie mogłaby m go szanować. Przed przy jęciem diamentowego pierścionka zaręczy nowego posadziłaby m go do warcabów i gdy by m wy gry wała za każdy m razem, pokręciłaby m przecząco głową i kazałaby m mu odnieść pierścionek do sklepu. Podczas gdy tak snuliśmy plany na przy szłość, nasz filodendron marniał; liście bluszczu pożółkły przed opadnięciem. Krzątaliśmy się wokół kwiatów, otaczając je miłością, rozmawiając z nimi, przemawiając, prosząc, aby przestały tak źle wy glądać i wy prostowały swoje łody żki. W końcu jednak najlepiej robiło im słońce – to wschodnie, poranne światło. Po kilku kolejny ch ty godniach Carrie i Cory przestali prosić o wy puszczenie na dwór. Carrie przestała także walić piąstkami w dębowe drzwi, a Cory kopać w nie. Teraz posłusznie zaakceptowali to, co wcześniej z taką pasją odrzucali – „ogród” na poddaszu by ł jedy ny m „podwórkiem”, z jakiego mogli korzy stać. Z czasem, jakże to by ło żałosne, zapomnieli, że by ł jakiś inny świat poza ty m, w który m by liśmy zamknięci. Przy ciągnęliśmy pod wschodnią ścianę kilka stary ch materacy, aby móc szeroko otworzy ć okna i kąpać się w cudowny ch promieniach słońca, które nie musiały przebijać się przez brudne szy by. Dzieci potrzebowały słońca, żeby rosnąć. Wy starczy ło jednak popatrzeć na umierające rośliny i obserwować, co poddasze robiło z naszy mi kwiatami. Nie czując wsty du, nadzy, opalaliśmy się przez tę krótką chwilę, gdy słońce gościło w oknie. Widzieliśmy różnice w budowie naszy ch ciał i trochę o nich my śleliśmy. Szczerze powiedzieliśmy mamie o ty m, co zrobiliśmy, nie chcąc tak jak nasze rośliny umrzeć z braku słońca. Przeniosła wzrok z Chrisa na mnie i uśmiechnęła się. – W porządku, ty lko niech babcia się o ty m nie dowie. Nie by łaby zadowolona, wiecie przecież. Teraz wiem, że patrzy ła na Chrisa i na mnie w poszukiwaniu oznak budzącego się pociągu fizy cznego. To, co zobaczy ła, musiało ją utwierdzić w przekonaniu, że nadal jesteśmy dziećmi, chociaż ona by ła matką – powinna wiedzieć lepiej. Bliźnięta uwielbiały bawić się nago jak niemowlęta. Śmiały się i chichotały, uży wając słów takich jak „si-si” czy „psi-psi”, i cieszy ło je oglądanie miejsc, z który ch „si-si” pochodziło. Zastanawiały się przy ty m, dlaczego narząd do siusiania Cory ’ego tak bardzo różnił się od Carrie. – Dlaczego, Chris? – spy tała Carrie, wskazując na to, co miał on i Cory, a my dwie nie. Zabrałam się do czy tania Wichrowych Wzgórz, usiłując zignorować tę głupią rozmowę. Chris jednak próbował dać poprawną i prawdziwą odpowiedź: – Wszy stkie stworzenia rodzaju męskiego mają swoje organy płciowe na zewnątrz, a żeńskiego – schowane wewnątrz. – Bardziej schludnie – powiedziałam. – Tak, Cathy, wiem, że jesteś zwolenniczką swojego czy stego ciała, ale i ja jestem zwolennikiem swojego, więc proponuję pogodzić się z ty m, że mamy to, co mamy. Nasi rodzice zaakceptowali nasze nagie ciała, tak jak nasze oczy i włosy, i my też powinniśmy tak zrobić. Ale zapomniałem, ptaki mają swoje organy też schludnie schowane, jak ich partnerki. Zapy tałam zaintry gowana: – Skąd wiesz?
– Wiem i już. – Przeczy tałeś to w książce? – A my ślisz, że złapałem ptaka i poddałem badaniom? – Wcale by m się nie zdziwiła. – Przy najmniej przeczy tałem książkę, żeby się dokształcić, a nie rozerwać. – Będziesz strasznie nudny m facetem, ostrzegam cię. A jeżeli ptak ma narządy schowane, to nie robi się z niego ona? – Nie! – Ale, Christopherze, ja nie rozumiem: dlaczego z ptakami jest inaczej? – Muszą mieć opły wowe kształty, żeby mogły latać. To by ła kolejna zagadka, którą z łatwością rozwiązał. Wiedziałam, że mózg mózgów miał na wszy stko odpowiedź. – No dobra, ale dlaczego ptaki rodzaju męskiego są właśnie tak zbudowane. Opuść tę część o opły wowy ch kształtach. Zaczął się plątać, jego twarz mocno poczerwieniała, ale próbował mi grzecznie odpowiedzieć. – Ptaki mogą by ć pobudzone i wtedy to, co jest w środku, wy chodzi na zewnątrz. – Jak są pobudzane? – Zamknij się i czy taj swoją książkę, a mnie pozwól czy tać moją. Niektóre dni by ły zby t chłodne na kąpiele słoneczne. Robiło się zimno i trzęśliśmy się nawet w najgrubszy ch i najcieplejszy ch ubraniach. Poranne słońce zby t szy bko uciekało ze wschodu, zostawiając nas smutny ch i marzący ch o oknach wy chodzący ch na południe. Ale te okna by ły solidnie zary glowane. – Nic nie szkodzi – stwierdziła mama. – Poranne słońce jest najzdrowsze. Te słowa wcale nas nie pocieszały, widzieliśmy, że nasze rośliny, ży jąc na ty m najzdrowszy m słońcu, umierały jedna po drugiej. Kiedy nadszedł listopad, na stry chu zaczęło się robić zimno jak na biegunie – szczękaliśmy zębami, kapało nam z nosów, często kichaliśmy. Powiedzieliśmy mamie, że potrzebujemy jakiegoś piecy ka z kominem, ponieważ piece znajdujące się w klasie by ły nie do uży tku. Mama wspomniała, że przy niesie nam elektry czny albo gazowy grzejnik. Bała się jednak, że grzejnik mógłby spowodować pożar po podłączeniu go do kilku przedłużaczy. A do gazowego piecy ka też by ł potrzebny komin. W końcu przy niosła nam długie, grube majtki, kurtki narciarskie z kapturami, a do tego jasne spodnie na wełnianej podszewce. W ty ch rzeczach chodziliśmy codziennie na poddasze, gdzie mogliśmy swobodnie biegać, unikając wiecznie obserwujący ch nas oczu babci. W naszy m zagracony m pokoju by ło tak mało miejsca, że z trudem omijaliśmy różne sprzęty, nie siniacząc nóg. Na poddaszu zaczy naliśmy szaleć, krzy czeliśmy, goniąc się nawzajem. Czasami biliśmy się, kłóciliśmy, płakaliśmy, a potem znowu oddawaliśmy się zabawie. Uwielbialiśmy zabawę w chowanego. Chris i ja lubiliśmy się straszy ć w trakcie gry, ale bliźniętom oszczędzaliśmy tego rodzaju niespodzianek – by ły już dość przerażone różny mi „brzy dkimi rzeczami” ukry ty mi w cieniu poddasza. Carrie utrzy my wała, że widziała potwory chowające się za meblami. Któregoś dnia by liśmy na „biegunie polarny m” naszego poddasza i szukaliśmy Cory ’ego. – Idę na dół – powiedziała Carrie z niechętną miną i wy dęty mi ustami. Nie by ło sensu jej zatrzy my wać. By ła zby t uparta. Pomknęła, zostawiając mnie i Chrisa na
poszukiwaniu Cory ’ego. Zwy kle znajdowaliśmy go bez trudu. Wy bierał zawsze ostatnią kry jówkę Chrisa. By liśmy więc przekonani, że możemy pójść prosto do trzeciej masy wnej szafy, gdzie znajdziemy Cory ’ego, kucającego na ziemi pod stosem stary ch ubrań i śmiejącego się do nas radośnie. Daliśmy mu się nacieszy ć, unikając przez jakiś czas właśnie tej szafy. W końcu zdecy dowaliśmy się go „znaleźć”. I, o dziwo, gdy tam zajrzeliśmy – Cory ’ego nie by ło! – Niech mnie! – wy krzy knął Chris. – On w końcu stara się by ć ory ginalny i szuka nowy ch miejsc do chowania. Wy tarłam wilgotny nos i jeszcze raz rozejrzałam się dokoła. Dla kogoś naprawdę pomy słowego na ty m wieloskrzy dłowy m poddaszu by ły miliony dobry ch miejsc do ukry cia się. Szukanie Cory ’ego mogło trwać godzinami. By łam zmarznięta, zmęczona, zdenerwowana i miałam już dość tej zabawy, do której Chris zmuszał nas niemal codziennie. – Cory ! – wrzasnęłam. – Wy chodź, gdziekolwiek jesteś! Już czas na lunch! To powinno go zwabić. Jedzenie posiłków by ło kameralny m, domowy m zajęciem, poza ty m nadawało naszy m długim dniom określony ry tm. Nie odpowiadał. Rzuciłam Chrisowi wściekłe spojrzenie. – Masło orzechowe i kanapki z winogronową galaretką – dodałam. Ulubione danie Cory ’ego, które powinno go naty chmiast przy ciągnąć. Nadal żadnego odgłosu, krzy ku – nic. Ogarnęło mnie przerażenie. Nie mogłam uwierzy ć, że Cory pokonał lęk przed ty m ogromny m, pełny m cieni poddaszem i wreszcie poważnie potraktował naszą zabawę. – Chris! – zawołałam. – Musimy znaleźć Cory ’ego, i to szy bko! Moja panika udzieliła się Chrisowi. Biegał, wy krzy kując imię Cory ’ego, rozkazując mu wy jść i przestać się już chować! Oboje ciągle go wołaliśmy. – O Boże – mruknął Chris, zatrzy mując się nagle – przy puśćmy, że wszedł do jednego z ty ch kufrów, wieko się zamknęło i zamek przy padkowo się zaciął. Cory mógł się udusić. Mógł umrzeć! Zaczęliśmy biegać jak szaleni i zaglądać do wszy stkich kufrów. Przerzuciliśmy pantalony, koszule, staniki, spódnice, gorsety, garsonki, wszy stko w ogromny m napięciu. Gdy tak biegałam w poszukiwaniu Cory ’ego, modliłam się cały czas do Boga, aby nie pozwolił mu umrzeć. – Cathy, znalazłem go – usły szałam nagle wołanie Chrisa. Odwróciłam się w momencie, gdy Chris wy jmował Cory ’ego z kufra, który go uwięził. Osłabiona z emocji i poczucia ulgi, podeszłam do Cory ’ego na chwiejny ch nogach i pocałowałam jego małą, bladą twarz, z braku tlenu jakoś dziwnie zabarwioną. Jego rozszerzone źrenice by ły zamglone. Tracił przy tomność. – Mamo – szepnął. – Chcę do mamy. Ale mama by ła daleko stąd, uczy ła się maszy nopisania i stenoty pii, a do naszej bezlitosnej babci nawet nie wiedzieliśmy, jak się w razie wy padku dostać. – Szy bko biegnij i napuść do wanny gorącej wody – zarządził Chris – ale nie za gorącej. Nie chcemy go przecież poparzy ć. – Potem z Cory m w ramionach popędził w stronę schodów. Położy ł go w pokoju na łóżku. Pochy lił się, palcami ujął jego nos, a ustami objął sine, rozwarte wargi Cory ’ego. Serce mi podskoczy ło! Czy już umarł? Przestał oddy chać? Carrie rzuciła krótkie spojrzenie na to, co się działo w pokoju, i zaczęła krzy czeć. W łazience odkręciłam oba kurki do oporu. Woda buchnęła pełny m strumieniem. Cory umrze! Zawsze, gdy śniłam o śmierci i umieraniu… moje sny się najczęściej sprawdzały ! Mimo że Bóg się od nas odwrócił i przestał nad nami czuwać, to jednak próbowałam uczepić się wiary i modliłam się, żądając, aby nie pozwolił umrzeć Cory ’emu… Proszę Cię, Boże, proszę Cię, Boże, proszę, proszę, proszę…
By ć może moja zdesperowana modlitwa na równi ze sztuczny m oddy chaniem Chrisa pomogła Cory ’emu powrócić do ży cia. – Zaczął oddy chać – odezwał się Chris, gdy blady i drżący niósł Cory ’ego do łazienki. – Teraz musimy go ty lko rozgrzać. W mgnieniu oka rozebraliśmy brata i wsadziliśmy do ciepłej wody. – Mamo – szepnął Cory, gdy doszedł do siebie. – Chcę do mamy. Powtarzał to w kółko, a ja mogłaby m ze złości wy bić dziurę w ścianie. By ło to tak cholernie niesprawiedliwe! On powinien mieć swoją prawdziwą mamę, a nie taką, która nie wiedziała, co robić. Chciałam się stąd wy rwać, nawet gdy by m miała żebrać na ulicy ! Zamiast tego odezwałam się spokojny m głosem, na co Chris podniósł głowę i uśmiechnął się z zadowoleniem. – Czemu nie możemy udawać, że ja jestem twoją mamą? Zrobię dla ciebie wszy stko tak, jak ona by zrobiła. Będę trzy mała cię na kolanach i koły sała do snu, śpiewając koły sanki, ty lko zjedz coś i wy pij trochę mleka. Oboje z Chrisem klęczeliśmy – on masował małe stopy Cory ’ego, a ja rozcierałam jego zimne ręce. Gdy ciało powróciło do naturalnego koloru, wy tarliśmy go, ubraliśmy w najcieplejszą pidżamę, zawinęliśmy w koc. Wtedy usiadłam z moim mały m braciszkiem na kolanach w stary m bujany m fotelu, który Chris przy niósł ze stry chu. Pokry łam jego zmęczoną twarzy czkę pocałunkami i szeptałam do ucha czułości, które go rozśmieszały. Jeżeli mógł się śmiać, mógł też jeść, więc dawałam mu ostrożnie jeść i pić dużo mleka. I gdy to robiłam, nagle przy by ło mi kilka lat. Spojrzałam na Chrisa, jedzącego swój lunch, i stwierdziłam, że on także się zmienił. Teraz wiedzieliśmy, że na poddaszu – poza powolny m więdnięciem z braku słońca i świeżego powietrza – czaiło się prawdziwe niebezpieczeństwo. Wszy scy poznaliśmy zagrożenie znacznie poważniejsze niż my szy i pająki, uparcie okupujące stry ch mimo prób pozby cia się ich. Chris podszedł do wąskich, stromy ch schodów wiodący ch na poddasze. Kiedy wchodził do szafy, na jego twarzy by ła złość. Ja dalej się bujałam, trzy mając na kolanach Carrie i Cory ’ego, śpiewając im „Rock-a-by e, Baby ”. Z góry doszedł nas odgłos walenia młotkiem, okropny hałas, który mogła usły szeć służba. – Cathy – odezwał się szeptem Cory, gdy Carrie słodko usnęła. – Nie podoba mi się, że nie mamy już mamusi. – Ależ macie mamusię… Macie mnie. – Czy ty jesteś tak dobra jak prawdziwa mamusia? – My ślę, że tak. Kocham cię bardzo, Cory, a to właśnie przy stoi prawdziwej matce. Cory patrzy ł na mnie szeroko otwarty mi błękitny mi oczami, próbując sprawdzić, czy mówię prawdę, czy ty lko chcę zadrwić z jego prawdziwej tęsknoty. Potem zarzucił mi ręce na szy ję i wtulił głowę w moje ramię. – Mamo, jestem taki śpiący, ale śpiewaj dalej. Nadal bujałam się w fotelu i śpiewałam łagodnie. Chris wrócił, miał zadowolony wy raz twarzy. – Już nigdy żaden kufer się nie zatrzaśnie – powiedział. – Rozbiłem wszy stkie zamki, szafy też się już nie będą zamy kać. Skinęłam głową. Usiadł na najbliższy m łóżku i obserwował powolny ry tm bujanego fotela, wsłuchując się w nuconą przeze mnie melody jkę. Jego twarz wolno powlekała się rumieńcem. – Czuję się taki porzucony, Cathy. Czy mogliby śmy usiąść na fotelu wszy scy razem? Tata tak robił. Trzy mał nas wszy stkich na kolanach, nawet mamę. Miał długie i silne ramiona,
obejmował nas, dając cudowne poczucie bezpieczeństwa i miłości. By łam ciekawa, czy Chris też tak by potrafił. Kiedy tak siedzieliśmy w fotelu, na kolanach Chrisa, uchwy ciłam nasze odbicie w lustrze stojącej naprzeciwko toaletki. Wy dawało mi się, że zobaczy łam jakiś nieprawdziwy obraz. Wy glądaliśmy jak miniaturki rodziców, młodsze wy dania taty i mamy. – Biblia mówi, że wszy stko ma swój czas – szepnął Chris, tak aby nie obudzić bliźniąt – czas urodzin, czas siania, czas zbierania, czas śmierci i tak dalej, a to jest nasz czas, czy li czas poświęcenia. Później nadejdzie nasz czas ży cia i radości. Położy łam głowę na chłopięcy m ramieniu Chrisa, wdzięczna za wieczny opty mizm i pogodę. Tak przy jemnie by ło czuć przy sobie jego silne, młode ramiona. Takie dobre i bezpieczne jak taty. Chris miał rację. Nasz szczęśliwy czas nastąpi tego dnia, gdy opuścimy ten pokój i zejdziemy na dół na pogrzeb.
Święta
Na smukłej łody dze amary lisu pojawił się pojedy nczy pączek, który, niczy m kartka z kalendarza, przy pominał nam o zbliżający ch się świętach: Dziękczy nienia i Bożego Narodzenia. Teraz to by ła nasza jedy na ży wa roślina, toteż pielęgnowali ją wszy scy. Na noc przenosiliśmy amary lis z poddasza do pokoju, aby mógł ją spędzić w cieple. Cory, który najwcześniej wstawał, każdego ranka pędził obejrzeć pączek, by sprawdzić, czy przetrwał kolejną noc. Za nim biegła Carrie, stawała blisko i z uwagą przy glądała się tej dzielnej, odpornej i zwy cięskiej roślinie, jedy nej, która przetrwała. Potem sprawdzali w kalendarzu ścienny m – jeżeli dzień by ł zakreślony na zielono, to znaczy ło, że roślina miała by ć nawożona. Doty kali ziemi, żeby sprawdzić, czy kwiat trzeba podlać. Nigdy nie ufali swojej ocenie, ty lko przy biegali do mnie, py tając: – Czy powinniśmy dać wody amary lisowi? My ślisz, że chce mu się pić? Nigdy nie mieliśmy rzeczy martwej czy ży wej, której by śmy nie nazwali. Amary lis by ł zdecy dowany ży ć. Zarówno Carrie, jak Cory nie ufali sile swoich mały ch rąk, aby zanosić ciężką doniczkę do okna na poddasze, gdzie przez krótki czas gościło słońce. Ja mogłam go wnosić, a Chris musiał znosić roślinę na noc. Codziennie na zmianę skreślaliśmy dzień duży m, czerwony m krzy ży kiem. Skreśliliśmy już sto dni. Nadeszła pora zimny ch deszczy i pory wisty ch wiatrów. Czasami gęsta mgła zasłaniała nam poranne słońce. Suche gałęzie drzew uderzały nocą o mury domu, budziły mnie i odbierały oddech, gdy ż spodziewałam się jakiegoś potwora, który przy jdzie mnie zjeść. Pewnego dnia, gdy padał deszcz ze śniegiem, mama wpadła zdy szana do pokoju z duży m pudełkiem piękny ch dekoracji do przy strojenia naszego stołu w Dzień Dziękczy nienia. By ł tam też żółty obrus i pomarańczowe lniane serwetki z frędzelkami. – Mamy jutro w południe gości na obiedzie – wy jaśniła, rzucając pudełko na łóżko przy drzwiach i odwracając się do wy jścia. – Pieką dwa indy ki: jednego dla nas, drugiego dla służby. Ale nie będą jeszcze gotowe, gdy babcia będzie szy kowała wasz koszy k. Nie martwcie się, nie pozwolę, aby moje dzieci przeży ły Dzień Dziękczy nienia bez odpowiedniej uczty. Na pewno znajdę sposób, aby wy kraść trochę gorącego jedzenia, wszy stkiego po trochu. My ślę, że postaram się sama obsłuży ć mojego ojca i gdy będę przy gotowy wać dla niego tacę, odłożę trochę jedzenia na drugą, którą potem przy niosę do was. Spodziewajcie się mnie jutro o pierwszej. Wpadła i wy padła jak wiatr, zostawiając nas w oczekiwaniu wielkiego, gorącego świątecznego posiłku. Carrie zapy tała: – Co to jest Dziękczy nienie? Cory odpowiedział: – To samo, co mówienie modlitwy przed jedzeniem. My ślę, że w pewny m sensie miał rację. Ponieważ powiedział coś z własnej woli, nie miałaby m sumienia go kry ty kować.
*** Kiedy Chris trzy mał bliźnięta na kolanach, siedząc na jedny m z ty ch duży ch, klubowy ch krzeseł, i opowiadał o pierwszy m Święcie Dziękczy nienia sprzed wielu lat, ja krzątałam się jak prawdziwa pani domu, z radością szy kująca świąteczny, uroczy sty stół. Naszy mi wizy tówkami by ły cztery małe indy ki, który ch ogony rozkładały się w żółte i pomarańczowe papierowe pióropusze. Mieliśmy dwie duże świeczki z dy ni, Pielgrzy mów: dwóch mężczy zn i dwie kobiety, oraz dwie indiańskie świeczki, ale za nic nie mogłaby m zapalić ty ch piękny ch świec i patrzeć, jak się stapiają. Toteż postawiłam na stole zwy kłe, a te cenne zachowałam na inne przy jęcie Dziękczy nne, w inny m miejscu. Na mały ch indy kach wy raźnie napisałam nasze imiona, po czy m rozłoży łam je i ustawiłam przed talerzami. Pod naszy m obiadowy m stołem by ła mała półka, gdzie trzy maliśmy naczy nia i sztućce. Po każdy m posiłku my łam je w łazience w różowej plastikowej misce. Chris naczy nia wy cierał, a potem układał w gumowy m uchwy cie pod stołem, gdzie czekały do następnego posiłku. Bardzo dokładnie rozkładałam srebrne sztućce, widelce po lewej, noże, skierowane ostrzami do talerzy, po prawej stronie, a obok nich ły żki. Mieliśmy zastawę Lenoxa z szeroką niebieską obwódką, wy kończoną dwudziestoczterokaratowy m złotem – to wszy stko by ło napisane na odwrocie. Mama powiedziała nam, że to stara zastawa, której służba nie będzie szukała. Jeszcze ustawiłam kry ształowe kieliszki na nóżkach i cofnęłam się, podziwiając z dumą swoje dzieło. Brakowało ty lko kwiatów. Mama powinna by ła o nich pamiętać. Godzina pierwsza przy szła i minęła. Carrie wy rażała głośno swoje niezadowolenie. – Zjedzmy już lunch, Cathy ! – Bądź cierpliwa. Mama przy niesie nam specjalne gorące dania, indy ka i przy stawki. To będzie obiad, a nie lunch. Ponieważ uporałam się ze wszy stkimi domowy mi obowiązkami, ułoży łam się radośnie na łóżku, aby poczy tać LornęDoone. – Cathy, mój żołądek nie ma cierpliwości – oznajmił dla odmiany Cory, przy wołując mnie do rzeczy wistości. Chris zagłębił się w jedną z tajemnic Sherlocka Holmesa, której niespodziewane rozwiązanie nastąpi jak zwy kle na ostatniej stronie. Czy nie by łoby wspaniale, gdy by bliźnięta mogły zaspokoić swoje żołądki o pojemności około sześćdziesięciu gramów czy taniem, tak jak ja i Chris? – Zjedz kilka rodzy nków, Cory. – Nie mam nic więcej. – Mówi się: nie mam już więcej; albo: nie ma już więcej. – Nie mam nic więcej, naprawdę. – Zjedz orzeszka. – Orzeszków też nie ma. Czy dobrze to powiedziałem? – Tak – westchnęłam. – Zjedz krakersa. – Carrie zjadła ostatniego krakersa. – Carrie, dlaczego nie podzieliłaś się krakersami z bratem? – Nie chciał wtedy. Druga godzina. Teraz już wszy scy umieraliśmy z głodu. Przy zwy czailiśmy nasze żołądki do jedzenia punktualnie o dwunastej. Co mogło zatrzy mać mamę? Czy chciała najpierw sama zjeść, a potem przy nieść nam jedzenie? Co innego mówiła wczoraj. Kilka minut po trzeciej mama wpadła do pokoju, niosąc ogromną, srebrną tacę, zastawioną przy kry ty mi potrawami. Miała na sobie sukienkę z błękitnej wełny dżersejowej, a włosy zaczesane do ty łu i spięte nisko przy szy i srebrną spinką. Boże, wy glądała naprawdę ślicznie! – Wiem, że jesteście już głodni. – Od razu zaczęła nas przepraszać. – Ale tata zmienił zdanie
i w ostatniej chwili postanowił usiąść na wózku ze wszy stkimi przy stole. Rzuciła nam udręczony uśmiech. – Cathy, wasz stół wy gląda pięknie. Wszy stko doskonale przy gotowałaś. Przepraszam, zapomniałam o kwiatach. Nie powinnam by ła zapomnieć. Mamy dziewięciu gości, wszy scy zajmują mnie rozmową, zadają ty siące py tań o to, gdzie by łam tak długo, i nawet nie wiecie, ile mnie kosztowało wśliźnięcie się do spiżarni, gdy John nie widział. Ten człowiek ma oczy dookoła głowy. Nigdy nie widzieliście nikogo biegającego w tę i z powrotem ty le co ja; goście musieli pomy śleć, że jestem nieuprzejma albo po prostu głupia. Ale udało mi się napełnić wasze talerze i schować, a potem znów pędziłam do jadalni, uśmiechałam się i jadłam co nieco, po czy m się podnosiłam, żeby wy jść i wy trzeć nos. Odebrałam trzy rozmowy telefoniczne, które sama do siebie wy konałam z pry watnej linii w moim pokoju. Musiałam zmienić głos, żeby nikt nie poznał, i naprawdę miałam zamiar przy nieść wam kilka porcji ciasta dy niowego, ale John pokroił je i nałoży ł na talerzy ki, więc co mogłam zrobić? Zauważy łby brak czterech porcji. Przesłała nam buziaka, obdarowała płomienny m, ale zatroskany m uśmiechem i zniknęła za drzwiami. Co za dzień! Z pewnością nieźle skomplikowaliśmy jej ży cie! Popędziliśmy do stołu. Chris skinął głową, aby zmówić szy bką modlitwę, która skrócona nie mogła za bardzo podobać się Bogu właśnie w ty m szczególny m dniu. – Dziękujemy ci, Panie, za ten opóźniony świąteczny posiłek. Amen. Uśmiechnęłam się, ponieważ przechodzenie od razu do sedna sprawy by ło w sty lu Chrisa. Tak właśnie pojmował rolę gospodarza, jako kogoś, kto nakłada jedzenie na talerze. Bliźniętom dał po kawałku białego indy czego mięsa, małe porcje jarzy n, a także sałatkę ukształtowaną w piękną formę. Średnia porcja by ła dla mnie, a sobie, oczy wiście, nałoży ł na końcu furę jedzenia, która należała się najbardziej potrzebującemu – naszemu mózgowi. Chris okazał się żarłokiem. Wkładał do ust duże porcje duszony ch, prawie zimny ch ziemniaków. Wszy stko by ło już zimne, żelaty nowa galaretka zaczy nała się rozpuszczać, a zielona sałata pod nią straciła świeżość. – My nie lubimy zimnego jedzenia! – zaczęła narzekać Carrie. Szczerze mówiąc, by ło mi żal mamy, która tak bardzo się starała przy nieść nam dobre, gorące dania i sama w trakcie tej operacji nie mogła spokojnie zjeść, zachowując się głupio przy gościach. A ty ch dwoje nie chciało teraz nic wziąć do ust! Po trzech godzinach marudzenia i narzekania jacy są głodni! Ach, te dzieci! Jajogłowy z naprzeciwka przy mknął oczy i delektował się smakiem potraw: smakowicie przy gotowany ch dań, a nie jakichś resztek pośpiesznie wrzucany ch do koszy ka przed szóstą rano. Chociaż, trzeba to babci oddać, nigdy o nas nie zapomniała. Musiała wstawać bardzo wcześnie, aby zdąży ć do kuchni przed kucharzem i służbą. Wtedy Chris zrobił coś, co mnie zaskoczy ło. Bez żenady nadział na widelec duży kawał białego mięsa i w całości wepchnął sobie do ust! Co się z nim działo? – Nie jedz w ten sposób, Chris. Dajesz zły przy kład, wiesz komu. – Oni nie patrzą na mnie – odparł z pełny mi ustami – a ja jestem głodny. Nigdy jeszcze nie by łem taki głodny. Poza ty m wszy stko jest takie smaczne. Przy kładnie pokroiłam swoje mięso na małe kawałeczki i włoży łam kilka do ust, aby pokazać tej świni naprzeciwko, jak to się robi. Najpierw przełknęłam, po czy m powiedziałam: – Współczuję twojej przy szłej żonie. Rozwiedzie się z tobą w ciągu roku. Jadł dalej, nie sły sząc i nie wy rażając nic prócz zadowolenia. – Cathy – zaczęła Carrie – nie bądź zła na Chrisa.
– Moja żona będzie mnie tak uwielbiała, że z radością będzie prała moje brudne skarpetki. Carrie, ty i Cory lubicie przecież zimne płatki z rodzy nkami, więc jedzcie! – Nie lubimy zimnego indy ka… a to coś brązowego na ziemniakach wy gląda jakoś dziwnie. – To brązowe coś nazy wa się sosem i jest wspaniałe. A Eskimosi kochają zimne jedzenie. – Cathy, czy Eskimosi lubią zimne jedzenie? – Nie wiem, Carrie. My ślę, że woleliby to niż umrzeć z głodu. Za nic nie mogłam pojąć, co mieli wspólnego Eskimosi ze Świętem Dziękczy nienia. – Chris, nie mogłeś wy my ślić czegoś lepszego? Po co ci Eskimosi? – Eskimosi są Indianami. Indianie są częścią trady cji Dnia Dziękczy nienia. – Aha. – Wiesz, oczy wiście, że nasz konty nent by ł kiedy ś połączony z Azją – powiedział między kęsami. – Indianie przy wędrowali z Azji, niektórzy tak bardzo lubili śnieg i lód, że zostali, a inni poszli dalej. – Cathy, co to jest ta grudkowata paćka, wy glądająca jak galaretka? – To sałatka żurawinowa. Te grudki to owoce żurawiny ; te bąbelki to orzeszki laskowe, a to białe to kwaśna śmietana. O rany, ale to by ło dobre! By ły też kawałki ananasa. – Nie lubimy grudkowaty ch paciek. – Carrie – odezwał się Chris – mam już dosy ć słuchania, co lubicie, a czego nie lubicie. Jedzcie! – Twój brat ma rację. Żurawiny są doskonałe, także orzeszki. Ptaki bardzo lubią jagody, a wy lubicie ptaki, prawda? – Ptaki nie jedzą jagód. One jedzą nieży we pająki i inne robaki. Widzieliśmy, naprawdę. Zjadały je bez żucia! Nie możemy jeść tego, co ptaki. – Zamknijcie się i jedzcie – powiedział Chris z pełny mi ustami. Bliźnięta spróbowały duszony ch ziemniaków z sosem grzy bowy m. Ziemniaki by ły „ziarniste”, a sos „dziwny ”. – Zjedzcie w takim razie słodkie ziemniaki! – prawie krzy knęłam. – Spróbujcie, jakie są smaczne. Są takie gładkie, bo zostały obite i dodano do nich mięso, lubicie je przecież. Wszy stko jest polane pomarańczowy m i cy try nowy m sokiem. Modliłam się, żeby ty lko nie zauważy li „grudkowaty ch” orzeszków laskowy ch. My ślę, że obojgu udało się przełknąć sto lub dwieście gramów świątecznego posiłku. Gdy Chris marzy ł o deserze w postaci ciasta dy niowego albo leguminie z dodatkami, ja wzięłam się do sprzątania ze stołu. Nagle, z jakiegoś nieznanego powodu, Chris zaczął mi pomagać! Nie mogłam w to uwierzy ć. On uśmiechnął się ty lko rozbrajająco i nawet pocałował mnie w policzek. O rany, jeżeli dobre jedzenie mogło tak zmienić mężczy znę, to będę się uczy ć smacznie gotować. Nawet pozbierał swoje skarpetki, zanim przy szedł pomóc mi pozmy wać i powy cierać naczy nia, szkło i srebrne sztućce. Zdąży liśmy wszy stko ładnie poukładać pod stołem i przy kry ć czy sty m ręcznikiem, gdy bliźnięta jednocześnie oznajmiły : – Jesteśmy głodni! Bolą nas brzuchy. Chris dalej czy tał przy biurku. Ja odłoży łam na bok LornęDoone i wstałam z łóżka, po czy m bez słowa dałam każdemu z nich kanapkę z masłem orzechowy m i galaretką z koszy ka. Gdy jedli mały mi kęsami, ja padłam na łóżko i obserwowałam ich z prawdziwy m niedowierzaniem. Czemu im smakowało to okropne jedzenie? Miałam wrażenie, że by cie rodzicem nie by ło łatwe, a już na pewno zabawne. – Cory, nie siedź na podłodze. Tam jest zimniej niż na krześle.
– Nie lubię krzeseł – odpowiedział Cory. I kichnął. Następnego dnia Cory by ł mocno przeziębiony. Jego mała twarzy czka by ła rozpalona. Narzekał, że wszy stko go boli i czuje ból w kościach. – Cathy, gdzie jest mama, moja prawdziwa mama? Jak on potrzebował matki. W końcu się pokazała. Kiedy zobaczy ła jego rozpaloną twarz, od razu pobiegła po termometr. Wróciła na nieszczęście w towarzy stwie babci. Z wąskim, szklany m paty czkiem w ustach Cory patrzy ł na mamę jak na anioła, który zjawił się, aby go uratować. A ja, jego zastępcza mama, zostałam od razu zapomniana. – Kochanie moje, dziecinko – pojękiwała. Usiadła z nim na bujany m fotelu i całowała jego czoło. – Jestem tu, kochanie. Kocham cię. Zaopiekuję się tobą i odpędzę ból. Ty lko jedz grzecznie i pij sok pomarańczowy, a wkrótce będziesz zdrowy. Położy ła go z powrotem do łóżka i pochy liła się nad nim, po czy m podała mu aspiry nę i wodę do popicia. Jej niespokojne oczy zaszły łzami, a szczupłe, białe ręce zaczęły nerwowo drżeć. Dwa dni później Carrie by ła w łóżku obok Cory ’ego, kichając i kaszląc, a jej temperatura podnosiła się w przerażający m tempie, co wy wołało moją panikę. Chris też wy glądał na przestraszonego. Słabi i bladzi leżeli obok siebie w duży m łóżku. Wy glądali jak figurki z porcelany, ich błękitne oczy robiły się coraz większe i coraz bardziej zapadały się do środka. Pod oczami pojawiły się cienie, przez które wy glądali jak nawiedzeni. Gdy mamy nie by ło przy nich, te dwie pary oczu błagały nas milcząco, aby śmy w jakiś sposób odpędzili chorobę. Mama wzięła ty dzień wolnego ze szkoły, więc mogła by ć z maluchami tak długo, jak się dało. By łam wściekła, że babcia za każdy m razem uważała za konieczne przy wlec się za nią. Zawsze wsadzała nos w nie swoje sprawy i dawała rady, który ch nie potrzebowaliśmy. Już nam powiedziała, że nie istniejemy i nie mamy prawa ży ć na ziemi stworzonej przez Boga, zarezerwowanej dla takich święty ch i czy sty ch jak ona sama. Czy przy chodziła po to, żeby nas bardziej pognębić, odbierając nam komfort posiadania mamy ty lko dla siebie? Szelest jej groźny ch, szary ch sukien, dźwięk jej głosu, stąpanie ciężkich stóp, widok wielkich, blady ch rąk, miękkich i opuchnięty ch, oślepiający ch diamentowy mi pierścionkami i naznaczony ch brązowy mi kropkami zanikającego pigmentu… O tak, wy starczy ło na nią spojrzeć, żeby ją znienawidzić. Mama odwiedzała nas często i robiła, co w jej mocy, aby pomóc bliźniętom powrócić do zdrowia. Też miała cienie pod oczami, gdy dawała im aspiry nę i wodę, a potem sok pomarańczowy i gorący rosół. Pewnego ranka mama wpadła z duży m termosem pomarańczowego soku, dopiero co wy ciśniętego. – Taki jest lepszy niż z puszki czy mrożony – wy jaśniła. – Ma dużo witamin A i C i jest dobry na przeziębienie. Następnie wy mieniła listę rzeczy, które ja i Chris mieliśmy zrobić, podkreślając, że musimy często podawać sok. Trzy maliśmy termos na schodkach prowadzący ch na poddasze – tak dobry ch w zimie, jak każda lodówka. Jedno spojrzenie na termometr wy jęty z ust Carrie wy starczy ło, aby stoicki spokój mamy zamienił się w przerażenie. – O Boże – krzy knęła zmartwiona. – Trzy dzieści dziewięć i pięć. Muszę ich zabrać do lekarza,
do szpitala! Babcia traciła cierpliwość, jeżeli ktoś nie potrafił się kontrolować i wpadał w panikę. – Nie bądź śmieszna, Corrine. Wszy stkie dzieci mają wy soką gorączkę, gdy są chore. To nic nie znaczy. Powinnaś już to wiedzieć. Przeziębienie jest ty lko przeziębieniem. Chris poderwał głowę znad książki. Uważał, że dzieci miały gry pę, ale nie miał pojęcia, gdzie mogły złapać tego wirusa. Babcia konty nuowała: – Lekarze, a cóż oni wiedzą o leczeniu przeziębienia? My wiemy ty le samo. Trzeba robić trzy rzeczy : leżeć w łóżku, dużo pić i brać aspiry nę – to wszy stko. Moja mama mówiła, że przeziębienie trzy dni się rozwija, trzy dni trzy ma i trzy dni odchodzi. – A co będzie, jeżeli mają gry pę? – spy tał Chris. Babcia odwróciła się ty łem i zignorowała jego py tanie. Nie lubiła jego twarzy ; za bardzo przy pominał naszego ojca. – Nie cierpię, gdy ludzie niedoświadczeni kwestionują zdanie osób starszy ch i mądrzejszy ch. Wszy scy znają zasadę na przeziębienie: sześć dni na rozwinięcie i trwanie oraz trzy dni na odejście. Tak to wy gląda – wy zdrowieją. Zgodnie z przewidy waniami babci bliźnięta wy zdrowiały. Ale nie po dziewięciu dniach, lecz po dziewiętnastu. By ła to zasługa leżenia w łóżku, aspiry ny i pły nów – żadnej recepty od lekarza, która pomogłaby im szy bciej wy dobrzeć. W ciągu dnia dzieci leżały w jedny m łóżku; w nocy Carrie spała ze mną, a Cory z bratem. Nie wiem, dlaczego Chris i ja nie zaraziliśmy się od nich. Przez całą noc biegaliśmy w tę i z powrotem to po wodę, to znów po sok pomarańczowy. Prosili o ciastka, o mamę i coś do odetkania nosów. Kręcili się i złościli, słabi i niespokojni, nękani obawą, którą nie potrafili inaczej wy razić, jak ty lko duży mi, zalękniony mi oczami – ich widok rozdzierał moje serce. W czasie choroby zadawali py tania, który ch nigdy nie zadawali, gdy by li zdrowi… czy to nie dziwne? – Dlaczego ciągle siedzimy na górze? – Czy dół gdzieś odszedł? – Czy poszedł tam, gdzie zachodzi słońce? – Czy mama już nas więcej nie lubi? – Już nie lubi – poprawiłam. – Dlaczego ściany są niewy raźne? – A są niewy raźne? – spy tałam w odpowiedzi. – Chris też jest niewy raźny. – Chris jest zmęczony. – Jesteś zmęczony, Chris? – Trochę. Chciałby m, żeby ście już zasnęli i przestali zadawać ty le py tań. Cathy jest też zmęczona. My też chcieliby śmy odpocząć i mieć pewność, że oboje smacznie śpicie. – My nie smakujemy niczego w czasie snu. Chris westchnął, podniósł Cory ’ego i przeniósł go na fotel bujany, a wkrótce ja i Carrie też siedziały śmy na jego kolanie. Bujaliśmy się tak w przód i w ty ł, w przód i w ty ł, opowiadając bajki do trzeciej nad ranem. Kiedy płakali i wołali mamę, co robili bez przerwy, Chris i ja udawaliśmy rodziców i robiliśmy, co w naszej mocy, aby ich uspokoić koły sankami. Bujaliśmy się tak mocno, że deski w podłodze zaczęły skrzy pieć i na dole ktoś mógłby nas usły szeć. Cały czas sły szeliśmy wiatr szalejący wśród wzgórz. Szarpał nagie konary drzew i hulał po domu, szepcząc o śmierci i umieraniu, wy ł w szczelinach i pęknięciach, zawodził, szlochał i próbował wszy stkimi sposobami uświadomić nam, że nie jesteśmy bezpieczni. Czy taliśmy tak dużo na głos i tak dużo śpiewaliśmy, że oboje z Chrisem ochry pliśmy i sami
by liśmy już prawie chorzy ze zmęczenia. Modliliśmy się każdej nocy, prosząc Boga o zdrowie dla bliźniąt. „Prosimy Cię, Panie Boże, przy wróć nam ich takich jak dawniej”. Nadszedł dzień, gdy kaszel złagodniał, zmęczone bezsennością powieki opadły i w końcu zamknęły się w spokojny m śnie. Zimne, kościste ręce śmierci wy ciągnięte po nasze skarby cofały się niechętnie – wracali do zdrowia wolno i opieszale. Nie by li już jednak tą samą energiczną, pełną ży cia parą. Cory, który wcześniej rzadko się odzy wał, teraz mówił jeszcze mniej. Carrie, która uwielbiała dźwięk własnego nieustającego gaworzenia, stała się teraz niemal tak cicha jak Cory. I gdy nareszcie miałam ciszę, o której ciągle marzy łam, pragnęłam usły szeć ten ptasi trel, bezustannie zagadujący lalki, ciężarówki, pociągi, statki, poduszki, rośliny, buty, sukienki, majtki, zabawki, układanki oraz gry. Obejrzałam jej języ k – wy dał mi się blady i biały. Pełna obaw spojrzałam na dwie małe twarzy czki leżące obok siebie na jednej poduszce. Dlaczego chciałam, aby dorastali i zachowy wali się stosownie do swojego wieku? Ta długa choroba ukazała ich właściwy wiek. Duże, błękitne oczy by ły podkreślone przez ciemne półkola, a włosy straciły zdrowy kolor. Wy soka temperatura i męczący kaszel pozostawiły im mądre, nieco szelmowskie spojrzenie kogoś starego, zmęczonego, kogoś, kto nie podnosi się z łóżka i nie dba o to, czy słońce wzeszło, czy zaszło i już nie wstanie. By łam przerażona; ich zmęczone twarze sprowadziły na mnie sny o śmierci. I przez cały ten czas nieustannie wiał wiatr. W końcu opuścili łóżka i zaczęli powoli chodzić. Nogi, niegdy ś takie tłuściutkie i zdrowe, zdolne do skakania, podskakiwania i biegania, teraz by ły słabe jak słomka. Bliźnięta wolały czołgać się, niż biegać, uśmiechać się, niż śmiać. Zmęczona, padłam na łóżko i intensy wnie my ślałam, czy mogliby śmy cokolwiek zrobić, co przy wróciłoby im ich dziecięcy wdzięk? Cóż, nie mogliśmy zrobić nic, chociaż gotowi by liśmy poświęcić im nasze zdrowie. – Witaminy – zarządziła mama, gdy przekonaliśmy ją, że bliźnięta w widoczny sposób podupadły na zdrowiu. – Potrzebują witamin, i wy także – od dziś każde z was będzie brało dzienną porcję witamin. Nawet mówiąc to, podniosła szczupłą, elegancką rękę, aby poprawić pięknie ułożone lśniące włosy. – Czy świeże powietrze i słońce są podawane w kapsułkach? – zapy tałam, siadając na najbliższy m łóżku i patrząc wy mownie na mamę, która próbowała zbagatelizować nasze niepokoje. – Czy po przy jęciu kapsułki witamin dziennie będziemy znów try skać zdrowiem jak wtedy, gdy ży liśmy normalnie i większość czasu spędzaliśmy na dworze? Mama by ła ubrana na różowo – pięknie jej by ło w ty m kolorze, policzkom przy dawał rumieńców, a włosy otaczał różany m ciepłem. – Cathy – odezwała się, rzucając mi protekcjonalne spojrzenie – czemu ty ciągle wszy stko utrudniasz? Robię, co mogę. I jeżeli chcesz wiedzieć, to właśnie witaminy mogą wam dać takie samo zdrowie, jakie otrzy mujecie z dworu. Dlaczego tak dużo witamin produkuje się na świecie? Jak my ślicie? Jej obojętność jeszcze bardziej mnie dotknęła. Spojrzałam w kierunku Chrisa, który nisko spuścił głowę, ale się nie odezwał. – Mamo, jak długo ma jeszcze trwać to uwięzienie? – Jeszcze ty lko jakiś czas, Cathy, już niedługo – uwierz mi. – Jeszcze jeden miesiąc? – Może. – Czy udałoby ci się jakoś zabrać dzieci na dwór, powiedzmy na przejażdżkę samochodem?
Mogłaby ś to zaplanować tak, żeby służba nie widziała. My ślę, że by łaby to ogromna zmiana. Chris i ja nie musimy jechać. Odwróciła się i spojrzała na mojego starszego brata, chcąc sprawdzić, czy by ł ze mną w zmowie, ale zdziwienie na jego twarzy zdradzało, że nie miał z ty m nic wspólnego. – Nie! Oczy wiście, że nie! Nie mogę podjąć takiego ry zy ka! W ty m domu pracuje ośmiu służący ch i chociaż ich pokoje są oddalone od głównej części domu, zawsze można spodziewać się kogoś wy glądającego przez okno. Mój głos stał się zimny. – W takim razie, czy mogłaby ś łaskawie przy nieść nam świeże owoce, szczególnie banany. Wiesz, jak bliźnięta uwielbiają banany, a nie zjadły ani jednego, odkąd tu przy jechaliśmy. – Jutro przy niosę banany. Wasz dziadek ich nie lubi. – A co on ma z ty m wspólnego? – Dlatego się ich nie kupuje. – Jeździsz codziennie do szkoły. Zatrzy maj się po drodze i kup banany, a także więcej orzeszków i rodzy nków. A czemu nie miały by zjeść od czasu do czasu trochę prażonej kukury dzy ? To na pewno nie zepsuje im zębów! Zgodnie skinęła głową i dodała: – A co chciałaby ś dla siebie? – Wolność. Chcę stąd wy jść. Mam już dość siedzenia w zamknięty m pokoju. Chcę, żeby ś wy najęła dom, żeby ś go kupiła albo ukradła i zabrała nas stąd. – Cathy – zaczęła błagalnie – robię, co w mojej mocy. Czy nie przy noszę wam prezentów za każdy m razem, gdy przy chodzę do was? Czego ci brakuje oprócz bananów? Powiedz! – Obiecałaś, że zostaniemy tutaj bardzo krótko, a to już trwa kilka miesięcy. Rozłoży ła ręce w bezradny m geście. – Chcesz, żeby m zabiła swojego ojca? Pokręciłam głową. – Zostaw ją w spokoju! – wy buchnął Chris, gdy ty lko za jego boginią zamknęły się drzwi. – Ona naprawdę robi dla nas, co może. Przestań się jej czepiać! Dziwne, że w ogóle jeszcze do nas przy chodzi po ty m, jak ciągle masz do niej pretensje, zadajesz mnóstwo py tań, jakby ś jej nie ufała. Skąd wiesz, jak bardzo ona cierpi? My ślisz, że jest szczęśliwa, wiedząc, że czwórka jej dzieci siedzi zamknięta w jedny m pokoju? O kimś takim jak nasza mama trudno by ło powiedzieć, co my śli i co czuje. Jej twarz by ła zawsze opanowana i spokojna, chociaż często wy glądała na zmęczoną. Kiedy miała na sobie nowe i drogie rzeczy, a rzadko widzieliśmy ją dwa razy w ty m samy m, nam również przy nosiła dużo prezentów. Chociaż nie miało właściwie znaczenia, co nosiliśmy. Oprócz babci nikt nas nie widział, mogliśmy więc nosić łachmany, co by staruchę prawdopodobnie ucieszy ło. Gdy padał deszcz albo śnieg, nie chodziliśmy na poddasze. Nawet w ładne dni sły chać by ło groźnie wy jący wiatr, wdzierający się w szczeliny starego domu. Pewnej nocy Cory obudził się z krzy kiem: – Odpędź ten wiatr, Cathy. Opuściłam moje łóżko i śpiącą Carrie, wśliznęłam się pod kołdrę obok Cory ’ego i mocno go przy tuliłam. Biedne, chude ciałko, tak bardzo pragnące miłości swojej prawdziwej matki… a miał ty lko mnie. Wy dawał się taki mały i kruchy, że ten szalejący wiatr mógłby go porwać. Przy tuliłam twarz do pachnący ch, kręcony ch włosów i pocałowałam jak niegdy ś, gdy by ł niemowlęciem. – Cory, ja nie potrafię uciszy ć wiatru. Ty lko Pan Bóg potrafi. – To powiedz Panu Bogu, że ja nie lubię wiatru – powiedział sennie. – Powiedz Bogu, że wiatr
chce tu wejść i mnie zabrać. Przy tuliłam go jeszcze bardziej, objęłam mocniej… Nigdy nie pozwolę, aby wiatr porwał Cory ’ego, nigdy ! Ale wiedziałam, co miał na my śli. – Cathy, opowiedz mi coś, to zapomnę o wietrze. Miał ulubioną history jkę, którą wy my śliłam specjalnie dla niego. Wszy stko działo się w świecie baśni, gdzie dzieci mieszkały w mały ch, przy tulny ch domkach z mamą i tatą, którzy by li bardzo duzi i tacy silni, że mogli odpędzić wszy stkie strachy. Sześcioosobowa rodzina, posiadająca ogród z ty łu domu z huśtawkami na olbrzy mich drzewach. Mieli pieska o imieniu Clover i kotka Calico, a w złotej klatce cały mi dniami śpiewał żółty ptaszek; wszy scy się kochali i nikt nikogo nie bił, nie karał i na nikogo nie krzy czał; drzwi pozostawały otwarte, a zasłony nie by ły wiecznie zasunięte. – Cathy, zaśpiewaj mi piosenkę. Lubię, gdy mi śpiewasz do snu. Wzięłam go w ramiona i zaczęłam śpiewać piosenkę, której słowa napisałam do melodii nuconej ciągle przez Cory ’ego… jego własnej melodii. Ta piosenka miała odpędzić od niego wszelkie obawy związane z wiatrem, a może też i moje. Efekt tej współpracy kompozy torskiej brzmiał tak: Słyszę wiatr ze wzgórz płynący, Przemawiający do mnie w ciszy nocy, Szepcze mi do ucha Niesłyszalne słówka, Nawet gdy go słucham, Czuję bryzę od morza wiejącą, Unoszącą me włosy, do siebie tulącą, Nie bierze mnie jednak za rękę, Aby powiedzieć, że rozumie mą mękę, Nigdy mnie nie dotyka – czule jak muzyka. Wiem, że któregoś dnia wejdę na ten szczyt, I znajdę kiedyś Inny głos, który powie mi Te słowa, które słyszeć chcę, Jeżeli za rok żyć jeszcze będę… Mój mały braciszek zasnął, równo oddy chając, w poczuciu bezpieczeństwa. Chris leżał z szeroko otwarty mi oczami, wpatrzony mi w jakiś punkt na suficie. Kiedy skończy łam śpiewać, odwrócił głowę i spojrzał mi w oczy. Jego piętnaste urodziny już dawno minęły, uczczone ciastem z cukierni i lodami, uświetniający mi tę okazję. Prezenty – pojawiały się prawie codziennie. Teraz miał już polaroida i nowy, lepszy zegarek. Wspaniale. Cudownie. Jak on mógł by ć tak przekupny. Czy nie widział, że mama się zmieniła? Czy nie zauważy ł, że nie przy chodziła już codziennie? Czy by ł tak naiwny, że wierzy ł w każde jej słowo i każdy wy kręt? Boże Narodzenie. By liśmy już pięć miesięcy w Foxworth Hall. Ani razu nie zeszliśmy na dół, na niższe piętra tego wielkiego domu. Przestrzegaliśmy zasad: modliliśmy się przed każdy m posiłkiem i przed snem; zachowy waliśmy się przy zwoicie w łazience; nasze my śli utrzy my waliśmy w czy stości i niewinności… a jednak wy dawało mi się, że z każdy m dniem koszy k by ł coraz marniejszy. Wmawiałam sobie, że nic się nie stanie, jeżeli ten jeden raz opuścimy zakupy
przedświąteczne. Będą przecież inne święta, gdy będziemy już bardzo, bardzo bogaci, a wtedy pójdziemy do sklepu i nakupimy wszy stkiego, czego dusza zapragnie. Jacy będziemy piękni w naszy ch wspaniały ch ubraniach, z eleganckimi manierami i łagodny mi głosami, mówiący mi światu, że każde z nas jest kimś bardzo szczególny m… kochany m, chciany m i potrzebny m. Oczy wiście, ja i Chris wiedzieliśmy, że nie ma świętego Mikołaja. Jednak chcieliśmy, żeby bliźnięta w niego wierzy ły i mogły się cieszy ć widokiem grubego, wesołego człowieczka, wędrującego po świecie i spełniającego marzenia wszy stkich dzieci. Czy m by łoby dzieciństwo bez wiary w świętego Mikołaja? Nie takich świąt pragnęłam dla bliźniąt! Postanowiliśmy za wszelką cenę ocalić świąteczną atmosferę. By ł to bardzo pracowity okres nawet dla kogoś ży jącego w zamknięciu, popadającego w rozpacz, zwątpienie i nieufność. Przy gotowy waliśmy po kry jomu prezenty dla mamy, która naprawdę niczego nie potrzebowała, a także dla bliźniąt – pluszowe zwierzątka, które w pocie czoła ręcznie zszy waliśmy, a potem wy py chaliśmy watą. Wcześniej wy haftowałam ich py szczki. Zamknięta w łazience robiłam na drutach czapkę z czerwonej wełny dla Chrisa – by ła coraz większa i większa; my ślę, że mama zapomniała powiedzieć mi o braniu miary. Nagle Chris zaproponował coś zupełnie idioty cznego. – Zróbmy też prezent dla babci. Nie by łoby ładnie ją pominąć. Przy nosi nam jedzenie i mleko i kto wie, może takim gestem mogliby śmy ją sobie zjednać. I pomy śl ty lko – o ile lżej by nam się ży ło, gdy by ona nas tolerowała. Naiwnie uwierzy łam, że to się może udać, więc godzinami ślęczeliśmy nad prezentem dla tej starej wiedźmy, która nas nienawidziła – przez cały ten czas ani razu nie zwróciła się do nas po imieniu. Naciągnęliśmy na ramę płótno, przy kleiliśmy różnokolorowe kamienie, a potem ostrożnie przy czepiliśmy złote i brązowe sznureczki. Gdy popełniliśmy jakiś błąd, naty chmiast go poprawialiśmy, aby ona nic nie zauważy ła. By ła przecież perfekcjonistką, widzącą każdą wadę i niedociągnięcie. I naprawdę nigdy nie daliby śmy jej czegoś marnej jakości. – Widzisz – powiedział znowu Chris – ja naprawdę wierzę, że możemy zdoby ć jej sy mpatię. W końcu to przecież nasza babcia, a ludzie się zmieniają. Nikt nie jest jak głaz. Podczas gdy mama próbuje oczarować swojego ojca, my musimy podbić jej matkę. Chociaż nie chce patrzeć na mnie, to jednak patrzy na ciebie. Tak naprawdę nie patrzy ła na mnie, widziała ty lko moje włosy. Z jakiegoś powodu by ła nimi zafascy nowana. – Pamiętaj, że dała nam tę żółtą chry zantemę. Miał rację – trzeba by ło wy korzy stać szansę. Późny m popołudniem, gdy już zmierzchało, przy szła mama z prawdziwą choinką, osadzoną w mały m, drewniany m stojaku. Balsamowe drzewko. To jest właśnie zapach świąt! Mamy wełniana sukienka z czerwonego dżerseju by ła obcisła i uwy datniała kształty, jakie ja też pragnęłam kiedy ś mieć. Mama by ła wesoła i śmiała się, usiłując nas rozbawić podczas strojenia drzewka ozdobami i lampkami. Dała nam cztery skarpety – do powieszenia na poręczach łóżek, tak aby Mikołaj znalazł je bez trudu. – W przy szły m roku o tej porze będziemy już w swoim domu – powiedziała radośnie i ja jej uwierzy łam. – Tak – ciągnęła mama, śmiejąc się i nasze serca wy pełniając radością – przy szłe święta będą cudowne. Będziemy mieli dość pieniędzy, aby kupić nasz własny, duży dom. Wkrótce zapomnicie o ty m pokoju i poddaszu. Zapomnicie o ty ch wszy stkich dniach, które tak dzielnie znosicie. Pocałowała nas i powiedziała, że nas kocha. Nie czuliśmy się oszukani jak poprzednio. Znowu obudziła nasze nadzieje i marzenia.
Mama przy szła w nocy, gdy spaliśmy. Zaraz po przebudzeniu ujrzałam skarpety wy pełnione po brzegi prezentami. Podarki by ły też pod stolikiem, na który m stała choinka, a w każdy m pusty m miejscu tego pokoju znajdowały się zabawki dla bliźniąt, zby t duże, aby je zapakować. Chris też już się przebudził, przy mruży ł figlarnie oko, uśmiechnął się szeroko i wy skoczy ł z łóżka. Uniósł nad głowę srebrne dzwoneczki, przy mocowane do czerwony ch, plastikowy ch lejców, i potrząsnął nimi z całą mocą. – Wesoły ch świąt! – zawołał. – Pobudka! Cory, Carrie, wy śpiochy. Otwórzcie oczy, wstawajcie! Popatrzcie ty lko, co przy niósł wam święty Mikołaj. Powoli rozbudzali się ze snu, przecierając oczy, z niedowierzaniem patrząc na stosy zabawek w piękny ch opakowaniach, z imienny mi naklejkami. Skarpety by ły wy pełnione ciastkami, orzechami, cukierkami, owocami, gumą do żucia, laseczkami miętowy mi i czekoladowy mi Mikołajami. Prawdziwe cukierki – nareszcie! Twarde, kolorowe cukierki, jakie dawano na przy jęciach w szkołach i kościołach, najlepszy rodzaj cukierków do robienia czarny ch dziur w zębach. Och, ale wy glądało to i smakowało tak świątecznie! Cory usiadł na łóżku, rozespany, znów potarł oczy piąstkami i robił wrażenie zby t oszołomionego, aby przemówić. Za to Carrie zawsze umiała znaleźć słowa. – Jak Mikołaj nas znalazł? – No wiesz, Mikołaj ma czarodziejskie oczy – wy jaśnił Chris, podnosząc wy soko Carrie, aby posadzić ją sobie na ramieniu. To samo zrobił za chwilę z Cory m. Robił to, co tata, a mi łzy napły nęły do oczu. – Mikołaj nigdy nie omija żadny ch dzieci – powiedział – a zresztą wiedział, gdzie jesteście. Upewniłem się, że wie, bo napisałem do niego długi list, podałem nasz adres i zrobiłem długą na metr listę rzeczy, które chcieliby śmy dostać. Śmieszne, pomy ślałam. Przecież lista rzeczy, który ch nasza czwórka najbardziej pragnęła, by ła taka krótka i prosta. Chcieliśmy wy jść na dwór i odzy skać wolność. Usiadłam na łóżku, rozejrzałam się wokół i poczułam w gardle kwaśno-słodką grudkę. Tak, mama się postarała. Patrząc na to wszy stko, czułam, że dała z siebie dużo. Naprawdę nas kochała i troszczy ła się o nas. Przecież kupienie ty ch wszy stkich rzeczy musiało jej zająć kilka miesięcy. By ło mi wsty d i żałowałam wszy stkich brzy dkich i niesprawiedliwy ch my śli, jakie miałam. Tak by wa, gdy chce się wszy stkiego od razu, nie mając cierpliwości i wiary. Chris spojrzał na mnie py tająco. – Nie masz zamiaru wstać? Będziesz tak siedziała cały dzień? Nie lubisz już prezentów? W czasie gdy Cory i Carrie rozpakowy wali podarki, Chris podszedł do mnie i wy ciągnął rękę. – Chodź, Cathy, niech to będą niepowtarzalne święta, inne od wszy stkich, które nas czekają w przy szłości. Jego błękitne oczy przemawiały do mnie ciepło. Ubrany by ł w pomiętą, czerwoną pidżamę w białe paski, a jego złote włosy by ły zwichrzone. Stałam ubrana w czerwoną flanelową koszulę nocną, a moje długie włosy by ły jeszcze bardziej potargane niż Chrisa. Podałam mu rękę i zaśmiałam się. Święta to święta, bez względu na to, gdzie się jest i w jakich okolicznościach, nadal by ł to radosny dzień. Rozpakowaliśmy wszy stkie paczki i przy mierzaliśmy nowe ubrania, opy chając się przed śniadaniem cukierkami. Mikołaj zostawił nam karteczkę przy pominającą, aby śmy ukry li cukierki przed „znaną osobą”. W końcu cukierki nadal powodowały uby tki w zębach. Nawet w święta. Usiadłam na podłodze w nowy m szlafroku z zielonego welwetu. Chris dostał szlafrok z czerwonej flaneli, pasujący do jego pidżamy, a bliźnięta – szlafroki niebieskie. My ślę, że tego
ranka nie by ło czwórki szczęśliwszy ch dzieci od nas. Czekoladki smakowały bosko i wy dawały się jeszcze słodsze, ponieważ by ły zabronione. Czułam się jak w siódmy m niebie, trzy mając czekoladkę w ustach i pozwalając jej powoli się rozpuszczać. Zamknęłam mocno oczy, aby intensy wniej czuć smak. Gdy je otworzy łam, Chris nadal miał zamknięte oczy. Z kolei bliźnięta jadły czekoladę z szeroko otwarty mi oczami, pełny mi zachwy tu – sprawiały wrażenie, jakby miały raj w ustach. Gdy usły szeliśmy zgrzy t przekręcanego klucza, szy bko schowaliśmy słody cze pod najbliższe łóżko. To by ła babcia. Weszła cicho z koszy kiem. Postawiła go na stoliku do gry w karty. Nie powitała nas ży czeniami, nie powiedziała „dzień dobry ”, nawet się nie uśmiechnęła, w żaden sposób nie okazując, że to szczególny dzień. A nam nie wolno by ło z nią rozmawiać, zanim pierwsza się nie odezwała. Z lękiem, a także ogromną nadzieją wzięłam do ręki długi pakunek, zawinięty w czerwoną folię, pochodzącą z jednego z prezentów od mamy. Pod ty m piękny m papierem znajdowało się nasze malowidło, nad który m w czwórkę pracowaliśmy, tworząc dziecięcą wizję idealnego ogrodu. Kufry na poddaszu dostarczy ły nam wielu cenny ch materiałów, takich jak zwiewny jedwab, z którego powstały moty le unoszące się nad piękny mi kwiatami. Carrie ogromnie chciała zrobić purpurowe moty le z czerwony mi kropkami – uwielbiała połączenia purpury z czerwienią! Żółty moty l Cory ’ego, ozdobiony zielony mi i czarny mi plamkami oraz mały mi czerwony mi oczami, by ł jeszcze wspanialszy. Drzewa zrobiliśmy ze sznurka połączonego z mały mi, brązowy mi kamy kami, które wy glądały jak kora, a gałęzie wdzięcznie się splatały, pozwalając fruwać między liśćmi barwny m ptakom. Wy jęliśmy ze starej poduszki kurze pióra, zmoczy liśmy w plakatówkach, wy suszy liśmy i szczoteczką do zębów rozczesaliśmy posklejane włoski, aby znów by ły piękne. Może to zabrzmieć zarozumiale, ale nasz obraz nosił znamiona prawdziwej sztuki i ogromnej inwencji twórczej. Kompozy cja by ła zrównoważona, miała swój ry tm, sty l… i swoisty czar, który wy wołał u naszej mamy łzy, gdy jej to pokazaliśmy. Musiała się odwrócić, żeby śmy i my nie zaczęli płakać. Trzeba przy znać, że makatka by ła najwspanialszy m dziełem, jakie nam się udało do tej pory stworzy ć. Pełna niepokoju czekałam na moment, gdy babcia będzie miała puste ręce. Ponieważ nigdy nie patrzy ła na Chrisa, a bliźnięta ze strachu trzęsły się w jej obecności, ja miałam wręczy ć prezent… ty mczasem nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Chris szturchnął mnie energicznie łokciem. – No idź – szepnął – ona zaraz stąd wy jdzie. Miałam uczucie, jakby moje stopy by ły przy bite gwoździami do podłogi. Trzy małam dużą, czerwoną paczkę w wy ciągnięty ch rękach. Już sama moja postawa sugerowała poświęcenie z naszej strony, bo nie by ło łatwo ofiarować jej cokolwiek, gdy ona nie dawała nam nic prócz wrogości. Tego świątecznego ranka udało jej się doskonale nas zranić, bez uży cia bata czy słów. Chciałam ją powitać odpowiednimi słowami: „Wesoły ch świąt, babciu. Mamy dla ciebie mały upominek. Naprawdę nie musisz nam dziękować; to nie by ł dla nas żaden kłopot. Ty m upominkiem okazujemy ci naszą wdzięczność za jedzenie, które codziennie przy nosisz, i schronienie, które nam ofiarowałaś”. Nie, nie, jeżeli tak to powiem, gotowa pomy śleć, że jestem wy rachowana. Może lepiej powiedzieć coś takiego: „Wesoły ch świąt, mamy nadzieję, że spodoba się babci nasz prezent. Wszy scy go robiliśmy, nawet Cory i Carrie, i może go babcia zatrzy mać, żeby w przy szłości, gdy nas już tu nie będzie, mogła babcia pomy śleć, że naprawdę się staraliśmy ”.
Widząc mnie obok z prezentem w wy ciągnięty ch dłoniach, okazała zaskoczenie. Powoli, podnosząc oczy, aby odważnie zmierzy ć się z jej wzrokiem, wy ciągnęłam rękę z naszy m podarkiem. Nie miałam zamiaru błagać jej spojrzeniem. Chciałam, żeby go wzięła, obejrzała z podziwem i podziękowała, nawet ozięble. Chciałam, żeby tej nocy szła spać, my śląc o nas, my śląc, że nie jesteśmy w końcu tacy źli. Chciałam, żeby doceniła pracę włożoną w ten upominek i żeby zastanowiła się nad ty m, jak nas traktowała. Jej zimne, szy dercze oczy otaksowały długie, zapakowane w czerwony papier pudełko. Na wierzchu umieściliśmy gałązkę sztucznego ostrokrzewu i dużą, srebrną kokardę. Do niej przy mocowaliśmy karteczkę z napisem: „Dla Babci od Chrisa, Cathy, Cory ’ego i Carrie”. Szare, kamienne oczy naszej babci odpowiednio długo przy glądały się karteczce, aby ją przeczy tać. Potem podniosła wzrok, wbijając go prosto we mnie, a ja niczego tak nie pragnęłam, jak ty lko zapewnienia, że nie jesteśmy – czego się czasami obawiałam – źli. Przeniosła wzrok z powrotem na pudełko, a potem bez słowa ostentacy jnie wy szła z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi i zamy kając je na klucz. Stałam na środku pokoju, trzy mając w rękach końcowy efekt naszy ch wielogodzinny ch starań o stworzenie czegoś pięknego i doskonałego. Głupcy ! Oto kim by liśmy ! Naiwni głupcy ! Nigdy jej nie pokonamy ! Zawsze będzie nas uważała za nieczy ste istoty ! Dla niej naprawdę nie istnieliśmy. A to bolało, bolało jak diabli. Czułam ból od czubka głowy po bose stopy, a moje serce stało się pustą, kłującą kulą. Usły szałam szy bki oddech Chrisa i pojękiwanie bliźniąt. To by ł czas mojego dorastania, kobiecej dojrzałości, tak dobrze i skutecznie demonstrowanej przez mamę. Naśladowałam jej ruchy, gesty. Poruszałam rękami podobnie do niej. Uśmiechałam się tak jak ona, delikatnie i czarująco. I co zrobiłam, aby pokazać tę swoją dojrzałość? Rzuciłam pudełko na podłogę! Zaklęłam, uży wając słów, który ch nigdy wcześniej nie powiedziałam głośno! Podniosłam nogę, nadepnęłam na paczkę i usły szałam trzask pękającego kartonu. Zaczęłam krzy czeć! Z dziką furią skoczy łam obiema stopami na prezent i deptałam go tak długo, aż usły szałam dźwięk pękającej ramy, starej i pięknej, którą znaleźliśmy na stry chu, posklejaliśmy i doprowadziliśmy do prawie idealnego stanu. Nienawidziłam Chrisa za jego nadzieję, że możemy pokonać tę kobietę z kamienia! Nienawidziłam mamy za postawienie nas w tej sy tuacji! Powinna lepiej znać swoją matkę; powinna sprzedawać buty w domu towarowy m; z pewnością by ło wiele rzeczy, które mogła robić poza ty m, co robiła. – Przestań! – zawołał Chris. – Możemy zachować to dla siebie! Chociaż podbiegł szy bko, aby uchronić nasze dzieło przed całkowity m zniszczeniem, delikatne malowidło by ło zdewastowane. Nie do odratowania. Chciało mi się wy ć. Potem pochy liłam się i z płaczem zbierałam jedwabne moty le, w które Cory i Carrie włoży li ty le wy siłku i z takim mozołem je kolorowali. Te pastelowe moty le miałam zatrzy mać na całe ży cie. Chris trzy mał mnie w ramionach i próbował uspokoić ojcowskimi słowami: – Już dobrze. To nieważne, co ona robi. My mieliśmy słuszność, nie ona. Staraliśmy się. Ona się w ogóle nie stara. Siedzieliśmy w milczeniu na podłodze pośród naszy ch prezentów. Bliźnięta by ły wy straszone, a ich oczy wy pełniało zwątpienie. Chciały się bawić, ale ponieważ by ły naszy mi lustrzany mi odbiciami i odbijały nasze emocje, nie mogły się na to zdecy dować. Widząc ich w ty m stanie, poczułam ogromny żal i ból. Miałam dwanaście lat. Powinnam się wreszcie nauczy ć zachowania stosownego do wieku, aby nie by ć jak laska dy namitu, zawsze gotowa do wy buchu.
Mama weszła do pokoju z uśmiechem i świąteczny mi ży czeniami. Przy niosła jeszcze więcej prezentów, włącznie z olbrzy mim domkiem dla lalek, który kiedy ś należał do niej… i jej pełnej nienawiści matki. – Ten prezent nie jest od Mikołaja – oznajmiła, stawiając domek ostrożnie na podłodze, i teraz, przy sięgam, nie by ło już w naszy m pokoju centy metra wolnego miejsca. – To mój prezent dla Carrie i Cory ’ego. Przy tuliła ich, ucałowała w policzki i powiedziała, że teraz mogą się bawić w dom, rodziców i gospodarzy, tak jak ona to robiła, gdy miała pięć lat. Gdy zauważy ła, że żadne z nas nie by ło szczególnie zainteresowane domkiem, nie skomentowała tego. Ze śmiechem uklękła na podłodze, przy siadając na obcasach, i opowiedziała nam, jak bardzo zawsze lubiła ten domek. – On jest niezwy kle cenny – powiedziała. – Na ry nku ten domek mógłby przy nieść niezłą fortunę. Same miniaturowe, porcelanowe laleczki z ruchomy mi częściami są bezcenne, mają ręcznie malowane twarzy czki. Wielkość lalek odpowiada skali domku, to samo jest z meblami, obrazami. Ten dom by ł wy konany przez arty stę mieszkającego w Anglii. Każde krzesło, stół, łóżko, lampa, ży randol są imitacjami prawdziwy ch anty ków. Wy konanie tego cacka zabrało arty ście dwanaście lat. – Popatrzcie, jak się otwierają i zamy kają te małe drzwi. Wszy stkie szuflady się wy suwają. Jest nawet malutki kluczy k do zamy kania biurka, a ty lko popatrzcie, jak niektóre drzwi wsuwają się w ściany – to są tak zwane kieszeniowe drzwi. Chciałaby m, żeby w ty m domu by ły takie drzwi; nie wiem, dlaczego wy szły z mody. Spójrzcie na te ręcznie rzeźbione freski pod sufitem, boazerię w jadalni i bibliotece i miniaturowe książki na półkach. Pewnie nie uwierzy cie, ale mając mikroskop, mogliby ście przeczy tać tekst! Zręczny mi i delikatny mi palcami zademonstrowała nam wszy stkie fascy nujące elementy domku, który mogły posiadać ty lko dzieci nadzwy czajnie bogaty ch rodziców. Chris oczy wiście musiał wy ciągnąć jedną z mały ch książek i podsunąć blisko pod swoje by stre oczy, aby zobaczy ć druk tak mały, że do odczy tania go potrzebny by ł mikroskop. (By ł taki specjalny rodzaj mikroskopu, który Chris miał nadzieję kiedy ś mieć… a ja miałam nadzieję by ć tą osobą, która mu go da). Czułam wielki podziw dla zdolności i cierpliwości, jakie by ły potrzebne dla zrobienia takich mały ch mebli. Przed salonem tego elżbietańskiego domu znajdował się fortepian przy kry ty jedwabny m szalem ze złoty mi frędzlami. Pośrodku stołu w jadalni stały małe, jedwabne kwiaty. Na bufecie w srebrnej miseczce znajdowały się woskowe owoce. Z sufitu zwisały dwa kry ształowe ży randole, a w oprawkach tkwiły prawdziwe świeczki. Służba w biały ch fartuszkach przy gotowy wała w kuchni obiad. Lokaj ubrany w białą liberię, stojąc przy frontowy ch drzwiach, witał przy by wający ch gości, podczas gdy w główny m salonie pięknie ubrane damy stały dumnie wy prostowane obok mężczy zn o kamienny ch twarzach. Na górze, w pokoju dziecięcy m, by ło troje dzieci i niemowlę w koły sce. Leżało z wy ciągnięty mi rączkami, czekając, aż je ktoś podniesie. W boczny m budy nku, połączony m w jakiś sposób z ty lną częścią domu, znajdował się powóz! W stajniach stały dwa konie! O rany ! Kto by pomy ślał, że można zrobić coś tak misternego! Spojrzałam na okna, zasłonięte delikatny mi, biały mi firankami i ciężkimi zasłonami; na stole stały naczy nia i sztućce, a garnki i patelnie znajdowały się w kuchenny ch szafkach – wszy stko nie większe od zielonego groszku. – Cathy – odezwała się mama, obejmując mnie ramieniem – spójrz na ten mały dy wan. To prawdziwy perski dy wan, z prawdziwego jedwabiu. Ciągle odkry wała nowe zalety tej niezwy kłej zabawki. – Jak to się stało, że wy gląda jak nowy ? Przecież musi by ć bardzo stary ? – zapy tałam. Twarz mamy okry ła na chwilę ciemna chmura.
– Gdy domek należał do mojej matki, trzy mano go w dużej, szklanej gablocie. Wolno jej by ło na niego patrzeć, ale nie mogła doty kać. Gdy ja go dostałam, tata wziął młotek i rozbił gablotę, pozwalając mi się wszy stkim bawić – ale musiałam przy siąc na Biblię, że niczego nie połamię. – Przy sięgłaś? I złamałaś coś? – Tak, przy sięgłam i coś złamałam. – Nisko opuściła głowę, tak że nie widzieliśmy jej oczu. – By ła jeszcze jedna lalka, przy stojny chłopak, któremu kiedy ś odpadła ręka, gdy próbowałam zdjąć mu płaszcz. Dostałam lanie, nie za to, że uszkodziłam lalkę, ale dlatego, że chciałam zobaczy ć, co miała pod spodem. Chris i ja siedzieliśmy w milczeniu, ale Carrie się oży wiła i z wielkim zainteresowaniem oglądała śmieszne, małe laleczki w eleganckich, kolorowy ch kostiumach. Najbardziej podobało się jej niemowlę w koły sce, a ponieważ ona okazała zainteresowanie, Cory też się przy sunął, aby móc odkry wać liczne skarby domku. Wtedy mama spy tała: – Cathy, czemu by łaś taka smutna, gdy przy szłam? Nie podobały ci się prezenty ? Ponieważ nie mogłam odpowiedzieć, zrobił to za mnie Chris. – Ona jest nieszczęśliwa, ponieważ babcia nie przy jęła prezentu, który dla niej zrobiliśmy. Mama poklepała mnie po ramieniu, ale unikała mojego wzroku. Chris konty nuował: – Dziękujemy ci za wszy stko – nie zapomniałaś o niczy m, przy pominając Mikołajowi o prezentach. Szczególnie dziękujemy za ten domek dla lalek. Wy daje mi się, że nasze maluchy będą miały z niego większą radość niż z inny ch rzeczy. Wbiłam wzrok w dwa trzy kołowe rowerki dla bliźniaków, na który ch mogły jeździć na poddaszu, wzmacniając swoje słabe, cienkie nóżki. Dla Chrisa i dla mnie by ły wrotki, ale mogliśmy uży wać ich ty lko w klasie na poddaszu. Ten pokój by ł wy ciszony gipsowy mi ścianami i drewnianą podłogą. Mama wstała z kolan, uśmiechając się tajemniczo przed wy jściem. Po chwili wróciła, niosąc najwspanialszy prezent – mały, przenośny telewizor! – Tata mi go dał do mojego pokoju. Od razu wiedziałam, kto będzie się najbardziej z niego cieszy ł. Teraz macie prawdziwe okno na świat. Oto właściwe słowa, aby moje nadzieje poszy bowały wy soko, w niebo! – Mamo! – zawołałam podekscy towana. – Tata dał ci taki drogi prezent? Czy to znaczy, że już cię lubi? Czy już wy baczy ł ci ślub z naszy m tatusiem? Czy możemy już iść na dół? W jej błękitny ch oczach znów pojawiło się zakłopotanie. Bez cienia radości tłumaczy ła, że tata jest bardziej przy jazny, że wy baczy ł jej grzech popełniony przeciwko Bogu i społeczeństwu. Potem powiedziała coś takiego, że serce podeszło mi do gardła. – W przy szły m ty godniu prawnik taty skory guje testament. Chce zapisać mi wszy stko; nawet ten dom będzie mój po śmierci mamy. Ojciec nie zostawia jej pieniędzy, ponieważ ona ma swój majątek, odziedziczony po swoich rodzicach. Pieniądze – nic mnie one nie obchodziły. Chciałam się ty lko stąd wy dostać! I nagle poczułam się bardzo szczęśliwa, tak szczęśliwa, że zarzuciłam mamie ręce na szy ję i ucałowałam, mocno ją przy tulając. O rany, to by ł najpiękniejszy dzień, odkąd tu przy jechaliśmy. Ale nagle uświadomiłam sobie, że mama nic jeszcze nie powiedziała o naszy m zejściu na dół. Mimo to by liśmy już o krok od wolności. Mama siedziała na łóżku. Uśmiechały się jej usta, ale nie oczy. Śmiała się z jakichś głupich rzeczy, które opowiadaliśmy z Chrisem. To nie by ł jednak szczery śmiech. – Tak, Cathy, stałam się posłuszną, grzeczną córką, jakiej zawsze pragnął twój dziadek. Mówi coś, a ja to robię. Rozkazuje, ja skaczę. Nareszcie udało mi się go zadowolić.
Nagle przerwała i spojrzała w kierunku podwójny ch okien i bladego światła za nimi. – Tak bardzo jest ze mnie zadowolony, że wy daje dzisiaj przy jęcie, aby przy pomnieć mnie swoim przy jaciołom i towarzy stwu z okolicy. To będzie wielka gala, bo moi rodzice bawią się z rozmachem. Sami nie piją alkoholu, ale nie żałują napojów ty m, którzy nie boją się piekła. Więc, oczy wiście, zostaną dostarczone; będzie też mała orkiestra, grająca do tańca. Przy jęcie! Świąteczne przy jęcie! Z orkiestrą do tańca! Do tego z obsługą! A mama będzie wpisana do testamentu. Czy mógł by ć szczęśliwszy dzień? – Możemy popatrzeć? – Chris i ja wy krzy knęliśmy prawie jednocześnie. – Będziemy bardzo cicho. – Schowamy się i nikt nas nie zauważy. – Mamo, prosimy cię, tak dawno nie widzieliśmy inny ch ludzi i nie by liśmy nigdy na balu bożonarodzeniowy m. Tak długo błagaliśmy, aż się poddała. Odciągnęła nas w odległy kąt, żeby bliźnięta nie mogły podsłuchiwać, i powiedziała szeptem: – Jest takie miejsce, gdzie możecie się ukry ć i patrzeć, ale nie mogę ry zy kować z bliźniętami. One są za małe, aby im ufać, i wiecie, że nie wy siedzą nigdzie dłużej niż dwie sekundy. Carrie by pewnie krzy czała z zachwy tu i ściągnęła na siebie uwagę wszy stkich. Więc dajcie słowo honoru, że im nie powiecie. Obiecaliśmy. Nie, oczy wiście, nie powiedzieliby śmy im, nawet bez przy sięgania. Kochaliśmy nasze małe bliźnięta i nigdy nie zraniliby śmy ich uczuć opowiadaniem o ty m, co tracą. Po wy jściu mamy śpiewaliśmy kolędy i dzień minął dość radośnie, chociaż w koszy ku od babci nie by ło nic świątecznego do jedzenia: kanapki z szy nką, który ch bliźnięta nie lubiły, i zimne plasterki indy ka, jeszcze lodowate, jakby dopiero wy jęte z zamrażalnika. Resztki z Dnia Dziękczy nienia. Wieczór nadszedł szy bko, długo siedziałam wpatrzona w domek dla lalek, przy który m Carrie i Cory radośnie się bawili mały mi, porcelanowy mi figurkami i bezcenny mi miniaturkami. To śmieszne, jak dużo można się nauczy ć od martwy ch przedmiotów, posiadany ch kiedy ś przez małą dziewczy nkę, której wolno by ło na nie patrzeć, ale nie doty kać. A potem pojawiła się inna mała dziewczy nka, której podarowano ten domek i zbito szklane pudełko, aby mogła doty kać przedmiotów umieszczony ch w środku i aby mogła by ć karana – gdy coś zniszczy. Naszła mnie przerażająca my śl: zastanawiałam się, co Cory i Carrie zniszczą i jaka będzie ich kara. Włoży łam do ust kawałek czekolady, osładzając sobie w ten sposób gory cz ponury ch my śli.
Świąteczne przyjęcie
Zgodnie z obietnicą, zaraz po zaśnięciu bliźniąt, mama wśliznęła się do pokoju. Wy glądała tak pięknie, że moje serce przepełniała duma i podziw, a także troszkę zazdrość. Długa, wieczorowa kreacja składała się ze spódnicy z powiewnego, zielonego szy fonu i głęboko wy ciętej góry z zielonego aksamitu. Pod falujący mi wstawkami z szy fonu widniały poły skujące sznurowadła. Z uszu zwisały długie i bły szczące szmaragdowe kolczy ki z bry lantami. Zapach, jaki rozsiewała, przy pominał zapach ogrodu w księży cową noc, gdzieś w orientalny m kraju. Nic dziwnego, że Chris wlepił w nią zauroczony wzrok. Tęsknie westchnęłam: „Boże, pozwól mi kiedy ś tak wy glądać… pozwól mi mieć te wszy stkie zaokrąglenia, które mężczy źni podziwiają”. Kiedy się poruszała, wstawki z szy fonu powiewały jak skrzy dła, wy prowadzające nas po raz pierwszy z zapomnianego, ponurego pokoju. Wędrowaliśmy ciemny mi, szerokimi kory tarzami północnego skrzy dła, idąc krok w krok za srebrny mi obcasami mamy. Szepnęła: – Jest takie miejsce, gdzie ja się chowałam, będąc dzieckiem, gdy chciałam oglądać przy jęcia bez wiedzy rodziców. Będzie wam ciasno we dwójkę, ale ty lko tam możecie się ukry ć i cokolwiek zobaczy ć. Jeszcze raz obiecajcie, że zachowacie ciszę, a gdy będziecie śpiący, wy mknijcie się ukradkiem do pokoju. Zapamiętajcie, jak tam dojść. Upomniała nas, żeby śmy nie siedzieli dłużej niż godzinę, bo bliźnięta mogły by się wy straszy ć, gdy by obudziły się nagle w pusty m pokoju. Mogły by wy jść na kory tarz i Bóg jedy ny wie, co by się wtedy stało. Ukry liśmy się w duży m biurku. By ło tam ciasno i duszno, ale wszy stko dobrze widzieliśmy przez siatkowatą osłonę. Mama po cichu odeszła. Daleko pod nami znajdował się olbrzy mi pokój rzęsiście oświetlony świecami, osadzony mi w trzech giganty czny ch kry ształowo-złoty ch ży randolach, zawieszony ch wy soko pod sufitem. Nigdy nie widziałam ty lu świec palący ch się naraz! To by ło jak we śnie. Po sali krąży ły setki bogato ubrany ch ludzi, śmiejący ch się i rozmawiający ch. Podchodzili do niewiary godnie pięknej choinki. Musiała mieć ze trzy metry wy sokości – bły szczała ty siącem złoty ch lampek, oświetlający ch kolorowe ozdoby i olśniewający ch swą urodą. Tuziny służący ch w czerwono-czarny ch strojach podążały z kuchni do salonu, wnosząc srebrne tace zastawione wy kwintny m jedzeniem, które stawiali na długich stołach. Tam olbrzy mia, kry ształowa fontanna try skała żółty m pły nem, spły wający m do srebrnej czary. Wiele osób podchodziło z kieliszkami, aby je napełnić musujący m napojem. By ły jeszcze dwie inne srebrne wazy z ponczem, obie na ty le duże, że można by w nich wy kąpać dziecko. Tak wspaniale, podniecająco, czarująco… Dobrze by ło wiedzieć, że za naszy mi zamknięty mi drzwiami nadal kwitło szczęśliwe ży cie. – Cathy – szepnął mi Chris do ucha – oddałby m duszę diabłu za jeden jedy ny ły k z tej kry ształowo-srebrnej fontanny ! Pomy ślałam to samo!
Nigdy w ży ciu nie czułam się taka głodna, taka spragniona i taka samotna. Mimo to oboje by liśmy oczarowani i zachwy ceni przepy chem, jaki można stworzy ć za pieniądze. Parkiet do tańca, ułożony w mozaikę, świeżo nawoskowany, lśnił jak lustro. Na ścianach wisiały olbrzy mie zwierciadła w złoty ch ramach, odbijające postacie tancerzy. Czasami trudno by ło odróżnić lustrzane odbicie od rzeczy wistości. Poręcze niezliczony ch krzeseł i sof ustawiony ch pod ścianami by ły złotego koloru, a obicia – z czerwonego aksamitu albo białego brokatu. Krzesła oczy wiście francuskie – pewnie Ludwik XIV lub XV. Absolutny szy k! Wy szukiwaliśmy najmłodsze i najpiękniejsze pary. Komentowaliśmy ich stroje, fry zury i zastanawialiśmy się, jakie związki ich łączy ły. Ale najdłużej obserwowaliśmy mamę, która by ła w centrum zainteresowania. Tańczy ła najczęściej z wy sokim, przy stojny m mężczy zną z ciemny mi włosami i długimi wąsami. To on przy niósł jej kieliszek i talerz z jedzeniem, potem siedzieli na aksamitnej kanapie, jedli kanapki i przy stawki. Uważałam, że by li zby t blisko siebie. Szy bko przeniosłam wzrok na trzech kucharzy za długimi stołami – smaży li coś, co przy pominało naleśniki, i gotowali kiełbaski, które potem wy pełniali nadzieniem. Apety czne zapachy dotarły aż do nas. Nasze posiłki by ły monotonne i nudne: kanapki, zupy i trady cy jny pieczony kurczak z sałatką ziemniaczaną. Tam, na dole, zajadano się prawdziwy mi smakoły kami. Jedzenie na dole by ło gorące. Nasze czasami letnie, najczęściej zupełnie zimne. Mleko trzy maliśmy na schodach, na poddaszu, żeby nie skwaśniało – czasami znajdowaliśmy lód na wierzchu. Jeżeli wy stawiliśmy na schody cały koszy k z jedzeniem, schodziły się my szy i buszowały w nim ile wlezie. Od czasu do czasu mama znikała z ty m mężczy zną. Gdzie szli i co robili? Czy się całowali? Czy by ła w nim zakochana? Nawet z tego odległego miejsca w gabinecie mogłam stwierdzić, że mężczy zna by ł zafascy nowany mamą. Nie mógł oderwać od niej wzroku ani powstrzy mać rąk od doty kania jej. Gdy tańczy li przy wolnej muzy ce, trzy mał ją tak blisko siebie, że by li przy tuleni policzkami. Gdy kończy li taniec, obejmował ją na wy sokości ramion albo w pasie – a raz miał nawet czelność dotknąć jej biustu! My ślałam, że mama uderzy wąsacza w tę jego przy stojną twarz – ja by m to zrobiła! Ale ona ty lko odwróciła się i roześmiała, po czy m popchnęła go, mówiąc coś, co musiało by ć ostrzeżeniem, żeby nie robił tego publicznie. On się uśmiechnął, wziął jej rękę i podniósł do ust, a ich oczy połączy ło długie, znaczące spojrzenie – tak mi się wy dawało. – Chris, widzisz mamę z ty m mężczy zną? – Pewnie, że ich widzę. On jest taki wy soki jak tata. – Widziałeś, co zrobili przed chwilą? – Jedli i pili, śmiali się, rozmawiali i tańczy li tak jak wszy scy. Cathy, pomy śl ty lko, gdy mama odziedziczy te wszy stkie pieniądze, będziemy mogli robić takie imprezy w święta i nasze urodziny. W przy szłości by ć może będziemy mieli kilku z ty ch gości, którzy są dzisiaj obecni. Wy ślijmy zaproszenia naszy m znajomy m z Gladstone. Ale by liby zaskoczeni, widząc, co dziedziczy my ! Właśnie wtedy mama i jej towarzy sz wstali z kanapy i wy szli. Wówczas nasze spojrzenia spoczęły na innej, pięknej kobiecie, współczuliśmy jej, bo jak mogła konkurować z mamą? Potem do salonu wkroczy ła nasza babcia, patrząc prosto przed siebie i do nikogo się nie uśmiechając. Nie miała na sobie szarej sukienki, co już wy starczy ło, żeby nas zaskoczy ć. Jej długa, wieczorowa suknia by ła z rubinowo-czerwonego aksamitu; obcisła z przodu i luźna z ty łu. Włosy ułożone w loki miała upięte wy soko na głowie, a na szy i, ramionach, palcach i w uszach poły skiwały diamenty i rubiny. Kto by pomy ślał, że ta władczo wy glądająca, elegancka kobieta by ła naszą okrutną babcią? Mimo że z oporami, to jednak musieliśmy przy znać szeptem: – Ona wy gląda wspaniale.
– Tak, robi wrażenie. Jest jak Amazonka. – Zła Amazonka. – Tak, wojownicza Amazonka, gotowa walczy ć samy m ty lko wzrokiem. Ona i tak nie potrzebuje innej broni. Wtedy ujrzeliśmy jego! Naszego nieznanego dziadka! Zaparło mi dech w piersiach, gdy spojrzałam w dół i ujrzałam mężczy znę tak bardzo przy pominającego naszego tatę, ty le że znacznie starszego i zniedołężniałego. Siedział w bły szczący m wózku inwalidzkim, ubrany w smoking i białą, wizy tową koszulę z czarny m pasem. Jego przerzedzone włosy by ły prawie białe, a w blasku światła lśniły jak srebro. Miał gładką, niepooraną zmarszczkami skórę. Równie przerażeni, co zafascy nowani nie mogliśmy oderwać oczu od tej demonicznej postaci. Wy glądał wątle, ale nadal nienaturalnie przy stojnie, jak na człowieka w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat i bliskiego śmierci. Nagle podniósł głowę i spojrzał w kierunku naszej kry jówki! Przez jedną straszną, koszmarną chwilę wy dawało się nam, że wie, że jesteśmy tu, schowani za drucianą zasłoną! Na jego ustach błąkał się uśmieszek. Co miał znaczy ć ten uśmiech? Mimo to nie wy glądał na tak bezlitosnego jak babcia. Czy rzeczy wiście by ł takim okrutnikiem i ty ranem, za jakiego go uważaliśmy ? Sądząc po łagodny m, uprzejmy m uśmiechu, jakim obdarowy wał wszy stkie witające się z nim osoby podające mu rękę czy poklepujące go po ramieniu, wy dawał się dość sy mpaty czny. Po prostu stary człowiek na wózku, który w dodatku nie wy glądał na chorego. Ale to właśnie on kazał wy chłostać mamę i przy glądał się temu ze spokojem. Jak więc mogliby śmy mu kiedy kolwiek wy baczy ć? – Nie wiedziałam, że on tak bardzo przy pomina tatę – szepnęłam Chrisowi do ucha. – Czemu nie? Tata by ł jego o wiele młodszy m przy rodnim bratem. Zanim urodził się tata, dziadek by ł już dorosły, miał żonę i dwóch sy nów. Oto na dole by ł Malcolm Neal Foxworth, ten sam, który wy pędził swoją młodą macochę i jej sy nka. Biedna mama. Jak mogliby śmy winić ją za zakochanie się w swoim wujku, który by ł wówczas młody, przy stojny i czarujący ? Mając takich rodziców, musiała mieć kogoś do kochania i musiała by ć też kochana… ona musiała… on musiał. Miłość przy chodzi nieproszona. Na miłość nie ma rady – strzały amorka są źle wy mierzone. Takie uwagi wy mienialiśmy szeptem między sobą. Nagle usły szeliśmy zbliżające się do naszej kry jówki kroki. – Corrine wcale się nie zmieniła – powiedział jakiś męski głos – jest ty lko jeszcze piękniejszą, tajemniczą, intry gującą kobietą. – Tak, to dlatego, że zawsze ci się podobała, Al – odpowiedziała kobieta. – Szkoda ty lko, że miała oko na Christophera Foxwortha, a nie na ciebie. To by ł naprawdę ktoś wy jątkowy. Jednak jestem pełna podziwu dla tej pary ograniczony ch świętoszków, że wy baczy li Corrine jej małżeństwo z wujkiem. – Musieli jej wy baczy ć. Gdy z trójki dzieci zostaje ty lko jedno, trzeba je z powrotem przy jąć na łono rodziny. – Czy to nie dziwne, jak się ży cie toczy ? – spy tała kobieta, głosem wskazujący m na wy picie znacznej ilości alkoholu. – Troje dzieci… i ty lko to niechciane, niekochane zostaje, aby wszy stko dziedziczy ć. Na pół pijany mężczy zna zarechotał. – Corrine nie zawsze by ła taka niechciana. Pamiętasz, jak staruszek ją adorował? Dopóki nie spotkała Christophera, by ła święta w jego oczach. Ale ta jej wiedźmowata matka nigdy nie miała
do niej cierpliwości. Może zazdrosna. A jaka to bogata gratka w rękach Bartholomewa Winslowa. Chciałby m, żeby mi się trafiła! – rzekł rozmarzony m głosem niewidoczny Al. – Nie wątpię! – parsknęła kobieta, stawiając na stole coś, co zagrzechotało jak lód w szklance. – Piękna, młoda i bogata kobieta jest gratką dla każdego mężczy zny. Ale to za wy sokie progi dla takiego frajera jak ty, Albercie Donnę. Corrine Foxworth nigdy by nawet na ciebie nie spojrzała ani teraz, ani gdy by łeś młody. Poza ty m jesteś ze mną. Sprzeczająca się para oddaliła się. Mijały długie godziny, podczas który ch zbliżały się i oddalały inne głosy. Oboje by liśmy już zmęczeni i czuliśmy potrzebę odwiedzenia łazienki. Poza ty m martwiliśmy się o bliźnięta, które zostały same w pokoju. Co by by ło, gdy by który ś z gości zawędrował do zakazanego pokoju i ujrzał śpiące dzieci? Wtedy cały świat – i nasz dziadek – dowiedziałby się, że mama ma czworo dzieci. Wokół naszej kry jówki zgromadził się tłum śmiejący ch się, rozmawiający ch i pijący ch gości. Minęła cała wieczność, zanim się oddalili i dali nam możliwość otworzenia drzwi biurka. Wy gramoliliśmy się i co sił w nogach popędziliśmy w kierunku, z którego przy szliśmy. Dotarliśmy do naszego więzienia niezauważeni i nieusły szani przez nikogo. Bliźnięta leżały pogrążone w mocny m śnie, dokładnie tak, jak je zostawiliśmy. Wy glądały jak identy czne, mizerne, blade lalki… jak dzieci przedstawiane na obrazkach w stary ch książkach. Nie przy pominały wcale współczesny ch dzieci – chociaż kiedy ś takie by ły. I znowu będą, przy sięgłam to sobie! Potem zaczęliśmy się kłócić, kto ma pierwszy skorzy stać z łazienki, w końcu Chris popchnął mnie na łóżko, a sam pobiegł do wy gódki, zatrzaskując drzwi. Wściekałam się, bo opróżnianie pęcherza trwało całą wieczność. O rany, jak on mógł ty le przetrzy mać. Zaspokoiwszy zew natury, usiedliśmy wreszcie razem, aby omówić to, co widzieliśmy i podsłuchaliśmy. – My ślisz, że mama ma zamiar wy jść za tego Winslowa? – zapy tałam, pogrążając się od razu w ty siącach wątpliwości. – Skąd mam wiedzieć? – odparł bez entuzjazmu Chris. – Chociaż wy gląda na to, że wszy scy tak uważają, oni oczy wiście wiedzą o niej więcej niż my. Co za dziwaczny pomy sł. Czy my, jej dzieci, nie znamy naszej mamy lepiej od inny ch? – Chris, czemu tak powiedziałeś? – Co? – To, co powiedziałeś – o ty m, że inni znają naszą mamę lepiej od nas. – Cathy, ludzie mają różne oblicza. Dla nas mama jest ty lko mamą. Dla inny ch jest piękną, seksowną, młodą wdową, mającą odziedziczy ć fortunę. Nic dziwnego, że wszy stkie ćmy zlatują się, aby otoczy ć to jasne światło, jakim ona jest. O rany ! Mówił o ty m tak zwy czajnie, jakby to dla niego nie miało najmniejszego znaczenia – ale ja wiedziałam, że miało. My ślałam, że bardzo dobrze znałam swego brata. Musiał cierpieć tak samo jak ja, bo wiedziałam, że nie chciał, aby mama znów wy chodziła za mąż. Mimo to westchnęłam, ponieważ zazdrościłam mu opty mizmu. Musiałam popracować nad sobą, zmienić się i stać się taka jak Chris – wiecznie zadowolona. Musiałam nauczy ć się ukry wać cierpienie, tak jak on. Musiałam nauczy ć się uśmiechać, nie narzekać i skończy ć z ty m czarnowidztwem. Już wcześniej rozmawialiśmy o możliwości ponownego zamążpójścia mamy i żadne z nas nie chciało, aby do tego doszło. Uważaliśmy, że nadal należała do naszego taty ; chcieliśmy, aby by ła wierna jego pamięci i na zawsze pozostała jego miłością. A gdy wy jdzie znów za mąż, gdzie będzie miejsce dla naszej czwórki? Czy ten Winslow o przy stojnej twarzy i długich wąsach
będzie chciał mieć czworo cudzy ch dzieci? – Cathy – my ślał głośno Chris. – Zdajesz sobie sprawę, że to jest właściwy moment na zwiedzenie tego domu? Drzwi stoją otworem, dziadkowie są na dole. Mama jest zajęta – idealna okazja, aby dowiedzieć się jak najwięcej o ty m domu. – Nie – krzy knęłam przerażona. – A jeżeli babcia coś odkry je? Złoi nam wszy stkim skórę. – Więc ty zostań z bliźniętami – powiedział zaskakująco ostro. – Jeżeli ktoś mnie złapie, do czego na pewno nie dojdzie, wezmę na siebie całą winę i karę. Pomy śl, może kiedy ś będziemy musieli wiedzieć, którędy stąd uciec? Na jego ustach pojawił się figlarny uśmieszek, po czy m dodał: – Przebiorę się na wy padek, gdy by mnie ktoś zobaczy ł. Przebierze się? Jak? Zapomniałam jednak o ukry ty ch na poddaszu stary ch ubraniach. Po kilku minutach zszedł ze stry chu ubrany w niemodny, ciemny, ty lko odrobinę za duży garnitur. Chris by ł wy soki jak na swój wiek. Jasne włosy przy kry ł przerzedzoną, ciemną peruką znalezioną w kufrze. W ciemny m świetle mógł by ć wzięty za niskiego, zabawnie wy glądającego mężczy znę. Lekkim krokiem paradował przede mną w tę i z powrotem. Potem pochy lił się do przodu i przechadzał krokiem Groucho Marxa, trzy mając w palcach niewidzialne cy garo. Zatrzy mał się przede mną i uśmiechnął z pewnością siebie, kłaniając się nisko i unosząc niewidzialny cy linder w szerokim, dżentelmeńskim geście. Roześmiałam się, a on, zadowolony z efektu, spy tał: – Powiedz mi teraz szczerze, kto mógłby poznać, że ten mały, ponury człowieczek należy do klanu wielkich Foxworthów? Nikt! Kto bowiem widział kiedy kolwiek takiego Foxwortha? Niezdarnego, chudego, z ciemny mi, przy pominający mi ptasie gniazdo włosami, a także z wąsami nary sowany mi ołówkiem? Żadne zdjęcie na poddaszu nie przy pominało tego popisującego się ty pa. – Dobra, Chris, skończ już. Idź, zobacz, co się da, ty lko wracaj szy bko. Nie lubię tu by ć bez ciebie. Podszedł bliżej, aby powiedzieć konspiracy jny m, szelmowskim szeptem: – Zaraz będę z powrotem, moja piękności, przy niosę ci wszy stkie ciemne i tajemnicze sekrety tego bardzo dużego i bardzo starego domu. I nagle, ku mojemu zaskoczeniu, zostałam pocałowana w policzek. Tajemnice? A mówił, że to ja miałam skłonności do przesadzania. Co się z nim działo? Czy nie wiedział, że to my by liśmy sekretem tego domu? Wy kąpałam się, umy łam głowę i przebrałam do snu, ale oczy wiście w noc Bożego Narodzenia nie mogłam iść do łóżka w noszonej już koszuli, skoro miałam kilka nowy ch, przy niesiony ch przez „Mikołaja”. Założy łam wspaniałą koszulę, białą, z długimi rękawami zebrany mi w mankiety przy nadgarstkach. Zdobiła ją błękitna, saty nowa wstążka, wszy stko by ło wy kończone koronką, a przód i ty ł góry plisowane i pokry te delikatny mi róży czkami oraz wy haftowany mi zielony mi listkami. To by ła piękna nocna koszula, wspaniale uszy ta i mając ją na sobie, czułam się wspaniale. Chris przeniósł wzrok z włosów na moje bose stopy, a jego oczy powiedziały coś, czego słowa nigdy dotąd nie wy raziły. Patrzy ł na moją twarz i opadające kaskadami włosy, które, by łam pewna, lśniły od codziennego szczotkowania. Wy dawał się zauroczony i zaskoczony ; podobnie wy glądał, patrząc na biust mamy uwy puklony ponad dekoltem jej sukienki. Nic dziwnego, że mnie pocałował – tak bardzo przy pominałam księżniczkę. Stał w drzwiach, ciągle patrząc na mnie, i my ślę, że by ł bardzo szczęśliwy, odgry wając rolę szlachetnego ry cerza, stającego w obronie swojej damy i mały ch dzieci. W tej chwili nasz los zależał od jego odwagi.
– Trzy maj się, niedługo wrócę – szepnął. – Christopher – odparłam również szeptem – brakuje ci ty lko białego konia i tarczy. – Nie – szepnął znowu – jednorożca i lancy z głową zielonego smoka na czubku. Przy galopuję z powrotem w mojej lśniącej, białej zbroi, owiewany wiatrem i w promieniach sierpniowego słońca. Gdy zejdę na ziemię, będziesz patrzy ła w górę na kogoś o trzech metrach wzrostu, więc mów do mnie z szacunkiem, moja pani Catherine. – Tak, mój panie. Ruszaj i zgładź smoka, ale nie marudź zby t długo, bo mogłaby m zostać pokonana przez wszy stkie niebezpieczeństwa, czy hające na mnie i dzieci w tym zimny m zamku, gdzie wszy stkie mosty zwodzone są podniesione, a kraty opuszczone. – Żegnaj – szepnął. – Nie lękaj się. Niebawem powrócę i wezmę w opiekę ciebie i dzieci. Chichocząc, weszłam do łóżka, aby się położy ć obok Carrie. My ślałam o mamie i ty m mężczy źnie, o Chrisie, wszy stkich chłopcach, o romanty czności – i miłości. Kiedy miękko zapadałam się w sen przy grającej na dole muzy ce, dotknęłam ręką małego pierścionka w kształcie serduszka, który tata włoży ł mi na palec, gdy miałam zaledwie siedem lat. Od dawna by ł już dla mnie za mały. Mój talizman. Talizman, noszony teraz na delikatny m, złoty m łańcuszku. Wesołych Świąt, Tatusiu.
Odkrycia Christophera…
Nagle poczułam na ramieniu mocny uścisk czy jejś budzącej mnie ze snu ręki! Przerażona patrzy łam na kobietę, w której z trudem rozpoznałam mamę. Zapy tała zdenerwowany m głosem: – Gdzie jest twój brat? Wy zwoliłam się z jej uścisku, potem odwróciłam głowę, aby spojrzeć na łóżko oddalone o metr od mojego. By ło puste. A więc został za długo. Czy powinnam kłamać, mówiąc, że jest na poddaszu? Nie, to by ła przecież nasza mama, która nas kochała; ona powinna zrozumieć. – Chris poszedł obejrzeć pokoje na ty m piętrze. Czy szczerość nie jest najlepszą obroną? Nigdy nie okłamaliśmy ani naszej mamy, ani siebie nawzajem. Babcię raz, ale ty lko wtedy, gdy by ło to konieczne. – A niech to wszy scy diabli! – zaklęła, czerwieniejąc od nowej fali złości, którą teraz skierowała na mnie. Z całą pewnością ukochany starszy sy n, którego wy raźnie fawory zowała, nigdy nie zdradziłby jej bez mojego diabelskiego wpły wu. Potrząsała mną tak długo, aż poczułam się jak szmaciana lalka. – Za to, co zrobiliście, nigdy, nawet na szczególną okazję, nie wy puszczę ciebie ani Christophera z tego pokoju! Oboje mi przy rzekliście – i nie dotrzy maliście słowa! Jak mogę wam teraz ufać? My ślałam, że mnie kochacie i nigdy nie zdradzicie! – Mamusiu, nie zrobiliśmy nic złego. By liśmy bardzo cicho w naszej kry jówce. Nikt nie zauważy ł, że tam by liśmy. Naprawdę by liśmy cicho. Nie możesz mówić, że nigdy nas nie wy puścisz! Musisz nas stąd wy puścić! Nie możesz nas wiecznie trzy mać zamknięty ch i ukry ty ch przed światem. Przy glądała mi się jakoś dziwnie i nie odpowiadała. My ślałam, że dostanę w twarz, ale nie – puściła moje ramię i odwróciła się do wy jścia. Szy fonowe wstawki wieczorowej sukni rozsiewały słodki, kwiatowy zapach perfum, tak bardzo niepasujący do srogiego zachowania mamy. Gdy już miała wy chodzić, do pokoju wśliznął się cicho mój brat. Zamknął drzwi, otworzy ł usta, chcąc coś powiedzieć. Wtedy ujrzał mamę, a na jego twarzy pojawił się dziwny gry mas. Mama uniosła rękę i z całej siły uderzy ła go w twarz. Po chwili, zanim zdąży ł ochłonąć, drugi policzek poczuł siłę jej złości! Teraz blada twarz Chrisa nosiła dwa duże, czerwone ślady. – Jeżeli jeszcze raz zrobisz coś takiego, Christopherze Foxworth, osobiście stłukę nie ty lko ciebie, ale i Cathy. Kolor, który na moment zabarwił nienaturalnie bladą twarz Christophera, odpły nął, pozostawiając ty lko czerwone ślady uderzeń, wy glądające jak rozmazane, krwawe plamy. Czułam, jak krew ucieka mi do stóp i słabnę. Patrzy łam na tę kobietę, która wy dawała mi się teraz kimś obcy m, nieznany m, kimś, kogo wcale nie chciałam poznać. Czy to nasza mama, która zwy kle przemawiała do nas czule i słodko? Czy to ta sama mama, która by ła pełna zrozumienia
dla cierpień, jakie musieliśmy znosić? Czy ten dom „coś” z nią robił – zmieniał ją? Nagle olśniło mnie… tak, ona się zmieniała. Już nie przy chodziła do nas tak często, jak na początku. Przeraziło mnie, że wszy stko, w co wierzy liśmy i w czy m mieliśmy oparcie, wy darto nam nagle spod stóp – pozostały zabawki, gry i prezenty. W zdumiony m wy razie twarzy Chrisa musiała ujrzeć coś, co przezwy cięży ło jej dziką złość. Przy ciągnęła go do siebie i pokry ła jego bladą twarz szy bkimi pocałunkami, który mi chciała naprawić wy rządzoną krzy wdę. Pocałunki, pocałunki. Nawijała na palec jego włosy, doty kała policzków, położy ła głowę Chrisa na swoim miękkim, obfity m biuście, pozwalając mu zapadać się w zmy słowość, pobudzoną bliskością jej śmietankowego ciała. – Przepraszam, kochanie – szepnęła, z głosem i oczami pełny mi łez – wy bacz mi, proszę, wy bacz mi. Nie bądź taki przerażony. Mnie nie możesz się bać! Przecież nie mówiłam poważnie o biciu. Kocham cię. Nigdy nie zbiłaby m ciebie ani Cathy. Czy kiedy ś to zrobiłam? Jestem zdenerwowana, ponieważ wszy stko idzie po mojej my śli – po naszej my śli – i nie możecie teraz tego zepsuć. Wzięła twarz Chrisa w obie dłonie i pocałowała w usta, wy dęte pod wpły wem silnego uścisku jej rąk. I te diamenty, szmaragdy, które ciągle bły szczały … światła alarmowe, przed czy mś ostrzegające. Ale przed czy m? Tego jeszcze nie mogłam wiedzieć. Oczy wiście wy baczy ł jej, tak jak i ja. I oczy wiście musieliśmy dowiedzieć się, co szło po jej i naszej my śli. – Prosimy cię, mamo, powiedz nam, co to jest, prosimy. – Inny m razem – powiedziała w ogromny m pośpiechu. Chciała wrócić na przy jęcie, zanim ktoś zauważy jej nieobecność. Jeszcze raz wy całowała nas oboje. I wtedy przy szło mi na my śl, że nigdy nie doty kałam policzkiem jej miękkiego biustu. – Inny m razem, może jutro, powiem wam wszy stko – dodała. Pochy liła się, aby ucałować Carrie, a potem pocałowała także policzek Cory ’ego. – Wy baczy łeś mi, Christopherze? – Tak, mamusiu. Rozumiem. Nie powinienem by ł zwiedzać domu. Uśmiechnęła się i powiedziała: – Wesoły ch Świąt i do zobaczenia wkrótce. Drzwi zamknęła za sobą na klucz. Pierwszy dzień świąt dobiegł końca. Zegar w holu wy bił pierwszą. Mieliśmy pokój pełen prezentów, telewizor, szachy, o które prosiliśmy, czerwony i niebieski rowerek na trzech kółkach, nowe grube i ciepłe ubrania, a także dużo słody czy, a do tego Chris i ja by liśmy – w pewny m sensie – na wspaniały m przy jęciu. A jednak coś nowego wkroczy ło w nasze ży cie. Ty m czy mś by ło zachowanie naszej mamy, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczy liśmy. Przez krótką chwilę mama zupełnie przy pominała babcię! Leżałam w ciemności na jedny m łóżku z Carrie i Chrisem. On pachniał jakoś inaczej niż ja. Położy łam głowę na chłopięcej klatce piersiowej i sły szałam ry tmiczne uderzenia serca Chrisa w takt cichej muzy ki, nadal dobiegającej do naszy ch uszu. On bawił się moimi włosami, skręcając je na palcach w korkociągi. – Chris, czy nie my ślisz, że dorosłe ży cie jest okropnie skomplikowane? – Chy ba tak. – Zawsze my ślałam, że gdy się jest dorosły m, to się wie, jak postąpić w każdej sy tuacji, potrafi się rozróżnić, co jest dobre, a co złe. Nigdy nie my ślałam, że dorośli błądzą tak samo jak my. – Jeżeli masz na my śli mamę, to ona nie chciała tak się zachować. Jej rodzice przeciągają ją
na jedną stronę, my na drugą – a teraz ma jeszcze tego faceta z wąsami. On ją także pewnie przeciąga na swoją stronę. – Mam nadzieję, że mama nie wy jdzie znów za mąż! My potrzebujemy jej bardziej niż ten człowiek! Chris się nie odezwał. – A ten telewizor, który nam przy niosła – czekała, aż dostanie go od ojca, chociaż mogła nam sama kupić dawno temu, zamiast ty lu nowy ch rzeczy dla siebie. A biżuteria! Ciągle nosi nowe pierścionki, bransolety, kolczy ki i naszy jniki. – Cathy, popatrz na to od innej strony – powiedział spokojnie. – Gdy by dała nam telewizor pierwszego dnia po przy jeździe, siedzieliby śmy przez cały dzień wpatrzeni w ekran. Nie zrobiliby śmy naszego wspaniałego ogrodu na poddaszu, w który m bawią się bliźnięta. Nie robiliby śmy nic, oprócz siedzenia i oglądania telewizji. Popatrz, jak wiele się nauczy liśmy w czasie ty ch długich dni, na przy kład, jak się robi kwiaty i zwierzęta. Maluję teraz lepiej niż wtedy, gdy tu przy jechaliśmy, a pomy śl o książkach, które przeczy taliśmy. Ty, Cathy, też się zmieniłaś. – Jak? Jak się zmieniłam? Powiedz. Pokręcił głową na poduszce w geście wy rażający m bezradność. – No dobra. Nie musisz mówić nic miłego. Ale zanim wy jdziesz z tego łóżka i wrócisz do swojego, musisz opowiedzieć mi wszy stko, co odkry łeś – wszy stko. Ty lko niczego nie pomiń, nawet swoich my śli. Chcę się czuć tak, jakby m by ła tam z tobą. Odwrócił głowę, a kiedy nasze oczy się spotkały, powiedział dziwny m głosem: – Ty byłaś tam ze mną. Czułem twoją obecność, dotknięcie twojej ręki, twój szept do ucha i jeszcze bardziej wy tężałem wzrok, aby ś wszy stko mogła zobaczy ć. Ten giganty czny dom zrobił na nim wrażenie; sły chać to by ło w jego głosie. – Cathy, to jest okropnie duży dom, tak duży jak hotel. Mnóstwo pokoi, wy posażony ch w piękne, drogie rzeczy, ale widać, że w ogóle nieuży wane. Ty lko na ty m piętrze naliczy łem czternaście pokoi, a wy daje mi się, że kilka mały ch opuściłem. – Chris – wy krzy knęłam rozczarowana. – Nie opowiadaj mi w ten sposób! Chcę się czuć tak, jakby m by ła tam z tobą. Zacznij od początku i powiedz mi, co się działo od chwili, gdy wy szedłeś z pokoju. – No więc – powiedział, wzdy chając, jakby sprawiało mu to kłopot – skradałem się ciemny m kory tarzem tego skrzy dła aż do miejsca, gdzie hol łączy się z główną rotundą, tam, skąd obserwowaliśmy przy jęcie. Nie zaglądałem do żadnego pokoju z północnego skrzy dła. Kiedy dotarłem do miejsca, gdzie mógł mnie ktoś zobaczy ć, musiałem by ć bardzo ostrożny. Zabawa na dole by ła jeszcze głośniejsza, a wszy scy wy dawali się pijani. Jakiś mężczy zna wy śpiewy wał coś o ty m, jak bardzo brakuje mu dwóch przednich zębów. To brzmiało tak śmiesznie, że podszedłem do balustrady i popatrzy łem na bawiący ch się ludzi. Dziwnie wy glądali z takiej perspekty wy. Pomy ślałem, że będę musiał o ty m pamiętać, ry sując ludzi z góry. Perspekty wa bardzo zmienia obraz. Według mnie perspekty wa zmieniała wszy stko. – Oczy wiście szukałem mamy – mówił dalej po moim ponagleniu – ale jedy ny mi ludźmi, jakich rozpoznawałem na dole, by li nasi dziadkowie. Dziadek wy glądał na trochę zmęczonego, widziałem, jak przy szła po niego pielęgniarka i wy wiozła na wózku. Patrzy łem za nim, żeby się zorientować, w jakim kierunku znajduje się jego pokój. – Czy ona by ła w biały m fartuchu? – Oczy wiście. Skąd miałby m wiedzieć, że to pielęgniarka. – Dobra, mów dalej. Ty lko nic nie opuść.
– Zaraz po wy prowadzeniu dziadka wy szła babcia i wtedy usły szałem głosy na schodach! Chy ba nie widziałaś nikogo ruszającego się szy bciej niż ja wtedy ! Nie mogłem się schować do skrzy ni niezauważony, więc wcisnąłem się w kąt, w który m na podwy ższeniu stała zbroja. Po schodach szła nasza mama z ty m samy m ciemnowłosy m, wąsaty m facetem. – Co oni robili? Po co poszli na górę? – Nie zauważy li mnie ukry tego w kącie chy ba ty lko dlatego, że by li bardzo zajęci sobą. On chciał zobaczy ć jakieś łóżko, które mama ma w pokoju. – Jej łóżko – chciał zobaczy ć jej łóżko? Po co? – To szczególne łóżko, Cathy. On powiedział do mamy : „Daj spokój, już dość długo mnie zwodziłaś”. W jego głosie wy czułem prowokację. Potem dodał: „Już czas, żeby ś mi pokazała to bajeczne, łabędzie łóżko, o który m ty le sły szałem”. Mama robiła wrażenie, jakby się lękała, że nadal siedzimy w biurku. Zmieszana spojrzała w tamtą stronę. Jednak zgodziła się i powiedziała: „Dobrze, Bart – ale możemy tam wejść ty lko na chwilę. Wiesz, co wszy scy będą podejrzewać, jeżeli nie będzie nas dłuższy czas?”. Zaśmiał się i znów się z nią drażnił: „Nie mam pojęcia, co sobie wszy scy pomy ślą. Powiedz, co będą podejrzewać?”. By łem na niego zły za to, co powiedział. W ty m miejscu Chris przerwał, a jego oddech stał się szy bszy i cięższy. – Coś ukry wasz – zauważy łam, znając go tak dobrze, jak książkę przeczy taną sto razy. – Kry jesz ją! Widziałeś coś, o czy m nie chcesz mi powiedzieć! To nie jest w porządku! Pamiętasz, że pierwszego dnia, gdy tu przy jechaliśmy, obiecaliśmy sobie uczciwość i prawdomówność – masz mi naty chmiast powiedzieć, co widziałeś! – O Boże – powiedział, kręcąc się, odwracając głowę i wzrok, aby nie spojrzeć mi w oczy – a jaką różnicę robi kilka pocałunków? – Kilka pocałunków! – wy buchnęłam. – Widziałeś, jak ją całował kilka razy ? Jakie to by ły pocałunki? W rękę – czy takie prawdziwe w usta? Gorąco biło przez jego pidżamę, ale milczał. – To by ły namiętne pocałunki, tak? – wy rzuciłam z siebie, przekonana o ty m nawet bez jego potwierdzenia. – On ją całował, ona mu pozwalała, a może nawet doty kał jej piersi i szczy pał ją w pośladki, jak robił to kiedy ś tata, nie wiedząc, że by łam w pokoju! Czy to właśnie widziałeś, Christopher? – Co to za różnica? – odpowiedział zdławiony m głosem. – Cokolwiek zrobił, jej to chy ba nie przeszkadzało, za to mnie zrobiło się niedobrze. Mnie też robiło się niedobrze. Mama by ła wdową dopiero osiem miesięcy. Czasami jednak osiem miesięcy może się wy dawać ośmioma latami, a w końcu jaką wartość miała przeszłość, gdy teraźniejszość by ła tak ekscy tująca… bo, założę się, wy darzy ło się wiele rzeczy, o który ch Chris nie miał zamiaru mi powiedzieć. – Słuchaj, Cathy, nie wiem, co ci chodzi po głowie, ale mama kazała mu przestać, bo inaczej nie pokazałaby mu swojego pokoju. – Założę się, że robił coś okropnego! – Pocałował ją – powiedział Chris, wpatrując się w choinkę – ty lko kilka pocałunków i przy tuleń, ale jej oczy i tak rozbły sły, a wtedy ten Bart zapy tał, czy to łabędzie łoże należało kiedy ś do francuskiej kurty zany. – A co to jest ta francuska kurty zana? Chris chrząknął. – Sprawdziłem w słowniku; to rzeczownik, oznacza kobietę zachowującą swoje względy dla mężczy zn z ary stokracji i dworu. – Względy – jakie względy ?
– Takie, za które bogaci faceci płacą – odparł pośpiesznie, po czy m konty nuował opowieść, zasłaniając mi usta ręką, żeby m się już nie odzy wała. – Oczy wiście mama stwierdziła, że takie łóżko nie mogłoby się znajdować w ty m domu. Powiedziała, że łóżko o nadszarpniętej reputacji, nawet najpiękniejsze, zostałoby nocą spalone przy świecach i modlitwie. A to łabędzie łóżko należało kiedy ś do jej babci i gdy by ła małą dziewczy nką, pragnęła babcinego apartamentu najbardziej na świecie. Rodzice jednak nie pozwolili jej zamieszkać w ty ch pokojach, obawiając się, aby nie dostała się pod zły wpły w ducha babci, która wprawdzie nie by ła zupełnie święta, ale nie by ła też kurty zaną. Wtedy mama roześmiała się i powiedziała Bartowi, że teraz jest uważana za tak bardzo zepsutą, że już nic nie może jej bardziej zdemoralizować. I wiesz, poczułem się wtedy okropnie. Przecież mama nie jest zepsuta – tatuś ją kochał… by li małżeństwem… a to, co mąż i żona robią, gdy są sami, jest ty lko ich pry watną sprawą. Wstrzy małam oddech. Chris zawsze wiedział wszy stko – absolutnie wszy stko! – No więc mama powiedziała: „Jedno krótkie spojrzenie, Bart, i wracamy na przy jęcie”. Zniknęli w głębi łagodnie oświetlonego skrzy dła domu i oczy wiście miałem już ogólne pojęcie, gdzie znaleźć jej pokój. Wy skoczy łem zza zbroi i wpadłem do pierwszego zamkniętego pokoju, jaki zauważy łem. My ślałem, że skoro by ło w nim ciemno, a drzwi by ły zamknięte – będzie pusty. Stanąłem bez ruchu, aby nasy cić się zapachem i atmosferą tego pokoju, tak jak ty to robisz. Gdy by światła by ły włączone, może nie zauważy łby m dziwnego zapachu wy pełniającego pokój. Ten zapach napawał mnie lękiem. Kiedy poświeciłem sobie latarką, o raju, mało nie wy skoczy łem ze skóry ! – Co? – zapy tałam, odpy chając jego rękę, którą próbował mnie uciszy ć. – Co zobaczy łeś – potwora? – Potwora? Zgadłaś, zobaczy łem potwory, dziesiątki potworów. Dookoła mnie lśniły oczy – burszty nowe, zielone, topazowe i cy try nowe. Ależ to strasznie wy glądało! Wpadające przez okno światło o niebieskawy m odcieniu odbijało się od bły szczący ch kłów lwa. Miał obfitą, brązową grzy wę, przez co łeb wy dawał się jeszcze większy niż w rzeczy wistości – z jego py ska emanował wy raz cierpienia albo złości. Zrobiło mi się go żal, wy pchana głowa by ła ty lko dekoracją, podczas gdy lew powinien ży ć swobodnie w stepie. O tak, wiedziałam, co miał na my śli. Moje cierpienie zawsze by ło bliskie złości. – Cathy, to by ła sala z trofeami, ogromny pokój z mnóstwem zwierzęcy ch głów. By ł tam ty gry s i słoń z podniesioną trąbą. Po jednej stronie pokoju znajdowały się trofea z Azji i Afry ki, a po przeciwnej z Amery ki: brązowoczarny niedźwiedź północnoamery kański, anty lopa, lew górski i tak dalej. Nie by ło ani jednej ry by, ani ptaka, tak jakby nie stanowiły one wy starczającego wy zwania dla my śliwego, który zabijał, aby udekorować ten przerażający pokój. Też coś – co mnie obchodziła sala z trofeami? Chciałam się dowiedzieć czegoś o ludziach i ich tajemnicach – to mnie interesowało. – Na ścianie z oknami znajdował się kamienny kominek, a nad nim wisiał olejny portret naturalnej wielkości młodego mężczy zny, tak bardzo podobnego do naszego taty, że o mało nie krzy knąłem. To jednak nie by ł on. Kiedy podszedłem bliżej, ujrzałem człowieka podobnego do taty, ale oczy miał inne. By ł ubrany w my śliwski strój koloru khaki i niebieską koszulę, opierał się na strzelbie. Arty sta naprawdę uchwy cił duszę my śliwego. Nigdy jeszcze nie widziałaś takich zacięty ch, zimny ch, okrutny ch i bezlitosny ch niebieskich oczu. Tak, to nie mógł by ć tata. Potem przeczy tałem małą, metalową tabliczkę, przy mocowaną u dołu złotej ramy. To by ł portret Malcolma Neala Foxwortha, naszego dziadka. Umieszczona tam data wskazy wała, że tata miał dopiero pięć lat, gdy obraz został namalowany. A jak pamiętasz, gdy tata miał trzy lata, on i jego matka, Alicja, zostali wy pędzeni z Foxworth Hall i zamieszkali w Richmond.
– Mów dalej. – Miałem szczęście, że nikt mnie nie widział, gdy się tam kręciłem, bo zaglądałem naprawdę do wszy stkich pokoi. W końcu znalazłem apartament mamy. Kiedy zajrzałem do środka, pomy ślałem, że to pałac! Sądząc po inny ch pokojach, spodziewałem się wprawdzie ujrzeć coś wspaniałego, ale jej pokoje przechodzą wszelkie wy obrażenie! To musiały by ć pokoje mamy, bo na nocny m stoliku stało zdjęcie taty, a wszędzie unosił się zapach jej perfum. Pośrodku pokoju, na podwy ższeniu, stało to bajeczne łabędzie łóżko! O raju! Nigdy czegoś podobnego nie widziałaś! Łabędź ma lśniącą głowę z kości słoniowej, odwróconą profilem, jakby chciał ją wsunąć pod uniesione skrzy dło. W kości słoniowej lśni czerwone oko. Skrzy dła zginają się łagodnie, otaczając owalne łóżko – nie mam pojęcia, jak zakładają prześcieradła, chy ba że są specjalnie szy te. Pióra końcówek skrzy deł są jak palce trzy mające delikatne, przezroczy ste draperie w różny ch odcieniach różu, fioletu i purpury. To jest naprawdę niesamowite łóżko… a te firanki przy nim… ona musi się tam czuć jak księżniczka. fiołkoworóżowy dy wan jest tak gruby, że zapadasz się po kostki, a przy samy m łóżku leży jeszcze jeden dy wan z białego futra. Są też wy sokie lampy z ciętego kry ształu, ozdobione złotem i srebrem, a dwie z nich mają czarne abażury. U stóp tego dużego łabędziego łóżka – wstrzy maj oddech, bo nie uwierzy sz – by ło małe łabędzie łóżko! Wy obrażasz sobie! Cathy, musisz sama je zobaczy ć, żeby w to uwierzy ć! By łam pewna, że widział dużo więcej, niż mi powiedział. – Czy ten dom jest ładniejszy od naszego w Gladstone? – spy tałam, bo dla mnie nasz stary dom by ł najpiękniejszy na świecie. Zawahał się. Chwilę szukał właściwy ch określeń, ponieważ nie należał do osób mówiący ch bez zastanowienia. Tej nocy podejrzanie ostrożnie waży ł słowa. – To nie jest ładny dom. Jest wielki, duży, bogaty, ale nie nazwałby m go ładny m. My ślę, że wiedziałam, co miał na my śli. Ładne bardziej kojarzy ło się z miejscem przy tulny m niż z wielkim i bogaty m. Teraz nie pozostało nam nic innego, jak powiedzieć sobie dobranoc – i karaluchy pod poduchy. Pocałowałam go w policzek i wy pchnęłam z łóżka. Ty m razem nie zrobił uwagi, że całuje się ty lko niemowlaki, dzidziusie – i dziewczy nki. Na choince lśniły małe, kolorowe lampki jak łzy, które ujrzałam w oczach mojego brata.
Długa zima, wiosna i lato
Tej zimy telewizor zdominował nasze ży cie. Zdawać by się mogło, że ży liśmy ty lko po to, żeby zasiąść przed telewizorem i patrzeć na wy my ślone problemy inny ch ludzi. W sty czniu, luty m i przez większość marca poddasze by ło zby t zimne, aby tam wchodzić. W powietrzu unosiły się lodowate opary, straszna mgła okry wała wszy stko – by ło tam groźnie i przy gnębiająco. Toteż cały mi dniami nie opuszczaliśmy naszego cieplejszego pokoju, który teraz zamienił się w salę telewizy jną. Zresztą bliźnięta uwielbiały telewizję. Nawet śnieg prószący na ekranie po zakończeniu programu by ł według nich lepszy niż nic. Szczególnie Cory lubił po przebudzeniu się patrzeć na mały ch ludzi podający ch wiadomości czy prognozę pogody ; z pewnością te głosy witały go bardziej radośnie niż ponure, zasłonięte okna. Telewizja nas kształtowała, uczy ła, jak pisać i wy mawiać trudne słowa. Dowiedzieliśmy się, że aby utrzy mać czy stość, trzeba pozby ć się przy kry ch zapachów i unikać gromadzenia się wosku na podłodze w kuchni; nie należy też dopuścić, aby wiatr splątał włosy, a przed łupieżem – niech cię ręka Pańska broni! W kwietniu miałam skończy ć trzy naście lat, zbliżał się okres trądziku młodzieńczego! Codziennie oglądałam dokładnie skórę, szukając okropności, które w każdej chwili mogły wy skoczy ć. Naprawdę braliśmy reklamy bardzo serio, wierzy liśmy, że prawdy w nich głoszone ustrzegą nas przed wszy stkimi niebezpieczeństwami. Dorastaliśmy. Szczególny m zmianom podlegały nasze ciała. Wy rosły nam włosy w miejscach, gdzie ich wcześniej nie by ło – takie śmieszne, delikatne, burszty nowego koloru, ale ciemniejsze niż te na głowie. Nie podobały mi się, więc brałam pincetę i wy ry wałam je, gdy ty lko się pojawiały, ale one by ły jak chwasty : im więcej wy ry wałam, ty m szy bciej rosły. Chris znalazł mnie kiedy ś w chwili, gdy próbowałam uparcie złapać jeden poskręcany, żółty włos, aby go wy rwać. – Co ty, u diabła, robisz? – wy krzy knął. – Nie chcę się golić pod pachami i nie chcę uży wać takiego depilatora jak mama – on śmierdzi! – Chcesz przez to powiedzieć, że wy ry wasz włosy za każdy m razem, gdy się pojawiają? – No pewnie. Lubię mieć czy ste i gładkie ciało – nawet jeżeli ty nie lubisz. – To walka z wiatrakami – powiedział, uśmiechając się przebiegle. – Te włosy mają tam rosnąć – więc zostaw je w spokoju i przestań my śleć o gładkim, dziecięcy m ciałku i pomy śl raczej, że te włosy są seksowne. Seksowne? Seksowny mógł by ć obfity biust, ale nie poskręcane, szty wne włosy. Jednak nie powiedziałam tego, bo pod moją bluzką zaczy nały się pojawiać dwa twarde pagórki, który ch, miałam nadzieję, Chris nie zauważy ł. Cieszy łam się, że przy by wało mi co nieco z przodu, ale nie chciałam, aby ktokolwiek to widział. Nic z tego, często wzrok Chrisa skierowany by ł właśnie na mój biust i jestem pewna, że te małe pagórki dawno już zostały odkry te. Budziłam się do ży cia, czułam jakieś dziwne dolegliwości, niejasne pożądania. Pragnęłam czegoś, czego nie umiałam nazwać, a co budziło mnie w nocy podnieconą, z bijący m sercem i przekonaniem, że by ł ze mną mężczy zna robiący coś, co powinien by ł dokończy ć, ale zawsze
budziłam się za szy bko, zanim osiągnęłam szczy t, na który by mnie z pewnością wzniósł – gdy by m ty lko nie psuła wszy stkiego. Intry gowało mnie coś jeszcze. Każdego ranka, gdy ty lko wstaliśmy i ubraliśmy się przed odwiedzinami wiedźmy z koszy kiem, ścieliłam łóżka. Na prześcieradłach zaczęłam zauważać plamy, które by ły za małe na ślady snów Cory ’ego o poby cie w łazience. One by ły na połowie łóżka zajmowanej przez Chrisa. – O rany, Chris. Mam nadzieję, że nie śnisz o ty m, że jesteś w łazience?! Po prostu nie mogłam uwierzy ć w jego opowieść o czy mś, co nazwał „polucje”! – Chris, my ślę, że powinieneś powiedzieć o ty m mamie, żeby cię zabrała do lekarza. Cokolwiek to jest, może by ć zaraźliwe i Cory mógłby to złapać, a on już i tak wy starczająco brudzi łóżko. Rzucił mi pogardliwe spojrzenie, a jego twarz oblał rumieniec. – Nie muszę iść do lekarza – powiedział chłodno. – Sły szałem rozmowy starszy ch chłopców w szkolnej łazience. To, co się ze mną dzieje, jest zupełnie normalne. – To nie może by ć normalne – to jest zby t odrażające. – Też coś! – zakpił, a w jego oczach pojawiło się rozbawienie. – Twój czas brudzenia prześcieradeł też nadchodzi. – O czy m ty mówisz? – Zapy taj mamę. Najwy ższy czas, żeby ci powiedziała. Już zauważy łem, że zaczy nasz się rozwijać – a to jest właściwy znak. By łam wściekła, że on zawsze wiedział o wszy stkim więcej niż ja! Gdzie on się dowiedział ty lu rzeczy – z obrzy dliwy ch rozmów w chłopięcej ubikacji? Ja też sły szałam wiele bezsensowny ch rozmów w dziewczęcej ubikacji, ale w ży ciu nie uwierzy łaby m w ani jedno słowo. To wszy stko by ło po prostu zby t wulgarne! Bliźnięta rzadko uży wały krzeseł, a nie mogły tarzać się po łóżkach, żeby ich nie pognieść, bo babcia wy magała utrzy my wania wszy stkiego „we wzorowy m porządku”. Bawiły się na podłodze, spoglądając od czasu do czasu w telewizor na co ciekawsze sceny. Carrie miała swój domek dla lalek z wieloma mały mi ludzikami, do który ch ciągle mówiła w ten swój śpiewny, ry tmiczny sposób, działający nam na nerwy. Często rzucałam w jej stronę karcące spojrzenie, mając nadzieję, że zamknie buzię choć na dwie sekundy – nigdy jednak nic nie powiedziałam, bo to skończy łoby się okropny m wy ciem. Gdy Carrie przestawiała lalki i rozmawiała z nimi, Cory bawił się zabawkami Tinkera. Nie chciał uży wać wskazówek, które Chris starał się mu przekazać. Cory zawsze konstruował coś, z czego mógł wy doby wać dźwięki i tworzy ć melodię. Przy odgłosach pły nący ch z telewizora i ciągle zmieniający ch się w nim obrazach, z uroczy m domkiem Carrie i zabawkami Tinkera uprzy jemniający mi godziny Cory ’emu, bliźniętom udawało się maksy malnie wy pełnić swoje ograniczone ży cie. Młodzi ludzie łatwo się przy stosowują; przekonałam się o ty m, obserwując ich. Oczy wiście, trochę narzekali, zwłaszcza na dwie rzeczy. Dlaczego mama nie odwiedza nas tak często jak kiedy ś? Nie wiedziałam, co im odpowiedzieć. Drugą sprawą by ło jedzenie; nigdy im nie smakowało. Mieli ochotę na rożki lodowe, które widzieli w telewizji i hot dogi zajadane przez telewizy jne dzieci. Prawdę mówiąc, mieli ochotę na wszy stko, co chcą dzieci – na słody cze i zabawki. Zabawki, które dostawali. Słody cze, które mieli ty lko od wielkiego święta. W czasie gdy dzieci hałasowały na podłodze, Chris i ja próbowaliśmy zrozumieć zawikłane sy tuacje rozgry wające się codziennie przed naszy mi oczami. Oglądaliśmy niewierny ch mężów oszukujący ch swe kochające żony, gderające żony albo żony zby t zajęte dziećmi, aby poświęcić swoim mężom trochę uwagi, której ci ostatni tak bardzo potrzebowali. Zdarzało się też odwrotnie. Żony mogły nie dochować wierności mężom dobry m, jak i zły m. Dowiedzieliśmy się, że miłość
jest jak bańka my dlana: jednego dnia pięknie lśni, drugiego dnia już jej nie ma. Potem przy chodziły łzy, nieszczęśliwe miny i wy żalanie się nad filiżankami kawy pity mi bez końca przy stole w kuchni z najlepszą przy jaciółką lub przy jacielem, którzy mieli swoje własne problemy. Gdy ty lko odchodziła jedna miłość, nadchodziła następna, rozbijająca znów tę lśniącą bańkę my dlaną. Tak bardzo ci wszy scy piękni ludzie starali się odnaleźć doskonałą miłość, a nigdy im się to nie udawało. Pewnego marcowego popołudnia mama weszła do pokoju z duży m pudłem pod pachą. By liśmy przy zwy czajeni do jej widoku z wieloma prezentami, nie ty lko z jedny m, ale dziwne by ło to, że dała znak Chrisowi, który zdawał się ów znak zrozumieć, bo wstał ze swojego miejsca, wziął za ręce bliźnięta i zabrał je na poddasze. Ja nic z tego nie rozumiałam. Tam by ło ciągle zimno. Czy to jakaś tajemnica? Czy to by ł prezent ty lko dla mnie? Usiadły śmy obok siebie na łóżku, które dzieliłam z Carrie, i zanim mogłam obejrzeć „prezent” przeznaczony ty lko dla mnie, mama oznajmiła, że musimy porozmawiać jak „kobieta z kobietą”. Sły szałam już o męskich rozmowach w stary ch filmach Andy ’ego Hardy ’ego i wiedziałam, że tego ty pu rozmowy miały związek z dorastaniem i seksem. Próbowałam więc nie okazy wać zby t dużego zainteresowania, które nie przy stoi damie – chociaż tak naprawdę to umierałam z ciekawości. Ale czy powiedziała mi to, na co czekałam przez wiele lat? Nie! Siedziałam pełna powagi i oczekiwania na odkry cie tajemnicy całego zła i grzeszny ch spraw, które według teorii pewnej babci-wiedźmy chłopcy znali od urodzenia. Z niedowierzaniem słuchałam wy jaśnień mamy, że lada dzień mogę zacząć krwawić! Ku mojemu jeszcze większemu zaskoczeniu dowiedziałam się, że miałam krwawić nie ty lko raz w miesiącu, począwszy od teraz, aż do starości – wieku pięćdziesięciu lat, ale na dodatek za każdy m razem miało to trwać aż pięć dni! – Do pięćdziesięciu lat? – spy tałam cichy m i słaby m głosem. Uśmiechnęła się do mnie słodko i czule. – Czasami się zatrzy muje przed pięćdziesiątką, a czasami trwa jeszcze kilka lat – nie ma na to reguły. Ale w okolicy tego wieku można się spodziewać wejścia w „odmienne ży cie”. To się nazy wa menopauza. – Czy to będzie bolało? – w tej chwili by ła to dla mnie najważniejsza sprawa. – Twoje miesiączki? Możesz odczuwać lekkie skurcze, ale nie będzie tak źle i mogę ci powiedzieć z doświadczenia własnego i inny ch moich znajomy ch, że im bardziej się tego boisz, ty m bardziej boli. Wiedziałam o ty m! Nigdy nie widziałam krwi, która nie sprawiała mi bólu – chy ba że by ła to krew kogoś innego. No, a wszy stkie te nieczy stości, te bóle, skurcze, przy gotowujące macicę na przy jęcie „zapłodnionego jaja”, z którego wy rośnie dziecko? Potem dała mi pudełko zawierające przedmioty potrzebne na „ten czas w miesiącu”. – Poczekaj, mamo! – zawołałam, wy my śliwszy sposób, jak uniknąć tego wszy stkiego. – Zapominasz, że chcę by ć baletnicą, a tancerki nie powinny mieć dzieci. Panna Danielle zawsze nam mówiła, że lepiej nigdy nie mieć dziecka. A ja nie chcę mieć, nigdy. Więc możesz to wszy stko zabrać do sklepu i odebrać pieniądze, bo ja odwołuję ten cały miesiączkowy bałagan! Zachichotała, a potem mocniej mnie przy tuliła i pocałowała w policzek. – Musiałam przeoczy ć coś w moim wy jaśnieniu – menstruacji nie można uniknąć. Musisz zaakceptować wszy stkie sposoby, jakimi natura zechce zmienić twoje ciało z dziewczęcego w ciało kobiety. Chy ba nie chcesz przez całe ży cie pozostać dzieckiem? Czułam się przy gnębiona, tak bardzo chciałam by ć już dorosłą kobietą i mieć wspaniałe kształty, a jednak nie by łam przy gotowana na takie nieprzy jemne przeży cia – i to co miesiąc! – Cathy, nie wsty dź się i nie lękaj pewnej niewy gody i kłopotu – dzieci wszy stko
wy nagradzają. Pewnego dnia zakochasz się, wy jdziesz za mąż i zapragniesz dać swojemu mężowi dzieci – jeżeli będziesz go naprawdę kochała. – Mamo, jeżeli dziewczy nki muszą przez to przejść, aby się stać kobietami, to co musi znosić Chris, aby stać się mężczy zną? Zachichotała dziewczęco i przy cisnęła swój policzek do mojego. – W nich też zachodzą zmiany, chociaż nie krwawią. Chris niedługo zacznie się golić – i to codziennie. Będzie też musiał nauczy ć się kontrolowania inny ch rzeczy, który mi ty się nie musisz martwić. – Jakich rzeczy ? – zapy tałam, pragnąc, aby płeć męska dzieliła choć w części cierpienie dojrzewania. Gdy nie odpowiedziała, zapy tałam: – To Chris wy słał cię do mnie z ty mi radami, prawda? Skinęła głową, dodając, że miała zamiar to zrobić już dawno, ale na dole by ło zawsze takie zamieszanie, że trudno jej by ło spełnić tę powinność. – A Chris – jakie bóle on musi znosić? Zaśmiała się, pozornie rozbawiona. – Inny m razem, Cathy. Teraz schowaj te rzeczy i uży j ich, gdy zajdzie potrzeba. Jeżeli dostaniesz okres w nocy lub w czasie tańca, nie wpadaj w panikę. Ja miałam dwanaście lat, gdy dostałam pierwszą miesiączkę. Jeździłam wtedy na rowerze i wiesz, przy najmniej sześć razy wpadałam do domu, aby zmienić majtki, zanim moja mama w końcu to zauważy ła i zechciała łaskawie mi wy tłumaczy ć, o co chodzi. By łam wściekła, że nie uprzedziła mnie o ty m. Ale ona nigdy mi o niczy m nie mówiła. Wierz lub nie, ale szy bko się do tego przy zwy czaisz i nie będziesz odczuwała różnicy. Pomijając te pudełka z rzeczami, który ch pragnęłam nigdy nie uży wać – ponieważ nie zamierzałam mieć dziecka, ucięły śmy sobie z mamą przy jemną, serdeczną rozmowę. Jednak już po chwili, gdy zawołała Chrisa i bliźnięta z poddasza, kiedy całowała go, czochrała jasne loki i drażniła się z nim, niemal ignorując maluchy, bliskość łącząca nas przed chwilą zniknęła. Carrie i Cory czuli się teraz nieswojo w jej obecności. Podbiegli do mnie, wdrapali się na kolana i siedząc w moich mocny ch objęciach, obserwowali Chrisa obdarzanego pocałunkami i pieszczotami. Podczas gdy ja i Chris wkraczaliśmy w okres dojrzałości i dąży liśmy ku dorosłości, bliźnięta zatrzy mały się w miejscu, nie podążały nigdzie. Po długiej, chłodnej zimie przy szła wiosna. Na poddaszu robiło się coraz cieplej. Poszliśmy tam we czworo, aby zdjąć papierowe płatki śniegu i znowu oży wić poddasze naszy mi wspaniały mi, wiosenny mi kwiatami. W kwietniu by ły moje urodziny – mama uczciła je prezentami, lodami i ciastem. Spędziła z nami niedzielne popołudnie i nauczy ła mnie haftu z włóczki oraz kilku wzorów wy szy wania. Otrzy mane od niej zestawy krawieckie pozwalały mi w jeszcze jeden sposób zająć sobie czas. Po moich urodzinach nadeszło święto bliźniąt – ich szóste urodziny. Mama znów kupiła ciasto, lody i wiele prezentów, wśród nich instrumenty muzy czne, które rozjaśniły błękitne oczy Cory ’ego. Zauroczony, przy glądał się długo akordeonowi, ścisnął go raz lub dwa, przy ciskając klawisze palcami – wy ciągał głowę, wsłuchując się uważnie w wy dawane przez instrument dźwięki. Niewiary godne, ale zaraz zaczął grać na nim melodie! Nie mogliśmy w to uwierzy ć. Potem znów nas zamurowało, gdy odwrócił się do małego pianina Carrie i zrobił to samo. – Wszy stkiego najlepszego, kochana Carrie, wszy stkiego najlepszego dla ciebie i dla mnie. – Cory ma świetny słuch – stwierdziła mama, spoglądając wreszcie na najmłodszego sy na, ale jakoś tak smutno i tęsknie. – Moi obaj bracia by li muzy kami. Na nieszczęście ojciec nie miał
serca dla sztuki ani arty stów – nie ty lko dla muzy ków, ale też malarzy, poetów i tak dalej. Uważał ich za słaby ch i zniewieściały ch. Zmusił mojego starszego brata do przy jęcia posady w jego banku, nie zważając na to, że sy n nie cierpiał tej pracy. Imię dostał po ojcu, ale wołaliśmy na niego Mal. By ł młody i przy stojny. W weekendy Mal uciekał od znienawidzonego banku i wy jeżdżał na motorowerze w góry. W drewniany m domku, który sam zbudował, komponował muzy kę. Pewnego deszczowego dnia za ostro wziął zakręt i spadł w przepaść. Miał dwadzieścia dwa lata, gdy zginął. Mój młodszy brat miał na imię Joel. Uciekł z domu w dniu pogrzebu Mala. By li bardzo ze sobą związani i jestem pewna, że nie mógł znieść my śli, że będzie musiał zająć miejsce Mala i zostać spadkobiercą stanowiska w przedsiębiorstwie ojca. Dostaliśmy ty lko jedną kartkę z Pary ża, gdzie, jak napisał, pracował w orkiestrze. Następna wiadomość, jaką otrzy maliśmy może trzy ty godnie później, informowała nas o jego śmierci w Alpach w Szwajcarii. Miał dopiero dziewiętnaście lat. Pędząc na nartach, wpadł w jakiś głęboki rów wy pełniony śniegiem. Nigdy nie odnaleziono jego ciała. O rany ! Ty le wy padków. Dwaj bracia zginęli i tata też, wszy scy w wy padkach. Moje smutne spojrzenie napotkało poważny wzrok Chrisa. Zaraz po wy jściu mamy poszliśmy na stry ch, do naszy ch książek. – Do diabła, przeczy taliśmy już wszy stko! – zaklął Chris z głębokim niezadowoleniem, rzucając mi niechętne spojrzenie. To nie moja wina, że potrafił przeczy tać książkę w kilka godzin! – Mogliby śmy znów przeczy tać dramaty Szekspira – zaproponowałam. – Nie lubię sztuk! Ja uwielbiałam Szekspira i Eugene’a O’Neilla i wszy stko, co by ło dramaty czne, wy szukane, pełne burzliwy ch uczuć i namiętności. – Nauczmy bliźnięta pisać i czy tać – zasugerowałam. W ten sposób im również mogliśmy zapewnić nową atrakcję. – Poza ty m przy najmniej nie będą mieli wody z mózgu przez to ciągłe oglądanie telewizji. I nie oślepną – dodałam. Zeszliśmy na dół, zdecy dowani wy pełnić swoje pedagogiczne powinności. Bliźnięta siedziały z oczami wlepiony mi w Królika Bugsa, właśnie kończącego swój program. – Nauczy my was czy tać i pisać – oświadczy ł Chris. Zaprotestowali głośny m krzy kiem. – Nie! – zawy ła Carrie. – Nie chcemy się uczyć pisać i czytać!Nie piszemy listów! Chcemy oglądać „Kocham Lucy”! Zaciągnęliśmy je na poddasze. To tak, jakby się próbowało utrzy mać w ręku śliskie węże. Na dodatek jeden z nich by ł strasznie głośny. Cory nie krzy czał, nawet nie bił mnie swoimi mały mi piąstkami; on po prostu łapał się mocno przedmiotów, które by ły w zasięgu rąk, oplatał nogami wszy stko, co mogło by ć dla nich oparciem. Nigdy jeszcze dwoje nauczy cieli amatorów nie miało bardziej niechętny ch uczniów. W końcu jednak, za pomocą pogróżek i bajek, udało nam się ich zainteresować. Wkrótce zaczęliśmy naukę zapamięty wania i recy towania liter. Do przepisy wania słów dostali pierwszy elementarz MacGuffey a. Nie znając inny ch dzieci w ich wieku, by liśmy przekonani, że nasi sześcioletni uczniowie radzili sobie wy jątkowo dobrze. Z niecierpliwością czekaliśmy zawsze na mamę, aby przedstawić jej krótkie „dzieło” Cory ’ego i Carrie. Aby by ło sprawiedliwie, każde miało ty le samo słów do napisania. Kiedy ś wy kaligrafowali duży mi, koślawy mi literami:
Kochana Mamusiu, Kochamy Cię, Cukierki też. Do widzenia, Carrie i Cory. Ty le wy siłku i pracy włoży li w napisanie tej notatki, niepody ktowanej ani przez Chrisa, ani przeze mnie – notatki, którą mieli nadzieję wręczy ć mamie. Nie mieli okazji. Potem nadeszło lato. Znów by ło gorąco i okropnie parno, chociaż mniej dokuczliwie niż w poprzednim roku. Chris doszedł do wniosku, że nasza krew by ła teraz rzadsza i dlatego mogliśmy łatwiej znosić upał. Latem czy taliśmy mnóstwo książek. Mama właśnie przy niosła nam nową porcję książek z biblioteki dziadka, nawet nie zastanawiając się, czy będą nas interesowały lub czy będą odpowiednie dla młody ch, podatny ch umy słów. Zresztą to nie miało znaczenia. Chris i ja przeczy taliby śmy wszy stko. Szczególnie spodobała się nam powieść history czna przedstawiająca dawne wy darzenia ciekawiej niż lekcje w szkole. By liśmy zaskoczeni, czy tając, że w dawny ch czasach kobiety nie rodziły dzieci w szpitalach, ale w domach, na małej, wąskiej kozetce, która umożliwiała lekarzowi lepszy dostęp do pacjentki. Czasami pomagały ty lko „akuszerki”. – Małe łabędzie łóżko do rodzenia dzieci? – głośno zastanowił się Chris, podnosząc głowę i patrząc przed siebie. Uśmiechnęłam się do niego. By liśmy na poddaszu i leżeliśmy na stary m, poplamiony m materacu niedaleko otwartego okna, przez które napły wało łagodne, ciepłe powietrze. – A królowie i królowe, którzy bez wsty du przy jmowali w sy pialni cały dwór i siadali zupełnie nago w łóżku? – My ślisz, że wszy stko w ty ch książkach jest prawdą? – Pewnie, że nie! Ale dużo jest. W końcu przecież ludzie nie zakładali do łóżka nocny ch koszul czy pidżam. Nosili ty lko szlafmy ce, żeby im by ło ciepło w głowę, a po diabła reszta. Śmialiśmy się oboje, przedstawiając królów i królowe bez wsty du paradujący ch nago przed dworem i zagraniczny mi dy gnitarzami. – Nagie ciało nie by ło wtedy, w średniowieczu, grzechem, prawda? – Chy ba nie – odpowiedział. – Czy grzeszne jest to, co się robi nago? – Tak my ślę. Już drugi raz zmagałam się z ty m darem natury, który czy nił ze mnie kobietę, a za pierwszy m razem miałam takie boleści, że cały dzień leżałam w łóżku i robiłam wielkie zamieszanie z powodu moich skurczów. – Powiedz, że nie uważasz, że to, co się ze mną dzieje, jest obrzy dliwe. Pochy lił głowę, doty kając moich włosów. – Cathy, ja uważam, że nic w ludzkim ciele i sposobie jego istnienia nie jest obrzy dliwe. Jeżeli dzięki ty m kilku dniom w miesiącu masz się stać kobietą taką jak nasza mama, popieram to całkowicie. A jeżeli to boli i nie lubisz tego, to pomy śl o tańcu, który też sprawia ci ból, tak mi przecież mówiłaś. A jednak uważasz, że cena, jaką płacisz, jest warta zachodu. Gdy przerwał, mocniej objęłam go ramionami. – Ja też płacę swoją cenę za stawanie się mężczy zną. I nie mam nikogo, z kim mógłby m
o ty m porozmawiać, tak jak ty z mamą. Jestem zupełnie sam, czasami nie wiem, w którą stronę się zwrócić i jak oprzeć się pokusie. Na dodatek cholernie się boję, że nigdy nie zostanę lekarzem. – Chris – zaczęłam, wiedząc, że wchodzę na grząski grunt – czy ty nie masz nigdy wobec niej wątpliwości? Zauważy łam gry mas na jego twarzy, ale brnęłam dalej, zanim zdąży ł odeprzeć mój atak ostrą uwagą. – Czy nie uważasz, że to… dziwne, że tak długo nas trzy ma w zamknięciu? Przecież ma mnóstwo pieniędzy, Chris, wiem, że ma. Te pierścionki i bransolety, one nie są sztuczne, jak nam wmawia. Wiem, że nie są! Odsunął się, gdy po raz pierwszy wspomniałam o „niej”. Chris uwielbiał to wcielenie kobiecej doskonałości, po chwili jednak znów mnie obejmował, mówiąc: – Nie zawsze jestem takim opty mistą, za jakiego mnie uważasz. Czasami, tak samo jak ciebie, męczą mnie wątpliwości. Wtedy wracam my ślami do czasów, gdy nas tu jeszcze nie by ło, i czuję, że muszę jej ufać i wierzy ć, muszę by ć taki jak tata. Pamiętasz, co zawsze mówił: „Na wszy stko, co wy daje się dziwne, musi by ć jakieś wy tłumaczenie. I nie ma tego złego, co by na dobre nie wy szło”. W to właśnie staram się wierzy ć – musi mieć jakiś poważny powód, dla którego trzy ma nas tutaj, a nie wy sy ła do jakiejś szkoły z internatem. Ona wie, co robi. Poza ty m, Cathy, tak bardzo ją kocham. Nic na to nie poradzę. Bez względu na to, co zrobi, czuję, że nie przestanę jej kochać. Kocha ją bardziej ode mnie, pomy ślałam z gory czą. Mama przy chodziła teraz bardzo nieregularnie. Kiedy ś minął ty dzień bez jej odwiedzin. Kiedy się wreszcie pojawiła, powiedziała, że jej ojciec jest bardzo chory. By łam uradowana tą nowiną. – Czy mu się pogarsza? – spy tałam, czując się jednak trochę winna. Wiedziałam, że nie powinno się nikomu ży czy ć śmierci, ale jego śmierć by ła naszy m ratunkiem. – Tak – powiedziała smutny m tonem – ciągle jest gorzej. Lada dzień, Cathy, już lada dzień. Nie uwierzy liby ście w jego cierpienia, boleści; gdy ty lko odejdzie, będziecie wolni. O rany, pomy śleć ty lko, że by łam na ty le okrutna, aby ży czy ć temu staremu człowiekowi naty chmiastowej śmierci! Boże, wy bacz mi. Ale to ciągłe zamknięcie nie by ło dla nas dobre; potrzebowaliśmy świeżego powietrza, ciepłego słońca i czuliśmy się tacy samotni, nie widując inny ch ludzi. – To może nastąpić w każdej chwili – podsumowała mama i ruszy ła do wy jścia. „Koły sz lekko, słodki ry dwanie, przy by wający tu, aby zabrać mnie do domu…” – nuciłam sobie, gdy ścieliłam łóżka i czekałam na wiadomość, że dziadek jest już w drodze do nieba, jeżeli złoto mu pomogło, lub do piekła, jeżeli diabła nie dało się przekupić. – Jeżeli dojdziesz tam przede mną… Mama stała w drzwiach, wy glądała na zmęczoną. – Mija kry zy s… wraca do zdrowia – ty m razem. Drzwi się zamknęły, zostaliśmy sami ze stracony mi nadziejami. Tego wieczoru położy łam bliźnięta do łóżek, bo mama rzadko pojawiała się, aby to zrobić. To ja całowałam ich buzie na dobranoc i wy słuchiwałam dziecięcy ch modlitw. Chris też miał w ty m swój udział. Oni nas kochali, widać to by ło wy raźnie w ich duży ch, błękitny ch oczach. Gdy usnęli, podeszliśmy do kalendarza, aby skreślić kolejny dzień. Nadszedł następny sierpień. Mieszkaliśmy w ty m więzieniu już cały rok.
Część druga Ażeby się okazał ten dzień, a cienie przeminęły. Pieśń nad Pieśniami 2,17
Coraz starsi, coraz mądrzejsi
Minął kolejny rok, podobny do pierwszego. Mama przy chodziła coraz rzadziej, ale zawsze z obietnicami, które podtrzy my wały naszą nadzieję i wiarę, że od uwolnienia dzieli nas już ty lko kilka ty godni. Każdego wieczoru wy kreślaliśmy z kalendarza mijający dzień. Mieliśmy już trzy kalendarze pokreślone wielkimi, czerwony mi krzy ży kami. Nasz umierający dziadek, już sześćdziesięcioośmioletni, zawsze bliski wy dania ostatniego tchu, ży ł i ży ł, podczas gdy my czekaliśmy na wolność w coraz większy m zapomnieniu. Wy glądało na to, że dziadek doży je sześćdziesiąty ch dziewiąty ch urodzin. W czwartki służba Foxworth Hall jeździła do miasta i wtedy oboje z Chrisem wchodziliśmy na dach, gdzie leżeliśmy, delektując się promieniami słońca lub blaskiem księży ca i gwiazd. Chociaż by ło to niebezpieczne, to jednak ty lko tam mogliśmy naprawdę poczuć świeże powietrze. W miejscu, gdzie spoty kały się dwa skrzy dła domu, mogliśmy oprzeć stopy o komin i czuć się w miarę bezpiecznie. Nasze miejsce na dachu by ło niewidoczne dla osób stojący ch na ziemi. Ponieważ groźby babci ciągle pozostawały ty lko groźbami, staliśmy się z Chrisem mniej ostrożni. Nie zawsze zachowy waliśmy się przy zwoicie w pokoju i nie zawsze by liśmy całkowicie ubrani. Trudno by ło ży ć dzień po dniu, ciągle ukry wając swoje inty mne części ciała przed płcią przeciwną. A szczerze mówiąc, żadne z nas nie przejmowało się specjalnie ty m, kto co widział. Powinniśmy się ty m przejmować. Powinniśmy by ć bardziej ostrożni. Powinniśmy zachować w pamięci obraz pokrwawiony ch, wy chłostany ch pleców mamy i nigdy, przenigdy go nie zapomnieć. Ale ten dzień, gdy została zbita, wy dawał nam się tak bardzo odległy. Jak cała wieczność. By łam już nastolatką i nigdy nie widziałam swojego ciała w całości z tej prostej przy czy ny, że lustro na drzwiczkach apteczki by ło za wy soko, aby się obejrzeć. Nigdy nie widziałam rozebranej kobiety, nawet na zdjęciu, a obrazy i marmurowe rzeźby nie przedstawiały szczegółów. Pewnego razu, gdy zostałam sama w pokoju, rozebrałam się do naga przed lustrem toaletki. Przy glądałam się sobie, wdzięczy łam się i podziwiałam. Z pewnością by łam teraz piękniejsza, niż gdy tu przy jechałam. Obróciłam się w obie strony i nie spuszczałam oczu z odbicia w lustrze podczas wy kony wania figur baletowy ch. Jakieś dziwne mrowienie karku uświadomiło mi, że ktoś jest w pokoju. Odwróciłam się gwałtownie i ujrzałam Chrisa stojącego w cieniu szafy. Jak długo tu by ł? Czy widział te wszy stkie nieskromne rzeczy, które robiłam? O Boże, miałam nadzieję, że nie! Zamurowało go. Dziwne spojrzenie rozjaśniało jego błękitne oczy, jakby nigdy wcześniej nie widział mnie nago – a widział, wiele razy. Z mojej zarumienionej twarzy skierował wzrok na piersi, potem jeszcze niżej i niżej, aż do stóp, po czy m jego wzrok powędrował znów wolno w górę. Stałam drżąca, niezdecy dowana i zastanawiałam się, co zrobić, żeby nie wy jść na głupią świętoszkę w oczach mojego brata, który zawsze dobrze wiedział, jak mnie wy śmiać. By ł jakiś obcy, starszy, jak ktoś, kogo nigdy wcześniej nie spotkałam. Jednocześnie wy dawał się słaby,
oszołomiony, zakłopotany i gdy by m się ruszy ła, aby się okry ć, odebrałaby m mu coś, co tak bardzo pragnął ujrzeć. A tego też nie chciałam. – Chris, proszę, odejdź. Wy dawał się nie sły szeć. Ty lko wciąż patrzy ł. Cała oblałam się rumieńcem i poczułam pot pod pachami, a puls zaczął mi dziwnie szy bko bić. Czułam się jak dziecko złapane z ręką w słoju z ciastkami, winne niewielkiego przecież przestępstwa, ale okropnie bojące się srogiej kary. Nagle moje serce zaczęło szaleńczo walić z przerażenia. Czego jednak miałam się obawiać? To by ł ty lko Chris. Zawsty dziłam się i szy bko sięgnęłam po zdjętą przed chwilą sukienkę, żeby schować się za nią i kazać mu odejść. – Nie – powiedział Chris, gdy trzy małam już sukienkę w ręku. – Nie powinieneś – wy mamrotałam, drżąc jeszcze bardziej. – Wiem, że nie powinienem, ale ty wy glądasz tak pięknie. Czuję się, jakby m cię nigdy wcześniej nie widział. Jak to się stało, że wy rosłaś na tak piękną dziewczy nę, a ja by łem przy tobie cały czas i nie dostrzegłem tego? Jak odpowiedzieć na takie py tanie? Mogłam ty lko spojrzeć na niego i błagać wzrokiem. Właśnie wtedy, tuż za mną w zamku zazgrzy tał klucz. Próbowałam szy bko włoży ć sukienkę przez głowę, zanim ona wejdzie. Boże! Nie mogłam znaleźć rękawów. W końcu je znalazłam i ściągnęłam na dół sukienkę. Za późno. Ona już zdąży ła ujrzeć moją nagość, mówiły o ty m jej bły szczące, szare oczy. Odwróciła je ode mnie i przeszy ła Chrisa piorunujący m spojrzeniem. – No więc – splunęła – nareszcie was złapałam! Wiedziałam, że prędzej czy później mi się uda! Ona pierwsza się odezwała. To przy pominało jeden z moich koszmarów… nago przed babcią i Bogiem. Chris otrząsnął się z zamroczenia i zrobił krok do przodu, ostro odpowiadając: – Złapałaś nas? Na czy m? Nic nie robiliśmy ! Nic… Nic… Nic… To jedno słowo ciągle powracało. W jej oczach robiliśmy wszy stko! – Grzesznicy ! – zasy czała, patrząc znów na mnie swoimi okrutny mi oczami. Nie by ło w nich litości. – My ślisz, że jesteś piękna? My ślisz, że te nowe zaokrąglenia są przy jemne? Lubisz te swoje długie, złote włosy, które codziennie szczotkujesz i kręcisz? Wtedy się uśmiechnęła – by ł to najbardziej przerażający uśmiech, jaki kiedy kolwiek widziałam. Moje kolana nerwowo uderzały o siebie; ręce drżały. Bez bielizny i z rozpięty m zamkiem z ty łu czułam się taka bezbronna. – Ile razy pozwoliłaś bratu na wy korzy stanie twojego ciała? – wy paliła babcia. Stałam w miejscu, nie mogąc mówić i nie rozumiejąc, o co jej chodzi. – Wy korzy stanie? Co babcia ma na my śli? Jej oczy, zwężone do maleńkich szparek, złapały rumieniec zawsty dzenia na twarzy Chrisa, świadczący o ty m, że on wiedział, o co chodziło, nawet jeżeli ja nie miałam pojęcia. – Chciałem powiedzieć – zaczął, jeszcze bardziej się czerwieniąc – że nic złego nie robiliśmy. Miał już męski głos, mocny i głęboki. – No proszę, spójrz na mnie ty mi swoimi pełny mi nienawiści, podejrzliwy mi oczami. Wierz, w co chcesz, ale Cathy i ja nie zrobiliśmy nigdy ani jednej złej, grzesznej czy bezbożnej rzeczy !
– Twoja siostra by ła naga – pozwoliła ci patrzeć na swoje ciało – to jest grzech. Zwróciła pełne nienawiści oczy na mnie, po czy m odwróciła się na pięcie i wy szła z pokoju. Zostawiła mnie roztrzęsioną. Chris by ł na mnie wściekły. – Cathy, dlaczego, do diabła, musiałaś się rozebrać w ty m pokoju? Wiesz, że ona nas szpieguje, ciągle mając nadzieję, że na czy mś nas złapie! W jego oczach pojawiło się złe spojrzenie, przez co wy glądał dużo starzej i strasznie brutalnie. – Ona nas ukarze. To, że wy szła, nie robiąc nam krzy wdy, wcale nie znaczy, że nie wróci. By łam pewna… wiedziałam. Ona na pewno wróci – z batem! Bliźnięta, rozespane i marudne, przy szły na dół ze stry chu. Carrie usadowiła się przy domku dla lalek. Cory przy siadł na piętach, aby oglądać telewizję. Wziął swoją drogą, profesjonalną gitarę i zaczął grać. Chris siedział na łóżku i wpatry wał się w drzwi. Ja czatowałam, gotowa uciekać, gdy by wróciła. Chciałam uciec do łazienki, zamknąć drzwi na klucz… chciałam… W zamku ktoś przekręcił klucz. Poruszy ł klamką. Skoczy łam na równe nogi. Chris powiedział: – Biegnij do łazienki i zostań tam. Babcia weszła do pokoju, wielka jak drzewo i nie miała ze sobą bata, ale olbrzy mie, krawieckie noży ce. By ły chromowane, bły szczące i wy glądały na ostre. – Siadaj, dziewczy no! – warknęła. – Obetnę ci włosy, aż do skóry, wtedy nie będziesz czuła dumy, patrząc w lustro. Gdy zobaczy ła moje zaskoczenie, uśmiechnęła się pogardliwie i okrutnie – po raz pierwszy widziałam, jak się uśmiecha. Spełniły się moje najgorsze obawy ! Już wolałaby m chłostę! Zapuszczanie od nowa takich piękny ch, długich włosów potrwa lata. Hodowałam je, odkąd tatuś pierwszy raz powiedział, że są piękne, a on lubił u dziewczy nek długie włosy. Boże, skąd ona mogła wiedzieć, że prawie co noc śniło mi się, że przy chodzi do pokoju, gdy śpię, i strzy że mnie jak owcę? Czasami śniło mi się nawet, że budziłam się rano nie ty lko ły sa i brzy dka, ale też bez piersi! Próbowałam uciec do łazienki i zamknąć za sobą drzwi. Ale moje dobrze wy trenowane nogi tancerki odmówiły posłuszeństwa. By łam sparaliżowana widokiem ty ch długich, bły szczący ch noży c. Wtedy Chris odezwał się mocny m, męskim głosem: – Nie obetniesz ani jednego kosmy ka włosów Cathy ! Zbliż się ty lko do niej, a rozwalę ci głowę ty m krzesłem! Trzy mał w ręku krzesło i by ł gotów wprowadzić w czy n swoją groźbę. Gdy jej oczy try skały nienawiścią, jego ziały ogniem. Rzuciła Chrisowi jadowite spojrzenie, jakby jego pogróżki by ły bez znaczenia. – No dobrze. Rób, jak chcesz. Dam ci wy bór, dziewczy no – zetniesz włosy albo nie dostaniecie jedzenia i mleka przez cały ty dzień. – Bliźnięta nic złego nie zrobiły – powiedziałam błagalnie – Chris też nic nie zrobił. On nie wiedział, że by łam rozebrana, gdy przy szedł tu z poddasza – to by ła ty lko moja wina. Wy trzy mam przez ty dzień bez jedzenia i mleka. Nie umrę z głodu, a poza ty m mama nie pozwoli ci tego zrobić. Ona przy niesie nam jedzenie. Nie powiedziałam tego jednak z wielkim przekonaniem. Mamy już tak długo nie by ło. – Twoje włosy albo ty dzień bez jedzenia – powtórzy ła niewzruszona. – Źle robisz, starucho – powiedział Chris, zbliżając się z podniesiony m krzesłem. – Wszedłem tu niespodziewanie. Nie robiliśmy z Cathy nic zdrożnego. Nigdy nic takiego nie robiliśmy. – Twoje włosy, albo żadne z was nie dostanie przez ty dzień jedzenia – powiedziała do mnie,
ignorując Chrisa. – A jeżeli zamkniesz się w łazience albo schowasz na poddaszu, żadne z was nie będzie jadło przez dwa ty godnie! Chy ba że zejdziesz na dół z ogoloną głową! Potem zwróciła zimne i wy rachowane oczy na Chrisa i przy glądała mu się długą, dręczącą chwilę. – My ślę, że to ty obetniesz siostrze jej długie, piękne włosy – powiedziała z podstępny m uśmiechem. Położy ła na toaletce bły szczące noży ce. – Gdy wrócę i zobaczę siostrę bez włosów, wtedy wszy scy dostaniecie jedzenie. Wy szła i zamknęła drzwi na klucz. Chris gapił się na mnie, a ja na niego. Uśmiechnął się. – Daj spokój, Cathy, ona tylko blefuje! Mama przy jdzie lada chwila. Powiemy jej… nie ma sprawy. Nigdy nie obetnę ci włosów. Podszedł do mnie i otoczy ł ramieniem. – Dobrze, że schowaliśmy na poddaszu paczkę krakersów i pół kilo sera. I mamy jeszcze dzisiejsze jedzenie – stara wiedźma zapomniała o ty m. Nie jadaliśmy dużo, a tego dnia zjedliśmy jeszcze mniej niż zwy kle, na wy padek, gdy by mama nie przy szła. Zostawiliśmy na później połowę mleka i pomarańcze. Dzień minął bez odwiedzin mamy. Całą noc przewracałam się na łóżku, miałam potworne koszmary. Śniło mi się, że by liśmy z Chrisem w ciemny m lesie i szukaliśmy Carrie i Cory ’ego. Wołaliśmy ich, bliźnięta jednak nie odpowiadały. Wpadliśmy w panikę i pobiegliśmy w ciemną otchłań. Nagle z ciemności wy łoniła się chatka z piernika. Dach by ł z ciasteczek Oreo, a kolorowa, wijąca się ścieżka z twardy ch, bożonarodzeniowy ch cukierków. Paliki płotu by ły z miętowy ch paluszków, a zarośla z rożków lodowy ch w siedmiu smakach. Nie! To jakaś sztuczka! Nie możemy tam wejść! Na to Chris: Musimy wejść! Musimy ocalić bliźnięta! Cicho weszliśmy do środka i ujrzeliśmy poduszki z gorący ch bułeczek, ociekające złocisty m masłem, i sofę ze świeżo upieczonego chleba, też posmarowaną masłem. W kuchni zobaczy liśmy czarownicę nad czarownice. Ostry nos, wy stająca, zapadnięta, bezzębna szczęka, a na głowie mnóstwo strąków, ufarbowany ch na szaro i sterczący ch na wszy stkie strony. Trzy mała nasze bliźnięta za ich długie, złote włosy. Już miała je wrzucić do gorącego pieca! By ły polukrowane na różowo i niebiesko, ich ciała nawet bez gotowania zamieniały się w pierniki, a oczy w czarne rodzy nki! Zaczęłam przeraźliwie krzy czeć! Czarownica spojrzała na mnie swoimi szary mi, kamienny mi oczami, a jej zapadnięte usta, cienkie jak czerwone cięcie noża, rozwarły się w szerokim uśmiechu! Zanosiła się histery czny m śmiechem, a Chris i ja truchleliśmy ze strachu. Wtedy zaczęła przy bierać inną postać. Zmieniła się z poczwarki w moty la, gdy my staliśmy w bezruchu i mogliśmy ty lko patrzeć… nagle z horroru wy łoniła się mama! Mama! Jej jasne włosy wiły się jak węże w naszą stronę, aby nas złapać! Ślizgające się pasma włosów owijały się dokoła naszy ch nóg i zbliżały się do gardeł, próbując nas udusić… nie by łoby wtedy żadnego problemu z dziedziczeniem spadku! Kocham was, kocham was, kocham was, szeptała bez słów. Obudziłam się, ale Chris i bliźnięta nadal smacznie spali. Czułam zagrożenie, gdy sen chciał mnie ponownie porwać w swoje ramiona. Próbowałam przezwy cięży ć to okropne uczucie coraz głębszego zapadania się, po chwili jednak znów pochłonął mnie głęboki, koszmarny sen. Biegłam jak szalona w ciemności, aż upadłam w kałużę
krwi. Krew by ła lepka jak smoła, pojawiły się poły skujące diamentami ry by z łabędzimi głowami – okry ły moje ramiona i nogi, tak że stały się zupełnie nieruchome. Ry by z łabędzimi głowami śmiały się, szczęśliwe, widząc mnie wy kończoną i całą zakrwawioną. Widzisz! Widzisz! Krzy czały zawodzący mi głosami, powtarzany mi przez echo. Nie uwolnisz się! Za ciężkimi, zaciągnięty mi zasłonami wstawał blady świt. Carrie spała przy tulona do mnie. – Mamo – mruknęła – nie lubię tego domu. Jej jedwabne włosy na moim ramieniu ciąży ły jak żelazo. Powoli powracało czucie do rąk, ramion i nóg. Co się ze mną działo? Miałam ciężką głowę, jakby by ła cała wy pchana kamieniami, wewnątrz niej czułam ogromne ciśnienie; ból by ł tak silny, że czaszka mało mi nie pękła! W palcach rąk i stóp ciągle czułam mrowienie. Moje ciało by ło ciężkie. Ściany się przy bliżały, potem oddalały i nigdzie nie widziałam prosty ch, pionowy ch linii. Usiłowałam przejrzeć się w lustrze naprzeciwko, ale głowa nie chciała nawet drgnąć. Zawsze przed snem rozkładałam na poduszce włosy, aby po odwróceniu głowy móc w nich zanurzy ć policzek. To by ła jedna z ty ch zmy słowy ch rzeczy, które uwielbiałam – doty k włosów na policzku, który zabierał mnie w słodkie sny o miłości. A jednak dzisiaj na poduszce nie by ło moich włosów. Gdzie one by ły ? Noży ce nadal leżały na toaletce. Z ledwością mogłam je dostrzec. Przeły kając kilka razy ślinę, wy dałam z siebie cichy krzy k, wołając Chrisa. Modliłam się do Boga, aby sprawił, żeby mój brat usły szał. – Chris – w końcu udało mi się wy szeptać dziwny m, zachry pły m głosem – coś się ze mną dzieje. Mój cichy szept obudził go, chociaż nie wiem, jak zdołał do niego dotrzeć. Usiadł na łóżku i przetarł oczy. – Czego chcesz, Cathy ? – zapy tał. Wy mamrotałam coś, co wy ciągnęło go z łóżka, i przy wędrował do mnie w swojej pogniecionej niebieskiej pidżamie. Na mój widok wzdry gnął się. Wciągnął oddech i wy dał z siebie krótkie, sapiące dźwięki, wy rażające przerażenie i szok. – O Boże, Cathy ! Jego okrzy k wy wołał u mnie ciarki na plecach. – Cathy … och, Cathy ! – zawodził. Kiedy tak na mnie patrzy ł, a ja zastanawiałam się, jaki widok tak bardzo zaokrąglił jego błękitne oczy, spróbowałam podnieść moje ociężałe ręce i dotknąć opuchniętej, ciężkiej głowy. Jakoś udało mi się podnieść ręce – i w ty m momencie wy dałam z siebie głośny krzy k! Prawdziwy krzy k! Wy łam jak obłąkana, aż znalazł się przy mnie Chris i mocno objął. – Przestań, proszę cię, przestań – szlochał. – Pomy śl o bliźniętach… nie wy strasz ich jeszcze bardziej… proszę, nie krzy cz już, Cathy. One już tak dużo przeszły i wiem, że nie chcesz ich okaleczy ć na zawsze, a tak się stanie, jeżeli zaraz się nie uspokoisz. Już dobrze. Zmy ję ci to. Przy sięgam, że dzisiaj usunę jakoś tę smołę z twojej głowy. Znalazł na moim ramieniu mały, czerwony punkcik, miejsce, w które babcia wbiła igłę strzy kawki, aby uśpić mnie jakimś środkiem. Kiedy spałam, wy lała gorącą smołę na moje włosy. Przed uży ciem smoły musiała je chy ba zebrać dokładnie w węzeł, bo nie by ło ani jednego czy stego pasemka. Chris próbował przeszkodzić mi w oglądaniu siebie w lustrze, ale go odepchnęłam i z otwarty mi szeroko ustami gapiłam się na okropną, czarną plamę, jaką by ła teraz moja głowa. Smoła spły wała nawet po twarzy i pozostawiła na policzkach stróżki czarny ch łez!
Patrzy łam na siebie i wiedziałam, że nigdy nie uda mu się zmy ć tej smoły. Nigdy ! Cory pierwszy się obudził, gotowy od razu pędzić do okna, aby odsunąć zaciągnięte draperie. Wy skoczy ł z łóżka i miał już biec do okien, gdy mnie ujrzał. Jego oczy zaokrągliły się. Usta rozwarły. Małe, poruszające się nerwowo ręce powędrowały do góry, przetarł piąstkami oczy, po czy m znów popatrzy ł na mnie z niedowierzaniem. – Cathy – wy dusił z siebie wreszcie – czy to ty ? – Tak mi się wy daje. – Dlaczego masz czarne włosy ? Zanim zdołałam odpowiedzieć, obudziła się Carrie. – Ojej! – wy krzy knęła. – Cathy, twoja głowa jakoś dziwnie wy gląda. Jej oczy wy pełniły się wielkimi łzami, które zaczęły spły wać po policzkach. – Nie podoba mi się teraz twoja głowa! – jęknęła, a potem zaczęła szlochać, jakby to jej włosy by ły pokry te smołą. – Uspokój się, Carrie – odezwał się Chris opanowany m głosem. – To ty lko smoła na włosach Cathy – i gdy się wy kąpie i umy je włosy, będą takie same jak wczoraj. Chciałby m, żeby ście w ty m czasie zjedli na śniadanie pomarańcze i obejrzeli sobie telewizję. Później, gdy Cathy umy je już włosy, zjemy razem prawdziwe śniadanie. – Na wszelki wy padek nie wspomniał o babci, żeby nie pogłębiać ich stresu spowodowanego naszą sy tuacją. Usiedli na podłodze, obierali i jedli pomarańcze, zatapiając się w telewizy jny ch kreskówkach i inny ch idioty zmach sobotniego poranka. Chris zaprowadził mnie do wanny pełnej gorącej wody. Raz po raz zanurzałam głowę we wrzącej wodzie, podczas gdy Chris polewał włosy szamponem, aby zmiękczy ć smołę. Rzeczy wiście, smoła trochę zmiękła, ale nie zeszła i włosy nadał by ły brudne. Jego palce poruszały się w lepkiej masie. Cicho pojękiwałam. On naprawdę usiłował zmy ć smołę bez usuwania moich włosów. Nic z tego. Jedy ne, co przy chodziło mi do głowy, to noży ce – bły szczące noży ce zostawione przez babcię na toaletce. Klęcząc przy wannie, Chris zdołał w końcu przebić się palcami przez masę, ale gdy je cofnął, by ły pokry te klejący mi się, czarny mi włosami. – Będziesz musiał wziąć noży ce! – zawołałam, zmęczona ty mi bolesny mi zabiegami. Ale nie, noży czki by ły ostatecznością. Stwierdził, że musi by ć jakiś chemiczny związek rozpuszczający smołę, ale nie niszczący włosów. Chris posiadał bardzo profesjonalny zestaw chemiczny, który kiedy ś dostał od mamy. Na pudełku widniało ostrzeżenie: „To nie zabawka. Pudełko zawiera niebezpieczne chemikalia i jest przeznaczone wy łącznie do profesjonalnego uży tku”. – Cathy – zaczął, przy siadając na bosy ch piętach – pójdę na stry ch i zrobię jakąś mieszankę, żeby to wreszcie zmy ć. Uśmiechnął się do mnie nieśmiało. Światło padające z sufitu oświetliło miękki meszek nad jego górną wargą i by łam pewna, że w dolnej części ciała miał mocniejsze i ciemniejsze włosy, tak jak ja. – Cathy, muszę skorzy stać z ubikacji. Nigdy tego przy tobie nie robiłem i trochę się wsty dzę. Odwróć się i zatkaj palcami uszy. Może gdy by m to samo zrobił do wanny, amoniak rozkleiłby twoje włosy. Patrzy łam na niego zdumiona. Czy to działo się naprawdę? Powtarzałam sobie, że to ty lko sen. A jednak to by ła prawda – siedziałam w wannie, zanurzając włosy w cuchnącej wodzie. Cory i Carrie weszli, trzy mając się za ręce, i przy glądali mi się, zaintry gowani, dlaczego tak długo zajmuję łazienkę. – Cathy, co ty masz na głowie?
– Smołę. – Dlaczego położy łaś sobie smołę na włosy ? – Zrobiłam to chy ba przez sen. – Gdzie znalazłaś smołę? – Na poddaszu. – A po co chciałaś mieć smołę we włosach? Nienawidziłam kłamstwa! Chciałam jej powiedzieć, kto położy ł smołę na włosach, ale nie mogłam. Oni już wy starczająco bali się tej starej kobiety. – Wracajcie i oglądajcie dalej telewizję, Carrie – rozkazałam, poiry towana py taniami, które zadawała, a jednocześnie nie chcąc patrzeć na jej wy chudłe policzki i zapadnięte oczy. – Cathy, nie lubisz mnie już więcej? – Oczy wiście, że cię lubię, Carrie. Kocham was oboje, ale położy łam tę smołę na włosy przez pomy łkę i teraz jestem wściekła na siebie. Carrie powędrowała z powrotem, aby znów usiąść obok Cory ’ego. Rozmawiali szeptem w sobie ty lko zrozumiały m języ ku. My ślę, że czasami by li dużo mądrzejsi, niż nam się wy dawało. Siedziałam już kilka godzin w wannie, w ty m czasie Chris wy my ślał coraz to nowe związki, które testował na mały ch pasemkach włosów. Próbował wszy stkiego i kazał mi często zmieniać wodę na coraz gorętszą. Czułam się jak pomarszczona suszona śliwka, ale Chris po trochu usuwał lepką masę z mojej głowy. Smoła w końcu zeszła, z dużą ilością włosów. By ły jednak na ty le gęste, że mogłam sobie pozwolić na znaczną ich utratę bez zauważalnej różnicy. Kiedy to wszy stko się skończy ło, by ł już wieczór, a my oboje nie mieliśmy jeszcze nic w ustach. Siedziałam na łóżku owinięta ręcznikiem i suszy łam przerzedzone włosy. Te, co zostały, by ły bardzo kruche, łamliwe i w kolorze platy ny. – Mogłeś sobie równie dobrze oszczędzić kłopotu – mruknęłam do Chrisa, zajadającego z apety tem dwa krakersy z serem. – Nie przy niosła nam jedzenia – i nie przy niesie, dopóki nie obetniesz mi wszy stkich włosów. Podszedł do mnie, trzy mając talerz z krakersami i serem oraz szklankę wody. – Jedz i pij. Przechy trzy my ją. Jeżeli do jutra nie przy niesie nam jedzenia albo mama się nie zjawi, obetnę ci ty lko grzy wkę, nad samy m czołem. Wtedy będziesz mogła owinąć sobie głowę chustką, jakby ś się wsty dziła swojej ły siny, a te włosy ci szy bko odrosną. Nic nie odpowiedziałam. Zjadłam krakersy z serem, popiłam ten posiłek wodą z kranu. Potem Chris wy szczotkował moje mizerne, osłabione włosy. To dziwne, jakie los płata figle: włosy jeszcze nigdy bardziej nie lśniły i nie by ły tak jedwabiste, jak w tej chwili. Położy łam się osłabiona przejściami tego dnia i wczorajszej nocy. Obserwowałam Chrisa siedzącego na łóżku i patrzącego na mnie. Gdy usnęłam, on nadal czuwał, trzy mając w ręku długi kosmy k skręcony ch, delikatny ch włosów. Obudziłam się ze snu, targana koszmarami. By łam zła, bezradna i sfrustrowana. Wtedy ujrzałam Chrisa. By ł nadal w ubraniu, które nosił przez cały dzień. Postawił pod drzwiami najcięższe krzesło w pokoju, usiadł na nim i drzemał, a w ręku trzy mał noży ce. Zabary kadował wejście, aby babcia nie mogła się ponownie wśliznąć do pokoju. Strzegł mnie przed nią. Kiedy tak mu się przy glądałam, otworzy ł oczy, spłoszony, jakby przepraszając, że nie miał zamiaru spać i pozostawić mnie bez opieki. Nasze oczy się spotkały i wtedy Chris uśmiechnął się lekko. – Cześć. – Chris – pociągnęłam nosem – idź do łóżka. Nie możesz siedzieć tak cały czas.
– Mogę, gdy ty śpisz. – To pozwól mi też by ć wartownikiem. Będziemy się zmieniać. – Kto tu jest mężczy zną, ty czy ja? Poza ty m ja jem więcej od ciebie. – A co to ma do rzeczy ? – Jesteś teraz za szczupła, a gdy by ś całą noc nie spała, stałaby ś się jeszcze szczuplejsza. Ja mogę sobie jeszcze pozwolić na utratę kilku kilogramów. On też miał niedowagę. Wszy scy mieliśmy, a jego niewielki ciężar nie zatrzy małby babci, gdy by naprawdę chciała otworzy ć drzwi. Wstałam, aby usiąść razem z nim na krześle. – Ciii – szepnęłam. – We dwoje łatwiej damy jej radę. Obejmując się nawzajem, usnęliśmy. Nadszedł ranek… bez babci… bez jedzenia. Nasze głodowe dni ciągnęły się bez końca. Krakersy i ser skończy ły się szy bko, chociaż jedliśmy bardzo oszczędnie. Wtedy też naprawdę zaczęliśmy cierpieć. Chris i ja piliśmy ty lko wodę, a całe mleko trzy maliśmy dla bliźniąt. Chris zbliży ł się do mnie z noży czkami i niechętnie, ze łzami w oczach, obciął mi grzy wkę do samej skóry. Nie mogłam patrzeć na swoje odbicie w lustrze. To, co zostało, zawinęłam dokoła głowy i przy kry łam turbanem zrobiony m z szala. Los zakpił z nas straszliwie, ponieważ babcia wcale nie przy szła tego sprawdzić! Nie przy nosiła nam jedzenia ani mleka, czy stej pościeli, ręczników, a nawet my dła i pasty do zębów, które nam się skończy ły. Nawet papieru toaletowego. Teraz żałowałam, że powy rzucałam całą bibułkę, w którą zapakowane by ły nasze drogie ubrania. Nie pozostało nam nic innego, jak wy ry wać kartki z najstarszy ch książek znajdujący ch się na stry chu i ich uży wać. Potem zatkała się miska klozetowa i zaczęła się przelewać. Na widok wy pły wający ch i zalewający ch łazienkę nieczy stości Cory zaczął przeraźliwie krzy czeć. Nie mieliśmy przepy chacza. Chris i ja gorączkowo my śleliśmy, co zrobić. Gdy Chris pobiegł po druciany wieszak, aby go wy prostować i nim oczy ścić przepły w, ja przy niosłam z poddasza stare rzeczy. Jakoś udało się Chrisowi oczy ścić przepły w druciany m wieszakiem i toaleta znów działała. Potem oboje wy cieraliśmy podłogę stary mi ubraniami ze stry chowy ch kufrów. Ucieczką przed ty m koszmarem by ło unikanie rozmów na temat naszej sy tuacji. Po prostu wstawaliśmy rano, polewaliśmy twarze wodą, piliśmy wodę, trochę się pokręciliśmy, a potem leżeliśmy, oglądając telewizję, albo czy taliśmy i mieliśmy w nosie to, czy babcia złapie nas na gnieceniu prześcieradeł. Co nas to teraz mogło obchodzić? Serce mi się krajało, gdy bliźnięta prosiły o jedzenie. Te wołania będę pamiętała do końca ży cia. Och, jak bardzo nienawidziłam tej staruchy – i mamy – za to, co nam robiła! Gdy zbliżał się czas posiłku bez jedzenia, zasy pialiśmy. Spaliśmy cały mi godzinami. W czasie snu nie czuje się bólu ani głodu, samotności ani gory czy. Pewnego mglistego dnia, gdy leżeliśmy bezczy nnie, ży jąc jedy nie sprawami dziejący mi się na mały m ekranie, oszołomiona i zmęczona odwróciłam głowę, aby popatrzeć na Chrisa i Cory ’ego. Właściwie nic nie czułam, patrząc, jak Chris wy jmuje scy zory k i nacina skórę na przegubie ręki. Przy łoży ł swą krwawiącą rękę do ust Cory ’ego i mimo protestów malca, kazał mu pić krew. Potem nadeszła kolej Carrie. Ta dwójka, nigdy nie jedząca nic „dziwnie wy glądającego”, piła teraz krew swojego starszego brata i wpatry wała się w niego duży mi, przy ćmiony mi, akceptujący mi oczami. Odwróciłam głowę, czując obrzy dzenie do tego, co musiał zrobić, ale także pełna podziwu, że potrafił to zrobić. On zawsze umiał rozwiązać trudny problem. Chris podszedł do mojego łóżka, przy siadł na brzegu i dłuższą chwilę przy glądał mi się, potem
spuścił oczy na rozcięty przegub, z którego krew nie pły nęła już tak obficie. Uniósł scy zory k, gotów zrobić kolejne nacięcie, aby m i ja mogła się pokrzepić. Złapałam nóż i odrzuciłam go. Pobiegł po niego, zdezy nfekował nóż alkoholem, mimo mojej przy sięgi, że nigdy nie spróbuję krwi i nie pozbawię go resztek sił. – Chris, co zrobimy, jeżeli już nigdy nie wróci? – spy tałam posępnie. – Ona nas zagłodzi na śmierć. Miałam na my śli babcię, której nie widzieliśmy już dwa ty godnie. Chris oczy wiście przesadził, mówiąc, że mamy całe pół kilograma sera. Ponieważ uty kaliśmy ser w pułapkach na my szy, teraz musieliśmy pozbierać te kawałeczki i sami zjeść. Nie jedliśmy już od trzech dni, a cztery poprzednie przetrzy maliśmy ty lko na resztkach sera i krakersów. A mleko, które schowaliśmy dla bliźniąt – też skończy ło się dziesięć dni temu. – Ona nie da nam umrzeć z głodu – odezwał się Chris, obejmując mnie słaby m ramieniem. – By liby śmy idiotami, głupcami, gdy by śmy dali się tak załatwić. Jeżeli jutro nie zjawi się z jedzeniem, uży jemy naszy ch prześcieradeł, aby zejść na ziemię. Położy łam mu głowę na piersiach i sły szałam mocne i szy bkie uderzenia serca. – Skąd wiesz, co ona zrobi? Ona nas nienawidzi. Chce, żeby śmy umarli – czy nie powtarzała nam do znudzenia, że w ogóle nie powinniśmy się urodzić? – Cathy, ta stara wiedźma nie jest głupia. Przy niesie nam jedzenie, zanim mama wróci, gdziekolwiek teraz jest. Wstałam, żeby zabandażować jego rozciętą rękę. Powinniśmy by li spróbować ucieczki dwa ty godnie temu, gdy mieliśmy dość siły, aby wy konać trudne zejście. Gdy by śmy próbowali tego teraz, mając w dodatku bliźnięta przy mocowane do pleców, z pewnością pozabijaliby śmy się. Jednak gdy nadszedł ranek i ciągle nie by ło jedzenia, Chris wy prowadził nas na poddasze. Nieśliśmy nasze maluchy, które by ły zby t słabe, aby iść. Panował tam niezwy kły upał. Bliźnięta siedziały w klasie na poddaszu, tam, gdzie je zostawiliśmy. Chris założy ł specjalne pasy umożliwiające nam bezpieczne przy mocowanie bliźniąt do pleców. Żadne z nas nie wspomniało nawet, że gdy by śmy spadli, popełniliby śmy samobójstwo i morderstwo. – Inaczej to zrobimy – powiedział Chris po przemy śleniu. – Ja zejdę pierwszy. Gdy będę już na dole, włoży sz Cory ’ego w pasy, mocno go przy mocujesz, żeby nie mógł się uwolnić, i wtedy spuścisz go do mnie na dół. Potem zrobisz to z Carrie. A ty zejdziesz na dół ostatnia. I błagam, daj z siebie wszy stko! Poproś Boga, żeby dodał ci sił! Poczuj złość, gniew, pomy śl o zemście! Sły szałem, że ogromna złość potrafi dać w nagły ch wy padkach nadludzkie siły ! – Pozwól mi iść pierwszej. Ty jesteś silniejszy – poprosiłam słaby m głosem. – Nie! Wolę by ć na dole, aby w razie czego was złapać, jeżeli któreś za szy bko spadnie, a ty nie masz ty le siły w rękach, co ja. Zaczepię linę o komin, więc ciężar będzie rozłożony i – Cathy, to naprawdę jest konieczność! Boże, nie mogłam uwierzy ć, że on ode mnie ty le oczekiwał! Z przerażeniem patrzy łam na cztery martwe my szy w pułapce. – Musimy zjeść te my szy, aby się trochę wzmocnić – powiedział stanowczo. Surowe mięso? Surowe my szy ? – Nie – szepnęłam, czując obrzy dzenie na widok szty wny ch, martwy ch stworzonek. Z determinacją tłumaczy ł mi, że jestem w stanie zrobić wszy stko, aby uratować bliźnięta i siebie. – Słuchaj, Cathy, ja zjem te dwie pierwszy, ty lko polecę na dół po sól i pieprz. Będę też potrzebował tego wieszaka, żeby zacisnąć węzły – rozumiesz, siła dźwigni. Moje ręce nie pracują teraz najlepiej. Oczy wiście, że nie pracowały. Wszy scy by liśmy tak osłabieni, że z ledwością mogliśmy się
poruszać. Rzucił mi krótkie, badawcze spojrzenie. – Serio, z solą i pieprzem te my szy mogą by ć całkiem smaczne. Smaczne! Odciął im głowy, potem obdarł ze skóry i wy patroszy ł. Patrzy łam, jak rozcinał małe żołądki i wy ciągał długie, wąskie jelita, maleńkie serca i inne miniaturowe wnętrzności. Pewnie by m zwy miotowała, gdy by m miała czy m. I nie pobiegł po sól, pieprz i wieszak, ty lko poszedł bardzo powoli, dając mi ty m do zrozumienia, że on także nie miał specjalnego apety tu na surowe my szy. Stałam z oczami wlepiony mi w obdarte ze skóry my szy. Zamknęłam oczy i spróbowałam się zmusić do pierwszego kęsa. Nie mogłam. Pomy ślałam wtedy o bliźniętach, które siedziały w kącie z zamknięty mi oczami, obejmując się i wspierając czołami. Przy szło mi wtedy do głowy, że pewnie w takim uścisku przeby wały w łonie mamy, czekając na swe narodziny … Nasze małe, biedne jaskierki, które kiedy ś miały kochający ch rodziców. Istniała jednak nadzieja, że my szy dadzą nam dość siły, aby bezpiecznie znieść bliźnięta na ziemię i może wtedy jakiś uprzejmy sąsiad dałby im jeść, dałby jeść nam wszy stkim – o ile przeży jemy następną godzinę. Usły szałam powolne kroki Chrisa. Stanął na chwilę w drzwiach, uśmiechał się leciutko, a jego błękitne oczy bły szczały. Oburącz trzy mał olbrzy mi, tak dobrze nam znany koszy k, wy pełniony jedzeniem. Wy ciągnął dwa termosy : jeden z zupą jarzy nową, drugi z zimny m mlekiem. Poczułam się oszołomiona, zdezorientowana i pełna nadziei. Czy mama wróciła i wy słała to do nas? Dlaczego nie zawołała nas na dół? Lub dlaczego do nas nie przy szła? Chris wziął na kolana Carrie, a ja Cory ’ego i zaczęliśmy ich karmić zupą. Przy jmowali tę zupę tak, jak przy jmowali jego krew – jako kolejne wy darzenie w ich niesamowity m ży ciu. Karmiliśmy ich kawałeczkami kanapek. Jedliśmy bardzo powoli, kierując się radą Chrisa, aby wszy stkiego potem nie zwrócić. Chciałam wepchnąć jedzenie do ust Cory ’ego, aby móc wreszcie zająć się własny m, wy głodniały m żołądkiem. A on jadł tak strasznie powoli! Po głowie kołatało mi się ty siąc py tań: Dlaczego dzisiaj? Dlaczego przy niosła jedzenie właśnie dzisiaj, a nie wczoraj albo przedwczoraj? Czy m się kierowała? Gdy już wreszcie mogłam jeść, by łam zby t zmęczona, aby się cieszy ć, i zby t podejrzliwa, aby czuć ulgę. Chris, zjadłszy powoli trochę zupy i połowę kanapki, odwinął foliową paczuszkę. By ły tam cztery pączki, posy pane cukrem pudrem. My, który m zawsze odmawiano słody czy, dzisiaj dostaliśmy deser – od babci – po raz pierwszy. Czy w ten sposób chciała nas prosić o wy baczenie? Tak to przy jęliśmy, bez względu na jej prawdziwe moty wy. W czasie głodówki szczególny związek powstał między mną a Chrisem. Może wtedy, gdy siedziałam w gorącej wannie, a on tak bardzo starał się usunąć smołę z moich włosów? Do tego dnia by liśmy ty lko siostrą i bratem, odgry wający mi rolę rodziców naszy ch bliźniąt. Teraz związek między nami uległ zmianie. My już nie odgry waliśmy roli. By liśmy naprawdę rodzicami Carrie i Cory ’ego. By liśmy za nich odpowiedzialni, całkowicie się im oddaliśmy, a także sobie nawzajem. Nabieraliśmy pewności, że mamę przestał już interesować nasz los. Chris zawsze trzy mał jej zdjęcie blisko łóżka, teraz je schował. On zawsze wierzy ł w nią bardziej niż ja, więc oczy wiście bardziej cierpiał. A jeżeli on cierpiał bardziej ode mnie, to musiał by ć w agonii.
Ujął czule moją rękę na znak, że teraz możemy już iść do pokoju. Podry fowaliśmy po schodach jak duchy, wszy scy słabi i wy cieńczeni, a szczególnie maluchy. Wątpiłam, czy każde z nich waży ło piętnaście kilo. Widziałam, jak wy glądały i jak wy glądał Chris, ale nie widziałam siebie. Spojrzałam w stronę wy sokiego, szerokiego lustra nad serwantką, ale lustra nie by ło. Pobiegłam do łazienki – lustro na drzwiach apteczki by ło rozbite! Wróciłam do pokoju, podniosłam wierzch toaletki, której Chris często uży wał jako biurka… i to lustro też by ło roztrzaskane! Odwracając się od toaletki, postawiłam na ziemi koszy k z jedzeniem i poszłam się położy ć. Wiedziałam, dlaczego to zrobiła. Duma by ła grzechem. A według niej by liśmy z Chrisem największy mi grzesznikami na świecie. Aby nas ukarać, zadała też ból bliźniętom, ale nie mogłam pojąć, dlaczego znów przy niosła nam jedzenie. Nadeszły kolejne ranki z koszy kiem wy pełniony m jedzeniem. Babcia nie patrzy ła w naszą stronę. Starała się odwracać wzrok i szy bko wy chodziła z pokoju. Dokoła głowy nosiłam turban z różowego ręcznika, który ukazy wał wy soko moje czoło, ale jeżeli nawet to zauważy ła, nie skomentowała. Patrzy liśmy, jak wchodziła i wy chodziła, nie py tając, gdzie jest mama i kiedy wróci. Tak potwornie ukarani, dobrze zapamiętaliśmy tę lekcję i nie odzy waliśmy się do niej niepy tani. Chris i ja gapiliśmy się na nią, wy pełniając oczy wrogością i nienawiścią, mając nadzieję, że odwróci wzrok i zobaczy, co czujemy. Ale nasze oczy się nie spotkały. Wtedy miałam ochotę krzy czeć, żeby wreszcie spojrzała na bliźnięta i przekonała się na własne oczy, jakie by ły chude i jakie cienie miały pod oczami. Ale ona tego nie widziała. Leżąc na łóżku obok Carrie, zajrzałam w głąb siebie i zdałam sobie sprawę, że niepotrzebnie wy olbrzy miałam problemy. Teraz za to Chris, niegdy ś radosny opty mista, stawał się ponurą imitacją mojej osoby. Siedział z opuszczony mi ramionami, mając przed sobą otwarte medy czne książki. Nie czy tał ani nie robił notatek. Po prostu siedział. – Chris – odezwałam się, zaczy nając szczotkować włosy – jak my ślisz, ile nastolatek na świecie poszło spać z czy sty mi, lśniący mi włosami, a obudziło się w smole? Wiercąc się na krześle, rzucił mi spojrzenie pełne zdziwienia, że wracam do tego okropnego dnia. – No cóż – powoli cedził słowa – podejrzewam, że możesz by ć jedną, jedy ną… niepowtarzalną. – Nie jestem taka pewna. Pamiętasz, jak kładli asfalt na naszej ulicy ? Mary Lou Baker i ja przewróciły śmy wielką beczkę tego świństwa, zrobiły śmy ze smoły małe laleczki i wstawiły śmy czarne łóżka do czarny ch domków, aż przy szedł facet zarządzający grupą robotników napraw uliczny ch i nas zbeształ. – Tak – zaczął – pamiętam, przy szłaś do domu strasznie brudna, miałaś w ustach kawałek smoły, który żułaś, aby wy bielić zęby. O rany, Cathy, a udało ci się ty lko wy ciągnąć plombę. – Jedna pozy ty wna rzecz w ty m pokoju to fakt, że nie musimy odwiedzać denty sty dwa razy do roku. Dziwnie na mnie spojrzał. – A inna fajna rzecz to dużo wolnego czasu! Skończmy naszą grę w Monopol. Ten, kto przegra, będzie musiał uprać w wannie całą bieliznę. Ale by ł szczęśliwy. Nie cierpiał schy lania się nad wanną, klęczenia na twardej posadzce w czasie prania rzeczy swoich i Cory ’ego. Ustawiliśmy grę, policzy liśmy pieniądze i rozglądaliśmy się za maluchami. Oboje zniknęli! Gdzie indziej mogli pójść jak nie na poddasze? Nigdy nie chodzili tam bez nas, a łazienka by ła wolna. Wtedy usły szeliśmy niewy raźne dźwięki dobiegające zza telewizora.
By li tam, siedzieli w kącie, czekając, aż mali ludzie ze środka będą wy chodzili. – My śleliśmy, że może mama tam jest – wy jaśniła Carrie. – My ślę, że pójdę na poddasze potańczy ć – stwierdziłam, wstając z łóżka. – Cathy, a co z naszy m Monopolem? – Och, i tak by ś wy grał. Zapomnij o grze. – Tchórz – próbował mnie wy śmiać jak dawniej. – No chodź, zagramy. Patrzy ł długo i surowo na bliźnięta, które zawsze by ły naszy mi bankierami. – I bez oszukiwania ty m razem – ostrzegł – jeżeli złapię was na podsuwaniu Cathy pieniędzy, gdy my ślicie, że nie widzę – zjem sam wszy stkie cztery pączki! Niechby ty lko spróbował! Pączki stanowiły najlepszą część naszy ch posiłków i trzy maliśmy je na wieczorny deser. Usiadłam na podłodze ze skrzy żowany mi nogami i łamałam sobie głowę mądry mi sposobami naby wania kolei, domów i hoteli. Niech zobaczy, że ktoś może to robić lepiej od niego. Graliśmy wiele godzin, przery wając ty lko na czas posiłku i pójście do łazienki. Gdy bliźnięta zmęczy ły się rolą bankierów, sami liczy liśmy pieniądze, bacznie obserwując się nawzajem, aby żadne z nas nie oszukiwało. Chris ciągle lądował w więzieniu, musiał opuścić kolejkę na wejściu, musiał wpłacić podatek spadkowy na Fundusz Zapomogowy … a jednak znów wy grał! Pewnej nocy pod koniec sierpnia Chris przy szedł do mnie i szepnął do ucha: – Bliźnięta już smacznie śpią. A tu jest tak gorąco. Czy nie by łoby wspaniale, gdy by śmy mogli pójść popły wać? – Odejdź – daj mi spokój – wiesz, że nie możemy iść pły wać. By łam jeszcze zła za kolejną porażkę w Monopol. Pły wanie, co za idioty czny pomy sł. Nawet gdy by śmy mogli, nie miałam ochoty na nic, w czy m mnie przewy ższał, a z całą pewnością pły wał lepiej ode mnie. – Ciekawe, gdzie mieliby śmy pły wać? W wannie? – W jeziorze, o który m mówiła mama. To niedaleko stąd – szepnął. – Powinniśmy poćwiczy ć schodzenie po tej linie, którą zrobiliśmy, przy najmniej na wy padek pożaru. Jesteśmy już silniejsi. Łatwo zejdziemy na dół i nie będziemy tam długo. Namawiał mnie i błagał, jakby cały jego by t zależał od ucieczki z tego domu choć raz – po to ty lko, żeby udowodnić, że mogliśmy to zrobić. – Bliźnięta mogą się obudzić i zobaczy ć, że nas nie ma. – Zostawimy kartkę na drzwiach łazienki, że jesteśmy na poddaszu. Poza ty m one nigdy nie budzą się w nocy, nawet żeby pójść do łazienki. Marudził i prosił tak długo, aż się zgodziłam. Poszliśmy na poddasze, potem na dach, gdzie mocno przy mocował naszą drabinę z prześcieradeł do jednego z ośmiu kominów. Sprawdzając po kolei węzły, Chris dawał mi instrukcje. – Uży waj ty ch duży ch węzłów jako szczebli. Opuszczaj się powoli, wy czuwając stopami kolejny węzeł i pamiętaj, trzy maj linę skręconą między nogami, żeby ś się nie pośliznęła i nie spadła. Uśmiechnął się, złapał linę i stanął na samy m brzegu dachu. Schodziliśmy na ziemię po raz pierwszy od ponad dwóch lat.
Smak nieba
Ostrożnie, ręka za ręką i stopa za stopą, Chris opuszczał się na ziemię, podczas gdy ja leżałam rozciągnięta na brzuchu na krawędzi dachu, obserwując jego zejście. Księży c jasno świecił, gdy pomachał mi ręką na znak, że nadeszła moja kolej. Mówiłam sobie, że to nic trudnego, że równie niebezpieczne jest bujanie się na linach, przy czepiony ch do krokwi poddasza. Duże i mocne węzły rozmieścił całkiem rozsądnie, co jakieś półtora metra. Powiedział mi, żeby m po opuszczeniu dachu nie patrzy ła w dół, ty lko skoncentrowała się na bezpieczny m ustawieniu stopy na niższy m węźle. Nie minęło dziesięć minut, jak stanęłam na dole obok Chrisa. – Bomba! – szepnął, przy tulając mnie. – Zrobiłaś to lepiej ode mnie! Znajdowaliśmy się w ogrodzie na ty łach Foxworth Hall. We wszy stkich oknach panowała ciemność, ty lko w zajmowany ch przez służbę pokojach nad garażem okna by ły jeszcze jasno oświetlone. – Prowadź, MacDuff, na pły walnię – powiedziałam cicho – jeżeli znasz drogę. Oczy wiście, zna drogę. Mama opowiadała nam, jak wy my kała się z braćmi, żeby popły wać. Wziął mnie za rękę i oddaliliśmy się na palcach spod wielkiego domu. Tak dziwnie się czuliśmy na dworze, na ziemi, w ciepłą letnią noc. Zaraz za mały m mostkiem, stanowiący m granicę posesji Foxworthow, poczuliśmy się szczęśliwi, niemal wolni. Pobiegliśmy w stronę lasu i jeziora, o który m mówiła nam mama. Gdy weszliśmy na dach, by ła dwudziesta druga; o dwudziestej drugiej trzy dzieści znaleźliśmy małe jeziorko otoczone drzewami. Obawialiśmy się, że może tam by ć ktoś, kto zepsuje nam plan i będziemy musieli wrócić rozgory czeni, ale tafla wody by ła gładka, a na brzegu ani ży wego ducha. Przy blasku księży ca, pod gwieździsty m, jasny m niebem patrzy łam na to jezioro i my ślałam, że nigdy nie widziałam tak pięknej wody ani nie czułam takiego uniesienia. – Będziemy pły wać nago? – spy tał Chris, patrząc na mnie jakoś dziwnie. – Nie. Będziemy pły wać w bieliźnie. Problem jedy nie w ty m, że nie miałam stanika. Ale teraz, tutaj, głupia pruderia nie mogła mi przeszkodzić w radowaniu się oświetloną blaskiem księży ca wodą. – Ostatni jest zgniły m jajkiem! – zawołałam. Po czy m zerwałam się do biegu w stronę krótkiego pomostu. Ale gdy dobiegłam do jego końca, pomy ślałam, że woda może by ć lodowata, więc najpierw ostrożnie zanurzy łam palec – by ła lodowata! Spojrzałam na Chrisa, który zdjął zegarek, odrzucił go na bok, a teraz prędko się do mnie zbliżał. Tak cholernie szy bko, że zanim odważy łam się dać nura, on by ł już za mną i wepchnął mnie do wody ! Wy dostałam się na powierzchnię i krąży łam w kółko w poszukiwaniu Chrisa. Potem wy patrzy łam go, jak pły nął kraulem w kierunku skał. Przez krótką chwilę by ł widoczny na ich tle. Podniósł ręce do góry i z gracją skoczy ł do jeziora. Wstrzy małam oddech. A jeżeli woda nie jest wy starczająco głęboka? Jeżeli uderzy ł w dno i złamał kręgosłup? I wtedy, wtedy … nie wy pły nął na powierzchnię! O Boże… nie ży je… utonął!
– Chris – zawołałam przez łzy i zaczęłam pły nąć w kierunku miejsca, gdzie zniknął pod zimną wodą. Nagle coś uczepiło się moich nóg! Zdąży łam krzy knąć i już by łam pod wodą. Na szczęście trwało to sekundę. Zaczęliśmy się śmiać, a ja chlusnęłam mu wodą w twarz za taki głupi kawał. – Czy to nie lepsze niż siedzenie w ty m przeklęty m, duszny m pokoju? – zapy tał, szalejąc w wodzie jak kompletny wariat! Zachowy wał się tak, jakby ta odrobina wolności uderzy ła mu do głowy niczy m mocne wino i jakby by ł już pijany ! Pły wał wokół mnie i znów próbował złapać mnie za nogi i wciągnąć pod wodę. Ale teraz się nie dałam. Wy nurzy ł się i zaczął pły nąć na plecach, potem żabką, kraulem i na boku, cały czas wy wrzaskując nazwy sty lów, które prezentował. Znowu wy nurzy ł się na powierzchnię, szedł po piaszczy sty m dnie, śpiewając: – Tańcz, baletnico, tańcz… – i chlusnął mi w twarz wodą, na co odpowiedziałam mu ty m samy m – i rób swoje piruety w ry tm cierpiącego serca… Złapał mnie w objęcia, po czy m śmiejąc się i krzy cząc, zaczęliśmy się przepy chać, baraszkować jak małe dzieci. Wspaniały by ł w wodzie, zupełnie jak tancerz. W pewnej chwili poczułam się zmęczona, niesamowicie zmęczona. Chris objął mnie ramieniem i pomógł wy jść na brzeg. Rzuciliśmy się na trawę, żeby poleżeć i pogadać. – Jeszcze raz się wy kąpiemy i wrócimy do bliźniąt – powiedział, leżąc na plecach obok mnie. Patrzy liśmy oboje w niebo pełne bły szczący ch, migający ch gwiazd, gdzie złota ćwiartka księży ca bawiła się w chowanego z podłużny mi, ciemny mi chmurami. – Co będzie, jeżeli nie uda nam się wejść na dach? – Uda nam się, bo musimy to zrobić. To by ł mój Christopher Doll, wieczny opty mista, mokry i lśniący, z jasny mi włosami przy klejony mi do czoła. Jego wy celowany w niebo nos by ł dokładnie taki sam jak taty, usta tak cudownie wy krojone, że nie musiał ich nawet układać w zmy słowy m geście, kwadratowy, mocny podbródek, klatka piersiowa coraz szersza… a między jego silny mi udami widniał powiększający się atry but męskości. Jest coś podniecającego w silny ch, męskich udach. Odwróciłam głowę, niezdolna cieszy ć oczu ty m piękny m widokiem bez poczucia winy i wsty du. W gałęziach drzew nad naszy mi głowami ujrzeliśmy gniazda ptaków. Ich senne i cichutkie ćwierkanie przy wiodło mi na my śl bliźnięta. Zrobiłam się smutna, łzy napły nęły mi do oczu. Co chwilę pojawiały się świetliki, to zapalając, to znów gasząc swoje cy try nowe, świecące ogonki. – Chris, czy to świeci świetlik on czy ona? – Nie jestem pewien – odparł jakby od niechcenia. – Wy daje mi się, że oboje świecą, z ty m że ona daje sy gnały z ziemi, a on krąży wokół, szukając jej. – Chcesz powiedzieć, że nie wszy stkiego jesteś pewien – ty, wszy stkowiedzący ? – Cathy, nie zaczy naj. Nie wiem wszy stkiego – daleko mi do tego. Odwrócił głowę i spojrzał na mnie – żadne z nas nie miało ochoty odwrócić wzroku. Powiał łagodny, południowy wietrzy k, bawił się moimi włosami i suszy ł kosmy ki doty kające twarzy. Łaskotały jak delikatne pocałunki i znów chciało mi się płakać bez powodu. Ta noc by ła taka cudowna, a ja weszłam w wiek wielkiej, romanty cznej tęsknoty. Wietrzy k szeptał mi do ucha słowa miłości… słowa, który ch tak mi brakowało. Czułam się tak, jakby m już tu kiedy ś by ła, na tej trawie obok jeziora. Przy chodziły mi do głowy najdziwniejsze my śli, gdy wokół krąży ły i brzęczały nocne owady, bzy czały komary, a gdzieś w oddali zahuczała sowa, przy pominając tę noc, gdy po raz pierwszy zjawiliśmy się w Foxworth Hall, aby ży ć jak uciekinierzy, ukry ci przed światem, który nas nie chciał.
– Chris, ty masz prawie siedemnaście lat, jesteś w ty m samy m wieku co tata, gdy poznał mamę. – A ty masz czternaście, ty le samo, ile ona miała – odpowiedział zachry pły m głosem. – Wierzy sz w miłość od pierwszego wejrzenia? Zawahał się… – Wiem, że gdy by łem w szkole i zobaczy łem piękną dziewczy nę, od razu się w niej zakochałem. Potem, gdy porozmawialiśmy i ona okazała się głupia, już nic do niej nie czułem. Ale jeżeli jej mądrość dorównałaby urodzie, my ślę, że mógłby m się zakochać od pierwszego wejrzenia, chociaż czy tałem, że taka miłość to ty lko fizy czne zauroczenie. – My ślisz, że jestem głupia? Uśmiechnął się szeroko i wy ciągnął rękę, aby dotknąć moich włosów. – O rany, nie. I mam nadzieję, że tak o sobie nie my ślisz. Twój problem, Cathy, to za dużo talentów; chcesz by ć wszy stkim, a to niemożliwe. – Skąd wiesz, że równie bardzo chciałaby m by ć piosenkarką, co aktorką? Zaśmiał się łagodnie i cicho. – Głuptasie, zawsze gdy jesteś zadowolona, grasz i śpiewasz; niestety, niezby t często się to zdarza. – A ty jesteś często zadowolony ? – Nie. Leżeliśmy w milczeniu, patrząc od czasu do czasu na coś, co przy ciągało naszą uwagę – dwa świetliki, parzące się w trawie, szepczące liście i pły nące po niebie obłoki, a także gra świateł na jeziorze. Cieszy łam się, że Chris namówił mnie na ten wy pad. Cudownie by ło leżeć na trawie, czuć, że znów się ży je. – Chris – zaczęłam nieśmiało, nie chcąc zepsuć cudownego uroku tej księży cowej i rozgwieżdżonej nocy – jak my ślisz, gdzie jest mama? Patrzy ł na gwiazdę polarną. – Nie mam pojęcia, gdzie jest – odpowiedział w końcu. – Nic nie podejrzewasz? – Jasne, że podejrzewam. – A co? – Może by ć chora. – Nie jest chora; mama nigdy nie choruje. – Może wy jechała w interesach swojego ojca. – Więc dlaczego nie powiedziała nam, że jedzie i kiedy wróci? – Nie wiem! – odparł rozdrażniony, jakby m psuła mu właśnie wieczór. – Chris, kochasz ją i ufasz jej tak jak kiedy ś? – Nie zadawaj takich py tań! Ona jest moją matką. Jest wszy stkim, co mamy, i jeżeli my ślisz, że będę tu leżał i mówił o niej okropne rzeczy, to się my lisz! Gdziekolwiek jest teraz, my śli o nas i wróci. Nie mogłam mu powiedzieć, co naprawdę my ślałam, że mogła znaleźć czas, żeby przy jść i uprzedzić nas o swoich planach – wiedział o ty m tak dobrze, jak ja. Kiedy cierpiał, w jego głosie zawsze pojawiała się chry pka. Chciałam jakoś wy leczy ć ranę, jaką mu zadałam swoimi py taniami. – Chris, w telewizji dziewczęta w moim wieku i chłopcy w twoim – zaczy nają się spoty kać. Wiedziałby ś, jak się zachować na randce? – No pewnie, widziałem często w telewizji.
– Ale oglądanie to nie to samo, co robienie. – Mimo to daje ogólne pojęcie, jak się zachowy wać i co mówić. Poza ty m jesteś jeszcze za młoda, żeby się spoty kać z chłopakami. – Coś panu powiem, Panie Wielki Mózgu, dziewczy na w moim wieku jest właściwie o rok starsza od chłopaka w twoim wieku. – Chy ba oszalałaś! – Oszalałam? Przeczy tałam o ty m w arty kule napisany m przez autory tet w tej dziedzinie – odparłam, my śląc, że z pewnością go zaskoczę. – On napisał, że dziewczęta dojrzewają emocjonalnie znacznie szy bciej od chłopców. – Widocznie autor tego arty kułu osądzał wszy stkich mężczy zn na podstawie własnej niedojrzałości. – Chris, czy ty my ślisz, że zjadłeś wszy stkie rozumy ?! Odwrócił głowę w moją stronę i skrzy wił się, jak to często robił. – Masz rację – przy taknął pokornie. – Wiem ty lko to, co przeczy tam, a to, co czuję, oszałamia mnie jak pierwszoklasistę. Jestem wściekły na mamę za to, co zrobiła. Czuję ty le różny ch rzeczy, a nie mam przy sobie żadnego mężczy zny, z który m mógłby m o ty m pogadać. Oparł się na łokciu, aby przy jrzeć się mojej twarzy. – Chciałby m, żeby ci włosy szy bko odrosły. Teraz żałuję, że uży łem ty ch noży czek… to i tak nic nie dało. Wolałam, kiedy nie mówił nic, co przy pominało mi o Foxworth Hall. Chciałam ty lko patrzeć w niebo i czuć na mokry m ciele świeże, nocne powietrze. Moja pidżama by ła z cienkiego, białego baty stu, cała pokry ta róży czkami i wy kończona koronką. Przy lgnęła do mnie jak druga skóra, tak samo jak białe szorty Chrisa przy lgnęły do niego. – Chodźmy już, Chris. Niechętnie wstał i wy ciągnął rękę. – Popły wamy jeszcze raz? – Nie. Wracajmy. Oddalaliśmy się w milczeniu od jeziora. Idąc powoli przez las, delektowaliśmy się każdą chwilą wolności. Przez dłuższy czas staliśmy przed naszą drabiną, przy mocowaną do widocznego wy soko komina. Nie my ślałam o ty m, jak wejdziemy, ty lko zastanawiałam się, co zy skaliśmy przez tę krótką ucieczkę z więzienia, do którego teraz musieliśmy wrócić. – Chris, czy czujesz się jakoś inaczej? – Tak. Mam w sobie więcej ży cia i nadziei. – Mogliby śmy uciec, gdy by śmy chcieli, jeszcze dzisiejszej nocy, nie czekając na powrót mamy. Mogliby śmy pójść na górę, zrobić uchwy ty do zniesienia maluchów i znieść ich w czasie snu. By liby śmy wolni! Nie odpowiedział, ty lko zaczął wchodzić na dach, trzy mając mocno drabinę nogami. Ja zaczęłam wchodzić dopiero wtedy, gdy znalazł się na dachu, bo nie mieliśmy pewności, czy lina wy trzy ma ciężar dwóch osób. Wchodzenie by ło o wiele trudniejsze od schodzenia. Moje nogi wy dawały się znacznie silniejsze od rąk. Sięgnęłam po kolejny węzeł i podniosłam prawą nogę. Nagle lewa noga ześliznęła się i wisiałam w powietrzu – trzy mając się ty lko słaby mi rękami! Z moich ust wy rwał się krótki krzy k! By łam przeszło sześć metrów nad ziemią. – Trzy maj się! – zawołał Chris z góry. – Lina jest dokładnie między twoimi nogami. Musisz je ty lko mocno zacisnąć! Nie widziałam, co robię. Mogłam jedy nie wy kony wać jego polecenia. Złapałam linę udami, cała się trzęsąc. Strach jeszcze bardziej mnie osłabiał. Zaczęłam sapać i drżeć. W końcu nadeszły
łzy … głupie, dziewczęce łzy ! – Już prawie możesz złapać moją rękę – zawołał Chris. – Jeszcze ty lko kilkadziesiąt centy metrów i będę mógł cię złapać. Cathy, nie panikuj. Pomy śl, jak bardzo jesteś potrzebna bliźniętom! Postaraj się… bardzo się postaraj! Musiałam się sama przekony wać do puszczenia jedną ręką liny, aby drugą ująć następny węzeł. Bez końca powtarzałam sobie, że mogę to zrobić. Mogę. Moje stopy by ły śliskie od trawy – ale w końcu Chrisa też by ły i jemu się udało. A jeżeli on mógł to zrobić, to ja też. Pełna przerażenia wspięłam się krok po kroku do miejsca, gdzie Chris mógł złapać mnie za przedramiona. Dopiero gdy jego mocne ręce już mnie trzy mały, wróciło uczucie pewności, a wraz z nim – krew do palców rąk i nóg. Po kilku sekundach wciągnął mnie na górę i znalazłam się w mocny ch objęciach. Śmialiśmy się i prawie płakaliśmy. Potem, trzy mając się mocno liny, wdrapaliśmy się po stromy m spadku, aż doszliśmy do komina. Tam, trzęsąc się z wrażenia, zeskoczy liśmy na dół – by liśmy u siebie. O ironio – cieszy liśmy się, że jesteśmy z powrotem! Chris leżał na łóżku i patrzy ł na mnie. – Cathy, przez kilka sekund, gdy leżeliśmy na brzegu jeziora, czułem się jak w niebie. A potem, gdy zawisłaś na linie, pomy ślałem, że umarłby m, gdy by ś ty umarła. Nie możemy już więcej tego robić. Nie masz tak silny ch rąk jak ja. Przepraszam, zapomniałem o ty m. Nocna lampka rzucała różowy cień. Nasze oczy spotkały się w ciemności. – Nie żałuję, że poszliśmy. Cieszę się, już dawno nie czułam się taka… rzeczy wista. – Naprawdę tak się czułaś? – zapy tał. – Ja też… tak jakby śmy obudzili się ze złego snu, który trwał za długo. Znów się odważy łam, musiałam. – Chris, jak my ślisz, gdzie jest mama? Ona stopniowo się od nas oddala i nigdy tak naprawdę nie patrzy na bliźnięta, jakby się ich bała. Dawniej na tak długo nas nie zostawiała. Nie ma jej już od miesiąca. Usły szałam jego ciężkie, przeciągłe westchnienie. – Szczerze mówiąc, Cathy, po prostu nie wiem. Nie powiedziała mi nic więcej niż tobie – ale założę się, że ma ważny powód. – Ale jaki mogła mieć powód, żeby wy jechać bez uprzedzenia? Przy najmniej ty le mogła zrobić. – Nie wiem, co powiedzieć. – Gdy by m miała dzieci, nigdy nie zostawiłaby m ich tak jak ona. Nigdy nie zamknęłaby m moich dzieci w pokoju i nie zapomniałaby m o nich. – Ty nie chcesz mieć dzieci, pamiętasz? – Chris, pewnego dnia będę tańczy ć w ramionach męża, który będzie mnie kochał i jeżeli bardzo będzie chciał mieć dziecko, może się zgodzę. – Wiedziałem od początku, że zmienisz zdanie, gdy dorośniesz. – Naprawdę my ślisz, że jestem dość ładna, aby ktoś mnie pokochał? – Jesteś więcej niż ładna – wy dawał się by ć zawsty dzony. – Chris, pamiętasz, jak mama powiedziała, że to pieniądze rządzą światem, nie miłość? Wy daje mi się, że ona nie ma racji. – Tak? To pomy śl chwilę. Czemu nie miałaby ś mieć jednego i drugiego? Pomy ślałam. Długo nad ty m my ślałam. Leżałam, gapiąc się w sufit, i rozmy ślałam nad ży ciem i miłością. Z każdej książki, którą przeczy tałam, zaczerpnęłam jeden paciorek filozoficznej mądrości, a wszy stkie nawlokłam na różaniec, który miał mi wy starczy ć do końca ży cia.
Miłość, gdy przy jdzie i zastuka do drzwi, będzie dla mnie wy starczający m szczęściem. A ten nieznany autor, który napisał, że sława nie wy starczy, bogactwo też nie wy starczy, a sława, bogactwo i miłość… to jeszcze za mało – naprawdę wzbudzał moją litość.
Pewne deszczowe popołudnie
Chris stał przy oknie, obiema rękami odchy lając ciężkie draperie. Niebo by ło zachmurzone, a deszcz padał ostry mi strugami. Wszy stkie lampy w naszy m pokoju by ły zapalone, jak zwy kle grał telewizor. Chris czekał na pociąg, który przejeżdżał przed czwartą. Dolaty wał do nas przeciągły gwizd lokomoty wy. Rankiem jeszcze raz przejeżdżał, ale wtedy zwy kle spaliśmy. Z tej odległości przy pominał zabawkę. Chris tkwił w swoim świecie, ja w swoim. Siedząc na łóżku ze skrzy żowany mi nogami, wy cinałam zdjęcia z czasopism przy niesiony ch przez mamę jeszcze przed jej wy jazdem, z którego tak długo nie wracała. Ostrożnie wy cinałam każde zdjęcie i wklejałam do albumu. Marzy łam o domu, gdzie ży łaby m wiecznie szczęśliwa z wy sokim, silny m, ciemnowłosy m mężem, który kochałby ty lko mnie. Poczy niłam dokładne plany na przy szłość: najpierw kariera zawodowa, a mąż i dzieci dopiero wtedy, gdy zejdę ze sceny, dając szansę komuś innemu. W wy marzony m domu będzie szmaragdowa wanna umieszczona na podwy ższeniu, w niej będę się moczy ć cały dzień w pachnący ch olejkach – i nikomu nie pozwolę tłuc do drzwi i nakazy wać mi pośpiech! (Nigdy nie miałam okazji wy starczająco długo pomoczy ć się w wannie). Kiedy wy jdę z kąpieli, będę pachnieć słodko kwiatowy mi perfumami. Moja skóra, delikatna jak saty na, na zawsze zostanie oczy szczona ze zgniłego zapachu suchego, starego drewna i kurzu poddasza, pochodzącego z nędzny ch anty ków… które sprawiały, że my, młodzi, pachnieliśmy tak staro, jak ten dom. – Chris – powiedziałam, stojąc za jego plecami – po co mamy ciągle tu siedzieć i czekać na mamę albo na śmierć tego starego człowieka? Może teraz, gdy mamy już siły, mogliby śmy stąd jakoś uciec? Nie odpowiedział, ty lko jego ręce mocniej zacisnęły się na draperiach. – Chris… – Nie chcę o ty m mówić – wy buchnął. – Po co czekasz na przejeżdżający pociąg, jeżeli nie masz zamiaru uciekać? – Nie czekam na pociąg! Po prostu wy glądam, to wszy stko! Stał z czołem oparty m o szy bę, kusząc los. – Chris, odejdź od okna. Ktoś może cię zobaczy ć. – Nie obchodzi mnie, czy mnie ktoś zobaczy ! W pierwszej chwili chciałam podbiec do niego, objąć go i pokry ć jego twarz milionem pocałunków. Chciałam przy tulić jego głowę do swoich piersi i głaskać tak, jak mama to robiła. Może stałby się znów radosny m, słoneczny m opty mistą, któremu nigdy nie zdarzały się ponure, złe dni? Nawet gdy by m robiła wszy stko to, co mama, wiedziałam dobrze, że nie zdołam jej zastąpić. Wszy stkie nadzieje, marzenia i wiara Chrisa spoczy wały w jednej osobie – mamie. Nie by ło jej już przeszło dwa miesiące! Czy nie zdawała sobie sprawy, że jeden dzień spędzony tutaj trwał dłużej niż miesiąc normalnego ży cia? Czy nie martwiła się o nas i nie obchodziło jej, jak sobie radzimy ? Czy wierzy ła, że Chris pozostanie jej wierną podporą, gdy nas opuściła bez podania powodu, przeprosin, wy jaśnienia? Czy ona naprawdę wierzy ła, że miłość
raz zdoby ta nie mogła by ć rozerwana wątpliwościami i obawami i że już nigdy nie da się posklejać? – Cathy – odezwał się nagle Chris. – Dokąd by ś pojechała, gdy by ś miała wy bór? – Na południe – odparłam – na jakąś ciepłą, słoneczną plażę, gdzie są delikatne i łagodne fale. Nie chcę wy sokich fal z biały mi grzy wami ani szarego morza rozbijającego się o skały. Chcę pojechać tam, gdzie delikatny wietrzy k będzie muskał moje włosy i policzki, a ja będę leżała na idealnie biały m piasku i upajała się słońcem. – Tak – zgodził się ze mną tęskny m głosem – brzmi to rozkosznie. Ty le że ja nie miałby m nic przeciwko dużej fali; chciałby m popły wać na desce surfingowej. To by łoby jak jazda na nartach. Tak bardzo chciałam go pocieszy ć, ale nie wiedziałam jak. – Chris, proszę, odejdź od okna. – Daj mi spokój! Mam już dość tego miejsca! Nie róbcie tego, nie róbcie tamtego! Nie odzy wajcie się niepy tani – jeść codziennie te przeklęte posiłki, zimne i źle przy prawione – my ślę, że ona robi to specjalnie, żeby śmy nie mieli żadny ch przy jemności, nawet z jedzenia. I my ślę o ty ch wszy stkich pieniądzach – połowa powinna by ć mamy i nasza. Mówię sobie wtedy, że mimo wszy stko warto jest się poświęcać! Ten stary człowiek nie może ży ć wiecznie. – Nawet wszy stkie pieniądze świata nie są warte ty ch dni, które straciliśmy – burknęłam. Odwrócił się. Miał zaczerwienioną twarz. – Do diabła! Może tobie wy starczy twój talent, ale ja mam przed sobą lata nauki! Wiesz, że tata chciał, żeby m został lekarzem, i wbrew wszy stkiemu zostanę nim! Ale gdy stąd uciekniemy, przekreślę te marzenia, dobrze o ty m wiesz! Jak ci się zdaje, czy m mógłby m zarobić dla nas na ży cie – szy bko, wy mień prace inne niż zmy wanie naczy ń, zbieranie owoców czy gotowanie na szy bkie zamówienia? Czy któraś z nich pozwoli mi skończy ć wy ższą szkołę, a potem studia medy czne? Będę miał ciebie, bliźnięta i siebie na utrzy maniu – całą rodzinę w wieku szesnastu lat! Ogarnęła mnie szewska pasja. A ja! A moja praca? – Ja też mogę pracować! – warknęłam. – Razem damy sobie radę. Chris, gdy by liśmy tak bardzo głodni, przy niosłeś mi cztery my szy i powiedziałeś, że Pan Bóg daje człowiekowi dodatkowe siły i zdolności w sy tuacjach kry zy sowy ch. Wierzę, że tak jest. Kiedy stąd uciekniemy i będziemy ży li na własny rachunek, tak czy inaczej ułoży my sobie to ży cie i zostaniesz lekarzem! Zrobię wszy stko, żeby ś miał te przeklęte literki przed nazwiskiem! – Co ty możesz zrobić? – spy tał kpiący m, nieprzy jemny m tonem. Zanim zdołałam odpowiedzieć, otworzy ły się drzwi i stanęła w nich babcia! Zatrzy mała się i nie wchodząc do pokoju, długo patrzy ła na Chrisa. Ale on nie dał się zastraszy ć. Nie odszedł od okna, ty lko odwrócił się i dalej patrzy ł na deszcz. – Chłopcze – ry knęła. – Odejdź od okna – w tej chwili! – Nie mam na imię „chłopiec”, ty lko Christopher. Możesz się do mnie zwracać po imieniu albo nie zwracaj się w ogóle – ale już nigdy więcej nie mów do mnie „chłopcze”! Splunęła za jego plecami. – Nienawidzę tego imienia! Należało do waszego ojca; z całego serca chciałam mu pomóc, gdy zmarła jego matka i nie miał gdzie mieszkać. Mój mąż nie chciał, żeby mieszkał tutaj, ale mi by ło żal młodego chłopca bez rodziców i środków do ży cia, pozbawionego ty lu rzeczy. Więc namawiałam męża, żeby pozwolił swojemu przy rodniemu bratu zamieszkać pod naszy m dachem. Wasz tata zjawił się tutaj… zdolny, przy stojny, i wy korzy stał naszą hojność. Oszukał nas! Wy słaliśmy go do najlepszy ch szkół, kupowaliśmy same najlepsze rzeczy, a on ukradł naszą córkę, własną przy rodnią bratanicę! By ła wtedy wszy stkim, co mieliśmy … jedy ny m ży jący m dzieckiem… uciekli w nocy i wrócili po dwóch ty godniach uśmiechnięci, szczęśliwi, prosząc
o wy baczenie. Tej nocy mój mąż miał pierwszy atak serca. Czy matka mówiła wam o ty m – że ona i ten człowiek by li powodem choroby serca jej ojca? Kazał jej się wy nieść – i nigdy nie wracać – i wtedy upadł na schody. Przerwała, łapiąc oddech, podnosząc do gardła wielką, silną, bły szczącą diamentami rękę. Powiedziała więcej niż przez te wszy stkie lata, odkąd – całe wieki temu – weszliśmy po ty ch schodach. – Nie można nas winić za to, co zrobili nasi rodzice – powiedział chłodno Chris. – Ciebie trzeba winić za to, co ty i twoja siostra zrobiliście! – A co takiego grzesznego zrobiliśmy ? – zapy tał. – Czy my ślisz, że możemy latami ży ć w jedny m pokoju i nie patrzeć na siebie? Pomogłaś mamie umieścić nas tutaj. Zamknęłaś drzwi do tego skrzy dła, aby służba nie wchodziła. Chcesz złapać nas na czy mś, co uważasz za nieprzy zwoite! Chcesz, żeby śmy z Cathy dostarczy li ci dowodu na grzech naszy ch rodziców! Spójrz na siebie, stojącą w szarej sukience, taką pobożną i poprawną, a głodzącą małe dzieci! – Przestań – krzy knęłam, przerażona ty m, co zobaczy łam na twarzy babci. – Chris, nie mów już nic więcej! A jednak powiedział już za dużo. Wy padła gwałtownie z pokoju, a ja poczułam serce w gardle. – Pójdziemy na poddasze – powiedział Chris spokojnie. – Ten tchórz boi się schodów na górę. Będziemy tam bezpieczni, a jeżeli znów będzie nas głodzić, zejdziemy po linach na ziemię. Drzwi się ponownie otworzy ły. Babcia weszła do pokoju z zieloną, wierzbową witką w ręce i ponurą determinacją w oczach. Musiała mieć tę witkę przy gotowaną, skoro tak szy bko z nią wróciła. – Schowaj się ty lko na stry chu – wrzasnęła, próbując złapać Chrisa za ramię – a żadne z was nie dostanie jedzenia przez następny ty dzień! I zleję nie ty lko ciebie, ale jak się będziesz opierał, to także twoją siostrę i bliźniaki. To by ł październik. W listopadzie Chris kończy ł siedemnaście lat. W porównaniu z jej ogromną posturą by ł nadal ty lko chłopcem. Rozważał możliwość oporu, ale spojrzał na mnie, potem na bliźnięta, które pojękiwały i tuliły się do siebie, i w rezultacie pozwolił się zaciągnąć tej starej wiedźmie do łazienki. Zamknęła drzwi na klucz. Kazała mu się rozebrać i pochy lić nad wanną. Bliźnięta podbiegły, aby przy tulić się do moich kolan. – Zrób coś, żeby przestała! – błagała Carrie. – Nie pozwól, żeby biła Chrisa! Nawet nie pisnął, gdy witka chłostała jego nagą skórę. Sły szałam ściskający serce, głuchy odgłos uderzania zielonej witki o ciało. Na swej skórze czułam każde uderzenie! Przez ostatni rok staliśmy się z Chrisem jednością; by ł jakby moją drugą połową. By ł taki, jaka ja chciałaby m by ć – mocna, silna i zdolna znieść chłostę bez krzy ku. Nienawidziłam jej. Siedziałam na łóżku, obejmując bliźnięta ramieniem, i czułam w sobie tak ogromną nienawiść, że mogłaby m ją rozładować ty lko krzy kiem. On przy jmował uderzenia, a ja wy dawałam za niego okrzy ki bólu. Miałam nadzieję, że Bóg to sły szał! Miałam nadzieję, że służba sły szała! Miałam nadzieję, że umierający dziadek też sły szał! Wy szła z łazienki, trzy mając w ręce witkę. Za nią szedł powoli Chris, z ręcznikiem założony m na biodrach. By ł blady jak śmierć. Nie mogłam przestać krzy czeć. – Zamknij się – rozkazała, machając mi witką przed oczami. – Spokój naty chmiast, chy ba że chcesz też taką porcję! Nadal krzy czałam, nawet wtedy, gdy ściągnęła mnie z łóżka i odepchnęła na bok bliźnięta, które próbowały mnie bronić. Cory rzucił się z zębami do jej nóg. Jedny m pchnięciem przewróciła go na ziemię. Wtedy i ja, przepełniona histerią, poszłam do łazienki, gdzie kazała mi
się rozebrać. Stałam tam, patrząc na jej diamentową broszkę, którą zawsze nosiła, i liczy łam kamienie, siedemnaście mały ch oczek. Jej szara tafta by ła ozdobiona równy mi, czerwony mi paskami, a biały kołnierzy k – ręcznie wy dziergany. Z wy razem ogromnej saty sfakcji utkwiła swój wzrok na pęku krótkich włosów, wy stający ch spod chusty na mojej głowie. – Rozbieraj się albo zedrę to z ciebie. Zaczęłam się rozbierać, powoli rozpinając guziki bluzki. Nie nosiłam wtedy stanika, chociaż już powinnam. Zauważy łam, jak przy glądała się moim piersiom i płaskiemu brzuchowi, po czy m z obłudną odrazą odwróciła wzrok. – Przy jdzie taki dzień, starucho, gdy ty będziesz bezradna, a ja będę trzy mała bat w ręce. A w kuchni będzie jedzenie, którego ty nigdy nie dostaniesz, ponieważ, jak to ciągle powtarzasz, Bóg widzi wszy stko i po swojemu wy mierza sprawiedliwość, oko za oko, babciu! – Nigdy więcej nie odzy waj się do mnie! – warknęła. Potem uśmiechnęła się, przekonana, że taki dzień nigdy nie nadejdzie. Odezwałam się bezmy ślnie w najgorszy m momencie i dostałam za swoje. Gdy bat smagał moje delikatne ciało, sły szałam dochodzące z pokoju krzy ki bliźniąt: – Chris, każ jej przestać! Nie pozwól skrzy wdzić Cathy ! Upadłam na kolana obok wanny, zwijając się w kłębek, aby osłonić twarz, piersi i najbardziej czułe miejsca. Biła mnie jak opętana, dopóki nie złamała wierzbowej witki. Czułam piekący ból. Kiedy witka się złamała, my ślałam, że to już koniec, ale wtedy złapała szczotkę na długiej rączce i biła mnie nią po głowie i ramionach. Z cały ch sił próbowałam nie krzy czeć, tak jak dzielny Chris, ale musiałam wy rzucić to z siebie. Wrzasnęłam: – Nie jesteś kobietą! Nie jesteś człowiekiem! Jesteś potworem! W nagrodę otrzy małam mocny cios w głowę. Pociemniało mi w oczach. Cała obolała, z dojmujący m bólem głowy, powoli wracałam do rzeczy wistości. Z poddasza dobiegały dźwięki adagio z baletu Śpiąca królewna. Nigdy nie zapomnę tej muzy ki i tego, jak się czułam, gdy po otwarciu oczu ujrzałam pochy lonego nade mną Chrisa, dezy nfekującego rany i przy klejającego plastry. Po policzkach ciekły mu łzy. Kazał pójść bliźniętom na poddasze, żeby się bawiły, uczy ły, malowały albo robiły cokolwiek, co mogło oderwać ich my śli od wy darzeń na dole. Kiedy skończy ł mnie opatry wać, z kolei ja zajęłam się jego wy chłostany mi, pokrwawiony mi plecami. Oboje by liśmy nadzy. Ubrania mogły ty lko sprawiać ból. Najwięcej siniaków pozostawiła szczotka, którą waliła mnie tak okrutnie. Na głowie miałam ciemny guz – Chris obawiał się, że mógł by ć krwiakiem. Siedzieliśmy pod prześcieradłem. Dotknął mojego policzka w delikatny m, czuły m geście. – Czy ż to nie świetna zabawa, mój bracie… czy ż nie świetna zabawa? – sparodiowałam piosenkę o Billu Bailey u. – Będziemy zadawać rany cały dzień… ty będziesz leczy ł, a ja płacił czy nsz… – Przestań – krzy knął, wy glądając na dotkniętego i bezbronnego. – Wiem, że to by ła moja wina! Stałem przy oknie. Nie musiała także ciebie karać! – To nie ma znaczenia, i tak wcześniej czy później by to zrobiła. Od pierwszego dnia chciała nas ukarać z jakiegokolwiek powodu. Jestem pełna podziwu, że tak długo się powstrzy my wała. – Sły szałem twój krzy k, gdy mnie biła – i już nie musiałem krzy czeć. Zrobiłaś to za mnie, Cathy, i to pomogło; czułem ty lko twój ból. Obejmowaliśmy się tkliwie. Nasze nagie ciała przy legały do siebie, mój biust rozpłaszczy ł się na piersiach Chrisa. Mrucząc, powtarzał moje imię, potem ściągnął mi szal z głowy, rozpuszczając pęk długich włosów. Gdy mnie całował, leżącą nago w jego ramionach, czułam się dziwnie… i niestosownie. – Przestań – szepnęłam przestraszona, czując doty k jego twardej męskości. – Właśnie o takie
rzeczy nas podejrzewała. Zaśmiał się gorzko, zanim się odsunął, mówiąc, że ja nic nie rozumiem. Kochanie się to coś więcej niż całowanie, a my nigdy nic poza ty m nie robiliśmy. – I nie zrobimy – powiedziałam słaby m głosem. Tej nocy poszłam spać, rozmy ślając o jego pocałunkach, a nie o razach, jakie otrzy małam. Narastały w nas burzliwe uczucia. Obudziło się we mnie i rozwijało coś głęboko uśpionego i by łam jak królewna, śpiąca do chwili, gdy książę złoży ł na jej milczący ch ustach długi, miłosny pocałunek. Tak się kończy ły wszy stkie bajki – pocałunkiem i słowami: ży li długo i szczęśliwie. Musiał więc istnieć jakiś książę przeznaczony dla mnie, który miał przy nieść ze sobą szczęśliwe zakończenie.
Znaleźć przyjaciela
Krzy k dobiegał ze schodów wiodący ch na poddasze! Wy rwana ze snu bezwiednie rozejrzałam się po pokoju, aby sprawdzić, kogo brakowało. Cory ! O Boże – co się stało ty m razem? Wy skoczy łam z łóżka i popędziłam w stronę szafy. Usły szałam, że obudziła się Carrie i od razu zaczęła wtórować krzy kiem swojemu bratu. Chris wrzasnął: – Co się, u diabła, tu dzieje? Przebiegłam sześć stopni i stanęłam jak wry ta. – Zrób coś! Zrób coś! – krzy czał Cory, wskazując na obiekt swojej rozpaczy. O rany ! Na schodach stała pułapka na my szy, pozostawiona przez nas jak zwy kle w ty m samy m miejscu. My sz jeszcze ży ła. Pewnie chciała nas przechy trzy ć i wy ciągnąć ser przednią łapką, a nie zębami, i wtedy zacisnęły się spręży ny. Oszalała z przerażenia szara my szka usiłowała przegry źć uwięzioną nogę i w ten sposób się uwolnić. – Cathy, zrób coś, szy bko! – zawołał Cory, rzucając się w moje ramiona. – Uratuj ją! Chcę, żeby ży ła! Chcę mieć przy jaciela! Nigdy nie miałem zwierzątka; wiesz, że zawsze chciałem mieć zwierzątko. Dlaczego ty i Chris musicie zabijać wszy stkie my szy ? Carrie przy szła za mną na górę i biła mnie w plecy mały mi piąstkami. – Jesteś Niedobra Cathy ! Niedobra! Niedobra! Nic nie pozwalasz mieć Cory ’emu! No tak, Cory miał niemal wszy stko, co można by ło kupić, oprócz wolności, świeżego powietrza i… przy jaciela. Carrie z pewnością zamęczy łaby mnie na schodach, gdy by Chris nie przy biegł z odsieczą i nie rozwarł szczęk kąsający ch moją nogę, która by ła na szczęście dobrze okry ta sięgającą do kostek nocną koszulą. – Przestań już wrzeszczeć! – zażądał zdecy dowanie. Schy lił się, aby przez ścierkę podnieść my szkę i jednocześnie uchronić rękę przed ugry zieniem. – Chris, zrób coś, żeby wy zdrowiała – błagał Cory. – Proszę, nie pozwól jej umrzeć. – Skoro tak bardzo ci na niej zależy, Cory, zrobię wszy stko, żeby ją uratować. O rany, ty le zamieszania o uratowanie ży cia jednej my szy, podczas gdy setki ty ch gry zoni zdąży liśmy już zabić. Chris uniósł ostrożnie spręży nę, a gdy to zrobił, stworzonko zasy czało, jakby wy puszczono z niego powietrze. Cory odwrócił się plecami i zaczął szlochać. Potem my sz przestała się ruszać, my ślę, że omdlała z wrażenia. Popędziliśmy na dół do łazienki. Wszy stkie lekarstwa, jakie mieliśmy, rozłoży łam na czy sty m ręczniku. – Ona umarła! – krzy knęła Carrie i uderzy ła Chrisa. – Zabiłeś jedy ne zwierzątko Cory ’ego! – My sz jeszcze ży je – powiedział spokojnie Chris. – Teraz proszę was wszy stkich, żeby ście by li cicho i nie przeszkadzali. Cathy, przy trzy maj ją. Muszę unieruchomić tę nóżkę szy ną. Podczas gdy dezy nfekował ranę, mała pacjentka leżała jak martwa, ty lko jej oczka by ły otwarte i patrzy ły na mnie żałośnie. Potem opatrzy ł ją za pomocą gazy i waty, a jako szy ny uży ł
wy kałaczki, którą złamał na pół i przy kleił do nogi plastrem. – Nazwę ją Miki – oznajmił Cory, uradowany, że jedna mała my szka przeży je i będzie jego domowy m zwierzątkiem. – To może by ć dziewczy nka – powiedział Chris. – Nie, ja nie chcę my szki dziewczy nki – ja chcę my szkę Miki! – Dobrze, to jest chłopiec – odparł Chris. – Miki będzie ży ł i zje cały nasz ser – dodał pan doktor po zakończeniu swojej pierwszej operacji, wy glądając, muszę przy znać, na bardzo zadowolonego. Umy ł ręce, a Cory i Carrie oży wili się nagle, jakby w ich ży ciu pojawiło się wreszcie coś wspaniałego. – Pozwól mi teraz potrzy mać Mikiego! – zawołał Cory. – Nie, Cory, niech Cathy go jeszcze potrzy ma. Widzisz, on jest w szoku, a Cathy ma większe dłonie, więc lepiej od ciebie ogrzeje Mikiego. Poza ty m mógłby ś, niechcący, za mocno go ścisnąć. Siedziałam na bujany m fotelu i pielęgnowałam szarą my szkę, która wy dawała się bliska ataku serca. Sapała i mrugała powiekami. Trzy mając ją, czułam, jak to małe, ciepłe ciałko walczy o przeży cie, i wtedy zapragnęłam, żeby wy zdrowiała i została domowy m zwierzątkiem Cory ’ego. Nagle otworzy ły się drzwi i do pokoju weszła babcia. Żadne z nas nie by ło całkowicie ubrane; właściwie wszy scy by liśmy nadal w pidżamach, nawet bez szlafroków, okry wający ch odsłonięte części ciała. Mieliśmy bose stopy, potargane włosy i nieumy te twarze. Jedna zasada złamana. Cory przy tulił się do mnie mocno, gdy babcia potoczy ła swoim kry ty czny m wzrokiem po cały m ty m chaosie. Niezasłane łóżka, porozrzucane ubrania. Dwie zasady złamane. Chris my ł w łazience buzię Carrie, potem pomagał jej się ubrać. Trzy zasady złamane. Wy szli oboje z łazienki. Carrie miała włosy gładko uczesane w koński ogon, związany różową gumką. Na widok babci Carrie zamarła. Jej niebieskie oczy zaokrągliły się ze strachu. Przy warła do Chrisa, szukając pomocy. Podniósł ją i posadził mi na kolanie. Potem podszedł do koszy ka z jedzeniem i zaczął wy jmować produkty. Na widok zbliżającego się Chrisa babcia ustąpiła miejsca. Opróżnił szy bko koszy k, nie zwracając na nią uwagi. – Cory – powiedział, kierując się w stronę szafy – pójdę poszukać odpowiedniej klatki, a w ty m czasie spróbuj się sam ubrać i umy ć, bez pomocy Cathy. Babcia nadal się nie odzy wała. Siedziałam w bujany m fotelu i tuliłam cierpiącą my sz, podczas gdy maluchy tłoczy ły się na moich kolanach, niespokojnie obserwując babcię do momentu, gdy Carrie nie mogła już dłużej tego znieść i ukry ła twarz w dłoniach. Czułam się zaniepokojona, że jeszcze nam nie wy pomniała bałaganu panującego w pokoju. I dlaczego nie zbeształa Chrisa za ubieranie Carrie? Dlaczego nic nie mówiła? Chris wrócił z poddasza, przy nosząc klatkę i kawałek drucianej siatki, która, jak powiedział, dodatkowo ją zabezpieczy. Te słowa przy ciągnęły uwagę babci. – Co trzy masz w rękach, dziewczy no? – wy paliła lodowaty m tonem. – Zranioną my sz – odpowiedziałam tak samo zimno. – Zamierzacie zatrzy mać tę my sz i umieścić ją w klatce?
– Tak – patrzy łam na nią wy zy wająco i prowokowałam do działania. – Cory nigdy nie miał zwierzątka, a już jest dość duży, żeby mieć. Wy dęła swoje cienkie usta, a zimne oczy skierowała na Cory ’ego, który się cały trząsł i by ł bliski płaczu. – Wspaniale – powiedziała – trzy majcie sobie tę my sz. Taka maskotka pasuje do was. To powiedziawszy, wy szła, zatrzaskując drzwi. Chris zaczął manipulować przy klatce i zabezpieczającej siatce, a pracując, mówił: – Wiesz, Cory, te druty są za szeroko rozstawione i Miki mógłby uciec, więc założę dokoła taką siatkę, która zatrzy ma go w środku. Cory uśmiechnął się. Zerknął na my szkę, żeby zobaczy ć, czy jeszcze ży je. – Jest głodny. Mówię wam, porusza noskiem. Na początku Miki nie ufał nam, chociaż uwolniliśmy jego nóżkę z pułapki. Nie cierpiał ciasnoty klatki. Biegał w kółko, panicznie szukając wy jścia. Cory wrzucił mu przez kratki ser i okruchy chleba, zachęcając do jedzenia i zdoby wania sił. Miki zignorował ser i chleb, zaszy ł się w najdalszy m kącie, patrząc na nas swoimi wy straszony mi, czarny mi oczkami. Gdy Cory otworzy ł zardzewiałe drzwiczki klatki, aby wstawić miniaturową wazę z wodą, my szka drżała jak w febrze. Potem włoży ł rękę do klatki i podsunął jej kawałeczek sera. – Dobry serek – powiedział zachęcająco. Przesunął kawałeczek chleba w stronę przerażonego stworzenia z drgający mi wąsikami. – Dobry chlebek. Będziesz po nim zdrowy i silny. Po dwóch ty godniach my szka uwielbiała Cory ’ego i nawet przy chodziła do niego, gdy zagwizdał. Malec chował do kieszeni koszuli okruszki, który mi wabił Mikiego. Gdy Cory miał na sobie koszulę z dwiema kieszeniami na piersiach i prawa zawierała kawałki sera, a lewa okruchy kanapki z masłem orzechowy m i galaretką z winogron, Miki stał niezdecy dowanie na ramieniu chłopca, potrząsając wąsikami i ruszając nosem. Od razu by ło widać, że nasza my sz nie by ła smakoszem, ale pospolity m łakomczuchem, który miał ochotę na zawartość obu kieszeni naraz. Najczęściej decy dował się na tę z masłem orzechowy m, jadł, wisząc do góry nogami, a potem uciekał zakosami z powrotem na ramię Cory ’ego i drogą przez kark i drugie ramię schodził do kieszeni z serem. My ślę, że my sz by ła na ty le mądra, żeby zachować ser na koniec, bo mogła go wy jąć i trzy mać w łapkach, delikatnie ogry zając, podczas gdy kawałki kanapki by ły zupełnie pokruszone. I wierzcie mi, nigdy nie widzieliśmy my szy tak dobrze wy czuwającej jedzenie, bez względu na to, gdzie by ło schowane. Miki chętnie opuścił swoich my sich przy jaciół, aby zostać z ludźmi, którzy go karmili, pieścili, koły sali do snu, chociaż, o dziwo, Carrie nie miała do niego cierpliwości. Przy czy ną by ł domek dla lalek, który m Miki by ł tak samo zafascy nowany jak ona. Małe schody i kory tarze idealnie odpowiadały jego rozmiarom i gdy ty lko znalazł się na wolności, pędził prosto do domku. Wchodził do środka przez okno i spadał na podłogę – delikatnie wy profilowane, porcelanowe laleczki upadały na prawo i lewo, a stół w jadalni wy wracał się do góry nogami, gdy Miki chciał przy nim zasiąść. Carrie krzy knęła na Cory ’ego: – Twój Miki zjada całe jedzenie na przy jęciu! Zabierz go! Zabierz go z mojego salonu! Cory złapał swoją kulawą my sz i przy tulił ją do piersi. – Musisz się nauczy ć przy zwoicie zachowy wać, Miki. W duży ch domach dzieją się złe rzeczy. Pani, która jest właścicielką tamtego domu, bije cię za wszy stko. Rozśmieszy ł mnie ty m, ponieważ po raz pierwszy usły szałam w jego ustach kry ty czną uwagę pod adresem siostry bliźniaczki.
Cieszy łam się, że Cory miał tę małą, szarą my szkę. By łam zadowolona, że wszy scy mieliśmy jakieś zajęcia dla zabicia czasu i zaangażowania umy słu, gdy tak czekaliśmy na powrót mamy, zaczy nając wątpić, czy on w ogóle kiedy kolwiek nastąpi.
Wreszcie mama
Nigdy nie rozmawiałam z Chrisem o ty m, co zaszło między nami w łóżku tego dnia, kiedy zostaliśmy wy chłostani. Często widziałam, jak mi się przy glądał, ale gdy ty lko napotkał mój wzrok, odwracał oczy. Dorastaliśmy. Moje piersi stawały się coraz pełniejsze, biodra szersze, talia szczuplejsza, a włosy nad czołem zdąży ły odrosnąć. Chrisowi rozrosły się ramiona, klatka piersiowa i ręce zmężniały. Kiedy ś przy łapałam go na poddaszu na oglądaniu pewnej inty mnej części ciała, którą wy dawał się by ć zachwy cony – i w dodatku ją mierzy ł! – Po co to robisz? – zapy tałam, dowiadując się, że długość jest bardzo istotna. By łam zdumiona tą rewelacją. Odwrócił się, po czy m powiedział, że kiedy ś widział tatę nago, a to, co miał, wy dawało się nieodpowiedniego rozmiaru. Gdy to wy jaśniał, nawet jego kark by ł czerwony. O rany – ja też się głowiłam, jaki numer stanika nosiła mama! – Nie rób tego więcej – szepnęłam. Męski organ Cory ’ego by ł taki mały, a co by by ło, gdy by zobaczy ł i poczuł to, co Chris? Że jego by ł nieodpowiedni? Stałam bez ruchu, my śląc o Cory m. O Boże, jak bardzo bliskość zaćmiewa rzeczy wisty obraz! By liśmy zamknięci dwa lata i cztery miesiące – a bliźnięta przez cały ten czas prawie się nie zmieniły. Oczy wiście miały większe głowy, jednak ich oczy nadal wy dawały się niesamowicie duże. Siedziały bez ruchu na poplamiony ch, śmierdzący ch materacach, które przy ciągnęliśmy do okien. Gdy próbowałam spojrzeć na nie obiekty wnie, czułam nerwowe skurcze żołądka. Ich ciała przy pominały delikatne łody gi kwiatów, za słabe, aby utrzy mać pączki głów. Poczekałam, aż zasną w słaby ch promieniach słońca i odezwałam się cicho do Chrisa. – Popatrz na nasze jaskierki, one nie rosną. Ty lko ich głowy są coraz większe. Westchnął ciężko i podszedł do bliźniąt, po czy m schy lił się, aby dotknąć ich przezroczy stej skóry. – Gdy by ty lko mogły wy chodzić z nami na dach, żeby korzy stać ze słońca i świeżego powietrza. Cathy, bez względu na opór, musimy je wy ciągnąć na dwór. Pomy śleliśmy naiwnie, że jeżeli śpiące bliźnięta wy niesiemy na dach, to obudzą się od razu w promieniach słońca i w naszy ch ramionach i będą się czuły bezpiecznie. Chris ostrożnie podniósł Cory ’ego, a ja pochy liłam się, aby wziąć na ręce niewiele ważącą Carrie. Podeszliśmy do otwartego okna. To by ł czwartek, a więc wolny dzień dla służby. Mogliśmy bezpiecznie przesiady wać w ty lnej części dachu. Ledwie Chris zdąży ł zdjąć Cory ’ego z parapetu, gdy ciepłe, letnie powietrze wy rwało go ze snu. Rozejrzał się dokoła i kiedy ujrzał mnie z Carrie na rękach, zamierzającą wy jść na dach, zaczął krzy czeć! Carrie obudziła się. Zobaczy ła Chrisa z Cory m na stromy m dachu i wy dała z siebie wrzask sły szalny pewnie na milę! Chris nie zamierzał ustąpić:
– No chodź! Musimy to zrobić dla ich dobra! Nie ty lko krzy czały, ale kopały nas i biły swoimi mały mi piąstkami! Carrie wbiła zęby w moje ramię, więc też krzy knęłam. Szy bko zrobiłam w ty ł zwrot. Osłabiona i drżąca, postawiłam Carrie na biurku. Z trudem łapałam powietrze, dziękując Bogu, że pozwolił nam szczęśliwie wrócić. Chris, zniechęcony, przy niósł Cory ’ego. Nie udało się. Zmuszanie ich do wy jścia na dach by ło zagrożeniem ży cia dla nas wszy stkich. Teraz by li źli. Opierali się, gdy ustawialiśmy ich przy ścianie, na której poziomą kreską zaznaczy liśmy wzrost malców podczas pierwszego dnia spędzonego w klasie na poddaszu. Chris przy trzy my wał ich w miejscu, a ja odczy ty wałam, ile centy metrów urośli. Niewiary godne! Przez ten cały czas urośli zaledwie pięć centy metrów? Z drugiej jednak strony bliźnięta urodziły się wy jątkowo małe, Cory waży ł ty lko dwa i pół kilo, a Carrie dwa kilo i sześćset gramów. Ogarnął mnie smutek i ogromny żal. Chciało mi się płakać. – Możesz już ich puścić – powiedziałam wreszcie. Odbiegli niczy m dwie małe, jasnowłose my szki. Popędzili do ukochanego telewizora i ucieczki, jaką im dawał, a także do Mikiego, który by ł prawdziwy i czekał na ich przy jście i uprzy jemnienie mu więziennego ży cia. Chris stał za mną i czekał. – No więc? – zapy tał, gdy ciągle stałam bez słowa. – Ile urosły ? Zanim się odwróciłam, szy bkim ruchem ręki otarłam łzy z twarzy. – Pięć centy metrów – powiedziałam zwy czajny m tonem, chociaż moje oczy by ły pełne bólu. Podszedł bliżej i objął mnie ramieniem i wtedy zaczęłam krzy czeć, naprawdę wrzeszczeć. Boże, jak nienawidziłam mamy za to, co zrobiła! Jakże nią gardziłam! Wiedziała, że dzieci, jak rośliny, potrzebują słońca, aby rosnąć. Drżałam ze wzburzenia w objęciach Chrisa; jakże bardzo chciałam wierzy ć, że gdy ty lko zostaniemy uwolnieni, bliźnięta będą znów piękne. Na pewno będą, na pewno, szy bko nadrobią stracone lata i gdy ty lko wy jdą na słońce, wy strzelą jak chwasty – na pewno, na pewno! To przez te długie dni zamknięcia miały takie zapadnięte policzki i oczy. I wszy stko uda się cofnąć, prawda? – No więc – zaczęłam chrapliwy m głosem, przy tulając się do jedy nej osoby, którą jeszcze obchodziłam – czy to pieniądze rządzą światem, czy miłość? Gdy by bliźnięta zaznały dość miłości, odczy tałaby m ich wzrost wy ższy o piętnaście, siedemnaście albo dwadzieścia centy metrów, nie ty lko pięć. Przed lunchem jak zwy kle wy słałam bliźnięta do łazienki, aby umy ły ręce, bo z pewnością my sie zarazki i dalsze pogorszenie stanu zdrowia nie by ły im potrzebne. Kiedy tak siedzieliśmy w milczeniu, jedząc kanapki i popijając letnią zupą i mlekiem, patrząc na filmowy ch kochanków, którzy przeży wali radości i smutki romansów, otworzy ły się drzwi do naszego pokoju. Nie lubiłam się odwracać od ekranu i tracić wątku, a jednak to zrobiłam. Do pokoju radośnie wkroczy ła nasza mama. Miała na sobie piękny, lekki kostium, wy kończony miękkim, szary m futerkiem przy mankietach i szy i. – Skarby moje! – wy krzy knęła entuzjasty cznie na powitanie, po czy m zawahała się, gdy żadne z nas nie pobiegło się z nią przy witać. – Jestem z powrotem! Nie cieszy cie się na mój widok? Nie macie pojęcia, jak się cieszę, że jestem z wami. Tak bardzo tęskniłam, my ślałam o was i śniliście mi się. Przy wiozłam masę piękny ch prezentów, specjalnie dla was wy brany ch. Ty lko poczekajcie, aż je ujrzy cie! I musiałam się z ty m ukry wać – bo jak miałaby m wy jaśnić kupowanie rzeczy dla dzieci? Chcę wam wy nagrodzić moją długą nieobecność. Miałam wam powiedzieć, dlaczego wy jeżdżam, naprawdę, ale to by ło takie skomplikowane. Poza ty m nie
wiedziałam dokładnie, ile czasu będę poza domem, i chociaż tęskniliście, mieliście przecież dobrą opiekę? Nie cierpieliście, prawda? Czy cierpieliśmy ? Czy ty lko za nią tęskniliśmy ? Kim ona właściwie by ła? Gdy patrzy łam na nią i słuchałam opowieści o ty m, jak czworo ukry ty ch dzieci mogło utrudnić inny m ży cie, przelaty wały mi przez głowę idioty czne my śli. I chociaż chciałam ją odepchnąć, trzy mać na dy stans, zawahałam się, pragnąc tak bardzo znów ją kochać i ufać jej. Chris wstał i pierwszy przemówił głosem, który wreszcie zmienił się z wy sokiego i momentami skrzeczącego w głęboki, męski i zdecy dowany. – Mamusiu, oczy wiście cieszy my się, że wróciłaś! I oczy wiście tęskniliśmy za tobą! Ale nie powinnaś wy jeżdżać na tak długo, bez względu na powody. – Christopherze – zaczęła, a jej oczy rozszerzy ły się ze zdumienia – jakby m sły szała kogoś innego. Spojrzała na mnie, a potem na bliźnięta. Jej wesołość przy gasła. – Christopherze, czy stało się coś złego? – Złego? – powtórzy ł. – Mamo, a co może by ć dobrego w mieszkaniu w jedny m pokoju? Powiedziałaś, że nie poznajesz mnie – przy jrzy j mi się dobrze. Czy nadal jestem mały m chłopcem? Popatrz na Cathy – czy jest nadal dzieckiem? Najdokładniej przy patrz się bliźniętom; zwróć szczególnie uwagę, jak urosły. A teraz znów spójrz na mnie i powiedz, że Cathy i ja jesteśmy nadal dziećmi, które się traktuje niepoważnie, bo nie potrafią zrozumieć problemów dorosły ch. Nie siedzieliśmy tu bezczy nnie, zbijając bąki, podczas gdy ty się świetnie bawiłaś na wy jeździe. Czy tając książki, przeży liśmy z Cathy niejedno ży cie… to jedy ny sposób, aby czuć, że ży jemy. Mama chciała mu przerwać, ale Chris zlekceważy ł jej cichy, niepewny głos. Pogardliwie spojrzał na liczne prezenty. – Tak więc wróciłaś, przy nosząc nam podarunki, jak zawsze, gdy wiesz, że zrobiłaś źle. Jak możesz my śleć, że twoje głupie prezenty mogą nam wy nagrodzić to, co straciliśmy i co cały czas tracimy ? Pewnie, że kiedy ś by liśmy zachwy ceni grami, zabawkami i ubraniami, które nam przy nosiłaś do naszego więzienia, ale teraz jesteśmy starsi i prezenty nam już nie wy starczają! – Christopherze, proszę – powiedziała błagalnie i ponownie spojrzała niespokojnie na bliźnięta i tak samo szy bko odwróciła wzrok. – Proszę, przestań mówić tak, jakby ś już mnie nie kochał. Nie zniosłaby m tego. – Kocham cię – odpowiedział. – Usiłuję ciebie kochać, bez względu na to, co robisz. Muszę cię kochać. Wszy scy musimy cię kochać, wierzy ć ci i ufać, że działasz w naszy m interesie. Ale popatrz na nas, mamo, i naprawdę nas zobacz. Cathy i ja czujemy, że nie widzisz krzy wdy, jaką nam robisz. Przy chodzisz do nas uśmiechnięta i roztaczasz przed nami wspaniałe plany na przy szłość, ale nic z tego się nie materializuje. Dawno temu, gdy po raz pierwszy opowiadałaś nam o ty m domu i swoich rodzicach, stwierdziłaś, że będziemy zamknięci ty lko jedną noc, potem zmieniłaś ją na kilka. Potem by ło kilka ty godni, potem miesięcy … i już przeszło dwa lata czekamy na śmierć starego człowieka, który może nigdy nie umrzeć, biorąc pod uwagę cudowne metody, jakimi ci zdolni lekarze przedłużają ży cie. Ten pokój nie polepsza naszego zdrowia. Nie widzisz tego? – prawie krzy knął, a jego chłopięca twarz poczerwieniała. My ślałam, że nie doży ję dnia, w który m Chris zaatakuje mamę – jego ukochaną mamę. Teraz zaczął mówić o ton ciszej i spokojniej, a mimo to jego słowa miały siłę pocisków. – Mamo, bez względu na to, czy odziedziczy sz olbrzy mią fortunę twojego ojca, my chcemy się stąd wy dostać! Nie w przy szły m ty godniu, nie jutro – ale dzisiaj! Teraz! W tej chwili! Przekręć ten klucz, a my uciekniemy daleko stąd. Możesz przy sy łać nam pieniądze, jeżeli będziesz chciała, albo nic nie przy sy łać i nie musisz nas więcej oglądać na oczy, jeżeli tak ci
będzie wy godnie i rozwiąże to twoje problemy. Odejdziemy z twojego ży cia i nikt się nigdy nie dowie, że ży jemy. Będziesz mogła zatrzy mać sobie wszy stko, co ci zostawi, wszy stko ty lko dla siebie. Mama pobladła, zaszokowana. Siedziałam przy niedokończony m lunchu. By ło mi jej żal i jednocześnie czułam się oszukana przez moje własne współczucie. Wtedy przy pomniałam sobie te dwa ty godnie głodówki… cztery dni na krakersach i serze, a kolejne trzy kompletnie bez jedzenia, ty lko na wodzie z kranu do picia. Potem chłosty, smołę we włosach, a przede wszy stkim karmienie bliźniąt krwią. To, co mój brat mówił i sposób, w jaki mówił, by ło głównie moim dziełem. My ślę, że to odgadła, bo rzuciła mi odpy chające spojrzenie. – Christopherze, nic więcej nie mów – widzę wy raźnie, że nie jesteś sobą. Stając na równe nogi, zaczęłam mu wtórować. – Popatrz na nas, mamo! Przy jrzy j się naszej promieniejącej, zdrowej cerze. Popatrz trochę dłużej na swoje najmłodsze pociechy. Wcale nie wy glądają mizernie, prawda? Ich pełne policzki wcale się nie zapadają? A włosy nie są matowe? Ich oczy nie są ciemne i zapadnięte? Gdy na nie patrzy sz, widzisz, jak bardzo urosły i jak się pięknie rozwijają? Jeżeli nie żal ci mnie i Christophera, to miej trochę litości dla nich. – Dosy ć! – wrzasnęła, podry wając się z łóżka, na który m usiadła, aby nas, jak niegdy ś, koło siebie radośnie zgromadzić. Odwróciła się na pięcie, aby na nas nie patrzeć. Krzy knęła pełny m szlochu głosem. – Nie macie żadnego prawa mówić w ten sposób do matki. Gdy by nie ja, żebraliby ście teraz na ulicy. Przerwała. Rzuciła Chrisowi błagalne spojrzenie. – Czy nie zrobiłam dla was wszy stkiego, co mogłam? Co zrobiłam źle? Czego wam brakuje? Wiedzieliście, jak to będzie do śmierci dziadka. Zgodziliście się zostać tutaj – do tej chwili. Dotrzy małam słowa. Mieszkacie w ciepły m, bezpieczny m pokoju. Przy noszę wam wszy stko, co najlepsze – książki, zabawki, gry i najlepsze ubrania, jakie można kupić. Macie dobre jedzenie i telewizor. Odwróciła się do nas, rozkładając ręce w błagalny m geście, niemal gotowa paść na kolana. – Posłuchajcie – wasz dziadek jest w takim stanie, że w ogóle nie wstaje z łóżka. Nie wolno mu nawet siadać na wózku inwalidzkim. Lekarze mówią, że nie poży je już długo, kilka dni, najwy żej kilka ty godni. W dniu, w który m umrze, otworzę te drzwi i zabiorę was na dół. Będę wtedy miała dość pieniędzy, aby was wszy stkich wy słać do wy ższy ch szkół, Chrisa na studia medy czne, a ty, Cathy, będziesz mogła konty nuować naukę baletu. Dla Cory ’ego znajdę najlepszy ch nauczy cieli muzy ki, a dla Carrie zrobię wszy stko, co będzie chciała. Czy chcecie przekreślić te wszy stkie lata poświęceń i cierpienia bez otrzy mania nagrody – gdy już jesteście tak blisko celu?! Pamiętacie, jak się śmialiście i rozmawialiście o ty m, co by ście zrobili, gdy by ście nagle mieli więcej pieniędzy, niż mogliby ście wy dać? Przy pomnijcie sobie wszy stkie plany, jakie robiliśmy … nasz dom, w który m mogliby śmy zamieszkać? Nie odrzucajcie wszy stkiego przez waszą niecierpliwość tuż przed zwy cięstwem! Mówicie mi, że się bawiłam, gdy wy cierpieliście, zgadzam się. Ale wy nagrodzę wam to po ty siąckroć! Muszę przy znać, by łam wzruszona i tak bardzo chciałam uwierzy ć. Wahałam się – z jednej strony jej słowa przy nosiły nadzieję, z drugiej – obawiałam się kolejny ch kłamstw. Czy ż nie mówiła od samego początku, że dziadek już wkrótce umrze… i lata całe umiera? Czy powinnam krzy czeć: „Mamo, my już ci po prostu nie wierzy my ”. Chciałam ją zranić, chciałam, żeby krwawiła, tak jak my. Jednak spojrzenie Chrisa zawsty dziło mnie i powstrzy mało chęć zemsty. Czy potrafiłaby m by ć taka odważna jak on? Gdy by tak by ło, otworzy łaby m usta, ignorując go,
i wy krzy czała wszy stko, czego doświadczy liśmy od babci. Nie wiem dlaczego, ale nie odezwałam się. Może chciałam uchronić bliźnięta? Może czekałam, aż Chris powie jej pierwszy ? Stał i przy glądał się jej ze współczuciem, zapominając o smole w moich włosach i ty godniach głodówki, i zdechły ch my szach, które chcieliśmy przy prawić do smaku solą i pieprzem – i wreszcie o biciu. Stał obok mnie, doty kał mnie ramieniem. By ł kłębkiem wątpliwości i niezdecy dowania. Bliźnięta podeszły bliżej i trzy mały się mojej spódnicy, gdy mama upadła na najbliższe łóżko, szlochała i biła pięściami w poduszkę jak małe dziecko. – Ależ jesteście niewdzięczni i bez serca – zawodziła żałośnie – żeby tak potraktować własną matkę, jedy ną osobę na świecie, która was kocha! Jedy ną, która o was dba! Przy jechałam taka radosna, taka szczęśliwa, że znów będę z wami. Chciałam się podzielić z wami nowinami, żeby ście mogli się razem ze mną cieszy ć. A wy co robicie? Atakujecie mnie niesprawiedliwie! Chcecie, żeby m się czuła winna i zawsty dzona, chociaż przez cały czas robiłam dla was, co mogłam, ale wy i tak nie uwierzy cie! Płakała z twarzą ukry tą w poduszce, tak jak ja kilka lat temu, jak teraz robiła to Carrie. Poczuliśmy z Chrisem żal i skruchę. Wszy stko, co powiedziała, by ło aż nazby t prawdziwe. Ona by ła jedy ną osobą, która nas kochała, dbała o nas i ty lko w niej by ła nadzieja naszego wy zwolenia, ży cia, przy szłości i marzeń. Chris i ja podbiegliśmy do niej i objęliśmy z cały ch sił, błagając o wy baczenie. Bliźnięta nic nie powiedziały, ty lko patrzy ły. – Mamo, proszę, przestań płakać! Nie chcieliśmy cię zranić! Przy kro nam, naprawdę. Zostaniemy. Wierzy my ci. Dziadek już prawie nie ży je – musi przecież kiedy ś umrzeć, prawda? Płakała bez końca, niepocieszona. – Mamo, opowiedz nam, proszę. Powiedz nam swoje nowiny. Chcemy się cieszy ć razem z tobą. Mówiliśmy to wszy stko, bo by ło nam przy kro, że wy jechałaś bez słowa. Mamo, prosimy, prosimy. Nasze prośby, łzy i namowy w końcu odniosły skutek. Jakoś udało jej się usiąść i otarła oczy białą, płócienną chusteczką, wy kończoną piękną koronką i z wy haftowaną dużą, białą literą C. Odsunęła nasze ręce, jakby ją parzy ły, i wstała. – Otwórzcie prezenty, które tak starannie wy bierałam – powiedziała chłodno, przez łzy – i powiedzcie mi, czy ktoś bardziej ode mnie was kocha. Powiedzcie, że nie my ślałam o waszy ch potrzebach i zainteresowaniach. Powiedzcie, że jestem samolubna i nie dbam o was. Po policzkach spły wała ciemna stróżka tuszu do rzęs. Jaskrawa pomadka rozmazała się. Jej włosy, ułożone zwy kle na głowie jak idealnie dobrany kapelusz, by ły w nieładzie. Weszła do pokoju jako wzór doskonałości, a teraz przy pominała zniszczonego manekina. I czemu znów pomy ślałam, że by ła jak aktorka, odgry wająca wy uczoną rolę za pieniądze? Spojrzała na Chrisa, mnie ignorując. A bliźnięta – jakby w ogóle nie istniały. – Na twoje zbliżające się urodziny zamówiłam nowe tomy ency klopedii, Christopherze – wy dusiła z siebie, nadal wy cierając twarz ze śladów tuszu. – Ten zbiór, na który m ci zawsze zależało – najlepszy, jaki został wy dany, książki oprawione w prawdziwą, czerwoną skórę, z tłoczeniami z dwudziestoczterokaratowego złota i z gruby m na centy metr grzbietem. Poszłam do wy dawnictwa, aby je specjalnie dla ciebie zamówić. Będzie na nich twoje imię i data, ale nie przy ślą ich tutaj, żeby ktoś nie zauważy ł. Z trudem przełknęła ślinę i odłoży ła elegancką chusteczkę. – Długo my ślałam, jaki prezent najbardziej by cię ucieszy ł, bo zawsze dawałam ci najlepsze pomoce naukowe. Chris wy dawał się oszołomiony. Na jego twarzy widniały zdumienie, dezorientacja i pewna bezradność – wszy stko jednocześnie. Boże, jak on musiał ją kochać, nawet po ty m wszy stkim, co
nam zrobiła. Moje uczucia by ły jednoznaczne. Kipiała we mnie złość. Teraz przy wiozła ory ginalne, oprawione w czerwoną skórę, z pogrubiony m grzbietem i dwudziestoczterokaratowy m złotem ency klopedie! Takie książki muszą kosztować przeszło ty siąc dolarów – może dwa lub trzy ty siące! Czemu nie odkładała ty ch pieniędzy na konto naszego przy szłego ży cia? Chciałam wrzasnąć jak Carrie i zaprotestować, ale coś miękkiego w błękitny ch oczach Chrisa nie pozwalało mi mówić. On zawsze marzy ł o ency klopedii oprawionej w prawdziwą, czerwoną skórę, a ona już ją zamówiła; pieniądze nie miały dla niej teraz wartości, a może dziadek naprawdę umrze dziś lub jutro i nie będzie musiała wy najmować mieszkania ani kupować domu. Mama podniosła dumnie głowę i odwróciła się w stronę drzwi. My ciągle jeszcze nie otworzy liśmy prezentów, a ona nie została, żeby zobaczy ć naszą radość. Dlaczego w środku płakałam, choć przecież nienawidziłam jej? Nie kochałam jej teraz… nie kochałam. Stojąc w otwarty ch drzwiach, odezwała się: – Kiedy pomy ślicie o bólu, jaki mi dzisiaj zadaliście, i będziecie mnie znów traktować z miłością i szacunkiem, wtedy wrócę. Nie wcześniej. Tak przy szła. Tak wy szła. Tak przy szła i wy szła, nie doty kając, nie całując, nie odzy wając się i nawet nie patrząc na bliźnięta. I wiedziałam dlaczego. Nie mogła znieść widoku ceny, jaką płaciły za zdoby wanie przez nią fortuny. Wy skoczy li zza stołu, podbiegli i uczepili się mojej spódnicy. Małe buzie by ły pełne niepokoju i lęku, gdy obserwowali mój wy raz twarzy, by się przekonać, czy jestem szczęśliwa. Bo jeżeli by łam, to i oni mogli by ć szczęśliwi. Uklękłam, aby obdarzy ć ich pocałunkami i pieszczotami, o który ch ona zapomniała – albo po prostu nie by ła w stanie kochać ty ch, który ch krzy wdziła. – Czy wy glądamy śmiesznie? – zapy tała zaniepokojona Carrie, szarpiąc moją rękę. – Oczy wiście, że nie. Ty i Cory jesteście ty lko bladzi, ponieważ za dużo czasu spędzacie w domu. – Dużo urośliśmy ? – Tak, oczy wiście. Uśmiechnęłam się. Z tą udawaną radością i przy klejony m do twarzy jak maska sztuczny m uśmiechem usiadłam na podłodze obok bliźniąt i Chrisa i zaczęliśmy rozpakowy wać prezenty jak w Boże Narodzenie. Wszy stkie by ły pięknie zapakowane w drogi papier lub złotą albo srebrną folię i ozdobione duży mi, saty nowy mi kokardami w różny ch kolorach. Zdzieraliśmy kolorowe papiery, rozpląty waliśmy wstążki i kokardy, precz odrzucaliśmy wieczka pudełek. Podziwialiśmy wspaniałe ubrania, książki, nowe zabawki, gry i układanki, ba, dostaliśmy nawet wielkie pudło cukierków z sy ropu klonowego, hurra! Przecież tego od nas oczekiwała – hurra! Przed nami roztaczał się obraz jej troski. Musiałam przy znać, że dobrze nas znała, nasze gusta i zainteresowania – wszy stko z wy jątkiem rozmiarów. Prezentami chciała nam spłacić te długie, puste miesiące, spędzone pod opieką wiedźmy, która najchętniej widziałaby nas martwy ch i pochowany ch. Przecież wiedziała, jaką ma matkę – wiedziała! Ty mi grami, zabawkami i układankami próbowała nas przekupić i błagać nas o wy baczenie, bo w głębi serca czuła się winna. Miała nadzieję, że klonowy mi cukierkami uda jej się zatrzeć w naszy ch sercach gorzki smak samotności. Dla niej by ło oczy wiste, że nadal by liśmy ty lko dziećmi, chociaż Chris powinien się już golić, a ja nosić biustonosz… wieczne dzieci… i jak dzieci chciała nas traktować, na co
wskazy wały ty tuły książek. Mali ludzie. Czy tałam to przed wielu laty. Baśnie braci Grimm i Hansa Christiana Andersena – znaliśmy je na pamięć. Znowu Wichrowe Wzgórza i Jane Eyre? Czy nie wiedziała, co już przeczy taliśmy ? I co mieliśmy ? Mimo to zdoby łam się na uśmiech, gdy wciskałam Carrie przez głowę nową, czerwoną sukienkę, a we włosy wpięłam czerwoną kokardę. Teraz by ła tak ubrana, jak zawsze chciała, w jej ulubione kolory. Do tego jeszcze czerwone skarpetki i nowe, białe buciki. – Carrie, pięknie wy glądasz. By ła taka szczęśliwa z posiadania dorosły ch ubrań w królewskim kolorze. Potem pomogłam Cory ’emu założy ć czerwone, krótkie spodenki i białą koszulę z czerwony m monogramem na kieszeni, a krawat zawiązał mu Chris, tak jak dawno temu pokazał mu tata. – Czy teraz ciebie mam ubrać, Christopherze? – spy tałam sarkasty cznie. – Jeżeli o ty m marzy sz – odpowiedział przewrotnie – możesz mnie ubrać od samej skóry. – Nie bądź wulgarny ! Cory dostał jeszcze jeden instrument muzy czny – bły szczące banjo. O rany, on zawsze o ty m marzy ł! Pamiętała. Jego oczy bły szczały. Och, Zuzanno, nie płacz za mną, bo udaję się do Luizjany, ja i moje banjo… Zagrał melodię, a Carrie śpiewała. To by ła jedna z jego ulubiony ch piosenek i jedy na, którą umiał zagrać na gitarze, chociaż i tak nigdy nie brzmiała dobrze. Na banjo brzmiała tak, jak powinna. Bóg dał Cory ’emu zaczarowane palce. Mnie obdarował zły mi my ślami, psujący mi każdą radość. Po co nam te ładne stroje, jeżeli nikt ich nigdy nie widział? Pragnęłam rzeczy, który ch nie można kupić. Czy zauważy ła moje krótko obcięte włosy na czubku głowy ? Czy widziała, jacy jesteśmy chudzi? Czy uważa, że nasza blada, cienka skóra wy gląda zdrowo? Krąży ły mi po głowie gorzkie, okropne my śli, gdy wkładałam do wy czekujący ch ust Carrie listek z cukru klonowego, potem listek do ust Cory ’ego i jeden do moich własny ch. Gapiłam się na piękne rzeczy przeznaczone dla mnie. Niebieska aksamitna sukienka, jaką zakłada się na przy jęcia. Różowo-niebieska koszula nocna i szlafrok, z kapciami pasujący mi do kompletu. Siedziałam tak, trzy mając na języ ku rozpuszczający się cukierek, i miałam uczucie, jakby mi w gardle uwiązł kamień. Ency klopedie! Czy mieliśmy tu zostać na zawsze? Mimo wszy stko cukierki klonowe by ły moimi ulubiony mi. Przy wiozła to pudło słody czy dla mnie, dla mnie, a ja mogłam z ledwością przełknąć jeden cukierek. Siedzieli na podłodze i wpy chali sobie cukierki do ust, raz za razem, radośni i zadowoleni. – Powinniście zostawić trochę cukierków – odezwałam się ironicznie. – By ć może nie zobaczy cie ich przez bardzo długi czas. Chris spojrzał na mnie szczęśliwy mi i bły szczący mi oczami. Nietrudno by ło odgadnąć, że cała jego wiara i zaufanie zostały odbudowane przez tę jedną, krótką wizy tę. Jak mógł nie widzieć, że te wszy stkie prezenty miały ty lko ukry ć fakt, że już jej na nas nie zależało? Dlaczego nie rozumiał, tak jak ja, że nie by liśmy już dla niej tak ważni jak niegdy ś? By liśmy jedny m z serii nieprzy jemny ch tematów, na które ludzie nie lubią rozmawiać, jak na przy kład o my szach na poddaszu. – Siedź tam i milcz – przekomarzał się Chris. – Odmawiaj sobie cukierków, podczas gdy my będziemy delektować się słodkościami, zanim przy jdą my szy i wszy stko zjedzą. Cory, Carrie i ja wy szczotkujemy dobrze zęby, a ty będziesz siedziała, płakała i żałowała samej siebie, udając, że samopoświęceniem możesz zmienić nasze przy zwy czajenia. No, dalej, Cathy. Płacz! Udawaj męczennicę. Cierp! Bij głową w mur! Krzy cz! A my i tak będziemy tu siedzieć do śmierci dziadka, ty lko cukierków już nie będzie. Nie znosiłam, gdy się ze mnie wy śmiewał! Skoczy łam na równe nogi i zaczęłam
przy mierzać nowe rzeczy. Włoży łam przez głowę po kolei trzy piękne sukienki. Do pasa dały się zapiąć bez problemu i by ły całkiem luźne. Ale mimo moich wy siłków nie mogłam zapiąć zamka na plecach na wy sokości biustu. Ściągnęłam ostatnią sukienkę, szukając zaszewek w staniku. Ani jednej! Sukienki by ły szy te jak dla mały ch dziewczy nek – słodkie, dziewczęce ubranka od mojej mamusi! Rzuciłam wszy stkie na ziemię i skakałam po nich, gniotąc aksamit tak, aby nie mogły już by ć zwrócone do sklepu. Chris i bliźnięta siedzieli na podłodze, wy glądali szatańsko i śmiali się z łobuzerskim wdziękiem. Mnie jednak nie by ło do śmiechu. – Zrób listę zakupów – zażartował. – Już czas, żeby ś zaczęła nosić stanik i przestała trząść biustem. Skoro już jesteś przy ty m, zapisz jeszcze pas. Mogłam uderzy ć go w tę jego roześmianą twarz. Brzuch miałam płaski. A okrągłe i jędrne pośladki by ły wy nikiem ćwiczeń – nie nadmiaru tłuszczu! – Zamknij się – krzy knęłam. – Dla kogo miałaby m robić listę, dla mamy ? Powinna wiedzieć, jakie mam rzeczy i co powinnam nosić, jeżeli naprawdę na mnie patrzy ! Skąd mam wiedzieć, jaki rozmiar stanika zamówić? I nie potrzebuję pasa. Za to ty potrzebujesz obcisły ch majtek – a w głowie trochę wiedzy niepochodzącej z książek! Odczuwałam saty sfakcję na widok jego zaskoczonej miny. – Christopherze – krzy knęłam, nie panując już nad sobą. – Czasami nienawidzę mamy ! Mało tego, czasami nienawidzę też ciebie! Czasami nienawidzę wszy stkich – a przede wszy stkim siebie! Czasami chciałaby m nie ży ć, bo wy daje mi się, że lepiej by łoby nam martwy m niż ży wcem pochowany m tutaj. Zupełnie jak gnijące, chodzące, mówiące warzy wa! Wy rzuciłam z siebie ukry te my śli. Pozby łam się ich jak śmieci, co wprawiło moje rodzeństwo w osłupienie. Jeszcze bardziej pobledli. Carrie zrobiła się jeszcze mniejsza i zaczęła drżeć. Kiedy ty lko wy rzuciłam z ust te okrutne słowa, zapragnęłam je cofnąć. Ogarnął mnie wsty d, ale nie by łam w stanie przeprosić za to, co powiedziałam, ani tego odwołać. Zakręciłam się na pięcie i pobiegłam do szafy i dalej, w stronę wy sokich drzwi prowadzący ch na poddasze. Kiedy cierpiałam, a nie by ły to rzadkie chwile, pędziłam do muzy ki, kostiumów i baletek, kręciłam się, wirowałam i tańczy łam, zostawiając za sobą wszy stkie problemy. Gdzieś w ty m nieistniejący m świecie szalony ch, wy czerpujący ch piruetów ujrzałam mężczy znę, ukry tego w cieniu strzelisty ch, biały ch kolumn, sięgający ch purpurowego nieba. Tańczy ł ze mną w namiętny m pas de deux, zawsze osobno, bez względu na to, jak bardzo starałam się do niego zbliży ć i rzucić w jego ramiona, które ochraniały by mnie i wspierały … Z nim mogłaby m znaleźć w końcu bezpieczne miejsce do ży cia i miłości. Wtedy muzy ka nagle ustała. By łam znów na zakurzony m poddaszu, siedziałam na podłodze ze skręconą prawą nogą. Upadłam! Podniosłam się z trudem, ledwo mogłam chodzić. Kolano bardzo mnie bolało, a w oczach pojawiły się łzy. Pokuśty kałam przez poddasze do klasy, nie dbając o to, czy uszkodziłam kolano już na zawsze. Otworzy łam okno i wy szłam na czarny dach. Mimo silnego bólu zsunęłam się po stromy m skosie, zatrzy mując się dopiero przy zapchany ch liśćmi ry nnach. Daleko w dole by ła ziemia. Ze łzami żalu nad sobą i bólem wy krzy wiający m mi twarz i zamazujący m obraz zamknęłam oczy, nie kontrolując równowagi. Za minutę by łoby po wszy stkim. Runęłaby m jak długa na cierniste krzaki róż. Babcia i mama pewnie by utrzy my wały, że to jakaś nienormalna, obca dziewczy na, która weszła na dach i przy padkowo spadła. Mama by płakała, widząc mnie w trumnie martwą i połamaną, ubraną w błękitne leotardy i tiulowe tutu. Wtedy zdałaby sobie sprawę z tego, co zrobiła, i otworzy łaby drzwi, aby uwolnić Chrisa i bliźnięta i pozwolić im znów normalnie ży ć. To by ła złota strona mojej samobójczej monety. Musiałam ją jednak odwrócić, żeby zobaczy ć zaśniedziałą. Co by by ło, gdy by m nie umarła?
Przy puśćmy, że krzaki róż złagodziły by mój upadek i skończy łaby m jako inwalidka do końca ży cia? Albo przy jmijmy, że naprawdę by m umarła, a mama nie płakałaby i nie czuła żalu ani smutku, ty lko by łaby szczęśliwa, że pozby ła się utrapienia? A co z Chrisem i bliźniętami? Kto matkowałby dzieciom i obdarowy wał je uczuciem i pieszczotami, który ch Chris czasami się wsty dził? A Chris? – może uważał, że nie jestem mu potrzebna, że książki i nowa ency klopedia w skórze, złocie i z gruby m grzbietem, mogły mnie doskonale zastąpić? Jeżeli w końcu otrzy ma ty tuł lekarza przed nazwiskiem, to czy z tego powodu będzie szczęśliwy przez resztę ży cia? Czy to mu wy starczy, jeżeli mnie nie będzie już na świecie? To przesądziło. Od samobójczej śmierci uratowała mnie umiejętność oglądania monety z dwóch stron. Odsunęłam się od krawędzi dachu, czując się ty m bardziej głupio i wciąż płacząc. Kolano bolało mnie tak bardzo, że udając się na bardziej bezpieczny fragment dachu, musiałam się czołgać. Leżałam na plecach i patrzy łam w obojętne, milczące niebo. Wątpiłam, czy Bóg tam by ł; wątpiłam też, czy by ło tam Niebo. Bóg i Niebo by ły na ziemi, w ogrodach, lasach, parkach, na plażach, nad jeziorami, na autostradach i w podróżach w nieznane! Piekło by ło tu, gdzie ja. Wiecznie rzucało na mnie swój cień, próbując zmienić mnie w to, czy m by łam według babci – diabelskie nasienie. Leżałam na dachu aż do wieczora. Wzeszedł księży c, a gwiazdy oświetlały mnie gniewnie, jakby znały moje złe my śli. Miałam na sobie ty lko kostium baletowy, leotardy i jedno z ty ch zabawny ch, plisowany ch tutu. Pokry łam się gęsią skórką, ale ciągle tam leżałam, planując zemstę na ty ch, którzy doprowadzili do tego, że stałam się taka już teraz. Wiedziałam, że nadejdzie dzień, gdy mama i babcia będą na mojej łasce, a wtedy wezmę bat, przy gotuję smołę i będę wy dzielać jedzenie. Próbowałam wy my ślić, co właściwie by m im zrobiła. Jaka by łaby odpowiednia kara? Czy powinnam je obie zamknąć na klucz, a klucz wy rzucić? Czy głodzić, tak jak nas głodzono? Nagle cichy szmer przerwał ten ponury i zawikłany tok my śli. W mroku wczesnego wieczoru usły szałam Chrisa, wy mawiającego niezdecy dowanie moje imię. Nic więcej, ty lko moje imię. Nie odpowiedziałam, nie potrzebowałam go – nikogo nie potrzebowałam. Zawiódł mnie swoim brakiem zrozumienia i nie potrzebowałam go, nie teraz. Mimo to podszedł i położy ł się obok. Przy niósł ze sobą ciepłą, wełnianą mary narkę, którą okry ł mnie bez słowa. Tak jak ja zatopił wzrok w zimny m, nieprzy stępny m niebie. Między nami panowała długa, przerażająca cisza. Właściwie Chris nie miał cech, który ch nie cierpiałam albo nie lubiłam. Tak bardzo chciałam mu to powiedzieć i podziękować za przy niesienie ciepłej mary narki, a jednak nie mogłam wy dusić słowa. Chciałam, żeby wiedział, że by ło mi przy kro z powodu tego wy buchu gniewu. Moje ramiona, drżące pod ciepłą mary narką, pragnęły otoczy ć go i pocieszy ć, tak jak on często robił, gdy budziłam się z kolejnego koszmaru. Ale by łam w stanie ty lko leżeć i pocieszać się nadzieją, że zrozumie, w jakiej matni się znajdowałam. Zawsze potrafił pierwszy podnieść białą flagę i za to będę mu wiecznie wdzięczna. Chrapliwy m, obcy m głosem, wy dający m się przy by wać z daleka, oznajmił, że on i bliźnięta jedli już obiad, ale zostawili dla mnie moją porcję. – Cathy, my ty lko udawaliśmy, że zjadamy wszy stkie cukierki. Bardzo dużo zostało dla ciebie. Cukierki. Boże, on mówił o cukierkach. Czy ciągle jeszcze tkwił w dziecięcy m świecie, gdzie cukierki wy starczy ły na otarcie łez? Ja pragnęłam tego, czego pragną wszy stkie nastolatki – wolności do stawania się kobietą, wolności do całkowitego kontrolowania swojego ży cia! Chociaż próbowałam mu to powiedzieć, głos uwiązł mi w gardle.
– Cathy … to, co powiedziałaś… nie mów nigdy więcej takich okropny ch, smutny ch rzeczy. – Dlaczego nie? – wy krztusiłam. – Wszy stko, co powiedziałam, jest prawdą. Wy raziłam ty lko swoje uczucia – wy rzuciłam z siebie to, co ty trzy masz głęboko ukry te. Ukry waj się sam przed sobą, a zobaczy sz, że te wszy stkie prawdy zamienią się w kwas pożerający twoje wnętrze! – Nigdy nie chciałem umrzeć! – krzy knął chrapliwy m głosem osoby chronicznie przeziębionej. – Nigdy więcej nie mów takich rzeczy – i nie my śl o śmierci! Pewnie, że mam wątpliwości i podejrzenia głęboko ukry te, ale się uśmiecham i próbuję wierzy ć, bo chcę przetrwać. Jeżeli zginęłaby ś z własnej ręki, zabrałaby ś mnie za sobą, a wkrótce poszły by za nami bliźnięta, bo kto by łby wtedy ich matką? Rozśmieszy ło mnie to. Szorstki, nieprzy jemny śmiech – naśladujący śmiech mamy, wtedy gdy czuła gory cz. – Słuchaj, Christopherze Doll, pamiętaj, że mamy kochającą, słodką, cudowną mamę, która my śli przede wszy stkim o naszy ch potrzebach i ona zaopiekuje się maluchami. Chris próbował złapać mnie za ramiona. – Nie cierpię, gdy mówisz tak jak ona. My ślisz, że nie wiem, że ty jesteś dla nich bardziej matką? My ślisz, że nie zauważy łem, że bliźnięta patrzą na mamę jak na kogoś obcego? Cathy, ja nie jestem głupi ani ślepy. Wiem, że mama dba najpierw o siebie, dopiero później o nas. Stary, dobry księży c lśnił na niebie, oświetlając łzy zasty głe w jego oczach. Głos Chrisa by ł przy ciszony i głęboki. Powiedział to wszy stko bez gory czy, ty lko z żalem – takim monotonny m, niewzruszony m tonem lekarza informującego pacjenta o nieuleczalnej chorobie. Wtedy to właśnie spły nęło na mnie objawienie – kochałam Chrisa – a by ł moim bratem. On mnie uzdrowił, dał to, czego mi brakowało, gdy by łam gotowa szaleńczo uciekać – jaki świetny sposób odegrania się na mamie i dziadkach. Bóg nie będzie widział. On zamknął oczy w dniu, gdy ukrzy żowano Jezusa. Ale tatuś spoglądał na nas z góry i zamarłam ze wsty du. – Spójrz na mnie, Cathy, proszę, spójrz na mnie. – Wcale tak nie my ślałam, Chris, naprawdę. Wiesz, jaka jestem melodramaty czna – ja też chcę ży ć, ale tak bardzo się boję, że coś strasznego nas spotka. Więc mówię te okropne rzeczy, żeby wami wstrząsnąć, obudzić was. Och, Chris, tak bardzo mi brakuje towarzy stwa inny ch ludzi. Chcę widzieć nowe twarze, nowe pokoje. Śmiertelnie boję się o bliźnięta. Chcę chodzić po zakupy, jeździć konno i robić wszy stko to, czego tu nie możemy. Siedząc na dachu w ciemności i chłodzie, insty nktownie wy ciągnęliśmy do siebie ręce. Tuliliśmy się, czując nawzajem mocne uderzenia serca. Nie płakaliśmy, nie śmialiśmy się. Czy nie wy płakaliśmy już morza łez? I nic nie pomogły. Czy nie zmówiliśmy już miliona modlitw, czekając na uwolnienie, które nie nadchodziło? A jeżeli łzy nie pomagały i modlitwy nie dochodziły boskich uszu, to na co jeszcze mogliśmy liczy ć? – Chris, już to mówiłam i powiem jeszcze raz. Musimy zacząć działać. Pamiętasz, co tatuś zawsze mówił, że Pan Bóg pomaga ty m, którzy sobie sami pomagają? Jego policzek mocno przy legał do mojego, podczas gdy się tak strasznie długo zastanawiał. – Pomy ślę o ty m, chociaż jak mama powiedziała, lada dzień możemy otrzy mać cały ten majątek.
Niespodzianka mamy
Mama nie przy szła przez kolejny ch dziesięć dni. Przez cały ten czas zastanawialiśmy się, po co pojechała do Europy i jakie miała dla nas nowiny. Traktowaliśmy te dziesięć dni jako formę kary. Kara by ła karą, cierpieliśmy, wiedząc, że mama by ła w ty m samy m domu, a jednak nas ignorowała, jakby śmy by li ty lko my szami na poddaszu. Więc gdy się w końcu pokazała, czuliśmy się wy starczająco pognębieni i obawialiśmy się, że już nigdy nie wróci, jeżeli okażemy jej wrogość. By liśmy więc cisi, przy gaszeni i przy jmowaliśmy z pokorą nasz los. Bo co by śmy zrobili, gdy by już nie wróciła? Nie mogliśmy przecież uciec przy uży ciu drabiny z prześcieradeł, gdy ż bliźnięta histery zowały już przy wejściu na dach. Uśmiechaliśmy się do mamy i nie narzekaliśmy. Nie py taliśmy, dlaczego nie przy chodziła do nas przez dziesięć dni, skoro wcześniej opuściła nas na kilka miesięcy. Przy jmowaliśmy to, co chciała nam dać. By liśmy, naśladując jej obłudę w stosunku do ojca, posłuszny mi i grzeczny mi dziećmi. Okazało się, że właśnie tego oczekiwała. Znowu staliśmy się słodkimi, kochający mi, jedy ny mi „skarbami”. Ponieważ by liśmy tacy dobrzy, słodcy, zgodni, pełni szacunku i pozornej ufności, wy brała ten moment, aby olśnić nas swoją nowiną. – Skarby, radujcie się ze mną! Jestem taka szczęśliwa! Śmiała się i kręciła w kółko, obejmując się ramionami, kochając swoje własne ciało, a przy najmniej tak to wy glądało. – Zgadnijcie, co się stało – no, zgadujcie! Spojrzeliśmy na siebie z Chrisem. – Dziadek zmarł – powiedział ostrożnie, gdy moje serce wy kony wało szalone piruety. – Nie – odparła ozięble, jakby jej szczęście przy gasło. – Zabrali go do szpitala – spróbowałam, podając kolejny najlepszy powód. – Nie. Już nie czuję do niego takiej nienawiści, więc nie przy chodziłaby m do was cieszy ć się z jego śmierci. – Czemu więc nie powiesz nam po prostu swojej nowiny ? – rzekłam bez entuzjazmu. – I tak nigdy nie zgadniemy ; teraz niewiele wiemy o twoim ży ciu. Zignorowała moją uwagę i mówiła dalej: – Wy jechałam na tak długo i tak trudno mi to by ło wy jaśnić, ponieważ… wy szłam za wspaniałego człowieka, prawnika o nazwisku Bart Winslow. Polubicie go. A on was wszy stkich pokocha. Ma ciemne włosy i jest przy stojny, wy soki i dobrze zbudowany. I, uwaga, Christopher, uwielbia jeździć na nartach, gra też w tenisa i jest taki mądry jak ty, kochanie. To czarujący człowiek i wszy scy go lubią, nawet mój ojciec. Pojechaliśmy do Europy w podróż poślubną, a te prezenty, które wam przy wiozłam, są z Anglii, Francji, Hiszpanii i Włoch. Bez końca zachwy cała się swoim nowy m mężem, podczas gdy my milczeliśmy. Od czasu bożonarodzeniowego przy jęcia wiedzieliśmy, że coś takiego może się zdarzy ć.
Mimo młodego wieku by liśmy dość mądrzy, żeby wiedzieć, że taka piękna i łaknąca miłości kobieta jak mama nie mogła długo zostać wdową. A jednak prawie dwa lata minęły bez ślubu, więc my śleliśmy, że ten przy stojny, ciemnowłosy mężczy zna z długimi wąsami by ł ty lko przelotny m kapry sem, jedny m z wielu adoratorów. W naszej naiwności głęboko wierzy liśmy, że mama pozostanie na wieki wierną wdową, oddaną pamięci naszego ojca, którego musiała kochać bezgranicznie, skoro go poślubiła mimo pokrewieństwa. Zamknęłam oczy i próbowałam nie słuchać jej znienawidzonego głosu, który opowiadał o inny m mężczy źnie zajmujący m miejsce naszego taty. Teraz by ła żoną kogoś obcego. On spał z nią w łóżku, a my mieliśmy ją widy wać jeszcze rzadziej niż do tej pory. O dobry Boże, jak długo jeszcze, jak długo? Poczułam paniczny lęk, moje serce niczy m szary ptaszek miotało się dziko w klatce żeber… uciec, uciec! – Proszę – błagała mama, usiłując uśmiechami ocieplić zimną atmosferę, w jakiej przy jęliśmy jej rewelacje. – Spróbujcie zrozumieć i cieszcie się z mojego szczęścia. Kochałam waszego tatę, wiecie przecież, ale nie ma go już od bardzo dawna, a ja potrzebuję kogoś, kogo mogłaby m kochać i kto kochałby mnie. Widziałam, jak Chris otworzy ł usta, żeby powiedzieć, że wszy scy ją kochamy, ale nagle zacisnął wargi, zdając sobie tak jak ja sprawę, że nie o miłość dzieci jej chodzi. A ja już jej i tak nie kochałam. Nawet nie by łam pewna, czy ją teraz lubiłam, ale uśmiechałam się, żeby nie wy straszy ć bliźniąt swoim zachowaniem. – Tak, mamo, cieszę się z twojego szczęścia. To miłe, że znów znalazłaś kogoś, kto cię pokochał. – On mnie kochał już od wielu lat, Cathy – pośpiesznie wy jaśniła, czując zachętę i uśmiechając się znów pewnie – chociaż zdecy dowany by ł zostać stary m kawalerem. Nie by ło łatwo przekonać go, że potrzebuje żony. Wasz dziadek zresztą nie chciał, żeby m drugi raz wy chodziła za mąż, co by ło kolejną karą za małżeństwo z waszy m tatą. Ale on lubi Barta i gdy go tak usilnie błagałam, w końcu uległ i zgodził się, żeby m wy szła za Barta, nadal dziedzicząc. Przerwała i zagry zła dolną wargę, nerwowo przełknęła ślinę. Jej palce przy ozdobione pierścionkami powędrowały do szy i i nerwowo bawiły się sznurem prawdziwy ch pereł. – Oczy wiście, nie kocham Barta tak, jak kochałam waszego ojca – powiedziała cicho. Jej bły szczące oczy i promieniejąca cera przeciwnie – zdradzały miłość większą niż jakakolwiek w jej ży ciu. Westchnęłam. Biedny tatuś. – Mamo, te prezenty, które przy wiozłaś… nie wszy stkie by ły z Europy ? To pudełko cukierków klonowy ch pochodziło z Vermont – czy by łaś tam? Czy on jest stamtąd? Jej śmiech by ł radosny, niepohamowany i nawet trochę zmy słowy, tak jakby do Vermont miała osobisty stosunek. – Nie, on nie jest z Vermont, Cathy. Ale jego siostra tam mieszka i pojechaliśmy do niej na weekend po powrocie z Europy, tam też kupiłam te cukierki, wiem, jak bardzo lubisz słody cze z cukru klonowego. Ma jeszcze dwie inne siostry na południu. On pochodzi z jakiegoś małego miasteczka w Karolinie Południowej – Greenglena, Grenglenna czy coś w ty m rodzaju. Jednak bardzo długo mieszkał w Nowej Anglii, gdzie skończy ł Szkołę Prawniczą na Harvardzie, dlatego ma akcent bardziej północny niż południowy. W Vermont jest pięknie jesienią. Oczy wiście w podróży poślubnej człowiek nie ma ochoty na towarzy stwo inny ch ludzi, więc nasza wizy ta u jego siostry by ła bardzo krótka, a potem spędziliśmy jakiś czas na wy brzeżu. Niespokojnie spojrzała na bliźnięta, znów zaczęła kręcić sznurem pereł i czułam, że za chwilę pękną. Widocznie jednak prawdziwe perły są lepiej nawleczone niż sztuczne. – Cory, czy podobały ci się te małe łódeczki, które przy wiozłam?
– Tak, proszę pani – odpowiedział bardzo grzecznie, patrząc na nią swoimi duży mi, pociemniały mi oczami jak na kogoś obcego. – Carrie, kochanie… te małe lalki do twojej kolekcji kupiłam w Anglii. Miałam zamiar kupić jeszcze jedną koły skę, ale oni już chy ba nie robią takich mebelków dla lalek. – Nic nie szkodzi, mamo – powiedziała Carrie, patrząc w podłogę. – Chris i Cathy zrobili mi koły skę z kartonu i bardzo ją lubię. O Boże, czy ona nie widziała? Maluchy czuły się skrępowane w jej obecności. – Czy twój nowy mąż wie o nas? – spy tałam śmiertelnie poważnie. Chris rzucił mi za to py tanie groźne spojrzenie, mówiąc oczami, że mama przecież nie okłamy wałaby dopiero co poślubionego mężczy zny i na pewno powiedziała mu, że ma czworo ukry ty ch dzieci – uważany ch przez niektóry ch za potomstwo diabła. Szczęście mamy przy gasło. Znowu zadałam nieodpowiednie py tanie. – Jeszcze nie, Cathy, ale gdy ty lko umrze tata, powiem mu o waszej czwórce. Wszy stko szczegółowo wy jaśnię. On zrozumie; jest dobry i delikatny. Polubicie go. Znaliśmy już tę piosenkę. Pojawiła się zatem kolejna sprawa, która musiała poczekać do śmierci staruszka. – Cathy, przestań tak na mnie patrzeć! Nie mogłam powiedzieć Bartowi przed ślubem. On jest prawnikiem waszego dziadka. Nie mógł się dowiedzieć o dzieciach przed odczy taniem testamentu, a pieniądze są już na mnie przepisane. Już miałam na końcu języ ka, że mężczy zna powinien wiedzieć o dzieciach swojej żony z pierwszego małżeństwa. Ale Chris patrzy ł na mnie groźnie, a bliźnięta, przy tulone do siebie, siedziały na podłodze, wpatrzone wielkimi oczami w ekran telewizora. Nie wiedziałam, czy powinnam się odezwać, czy nie. Kiedy człowiek milczy, nie robi sobie przy najmniej nowy ch wrogów. Może ona też miała rację? „Panie Boże, pozwól jej mieć rację. Pozwól mi odzy skać wiarę. Pozwól mi znów w nią uwierzy ć. Pozwól mi wierzy ć, że jest piękna nie ty lko na zewnątrz”. Bóg jednak nie zszedł na dół, aby mnie dotknąć swoją wspierającą dłonią. Siedziałam tak, zdając sobie sprawę, że moje wątpliwości budowały między nami wy soki mur. Miłość. Jakże często to słowo pojawiało się w książkach. Właściwie bez przerwy. Nawet mając bogactwo i zdrowie, urodę i talent… bez miłości nie ma się nic. Miłość zmieniała rzeczy zwy czajne we wspaniałe, wielkie, czarowne, przy prawiające o zawrót głowy. Zbliżała się zima. Deszcz dzwonił o dach, a bliźnięta siedziały przed telewizorem. Chris i ja leżeliśmy obok siebie na stary m materacu w klasie na poddaszu i czy taliśmy razem jedną z ty ch staroświeckich powieści przy niesiony ch przez mamę z olbrzy miej biblioteki na dole. Niedługo na stry chu znowu miało by ć zimno jak na biegunie, więc dopóki jeszcze mogliśmy, spędzaliśmy tam jak najwięcej czasu. Chris czy tał szy bko, przeskakując czasami mniej interesujące strony. Ja wolałam delektować się piękny mi wersami, czy tając je po dwa, czasami trzy razy. Ciągle się o to spieraliśmy. – Cathy, czy taj szy bciej! Ty chy ba się uczy sz na pamięć! Dzisiaj by ł cierpliwy. Kiedy ja bez pośpiechu śledziłam każdą pięknie zapisaną linijkę i w ten sposób wchłaniałam atmosferę epoki wiktoriańskiej, w której ludzie się tak elegancko ubierali, wy kwintnie wy sławiali i głęboko przeży wali miłość, Chris oglądał sufit. Już od pierwszego rozdziału zafascy nował nas tajemniczy, romanty czny urok tej książki. Z każdą stroną bardziej komplikowała się historia kochanków o imionach Lily i Ray mond. Musieli pokonać wiele przeszkód, aby odnaleźć zaczarowane miejsce na purpurowej trawie i stanąć na nim, żeby spełniły się wszy stkie marzenia. Boże, tak bardzo chciałam, żeby wreszcie znaleźli to miejsce! Na
końcu okazało się, że cały czas stali w miejscu, którego tak uparcie szukali. Możecie to sobie wy obrazić? Cały czas przeby wali na tej magicznej trawie i ani razu na nią nie spojrzeli. Nie znosiłam smutny ch zakończeń! Zamknęłam energicznie książkę i rzuciłam ją pod najbliższą ścianę. – To chy ba najgłupsza i najbardziej absurdalna historia, jaką kiedy kolwiek czy tałam! – miałam pretensje do Chrisa, jakby to on by ł autorem. – Bez względu na to, kogo będę kochała, nauczę się wy baczać i zapominać. Awanturowałam się coraz bardziej, a za oknem zaczęła wtórować mi burza. Pogoda i ja grzmiały śmy z tą samą siłą. – Dlaczego nie napisano tego inaczej? Jak dwoje inteligentny ch ludzi może ży ć z głowami w chmurach, licząc na przy padek? Nigdy w ży ciu nie będę taka jak Lily albo Ray mond! Idealisty czni głupcy, którzy nawet nie wpadli na to, żeby od czasu do czasu spojrzeć na ziemię. Chris wy dawał się ubawiony faktem, że tak dosłownie potraktowałam tę książkę, jednak po chwili namy słu spoważniał. – Może zakochani wcale nie powinni patrzeć na ziemię? Ta historia jest przedstawiona sy mbolicznie, ziemia oznacza rzeczy wistość, a rzeczy wistość – frustracje, nieprzewidziane choroby, śmierć, morderstwa i wszelkie inne tragedie. Kochankowie powinni patrzeć w niebo, bo ty lko tam ich piękne złudzenia nie mogą by ć podeptane. Spojrzałam na niego nadąsana. – I gdy się zakocham – konty nuowałam – zbuduję górę do samego nieba. Wtedy mój ukochany i ja będziemy ży li w najlepszy m ze światów, mając rzeczy wistość tuż pod stopami, a głowy w chmurach. W ten sposób złudzenia pozostaną nietknięte. A purpurowa trawa będzie rosła dokoła, tak wy soko, aż dosięgnie naszy ch oczu. Zaśmiał się, przy tulił mnie i pocałował lekko, czule, a jego oczy by ły takie subtelne i łagodne w ty m zimny m i gęsty m mroku poddasza. – O tak, moja Cathy mogłaby to zrobić. Zatrzy mać swoje szalone złudzenia, tańcząc w sięgającej oczu purpurowej trawie, ubrana ty lko w chmury. Skakałaby, wy skakiwała i tak długo robiłaby piruety, aż jej niezdarny kochanek zatańczy tak dobrze jak ona. Znalazłam się na grząskim gruncie i powinnam szy bko z niego wy skoczy ć w jakieś bezpieczne miejsce. – Właściwie by ła to piękna historia. Żałuję, że Lily i Ray mond odebrali sobie ży cie, zamiast inaczej wszy stko ułoży ć. Ray mond nie powinien by ł jej oskarżać o uwiedzenie mężczy zny, przez którego została zgwałcona! Nikt zdrowo my ślący nie uwodziłby mężczy zny z ośmiorgiem dzieci. – Och, Cathy, czasami jesteś naprawdę niemożliwa. Powiedział to głębszy m niż zwy kle głosem. Jego cielęce spojrzenie powędrowało ku mojej twarzy, zatrzy mało się na ustach, przesunęło na piersi i nogi okry te biały mi rajstopami. Na nich miałam krótką, wełnianą spódniczkę i wełnianą kamizelkę. Potem znowu powędrował wzrokiem w górę, spoty kając wreszcie moje zdziwione oczy. Zarumienił się pod naporem mojego spojrzenia i już drugi raz tego dnia odwrócił twarz. By łam dość blisko, aby sły szeć jego serce galopujące coraz szy bciej i szy bciej, aż nagle zdałam sobie sprawę, że moje przejęło jego ry tm – ba-bach, ba-bach. Rzucił mi krótkie spojrzenie. Nasze oczy spotkały się. Zaśmiał się nerwowo, udając, że to wszy stko nie mogło by ć poważne. – Masz po raz pierwszy rację, Cathy. To by ła idioty czna historia. Absurdalna! Ty lko idioci umierają dla miłości. Założę się sto do jednego, że to kobieta napisała te romanty czne brednie! No nie, teraz przesadził. Jeszcze przed minutą potępiałam autora za napisanie tak ponurego zakończenia, ale teraz stanęłam w jego obronie. – T.M. Ellis mógł by ć równie dobrze mężczy zną! Zresztą wątpię, żeby jakaś pisarka
w dziewiętnasty m wieku miała szanse na wy danie swojej powieści, chy ba że uży wała ty lko inicjałów albo męskiego nazwiska. I dlaczego mężczy źni zawsze uważają, że to, co napisze kobieta, jest try wialne i tandetne? Czy mężczy źni nie mają romanty czny ch my śli? Czy nie marzą o znalezieniu doskonałej miłości? Poza ty m wy daje mi się, że Ray mond by ł bardziej banalny niż Lily. – Nie py taj mnie, jacy są mężczy źni! – zagrzmiał Chris z niespoty kaną u niego gory czą. – Skąd mam wiedzieć, co czują mężczy źni? Tutaj nie wolno mi mieć żadny ch romanty czny ch my śli. Ty lko nie rób tego, nie rób tamtego, odwróć oczy i nie patrz na to, co masz przed nimi – więc udaję, że jestem ty lko twoim bratem, pozbawiony m uczuć, pozbawiony m emocji dorosłego człowieka. Niektóre głupie dziewczy ny uważają, że przy szły lekarz nie czuje pociągu do kobiet. Otwarły mi się oczy. Ten wy buch zupełnie mnie zaskoczy ł. Przez całe nasze ży cie nigdy nie odezwał się do mnie tak gwałtownie i z taką determinacją. Nie, to ja by łam kwaśną cy try ną, zepsuty m jabłkiem w koszu dobry ch. Zaraziłam go. Zachowy wał się teraz tak, jak w czasie długiej nieobecności mamy. Nie powinnam robić z niego takiej zrzędy, jaką ja by łam. To paskudne z mojej strony. Nie powinnam zdejmować mu różowy ch okularów. To przecież jego największa zaleta, pomijając przy stojną sy lwetkę i wrodzony urok. Delikatnie dotknęłam jego ręki. – Chris – szepnęłam, prawie płacząc. – My ślę, że wiem, czego ci potrzeba, żeby ś poczuł się mężczy zną. – Tak – wy cedził. – A co ty możesz zrobić? Teraz nawet na mnie nie patrzy ł. Żal mi by ło jego ulatujący ch marzeń. By ło to z korzy ścią dla mnie, ponieważ mógł by ć wreszcie taki jak ja i nie dbać o to, czy odziedziczy fortunę. A żeby by ć takim jak ja, musiał by ć skwaszony, nieufny i podejrzliwy. Niepewnie wy ciągnęłam rękę, aby dotknąć jego włosów. – Wiesz, czego potrzebujesz? Strzy żenia. Masz za długie i zby t piękne włosy. Są podobne do moich. Żeby się czuć mężczy zną, musisz mieć krótkie włosy. – A kto w ogóle powiedział, że twoje włosy są piękne?! – zapy tał ściśnięty m głosem. – Może kiedy ś, przed smołowaniem, by ły piękne. Czy żby ? Zby t wiele razy jego oczy mówiły mi coś zupełnie przeciwnego. Pamiętałam, z jaką niechęcią brał do ręki noży ce, aby obciąć moją delikatną grzy wkę. Skracał ją z takim bólem, jakby obcinał palce, a nie włosy, które bólu nie czuły. A któregoś dnia siedział na poddaszu, trzy mając w rękach obcięte pasmo moich włosów. Powąchał je, potem przy tulił do policzka, następnie do warg, a wreszcie schował do pudełka, które trzy mał pod poduszką. Zaśmiałam się, żeby nie wzbudzić jego czujności. Przecież „nic nie widziałam”. – Och, Christopherze Doll, masz wspaniałe, wy raziste, błękitne oczy. Współczuję dziewczy nom, które będą się w tobie kochać, gdy już się stąd uwolnimy i będziemy ży ć normalnie. Najbardziej będzie mi żal tej żony, której mąż będzie czarował wszy stkie piękne pacjentki. Gdy by m ja by ła twoją żoną, chy ba by m cię zabiła, gdy by ś chociaż raz miał romans! Tak bardzo by m cię kochała i by łaby m taka zazdrosna… mogłaby m ci nawet kazać pójść na emery turę w wieku trzy dziestu pięciu lat. – Nigdy nie powiedziałem, że masz piękne włosy – powtórzy ł, ignorując wszy stko, co usły szał. Delikatnie pogładziłam go po policzku, wy czuwając pod palcami nieogolony zarost. – Nie ruszaj się. Pobiegnę po noży czki. Wiesz, już bardzo dawno nie obcinałam ci włosów. Po co właściwie przejmowałam się strzy żeniem Chrisa i Cory ’ego? Czy wy gląd naszy ch włosów miał jakieś znaczenie? Carrie i ja nie miały śmy podcinany ch włosów od czasu przy jazdu. Ja, przy muszona przez wiedźmę, straciłam ty lko grzy wkę.
Czy to nie dziwne, że żadna z naszy ch roślin nie chciała rosnąć, a nam urosło ty le włosów? We wszy stkich bajkach, które czy tałam, nieszczęśliwe damy miały długie, jasne włosy. Czy jakaś brunetka by ła kiedy kolwiek zamknięta w wieży – jeżeli, oczy wiście, poddasze można nazwać wieżą? Uklękłam obok Chrisa i chociaż włosy sięgały mu poniżej ramion, poprosił, żeby niedużo mu obciąć. – Ty lko uważaj z ty mi noży czkami – powiedział nerwowo. – Nie obetnij za dużo od razu. Zby t duża dawka męskości w deszczowe popołudnie na poddaszu mogłaby by ć niebezpieczna – uśmiechał się szeroko, ukazując komplet równy ch, biały ch zębów. Jednak udało mi się go rozweselić. Kiedy tak krąży łam wokół niego na klęczkach i z przejęciem obcinałam i wy równy wałam włosy, zdałam sobie sprawę, że naprawdę go kochałam. Ciągle odchodziłam i z odległości dwóch kroków sprawdzałam, czy by ły równej długości. Trzy małam włosy grzebieniem, tak jak fry zjerzy, który ch pracę widziałam, i ostrożnie obcinałam włosy tuż za nim. Gdy skończy łam, zrzuciłam jasne pasemka włosów z jego ramion i odchy liłam się do ty łu, aby z zadowoleniem stwierdzić, że wy szło mi całkiem nieźle. – Gotowe! – oświadczy łam triumfalnie. – Wy glądasz nie ty lko superprzy stojnie, ale i supermęsko! Chociaż, oczy wiście, by łeś męski przez cały czas, ty lko nie wiedziałeś o ty m. Podałam mu ozdobne lusterko z moimi inicjałami. To lusterko by ło częścią srebrnego kompletu, który otrzy małam od mamy na ostatnie urodziny. Szczotka, grzebień i lusterko: wszy stkie trzy rzeczy musiały by ć schowane przed babcią, żeby nie wiedziała, że posiadam drogie przedmioty, rozwijające dumę i próżność. Chris długo przy glądał się swojemu odbiciu, w końcu jego scepty czną twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. – O Boże! Zrobiłaś ze mnie jasnowłosego Dzielnego Księcia! Najpierw nie podobało mi się, ale teraz widzę, że ty lko trochę zmieniłaś mój sty l i nie obcięłaś za krótko. Podkręciłaś je i ułoży łaś tak, aby pasowały do twarzy. Dziękuję, Catherine Doll. Nie miałem pojęcia, że masz takie zdolności. – Mam wiele talentów, o który ch nie wiesz. – Zaczy nam się domy ślać. – A Dzielny Książę powinien by ć szczęśliwy, że jest podobny do pewnego przy stojnego, męskiego, jasnowłosego młodzieńca – drażniłam się, dumna ze swojego dzieła. O Boże, ależ będzie z niego amant. Nadal trzy mał w ręku lusterko, po czy m odłoży ł je spokojnie i zanim zorientowałam się, do czego zmierzał, on już skoczy ł na mnie niczy m kot! Siłował się ze mną, przy ciskał do podłogi, jednocześnie sięgając po noży czki! Wy rwał mi je z ręki, a potem złapał pukiel moich włosów. – Teraz, moja śliczna, zobaczy my, czy ja też potrafię zrobić coś takiego! Zaskamlałam z przerażenia! Odepchnęłam go tak, że upadł na plecy. Nikt nie ośmieli się obciąć ani centy metra moich włosów! By ć może by ły teraz za cienkie i za delikatne i może nie by ły już tak atrakcy jne jak przedtem, ale to by ły wszy stkie włosy, jakie miałam, i nawet teraz by ły piękniejsze niż większości dziewcząt. Wy biegłam z klasy i wpadłam na poddasze, biegając dookoła filarów, okrążając kufry, pochy lając się nad niskimi stołami i skacząc po przy kry ty ch prześcieradłami kanapach i krzesłach. A on mnie gonił. Płomienie niskich, gruby ch świeczek, które się paliły w ciągu dnia, aby choć trochę rozjaśnić i ogrzać to ponure, zimne miejsce, pochy liły się nisko i prawie zgasły. Ale bez względu na to, jak szy bko biegłam i jakie wy my ślne robiłam uniki, nie mogłam się pozby ć prześladowcy ! Rzucając się jak szczupak, próbował złapać mnie za rozwiane włosy
i wy dawał się mocno zapalony do ich obcięcia! Czy on mnie teraz naprawdę nienawidził? Czy po to spędził cały dzień, próbując z takim poświęceniem uratować moje włosy, żeby teraz je obciąć dla samej saty sfakcji zrobienia mi na złość? Uciekałam z powrotem w stronę klasy, chcąc się tam dostać i zamknąć drzwi na klucz. Chy ba wy czuł mój zamiar, bo nagle wy strzelił do przodu jak z procy i złapał mnie za długie, falujące loki. Potknęłam się i upadłam. Pociągnęłam za sobą Chrisa, który przewrócił się prosto na mnie! W ty m samy m momencie poczułam ostre ukłucie w boku! Wrzasnęłam z bólu. Leżał na mnie, opierając się ręką o podłogę i z przerażeniem patrzy ł mi w oczy. By ł śmiertelnie blady. – Co ci się stało? O Boże, Cathy, co ci jest? Co mi jest? Unosząc głowę, ujrzałam na moim swetrze szy bko powiększającą się plamę krwi. Chris też ją zauważy ł. Drżący mi z pośpiechu palcami zaczął rozpinać sweter, żeby móc obejrzeć ranę. – O rany … – szepnął z ulgą. – Dzięki Bogu. Tak się bałem, że to coś poważniejszego. Na szczęście to ty lko rozcięta skóra, Cathy. Niestety, mocno krwawi. Nie ruszaj się z miejsca, pobiegnę na dół po leki i bandaże. Najpierw pocałował mnie w policzek, potem popędził jak szalony w stronę schodów. Pomy ślałam, że przecież mogłam z nim pójść na dół, żeby nie tracić czasu. Ach, prawda, na dole by ły bliźnięta. Na widok krwi na pewno zaczęły by wrzeszczeć. Po chwili Chris wrócił z podręczną apteczką. Uklęknął przy mnie. Na jego osuszony ch w pośpiechu rękach poły skiwała woda – za bardzo się spieszy ł, aby je dobrze wy trzeć. Najpierw zwinął gruby ręcznik i przy cisnął nim mocno ranę, co chwilę sprawdzając, czy krwawienie ustało. Potem zaaplikował środek dezy nfekujący, który palił jak ogień i sprawiał większy ból niż sama rana. – Wiem, że to piecze, Cathy … nic nie poradzę… muszę ci to dać, żeby uniknąć infekcji. Żałuję, że nie mam nici, ale może nie będzie blizny ; będę się modlił o to. By łoby wspaniale, gdy by ludzie mogli przejść przez ży cie, nie kalecząc tej idealnie gładkiej skóry, z jaką się rodzą. Niestety, to mało prawdopodobne. Jeśli sami tego nie zrobią, pomogą im inni. Gdy by ś przeze mnie umarła – a mogłaby ś, gdy by noży czki by ły ułożone pod inny m kątem – wtedy ja też chciałby m umrzeć. Skończy ł odgry wanie roli lekarza, zwinął bandaże w równy wałek, po czy m umieścił go ponownie w niebieskim papierze i włoży ł do pudełka. Odłoży ł też plaster i zamknął apteczkę. Pochy lał się nade mną, a jego poważne, błękitne oczy przy glądały mi się z uwagą. Tego deszczowego dnia odbijały się w nich kolory papierowy ch kwiatów, przez co wy glądały jak dwa kry staliczne, opalizujące stawy. Ze ściśnięty m gardłem pomy ślałam o ty m, jak zmienił się ten chłopak, którego dobrze znałam. Gdzie się podział mój brat – i kim jest ten młody człowiek z jasny m zarostem, tak intensy wnie patrzący mi w oczy ? Zauroczy ł mnie ty m spojrzeniem – poczułam ból większy niż jakiekolwiek cierpienie, którego doświadczy łam do tej pory. Ten ból by ł spowodowany poczuciem winy, jakie zobaczy łam w jego udręczony ch oczach. – Chris – szepnęłam niepewnie – nie patrz na mnie w ten sposób. To nie by ła twoja wina. Ujęłam jego głowę w dłonie i położy łam ją sobie na piersiach, jak to niegdy ś robiła mama. – To ty lko draśnięcie, wcale nie boli – zełgałam – wiem, że nie zrobiłeś tego specjalnie. Zdławiony m głosem powiedział: – Czemu uciekałaś? Przecież nie obciąłby m ani jednego włosa na twojej głowie; to by ła ty lko taka zabawa, żeby śmy się nie nudzili. I nie miałaś racji, mówiąc, że uważam twoje włosy za
piękne. One są więcej niż piękne. My ślę, że masz na głowie najwspanialsze włosy świata. – Rozłoży ł je jak wachlarz, okry wając włosami mój nagi biust. Sły szałam, jak wdy cha ich zapach. Leżeliśmy cicho, wsłuchując się w zimowy deszcz dzwoniący o spadzisty dach. Poza ty m panowała głęboka cisza. Jak zawsze. Na niebie pojawiło się słońce, wpadający przez okno promy k oświetlił nasze włosy, które lśniły niczy m długie pasma jedwabiu. – Spójrz – odezwałam się do Chrisa – od okiennicy zachodniego okna odpadła jedna listewka. – To dobrze – powiedział senny m i zadowolony m głosem. – Będziemy mieli więcej słońca. Potem dodał: – My ślę o Ray mondzie i Lily i ich poszukiwaniach purpurowej trawy, na której wszy stkie marzenia się spełniają. – Naprawdę? W pewny m sensie my ślałam o ty m samy m – odpowiedziałam szeptem. Kręciłam w palcach pasemko jego włosów, udając, że nie czuję, jak jedną ręką delikatnie głaszcze moją pierś. Ponieważ nie oponowałam, odważy ł się pocałować brodawkę sutka. Wstrząsnął mną dreszcz rozkoszy. Zdaje się, że brodawka by ła czy mś więcej niż ty lko zabarwiony m na różowo wierzchołkiem. – Wy obrażam sobie Ray monda całującego Lily w to miejsce, które ty przed chwilą pocałowałeś – powiedziałam, z trudem łapiąc oddech – ale nie mogę sobie wy obrazić tego, co robią potem. Na te słowa podniósł głowę. W głębiach jego oczu igrały dziwne ogniki. – Cathy, ty wiesz, co się robi potem? Poczułam rumieniec na twarzy. – Może wiem, może nie wiem. A ty wiesz? Zaśmiał się, takim oziębły m chichotem, o jakim się czy ta w powieściach. – Pewnie, że wiem. Dowiedziałem się już pierwszego dnia w szkole, w chłopięcej ubikacji; starsi chłopcy ty lko o ty m mówili. Wy pisy wali na ścianach brzy dkie wy razy, który ch ja nie rozumiałem. Ale oni mi je szy bko objaśnili, ze szczegółami. Wiesz, o czy m rozmawiają mężczy źni? O dziewczy nach i baseballu, o dziewczy nach i futbolu, o dziewczy nach i dziewczy nach, bez końca o dziewczy nach. Inny fascy nujący temat to rozprawianie o ty m, czy m się od nas różnią. – Ale ciebie nie fascy nował? – Mnie? Nie my ślę o dziewczy nach ani o seksie, chociaż czasami proszę Boga, żeby ś nie by ła tak piekielnie ładna! Zresztą by łoby też lepiej, żeby ś nie by ła ciągle tak blisko. – A więc my ślisz o mnie? My ślisz, że jestem ładna? Z jego ust wy doby ł się stłumiony jęk. Drżący mi, niezręczny mi palcami zapinał guziki mojego swetra, starając się na mnie nie patrzeć. – Cathy, musisz to zrozumieć. Jesteś piękna, ale bracia nie my ślą o siostrach jako o dziewczy nach – ani nie ży wią w stosunku do nich inny ch uczuć niż wy rozumiałość i miłość braterska – i czasami nienawiść. – Mam nadzieję, że naty chmiast porazi mnie piorun, jeżeli mnie nienawidzisz, Christopherze. Zasłonił twarz rękami, a kiedy je puścił, by ł znowu radosny m, uśmiechnięty m chłopcem – moim bratem. – Chodźmy do bliźniąt, zanim rozbolą je oczy od gapienia się w telewizor. Przy wstawaniu poczułam ból, wsparłam się o Chrisa, mój policzek spoczy wał na jego sercu. I chociaż próbował mnie odsunąć, przy tuliłam się jeszcze bardziej. – Chris, czy to, co zrobiliśmy – jest grzechem? – Jeżeli tak uważasz, to jest.
Co to za odpowiedź? Gdy by nie powracające ciągle my śli o grzechu, to chwile spędzone na podłodze z Chrisem, doty kający m mnie czule swoimi magiczny mi palcami i kochający mi ustami, by ły by najsłodszy mi od momentu naszego pojawienia się w ty m okropny m domu. Podniosłam wzrok, aby sprawdzić, o czy m my śli. I znowu te dziwne ogniki igrające w jego oczach. Czy teraz bardziej czuł się mężczy zną? Jeżeli tak by ło, cieszy łam się, bez względu na to, czy by ło to grzeszne, czy nie. Trzy mając się za ręce, zeszliśmy do bliźniąt. Cory, cały czas ślęcząc przed telewizorem, wy gry wał jakąś melodię na banjo. Potem złapał gitarę i zaczął grać własną kompozy cję, podczas gdy Carrie śpiewała ułożone przez niego proste słowa. Banjo by ło do grania wesoły ch melodii, podry wający ch nogi do tańca. Ta melodia by ła smutna, jak deszcz na dachu. Zobaczę słońce, Znajdę mój dom, Poczuję wiatr, Zobaczę znów słońce. Usiadłam na podłodze obok Cory ’ego i wzięłam od niego gitarę, bo też umiałam trochę grać. Nauczy ł mnie – nauczy ł nas wszy stkich. Zaśpiewałam mu tęskną piosenkę Dorotki z filmu Czarnoksiężnik z krainy Oz – bliźnięta uwielbiały ten film. I gdy skończy łam śpiewać o błękitny ch ptakach fruwający ch nad tęczą, Cory zapy tał: – Nie podoba ci się moja piosenka, Cathy ? – Bardzo mi się podoba – ale jest taka smutna. A może by ś napisał jakieś radosne słowa? W kieszeni miał swoją my szkę, której wy stawał jedy nie ogon. Po chwili Miki wy nurzy ł się, trzy mając w łapkach kawałek chleba, który naty chmiast zaczął ogry zać. Czułość w oczach Cory ’ego, gdy patrzy ł na swoje domowe zwierzątko, tak mnie wzruszy ła, że musiałam się odwrócić, żeby powstrzy mać łzy. – Cathy, wiesz, mama nigdy nic nie powiedziała o moim zwierzątku. – Nie zauważy ła go, Cory. – Czemu nie zauważy ła? Westchnęłam, nie wiedząc, kim by ła właściwie teraz nasza mama, chy ba jedy nie obcą kobietą, którą kiedy ś kochaliśmy. – Mama ma nowego męża – powiedział Chris pogodnie – a gdy się jest zakochany m, nie widzi się szczęścia inny ch, ty lko własne. Na pewno wkrótce zauważy, że masz przy jaciela. Carrie wpatry wała się w mój sweter. – Cathy, co ty tam masz na swetrze? – Farbę – odparłam bez najmniejszego wahania. – Chris chciał mnie nauczy ć malować i by ł wściekły, gdy mój obraz okazał się lepszy od jego wszy stkich malowideł, więc złapał puszkę czerwonej farby i rzucił we mnie. Mój starszy brat siedział z głupim wy razem twarzy. – Chris, czy Cathy maluje lepiej od ciebie? – Jeżeli tak mówi, to tak pewnie jest. – A gdzie jest jej obraz? – Na poddaszu. – Chcę go zobaczy ć. – Więc idź po niego. Ja jestem zmęczony. Chcę pooglądać telewizję, gdy Cathy będzie przy gotowy wała obiad. Rzucił mi krótkie spojrzenie.
– Czy moja droga siostra miałaby coś przeciwko temu, żeby dla przy zwoitości założy ć czy sty sweter przed obiadem? Ta czerwona farba, nie wiem dlaczego, wy wołuje u mnie poczucie winy. – Wy gląda jak krew – zauważy ł Cory. – Jest szty wna jak krew, gdy się jej od razu nie zmy je. – Plakatówki – ciągnął Chris, gdy wy szłam do łazienki. – Plakatówki tak właśnie zasy chają. Bliźnięta nie miały więcej py tań. Cory zaczął opowiadać Chrisowi, ile stracił, nie oglądając w telewizji dinozaurów. – Chris, one by ły większe od tego domu! Wy szły z wody i połknęły łódkę i dwóch panów! Wiedziałem, że będziesz żałował, że nie widziałeś tego! – Tak – odpowiedział Chris rozmarzony m głosem – szkoda, że tego nie widziałem. Tej nocy nie mogłam zasnąć, my ślami ciągle wracałam do spojrzenia, jakim Chris obdarował mnie na poddaszu. Wtedy przy szła do mnie odpowiedź, której tak długo szukałam – a wielokrotnie się zastanawiałam, czy m by ł ten tajemniczy przy cisk, włączający miłość… i pożądanie. To nie by ło ty lko oglądanie nagiego ciała, bo przecież wiele razy kąpałam Cory ’ego czy widziałam Chrisa nago i nigdy nie czułam jakiegoś szczególnego podniecenia z tego powodu. Tu wcale nie chodziło o nagość. Tu chodziło o oczy. Sekret miłości tkwi w oczach, w sposobie porozumiewania się i mówienia bez otwierania ust. Oto cała tajemnica! Spojrzenie Chrisa powiedziało mi więcej niż dziesięć ty sięcy słów. Pieszczoty kochanków bez tej szczególnej wspólnoty wzroku by ły by niczy m. To dlatego babcia zakazała nam patrzeć na przeciwną płeć. Ty lko pomy śleć, że ta stara wiedźma znała sekret miłości. A przecież sama nie kochała! Nie mogłaby nigdy kochać… jej oczy nigdy nie mogły by ć łagodne. Po chwili wy my śliłam jeszcze, że przez oczy kochanków „przemawia” chęć zadowolenia, uszczęśliwienia drugiej osoby i pozby cia się pustki, biorącej się z braku porozumienia między ludźmi. Grzech nie miał nic wspólnego z miłością, prawdziwą miłością. Odwróciłam głowę i zobaczy łam, że Chris też nie śpi. Leżał na swojej połowie łóżka i przy glądał mi się. Uśmiechnął się słodko i by łam gotowa płakać nad nim i nad sobą. Mama nie przy szła do nas tego dnia ani poprzedniego. Graliśmy na instrumentach Cory ’ego i śpiewaliśmy wesołe piosenki. Pewnie dlatego poszliśmy spać w bardziej opty misty czny ch nastrojach. Kilka godzin śpiewania wesoły ch piosenek przekonało nas, że słońce, miłość, dom i szczęście są tuż za rogiem i że nasza długa podróż przez gęsty, ciemny las dobiega już końca. W moje jasne sny wkradło się coś ponurego i przerażającego. Codzienne przedmioty przy bierały monstrualne rozmiary. Z zamknięty mi oczami widziałam babcię wkradającą się do pokoju, która my śląc, że śpię, obcinała mi wszy stkie włosy do samej skóry ! Krzy czałam, ale ona mnie nie sły szała – nikt mnie nie sły szał. Długim, lśniący m nożem obcięła mi piersi, a potem włoży ła je Chrisowi do ust. Ty ch snów by ło jeszcze więcej. Przewracałam się na łóżku i wy dawałam ciche jęki, które obudziły Chrisa. Na szczęście bliźnięta nadal spały jak zabite. Chris wy gramolił się z łóżka, aby usiąść przy mnie, i biorąc moją rękę, zapy tał: – Kolejny koszmar? Nieee! To nie by ł taki zwy kły koszmar! To by ły złe przeczucia. Całą sobą czułam, że coś strasznego miało się wy darzy ć. Drżąc, opowiedziałam Chrisowi, co zrobiła babcia. – To jeszcze nie wszy stko. Weszła mama i wy rwała mi serce, a by ła cała obwieszona diamentami! – Cathy, sny nic nie znaczą.
– O tak, znaczą! Inne sny i koszmary też opowiadałam bratu. Zazwy czaj Chris ich słuchał, śmiał się i mówił, że to musi by ć fantasty czne, gdy się spędza noce jak w kinie. Ale to przecież nie tak. W kinie się siedzi i patrzy na duży ekran; wiedząc, że to wy my ślona przez kogoś fikcja. W snach by łam główną aktorką – czułam, cierpiałam i, muszę przy znać, rzadko mi się podobały. Skoro Chris przy wy kł już do moich dziwaczny ch, nocny ch opowieści, czemu więc teraz siedział bez ruchu niczy m marmurowy posąg? Czy jemu też się coś śniło? – Cathy, przy rzekam ci, uciekniemy z tego domu! Wszy scy czworo! Przekonałaś mnie. Twoje sny muszą coś znaczy ć, inaczej nie miałaby ś ich ciągle. Kobiety mają lepszą intuicję od mężczy zn; to zostało udowodnione. W nocy „my śli” podświadomość. Nie będziemy czekać, aż mama odziedziczy majątek po dziadku, który ży je wiecznie i nie chce umrzeć. Razem, ty i ja, znajdziemy jakiś sposób. Od tej chwili, przy sięgam na moje ży cie, będziemy polegać ty lko na sobie… i twoich snach. Wy czułam w jego zdecy dowany m tonie, że to nie żart – mówił poważnie! Poczułam taką ulgę, że miałam ochotę krzy czeć. Uciekniemy stąd. Wy rwiemy się spod zły ch wpły wów tego domu! W mroku i chłodzie tego dużego zagraconego pokoju Chris patrzy ł mi głęboko w oczy. Może widział w nich coś więcej niż siostrzane oddanie? Potem wolno pochy lił głowę i pocałował mnie w usta, jakby chciał przy pieczętować swoją obietnicę. By ł to taki szczególny, długi pocałunek, po który m czułam, że gdzieś spadam i spadam, a przecież ciągle leżałam. *** Musieliśmy zdoby ć klucz do drzwi naszego pokoju. Wiedzieliśmy, że by ł to klucz pasujący do wszy stkich zamków w cały m domu. Nie mogliśmy uży ć drabiny z prześcieradeł ze względu na bliźnięta i nie spodziewaliśmy się, żeby babcia ułatwiła nam to zadanie. Miała zwy czaj chować klucz do kieszeni naty chmiast po otwarciu drzwi. To po to by ły te okropne szare sukienki z kieszeniami. Za to nasza mama by ła niedbała i zapominalska. I nie lubiła w ubraniach kieszeni, które deformowały jej smukłą figurę. Liczy liśmy na nią. Czego miała się obawiać ze strony swoich mały ch, uwięziony ch „skarbów”, które nigdy nie urosną i nie będą stanowiły zagrożenia? By ła szczęśliwie zakochana; uczucie rozpalało jej oczy i często wy woły wało śmiech. By ła tak zaślepiona, że chciało nam się krzy czeć, żeby wreszcie przejrzała i zobaczy ła mizerne, zastraszone bliźnięta! Nigdy nie wspomniała nawet o my szy – dlaczego jej nie zauważy ła? Miki siedział na ramieniu Cory ’ego, a ona słowa nie powiedziała na jego temat. Nawet gdy po policzkach chłopca pociekły łzy, ponieważ bardzo chciał się pochwalić zdoby ciem przy jaźni małej i upartej my szki. Przy chodziła łaskawie dwa lub trzy razy w miesiącu, za każdy m razem przy nosząc prezenty, które by ć może by ły pociechą dla niej, ale nie dla nas. Weszła z wdziękiem, żeby chwilę posiedzieć, ubrana w swoje piękne, drogie rzeczy, obszy te futerkiem i przy brane kosztownościami. Siedziała niczy m królowa i wspaniałomy ślnie rozdzielała prezenty ; zestaw do malowania dla Chrisa, baletki dla mnie, a dla każdego atrakcy jnie wy glądające ubrania, odpowiednie do noszenia na stry chu, ponieważ ty lko tutaj by ło bez znaczenia, że są za duże albo za małe, że buty czasem są wy godne, czasem nie. Ja ciągle czekałam na obiecany biustonosz, o który m wiecznie zapominała. – Przy niosę ci kilkanaście – przy rzekła z ży czliwy m, radosny m uśmiechem – we wszy stkich rozmiarach i kolorach, żeby ś mogła przy mierzy ć i wy brać te, które ci się najbardziej będą
podobały, a resztę oddam pokojówkom. Plotła tak bez końca, udając, że nadal jesteśmy dla niej ważni. Siedziałam, przeszy wając ją wzrokiem i czekając, kiedy zapy ta – jak się mają bliźnięta. Czy już zapomniała, że Cory miał katar sienny, przez który mógł oddy chać ty lko ustami? Wiedziała, że raz w miesiącu powinien dostawać zastrzy ki przeciwalergiczne, a od ostatniej serii leków minęło już kilka lat. Czy nie cierpiała, widząc, jak Cory i Carrie przy tulają się do mnie, jakby m to ja ich urodziła? Czy odebrała chociaż jeden sy gnał, że coś by ło nie tak? Nawet jeżeli odebrała, to w żaden sposób nie dała nam poznać, że nie wy glądaliśmy zdrowo, mimo że zdoby łam się na odwagę, aby powiedzieć o naszy ch dolegliwościach: często wy miotowaliśmy, miewaliśmy bóle głowy i skurcze żołądka, a czasami by liśmy bardzo osłabieni. – Trzy majcie jedzenie na poddaszu, tam jest zimno – skomentowała bez mrugnięcia okiem. Miała czelność opowiadać nam o przy jęciach, koncertach, teatrze, filmach i wy prawach na bale i wy cieczki z ty m jej Bartem. – Bart i ja wy bieramy się po duże zakupy do Nowego Jorku – oznajmiła. – Powiedzcie, co mam wam przy wieźć. Najlepiej zróbcie listę! – Mamo, a gdzie pojedziecie po świąteczny ch zakupach w Nowy m Jorku? – spy tałam, uważając, aby nie kierować wzroku na klucz, który niedbale położy ła na komodzie. Zaśmiała się, zadowolona z mojego py tania, klasnęła w swoje szczupłe, białe dłonie i zaczęła mówić o planach na długie, poświąteczne dni. – Wy cieczka na południe, może wy prawa morska, może miesiąc na Flory dzie? Babcia będzie się wami opiekować. Kiedy tak gawędziła, Chris niepostrzeżenie schował klucz do kieszeni spodni. Zaraz potem, przepraszając, pobiegł do łazienki. Niepotrzebnie się przejmował; nawet nie zauważy ła, że wy szedł. Spełniała swój obowiązek, odwiedzała dzieci – i dzięki Bogu usiadła na odpowiednim krześle. Wiedziałam, że w łazience Chris odciska klucz w my dle. Tego między inny mi nauczy ło nas wielogodzinne oglądanie telewizji. Po wy jściu mamy Chris wy ciągnął kawałek drewienka i zaczął naty chmiast strugać klucz. Ślęczał nad nim wiele godzin, co chwilę dopasowując do stwardniałego odcisku w my dle. Rozmy ślnie wy brał bardzo twarde drewno, obawiając się, że miękkie mogłoby się złamać w zamku i zniweczy ć plan ucieczki. Trzy dni zajęło mu przy gotowanie sprawnie działającego klucza. Udało się! Zarzuciliśmy sobie ręce na szy ję i tańczy liśmy po pokoju, śmiejąc się, całując i prawie płacząc. Bliźnięta patrzy ły na nas zaskoczone, nie rozumiejąc, dlaczego tak się cieszy my z małego klucza. Teraz mogliśmy otworzy ć drzwi naszego więzienia. Jednak, o dziwo, nasze plany na przy szłość nie sięgały poza otwarcie drzwi. – Pieniądze, musimy zdoby ć pieniądze – stwierdził Chris, zatrzy mując się nagle w połowie naszego dzikiego, triumfalnego tańca. – Mając mnóstwo pieniędzy, otworzy my wszy stkie drzwi i pokonamy wszy stkie przeszkody. – Ale skąd weźmiemy pieniądze? – zapy tałam, krzy wiąc się z niezadowoleniem. Znalazł kolejny wy kręt. – Nie ma innego wy jścia, jak ty lko wy kradać mamie, jej mężowi i babci. Powiedział to tak zdecy dowanie, jakby kradzież by ła stary m i godny m zajęciem. Chociaż kto wie? Może skrajna potrzeba usprawiedliwia pewne czy ny ? – Jeżeli nas złapią, oznacza to dla nas nowe tortury – zaczęłam, spoglądając na przerażone twarze bliźniąt. A gdy mama wy jedzie na wy cieczkę, ona mogłaby nas znowu głodzić i Bóg
jedy ny wie, do czego jeszcze jest zdolna. Chris oparł podbródek na rękach, zastanawiając się przez kilka minut. – Jedno jest pewne: nie chcę, żeby ście wy by li ukarani, więc wezmę na siebie winę, jeżeli mnie złapią. Ale nie mam zamiaru dać się złapać; to za duże ry zy ko, grabić tę starą babę – jest za bardzo spostrzegawcza. Mama nigdy nie liczy pieniędzy. Pamiętasz, jak tata na nią narzekał? Uśmiechnął się do mnie uspokajająco. – Ja ty lko, tak jak Robin Hood, będę zabierał bogaty m, żeby pomóc biedny m – nam! I ty lko w te wieczory, gdy mama i jej mąż powiedzą nam, że wy chodzą. – Chciałeś powiedzieć, gdy ona nam powie – poprawiłam. – Poza ty m możemy wy glądać przez okno w te dni, gdy nas nie odwiedzi. Gdy się na to odważy liśmy, ujrzeliśmy wijący się podjazd z przy jeżdżający mi i odjeżdżający mi gośćmi. Niebawem mama poinformowała nas, że wy biera się na przy jęcie. – Bart nie dba za bardzo o ży cie towarzy skie; on woli siedzieć w domu. Ale ja nienawidzę tego miejsca. Wtedy on mnie py ta, dlaczego nie przeprowadzimy się do własnego, i co ja mam mu powiedzieć? Co miałaby powiedzieć? „Kochanie, muszę ci zdradzić pewną tajemnicę: otóż na górze, daleko w północny m skrzy dle trzy mam w ukry ciu czwórkę moich dzieci”. Chris bez większego trudu znalazł pieniądze w apartamencie mamy. Nie szanowała ich. By ł zaszokowany, widząc porozrzucane na toaletce dziesięcio- i dwudziestocentówki. To go ziry towało – czy ż nie miała zbierać pieniędzy na dzień, gdy będzie mogła uwolnić nas z tego więzienia… nawet jeżeli by ła teraz mężatką? Jeszcze więcej banknotów by ło w książkach. Kilka drobniaków znalazł również w kieszeniach spodni jej męża. Nie, on nie szastał swoimi pieniędzmi. Mimo to, gdy Chris zajrzał pod poduszki na krzesłach, znalazł tam jeszcze kilkanaście monet. Czuł się jak złodziej. Zobaczy ł jej piękne stroje, saty nowe, ranne pantofle, szlafroki wy kończone futerkiem i piórami marabuta. Ogarnęła go fala nieufności do tej pięknej kobiety. By ł teraz częsty m gościem w jej pokoju, a ponieważ kradzieże nie przy sparzały żadny ch trudności, robił się coraz bardziej nieostrożny. Wracał do mnie ze zwy cięską, ale smutną miną. Z każdy m dniem nasza kasa pęczniała – dlaczego więc by ł smutny ? – Chodź ze mną następny m razem – odparł na to. – Sama zobaczy sz. Mogłam iść z czy sty m sumieniem, wiedząc, że bliźnięta nie obudzą się nagle, gdy nas nie będzie. Spały głęboko, a rano niechętnie wracały do rzeczy wistości. Czasami, gdy patrzy łam na nich śpiący ch, odczuwałam lęk. Dwie małe laleczki zapadające się w otchłań snu jak w wieczny nieby t. Uciec stąd, wy jechać! Nadchodzi wiosna, musimy szy bko opuścić ten dom, zanim będzie za późno. Mój wewnętrzny głos uparcie powtarzał tę melodię. Chris się śmiał, gdy mu o ty m powiedziałam. – Ach, Cathy, ty i ta twoja wy obraźnia! Potrzebujemy pieniędzy. Przy najmniej pięćset dolarów. Po co ten pośpiech? Mamy teraz jedzenie i nikt nas nie bije; nawet gdy ona widzi nas roznegliżowany ch, nic już nie mówi. Dlaczego babcia już nas nie karała? Nie powiedzieliśmy mamie o karach, jej grzechach w stosunku do nas, bo według mnie to by ły grzechy, w żaden sposób nie dające się usprawiedliwić. A jednak ta starucha powstrzy mała swoją rękę. Codziennie przy nosiła nam koszy k z jedzeniem, wy pełniony po brzegi kanapkami, chłodny mi zupami w termosach, mlekiem i zawsze czterema pączkami posy pany mi cukrem pudrem. Zawsze te pączki, nigdy herbatników czy kawałka ciasta, ty lko pączki z cukrem.
– No, chodź – popędzał Chris, ciągnąc mnie przez ciemne kory tarze. – Stanie w miejscu jest niebezpieczne. Rzucimy ty lko okiem na pokój trofeów i pobiegniemy do pokoju mamy. Wy starczy ło mi jedno spojrzenie na pokój trofeów. Od pierwszej chwili nienawidziłam tego olejnego portretu nad kamienny m kominkiem – tak bardzo przy pominał tatę, a jednak by ł tak bardzo różny. Malcolm Foxworth nie miał prawa by ć przy stojny, nawet w młodości. Okrucieństwo nie powinno by ć piękne. Popatrzy łam na głowy zabity ch zwierząt, a także ty gry sią i niedźwiedzią skórę na podłodze i pomy ślałam, że bardzo do niego pasowała chęć posiadania takiego pokoju. Gdy by nie Chris, zajrzałaby m do każdego pomieszczenia. Ale on nalegał, żeby śmy minęli zamknięte drzwi, i pozwolił mi zerknąć ty lko do niektóry ch. – Ciekawska! – szepnął – Nie ma w nich nic interesującego. Miał rację. Miał rację w ty lu sprawach. Tej nocy zrozumiałam, co Chris miał na my śli, mówiąc, że ten dom by ł wielki i piękny, ale nie ładny i nie przy tulny. Mimo to by łam pod duży m wrażeniem. Nasz dom w Gladstone w porównaniu z ty m prezentował się jak ubogi krewny. Doszliśmy w końcu do wielkiego apartamentu mamy. Oczy wiście Chris opowiedział mi ze szczegółami o łabędzim łożu i mały m łóżku obok – ale sły szeć to nie to samo, co widzieć! Głęboko wciągnęłam powietrze. Moje marzenia wzbiły się w górę na skrzy dłach wy obraźni! Chwała niebiosom! To nie by ł pokój, ale komnata królowej lub księżniczki! Nie mogłam uwierzy ć w ten przepy ch, w to bogactwo! Poruszałam się pełna obawy, aby nie dotknąć ścian pokry ty ch damasceńskim jedwabiem w apety czny m, ciemnoróżowy m kolorze truskawki, bogatszy m niż blady, fiołkoworóżowy kolor grubego dy wanu. Dotknęłam palcami miękkiej, futrzanej narzuty, rzuciłam się na nią i zaczęłam po niej turlać. Gładziłam przejrzy ste firanki nad łóżkiem i ciężkie zasłony z purpurowego aksamitu. Wy skoczy łam z łóżka i patrzy łam z podziwem na tego cudownego łabędzia, który nie spuszczał ze mnie swego by strego, czerwonego oka. Potem przy pomniałam sobie, że w ty m łóżku mama spała z mężczy zną niebędący m naszy m tatą, i odechciało mi się figli. Weszłam do dużej garderoby, marząc o bogactwie, które nigdy nie mogło by ć moje. By ło tu więcej ubrań niż w niejedny m duży m sklepie. Oprócz tego buty, paski, torebki. Cztery futra długie do kostek, trzy futrzane kapelusze w różny ch sty lach i ze skórek różny ch zwierząt i jeszcze płaszcz z leoparda z wełnianą, zieloną wstawką między futrzany mi wy kończeniami. Dalej by ły szlafroki, negliże, komplety nocne ozdobione falbankami, żabotami, tasiemkami, piórkami, futerkami, uszy te z aksamitu, saty ny, szy fonu i różny ch kombinacji – wielki Boże! Musiałaby ży ć ty siąc lat, żeby chociaż raz założy ć to wszy stko, co miała! Niektóre rzeczy wy ciągałam z szafy i zanosiłam do złotej ubieralni, którą Chris mi wskazał. Podziwiałam łazienkę otoczoną lustrami, zielony mi, prawdziwy mi roślinami i prawdziwy mi kwiatami; by ły też dwie muszle – jedna bez deski. (Teraz już wiem, że to by ł bidet). By ła też oddzielna kabina natry skowa. – To wszy stko jest nowe – wy jaśnił Chris. – Kiedy przy szedłem tu pierwszy raz, wiesz, w noc przy jęcia bożonarodzeniowego, nie by ło tu tak… no, tak bogato jak teraz. Odwróciłam się i spojrzałam na niego, gdy ż czułam, że by ło tak cały czas, ty lko mi nie powiedział. Świadomie osłaniał ją, nie chcąc, żeby m wiedziała o ty ch wszy stkich strojach, futrach i niesamowitej ilości klejnotów, które trzy mała w tajnej skry tce długiej toaletki. Nie, nie kłamał – ty lko pominął. Mówiły o ty m jego rozbiegane oczy, zarumieniona twarz i szy bkość, z jaką próbował uciec od inny ch kłopotliwy ch py tań – nic dziwnego, że nie chciała spać w naszy m pokoju! W ubieralni przy mierzałam stroje z dużej szafy mamy. Po raz pierwszy w ży ciu założy łam ny lonowe pończochy. Czy ż moje nogi nie wy glądały w nich bosko? Nic dziwnego, że kobiety lubiły takie rzeczy ! Potem włoży łam po raz pierwszy stanik, który według mnie by ł dużo za duży.
Na koniec przy mierzy łam jeszcze czarną sukienkę z duży m dekoltem, eksponującą to, czego ja nie miałam za wiele. Teraz nastąpiła część rozry wkowa. Usiadłam przy toaletce mamy i zaczęłam się malować, nie żałując kosmety ków. Miała ich dziesięć pojemników. Położy łam na twarz cały makijaż: podkład, róż, puder, tusz do rzęs, cień do powiek i pomadkę. Potem podniosłam włosy do góry, co, jak mi się wy dawało, by ło seksowne i eleganckie, upięłam je szpilkami i zaczęłam zakładać biżuterię. Na koniec zostawiłam perfumy – ogromną ilość. Bujając się niezdarnie na wy sokich obcasach, podreptałam do Chrisa. – Jak wy glądam? – zapy tałam, uśmiechając się kokietery jnie i trzepocząc ciężkimi od tuszu rzęsami. By łam przy gotowana na komplementy. Czy ż lustra nie powiedziały mi już, że wy glądam bosko? Chris odwrócił się w moją stronę. Zaskoczenie zaokrągliło jego oczy, ale zaraz skrzy wił się z niesmakiem. Ja w ty m czasie bujałam się na wszy stkie strony, próbując złapać równowagę na dziesięciocenty metrowy ch obcasach i dalej trzepotałam rzęsami. Wy dawało mi się, że patrzę przez pajęcze nogi. – Jak wy glądasz? – warknął. – Wy rażę się jasno. Wy glądasz jak ulicznica! Odwrócił się z dezaprobatą, jakby nie mógł znieść mojego widoku. – Młodociana dziwka – i ty le! Idź szy bko umy j twarz, odłóż na miejsce te wszy stkie rzeczy i posprzątaj toaletkę! Zrezy gnowana podreptałam do najbliższego lustra. Po obu jego stronach by ły regulowane skrzy dła, w który ch mama mogła się przeglądać pod każdy m kątem. W ty ch trzech lustrach przy jrzałam się sobie z nowej perspekty wy – co za wspaniałe lustro; zamy kało się jak trzy kartkowa książka, a wtedy ukazy wała się piękna, sielankowa, francuska scenka. Kręcąc się i wy ginając, bardziej kry ty cznie sprawdziłam swój wy gląd. No tak, mama nie wkładała na ręce ty lu bransoletek. Nie zakładała trzech naszy jników naraz, ty m bardziej gdy w uszach tkwiły diamentowe kolczy ki doty kające ramion, a głowę zdobiła tiara; nigdy też nie nosiła dwóch czy trzech pierścionków na każdy m palcu – włącznie z kciukami. Za to dobrze pomalowałam oczy. I mój sterczący biust by ł absolutnie wspaniały ! Szczerze musiałam jednak przy znać, że trochę przesadziłam. Zdjęłam siedemnaście bransoletek, dwadzieścia sześć pierścionków, naszy jniki, tiarę i wieczorową suknię z czarnego szy fonu, która na mnie nie wy glądała tak elegancko jak na mamie, gdy zakładała ją do oficjalnego obiadu, ozdabiając ty lko perłami przy szy i. Ale te futra – każdy czułby się pięknie w futrach! – Pospiesz się, Cathy. Zostaw te rzeczy i pomóż mi szukać. – Chris, tak bardzo chciałaby m się wy kąpać w jej marmurowej, czarnej wannie. – O Boże! Nie mamy na to czasu! Zdjęłam jej rzeczy, czarny, koronkowy biustonosz, ny lonowe pończochy i srebrne pantofle i założy łam swoje ubranie. Po zastanowieniu się wy ciągnęłam z szuflady pełnej staników jeden zupełnie biały i schowałam go pod bluzkę. Chris nie potrzebował mojej pomocy. By wał tu tak często, że potrafił znaleźć pieniądze beze mnie. Chciałam sprawdzić zawartość każdej szuflady, więc musiałam się spieszy ć. Wy ciągnęłam małą szufladę jej nocnego stolika – by ł tam krem na noc, chusteczki i dwie lekkie książki do czy tania w bezsenną noc. (Czy miała takie noce, gdy się niespokojnie przewracała na łóżku, my śląc o nas?). Pod ty mi książkami leżała duża, gruba księga w kolorowej okładce. Jak tworzyć własne wzory haftów. Ten ty tuł mnie zaintry gował. Mama nauczy ła mnie kilku wzorów hafciarskich i robótek z włóczki w moje pierwsze urodziny w ty m domu. Informacja, jak tworzy ć własne wzory, mogłaby by ć naprawdę inspirująca.
Przerzuciłam kilka stron. Za plecami sły szałam Chrisa otwierającego i zamy kającego szuflady. Spodziewałam się ujrzeć wzory kwiatów – wszy stko, ty lko nie to, co zobaczy łam. Szeroko otwarty mi oczami patrzy łam na kolorowe, niewiary godne zdjęcia nagich mężczy zn i kobiet, robiący ch… czy ludzie naprawdę robili takie rzeczy ? Czy tak się ludzie kochają? Zawsze wierzy łam, że by ła to rzecz inty mna, którą robi się na osobności, za zamknięty mi drzwiami. Ta książka przedstawiała wiele par w jedny m pokoju, wszy scy by li nago i wszy scy połączeni ze sobą w ten lub inny sposób. Więc można to robić na ty le sposobów! W ty lu różny ch pozy cjach! Mój Boże, czy właśnie to mieli na my śli chorzy z miłości Ray mond i Lily na każdej stronie tej wiktoriańskiej powieści? Podniosłam głowę i patrzy łam tępo przed siebie. Czy od najmłodszy ch lat wszy scy do tego zdążaliśmy ? Chris poinformował mnie, że znalazł już dość pieniędzy. Nie mogliśmy zabrać zby t dużo za jedny m razem, żeby kradzież nie rzuciła się w oczy. – Cathy, co z tobą, ogłuchłaś? Chodź już. Nie mogłam się ruszy ć, nie mogłam zamknąć tej książki bez obejrzenia jej od początku do końca. Ponieważ stałam jak zamurowana, nie mogąc doby ć głosu, podszedł i zajrzał mi przez ramię. Sły szałam, jak gwałtownie wciągnął powietrze. Po długim czasie wy dał z siebie cichy gwizd. Nie odezwał się ani słowem do momentu, gdy doszłam do końca i zamknęłam książkę. Wtedy wziął ją ode mnie i zaczął oglądać od początku, a ja stałam obok i też patrzy łam. Obok duży ch, całostronicowy ch zdjęć by ł tekst wy drukowany małą czcionką. Te zdjęcia i tak nie potrzebowały komentarza – przy najmniej dla mnie. Chris zamknął książkę. Wy dawał się by ć zaszokowany. Włoży łam książkę na poprzednie miejsce, układając dwie inne na wierzchu, tak jak je zastałam. Wziął mnie za rękę i pociągnął w stronę drzwi. Ciemny mi kory tarzami przemy kaliśmy z powrotem do północnego skrzy dła. Teraz wiedziałam aż za dobrze, dlaczego nasza wiedźmowata babcia kazała nam spać w oddzielny ch łóżkach, bo jeżeli ten nieodparty pociąg do ludzkiego ciała by ł tak silny, tak potężny i tak przerażający, ludzie mogli się zacząć zachowy wać nie jak święci, ale jak demony. Pochy liłam się nad Carrie, przy glądając się dziecięcej twarzy, która w czasie snu odzy skiwała niewinność i łagodność, znikające tuż po przebudzeniu. Wy glądała jak mały cherubinek, skulona, z różową i rozpromienioną twarzą, z wilgotny mi pierścieniami włosów przy szy i i na okrągły m czole. Pocałowałam ją, miała gorące policzki. Potem podeszłam do Cory ’ego, żeby dotknąć jego delikatny ch loków i pocałować rozpalony policzek. By ć może dzieci zostały poczęte w trakcie zmagań podobny ch ty m, jakie oglądałam w książce, więc nie mogło to by ć tak całkiem niemoralne. To przecież sam Pan Bóg stworzy ł kobietę i mężczy znę w taki właśnie sposób. Mimo to czułam się zakłopotana, niepewna i oszołomiona, a jednak… Zamknęłam oczy i modliłam się po cichu: „Panie Boże, zachowaj bliźnięta w zdrowiu i spokoju, dopóki stąd nie uciekniemy … pozwól im ży ć, aż znajdziemy jasne, słoneczne miejsce, gdzie drzwi nigdy nie będą zamknięte… proszę”. – Możesz iść pierwsza do łazienki – odezwał się Chris. Siedział z nisko pochy loną głową na swojej części łóżka, odwrócony do mnie plecami. Tej nocy on miał pierwszeństwo korzy stania z łazienki. Przemknęłam do łazienki, zrobiłam to, co trzeba, i szy bko wy szłam, mając na sobie najgrubszą i najmniej seksowną z koszul. Zmy łam dokładnie makijaż z twarzy. Umy łam włosy i by ły jeszcze wilgotne, gdy usiadłam na brzegu łóżka, aby je wy szczotkować. Chris poszedł do łazienki, nie patrząc w moją stronę. Gdy po jakimś czasie wy szedł, a ja nadal czesałam włosy, również na mnie nie spojrzał. Ja zresztą też nie chciałam, żeby na mnie patrzy ł. Jedną z zasad babci by ło klękanie przy łóżku dla zmówienia wieczornej modlitwy. Jednak tej nocy żadne z nas tego nie zrobiło. Często klęczałam przy łóżku ze złożony mi rękami i już nie
wiedziałam, o co się modlić, ponieważ ty le razy się modliłam i ani razu moje prośby nie zostały wy słuchane. Klęczałam więc ty lko z pustką w głowie, z lodowaty m sercem, ale moje ciało i nerwy czuły wszy stko to, o czy m ja nie by łam w stanie pomy śleć, a ty m bardziej powiedzieć. Wy ciągnęłam się na plecach obok Carrie. Czułam się splamiona przez tę dużą książkę, którą mimo to chciałaby m jeszcze raz obejrzeć i przeczy tać każde słowo tekstu. By ć może powinnam, jak przy stoi młodej damie, odłoży ć ją na miejsce po odkry ciu nieskromny ch treści – a już na pewno powinnam by ła ją zamknąć, gdy Chris pojawił się za moimi plecami. Wiedziałam już, że nie jestem ani świętą, ani aniołem, ani pury tańską świętoszką i w głębi serca czułam, że w niedalekiej przy szłości dowiem się wszy stkiego o ty m, co dzieje się z ciałami, gdy się kochają. Powolutku odwróciłam głowę, aby zobaczy ć, co robił Chris. Leżał i patrzy ł na mnie. – Dobrze się czujesz? – spy tał. – Tak, jakoś ży ję. Powiedziałam „dobranoc” głosem, który wcale nie brzmiał jak mój. – Dobranoc, Cathy – odparł też nieswojo.
Ojczym
Na wiosnę Chris zachorował. Wokół ust miał zielonkawą obwódkę i co kilka minut wy miotował, po czy m, słaniając się na nogach, wy chodził z łazienki, aby paść jak kłoda na łóżko. Chciał postudiować Anatomię Gray a, ale odrzucił ją w kąt, zły na samego siebie. – Musiałem chy ba zjeść coś paskudnego – jęknął. – Chris, nie chcę cię zostawić samego – stałam przy drzwiach, wkładając drewniany klucz do zamka. – Posłuchaj, Cathy ! – krzy knął. – Już czas, żeby ś stanęła na własny ch nogach! Nie muszę by ć cały czas przy tobie! To by ł właśnie problem mamy. My ślała, że zawsze będzie miała przy sobie silnego mężczy znę i na ty m przekonaniu budowała swoje ży cie. Polegaj na sobie, Cathy, zawsze! Strach złapał mnie za gardło. Zobaczy ł to i powiedział trochę łagodniej: – Nic mi nie jest, naprawdę. Dam sobie radę. Potrzebujemy pieniędzy, Cathy, więc idź sama. Możemy już nie mieć innej okazji. Podbiegłam do łóżka, upadłam na kolana i mocno przy tuliłam twarz do jego piersi. Pogładził czule moje włosy. – Naprawdę, Cathy, przeży ję. Nie jest aż tak źle, żeby ś musiała płakać. Ale musisz zrozumieć, że bez względu na to, co się z nami stanie, to z nas, które przeży je, musi zabrać stąd bliźnięta. – Nie mów takich rzeczy ! – krzy knęłam. Na samą my śl o jego śmierci zrobiło mi się słabo. I gdy tak klęczałam, patrząc na niego, uderzy ło mnie nagle, jak często któreś z nas tu chorowało. – Cathy, idź już. Wstań. Zmobilizuj się. I gdy już tam będziesz, bierz ty lko jedno i pięciocentówki. Nie większe. Ale zabierz wszy stkie monety, które ojczy mowi wy padły z kieszeni. Z puszki, którą trzy ma za szafą, weź garść ćwierćdolarówek. By ł bardzo szczupły, wy glądał blado i mizernie. Szy bko pocałowałam go w policzek, spojrzałam na śpiące bliźnięta i wy cofałam się do drzwi, zaciskając w dłoni drewniany klucz. – Kocham cię, Christopherze Doll – powiedziałam żartobliwie przed wy jściem. – Też cię kocham, Catherine Doll – odparł. – Udanego polowania. Przesłałam mu całusa, po czy m zamknęłam za sobą drzwi na klucz. Czułam się całkiem bezpiecznie, idąc kraść do pokoju mamy. Jeszcze tego popołudnia powiedziała nam, że pójdą z Bartem na przy jęcie do przy jaciół. Kiedy przemy kałam się cicho kory tarzami, pomy ślałam sobie, że wezmę przy najmniej jedną dwudziestkę i jedną dziesiątkę. Cóż, zary zy kuję. Może ukradnę też kilka sztuk biżuterii mamy. Gdy by ją zastawić, mogłaby przy nieść całkiem niezłe pieniądze. Skoncentrowana na tej jednej sprawie wędrowałam prosto do sy pialni mamy. Z pewnością siebie prześliznęłam się przez podwójne drzwi i cicho zamknęłam je za sobą. Paliła się ty lko jedna, przy ciemniona lampa. Często paliły się u niej światła – czasami, jak mówił Chris, wszy stkie naraz. Bo czy m by ły teraz pieniądze dla naszej mamy ? Nagle zasty głam z przerażenia. Na krześle, z nogami wy ciągnięty mi przed siebie i skrzy żowany mi na kostkach, siedział nowy
mąż mamy ! Stałam dokładnie na wprost niego, ubrana w przezroczy stą, krótką, nocną koszulkę, pod którą na szczęście miałam majtki. Moje serce waliło jak szalone, gdy stałam, czekając na wrzask mężczy zny, domagający się informacji, kim jestem i po co, do diabła, przy szłam nieproszona do jego sy pialni? Ale on się nie odzy wał. By ł ubrany w czarny smoking i różową, wieczorową koszulę z czarno wy kończony m żabotem. Nie krzy czał i nie zadawał py tań, ponieważ drzemał. O mało co od razu nie uciekłam, przerażona, że się obudzi i mnie zobaczy. Jednakże ciekawość zwy cięży ła. Zbliży łam się do niego na palcach, aby mu się lepiej przy jrzeć. Odważy łam się podejść aż do jego krzesła, tak blisko, że gdy by m ty lko chciała, mogłaby m go dotknąć. Dość blisko, aby włoży ć mu rękę do kieszeni i okraść – oczy wiście, nie zrobiłam tego. Kradzież by ła ostatnią rzeczą, która chodziła mi po głowie, gdy patrzy łam na jego przy stojną, uśpioną twarz. By łam oczarowana bliskością ukochanego mamy. Kilka razy widziałam go z daleka: po raz pierwszy w czasie przy jęcia świątecznego, potem – gdy stał na dole przy schodach i podawał mamie płaszcz. Pocałował ją za uchem, szepnął coś, co ją rozbawiło, a potem jeszcze przy tulił ją czule. Tak, tak… Widziałam go i wiele o nim sły szałam, wiedziałam, gdzie mieszkały jego siostry, gdzie chodził do szkoły, ale żeby mieć aż taką frajdę?! „Mamo – jak mogłaś. Powinnaś się wsty dzić. Ten człowiek jest młodszy od ciebie – dużo młodszy !” Tego nam nie powiedziała. Jak dobrze potrafiła zachować tak ważny sekret! Nic dziwnego, że go uwielbiała – by ł ty pem mężczy zny, którego pragnęły wszy stkie kobiety. Wy starczy ło jedno spojrzenie na jego niedbałą i elegancką sy lwetkę, żeby wiedzieć, jakim by ł czuły m i namiętny m kochankiem. Chciałam nienawidzić tego mężczy zny drzemiącego na krześle, ale jakoś nie mogłam. Nawet śpiąc, pobudzał moje serce do szy bszego bicia. Bartholomew Winslow uśmiechał się przez sen, nieświadomie odpowiadając na moje pełne podziwu spojrzenie. Prawnik, jeden z ty ch ludzi, którzy wszy stko wiedzieli – jak lekarze i jak Chris. Zastanawiałam się, jakie miał oczy – niebieskie czy błękitne? Twarz miał pociągłą, sy lwetkę szczupłą, silną i dobrze umięśnioną. W pobliżu ust biegła głęboka zmarszczka, która pojawiała się i znikała w ry tm głębokich oddechów śpiącego. Nosił na palcu grubą, grawerowaną, złotą obrączkę i oczy wiście rozpoznałam w niej bliźniaczą obrączkę węższej, noszonej przez mamę. Na wskazujący m palcu prawej ręki bły szczał diamentowy sy gnet. Na mały m palcu bły szczał sy gnet rodowy. Jego długie palce by ły zakończone kwadratowy mi, wy polerowany mi paznokciami, które lśniły prawie tak samo jak moje. Przy pomniało mi się, jak mama polerowała paznokcie tacie… By ł wy soki… wiedziałam o ty m. Ale najbardziej zafascy nowały mnie pełne, zmy słowe usta, ukry te pod wąsami. Te pięknie wy krojone usta – całują mamę… wszędzie. Ta książka o eroty czny ch przy jemnościach dała mi dobrą lekcję, co dorośli dają i biorą, gdy są nadzy. Ogarnęła mnie przemożna chęć, żeby go pocałować, żeby sprawdzić, czy jego ciemne wąsy są miłe w doty ku. Także po to, żeby się dowiedzieć, jak smakuje pocałunek kogoś obcego, niezwiązanego żadny mi więzami krwi. Nie by łoby grzechem delikatnie pogładzić jego gładko ogolony policzek. On jednak nadal spał. Pochy liłam się i leciutko przy cisnęłam usta do jego warg, potem szy bko się odsunęłam, czując paraliżujące bicie serca. Nieomal chciałam, żeby się obudził, i jednocześnie strasznie się tego bałam. Czy gdy by m go obudziła, wy słuchałby spokojnie mojej opowieści o czwórce dzieci zamknięty ch w odizolowany m od świata pokoju, ży jący ch dzień po dniu w oczekiwaniu na
śmierć dziadka? Czy zrozumiałby nasze cierpienia i czy zmusiłby mamę, żeby nas uwolniła i podzieliła się z nami ty m ogromny m dziedzictwem? Nerwowo podniosłam ręce do gardła, tak jak to robiła mama w kłopotliwej sy tuacji. Mój insty nkt wy krzy kiwał: Obudź go! Moje podejrzenia szeptały złowieszczo: Bądź cicho! On nie będzie chciał czworga nie swoich dzieci. Znienawidzi cię za to, że jego żona nie odziedziczy wszy stkich bogactw i radości, które mogą dać pieniądze. Popatrz na niego, taki młody i przy stojny. I chociaż uroda naszej mamy by ła nie do pogardzenia, a ty m bardziej jej pieniądze, mógł przecież mieć kogoś młodszego. Czy stą dziewczy nę, która nigdy nikogo innego nie kochała ani nie spała z inny m mężczy zną. Wtedy moje niezdecy dowanie zamieniło się w pewność. Odpowiedź by ła prosta. Czy m by ła czwórka niechciany ch dzieci w porównaniu z niewy obrażalny mi bogactwami? Niczy m. Mama już mnie tego nauczy ła. A niewinna dziewczy na by go nudziła. To nie by ło w porządku! Więcej, to by ło odrażające! Nasza mama miała wszy stko! Wolność przy chodzenia i odchodzenia wedle ży czenia; wolność szastania pieniędzmi, a nawet wy kupy wania najdroższy ch sklepów na świecie, gdy by ty lko chciała. Miała nawet dość pieniędzy, aby kupić młodszego od siebie mężczy znę, żeby go kochać i z nim spać – a co pozostało dla mnie i Chrisa poza kalekimi marzeniami, niepewny mi obietnicami i niekończący mi się frustracjami? A co pozostało bliźniętom poza domkiem dla lalek, my szą i stale słabnący m zdrowiem? Pobiegłam z powrotem do naszej samotni. Miałam łzy w oczach i poczucie beznadziejności w sercu. Chris spał z otwartą na piersiach Anatomią Gray a. Ostrożnie zaznaczy łam stronę i zamknęłam książkę. Potem położy łam się obok niego i mocno się przy tuliłam, a po policzkach zaczęły mi pły nąć strumienie łez. – Cathy, co się stało? Czemu płaczesz? Czy ktoś cię widział? – Oczy wiście przerwałam mu sen. Jakoś unikałam jego oczu i z niewy tłumaczalnego powodu nie by łam w stanie powiedzieć, co się stało. Nie mogłam wy doby ć z siebie słów. – Nie znalazłaś ani grosza? – zapy tał z niedowierzaniem. – Ani grosza – szepnęłam w odpowiedzi, próbując ukry ć twarz. Ale on przy trzy mał mój podbródek i spojrzał głęboko w oczy. Czemu musieliśmy znać się tak dobrze nawzajem? Patrzy ł na mnie uważnie, a ja próbowałam nadać spojrzeniu obojętny wy raz, wszy stko na nic. Jedy ne, co by łam w stanie zrobić, to zamknąć oczy i jeszcze bardziej zatopić się w jego ramionach. Pochy lił głowę, doty kając moich włosów, a ręką kojąco głaskał mnie po plecach. – Już dobrze. Nie płacz. Ty nie wiesz tak dobrze jak ja, gdzie trzeba szukać. Musiałam się stąd wy dostać, uciec, a gdy już będę uciekać, zabiorę to wszy stko ze sobą, bez względu na to, dokąd pójdę i z kim pozostanę. – Możesz już iść do siebie – powiedział Chris zachry pły m głosem. – Wiesz, babcia mogłaby otworzy ć drzwi i nas przy łapać. – Chris, nie wy miotowałeś już po moim wy jściu, prawda? – Nie. Już mi lepiej. Ty lko odejdź, Cathy. Odejdź. – Naprawdę lepiej się czujesz? Czy ty lko tak mówisz? – Przecież powiedziałem, że już mi lepiej. – Dobranoc, Christopherze – szepnęłam, a potem pocałowałam go w policzek i poszłam do swojego łóżka, gdzie przy tuliłam się do Carrie.
– Dobranoc, Catherine. Jesteś bardzo dobrą siostrą i matką dla bliźniąt… ale jesteś potworną kłamczuchą i piekielnie kiepskim złodziejem! Każda wy prawa Chrisa do salonów mamy wzbogacała naszą skarbonkę. Długo gromadziliśmy te pięćset dolarów. Znowu przy szło lato. Miałam już piętnaście lat, bliźnięta niedawno skończy ły osiem. W sierpniu miną trzy lata naszego uwięzienia. Przed nadejściem następnej zimy musieliśmy stąd uciec. Spojrzałam na Cory ’ego, który wy bierał ciemne oczka groszku, ponieważ to by ł „groszek szczęścia”. Jeszcze na Nowy Rok, kilka miesięcy wcześniej, nie jadł groszku, bo nie chciał, żeby jakieś brązowe oczy oglądały jego wnętrzności. Teraz jadł, ponieważ każde ziarenko dawało cały dzień szczęścia – tak mu powiedzieliśmy. Musieliśmy z Chrisem opowiadać mu takie bajki, inaczej nie jadłby nic poza pączkami. Zaraz po posiłku usiadł na podłodze, wziął swoje banjo i wbił wzrok w głupawy film animowany. Carrie przy kucnęła obok, oglądając jednak twarz brata, a nie telewizję. – Cathy – zwróciła się do mnie w swoim ptasim narzeczu. – Cory nie czuje się zby t dobrze. – Skąd wiesz? – Bo wiem. – Mówił ci, że źle się czuje? – Nie musiał. – A ty jak się czujesz? – Jak zawsze. – To znaczy jak? – Nie wiem. O tak! Musieliśmy stąd uciekać, i to szy bko! Później położy łam bliźnięta do jednego łóżka. Kiedy już oboje spali, przeniosłam Carrie do naszego łóżka, ale przy najmniej zasnęli razem ku wielkiej radości Cory ’ego. – Nie lubię tego różowego prześcieradła – gry masiła Carrie, patrząc na mnie wilkiem. – Wszy scy lubimy białe prześcieradła. Gdzie są białe prześcieradła? Przeklinałam dzień, w który m białemu kolorowi nadaliśmy magiczną moc. Białe stokrotki nary sowane kredą na podłodze stry chu miały odpędzać złe moce, demony i potwory, a wszy stkie inne okropności, który ch bały się bliźnięta, mogły je dopaść, gdy nie by ło w pobliżu czegoś białego, żeby się schować. Lawendowe, niebieskie czy różowe prześcieradła i poszewki na poduszki nie by ły uznawane… małe, kolorowe plamki stanowiły dla jeszcze mniejszy ch diabełków szczeliny, przez które mogły wciskać powy kręcane ogony albo zerkać zły m okiem! Ry tuały, fety sze, obrzędy, zasady – Boże – mieliśmy ich miliony ! Żeby śmy ty lko by li bezpieczni. – Cathy, dlaczego mama tak bardzo lubi czarne sukienki? – spy tała Carrie, gdy zdejmowałam różowe prześcieradło, żeby powlec śnieżnobiałe. – Mama jest jasną blondy nką, więc w czarny m kolorze wy gląda jeszcze jaśniej, wy jątkowo pięknie. – Nie boi się czarnego koloru? – Nie. – Ile trzeba mieć lat, żeby czarny nie łapał długimi zębami? – Dość dużo, żeby wiedzieć, że takie py tanie jest beznadziejnie głupie. – Ale wszy stkie czarne cienie na poddaszu mają bły szczące, ostre zęby – odezwał się Cory, odskakując, żeby różowe prześcieradło nie dotknęło jego skóry. – Słuchajcie – zaczęłam, widząc roześmiane oczy Chrisa, spodziewającego się jakiejś nadzwy czajnej przy powieści. – Czarne cienie nie mają bły szczący ch, ostry ch zębów, dopóki wy
nie macie zielonej skóry, purpurowy ch oczu, czerwony ch włosów i trojga uszu zamiast pary. Ty lko wtedy trzeba się bać czarnego koloru. Zadowolone bliźnięta ułoży ły się w białej pościeli i zaraz zasnęły. Miałam wtedy czas, żeby się wy kąpać i umy ć włosy. Pobiegłam na poddasze, szeroko otworzy łam okno, mając nadzieję, że wpadnie przez nie chłodny wiaterek i zachęci mnie do tańca. Nic z tego. Dlaczego wiatr potrafił znaleźć drogę na poddasze ty lko w czasie zimowej zamieci? Dlaczego nie teraz, gdy najbardziej go potrzebowaliśmy ? Rozmawialiśmy z Chrisem o naszy ch wątpliwościach, dzieliliśmy się obawami. Kiedy miałam jakiś problem ze zdrowiem, on by ł moim lekarzem. Na szczęście moje problemy ograniczały się najczęściej do ty ch comiesięczny ch skurczów. Okres nigdy nie pojawiał się zgodnie z kalendarzem, ale jak twierdził mój lekarz amator, wszy stko powinno się szy bko uregulować. Ponieważ miałam donkiszotowską naturę, cały wewnętrzny mechanizm musiał się do niej dostosować. Napiszę teraz o Chrisie i o ty m, co się stało pewnej wrześniowej nocy, podczas wy prawy po łup. Mogę o ty m napisać tak, jakby m tam by ła, bo po jakimś czasie opowiedział mi ze szczegółami o tej wy jątkowej wy prawie do wielkich, luksusowy ch salonów mamy. Zwierzy ł mi się, że zawsze przy ciągała go ta książka w szufladzie nocnego stolika; wciągała go, kusiła, żeby potem nas zniszczy ć. Gdy ty lko zebrał odpowiednią sumę pieniędzy, podszedł do stolika jak zahipnoty zowany. – Siedziałem tam i czy tałem podpisy, po kilka stron za każdy m razem – mówił – i my ślałem, co jest dobre, co złe, my ślałem o naturze i jej dziwny ch, radosny ch wezwaniach i o naszy m ży ciu. My ślałem o tobie i o mnie, że powinny to by ć lata naszego rozkwitu, i czułem się zawsty dzony, że rosnę i pragnę tego, co inni chłopcy w moim wieku mogą otrzy my wać od chętny ch dziewcząt. – I gdy tam stałem, przerzucając strony, rozpalony w środku niezliczony mi pragnieniami, nagle usły szałem zbliżające się głosy. Mama i jej mąż wracali. Szy bko schowałem książkę do szuflady i wrzuciłem też te dwie inne, który ch nikt nie mógł skończy ć, bo zakładki by ły zawsze w ty m samy m miejscu. Potem popędziłem do szafy mamy – tej dużej, wiesz, tuż przy jej łóżku – i skuliłem się z ty łu przy półce z butami, pod długimi, wieczorowy mi sukniami. Pomy ślałem, że gdy tu wejdzie, nie zobaczy mnie, a zresztą wątpiłem, żeby w ogóle wchodziła. Ale gdy ty lko poczułem się bezpiecznie, przy pomniałem sobie, że nie zamknąłem drzwi. Wtedy właśnie usły szałem głos mamy : „Doprawdy, Bart – powiedziała, wchodząc do pokoju i zapalając światło – to zwy kłe roztrzepanie z twojej strony, że tak często zapominasz portfela”. On odpowiedział: „Nic na to nie poradzę, skoro jest zawsze w inny m miejscu, niż go zostawiam”. – Sły szałem, jak przesuwa różne rzeczy, otwiera i zamy ka szuflady i tak dalej. Potem wy jaśnił: „Jestem pewien, że zostawiłem go w ty ch spodniach… i za cholerę nie pojadę nigdzie bez prawa jazdy ”. „Nie mówię, że źle jeździsz – odezwała się mama – ale przez to znowu się spóźnimy. Nawet gdy by ś jechał bardzo szy bko i tak opuścimy pierwszy akt”. „Hej!” – zawołał jej mąż i usły szałem zdziwienie w jego głosie, jęknąłem w środku, bo przy pomniałem sobie, co zrobiłem. „Jest mój portfel, na komodzie. Za nic nie pamiętam, żeby m go tu zostawił. Mógłby m przy siąc, że włoży łem go do spodni”. Tak naprawdę schował go do tej komody z szufladami – wy jaśnił Chris – i gdy go znalazłem, wy jąłem kilka mały ch banknotów, położy łem go i poszedłem poczy tać tę książkę. A mama powiedziała: „Daj spokój, Bart!” – tak jakby by ła na niego zła. Wtedy on znowu się odezwał: „Corrine, wy prowadźmy się stąd. Wy daje mi się, że służba
kradnie. Giną nam pieniądze. Na przy kład wiem, że miałem cztery piątki, a teraz mam ty lko dwie”. Jęknąłem znowu. My ślałem, że mając tak dużo, nigdy ich nie liczy. A to, że mama też wiedziała, ile ma pieniędzy w portmonetce, naprawdę mnie zaszokowało. „Jakie ma znaczenie jedna piątka?” – spy tała mama, demonstrując obojętny stosunek do pieniędzy, tak jak wtedy, gdy ży ła z tatą. Potem mówiła jeszcze o ty m, że służba za mało zarabia i że nie wini ich za kradzieże, skoro wszy stko leży na wierzchu, „zachęcając ich do przestępstwa”. Na co odparł: „Moja droga żono, może tobie pieniądze przy chodzą łatwo, ale ja zawsze musiałem ciężko pracować na każdego dolara i nie chcę stracić w ten sposób nawet dziesięciu centów. Poza ty m nie mogę powiedzieć, żeby dobrze zaczy nał się dla mnie dzień, gdy codziennie rano widzę przy stole skrzy wioną minę twojej mamy ”. – Wiesz, nigdy się nie zastanawiałem, co on my śli o gębie tej wiedźmy. Wy daje się jednak, że my śli o niej to samo co my, więc mama się jakby trochę zdenerwowała i powiedziała: „Nie wracajmy już do tego”. Jej głos by ł jakiś szorstki; brzmiał zupełnie obco, Cathy. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że ona rozmawiała inaczej z nami, a zupełnie inaczej z inny mi ludźmi. Potem powiedziała: „Wiesz, że nie mogę opuścić tego domu, jeszcze nie teraz, więc jeżeli mamy wy jść, to chodźmy, już i tak jesteśmy spóźnieni”. Wtedy nasz ojczy m oświadczy ł, że on nie chce iść, skoro już i tak stracili pierwszy akt, bo to zepsułoby mu całą przy jemność oglądania, a poza ty m uznał, że mogliby znaleźć ciekawsze zajęcie niż siedzenie na widowni. I oczy wiście zgadłem, że miał na my śli pójście z mamą do łóżka i kochanie się i jeżeli my ślisz, że nie zrobiło mi się wtedy niedobrze, to mnie wcale nie znasz – nie miałem najmniejszej ochoty siedzieć tam w ty m czasie. A jednak nasza mama potrafi mieć silną wolę i to mnie zaskoczy ło. Ona się zmieniła, Cathy, jest inna niż wtedy z tatą. Wy gląda na to, że teraz ona tu rządzi i żaden mężczy zna nie będzie jej mówił, co ma robić. Odezwała się do niego: „Tak jak ostatnim razem? To by ło naprawdę żenujące, Bart! Wróciłeś ty lko po portfel, obiecując, że będziesz z powrotem za parę minut, a ty sobie po prostu zasnąłeś – a ja by łam na przy jęciu bez eskorty !”. „Ależ musiałaś cierpieć!” – odparł sarkasty cznie. Ale zaraz odzy skał humor, bo jest chy ba wesoły m facetem: „Co do mnie, miałem uroczy sen i wracałby m za każdy m razem, gdy by m wiedział, że śliczna młoda dziewczy na z długimi, złoty mi włosami znów wkradnie się do pokoju, aby mnie pocałować w czasie drzemki. By ła piękna i patrzy ła na mnie tęsknie, a jednak gdy otworzy łem oczy, już jej nie by ło, i pomy ślałem, że to musiał by ć sen”. Zatkało mnie, gdy to usły szałem, Cathy – to ty by łaś, prawda? Jak mogłaś by ć tak zuchwała i taka niedy skretna? By łem na ciebie tak wściekły, że mało nie eksplodowałem. My ślisz, że ty lko ty jesteś poszkodowana, tak? My ślisz, że ty lko ty masz stresy, wątpliwości, podejrzenia i obawy. Pociesz się, że ja też mam – przekonałaś się o ty m. O rany, by łem na ciebie taki wściekły, jak jeszcze nigdy w ży ciu. Potem mama zwróciła się ostro do męża: „O Boże, mam już dosy ć słuchania history jki o dziewczy nce i jej pocałunku – my ślałby kto, że nigdy nikt cię nie całował!”. Pomy ślałem, że zaraz zaczną się kłócić. Jednak mama zmieniła ton – jej głos brzmiał słodko i czule, tak jak wtedy, gdy mówiła do taty : „Chodź, Bart, pojedziemy na noc do hotelu i nie będziesz musiał rano patrzeć na moją mamę”. To rozwiązy wało mój problem, jak się wy dostać z tego pokoju, zanim znajdą się w łabędzim łóżku. To wszy stko miało miejsce, gdy ja by łam na poddaszu, siedziałam na parapecie i czekałam na powrót Chrisa. My ślałam o srebrnej pozy ty wce, którą dostałam od taty i którą chciałam mieć z powrotem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że epizod w mamy pokoju będzie miał konsekwencje. Coś za mną skrzy pnęło! Miękkie kroki na gnijącej podłodze! Podskoczy łam przerażona! Chris
stał w mroku i obserwował mnie. Dlaczego? Czy wy glądałam ładniej niż zwy kle? Czy to blask księży ca, przebijający przez mój zwiewny strój? Wszy stkie wątpliwości zostały rozwiane, gdy powiedział cichy m, suchy m głosem: – Pięknie wy glądasz, gdy tak siedzisz. Odchrząknął. – Blask księży ca otacza cię srebrno-błękitną aureolą i widzę wy raźnie twoje kształty przez ubranie. Nagle boleśnie złapał mnie za ramiona! – A niech cię, Cathy ! Pocałowałaś tego mężczy znę! Mógł się obudzić, a wtedy chciałby wiedzieć, kim jesteś! Nie my ślałby, że ty lko mu się przy śniłaś! Zachowy wał się tak, że poczułam strach. – Skąd wiesz, co zrobiłam? Nie by ło cię tam; by łeś wtedy chory. Potrząsnął mną. Z ty mi bły szczący mi oczami wy dał mi się kimś obcy m. – On cię widział, Cathy – nie spał wcale tak mocno! – Widział mnie?! – krzy knęłam z niedowierzaniem. To niemożliwe… niemożliwe! – Tak! – wrzasnął. I to by ł Chris, który zwy kle potrafił kontrolować swoje emocje?! – My ślał, że mu się śniłaś! Ale czy my ślisz, że mama nie zgadnie, kto to by ł, gdy połączy fakty – tak jak ja to zrobiłem? Niech diabli wezmą tę twoją romanty czną naturę! Teraz będą mieli nas na oku! Nie będą już zostawiać pieniędzy gdzie popadnie. On teraz liczy, ona liczy, a my nie mamy jeszcze wy starczającej sumy. Ściągnął mnie na dół z parapetu! Wy glądał na tak wściekłego, jakby chciał uderzy ć mnie w twarz – a nigdy w ży ciu ani razu mnie nie uderzy ł, chociaż w dzieciństwie często dawałam mu ku temu powody. Ale on potrząsał mną tak długo, aż zaczęło mi się kręcić w głowie i krzy knęłam: – Przestań! Mama wie przecież, że nie możemy przejść przez zamknięte drzwi! To nie by ł Chris… to by ł ktoś, kogo nigdy wcześniej nie widziałam… pry mity wny, dziki. Krzy czał coś w rodzaju: – Jesteś moja, Cathy ! Moja! Zawsze będziesz moja! Bez względu na to, kto pojawi się w twoim ży ciu, zawsze będziesz należała do mnie! Będziesz moja… dzisiejszej nocy … zaraz! Nie mogłam uwierzy ć, nie, Chris! Upadliśmy oboje na podłogę. Próbowałam go odepchnąć. Siłowaliśmy się, prowadząc milczącą, szaloną walkę. To nie by ła długa bitwa. Wprawdzie miałam silne nogi baletnicy, za to on miał bicepsy, by ł cięższy, wy ższy … i zawładnęło nim nieposkromione pożądanie, aby uży ć tej gorącej, nabrzmiałej części, pożądanie tak silne, że odebrało mu rozum i zdrowy rozsądek. Ale kochałam go. Chciałam tego, co on – nieważne, czy by ło to dobre, czy złe. Jakoś znaleźliśmy się na stary ch materacach – ty ch brudny ch, poplamiony ch materacach, które musiały znać kochanków na długo przed tą nocą. I tam właśnie mnie wziął, siłą wpy chając tę nabrzmiałą, szty wną, męską część siebie, która musiała by ć zaspokojona. Wszedł w moje opierające się ciało, rozry wając je i powodując krwawienie. Zrobiliśmy coś, czego przy sięgaliśmy nigdy nie zrobić. Teraz by liśmy przeklęci na zawsze, skazani na wieczne potępienie, wieczne smażenie się nago, do góry nogami nad piekielny m ogniem. Grzesznicy, tak jak to babcia przepowiedziała dawno temu. Teraz znałam już wszy stkie odpowiedzi.
Teraz mogło by ć dziecko. Dziecko, który m spłaciliby śmy nasz grzech za ży cia, nie czekając na piekielne męki i wieczny ogień zarezerwowany dla takich jak my. Odsunęliśmy się od siebie. Z ledwością mogliśmy mówić, gdy powoli zakładaliśmy nasze rzeczy. Nie musiał mówić, że jest mu przy kro… by ło to po nim widać… cały drżał, a jego trzęsące się ręce niezdarnie zapinały guziki. Później wy szliśmy na dach. Długie sznury chmur przepły wały na tle pełnej tarczy księży ca. Siedząc na dachu w noc wy marzoną dla kochanków, płakaliśmy w swoich ramionach. On nie chciał tego zrobić. A ja nigdy nie zamierzałam mu pozwolić. Obawa przed dzieckiem, które mogłoby by ć wy nikiem jednego pocałunku złożonego na ustach okry ty ch wąsami, zaty kała mi oddech i odbierała mowę. Tego najbardziej się obawiałam. Bardziej niż piekła i gniewu Boga bałam się urodzenia potwora, nienormalnego dziecka. Ale jak mogłam o ty m mówić? I tak wy starczająco cierpiał. Jednak jego my śli by ły mądrzejsze i rozsądniejsze niż moje. – My ślę raczej, że nie będzie dziecka – powiedział żarliwie. – Ty lko ten jeden raz – nie będzie zapłodnienia. Przy sięgam, że to się nie powtórzy ! Wy kastruję się, a nie dopuszczę więcej do tego! – Potem przy tulił mnie do siebie tak mocno, aż mnie żebra zabolały. – Nie znienawidź mnie, Cathy, proszę, nie znienawidź mnie. Nie chciałem cię zgwałcić, przy sięgam. Ty le razy czułem pokusę i zawsze udawało mi się jej oprzeć. Wy chodziłem z pokoju, szedłem do łazienki albo na poddasze. Chowałem nos w książkę, dopóki nie czułem się znowu normalnie. Z cały ch sił oplotłam go ramionami. – Nie znienawidziłam cię, Chris – szepnęłam, opierając głowę o jego piersi. – Ty mnie nie zgwałciłeś. Mogłam cię powstrzy mać, gdy by m ty lko chciała. Wy starczy ło ty lko uderzy ć kolanem w miejsce, o który m mi mówiłeś. To by ła też moja wina. O tak, także moja wina. Nie powinnam nosić skąpy ch, przezroczy sty ch szatek przy bracie, który ma silne poczucie męskości. Grałam na jego uczuciach, sprawdzając kobiecość i pragnąc spełnienia moich własny ch rozbudzony ch tęsknot. To by ła szczególna noc, jakby już dawno zaplanowana przez los. By ła naszy m przeznaczeniem, dobry m czy zły m. Pełny, jasny księży c rozświetlał noc, a gwiazdy wy dawały się mrugać do siebie sy gnałem Morse’a… przeznaczenie się dokonało… Wiatr igrający w listowiu tworzy ł smutną, melancholijną muzy kę. Jak coś tak ludzkiego mogło by ć brzy dkie w taką piękną noc? By ć może za długo siedzieliśmy na zimny m i twardy m dachu. By ł początek września. Liście zaczy nały już spadać. Na poddaszu ciągle by ło diabelnie gorąco, ale na dachu zaczy nało się robić zimno. Usiedliśmy jeszcze bliżej siebie, szukając bliskości, ciepła i bezpieczeństwa. Młodzi, grzeszni kochankowie najgorszego rodzaju. O jeden raz za dużo wy zwaliśmy los i naszą zmy słową naturę… a przecież wtedy nawet nie wiedziałam, że by łam zmy słowa. My ślałam, że to dzięki pięknej muzy ce czułam ból serca i pożądanie w lędźwiach; nie wiedziałam, że to coś o wiele bardziej naturalnego. Zimny powiew wiatru wplątał liść w moje włosy. Liść by ł suchy i kruchy. Chris trzy mał go w ręku i przy glądał mu się, jakby z jego poży łkowanej powierzchni chciał odczy tać tajemnicę unoszenia się na wietrze. Bez rąk, bez nóg, bez skrzy deł… a potrafił fruwać. – Cathy – zaczął – mamy teraz dokładnie trzy sta dziewięćdziesiąt sześć dolarów i czterdzieści cztery centy. Niedługo zacznie padać śnieg. Nie mamy płaszczy ani butów na zimę, a bliźnięta są
tak osłabione, że mogły by się przeziębić albo dostać zapalenia płuc. Obudziłem się w nocy, bojąc się o nie, i zobaczy łem, jak patrzy sz z przejęciem na Carrie, więc też się pewnie martwisz. Bardzo wątpię, czy teraz uda nam się znaleźć pieniądze w pokojach mamy. Podejrzewają, że to pokojówka ich okrada – przy najmniej tak my śleli. Może teraz mama podejrzewa ciebie… nie wiem., mam nadzieję, że nie. – Bez względu na to, co my ślą, następny m razem będę musiał ukraść jej biżuterię. Zrobię duży skok, wezmę wszy stko – i wtedy uciekniemy. Gdy będziemy już daleko stąd, pójdziemy z dziećmi do lekarza – będziemy mieli dość pieniędzy, żeby go opłacić. W oddali odezwała się sowa, by ć może ta sama, która powitała nas na dworcu w dniu przy jazdu. Z wilgotnej, oziębionej nagły m chłodem ziemi podnosiła się powoli delikatna, szara mgła. Zdawało się, że chciała pochłonąć cały świat i nas dwoje – przy tulony ch do siebie grzeszników. Jedy ne, co mogliśmy ujrzeć poprzez szare, zimne i wilgotne chmury, to wielkie oko Boga – świecące nad nami w postaci księży ca. Obudziłam się przed świtem. Spojrzałam na Cory ’ego i Chrisa. Zanim jeszcze odwróciłam głowę, wiedziałam, że Chris też już nie śpi. Patrzy ł na mnie, a w jego niebieskich oczach lśniły łzy. Łzy, które potoczy ły się po policzkach i spadły na poduszkę, nazwałam po kolei: łzą wsty du, winy, odpowiedzialności. – Kocham cię, Christopherze Doll. Nie musisz płakać. Ja mogę zapomnieć, jeżeli ty możesz, i nie będzie czego wy baczać. Przy taknął i nic nie powiedział. Ale ja go znałam jak własną kieszeń. Znałam jego my śli, uczucia i urazy. Wiedziałam, że wy korzy stując moje ciało, odegrał się na kobiecie, która zawiodła jego zaufanie, wiarę i miłość. Wy starczy ło, żeby m spojrzała w małe lusterko z duży mi literami C.L.F. na odwrocie, aby ujrzeć twarz mamy, gdy by ła w moim wieku. Jednak stało się tak, jak babcia przewidziała. Potomstwo diabła. Stworzeni przez nasienie zła, zasadzone w złej glebie, rozsiewające nowe rośliny, aby powtórzy ły grzechy ojców. I matek.
Pomaluj wszystkie dni na niebiesko…
Lada dzień mieliśmy uciekać. Przedtem chcieliśmy jeszcze zagarnąć biżuterię mamy. W Gladstone zima trwa do końca maja, więc postanowiliśmy najpierw pojechać do Sarasoty, gdzie ży li cy rkowcy. By li znani z tego, że przy by szów nie wy py ty wali o szczegóły. Ponieważ przy wy kliśmy już do wy sokości, do dachu i lin przy mocowany ch do belek krokwi, wesoło powiedziałam do Chrisa: – Będziemy wy kony wać ewolucje na trapezie. Najpierw uśmiechnął się pobłażliwie, po namy śle jednak uznał ten pomy sł za inspirujący. – O rany, Cathy, będziesz wy glądała wspaniale w bły szczący ch, różowy ch rajstopach. Zaczął wy krzy kiwać: – Oto frunie w powietrzu z największą łatwością, śmiała, młoda piękność na fruwający m trapezie… Cory poderwał swoją jasną głowę. Jego błękitne oczy by ły szeroko otwarte ze strachu. – Nie! – krzy knęła Carrie, wy rażając jak zwy kle my śli brata. – Nie podobają nam się wasze plany. Nie chcemy, żeby ście spadli. – Nigdy nie spadniemy – odparł Chris – ponieważ z Cathy tworzy my nadzwy czajny duet. Patrząc na niego, przy pomniałam sobie tę noc na poddaszu, a potem na dachu, gdy szepnął: – Nigdy nie będę kochał nikogo, prócz ciebie, Cathy. Wiem to… mam takie przeczucie… ty lko my dwoje, na zawsze. Zaśmiałam się obojętnie. – Nie bądź głupi, wiesz przecież, że nie kochasz mnie w taki sposób. I nie musisz czuć się winny czy zawsty dzony. To by ła też moja wina. Możemy udawać, że to się w ogóle nie stało, i pilnować, żeby się nigdy nie powtórzy ło. – Ale, Cathy … – Gdy by śmy mieli oboje inne towarzy stwo, przenigdy nie czuliby śmy do siebie czegoś takiego. – Ale ja chcę to czuć do ciebie i już za późno, żeby m pokochał kogoś innego. Czułam się taka stara, gdy obserwowałam Chrisa i bliźnięta. Snułam plany na przy szłość, marząc o naszej ucieczce. Bliźniętom zapewnimy po prostu spokój – my będziemy musieli zarobić na ich dostatnie ży cie. Po wrześniu nastąpił październik. Wkrótce miał spaść śnieg. – Dzisiaj – oznajmił Chris po wy jściu mamy, która się pośpiesznie pożegnała, prawie w ogóle na nas nie patrząc. Teraz już prawie nie mogła znieść naszego widoku. Z dwóch poszewek na poduszki, włożony ch jedna w drugą, zrobiliśmy worek na kosztowności. Spakowałam oby dwie nasze torby i ukry łam na poddaszu – mama już tam nie zaglądała. Zbliżał się wieczór, gdy Cory zaczął wy miotować. Nie miało to końca. Znaleźliśmy w apteczce leki na zaburzenia żołądkowe. Nic nie by ło w stanie zatrzy mać okropny ch nudności, które wy cieńczały bladego, drżącego
i zapłakanego malca. Wtedy zarzucił mi ręce na szy ję i szepnął: – Mamusiu, źle się czuję. – Co mogę zrobić, żeby ś poczuł się lepiej, Cory ? – spy tałam, czując się taka młoda i niedoświadczona. – Miki – wy szeptał słaby m głosem. – Chcę, żeby Miki ze mną spał. – Ale mógłby ś go przy dusić. Nie chciałby ś, żeby zdechł, prawda? – Nie – odpowiedział, przerażony tą my ślą. Wtedy powróciły nudności. Nagle zrobił się zimny. Włosy przy warły do spoconego czoła. Niebieskie oczy wpatry wały się tępo w moją twarz i ciągle wołał mamę. – Mamo, mamo, bolą mnie kości. – Już dobrze – próbowałam go uspokoić, zmieniając mu przepoconą pidżamę. Jak mógł znów wy miotować, nie mając już nic w żołądku? – Chris ci pomoże, nie martw się. Położy łam się obok i trzy małam w objęciach jego słabe, drżące ciało. Chris siedział przy biurku, wertując medy czne podręczniki i próbując ustalić na podstawie sy mptomów, co to by ła za tajemnicza choroba, która wszy stkich nas, od czasu do czasu, męczy ła. Miał już teraz prawie osiemnaście lat, a przed sobą jeszcze długą drogę do zgłębienia tajemnic medy cy ny. – Nie zostawiajcie nas samy ch – błagał Cory. Potem krzy knął głośniej: – Chris, nie idź! Zostań tutaj! O co mu chodziło? Czy nie chciał, żeby śmy uciekali? Czy chodziło mu o to, żeby śmy więcej nie chodzili kraść do pokoju mamy ? Dlaczego wy dawało nam się, że bliźnięta rzadko zwracały uwagę na to, co robiliśmy ? Oczy wiście on i Carrie wiedzieli, że nigdy by śmy bez nich nie odeszli – wcześniej by śmy umarli. Do łóżka podeszła mała, delikatna postać i stała, wbijając swoje wilgotne, niebieskie oczy w brata bliźniaka. Miała ledwie metr wzrostu. By ła delikatną roślinką wy hodowaną w ciemnej szklarni, skarłowaciałą i wątłą. – Czy mogę – zaczęła bardzo grzecznie (w formie, jakiej zawsze próbowaliśmy ją nauczy ć, a ona stale odmawiała uży wania poprawnej gramaty ki, jednak tej wy jątkowej nocy dała z siebie wszy stko) – spać z Cory m? Nie będziemy robić nic złego. Chcę by ć ty lko blisko niego. Niech babcia przy jdzie i zobaczy ! Położy liśmy bliźnięta do jednego łóżka, a potem usiedliśmy z Chrisem po obu stronach i patrzy liśmy z niepokojem, jak Cory rzucał się niespokojnie, z trudem łapał oddech i krzy czał, majacząc. Przy woły wał swoją my sz, mamę, tatę, Chrisa i mnie. Na kołnierzu nocnej koszuli poczułam łzy, policzki Chrisa też by ły mokre. – Carrie, Carrie… gdzie jest Carrie? – powtarzał malec. Ich blade twarze dzieliło zaledwie parę centy metrów, patrzy ł na nią, ale jej nie widział. Kiedy po chwili przeniosłam wzrok na Carrie, nie wy glądała ani trochę lepiej. Kara, pomy ślałam. Bóg chciał nas ukarać, mnie i Chrisa, za to, co zrobiliśmy. Babcia nas ostrzegała… ostrzegała nas codziennie, aż do dnia, gdy nas zbiła. Chris studiował przez całą noc medy czne książki, a ja chodziłam po pokoju. Podniósł w końcu zaczerwienione, zmęczone oczy. – Zatrucie pokarmowe – mleko. Musiało by ć kwaśne. – Nie miało takiego smaku ani zapachu – wy mamrotałam. By łam ostrożna – najpierw próbowałam i wąchałam wszy stko, co dałam do jedzenia bliźniętom i Chrisowi. Wy dawało mi się, że mój zmy sł smaku by ł czulszy niż Chrisa, który lubił wszy stko i zjadłby nawet stare masło.
– W takim razie hamburger. Miał trochę dziwny smak. – Dla mnie by ł dobry. Jemu też musiał smakować, bo zjadł połowę hamburgera Carrie i całą porcję Cory ’ego, który nic nie jadł przez cały dzień. – Cathy, zauważy łem, że ty też prawie nic dzisiaj nie jadłaś. Jesteś prawie taka chuda jak bliźnięta. Przecież przy nosi nam dość jedzenia. Nie musisz sobie odmawiać. Kiedy by łam zdenerwowana, zmartwiona albo sfrustrowana – a teraz przeży wałam te trzy stany – zaczy nałam robić ćwiczenia baletowe i trzy mając się lekko kredensu, który zastępował poręcz, zaczęłam się rozgrzewać ćwiczeniem plis. – Musisz to robić, Cathy ? I tak wy glądasz jak skóra i kości. Poza ty m czemu dzisiaj nic nie jadłaś – też jesteś chora? – Cory tak bardzo lubi pączki, a ja też mam ty lko na nie ochotę. Jemu są jednak bardziej potrzebne. Noc trwała. Chris wrócił do czy tania medy czny ch książek. Ja dałam Cory ’emu wodę do picia – od razu ją zwy miotował. Kilkanaście razy przemy wałam mu twarz zimną wodą, trzy razy zmieniałam pidżamę, a Carrie dalej spokojnie spała. Nadszedł świt. Wzeszło słońce, a my ciągle próbowaliśmy stwierdzić, od czego Cory się rozchorował, gdy weszła babcia z koszy kiem jedzenia. Bez słowa zamknęła drzwi na klucz, klucz schowała do kieszeni i skierowała się do stolika. Wy jęła z koszy ka duży termos mleka, mniejszy zupy, potem zapakowane w folię kanapki, pieczonego kurczaka, miseczki sałatki ziemniaczanej – i na końcu – zapakowane cztery posy pane cukrem pączki. Odwróciła się do wy jścia. – Babciu – zaczęłam niepewnie. – Nie odzy wałam się do ciebie – powiedziała zimno. – Poczekaj, aż to zrobię. – Nie mogę czekać – odparłam ze złością, wstając z łóżka Cory ’ego i zbliżając się do niej. – Cory jest chory ! Wy miotował całą noc i wczoraj przez cały dzień. On potrzebuje lekarza i swojej matki. Nie spojrzała ani na mnie, ani na Cory ’ego. Wy szła z pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Żadnego słowa pocieszenia. Ani słowa, że powie o ty m mamie. – Otworzę drzwi i pójdę po mamę – stwierdził Chris, ubrany w te same rzeczy, które miał na sobie poprzedniego dnia. – Wtedy będą wiedzieli, że mamy klucz. – No to będą. Wtedy właśnie otworzy ły się drzwi i weszła mama, a za nią babcia. Pochy liły się obie nad Cory m, doty kając jego bladej, zimnej twarzy i porozumiewając się wzrokiem. Odeszły w kąt, gdzie zaczęły szeptać, zerkając od czasu do czasu na Cory ’ego, który leżał spokojnie, jak ktoś bliski śmierci. Jego piersi drgały spazmaty cznie, z gardła wy doby wały się charczące, zdławione dźwięki. Podeszłam do niego i otarłam z czoła kropelki potu. To dziwne, że by ł taki zimny, a jednocześnie mokry od potu. Cory z trudem oddy chał, wy dając świszczące dźwięki. A obok stała mama – i nic nie robiła. Niezdolna podjąć decy zji! Pełna obawy, że ktoś dowie się o dziecku, którego by ć nie powinno! – Dlaczego stoicie i szepczecie? – krzy knęłam. – Czy macie inny wy bór niż zabrać Cory ’ego do szpitala i dać mu najlepszego możliwego lekarza? Wpatry wały się we mnie – obie. Mama blada, drżąca, z wy krzy wioną twarzą zatrzy mała na mnie swoje błękitne oczy, a potem obie zaniepokojone podeszły do Cory ’ego. To, co zobaczy ła, wy wołało drganie jej ust,
drżenie rąk i nagły skurcz mięśni twarzy. Nieprzerwanie mrugała oczami, jakby próbując powstrzy mać łzy. Pilnie obserwowałam walkę jej wy rachowany ch my śli. Rozważała ry zy ko ujawnienia Cory ’ego i związanej z ty m utraty majątku… bo ten stary człowiek z dołu musiał przecież kiedy ś umrzeć. Nie mógł tak ży ć bez końca! Krzy knęłam z cały ch sił: – Mamo, co się z tobą dzieje? Czy będziesz ty lko tak stała i my ślała o sobie i swoich pieniądzach, gdy twój najmłodszy sy n umiera? Ty musisz mu pomóc! Czy nie obchodzi cię, co się z nim stanie? Zapomniałaś już, że jesteś jego matką? Jeżeli nie zapomniałaś, to, do diabła, zachowuj się jak matka! Przestań się zastanawiać! On potrzebuje pomocy teraz, a nie jutro! Jej twarz oblała się rumieńcem. Gwałtownie zwróciła oczy w moją stronę. – Ty ! – splunęła. – Zawsze ty ! Mówiąc to, podniosła swoją obwieszoną pierścionkami rękę i uderzy ła mnie w twarz! Potem uderzy ła jeszcze raz. Po raz pierwszy w ży ciu dostałam od niej w twarz – i to z takiego powodu! Bez zastanowienia, chora z wściekłości oddałam jej – równie mocno! Babcia stała z ty łu i patrzy ła z saty sfakcją. Pogarda wy krzy wiła jej brzy dkie, cienkie usta. Już miałam ponownie ją uderzy ć, gdy podbiegł Chris i złapał mnie za ramiona. – Cathy, nie pomagasz Cory ’emu w ten sposób. Uspokój się. Mama zrobi, co trzeba. Dobrze zrobił, powstrzy mując moje ręce, bo już chciałam ją uderzy ć ponownie, żeby wreszcie obudziła się i zobaczy ła, co robi! Ujrzałam przed sobą twarz taty. By ł niezadowolony i zdawał się mówić, że zawsze powinnam szanować kobietę, która mnie urodziła. Wiedziałam, jak by się czuł. Nie chciałby, żeby m ją uderzy ła. – Idź do diabła, Corrine Foxworth – wy krzy knęłam z cały ch sił – jeżeli nie zabierzesz swojego sy na do szpitala! My ślisz, że możesz z nami robić, co ty lko zechcesz i nikt się o ty m nie dowie! Możesz odrzucić ten płaszcz ochronny, bo znajdę sposób, żeby się zemścić, nawet jeżeli miałoby mi to zająć resztę ży cia, i zapłacisz za to, drogo zapłacisz, jeżeli naty chmiast nie zrobisz czegoś, żeby ratować Cory ’ego. No dalej, czaruj mnie oczami, płacz i błagaj, opowiadaj o pieniądzach i o ty m, co można za nie kupić. Ale one nie odkupią ci dziecka, gdy już nie będzie ży ło! A jeżeli tak się stanie, to wiedz, że znajdę sposób, żeby dostać się do twojego męża i powiedzieć mu o ty m, że masz czworo dzieci, które trzy masz zamknięte w pokoju na poddaszu… i że trzy masz je tam już latami! Zobaczy my, czy będzie cię wtedy kochał! Spójrz w jego twarz i zobacz, ile szacunku i podziwu będzie miał dla ciebie! Drgnęła i rzuciła mi porażające spojrzenie. – Co więcej, pójdę do dziadka i też mu powiem! – krzy knęłam jeszcze głośniej. – I nie dostaniesz złamanego grosza – a ja będę szczęśliwa, szczęśliwa! Miała taki wy raz twarzy, jakby chciała mnie zabić. Nagle odezwała się spokojny m głosem ta stara, nikczemna kobieta, nasza babcia: – Dziewczy na ma rację, Corrine. Dziecko musi iść do szpitala. Wróciły w nocy. Oby dwie. Po ty m, jak służba udała się na spoczy nek do pokoi nad garażem. Obie by ły opatulone w grube płaszcze, bo nagle zrobiło się bardzo zimno. Wieczorne niebo poszarzało, zapowiadając wczesny śnieg. Wy ciągnęły Cory ’ego z moich ramion, owinęły zielony m kocem i mama wzięła go na ręce. Carrie wy dała z siebie krzy k przerażenia: – Nie zabierajcie Cory ’ego! – zawodziła. – Nie zabierajcie, nie… Rzuciła się w moje ramiona i lamentowała. Patrzy łam na jej małą, bladą twarzy czkę, zalaną łzami.
– Cory ’emu nic się nie stanie – powiedziałam, napoty kając wzrok mamy – bo ja też jadę. Zostanę z Cory m w szpitalu. Nie będzie się wtedy bał. Jeżeli pielęgniarki nie będą mogły, ja się nim zajmę. Szy bciej wróci do zdrowia i Carrie będzie spokojniejsza, wiedząc, że ja z nim jestem. Powiedziałam prawdę. Wiedziałam, że Cory szy bciej wy zdrowieje, gdy będę przy nim. Ja by łam teraz jego matką – nie ona. Jej już nie kochał, to mnie potrzebował i chciał mieć przy sobie. Dzieci mają świetną intuicję; wiedzą, kto je kocha, a kto ty lko udaje. – Cathy ma rację, mamo – odezwał się Chris – pozwól jej jechać, bo jej obecność pomoże mu szy bciej dojść do siebie, poza ty m ona może lepiej od ciebie przedstawić lekarzowi sy mptomy choroby. Szkliste spojrzenie mamy powędrowało w jego stronę, jakby próbując zrozumieć znaczenie ty ch słów. Musiałam przy znać, że wy glądała na zagubioną, jej oczy biegały ode mnie do Chrisa, do babci, potem do Carrie i znowu do Cory ’ego. – Mamo – odezwał się Chris bardziej zdecy dowanie – pozwól Cathy jechać z tobą. Ja się zajmę Carrie, jeżeli ty m się martwisz. Oczy wiście nie pozwoliły mi jechać. Mama wy szła z Cory m na kory tarz. Gdy go niosła, głowa opadła mu do ty łu, a sterczący kosmy k podskakiwał do góry i na dół. Odeszła ze swoim dzieckiem owinięty m w koc koloru wiosennej trawy. Babcia obdarzy ła mnie okrutny m, szy derczy m uśmiechem zwy cięstwa i wy szła, zamy kając za sobą drzwi. Zostawiły Carrie lamentującą i zalaną łzami. Biła mnie swoimi mały mi piąstkami, jakby to by ła moja wina. – Cathy, ja też chcę jechać! Poproś, żeby mnie też zabrały ! Cory nie chce jechać nigdzie beze mnie… i zapomniał swojej gitary. Nagle cała jej złość ustąpiła, rzuciła się w moje ramiona i załkała. – Dlaczego, Cathy, dlaczego? Dlaczego? To najtrudniejsze py tanie, jakie ty lko można wy my ślić. By ł to najgorszy i najdłuższy dzień w naszy m ży ciu. Zgrzeszy liśmy i jakże szy bko Bóg postanowił nas ukarać. Rzeczy wiście, surowo patrzy ł na nas swoim uważny m okiem, tak jakby wiedział przez cały czas, że prędzej czy później okażemy się niegodni jego łaski. Zachowy waliśmy się jak na początku, zanim dostaliśmy telewizor. Przez cały dzień siedzieliśmy w milczeniu, czekając na wiadomości o Cory m. Chris usiadł w bujany m fotelu i wy ciągnął ręce do mnie i Carrie. Bujaliśmy się monotonnie do przodu i do ty łu, sły sząc jedy nie trzeszczenie desek w podłodze. Nie mam pojęcia, dlaczego nie zdrętwiały Chrisowi nogi; tak długo na nich siedziały śmy. Wreszcie wstałam, żeby się zająć klatką Mikiego, dałam mu jeść i wodę do picia, trzy małam go na rękach i pieściłam, mówiąc, że jego pan wkrótce wróci. By łam pewna, że my sz czuła, że coś niedobrego się dzieje. Nie bawiła się radośnie w swojej klatce i nawet gdy zostawiłam drzwiczki otwarte, nie wy szła, żeby szaleć po pokoju i wedrzeć się do domku dla lalek. Przy gotowałam posiłek, który ledwie tknęliśmy. Potem posprzątałam naczy nia, wy kąpaliśmy się i by liśmy gotowi do spania, uklękliśmy w szeregu obok łóżka Cory ’ego, żeby zmówić modlitwę. – Prosimy, prosimy, pozwól wy zdrowieć Cory ’emu i wrócić do nas. Jeżeli modliliśmy się o coś innego, to nie pamiętam już o co. Spaliśmy, czy raczej próbowaliśmy spać, wszy scy w jedny m łóżku, my po bokach, a Carrie w środku. Już nigdy więcej nie zgrzeszy my … nigdy, nigdy więcej.
„Boże, proszę, nie karz Cory ’ego za nasze grzechy, nie rań nas w ten sposób, już cierpieliśmy, bo nie chcieliśmy tego zrobić, naprawdę. Tak się jakoś stało, ty lko raz… i to nie by ło przy jemne, Boże, naprawdę, ani trochę”. *** Nastał nowy dzień, szary, ponury, wrogi. Za zaciągnięty mi draperiami zaczy nało się normalne ży cie. Wy gramoliliśmy się z łóżka i krąży liśmy po pokoju, próbując się czy mś zająć. Usiłowaliśmy rozweselić małą my szkę, która by ła smutna bez małego chłopca, dzielącego się z nią okruchami chleba. Z pomocą Chrisa zmieniłam pościel, potem posprzątaliśmy pokój. Przez cały ten czas Carrie siedziała w bujany m fotelu i patrzy ła przed siebie. Koło dziesiątej nie mieliśmy już nic do roboty. Pozostało nam ty lko usiąść na łóżku i czekać, aż otworzą się drzwi, wejdzie mama i uspokoi nas dobry mi wieściami. Niedługo potem rzeczy wiście przy szła, a jej oczy by ły czerwone od płaczu. Za nią stała babcia, wy soka, surowa, o suchy ch, stalowy ch oczach. Mama zachwiała się przy drzwiach, jakby miała zaraz upaść na podłogę. Oboje z Chrisem zerwaliśmy się na równe nogi, a Carrie z napięciem patrzy ła w puste oczy mamy. – Zawiozłam Cory ’ego do szpitala daleko stąd – wy jaśniła mama ściśnięty m, zdławiony m głosem – zarejestrowałam go pod fałszy wy m nazwiskiem i powiedziałam, że jest moim siostrzeńcem, który m się opiekuję. Kłamstwa! Zawsze kłamstwa! – Mamo, jak on się czuje? – zapy tałam niecierpliwie. Spojrzała na nas zamglony mi, niebieskimi oczami; pusty mi, patrzący mi w próżnię; zagubiony mi, szukający mi czegoś, co odeszło na zawsze – pomy ślałam, że swojego człowieczeństwa. – Cory miał zapalenie płuc – powiedziała. – Lekarze zrobili wszy stko, co mogli… ale by ło… za… za późno. Miał zapalenie płuc? Wszy stko, co mogli? Za późno? Wszy stko w czasie przeszły m! Cory nie ży ł! Nigdy już go nie zobaczy my ! Chris powiedział później, że ta wiadomość ogłuszy ła go jak potężny cios. Widziałam, jak zachwiał się, odwrócił, aby ukry ć twarz, opuścił nisko ramiona i zaczął płakać. W pierwszej chwili nie uwierzy łam jej. Stałam i patrzy łam, jakby nie pojmując znaczenia tego, co powiedziała. Ale wy raz jej twarzy przekonał mnie – poczułam wzbierającą w piersiach ogromną pustkę. Opadłam na łóżko, zdrętwiała, prawie sparaliżowana i nawet nie wiedziałam, że płaczę, dopóki nie poczułam wilgoci na ubraniu. Ale nawet wtedy nie chciałam uwierzy ć, że Cory odszedł z naszego ży cia. A Carrie, biedna Carrie, podniosła głowę, odrzuciła do ty łu i zaczęła krzy czeć! Krzy czała tak długo, aż osłabła i nie mogła już wy doby ć z siebie głosu. Pobiegła do kącika, w który m Cory trzy mał swoją gitarę i banjo, i ustawiła równiutko w rzędzie wszy stkie pary jego mały ch, znoszony ch tenisówek. Tam też usiadła w otoczeniu jego butów, muzy czny ch instrumentów i klatki Mikiego i od tego momentu nie odezwała się ani słowem. – Czy pójdziemy na jego pogrzeb? – zapy tał Chris zdławiony m głosem, nadal stojąc ty łem. – Już został pochowany – powiedziała mama. – Na pły cie nagrobkowej jest fałszy we nazwisko.
Potem bardzo szy bko uciekła z pokoju przed naszy mi py taniami, a za nią podąży ła babcia z ustami ściągnięty mi groźnie w cienką linię. Carrie, nasza mała roślinka, więdła z każdy m dniem bardziej. Czułam, że Pan Bóg mógł ją zabrać i pochować razem z Cory m w grobie z fałszy wy m nazwiskiem, z dala od miejsca spoczy nku taty. Żadne z nas nie mogło jeść. By liśmy ciągle zmęczeni. Nic nas nie interesowało. Oboje z Chrisem wy płakaliśmy oceany łez. Obwinialiśmy się o śmierć Cory ’ego. Powinniśmy by li uciec dawno temu. Powinniśmy by li uży ć naszego drewnianego klucza i wezwać pomoc. Pozwoliliśmy Cory ’emu umrzeć! By liśmy za niego odpowiedzialni, za naszego kochanego, cichego, tak utalentowanego chłopca, i pozwoliliśmy mu umrzeć. A teraz nasza mała siostra chowała się w kącie, z każdy m dniem słabnąc coraz bardziej. Chris odezwał się do mnie cicho, tak żeby Carrie nie usły szała. – Musimy uciekać, Cathy, i to szy bko. Inaczej wszy scy umrzemy, tak jak Cory. Z nami nie jest dobrze. Zby t długo by liśmy zamknięci. Ży jemy jak w próżni – bez zarazków, bez infekcji, z który mi dzieci się sty kają. Nie jesteśmy odporni na infekcje. – Nie rozumiem – odparłam. – No wiesz – szepnął, gdy usadowiliśmy się na jedny m krześle. – Tak jak te istoty z Marsa w książce Wojna światów, mogliby śmy wszy scy umrzeć od jednego, zamrożonego zarazka. Patrzy łam na niego przerażona. On wiedział znacznie więcej ode mnie. Spojrzałam na siedzącą w kącie pokoju Carrie. Jej słodka, dziecięca twarz z za duży mi i podkrążony mi oczami zwracała się w stronę nicości. Wiedziałam, że widzi wieczność, w której by ł teraz Cory. Całą miłość, którą darzy łam Cory ’ego, przelałam teraz na Carrie… ogromnie lękając się o nią. Miała małe, kościste ciało ze słabą szy ją, zby t małą, aby utrzy mać głowę. Czy w ten sposób kończy ły wszy stkie drezdeńskie lalki? – Chris, jeżeli będziemy musieli umrzeć, to nie tak jak my szy w pułapce. Jeżeli zabiją nas zarazki, to niech będą zarazki, ale gdy będziesz dzisiaj kradł, zabierz wszy stkie wartościowe rzeczy, jakie znajdziesz, ty le, ile damy radę unieść. Ja przy gotuję lunch na drogę. Bez rzeczy Cory ’ego w walizkach będziemy mieli więcej miejsca. Przed świtem już nas tu nie będzie. – Nie – szepnął. – Ty lko wtedy, gdy będziemy wiedzieli, że mama i jej mąż wy szli – ty lko wtedy możemy wziąć wszy stkie pieniądze i kosztowności. Weźmiemy ty lko najpotrzebniejsze rzeczy – żadny ch zabawek, żadny ch gier. I, Cathy, mama może dzisiaj pozostać w domu. Przecież nie może chodzić na przy jęcia w czasie żałoby. Jak mogła by ć w żałobie, skoro dla świata, w który m ży ła, nie istnieliśmy ? Tego dnia przy szła sama babcia. Jak zwy kle nie chciała z nami rozmawiać ani na nas patrzeć. My ślami by łam już daleko stąd i patrzy łam na nią jak na fragment przeszłości. Teraz, gdy zbliżał się moment naszej ucieczki, czułam lęk. Przed nami by ł ogromny świat. Będziemy zupełnie sami. Co teraz pomy ślą o nas ludzie? Nie by liśmy już tacy ładni jak dawniej, przy pominaliśmy raczej blade i schorowane my szy z długimi, matowy mi włosami, ubrani by liśmy w drogie ubrania i buty o przy padkowy ch rozmiarach. Zdoby waliśmy wiedzę, czy tając książki, a telewizja uczy ła nas przede wszy stkim przemocy, zachłanności i pobudzała wy obraźnię, ale nie nauczy ła nas niczego prakty cznego, co by nam pomogło wejść w normalne ży cie. Przetrwanie. Oto czego telewizja powinna uczy ć niewinne dzieci. Jak ży ć w świecie, w który m ludzie nie przejmują się nikim oprócz siebie – a często nie przejmują się nawet sobą. Pieniądze. Jeżeli w ogóle nauczy liśmy się czegoś przez te wszy stkie lata naszego uwięzienia, to tego, że najważniejsze są pieniądze. Jednak dobrze to mama kiedy ś ujęła: „To nie miłość rządzi światem – ty lko pieniądze”.
Wy jmowałam z walizki małe ubranka Cory ’ego, cały czas kapały mi łzy, pociągałam nosem. W jednej z boczny ch kieszeni walizki znalazłam zeszy t nutowy, który sam musiał spakować. Z bólem serca wy jmowałam zapisane kartki i patrzy łam na równe kreski nary sowane przy linijce i małe, koślawe, czarne nuty. Pod nutami (zapisu nutowego nauczy ł się na podstawie informacji w ency klopedii) napisał słowa niedokończonej piosenki: Chciałbym, żeby noc się skończyła, Chciałbym, żeby zaczął się dzień, Chciałbym, żeby deszcz lub śnieg padał, Albo żeby wiał wiatr, Albo żeby rosła trawa, Chciałbym, żeby było wczoraj, Chciałbym się bawić i grać… Mój Boże! Czy kiedy kolwiek ktoś napisał smutniejszą i bardziej melancholijną piosenkę? Więc to by ły słowa do melodii, którą ciągle grał. Ciągle pragnął czegoś, czego nie mógł mieć. Czegoś, co inni, mali chłopcy uważali za normalną i zwy czajną część ich ży cia. Czułam w sobie taką złość, że chciało mi się krzy czeć. Poszłam spać, wciąż my śląc o Cory m. I jak zwy kle, gdy się czy mś martwiłam, miałam sny. Ty m razem widziałam siebie na wijącej się polnej drodze pośród rozległy ch pastwisk, na który ch po lewej stronie rosły czerwone i różowe kwiaty, a po prawej bujały się łagodnie żółte i białe kwiatostany drzew owocowy ch, owiewane ciepły m wiaterkiem wiecznej wiosny. Jakieś małe dziecko trzy mało się mocno mojej ręki. Spojrzałam w dół, spodziewając się zobaczy ć Carrie – ale to by ł Cory ! Śmiał się, by ł szczęśliwy i podskakiwał obok mnie, próbując dotrzy mać mi kroku, a w ręku trzy mał bukiet kwiatów. Uśmiechnął się do mnie i już miał się odezwać, gdy usły szeliśmy świergot wielu jaskrawo opierzony ch ptaków siedzący ch na bajeczny ch drzewach przed nami. Z cudownego ogrodu, pełnego drzew i wielobarwny ch kwiatów, wy szedł nam naprzeciw wy soki, szczupły mężczy zna o złoty ch włosach i mocno opalonej skórze, ubrany w strój do tenisa. Zatrzy mał się kilkanaście metrów przed nami i wy ciągnął ręce do Cory ’ego. Moje serce nawet przez sen zaczęło mocniej bić z podniecenia i radości! To by ł tatuś! Wy szedł Cory ’emu na spotkanie, żeby nie musiał iść dalej sam. I chociaż wiedziałam, że powinnam wy puścić małą, ciepłą rękę Cory ’ego, chciałam go na zawsze przy sobie zatrzy mać. Tata spojrzał na mnie, nie z żalem, nie karcąco, ale z dumą i podziwem. Wtedy zwolniłam uścisk i stałam, patrząc, jak Cory radośnie biegnie w objęcia taty. Pochwy ciły go te same silne ramiona, które niegdy ś mnie obejmowały i sprawiały, że świat wy dawał się piękny. Chciałam także pójść tą drogą, poczuć jeszcze raz na sobie jego ramiona, odejść razem z nim… – Cathy, obudź się! – zawołał Chris, siedząc na moim łóżku i potrząsając mną. – Majaczy sz przez sen, śmiejesz się i płaczesz, witasz się i żegnasz. Czemu ci się ciągle coś śni? Mój sen gwałtownie odpły nął. Chris patrzy ł na mnie zaniepokojony, podobnie jak Carrie, która też się obudziła. Ty le czasu minęło, odkąd ostatni raz widziałam tatę na jawie, że jego twarz zaczęła się już zacierać w mojej pamięci. Ale Chris tak bardzo przy pominał tatę, by ł ty lko młodszy. Ten sen często powracał. By ł przy jemny. Przy nosił mi spokój. Dawał mi wiedzę, której wcześniej nie miałam. Ludzie nigdy naprawdę nie umierają. Ty lko odchodzą w lepsze miejsce,
gdzie czekają na ukochane osoby, aby się z nimi połączy ć. A potem jeszcze raz wracają na ziemię w ten sam sposób, w jaki po raz pierwszy tu przy by li.
Ucieczka
Dziesiąty listopada miał by ć ostatnim dniem naszego uwięzienia. Jeżeli Bóg nie mógł nas uwolnić, sami musieliśmy to zrobić. Tuż po dziesiątej wieczorem Chris miał dokonać ostatniej kradzieży. Mama przy szła do nas na parę minut, bardzo zmieszana i wy raźnie zaniepokojona. – Wy chodzimy z Bartem dziś wieczorem. Ja nie chcę, ale on nalega. Widzicie, on nie rozumie, dlaczego jestem taka smutna. Nic dziwnego, że nie rozumiał. Chris zarzucił na plecy worek, patrząc na mnie i Carrie, po czy m zamknął za sobą drzwi i przekręcił w zamku drewniany klucz. Musiał zamknąć nas na klucz, żeby nie wzbudzać podejrzeń, gdy by babcia przy szła nas skontrolować. Leżały śmy z Carrie obok siebie, otaczałam ją opiekuńczo ramieniem. Gdy by nie ten sen, z którego dowiedziałam się, że Cory ma dobrą opiekę, nadal by m płakała, nie mając go blisko siebie. Nie mogłam powstrzy mać łez na my śl o mały m chłopcu, który nazy wał mnie mamą. Wprawdzie robił to ty lko wtedy, gdy starszego brata nie by ło w pobliżu. Bał się, że Chris uznałby go za maminsy nka, gdy by wiedział, jak bardzo tęskni za matką. I chociaż mu mówiłam, że Chris też kiedy ś bardzo potrzebował mamy, Cory nadal miał się na baczności. Usiłował samego siebie przekonać, że brak matki i ojca nie miał dla niego znaczenia. Trzy małam Carrie w objęciach, przy sięgając sobie, że gdy by m miała kiedy ś dzieci, nigdy nie musiały by tak za mną tęsknić. By łaby m najlepszą matką na świecie. Godziny ciągnęły się jak lata, a Chris ciągle nie wracał z ostatniej wy prawy do salonów mamy. By łam zdenerwowana – wy obrażałam sobie wszy stkie nieszczęścia, jakie mogły go spotkać. Bart Winslow… podejrzliwy mąż… mógł złapać Chrisa! Wezwać policję! Wtrącić Chrisa do więzienia! A mama stałaby cicho obok i udawałaby zaskoczoną widokiem złodzieja. O nie, oczy wiście ona nie ma sy na. Przecież, na Boga, wszy scy wiedzą, że jest bezdzietna. Czy widzieli ją kiedy ś z dzieckiem? Nie zna tego jasnowłosego chłopca o błękitny ch oczach, tak bardzo podobny ch do jej własny ch. W końcu miała przecież wielu kuzy nów – a złodziej jest ty lko złodziejem, nawet jeżeli łączy ły by ich więzy krwi i by ł jakimś dalekim krewny m. No i babcia! Gdy by go złapała – wy my śliłaby okrutną karę! Nadszedł świt oznajmiony pianiem koguta. Słońce zatrzy mało się niechętnie na hory zoncie. Wkrótce będzie za późno, żeby jechać. Ranny pociąg minie stację, a my musieliśmy uciec kilka godzin przed przy jściem babci do pokoju. Czy wy śle za nami pościg? Powiadomi policję? A może, co by ło bardziej prawdopodobne, puści nas wolno, zadowolona, że nareszcie się nas pozby ła? Zdesperowana poszłam na poddasze, aby wy jrzeć na zewnątrz. Mglisty, zimny dzień. Gdzieniegdzie leżały resztki starego śniegu. Ponury, tajemniczy dzień, który, jak mi się wy dawało, nie mógł nam przy nieść radości i wolności. Ponownie usły szałam kogucie kukury ku; wy dawało się takie odległe. Ale modliłam się, aby Chris, cokolwiek robił i gdziekolwiek by ł, też to usły szał i wracał.
Pamiętam doskonale ten chłodny poranek, gdy Chris wśliznął się z powrotem do naszego pokoju. Leżałam ubrana, gotowa do drogi, i nawet w ty ch przery wany ch snach, które przy chodziły i znikały, czekałam na Chrisa, aby wrócił i nas uratował. Tuż przy drzwiach Chris się zatrzy mał, patrząc na mnie bły szczący mi oczami. Potem bez pośpiechu skierował się w moją stronę. Złodziejska sakwa by ła pusta. – Gdzie biżuteria? – krzy knęłam. – Dlaczego by łeś tak długo? Spójrz przez okno, już słońce wschodzi! W ży ciu nie zdąży my na dworzec! Mój głos by ł nieprzy jemny i oskarżający. – Znowu zrobiłeś się ry cerski, tak? Dlatego wróciłeś bez drogocennej biżuterii mamy ? Stał bez ruchu z pusty mi, płaskimi poszewkami w ręku. – Zniknęła – powiedział głucho. – Cała biżuteria zniknęła. – Zniknęła? – rzuciłam ostro, pewna, że kłamie, ochraniając ją i ciągle nie chcąc zabrać mamie przedmiotów, które tak kochała. Potem spojrzałam mu w oczy. – Zniknęła? Chris, ta biżuteria jest tam zawsze. A zresztą, co się z tobą dzieje – dlaczego tak dziwnie wy glądasz? Upadł przy łóżku, a potem zaczął szlochać! Wielki Boże! Co się stało? Dlaczego płakał? To straszne, gdy mężczy zna płacze, a teraz uważałam go za mężczy znę, nie za chłopca. Objęłam go ramionami, pieściłam jego włosy, policzki, plecy, potem go pocałowałam, wszy stko po to, aby złagodzić ciężar tej okropnej rzeczy, jaką przeży ł. Robiłam to, co mama kiedy ś robiła, gdy przeży wał stresy, i czułam podświadomie, że jego namiętność nie zostanie rozbudzona, aby chcieć więcej, niż ja mu chciałam dać. Właściwie musiałam go zmusić do mówienia. Zdławił w sobie płacz i przełknął łzy, osuszy ł twarz brzegiem prześcieradła. Potem skierował oczy na te okropne obrazy przedstawiające piekło i jego okropności. Mówił ury wany mi zdaniami i często przery wał, starając się powstrzy mać szloch. Opowiadał wszy stko, klęcząc przy moim łóżku, podczas gdy ja trzy małam jego roztrzęsione ręce. Całe ciało Chrisa drżało, a błękitne oczy stały się ciemne i smutne. – Więc – zaczął, ciężko oddy chając – gdy ty lko wszedłem do jej pokoju, zorientowałem się, że coś jest nie w porządku. Nie zapalając światła, włączy łem swoją latarkę i nie mogłem uwierzy ć własny m oczom! Wy jechali, Cathy – mama i jej mąż wy jechali! Nie na jakieś przy jęcie w sąsiedztwie, ale naprawdę się wy prowadzili! Zabrali ze sobą wszy stkie osobiste drobiazgi: z kredensu zniknęły wszy stkie ozdóbki, z toaletki wszy stkie kosmety ki, kremy, balsamy, pudry i perfumy – wszy stko, co tam kiedy ś by ło, zniknęło. Na toaletce nie by ło nic. Tak mnie to przy biło, że jak szalony biegałem po pokojach, wy ciągając szuflady i przetrząsając je w nadziei, że znajdę coś wartościowego, co mogliby śmy spienięży ć… i nie znalazłem nic! Och, odwalili dobrą robotę – nie zostawili ani jednego porcelanowego pudełeczka, ani jednego przy cisku do papieru z weneckiego szkła, wartego fortunę. Pobiegłem do ubieralni i otworzy łem wszy stkie szuflady. Owszem, zostawiła starocie bez żadnej wartości: szminki, kremy i inne tego ty pu rzeczy. Potem otworzy łem tę specjalną dolną szufladę – wiesz, tę, o której mówiła nam już dawno temu, nie my śląc, że my właśnie będziemy ją okradać. Poszukałem mały ch przy cisków, które trzeba wcisnąć według pewnego kodu – jej daty urodzenia, inaczej sama by pewnie zapomniała. Pamiętasz, jak się śmiała, gdy nam o ty m mówiła? Tajna skry tka otworzy ła się naty chmiast i ujrzałem te aksamitne tace, na który ch powinno leżeć kilkanaście pierścionków, ale nie by ło ani jednego! Zniknęły też bransoletki, naszy jniki, kolczy ki, co do sztuki, Cathy, i nawet ta tiara, którą mierzy łaś. O rany, nie masz pojęcia, jak się czułem! Ty le razy mnie namawiałaś, żeby m zabrał chociaż jeden pierścionek, a ja nie chciałem, ponieważ jej wierzy łem.
– Nie płacz już, Chris – poprosiłam, gdy znów przerwał i wtulił głowę w moje piersi. – Nie wiedziałeś, że wy jedzie tak szy bko po śmierci Cory ’ego. – Tak, bardzo się zamartwia, prawda? – spy tał z gory czą, na co moje palce zacisnęły się na jego głowie. – Naprawdę, Cathy – konty nuował. – Straciłem kontrolę nad sobą. Biegałem od szafy do szafy, wy rzucałem z nich wszy stkie zimowe rzeczy i nagle odkry łem, że zniknęły wszy stkie letnie ubrania, razem z dwoma kompletami walizek. Opróżniłem pudełka na buty, przerzuciłem szuflady w szafach i szukałem tej puszki z monetami, którą trzy mał jej mąż, ale też ją zabrał albo schował w lepsze miejsce. Przeszukałem każdy kąt i by łem naprawdę wściekły. My ślałem nawet o wzięciu jednej z ty ch duży ch lamp, ale waży ła chy ba z tonę. Zostawiła swoje futra z norek, więc pomy ślałem o zabraniu takiego futra, ale ty je przy mierzałaś i wszy stkie by ły za duże. By łem tak zdesperowany, próbując znaleźć coś cennego, że niemal zacząłem rwać włosy z głowy, my śląc, jak sobie poradzimy bez odpowiedniej sumy pieniędzy ? I wiesz, w ty m momencie, gdy stałem pośrodku jej pokoju i my ślałem o naszej sy tuacji i słaby m zdrowiu Carrie, nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia, czy zostanę lekarzem. Chciałem ty lko stąd uciec! Nagle, gdy już się wy dawało, że nie znajdę nic godnego uwagi, zajrzałem do dolnej szuflady nocnego stolika. Nigdy jej wcześniej nie sprawdzałem. A tam, Cathy, znalazłem oprawione w srebrną ramę zdjęcie taty, ich akt ślubu i małe pudełeczko z zielonego aksamitu. Cathy, w środku tego zielonego pudełeczka by ła mamy obrączka i zaręczy nowy pierścionek z diamentem – które dostała od taty. To tak bardzo zabolało, że zabrała wszy stko, oprócz jego zdjęcia i ty ch dwóch pierścionków, które jej ofiarował. A wtedy przy szła mi do głowy bardzo dziwna my śl. Może wiedziała, kto wy kradał pieniądze z jej pokoju i zostawiła te rzeczy specjalnie? – Nie! – odparłam drwiąco, odrzucając jego miłosierne rozważania. – Po prostu przestał ją obchodzić – ona ma swojego Barta! – Mimo wszy stko by łem wdzięczny, że znalazłem cokolwiek. Tak więc worek nie jest taki pusty, jak się może wy dawać. Mamy zdjęcie taty i jej pierścionki – ale ty lko zupełnie beznadziejna sy tuacja mogłaby mnie zmusić, żeby który ś z nich oddać w zastaw. W jego głosie wy czułam ostrzeżenie, które jednak nie zabrzmiało tak szczerze, jak powinno. Wy dawało się, że stawał się ty m samy m ufny m Christopherem Doll, który wszędzie widział dobro. – Mów dalej. Co się stało potem? Nie by ło go tak długo, a to, co mi opowiedział, nie mogło mu zająć całej nocy. – Pomy ślałem, że skoro nie mogę obrabować mamy, pójdę obrabować babcię. O mój Boże, pomy ślałam. Nie poszedł… nie mógł pójść. A jednak, jaka doskonała zemsta! – Wiesz, że ona ma biżuterię, pełno pierścionków na wszy stkich palcach i tę przeklętą diamentową broszkę, którą nosi codziennie pod szy ją jako część swojego mundurka, no i jeszcze diamenty i rubiny, które założy ła na bożonarodzeniowe przy jęcie. Poza ty m – pomy ślałem – ma pewnie inne łupy do zabrania. Przekradłem się na dół długimi, ciemny mi kory tarzami i podszedłem na palcach do zamknięty ch drzwi pokoju babci. Że też miał odwagę to zrobić. Ja by m nigdy … – Spod drzwi wy dostawała się nikła plama żółtego światła, ostrzegająca mnie, że ona jeszcze nie śpi. Trochę się zdenerwowałem, bo powinna by ła już spać. W inny ch okolicznościach to światło by mnie powstrzy mało i nie działałby m tak szaleńczo… – Chris! Mów dalej! Powiedz mi, co takiego szaleńczego zrobiłeś! Gdy by m by ła tobą, zawróciłaby m naty chmiast i przy biegła prosto tutaj! – Ale ja nie jestem tobą, Catherine Doll, jestem sobą… Starałem się by ć ostrożny, więc delikatnie uchy liłem drzwi, chociaż cały czas się bałem, żeby nie skrzy pnęły i mnie nie wy dały.
Na szczęście ktoś dobrze smaruje zawiasy. Przy łoży łem oko do szpary i zajrzałem do środka. – Zobaczy łeś ją nago! – przerwałam. – Nie! – odpowiedział niecierpliwie, trochę rozdrażniony. – Nie widziałem jej nago, i całe szczęście. Siedziała w łóżku pod kołdrą, miała na sobie grubą, nocną koszulę z długimi rękawami i z kołnierzy kiem i by ła zapięta z przodu aż po szy ję. Ale w pewny m sensie złapałem ją nago. Pamiętasz te jej stalowo-błękitne włosy, który ch nienawidzimy. Nie miała ich na głowie! Wisiały na głowie manekina na jej nocny m stoliku, tak jakby chciała mieć je w nocy blisko siebie. – Nosi perukę? – zapy tałam zaskoczona, chociaż nie powinnam się dziwić. Jeżeli ktoś ciągle zbiera włosy w węzeł i mocno zaczesuje do ty łu, to prędzej czy później musi wy ły sieć. – Zgadłaś, nosi perukę, a te włosy, które miała na przy jęciu w czasie świąt, też musiały by ć peruką. Na głowie zostały jej ty lko rzadkie, żółte kosmy ki i ma też takie różowe miejsca w ogóle bez włosów. Na końcu długiego nosa miała okulary bez oprawy, a przecież nigdy nie widzieliśmy babci w okularach. Jej wąskie usta poruszały się, gdy przesuwała oczami po linijkach wielkiej, czarnej książki, którą trzy mała w ręku – oczy wiście by ła to Biblia. Siedziała tam, czy tając pewnie o nierządnicach i ich niecny ch czy nach, bo jej twarz przy brała okropnie srogi wy raz. Po chwili odłoży ła Biblię, wy szła z łóżka i uklękła. Pochy liła głowę, splotła ręce pod brodą, zupełnie tak jak my, i modliła się po cichu, co trwało bez końca. Nagle powiedziała na głos: „Panie, wy bacz mi wszy stkie grzechy. Zawsze robię to, co uważam za słuszne, i jeżeli popełniłam błędy, proszę, uwierz mi, że robię wszy stko w dobrej wierze. Pozwól mi na zawsze znaleźć łaskę w twy ch oczach. Amen”. Wróciła do łóżka i zgasiła światło. Stałem na kory tarzu i zastanawiałem się, co zrobić. Mówił dalej i teraz jego ręce by ły zatopione w moich włosach, podtrzy mując moją głowę. – Poszedłem do tej głównej rotundy, gdzie koło schodów stoi biurko, i znalazłem pokój dziadka. Nie by łem pewien, czy odważę się otworzy ć jego drzwi, aby stawić czoło człowiekowi, który od ty lu lat jest umierający. Ale to by ła moja ostatnia szansa i musiałem ją wy korzy stać. Niech się dzieje, co chce, pomy ślałem, i jak prawdziwy złodziej zbiegłem bezszelestnie na dół. Ujrzałem duże, bogato urządzone pokoje, wielkie i ładne, i zastanawiałem się tak jak ty kiedy ś, jak by to by ło, gdy by śmy wy chowy wali się w takim domu. Zastanawiałem się, jak to jest, gdy na każde skinienie ma się kilku służący ch. Och, Cathy, to jest piękny dom z jeszcze piękniejszy mi meblami. Wy dają się zby t kruche, żeby na nich siadać, i zby t wy szukane, żeby czuć się w nich swobodnie. Są też ory ginalne olejne obrazy, rzeźby i popiersia, głównie na piedestałach, oraz kosztowne orientalne dy wany. Drogę do biblioteki znałem dzięki tobie, bo to ty zadawałaś mamie tak piekielnie dużo py tań. A ten dom to istny labiry nt pokoi i kory tarzy. Ale do biblioteki łatwo by ło trafić: to by ł olbrzy mi pokój i by ło w nim cicho jak w grobie. Wy soki na sześć metrów, zabudowany półkami sięgający mi sufitu, z poziomem, na który prowadziły kręcone, metalowe schody. W ży ciu nie widziałem ty lu książek w pry watny m domu. Nic dziwnego, że nikt nie zauważy ł braku ty ch kilkudziesięciu pozy cji, które przy niosła nam mama – chociaż, gdy przy jrzałem się uważnie, zauważy łem w długich rzędach oprawiony ch w skórę, ze złoty mi tłoczeniami i gruby mi grzbietami, puste miejsca. By ło tam też biurko, duże i masy wne, ważące pewnie z tonę, a za nim wy soki, skórzany obrotowy fotel. Już widziałem dziadka siedzącego przy ty m biurku, wy dającego rozkazy na lewo i prawo i korzy stającego z telefonów – na biurku by ło sześć telefonów, Cathy, sześć! Ale gdy je sprawdziłem, my śląc, że mógłby m z nich skorzy stać, okazało się, że by ły rozłączone. Po lewej stronie biurka by ł rząd wy sokich, wąskich okien, wy chodzący ch na ukry ty ogród – naprawdę niesamowity widok, nawet w nocy. By ły też dwie długie, brązowawe sofy, odsunięte od ściany o jakiś metr, żeby można by ło swobodnie za nimi przechodzić. Przy kominku stały krzesła i oczy wiście by ły też stoły i inne przedmioty, o które można się by ło potknąć.
Westchnęłam, bo chociaż mówił rzeczy ciekawe, to jednak z niecierpliwością czekałam na tę okropną wiadomość, która miała mnie powalić z nóg. – Pomy ślałem, że pieniądze mogą by ć ukry te w biurku. Zapaliłem latarkę i zacząłem wy ciągać wszy stkie szuflady. By ły otwarte, ponieważ niczego w nich nie by ło! Zupełnie puste! To mnie zdziwiło, bo po co komuś biurko, jeżeli nie trzy ma w nim różny ch gumek, spinaczy, ołówków, długopisów, notatników i inny ch drobiazgów? Nawet nie wiesz, jakie podejrzenia przy szły mi do głowy. Wtedy właśnie się zdecy dowałem. Po przeciwnej stronie biblioteki znajdowały się drzwi do pokoju dziadka. Powoli ruszy łem w tamtą stronę. W końcu miałem go zobaczy ć… stanąć twarz w twarz ze znienawidzony m dziadkiem, który właściwie by ł również naszy m wujkiem. – Wy obrażałem sobie to spotkanie. On leży na łóżku chory, ale nadal srogi, mściwy i zimny jak lód. Otwieram kopnięciem drzwi, zapalam światło i wtedy on mnie dostrzega. Wstrzy muje oddech! Poznaje mnie… musiałby wiedzieć, kim jestem, wy starczy łoby jedno spojrzenie i już by wiedział. Mówię do niego: „Jestem, dziadku, twoim wnukiem, którego nie chciałeś nigdy widzieć na ty m świecie. Na górze, w zamknięty m pokoju zachodniego skrzy dła są jeszcze moje dwie siostry. Kiedy ś miałem też młodszego brata, ale on już nie ży je – i ty pomogłeś go zabić!”. Miałem to wszy stko ułożone w głowie, ale wątpię, czy naprawdę by m to powiedział. Chociaż ty bez wątpienia by ś to wszy stko wy krzy czała mu w twarz – tak jak Carrie, gdy by umiała się wy słowić. Może by m to zresztą powiedział ty lko dla dzikiej przy jemności patrzenia, jak się wije z bólu, a może okazałby smutek, żal i skruchę… albo, co bardziej prawdopodobne, dziką wściekłość, że w ogóle ży jemy ?! Nie mogłem znieść już dłużej świadomości, że jesteśmy więźniami i że Carrie mogłaby tu umrzeć, tak samo jak Cory. Wstrzy małam oddech. Z zaparty m tchem czekałam na ciąg dalszy. – Ostrożnie przekręciłem klamkę, chcąc go zaskoczy ć, i wtedy zrobiło mi się wsty d – postanowiłem działać odważnie! Podniosłem nogę i kopnąłem w drzwi! W środku by ło tak ciemno, że kompletnie nic nie widziałem. Po omacku szukałem na ścianie kontaktu, ale nie mogłem znaleźć. Wtedy zapaliłem latarkę i skierowałem snop światła prosto przed siebie na białe, szpitalne łóżko. Stałem i gapiłem się, bo by ł to widok, jakiego nie spodziewałem się zobaczy ć – zwinięty materac w niebiesko-białe paski. Puste łóżko, pusty pokój. Nie by ło tam umierającego dziadka, który z ledwością oddy chał i by ł podłączony do przeróżny ch urządzeń utrzy mujący ch go przy ży ciu – Cathy, poczułem się tak, jakby m dostał pięścią w brzuch, bo już przy gotowałem się na to spotkanie, a jego tam nie by ło. – Przy łóżku stała laska, a niedaleko niej bły szczący wózek inwalidzki, w który m go widzieliśmy. Wy glądał ciągle jak nowy – musiał go niezby t często uży wać. Między dwoma krzesłami stał ty lko jeden mebel – by ł to kredens… na który m nie by ło ani jednej rzeczy. Ani grzebienia, ani szczotki, zupełnie nic. Poza ty m czułem, że pokój dziadka nie by ł uży wany od bardzo długiego czasu. Powietrze by ło nieświeże i zatęchłe. Na kredensie zebrała się warstwa kurzu. Biegałem po pokoju, szukając czegoś wartościowego, co by śmy mogli później sprzedać. Nic – znowu nic! Rozsadzała mnie taka wściekłość, że pobiegłem z powrotem do biblioteki, żeby poszukać tego obrazu, o który m mama mówiła, że zakry wał sejf. – Sama wiesz, ile razy widzieliśmy w telewizji złodziei otwierający ch ścienne sejfy i wy dawało mi się to dziecinnie proste. Wy starczy ło przy łoży ć ucho do szy frowego zamka i bardzo powoli go przekręcać, przy słuchując się uważnie zgrzy tnięciom… i liczy ć je… tak mi się wy dawało. Wtedy zna się już numer i można go bezbłędnie wy kręcić – a potem, voila! Sejf się otwiera. Przerwałam mu. – A dziadek – dlaczego nie by ło go w łóżku?
Mówił dalej, jakby mnie w ogóle nie sły szał. – No więc wsłuchiwałem się w te zgrzy tnięcia. Pomy ślałem sobie, że gdy by udało mi się otworzy ć ten sejf – też by łby pewnie pusty ! I wiesz, co się stało, Cathy ? Usły szałem te zaszy frowane zgrzy tnięcia, które podały mi kombinację – ha, ha! Ale nie mogłem nadąży ć z liczeniem! Mimo to spróbowałem przekręcić górną tarczę zamka, my śląc, że przez przy padek mógłby m wpaść na właściwą kombinację cy fr. Drzwi sejfu nie otworzy ły się. Nic z tego nie rozumiałem. Z ency klopedii nie można się zby t dobrze dowiedzieć, jak zostać złodziejem – to musi samo przy jść. Rozejrzałem się za czy mś wąskim i mocny m, bo miałem nadzieję, że może uda mi się podważy ć spręży nę, która otwiera zamek. Cathy, właśnie wtedy usły szałem kroki! – O, do diabła! – zaklęłam, wczuwając się w sy tuację. – Szy bko schowałem się za jedną z sof i położy łem płasko na brzuchu – i wtedy sobie przy pomniałem, że w pokoju dziadka zostawiłem latarkę. – O Boże! – Już po mnie, pomy ślałem, ale leżałem zupełnie cicho. Do biblioteki weszli jakaś kobieta i mężczy zna. Ona pierwsza się odezwała słodkim, dziewczęcy m głosem. „John, przy sięgam, że mi się nie wy dawało! Naprawdę sły szałam odgłosy dochodzące z tego pokoju”. „Ty zawsze coś sły szy sz” – narzekał mocny, gardłowy głos. To by ł John, ten ły sy lokaj. Sprzeczająca się para przeszukała bez entuzjazmu bibliotekę, potem mały pokój obok. Wstrzy małem oddech, czekając, kiedy znajdą moją latarkę, ale oni jej, nie wiem czemu, nie znaleźli. My ślę, że by ło tak dlatego, że John miał ochotę patrzeć wy łącznie na tę kobietę. Właśnie gdy chciałem wstać, żeby uciec z biblioteki, oni wrócili i usiedli właśnie na tej sofie, za którą ja się schowałem! Cóż, by łem gotów się zdrzemnąć, my ślałem jednak o ty m, że ty pewnie wy chodzisz z siebie i zastanawiasz się, dlaczego tak długo nie wracam. Ale ponieważ by łaś zamknięta na klucz, wiedziałem, że nie przy jdziesz mnie szukać. Jednak to dobrze, że nie zasnąłem. – Dlaczego? – Pozwól mi powiedzieć po swojemu, Cathy, proszę. No więc, gdy przy szli do biblioteki i usiedli na sofie, John powiedział: „No widzisz, mówiłem ci, że nikogo tu nie ma” – wy dawał się zadowolony z siebie. – „Naprawdę, Liwy, jesteś piekielnie nerwowa. To przestaje by ć zabawne”. „Ale, John, ja naprawdę coś sły szałam”. „Mówiłem już, sły szy sz za dużo rzeczy, który ch nie ma. Dopiero dzisiaj rano mówiłaś znów o my szach na poddaszu, jak bardzo hałasują”. John zachichotał w ty m momencie i musiał zrobić coś tej ładnej dziewczy nie, bo zaczęła głupio rechotać i jeżeli protestowała, to nie robiła tego z przekonaniem. Chwilę później ten John mruknął: „Ta stara suka zabija wszy stkie my szy na poddaszu. Zanosi im jedzenie w koszy ku… dość jedzenia, żeby zabić całą niemiecką armię my szy ”. Sły szałam, co mówił Chris. I nadal nie widziałam w ty m nic niezwy kłego, by łam taka głupia i naiwna. Chris odchrząknął i mówił dalej. – Z moim żołądkiem działo się coś dziwnego i serce zaczęło tak głośno bić, aż przestraszy łem się, że ta para na sofie mnie usły szy. Liwy powiedziała: „Tak, to złośliwa starucha i prawdę mówiąc, zawsze wolałam starszego pana – przy najmniej umiał się uśmiechać. A ona nie umie. Kiedy przy chodzę tu posprzątać, ciągle spoty kam ją w jego pokoju… stoi i patrzy na puste łóżko i ma na twarzy ten dziwny, zacięty uśmieszek, chy ba rozkoszy, że już go nie ma, że go przeży ła, jest teraz wolna i nikt jej nie zamęcza, i nie mówi, co robić, a czego nie, i nie każe skakać na każde wezwanie. Boże, czasami się zastanawiam, jak oni mogli z sobą ży ć? Ale teraz, gdy on już nie ży je, ona ma jego pieniądze”.
„No tak, pewnie, że ma trochę. Ona ma własne pieniądze po rodzicach. Ale to jej córka ma miliony, które zostawił stary Malcolm Neal Foxworth”. „Ta stara wiedźma nie potrzebuje więcej – dodała Liwy. – Nie obwiniaj starszego pana, że zostawił cały majątek swojej córce. Ona wy cierpiała przy nim dużo, usługiwała mu i by ła na każde skinienie, a przecież miał do tego pielęgniarki. Jednak traktował ją jak niewolnicę. Ale teraz ona też jest wolna, wy szła za tego przy stojnego, młodego faceta i sama jest jeszcze młoda i piękna, do tego ma mnóstwo forsy. Niektórzy ludzie mają ty le szczęścia. A ja… ja nigdy go nie miałam”. „A co ze mną, Liwy, kochanie? Masz przecież mnie – przy najmniej dopóki nie pojawi się następna ładna buzia”. A ja siedziałem za tą sofą, sły szałem to wszy stko i by łem otępiały z wrażenia. My ślałem, że za chwilę zwy miotuję, ale dalej przy słuchiwałem się rozmowie pary na kanapie. Chciałem wstać i pobiec szy bko po ciebie i Carrie, żeby was stąd zabrać, póki nie jest za późno. – Ale by łem jak w pułapce. Gdy by m się ruszy ł, zobaczy liby mnie. A ten John jest spokrewniony z babcią… trzeci kuzy n, tak mówiła mama… nie my ślę, żeby trzeci kuzy n miał jakieś znaczenie, ale wy daje się, że John zdoby ł zaufanie babci, inaczej przecież nie mógłby w każdej chwili korzy stać z jej samochodów. Widziałaś go, Cathy, taki ły sy mężczy zna w liberii. Oczy wiście, wiedziałam, o kim mówił, ale by łam tak zaszokowana, że odebrało mi mowę. – No więc – Chris ciągnął swą opowieść beznamiętny m tonem – kiedy leżałem za sofą i próbowałem powstrzy mać walenie serca, John i pokojówka zaczęli się poważnie do siebie zabierać. Sły szałem, jak się poruszali na sofie, gdy on zdejmował jej ubranie, a ona jemu. – Rozbierali się nawzajem? – spy tałam. – Ona mu naprawdę pomagała zdjąć rzeczy ? – Tak mi się wy dawało – powiedział bez entuzjazmu. – I ona nie krzy czała, nie broniła się? – Pewnie, że nie. Chciała tego! I strasznie długo to trwało! Wy dawali takie dźwięki, Cathy – nie uwierzy łaby ś. Jęczała, krzy czała, sapała i stękała, a on kwiczał jak zarzy nana świnia. Musiał by ć w ty m dobry, bo na koniec ona wrzasnęła jak nienormalna. Potem, gdy już by ło po wszy stkim, leżeli, palili papierosy i plotkowali o ty m, co się dzieje w ty m domu – i wierz mi, wiedzą prawie o wszy stkim. A potem kochali się drugi raz. – Dwa razy tej samej nocy ? – To jest możliwe. – Chris, dlaczego mówisz tak jakoś dziwnie? Wahał się chwilę, potem odsunął trochę i bacznie przy glądał się mojej twarzy. – Cathy, czy ty nie słuchałaś? Kosztowało mnie wiele wy siłku, żeby opowiedzieć ci wszy stko po kolei. Nie sły szałaś? Czy sły szałam? Pewnie, że sły szałam, wszy stko. Zby t długo czekał z obrabowaniem mamy. Powinien by ł zabierać po trochu przez cały czas, tak jak go prosiłam. Więc mama i jej mąż wy jechali na następne wakacje. Co to za nowina? Ciągle wy jeżdżali i wracali. Zrobiliby wszy stko, żeby wy jechać z tego domu, i nie mogłam ich za to winić. Czy my nie by liśmy przy gotowani na to samo? Ściągnęłam brwi i rzuciłam Chrisowi długie, badawcze spojrzenie. Oczy wiście wiedział coś, o czy m nie chciał mi powiedzieć. Ciągle ją osłaniał, ciągle ją kochał. – Cathy – zaczął rozpaczliwie. – Już dobrze, Chris. Nie mam do ciebie pretensji. Więc, nasza droga, słodka, dobra, kochająca mama i jej młody, przy stojny mąż wy jechali na kolejne wakacje i zabrali ze sobą całą biżuterię. I tak damy sobie radę. Trzeba pożegnać się z bezpieczeństwem tam, na zewnątrz. Ale i tak
pojedziemy ! Będziemy pracować, znajdziemy sposób, żeby się utrzy mać i opłacić lekarzy dla Carrie. Nieważna biżuteria; nieważne bezlitosne zachowanie mamy, która zostawiła nas bez słowa wy jaśnienia, dokąd wy jeżdża i kiedy wraca. Zdąży liśmy się już przy zwy czaić do bezwzględnej, surowej, bezmy ślnej obojętności. „Po co ty le łez, Chris – po co?” – Cathy – wrzasnął wściekle, wlepiając we mnie załzawione oczy. – Dlaczego nie słuchasz i nie odpowiadasz? Gdzie masz uszy ? Czy w ogóle sły szałaś, co powiedziałem? Nasz dziadek nie ży je! Nie ży je już prawie od roku! Teraz naprawdę to do mnie dotarło. Jeżeli dziadek już nie ży ł, to oznaczało dobre nowiny ! Teraz mama odziedziczy spadek! Będziemy bogaci! Otworzy drzwi i nas uwolni. Teraz nie musieliśmy już uciekać. Ale zaraz napły nęły inne my śli, trudne i destrukcy jne – mama nie powiedziała nam, że umarł jej ojciec. Skoro wiedziała, jak dłuży ły nam się te lata, dlaczego trzy mała to w tajemnicy, ciągle czekając? Dlaczego? Oszołomiona i rozbita nie wiedziałam, co powinnam czuć: szczęście, radość czy żal. Ogarnął mnie dziwny, paraliżujący lęk. – Cathy – szepnął Chris, chociaż nie miałam pojęcia, dlaczego szeptał. Carrie i tak nie sły szała. Ona ży ła w inny m świecie. By ła zawieszona między ży ciem a śmiercią i głodując, skłaniała się coraz bardziej ku Cory ’emu. – Cathy, mama świadomie nas oszukała. Jej ojciec umarł, po kilku miesiącach został odczy tany testament, a ona przez cały czas nic nam nie mówiła, ty lko zostawiła nas tutaj, żeby śmy czekali i gnili. Dziewięć miesięcy temu by liby śmy wszy scy o dziewięć miesięcy zdrowsi! Cory by dzisiaj ży ł, gdy by mama wy puściła nas w dniu śmierci swojego ojca albo nawet po odczy taniu testamentu. Nie mogłam zebrać my śli, wpadłam do głębokiej studni zdrady, którą mama wy kopała, aby nas w niej utopić. Zaczęłam płakać. – Zachowaj łzy na później – poradził Chris, który sam dopiero co płakał. – Jeszcze nie wszy stko sły szałaś. Jest więcej… znacznie więcej gorszy ch rzeczy ! – Więcej? Co jeszcze mógł mi powiedzieć? Mama okazała się oszustką i złodziejką – ukradła nam młodość i zabiła Cory ’ego, walcząc o zdoby cie fortuny, której nie chciała dzielić z już niepotrzebny mi dziećmi. Jak dobrze umiała nam tamtej nocy wy jaśnić, czego możemy oczekiwać, gdy staniemy się bogaci. Czy wtedy domy ślała się, co zrobi z niej dziadek? I czy już wtedy godziła się na to? Padłam Chrisowi w ramiona i mocno się do niego przy tuliłam. – Nie mów już więcej! Już dość sły szałam… nie każ mi nienawidzić jej jeszcze bardziej! – Nienawidzić… jeszcze nawet nie wiesz, co to znaczy. Ale zanim ci opowiem resztę, pamiętaj, że uciekamy stąd bez względu na wszy stko. Pojedziemy na Flory dę, tak jak planowaliśmy. Będziemy pławić się w słońcu i ułoży my sobie ży cie jak najlepiej. Ani przez chwilę nie będziemy się wsty dzić tego, kim jesteśmy i co zrobiliśmy, bo to, co nas łączy ło, jest niczy m w porównaniu z ty m, co zrobiła nasza mama. Nawet jeżeli umrzesz przede mną, będę zawsze pamiętał nasze ży cie tu, na poddaszu. Będę pamiętał nasze tańce pod papierowy mi kwiatami, twój wdzięk i moją niezdarność. Będę pamiętał zapach butwiejącego drewna i będzie on dla mnie niczy m różane perfumy, bo bez ciebie by łoby tu tak zimno i pusto. Dałaś mi poznać smak miłości. Zmienimy się. Wy rzucimy z siebie wszy stko, co jest złe, a zostawimy, co najlepsze. Ale niezależnie od wszy stkiego, będziemy się trzy mać zawsze w trójkę, jeden za wszy stkich, wszy scy za jednego. Będziemy dojrzewać, Cathy, fizy cznie, psy chicznie i emocjonalnie. Ale nie ty lko, osiągniemy też cele, które sobie wy ty czy liśmy. Ja będę najlepszy m lekarzem na świecie, a przy tobie Pawłowa będzie się wy dawała niezdarną wiejską dziewczy ną.
Obrzy dło mi już słuchanie opowieści o miłości i naszej przy szłości, gdy nadal siedzieliśmy zamknięci za drzwiami, a obok mnie leżała śmierć, skulona w embrionalnej pozy cji, z rękami złożony mi jak do modlitwy. – No dobrze, Chris, dałeś mi odetchnąć. Jestem gotowa na wszy stko. Dziękuję ci, że mi to wszy stko powiedziałeś, że mnie kochasz, bo sam też jesteś kochany i podziwiany. – Pocałowałam go szy bko w usta i poprosiłam, żeby mówił dalej, i zadał mi ten obezwładniający cios. – Wiem, Chris, że chcesz mi powiedzieć coś absolutnie koszmarnego – więc wy rzuć to z siebie. Trzy maj mnie za rękę, gdy będziesz mi to opowiadał, a zniosę wszy stko. Jaka by łam młoda. Pozbawiona wy obraźni i taka zarozumiała.
Początki, zakończenia
Zgadnij, co ona im powiedziała – Chris mówił dalej. – Powiedz, jaki podała powód, żeby nie sprzątano naszego pokoju w ostatnie piątki miesiąca. Skąd mogłam wiedzieć? Musiałaby m mieć jej umy sł. Pokręciłam przecząco głową. Służba już tak dawno przestała tu przy chodzić, że już zapomniałam o ty ch pierwszy ch, okropny ch ty godniach. – My szy, Cathy – powiedział Chris, a jego niebieskie oczy by ły zimne i srogie. – My szy ! Setki my szy na poddaszu, wy my ślone przez babcię diabelskie, małe my szki, przez które musiała zamknąć ten pokój i zostawiać w nim jedzenie posy pane arszenikiem. Pomy ślałam, że to spry tna bajeczka dla odsunięcia stąd służby. Poddasze by ło pełne my szy. – Arszenik jest biały, Cathy, biały. Zmieszany z cukrem pudrem traci gory cz. Mój mózg się burzy ł! Codziennie cukier puder na czterech pączkach! Po jedny m dla każdego. Teraz by ły w koszy ku już ty lko trzy ! – Ale Chris, twoja historia nie ma sensu. Po co babcia miałaby nas stopniowo podtruwać? Dlaczego nie dała nam wy starczająco dużej dawki, żeby od razu nas zabić i skończy ć z ty m? Zagłębił swoje długie palce w moje włosy. Powiedział cicho: – Przy pomnij sobie pewien stary film, który oglądaliśmy w telewizji. Pamiętasz tę piękną kobietę, która prowadziła dom dla starszy ch mężczy zn – bogaty ch, oczy wiście – i gdy zdoby wała ich zaufanie, a oni wpisy wali ją do testamentu, do jedzenia dosy py wała im codziennie trochę arszeniku? Jeżeli się strawi codziennie odrobinę arszeniku, jest on powoli wchłaniany przez cały organizm i ofiara z każdy m dniem czuje się trochę gorzej. Małe bóle głowy, zaburzenia żołądkowe, które mogą by ć z łatwością wy jaśnione niestrawnością, więc gdy ofiara umiera na przy kład w szpitalu, jest już chuda, anemiczna i ma długą historię choroby, katar sienny, przeziębienia i tak dalej. Lekarze wcale nie podejrzewają otrucia, przy najmniej nie wtedy, gdy ofiara ma wszy stkie objawy zapalenia płuc albo jest po prostu stara, tak jak to by ło w filmie. – Co ty ! – jęknęłam. – Cory został otruty arszenikiem?! Mama powiedziała, że zmarł na zapalenie płuc! – Mogła nam powiedzieć cokolwiek. Skąd możemy wiedzieć, czy mówiła prawdę? Może nawet nie by ła z nim w szpitalu? A jeżeli zabrała go do szpitala, to lekarze z pewnością nie podejrzewali nienaturalnej przy czy ny śmierci, bo w inny m razie by łaby już w więzieniu. – Ale, Chris – sprzeciwiłam się – mama nie pozwoliłaby babci nas truć! Wiem, że ona chce ty ch pieniędzy i nie kocha nas tak jak dawniej – ale przecież nigdy by nas nie zabiła! Chris odwrócił głowę w bok. – W porządku. Musimy przeprowadzić ekspery ment. Damy ulubionej my szce Cory ’ego kawałek pączka do zjedzenia. Nie! Nie Miki, który nam ufał – tego nie mogliśmy zrobić. Cory uwielbiał tę małą szarą my szkę. – Chris, złapmy inną my sz – dziką – która nie ma do nas zaufania. – Daj spokój, Cathy, Miki jest stary i kulawy. Wiesz, że trudno złapać ży wą my sz. A gdy
wy jedziemy, Miki zginie bez nas na wolności – on jest teraz oswojony, uzależniony od nas. My ślałam, że zabierzemy go z sobą. – Spójrz na to inaczej, Cathy – Cory nie ży je, a nawet nie zaczął na dobre ży ć. Jeżeli te pączki nie są zatrute, Miki będzie ży ł i zabierzemy go wtedy ze sobą, skoro tak nalegasz. Jedno jest pewne – musimy wiedzieć. Ze względu na Carrie – musimy mieć pewność. Spójrz na nią. Nie widzisz, że ona też umiera? Dzień po dniu traci grunt – tak jak i my. Nasza mała, szara my szka przy szła do nas chwiejny m krokiem, ciągnąc za sobą kulawą nogę, i figlarnie ukąsiła Chrisa w palec, zanim wzięła kęs pączka. Wierzy ła nam i ufała. Nie mogłam na to patrzeć. Nie zdechła od razu. Robiła się powolna, apaty czna. Potem nastąpił atak bólu, który nią wstrząsnął. W kilka godzin później leżała na grzbiecie, szty wna i zimna. Małe, czarne oczka zapadły się i zmatowiały. Teraz już wiedzieliśmy … na pewno. Bóg nie zabrał nam Cory ’ego. – Mogliby śmy włoży ć my sz do papierowej torebki razem z pączkami i zanieść na policję – zaproponował niepewnie Chris, odwracając wzrok… – Wsadziliby babcię do więzienia. – Tak – odpowiedział i odwrócił się plecami. – Chris, ty coś ukry wasz – o co chodzi? – Później… gdy już stąd uciekniemy. Teraz powiedziałem ty le, ile by łem w stanie powiedzieć. Wy jedziemy jutro wczesny m rankiem. Nie odzy wałam się. Wziął w dłonie moje ręce i mocno ścisnął. – Gdy ty lko będziemy mogli, zawieziemy Carrie do lekarza – i sami też będziemy musieli się leczy ć – dodał. To by ł bardzo długi dzień. Mieliśmy wszy stko przy gotowane i nie pozostało nam nic innego do roboty, jak gapić się w telewizor. Carrie w kącie, a my dwoje na osobny ch łóżkach oglądaliśmy naszą ulubioną operę my dlaną. Gdy się skończy ła, powiedziałam: – Chris, ludzie z ty ch filmów są do nas podobni – rzadko wy chodzą na dwór. Krążą w kółko po salonach, pokojach, sy pialniach, siedzą w kuchniach i sączą kawę albo stoją i piją martini – ale nigdy nie wy chodzą na dwór. A gdy zdarzy się coś dobrego, gdy my ślą, że może w końcu będą szczęśliwi, nadciąga jakaś katastrofa i niszczy ich nadzieje. Podświadomie wy czułam w pokoju czy jąś obecność. Głęboko wciągnęłam powietrze! W drzwiach stała babcia. Coś w jej wy razie twarzy, w jej zimny ch, okrutny ch oczach wy rażało szy derczą pogardę i mówiło, że by ła w pokoju już od dłuższego czasu. Odezwała się lodowaty m głosem: – Jacy zrobiliście się oboje mądrzy przez ten czas izolacji od świata. Naprawdę ży cie jest takie, jak mówisz. Nic nie przesadzasz. Nigdy nic nie wy chodzi tak, jak się chce. Na końcu jest się zawsze rozczarowany m. Patrzy liśmy na nią przerażeni. Wy głosiwszy swoją mowę, wy szła, zamy kając za sobą drzwi. Usiedliśmy ponownie na osobny ch łóżkach, a Carrie dalej siedziała skulona w kąciku. – Cathy, nie rób takiej przegranej miny. Ona nas ty lko próbowała znów pognębić. Może jej nigdy nic się nie udało, ale to nie znaczy, że my jesteśmy skazani na potępienie. My ślmy o jutrze bez wielkich nadziei i oczekiwań. Wtedy nigdy nie będziemy rozczarowani. Jeżeli Chris by ł minimalistą, to jego sprawa. Ja, po ty ch wszy stkich latach nadziei, marzeń, tęsknot – oczekiwałam wielkiej góry radości! Pagórek mi nie wy starczał. Przy sięgłam sobie, że od tego dnia sama będę decy dować o swoim ży ciu. Ani los, ani Bóg, ani nawet Chris nie będą mi dy ktować, co mam robić, i nie będą w żaden sposób nade mną dominować. Od tego dnia
należałam ty lko do siebie i miałam odpowiadać ty lko przed sobą. By łam więziona, oszukana, zdradzona, okłamana, wy korzy stana, otruwana… ale to wszy stko już się skończy ło. Miałam zaledwie dwanaście lat, gdy mama wiodła nas przez gęste, sosnowe lasy w tamtą gwieździstą, księży cową noc… teraz by łam już prawie kobietą – przez te trzy lata i prawie pięć miesięcy osiągnęłam dojrzałość. By łam starsza niż te góry za oknem. Mądrość wy niesiona z poddasza wy pełniała moje kości, wy ry ła się trwale w pamięci, by ła częścią mojego ciała. Biblia mówi, że wszy stko ma swój czas. Czułam, że czas mojego szczęścia właśnie się zbliża, czeka na mnie. Gdzie by ła teraz ta delikatna, złotowłosa, drezdeńska laleczka, którą by łam? Zniknęła, zamieniona w kogoś, kto zawsze zdobędzie to, co chce, bez względu na okoliczności i przeciwności losu. Natchniony m wzrokiem spojrzałam na Carrie, która siedziała skulona w kącie z nisko opuszczoną głową i długimi włosami opadający mi na twarz. Miała osiem i pół roku, ale by ła tak słaba, że powłóczy ła nogami jak staruszka; nic nie jadła i nie odzy wała się. Nie bawiła się już domkiem dla lalek. Gdy zapy tałam, czy chciałaby zabrać ze sobą kilka lalek, nadal siedziała ze zwieszoną głową. Nawet Carrie, uparta i waleczna, nie by ła w stanie mnie teraz pokonać. Nie by ło na świecie nikogo, kto mógłby się oprzeć teraz sile mojej woli, a już na pewno nie ośmioletnie dziecko. Podeszłam i podniosłam ją. Chociaż próbowała walczy ć, jej wy siłki by ły daremne. Usiadłam przy stole i wcisnęłam jej jedzenie do ust, potem zmusiłam do przełknięcia, gdy chciała wszy stko wy pluć. Podniosłam do jej ust szklankę mleka i chociaż mocno zacisnęła wargi, udało mi się je rozsunąć i wmusić w nią również mleko. Wy krzy kiwała, że jestem niedobra. Potem ubrałam ją w kilka warstw ciepły ch rzeczy, tak jak sama by łam ubrana. Szczotkowałam jej włosy tak długo, aż zaczęły lśnić – wy glądały podobnie jak kiedy ś, ty lko by ły cieńsze i słabsze. Przez te wszy stkie godziny czekania trzy małam Carrie w ramionach i szeptałam jej o naszy ch planach na przy szłość – o szczęśliwy m ży ciu, jakie nas czekało w złoty m, jasny m słońcu Flory dy. Chris siedział w bujany m fotelu i brzdąkał na gitarze Cory ’ego. – Tańcz, baletnico, tańcz… – zaśpiewał miękko, a jego głos całkiem nieźle brzmiał. Może by śmy mogli pracować jako tercet muzy czny, jeżeli Carrie wy zdrowiałaby na ty le, żeby przemówić. Na ręku miałam szwajcarski zegarek z czternastokaratowego złota, który musiał kosztować mamę kilkaset dolarów. Chris też miał zegarek, więc nie by liśmy zupełnie bez grosza. Mieliśmy do sprzedania gitarę, banjo, Polaroid Chrisa i jego farby – oraz pierścionek i obrączkę, którą mama dostała od taty. Jutrzejszy ranek oznaczał ucieczkę – ale dlaczego ciągle krąży ła mi po głowie my śl, że przegapiłam coś bardzo ważnego? I nagle zdałam sobie z czegoś sprawę! Z czegoś, co oboje z Chrisem pominęliśmy. Jeżeli babcia otworzy ła drzwi i stała cicho jakiś czas, zanim ją zauważy liśmy … może robiła tak częściej? Jeżeli tak by ło, mogła znać nasze plany ! Mogła ułoży ć swój własny plan, aby przeszkodzić nam w ucieczce! Spojrzałam na Chrisa, zastanawiając się, czy powinnam wspominać o ty m. Ty m razem nie mógłby się wahać i szukać wy krętu, żeby zostać… więc powiedziałam mu o swoich podejrzeniach. Dalej brzdąkał na gitarze, pozornie zupełnie spokojny. – Przy szło mi to do głowy, gdy ty lko ją ujrzałem – odparł wreszcie. – Wiem, że ona bardzo ufa temu lokajowi, Johnowi, i mogłaby mu kazać pilnować na dole schodów, żeby śmy nie mogli
uciec. Niech ty lko spróbuje – nic i nikt nie powstrzy ma nas jutro rano przed opuszczeniem tego domu! Jednak my śl o babci i jej lokaju, czekający m przy schodach, nie dawała mi spokoju. Zostawiłam Carrie śpiącą na łóżku i Chrisa grającego na gitarze w fotelu na biegunach, poszłam na poddasze, aby pożegnać to miejsce. Stanęłam tuż pod zwisającą z sufitu żarówką i rozejrzałam się wokoło. My ślami wróciłam do dnia, gdy tu przy jechaliśmy … oczy ma wy obraźni ujrzałam naszą czwórkę, trzy mającą się za ręce, rozglądającą się wokół, przerażoną ogromem poddasza, jego koszmarny mi meblami i porozwalany mi, zakurzony mi rupieciami. Zobaczy łam Chrisa ry zy kującego ży cie dla zawieszenia huśtawek dla Cory ’ego i Carrie. Weszłam do klasy i patrzy łam na szkolne ławki, w który ch oboje uczy li się czy tać i pisać. Nie spojrzałam jednak na brudny materac – przy woły wał wspomnienia, o który ch nie chciałam pamiętać. Długo patrzy łam na kwiaty z bły szczący mi środkami, na ślimaka, na groźnego, purpurowego robaka i na znaki, które ułoży liśmy z liter. W labiry ncie tego ogrodu i dżungli ujrzałam siebie, tańczącą samotnie, zawsze samotnie, z wy jątkiem chwil, gdy Chris stał w cieniu i zachłannie mnie obserwował. Zawołał z dołu: – Już czas na nas, Cathy. Szy bko pobiegłam do szkolnej klasy. Napisałam na tablicy duży mi literami: Mieszkaliśmy na poddaszu, Christopher, Cory, Carrie i ja, Teraz jest nas tylko troje. Podpisałam się i napisałam datę. W głębi serca czułam, że duchy naszej czwórki na zawsze pozostaną w klasie na poddaszu. Zostawiłam komuś zagadkę do rozwiązania. Z Mikim i dwoma zatruty mi pączkami w papierowej torebce, schowany mi w kieszeni, Chris otworzy ł drewniany m kluczem drzwi naszego więzienia. By liśmy gotowi walczy ć do końca, gdy by babcia i lokaj czekali na nas na dole. Chris niósł dwie walizki wy pełnione naszy mi rzeczami, a przez ramię przewiesił gitarę i banjo Cory ’ego. Prowadził nas na dół ciemny mi kory tarzami w stronę ty lnego wy jścia. Ja niosłam zaspaną Carrie. Waży ła niewiele więcej niż wtedy, gdy nieśliśmy ją w górę po ty ch samy ch schodach przeszło trzy lata temu. Chris niósł walizki, które taszczy ła mama tamtej koszmarnej nocy, gdy by liśmy jeszcze młodzi, kochający i ufni. Pod wierzchnimi ubraniami mieliśmy przy pięte torebki z banknotami skradziony mi z mamy pokoju, które podzieliliśmy na pół na wy padek, gdy by rozdzieliły nas nieprzewidziane okoliczności. Carrie i tak by łaby z jedny m z nas, pod dobrą opieką. Ciężkie monety by ły w walizkach, również włożone do dwóch torebek, żeby je równo obciąży ć. Oboje z Chrisem dobrze zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co nas czeka za drzwiami. Oglądając ciągle telewizję, poznaliśmy mechanizmy rządzące bezduszny m światem, który ty lko czekał na naiwny ch i niewinny ch. By liśmy młodzi, wrażliwi, słabi, niezby t zdrowi, ale już nie niewinni czy naiwni. Gdy Chris mocował się z wy jściowy mi drzwiami, moje serce zadrżało, pełne obawy, że ktoś nas zaraz zatrzy ma. Przekroczy ł próg, uśmiechając się do mnie. Na dworze by ło zimno. Miejscami ziemię pokry wały płachty topniejącego śniegu. Niedługo śnieg znowu miał zacząć padać. Mówiło o ty m szare, zachmurzone, niebo. Mimo to nie by ło zimniej niż na poddaszu. Ziemia miękko uginała się pod naszy mi stopami. By ło to dziwne uczucie
po ty lu latach chodzenia po twardej podłodze. Jednak nadal nie czułam się bezpieczna, ponieważ John mógł nas ścigać… Podniosłam głowę, aby powdy chać świeże, ostre, górskie powietrze. Działało oszałamiająco, jak musujące wino. Przez chwilę niosłam Carrie na rękach. Potem postawiłam ją na ziemi. Zachwiała się niepewnie i rozejrzała dokoła, zdezorientowana i oszołomiona. Pociągnęła swoim zaczerwieniony m, mały m noskiem, a potem go potarła. O nie… czy żby znowu miała się przeziębić? – Cathy – zawołał Chris – musicie się pospieszy ć. Nie mamy dużo czasu, a przed nami daleka droga. Weź Carrie na ręce, jeśli się zmęczy. Złapałam ją za rękę i pociągnęłam za sobą. – Carrie, oddy chaj głęboko. Nawet się nie obejrzy sz, gdy świeże powietrze, dobre jedzenie i słońce przy wrócą ci zdrowie i siły. Podniosła w górę swoją małą, bladą twarz i wy dawało mi się, że w jej oczach zabły snął nareszcie promy k nadziei. – Czy spotkamy Cory ’ego? By ło to pierwsze py tanie, jakie zadała od tragicznego dnia, w który m dowiedzieliśmy się o śmierci naszego brata. Spojrzałam na nią, wiedząc, że najbardziej właśnie jego pragnęła. Nie mogłam powiedzieć: nie. Po prostu nie mogłam zgasić tego promy czka nadziei. – Cory jest bardzo daleko stąd. Sły szałaś, jak mówiłam, że widziałam tatę w piękny m ogrodzie? Sły szałaś, że tatuś wziął Cory ’ego w ramiona i teraz się nim opiekuje? Oni na nas czekają i pewnego dnia znowu się spotkamy, ale minie jeszcze dużo czasu. – Ale, Cathy – mruknęła niezadowolona, ściągając delikatne brwi – Cory ’emu nie będzie się podobało w ty m ogrodzie, gdy mnie tam nie będzie, a gdy wróci do nas, nie będzie wiedział, gdzie jesteśmy. Przejęcie, z jakim to powiedziała, wy cisnęło z moich oczu łzy. Podniosłam ją i chciałam nieść, ale ona uwolniła się z uścisku i odwróciła, aby móc jeszcze raz spojrzeć na ten wielki dom. – Carrie, chodź szy bciej! Cory na nas patrzy – chce, żeby śmy uciekli! Modli się na kolanach, żeby śmy zdąży li odejść, zanim babcia wy śle kogoś po nas i znów zamknie na klucz! Wlekły śmy się powoli, próbując dotrzy mać kroku Chrisowi, który narzucił szy bkie tempo. Zza szczy tu wzgórza wschodziło słońce, rozganiając poranne mgły. Niebo zrobiło się różowe. – Szy bciej, Cathy ! – zawołał Chris. – Jeżeli spóźnimy się na pociąg, będziemy musieli czekać aż do czwartej! O Boże, nie mogliśmy się spóźnić! Gdy by śmy się spóźnili, babcia z pewnością miałaby dość czasu, żeby nas znowu złapać! Tak jak się spodziewałam, zaprowadził nas bezbłędnie na tę samą małą stację, składającą się z blaszanego dachu podpartego czterema drewniany mi słupami i z połamanej, zielonej ławki. Zobaczy liśmy pocztową ciężarówkę i stojącego obok niej wy sokiego mężczy znę. Zdjął czapkę, ukazując kępkę rudawy ch włosów. Uśmiechnął się do nas przy jaźnie. – Wcześnie wstaliście – zawołał radośnie. – Jedziecie do Charlottesville? – Tak! Jedziemy do Charlottesville – odparł Chris, jakby z ulgą, i postawił walizki. – Ładna ta mała dziewczy nka – powiedział pocztowiec, przy glądając się litościwie Carrie, która przestraszona przy tuliła się do mnie. – Ale nie obraźcie się, ona mi wy gląda trochę mizernie. – By ła chora – potwierdził Chris. – Ale niedługo wy dobrzeje. Pocztowiec skinął głową, jakby wierząc w tę prognozę. – Macie bilety ? – Mamy pieniądze.
Po czy m, nie mając zaufania do nieznajomego, Chris dodał przezornie. – Ale ty lko ty le, żeby zapłacić za bilety. – No to wy jmij je, sy nu, bo nadjeżdża już pociąg piąta czterdzieści pięć. Jadąc ty m ranny m pociągiem w stronę Charlottesville, zobaczy liśmy wy soko na wzgórzu rezy dencję Foxworth. Oboje z Chrisem nie mogliśmy oderwać oczu od naszego więzienia. Szczególnie intensy wnie przy glądaliśmy się oknom poddasza z zamknięty mi, ciemny mi okiennicami. Potem moją uwagę przy ciągnęło północne skrzy dło, a szczególnie pokój na końcu kory tarza na drugim piętrze. Szturchnęłam Chrisa, gdy w oknie pojawiła się niewy raźna, daleka postać, która wy glądała na zewnątrz i… szukała nas. Oczy wiście widziała pociąg, ale przecież nie mogła nas dostrzec. Mimo to oboje zjechaliśmy trochę niżej na naszy ch siedzeniach. – Ciekawe, co ona robi tam tak wcześnie? – szepnęłam do Chrisa. – Zwy kle przy nosi jedzenie dopiero po szóstej trzy dzieści. Zaśmiał się jakoś gorzko. – O, to kolejna próba złapania nas na robieniu grzeszny ch i zakazany ch rzeczy. By ć może, ale by łam ciekawa jej my śli, gdy weszła do pokoju, który okazał się pusty. *** W Charlottesville kupiliśmy bilety na autobus do Sarasoty. Niestety, musieliśmy czekać dwie godziny na najbliższy kurs na południe. Dwie godziny, przez które John mógł wsiąść do czarnej limuzy ny i dojechać aż tutaj! – Nie my śl o ty m – uspokoił mnie Chris. – On nie wie o nas. By łaby głupia, gdy by mu powiedziała, chociaż on jest na ty le cwany, że sam mógł się dowiedzieć. Pomy śleliśmy, że najlepszy m sposobem uniknięcia Johna, gdy by fakty cznie przy jechał za nami, by ło ciągłe przemieszczanie się. Zostawiliśmy więc nasze walizki, gitarę i banjo w schowku przechowalni bagażu i trzy mając się za ręce, z Carrie między nami, chodziliśmy po główny ch ulicach miasta. To tutaj służba Foxworth Hall przy jeżdżała w dni wolne od pracy, aby odwiedzić swoich krewny ch, zrobić zakupy, pójść do kina czy też inaczej się zabawić. I gdy by to by ł czwartek, by liby śmy naprawdę w strachu. Ale to by ła niedziela. Grubo ubrani w niedopasowane rzeczy, z krzy wo obcięty mi włosami i z blady mi twarzami musieliśmy wy glądać jak przy by sze z kosmosu. Jednak nikt nam się nie przy glądał. Zaakceptowano nas jako część rasy ludzkiej, nie dziwniejszą od reszty. Przeby wanie znów między ludźmi o różny ch twarzach by ło wspaniały m uczuciem. – Ciekawe, gdzie się tak wszy scy spieszą? – zapy tał Chris dokładnie w chwili, gdy zastanawiałam się nad ty m samy m. Zatrzy maliśmy się na rogu ulicy, niezdecy dowani. Cory musiał by ć pochowany gdzieś niedaleko stąd. Tak bardzo pragnęłam tam pójść, odnaleźć jego grób i położy ć kwiaty. Pewnego dnia wrócimy tu z żółty mi różami, uklękniemy i zmówimy modlitwę. Jednak teraz musieliśmy stąd uciec, żeby nie narażać więcej Carrie… uciec z Wirginii, żeby móc ją zaprowadzić do lekarza. Wtedy Chris wy jął papierową torebkę ze zdechłą my szą i posy pany mi arszenikiem pączkami. Moje oczy napotkały jego poważne spojrzenie. Trzy mał przede mną torebkę, badając mój wy raz twarzy i py tając oczami: oko za oko? Ta papierowa torebka sy mbolizowała nasze wszy stkie stracone lata, straconą naukę, kolegów i przy jaciół oraz dni, które mogły by ć wy pełnione śmiechem, a nie płaczem. W tej torebce znajdowały się nasze wszy stkie frustracje, poniżenia oraz kary i rozczarowania – a przede
wszy stkim ta torebka sy mbolizowała utratę Cory ’ego. – Możemy iść na policję i opowiedzieć naszą historię – odezwał się Christopher, nie patrząc na mnie – ty i Carrie dostaniecie zasiłek od miasta i nie będziecie musiały uciekać. Może oddadzą was do domów zastępczy ch albo do domu dziecka. A co do mnie, to nie wiem… Chris nigdy nie mówił do mnie, patrząc w inną stronę, chy ba że miał coś do ukry cia – tę specjalną wiadomość, z którą chciał poczekać do opuszczenia Foxworth Hall. – No dobra, Chris. Już uciekliśmy, więc wy rzuć to z siebie. Co ukry wasz? Opuścił nisko głowę, a Carrie przy sunęła się bliżej i przy tuliła, chociaż jej oczy by ły zafascy nowane ty m tłumem, ruchem i spieszący mi się ludźmi, z który ch niektórzy uśmiechali się do niej. – Chodzi o mamę – powiedział cicho. – Pamiętasz, jak powiedziała, że zrobi wszy stko, żeby zdoby ć przy chy lność ojca i w ten sposób odziedziczy ć majątek? Nie wiem, co mu obiecała, ale podsłuchałem rozmowę służący ch. Cathy, na kilka dni przed swoją śmiercią dziadek kazał do testamentu dopisać pewien warunek. Mówi on, że jeżeli okaże się, że mama ma dzieci ze swojego pierwszego małżeństwa, będzie musiała cały majątek zwrócić – i oddać wszy stko, co za te pieniądze kupiła, włącznie z ubraniami, biżuterią, lokatami – wszy stko. Ale to nie koniec; kazał dopisać także, że nawet mając dzieci z drugim mężem, zostanie wszy stkiego pozbawiona. A mama my ślała, że on jej wy baczy ł. Nie wy baczy ł i nie zapomniał. On by ją karał nawet po śmierci. Moje oczy otwierały się coraz szerzej, gdy zaczęłam kojarzy ć fakty. – Chcesz powiedzieć, że to mama…? To mama, a nie babcia? Wzruszy ł ramionami, jakby go to nie obchodziło, a przecież wiedziałam, że tak nie by ło. – Sły szałem, jak ta starucha modliła się przy łóżku. Ona jest zła, ale wątpię, żeby sama dosy py wała nam trucizny do pączków. Przy nosiła je na górę i wiedziała, że jemy słody cze, ale cały czas ostrzegała, żeby śmy ich nie jedli. – Ale, Chris, to nie mogła by ć mama. Ona by ła w podróży poślubnej, gdy zaczęliśmy dostawać pączki codziennie. Uśmiechnął się z gory czą. – Tak, ale testament by ł odczy tany dziewięć miesięcy temu; dziewięć miesięcy temu mama już by ła z powrotem. Ty lko mama skorzy stała na testamencie dziadka, nie babcia, ona ma własne pieniądze. Ona ty lko przy nosiła codziennie jedzenie. Chciałam zadać ty le py tań – ale Carrie wpatry wała się we mnie z uwagą. Nie chciałam, żeby wiedziała, że Cory nie umarł śmiercią naturalną. Wtedy Chris włoży ł torebkę z dowodami w moje ręce. – Ty zadecy duj. Ty i twoja intuicja nigdy nie zawiodły – gdy by m wtedy słuchał, Cory ży łby dzisiaj. Nie ma gorszej nienawiści niż ta zrodzona ze zdradzonej miłości – mój umy sł żądał zemsty. Tak, chciałam zobaczy ć mamę i babcię zamknięte w więzieniu, wsadzone za kratki, skazane za morderstwo z premedy tacją – cztery przestępstwa, jeżeli intencje też by ły brane pod uwagę. By ły by jak szare my szy w klatkach, zamknięte tak jak my, ty lko one miały by tę atrakcję, że by ły by w towarzy stwie narkomanów, prosty tutek i inny ch morderców. Miały by ubrania uszy te z szarego więziennego płótna. Mama nie miałaby wy cieczek do salonu piękności dwa razy w ty godniu, bez makijażu i profesjonalnego manikiuru – ty lko pry sznic raz na ty dzień. Nie miałaby żadnej pry watności, żadny ch futer, biżuterii i ciepły ch wy praw po południowy ch morzach, gdy zbliżała się zima. Nie by łoby przy niej przy stojnego, młodego męża, z który m mogłaby się tarzać po łabędzim łożu. Spojrzałam w niebo, gdzie rzekomo by ł Bóg – czy mogłam Mu pozwolić wy równać te
rachunki i przejąć ode mnie ciężar wy mierzenia sprawiedliwości? Uważałam to za okrutne i niesprawiedliwe, że Chris złoży ł cały ciężar tej decy zji na moich barkach. Dlaczego? Czy dlatego, że on by jej zawsze wszy stko wy baczy ł – nawet śmierć Cory ’ego i próbę zabicia nas wszy stkich? Czy uważał, że rodzice, tacy jak jej, by li w stanie zmusić ją do wszy stkiego – nawet do morderstwa? Czy na cały m świecie by ło dość pieniędzy, aby zmusić mnie do zabicia czworga moich dzieci? Przy pominałam sobie sceny z okresu, gdy ży ł jeszcze tata. Ujrzałam nas wszy stkich w ogrodzie, śmiejący ch się i szczęśliwy ch. Widziałam nas na plaży, żeglujący ch, pły wający ch, albo w górach, jeżdżący ch na nartach. I widziałam mamę w kuchni, przy gotowującą nasz ulubiony posiłek. Z pewnością jej rodzice znali sposoby, aby zabić w swojej córce całą miłość do nas. Może Chris, tak jak ja, pomy ślał, że gdy by śmy poszli na policję i opowiedzieli naszą historię, nasze zdjęcia pojawiły by się we wszy stkich gazetach w kraju? Czy taka sława dałaby nam zadowolenie? A nasza pry watność – nasza potrzeba pozostania razem? Czy mieliby śmy utracić siebie ty lko po to, żeby się zrewanżować? Jeszcze raz spojrzałam w niebo. Bóg nie pisał scenariuszy dla mały ch graczy tu, na dole. Sami sobie je pisaliśmy – każdy m przeży ty m dniem, każdy m słowem, każdą my ślą wy ry tą w pamięci. Mama też napisała swój scenariusz. By ł bardzo zły. Kiedy ś miała czworo dzieci, które uważała za absolutnie doskonałe. Teraz nie miała żadnego. Kiedy ś miała czworo dzieci, które ją kochały i uważały za absolutnie doskonałą – teraz nie miała żadnego, które by tak uważało. Nawet nie chciałaby mieć inny ch. Miłość do pieniędzy sprawi, że pozostanie na zawsze wierna warunkowi zapisanemu w testamencie ojca. Mama się zestarzeje; jej mąż by ł znacznie młodszy. Będzie miała czas, żeby poznać samotność i żałować swoich dawny ch czy nów. Jeżeli jej ramiona nie będą tęskniły za mną, to z pewnością zatęsknią za Chrisem i Carrie… i z pewnością zapragnie dzieci, które kiedy ś będą nasze. Wy jedziemy z tego miasta autobusem na południe, staniemy się kimś. Jeżeli kiedy ś spotkamy mamę – a los na pewno tak to ułoży – spojrzy my jej prosto w oczy i… odwrócimy się plecami. Wy rzuciłam torebkę do najbliższego pojemnika na śmieci, żegnając się z Mikim i prosząc go o wy baczenie. – Chodź, Cathy – zawołał Chris, wy ciągając rękę. – Co się stało, już się nie odstanie. Pożegnaj się z przeszłością i powitaj przy szłość. Ciągle tracimy czas, a przecież już ty le straciliśmy. Mamy wszy stko przed sobą. Teraz dopiero poczułam, że naprawdę żyję i jestem wolna! Dostatecznie wolna, aby zapomnieć o zemście. Ze śmiechem odwróciłam się na pięcie, aby znaleźć się przy nim i wsunąć dłoń w jego wy ciągniętą rękę. Wolny m ramieniem Chris podniósł Carrie i przy tulił ją mocno, całując w blady policzek. – Sły szałaś to wszy stko, Carrie? Jedziemy tam, gdzie kwiaty kwitną przez całą zimę – a właściwie kwitną tam przez cały okrągły rok. Czy to cię nie cieszy ? Mały, delikatny uśmieszek pojawił się i zaraz zniknął z bezbarwny ch ust, które jakby zapomniały, co to jest uśmiech. Ale to wy starczy ło.
Epilog
Z ulgą kończę opowieść o naszy ch młody ch latach, na który ch mieliśmy zbudować późniejsze ży cie. Po opuszczeniu Foxworth Hall zrealizowaliśmy nasze plany, odważnie dąży liśmy do wy ty czony ch celów. Ży cie każdego z nas by ło burzliwe, ale to udowodniło nam, że jesteśmy silni i potrafimy przetrwać. Z Carrie by ło inaczej. Trzeba ją by ło przekony wać do ży cia bez Cory ’ego, nawet wtedy, gdy by ła otoczona różami. Ale dzieje naszego przetrwania to już zupełnie inna historia.
Kwiaty na poddaszu Spis treści Karta ty tułowa Część pierwsza Prolog Żegnaj, tatusiu Droga do bogactwa Dom babci Poddasze Gniew Boga Opowieść mamy Minuty jak godziny Zakładanie ogrodu Święta Świąteczne przy jęcie Odkry cia Christophera… Długa zima, wiosna i lato Część druga Coraz starsi, coraz mądrzejsi Smak nieba Pewne deszczowe popołudnie Znaleźć przy jaciela Wreszcie mama Niespodzianka mamy Ojczy m Pomaluj wszy stkie dni na niebiesko… Ucieczka Początki, zakończenia Epilog Karta redakcy jna
Ty tuł ory ginału Flowers in the Attic Redakcja Iwona Denkiewicz Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik Korekta Hanna Kulczycka-Rymuza Irena Kulczycka Wszy stkie postacie w tej książce są fikcy jne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczy wisty ch – ży wy ch czy martwy ch – jest całkowicie przy padkowe. © Copy right 1979 by Virginia Andrews Originally published by Pocket Books, a Division of Simon & Schuster Inc. 1230 Avenue of the Americas, New York, NY 10020, USA. Copy right © for this edition by Weltbild Polska Sp. z o.o., Warszawa 2012 Copy right © for the e-book edition by Weltbild Polska Sp. z o.o., Warszawa 2012 Świat Książki Warszawa 2012 Weltbild Polska Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: Weltbild.pl Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
ISBN 978-83-7799-806-9 Nr 90452087
Plik ePub opracowany przez firmę eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail:
[email protected] www.eLib.pl