Juliet Grey MARIA ANTONINA Z wiednia do Wersalu I CZĘŚĆ TRYLOGII O KRÓLOWEJ FRANCJI Powieść Maria Antonina należy do gatunku fikcji historycznej. Poza...
6 downloads
16 Views
2MB Size
Juliet Grey
MARIA ANTONINA Z wiednia do Wersalu I CZĘŚĆ TRYLOGII O KRÓLOWEJ FRANCJI Powieść Maria Antonina należy do gatunku fikcji historycznej. Poza osobami, miejscami i wydarzeniami historycznymi wszystkie występujące w niej postacie, miejsca i sytuacje są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do współczesnych wydarzeń oraz osób żyjących jest całkowicie przypadkowe.
Dla Nell Bella gerant alii, tu, felix Austria, nube. Niech inne kraje prowadzą wojny, ty, szczęśliwa Austrio, żeń się. Motto dynastii habsburskiej
1 Schönbrunn, maj 1766 Matka miała zwyczaj podkreślać z dumą, że jej liczne córki to „ofiary na ołtarzu polityki”. Nigdy nie ośmieliłabym się wyznać władczyni Świętego Cesarstwa Rzymskiego, że to powiedzenie, tak często padające z jej ust, przerażało mnie bardziej niż cokolwiek na świecie. Ilekroć je słyszałam, wyobraźnia od razu podsuwała mi obraz Abrahama składającego w ofierze swojego syna Izaaka. Maman, ta nieugięta pragmatyczka, od najmłodszych lat uczyła nas akceptować nasze przeznaczenie ze spokojem i godnością. Byłam więc przygotowana na to, że tak jak każdego roku po lecie nadchodzi jesień, tak pewnego dnia moje beztroskie życie najmłodszej arcyksiężniczki Austrii się zakończy. Nie przewidziałam tylko jednego - że ten dzień nadejdzie tak prędko. Było piękne, pogodne popołudnie. Razem z ukochaną siostrą Marią Karoliną siedziałam na soczyście zielonym trawniku okrywającym wyniesienie za pałacem, jak zwykle zagadując naszą guwernantkę, hrabinę von Brandeiss, żeby wykręcić się od lekcji. Nad naszymi wypomadowanymi i upudrowanymi głowami zataczał leniwe kręgi brzęczący trzmiel, najwyraźniej myląc je ze słodko pachnącymi kwiatami. Karolina zzuła błękitne brokatowe pantofelki i zanurzyła ubrane w pończochy stopy w świeżo ściętej trawie. Natychmiast poszłam za jej przykładem, rozkoszując się przyjemnym chłodem na podeszwach stóp. Perspektywa reprymendy za splamienie białych pończoszek nie przerażała mnie ani trochę. Marszcząc się groźnie, przycisnęłam brodę do klatki piersiowej, tak żeby zrobiły mi się dwa podbródki, niczym maman. - Doprawdy, Karolino, w twoim wieku powinnaś wykazać więcej rozsądku i nie zachęcać małej do płochych igraszek - odezwałam się srogim głosem. Siostra wybuchnęła śmiechem. - Mein Gott*, zupełnie jakbym ją słyszała. Hrabina von Brandeiss także się uśmiechnęła, odsłaniając pożółkłe zęby, ale zaraz zacisnęła wargi. - Natomiast w twoim wieku, madame Antonino, powinnaś wiedzieć, że nieładnie jest przedrzeźniać matkę. Au! - Nasza guwernantka gwałtownie zamachała rękami, gdyż jakaś ciekawska pszczoła bliżej zainteresowała się marszczoną falbanką przy jej czepku. Plącząc
się w fałdach obszernej spódnicy, zerwała się na nogi i zaczęła komicznie podskakiwać. Bura jak zwykle nas ominęła. Bez najmniejszego trudu potrafiłam naśladować połajanki maman, gdyż słyszałam je znacznie częściej niż pochwały. My, dzieci cesarzowej, od wczesnej wiosny po ostatnie dni września codziennie widywałyśmy matkę, która zarządzała sprawami państwa z letniego pałacu Schönbrunn na przedmieściach Wiednia, przysadzistego gmachu w kolorze ochry, przypominającego gigantyczny piernik szczodrze ozdobiony Schlagsahne - bitą śmietaną. Co rano z wyszorowanymi twarzami stawałyśmy przed jej obliczem w pokoju śniadaniowym, którego kremowe ściany zdobiły symetryczne płyciny ze złoconymi listwami. Karolina, Ferdynand, Maks i ja byliśmy jeszcze mali, ale wiedzieliśmy, że gdy trochę dorośniemy, tak jak starsze rodzeństwo dołączymy do maman przy śniadaniu i popijając aromatyczną kawę, będziemy prowadzili z nią okropnie poważnie i nudne rozmowy o takich miejscach jak Polska czy Śląsk, których na razie nie potrafiłam nawet pokazać na mapie wiszącej na ścianie w pokoju szkolnym. * Mój Boże [przypisy nieoznaczone inaczej pochodzą od redakcji]. Jesienią i zimą nasza liczna habsburska rodzina rezydowała w szarym, przypominającym labirynt pałacu Hofburg, w samym sercu Wiednia, i wówczas widywaliśmy maman nie częściej niż raz na dziesięć dni. Nawet na poranną mszę chodziliśmy bez niej, drepcząc rządkiem niczym stado kacząt. Wystrojeni w najlepsze ubrania, klękaliśmy w kaplicy na aksamitnych poduszkach ozdobionych naszymi monogramami. Karolina i ja, w barwnych spódniczkach upiętych na specjalnych, przypominających koszyki konstrukcjach, co chwila trącałyśmy się łokciami, podczas gdy nasze głowy kiwały się od mdłego zapachu kadzidła, muzyki organowej i monotonnego głosu biskupa, zawodzącego po łacinie. W miarę jak dni robiły się coraz krótsze, niemal zapominaliśmy o maman takiej, jaką bywała latem - pogodnej, często z nami żartującej. Kiedy zaczynało brakować słonecznego światła, przeobrażała się w odpychającą matronę, od stóp do głów spowitą w czerń, w ogromnej spódnicy na obręczach, która czyniła z niej osobę raczej szeroką niż wysoką. Wezwani do jej gabinetu, zamieraliśmy bez ruchu niczym posągi - o wierceniu się nie było mowy - podczas gdy maman lustrowała nas przez szkło powiększające na złotej rączce, a potem odpytywała guwernantkę, czy się uczymy, odżywiamy zdrowo, czyścimy zęby specjalnym proszkiem i porządnie szorujemy szyję oraz uszy. Następnie cesarski medyk, doktor Wansvietten, pytany był o stan naszego zdrowia. Oczywiście odpowiedzi zawsze padały twierdzące, gdyż nikt nie odważyłby się przyznać do przymykania oczu na nasze przewinienia czy jakichkolwiek zaniedbań. Po każdej inspekcji maman pozwalała nam
odejść, usatysfakcjonowana, że ma posłuszne i dobrze ułożone dzieci. Nie wstając, przysunęłam się po trawie do guwernantki. - Madame, czy mogę zwierzyć się pani z sekretu? - wyszeptałam jej prosto do ucha. - Oczywiście, Liebchen*. - Madame von Brandeiss uśmiechnęła się pobłażliwie. - Czasami... czasami chciałabym, żeby to pani była moją mamą. Aby zamaskować zapach wcieranej we włosy pomady ze zwierzęcego tłuszczu, madame zawsze obficie skrapiała się lawendą. * Kochanie. Przymknęłam oczy i wdychałam bijącą od niej słodką woń, od której poczułam się nagle bardzo senna. - Ależ madame Antonino! - odezwała się karcąco hrabina, choć po rumieńcu na policzkach poznałam, że jest poruszona. Rozejrzała się dookoła, jakby sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje. - Maleńka, jak możesz mówić coś takiego. Przecież twoja mama jest cesarzową Austrii. Po tych słowach tkliwie pogładziła mnie po włosach. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, czy matka choć raz okazała mi czułość i przywiązanie. Pewnie nigdy. Wargi guwernantki dotknęły czubka mojej głowy. Nie musiałam nic mówić. Ona i tak wiedziała, że „cesarskość” maman zawsze napełniała mnie przestrachem. - Twoja mama cię kocha, jestem tego pewna - szeptała hrabina. - Musisz jednak pamiętać, że obowiązkiem suwerena jest dbać o ważkie sprawy państwa, a troska o dzieci to obowiązek guwernantki. Czując, że cierpnie mi noga, zaczęłam poruszać obciągniętymi białą pończochą palcami. - Czy kiedykolwiek żałowała pani, że nie ma własnych dzieci? - zapytałam, sadowiąc się wygodniej. - Antonino, zachowujesz się impertynencko - wtrąciła Karolina z wyrzutem. Przypomnij sobie nauki maman. Nie wolno mówić, co ślina na język przyniesie. Choć kochałam siostrę najbardziej ze wszystkich na świecie, musiałam przyznać, że potrafiła być bardzo autorytarna - prawdziwa maman w miniaturze. W miarę dorastania coraz bardziej przypominała ją także fizycznie. Usta miała zupełnie takie same jak ona. Ignorując karcącą uwagę, uniosłam głowę i popatrzyłam madame von Brandeiss prosto w oczy. - A gdyby pani mogła mieć dzieci, czy miałaby ich pani szesnaścioro jak maman? Teraz została nas już tylko trzynastka, gdyż troje zabrała ospa. Ja też zachorowałam,
kiedy miałam dwa lata, ale z łaski Boga udało mi się wyzdrowieć i tylko niewielka blizna z boku nosa przypomina, ile musiałam wycierpieć. Zawsze się pocieszam, że kiedy dorosnę, zacznę maskować ją bielidłem albo różem. Przymknęłam oczy i wdychałam bijącą od niej słodką woń, od której poczułam się nagle bardzo senna. - Ależ madame Antonino! - odezwała się karcąco hrabina, choć po rumieńcu na policzkach poznałam, że jest poruszona. Rozejrzała się dookoła, jakby sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje. - Maleńka, jak możesz mówić coś takiego. Przecież twoja mama jest cesarzową Austrii. Po tych słowach tkliwie pogładziła mnie po włosach. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, czy matka choć raz okazała mi czułość i przywiązanie. Pewnie nigdy. Wargi guwernantki dotknęły czubka mojej głowy. Nie musiałam nic mówić. Ona i tak wiedziała, że „cesarskość” maman zawsze napełniała mnie przestrachem. - Twoja mama cię kocha, jestem tego pewna - szeptała hrabina. - Musisz jednak pamiętać, że obowiązkiem suwerena jest dbać o ważkie sprawy państwa, a troska o dzieci to obowiązek guwernantki. Czując, że cierpnie mi noga, zaczęłam poruszać obciągniętymi białą pończochą palcami. - Czy kiedykolwiek żałowała pani, że nie ma własnych dzieci? - zapytałam, sadowiąc się wygodniej. - Antonino, zachowujesz się impertynencko - wtrąciła Karolina z wyrzutem. Przypomnij sobie nauki maman. Nie wolno mówić, co ślina na język przyniesie. Choć kochałam siostrę najbardziej ze wszystkich na świecie, musiałam przyznać, że potrafiła być bardzo autorytarna - prawdziwa maman w miniaturze. W miarę dorastania coraz bardziej przypominała ją także fizycznie. Usta miała zupełnie takie same jak ona. Ignorując karcącą uwagę, uniosłam głowę i popatrzyłam madame von Brandeiss prosto w oczy. - A gdyby pani mogła mieć dzieci, czy miałaby ich pani szesnaścioro jak maman? Teraz została nas już tylko trzynastka, gdyż troje zabrała ospa. la też zachorowałam, kiedy miałam dwa lata, ale z łaski Boga udało mi się wyzdrowieć i tylko niewielka blizna z boku nosa przypomina, ile musiałam wycierpieć. Zawsze się pocieszam, że kiedy dorosnę, zacznę maskować ją bielidłem albo różem. Może nawet nakleję sobie w tym miejscu muszkę, choć maman jest zdania, że kobiety zakrywające muszkami ślady po ospie są pozbawione zasad moralnych.
- Madame, a gdyby mogła pani mieć małą dziewczynkę, to jaką najchętniej? Hrabina von Brandeiss westchnęła ciężko i zaczęła obracać w palcach zawieszony na szyi medalion. Z pewnością miała prawie tyle samo lat co maman, gdyż jej brązowe włosy, wysuwające się spod białego płóciennego czepka, nakrytego słomkowym kapeluszem, gęsto przetykała siwizna. Pocałowała mnie w czubek głowy. - Gdybym miała małą dziewczynkę, życzyłabym sobie, aby była dokładnie taka jak ty. Z długimi jasnymi włosami, ogromnymi błękitnymi oczami, a sercem tak pojemnym i szczodrym jak cesarstwo austriackie. - Przygarnęła mnie bliżej i poprawiła opaskę z szarej wełny na czole, która miała za zadanie utrzymywać w ryzach moje niesforne loki. Opaska była bardzo brzydka i zwykle maskowałam ją szeroką jedwabną wstążką, tego dnia jednak wstążka posłużyła mi do zawiązania bukietu z różnobarwnych tulipanów i lwich paszczy, które zerwałam z klombu. - Tak, Liebchen - powtórzyła guwernantka, znowu ciężko wzdychając. - Byłaby dokładnie taka jak ty. Jedno tylko by was różniło. - Zaintrygowana podniosłam wzrok. - Moja mała córeczka nigdy nie wykręcałaby się od lekcji. - Madame von Brandeiss delikatnie złapała mnie za przeguby i uwolniła szyję z uścisku moich ramion. Jej oczy błyszczały. Moja mała córeczka nie wynajdowałaby tysiąca wykrętów, żeby się nie uczyć, zawsze pilnie uważałaby na lekcjach i nie zadawałaby tylu impertynenckich pytań. - Tu madame popatrzyła znacząco na Karolinę, udającą, że jest całkowicie pochłonięta rozrywaniem długiego źdźbła trawy na dwie równe części, po czym energicznie zsunęła mnie z kolan. - Dosyć już tej zabawy. - Teraz, mapetite*, czy ci się to podoba, czy nie, czas na twoją lekcję francuskiego. Twoją także, Karolino, a więc allons, mes enfants”. - Hrabina głośno zaklaskała w dłonie. * Maleńka. ** Dalej, moje dzieci. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się lokaj w liberii, z ukłonem podając Karolinie książki i zeszyty. Odęłam wargi. Nasza guwernantka też wysunęła dolną wargę, naśladując moją minę. - Madame Antonino, nieładnie jest wydymać usta. Przecież to ty, moja maleńka madame, przekonałaś mnie, abyśmy dzisiaj uczyły się na dworze. Przewróciłam się na brzuch i wsparta na łokciach wdychałam zapachy wiosny. Gorset mocno uciskał mi talię, a wydęta wokół bioder spódnica upodobniała mnie do puchatego różowego sufletu. - Ależ nie odymam warg, madame. Taką stworzył mnie Bóg - zauważyłam rezolutnie. Miałam - jak to maman nazywała - habsburską wargę*, która nadawała mojej twarzy
wyraz wiecznego nadąsania. Moje rodzeństwo wyglądało podobnie - po przodkach wszyscy odziedziczyliśmy jasne włosy, bladą karnację i mocno wysunięty podbródek. Lubiłam przeglądać się w lustrze i sprawdzać, jak wyglądam. Czy byłam ładna? Zdaniem maman przypominałam śliczną porcelanową laleczkę, natomiast służba - wiem, bo podsłuchałam - krytykowała mój sposób trzymania głowy. A jeśli w mojej twarzy też coś im się nie podobało? Byłam austriacką arcyksiężniczką i miałam prawo być dumna ze swojego pochodzenia, ale jednocześnie bardzo zależało mi na tym, żeby być powszechnie kochaną. Jeśli istniał jakiś sposób, aby zadowolić wszystkich, chciałam go poznać. - Czy sądzi pani, że to z powodu podbródka ludzie uważają mnie za wyniosłą? zapytałam madame von Brandeiss. - Ci, którzy nie mają nic innego do roboty, często zabawiają się próżnym mieleniem językiem - odparła moja guwernantka. Karolina podniosła dłoń do ust, aby ukryć uśmiech. Twój podbródek sprawia, że wyglądasz dumnie. A masz pełne prawo do dumy, ponieważ jesteś córą Austrii i wywodzisz się ze starożytnego, opromienionego chwałą rodu. A teraz - tu madame von Brandeiss się roześmiała - znowu zaczynasz to samo. - Co takiego zaczynam? - zapytałam z niewinną miną. - Robisz wszystko, by odwlec otwarcie książek. Nie myśl, że mnie oszukasz, młoda damo. - Madame ponownie zaklaskała w dłonie. - Chodźcie, chodźcie, moje kokietki, dosyć już czasu zmitrężyłyśmy. Vite, vite! Pora zacząć lekcję francuskiego. - Delikatnie złapała Karolinę za ramię. * Zaburzenie genetyczne występujące u Habsburgów, charakteryzujące się przerostem dolnej wargi w stosunku do górnej i nadmiernie rozwiniętą żuchwą. Siostra przewróciła się na plecy, po czym usiadła posłusznie. Z natury była raczej układna, ale jeśli szło o wynajdowanie sposobów wymigania się od nauki, nie ustępowała mi ani trochę. Na wszystko reagowałyśmy identycznie, zupełnie jakbyśmy były bliźniaczkami. Teraz jej naburmuszona mina także przypominała moją. - Toinette, patrz, motyl! - Karolina z głośnym trzaskiem zamknęła zeszyt z ćwiczeniami. Zerwałyśmy się z trawy i z wyciągniętymi rękami puściłyśmy się za nim w pogoń. Nie przerywając biegu, Karolina pełnym gracji ruchem porwała z ziemi siatkę. - Ach, nein!** Dziewczęta, wasze pantofle! - Madame von Brandeiss niezdarnie gramoliła się na nogi, zgarniając fałdy spódnicy. Ponieważ z powodu sztywnego gorsetu nie była w stanie zgiąć się w pasie, żeby podnieść z ziemi jeden z moich satynowych pantofelków bez pięt, musiała przygiąć kolana niczym w dworskim dygu.
- Nie mam czasu - zawołałam, podkasując jedwabną sukienkę i pędząc za Karoliną. Motyl - intensywna szafirowa plamka na tle lazurowego nieba - zataczał nieregularne kręgi nad wypielęgnowanym trawnikiem, wreszcie przysiadł na niskim żywopłocie odgraniczającym wyniesienie. Dysząc z wysiłku w naszych ciasno zasznurowanych gorsecikach, Karolina i ja powoli zbliżałyśmy się do niego. Siostra zaczęła obniżać siatkę. - Nie. - Wyciągnęłam rękę, aby ją powstrzymać. - Wystraszysz go tylko. Wstrzymując oddech, opuściłam skulone dłonie nad żywopłotem. Poczułam szybkie trzepotanie opalizujących skrzydeł. * Szybko, szybko! ** O, nie! - Pokażemy madame - szepnęłam. Kulejąc lekko, bo w biegu potknęłam się na jakimś niewidocznym wykrocie, ruszyłam z powrotem przez trawnik. Karolina postępowała kilka kroków za mną. Szłam ostrożnie, bojąc się wypuścić tak wspaniałą zdobycz. Szybkie trzepotanie skrzydeł coraz bardziej słabło i wreszcie poczułam już tylko jedno delikatne muśnięcie. W końcu dotarłam do hrabiny. - Proszę popatrzeć, co złapałam - zawołałam, powoli prostując palce. Wszystkie trzy pochyliłyśmy głowy. Motyl leżał na mojej dłoni zupełnie nieruchomo. Karolina nagle spoważniała, a w jej bladoniebieskich oczach pojawił się cień smutku. - Może on tylko śpi - wyszeptałam z nadzieją, ostrożnie dotykając złożonych skrzydełek. Moje dłonie znaczyły smugi żółtego pyłu. - On nie śpi, Toinette, on... - Karolina popatrzyła na mnie i urwała. Twarz jej pobladła. Wargi mi drżały, gardło dławił szloch. Siostra przytuliła mnie mocno. Wyszarpnęłam się z jej objęć. Nie zasługiwałam na pocieszenie. Wielka łza spłynęła mi po policzku i spadła na gors sukienki, zostawiając na jedwabiu wilgotną nieregularną plamę. Druga wylądowała na przegubie wyciągniętej ręki. Ponownie złożyłam dłonie, zamykając w nich motyla niczym w sarkofagu. Ciężkie brzemię winy przytłoczyło moje wątłe barki. - Ja nie... nie chciałam go zabić. Nigdy. Nie chciałam zabijać... niczego... ani ranić... nigdy. - Zanosząc się histerycznie, padłam w ramiona guwernantki. - Cicho, Liebchen - zaczęła mnie pocieszać, gładząc po włosach. - Wiemy, że nie chciałaś go skrzywdzić. - Przez długą chwilę pozostawałam w jej objęciach, tuląc policzek do jej ściśniętego drutami łona. Wreszcie madame von Brandeiss uklękła przede mną, wyciągnęła obszytą koronkami chusteczkę i zaczęła ścierać mi łzy z twarzy. - A może - powiedziała łagodnie, więżąc moje dłonie w swoich - może ten motyl był
zbyt piękny, żeby żyć. Maman zawsze mnie upominała, że jestem zbyt wrażliwa i sentymentalna. Tym razem jednak nie chodziło mi o samą śmierć motyla. Ciężko zawiniłam. Opanowana bezmyślnym pragnieniem zdobycia czegoś pięknego, nie pomyślałam o konsekwencjach. Przez zwykłą chciwość zniszczyłam coś, co podziwiałam. Nasza guwernantka postanowiła wykorzystać tę małą tragedię podczas lekcji francuskiego. - Jak powiesz „motyl nie żyje?” - zapytała, spoglądając na mnie. Odpowiedziałam jej pustym spojrzeniem. - Karolino, jak brzmi słowo „motyl” po francusku? - Madame von Brandeiss zwróciła się do swojej pilniejszej uczennicy, przekonana, że od niej otrzyma właściwą odpowiedź. - Papilotte - zawołałam szybko, zanim Karolina zdążyła otworzyć usta. - Papillon - poprawiła mnie z wyższością. Skoro była starsza, musiała lepiej wiedzieć, taki był naturalny porządek rzeczy. - Bardzo dobrze, Karolino, tres bien. A teraz madame Antonina powie mi, jak będzie brzmiało po francusku „motyl nie żyje”. Wiedziałam, że tym razem nie pozwoli, aby Karolina mi podpowiedziała. Zaczęłam z namysłem ssać dolną wargę, tę wiecznie wysuniętą. Nie miałam głowy, aby spamiętać niekończące się koniugacje czasowników i rozmaite czasy gramatyczne. Wolałam sytuacje, kiedy żaden wybór nie był niewłaściwy: którą sukienkę założyć, żółtą czy błękitną? Którą lalką się pobawić, tą z prostymi złotymi włosami czy tą z głową całą w kasztanowych lokach? Madame von Brandeiss zaczęła zachęcająco: - Le papillon... - Le papillon tot ist - dokończyłam szybko. - Ma petite - zachichotała guwernantka. - Powiedziałaś „motyl” po francusku, za to „nie żyje” po niemiecku. No, dziewczęta, jak brzmi „nie żyje” po francusku? - Mort - odparła Karolina z pewną miną. Rzuciłam jej ponure spojrzenie. - Antonino, spróbuj jeszcze raz. Teraz już znasz czasownik. Le papillon... - Mort ist - dokończyłam, pociągając nosem i walcząc ze łzami. Byłam sfrustrowana, że nie potrafię sklecić prostego zdania po francusku i wciąż mieszam francuskie i niemieckie słowa, zwłaszcza czasowniki. Madame von Brandeiss wyciągnęła z czerwonej lakierowanej szkatułki ołówek i starannie zanotowała w kajecie, najpierw moim, a potem Karoliny: Le papillon est mort. Ku jej konsternacji zaczęłam się upierać, że musimy koniecznie przerwać lekcję.
Skoro papillon był mort, należał mu się stosowny pochówek. Gołymi rękami wygrzebałam w ziemi niewielki dołek, podczas gdy dwaj lokaje w wielkich perukach stali wyciągnięci niczym struny, trzymając mój przenośny stolik do pisania. Twarze mieli zupełnie nieruchome. Przeżegnałam się, odmówiłam krótką modlitwę i szczęśliwa, że mój motyl jest teraz w niebie, wytarłam ubrudzone dłonie o spódnicę. - Teraz jestem gotowa do lekcji, madame von Brandeiss - oświadczyłam radośnie, siadając obok Karoliny i szturchając ją łokciem. Jeden z lokajów otworzył palisandrowy blat przenośnego stolika i położył mi go na kolanach, drugi odkorkował buteleczkę z atramentem i naostrzył pióro. Ostrożnie zanurzyłam je w kałamarzu i zaczęłam wodzić świeżo zatemperowanym końcem po zapisanych ołówkiem przez madame von Brandeiss słowach. Maman jak zwykle miała się nie dowiedzieć, że jej córka - mniej utalentowana niż papużka czy tresowana małpka - nie odrobiła ćwiczeń samodzielnie. Podczas gdy Karolina i ja z wysuniętymi językami mozolnie przepisywałyśmy francuskie zdania, lokaje już rozstawiali sztalugi, bo następna miała być lekcja malowania akwarelami. Tym razem jako temat obrazka madame von Brandeiss wybrała południową fasadę pałacu i rozciągające się przed nią gazony. Z wyniesienia, na którym siedziałyśmy, kwietne rabaty wyglądały, jakby były upstrzone mnóstwem rozmieszczonych z idealną symetrią wielobarwnych kropek. Zaczęłyśmy malować, ale nie trwało to długo, bo Karolina pociągnęła mnie za rękaw. - Popatrz, tylko ciii... Podążyłam za jej spojrzeniem. Hrabina von Brandeiss zasnęła z rękami złożonymi na podołku. Z jej lekko rozchylonych ust wydobywało się cichutkie pochrapywanie. Po oczach siostry poznałam, że szykuje kolejną psotę. Była starsza, więc zawsze przewodziła w zabawach, a ja posłusznie we wszystkim ją naśladowałam. Po cichutku podkradłyśmy się do śpiącej, a potem - na znak Karoliny - umaczane w farbie pędzle przyłożyłyśmy do jej policzków. Chichotałam bezgłośnie, zastanawiając się, dlaczego nigdy wcześniej nie wpadł nam do głowy podobny pomysł. Nieważne, co przeskrobałyśmy; nasza droga opiekunka nigdy nie miała serca nas karać. Wznosiła tylko ręce do góry i wołała: „dzieci, dzieci, co ja mam z wami począć?”, podczas gdy jej usta drgały od tłumionego śmiechu. Wymalowałam na jej policzku różę, mój ulubiony kwiat i jednocześnie godło Austrii. Karolina, bardziej utalentowana niż ja, wybrała kunsztownie wijący się pęd winorośli. Madame von Brandeiss obudziła się z lekkim okrzykiem. - Ach, mein Gott!
Pewnie przyśniło jej się, że obsiadły ją pszczoły, bo zaczęła się oganiać, młócąc rękami powietrze. Karolina i ja z niewinnymi minkami tkwiłyśmy przy sztalugach, udając doskonale ułożone arcy księżniczki. Właśnie stawiałam na brzegu mojej karty szkarłatne ciapki mające imitować rozkwitłe na rabacie tulipany, kiedy usłyszałam czyjeś wołanie. Od pałacu zmierzał ku nam Franciszek, jeden z lokajów matki, z widocznym wysiłkiem pokonując wzniesienie. Zziajany i spocony, w ciężkiej wełnianej liberii, skłonił się najpierw przed Karoliną, potem przede mną i wreszcie przed hrabiną von Brandeiss, po czym widząc jej wymalowane policzki, szybko odwrócił wzrok. Karolina i ja stałyśmy wyprostowane, lekko trącając się łokciami i szeroko otwierając niewinne oczy. W środku dusiłyśmy się od śmiechu. - Hrabino von Brandeiss. Jej. Cesarska. Mość. Życzy. Sobie. Porozmawiać. Z madame. Antoniną - wysapał Franciszek z twarzą czerwoną od wysiłku. Spod wielkiej białej peruki z końskiego włosia spływały mu na czoło strużki potu. Lokaje, którzy towarzyszyli nam przez całe popołudnie, ze zręcznością żołnierzy składających ekwipunek szybko pozbierali nasze szkolne utensylia. Porwałam z trawy zebrany wcześniej bukiet i podskakując niczym kózka, zaczęłam zbiegać ze wzgórza. - Madame Antonino, pantofelki! - Madame von Brandeiss, z satynowym trzewiczkiem w każdej ręce, puściła się za mną w pogoń. Biegnąc, zawadziłam bosą stopą o wystający kamień. Wyciągnęłam przed siebie ręce, aby się podeprzeć, ale to niewiele pomogło. Z nogami zaplątanymi w fałdy spódnicy runęłam jak długa i zaczęłam się toczyć w dół zbocza. Zatrzymałam się dopiero u podnóża, zadyszana, ale na szczęście cała. Pozbierałam się niezgrabnie i otrzepałam z kurzu, mając nadzieję, że maman nie zauważy smug brudu na sukience. Karolina, hrabina von Brandeiss i lokaje wybrali bardziej tradycyjny sposób dostania się na dól - zejście wysypaną żwirem krętą ścieżką. Troskliwie podtrzymywana przez madame za łokieć, nałożyłam pantofelki. Zaczęłyśmy wstępować na szerokie schody, najpierw nasza guwernantka, potem Karolina i ja, a na końcu obładowani szkolnym ekwipunkiem lokaje. Tuż przed południowym wejściem do pałacu Franciszek dogonił madame von Brandeiss i szepnął jej coś do ucha. Hrabina położyła ręce na rozłożystych biodrach i szeroko otworzyła usta. - Madame Antonino, madame Karolino - wydała z siebie ciężkie westchnienie. - Co ja mam z wami począć, mojej tresowane małpki? - dodała, grożąc nam palcem. Nie mając pod ręką lustra, zawróciła spod wejścia do wodotrysku z obeliskiem i pochyliła się nad taflą wody.
- Co za diablątka - wymruczała, z pewnym trudem klękając przy fontannie. Nabrała wody w złożone dłonie i zaczęła zmywać z twarzy nasze arcydzieła. W pałacu przy każdych drzwiach stali parami lokaje w złotoczarnych liberiach, których szamerowania odbijały się w lśniących parkietach. Kiedy ich mijałyśmy, żaden nie odwrócił głowy ani nie powiódł za nami wzrokiem. Głośno stukając obcasami, kroczyłyśmy długim korytarzem, na który - niczym perły na sznurek - nanizane były kolejne komnaty. Mijałyśmy je jedną po drugiej, anonsowane gromkim: „Miejsce dla arcyksiężniczki Marii Karoliny, arcyksiężniczki Marii Antoniny i hrabiny von Brandeiss!”. Trwało to dobrych kilka minut, zanim zatrzymałyśmy się wreszcie przed drzwiami Chińskiego Pokoju, gdzie czekała maman. Nasza matka również zachorowała na modną ostatnio gorączkę orientalną i poleciła nadać jednej z komnat chiński wystrój. Teraz wszystkie ściany pomieszczenia dekorowały intarsjowane panele ze scenkami rodzajowymi z życia Chińczyków. Ilekroć tu wchodziłam, zawsze zastanawiałam się, czy ludzie w tej odległej krainie rzeczywiście ubierają się tak dziwacznie. Spiesząc do Chińskiego Pokoju, nie zadałam sobie trudu, aby przechodząc przez Salę Lustrzaną sprawdzić, jak wyglądam. Nic dziwnego, że na mój widok maman zacisnęła wargi. Oto przed cesarzową Austrii stała jej najmłodsza niesforna córka, zadyszana dziesięciolatka w wyplamionej różowej sukience, z potarganymi włosami, w których brakowało jedwabnej wstążki, z powalanymi ziemią rękami (maman widziała tylko jedną, bo drugą schowałam za plecami) i w brudnych pończochach. Pończoch może nie zauważyłaby, ale przecież musiałam zdjąć pantofelek, żeby wytrząsnąć z niego kamyk. Oczy cesarzowej podążyły za nim, kiedy toczył się po parkiecie, by wreszcie zatrzymać się obok obutej w wytworny trzewik stopy jej gościa. Maman siedziała za wielkim biurkiem z palisandrowego drewna, w sukni z tak szeroką spódnicą, że jej fałdy niemal całkowicie zasłaniały pokryte złocistym brokatem poręcze fotela. Na blacie jak zwykle piętrzyły się schludnie poukładane stosy obwieszczeń, dekretów i innych dokumentów. Przez moment wyobraziłam sobie, że gdyby któryś odważył się wysunąć choćby odrobinę, dostałby od maman taką samą burę, jaką otrzymywały jej dzieci. W pokoju unosiła się leciutka woń atramentu. Wykonałam przepisowy dyg. - Dzień dobry, maman. Korpulentne ciało matki ciasno spowijał czarny jedwab, nieduży czarny czepek z falbanką skrywał gęste siwiejące sploty. Mamancesarzowa jak zwykle prezentowała się imponująco. Jej gościem był wytworny dżentelmen w średnim wieku, o wąskiej twarzy,
ostrym nosie i wysoko sklepionych brwiach, tworzących dwa łuki nad małymi, bystro spoglądającymi oczami. Starannie utrefione i upudrowane włosy miał ściągnięte w ciasny warkocz przepleciony czarnobiałą wstążką. Na moje niezgrabne wtargnięcie do pokoju nieznajomy zerwał się z krzesła. Kiedy przybrał pełną gracji attitude* (dokładnie taką, jakiej uczył nas tancmistrz: stopy palcami na zewnątrz, prawa noga do przodu), w srebrnych sprzączkach jego trzewików na moment zamigotało światło. Ubrany był w czerwony aksamitny płaszcz, zahaftowany złotą nicią od wysokiego kołnierza po wywinięte mankiety. Ze sposobu, w jaki trzymał głowę, i z wystawnego stroju domyśliłam się, że to ktoś ważny. Może jakiś dygnitarz, bo jego pierś zdobiła szeroka wstęga orderowa z błękitnej satyny? Może nawet ktoś królewskiej krwi? * Teatralna poza. Nieznajomy skłonił mi się dwornie i obdarzył łagodnym uśmiechem, więc uznałam, że chyba go polubię. Dobrze byłoby mieć w nim sojusznika, bo kiedy maman miała taką chmurną minę jak teraz, oznaczało to, że albo zamierza wypowiedzieć komuś wojnę, albo przeżywa kolejne rozczarowanie z mojego powodu. Karolina i madame von Brandeiss wsunęły się do pokoju w chwilę po mnie, dygając niemal od progu przed cesarzową. Na widok wilgotnych włosów naszej guwernantki i akwarelowych smug na jej policzkach maman pospiesznie otworzyła czarny wachlarz i przysłoniła nim twarz, najwyraźniej nie chcąc pokazywać swojemu gościowi zagniewanego oblicza. W geście solidarności ze mną Karolina uczyniła krok do przodu i chwyciła mnie za rękę. Reprymenda, jaka niechybnie nas czekała, od razu wydała mi się mniej straszna. Maman wyraźnie walczyła ze sobą, nie wiedząc, czy skarcić nas w obecności kogoś obcego, narażając nas tym samym na spory wstyd, czy raczej zbagatelizować incydent i udać, że nic się właściwie nie stało. Ale wówczas jej gość mógłby odnieść mylne wrażenie, że cesarzowa nie dba o odpowiednie ułożenie córek. W pokoju zrobiło się nagle bardzo cicho. Wyobraziłam sobie, że wszyscy mali Chińczycy przerwali na chwilę swoje zajęcia, nasłuchując ciekawie, jak cesarzowa rozstrzygnie swój dylemat. Ale przecież cały świat wiedział, że władczyni Austrii nie zwykła owijać niczego w bawełnę. Teraz zdecydowała się, że pierwszy atak skieruje na guwernantkę. - Hrabino von Brandeiss, czy do pani obowiązków należy prezentowanie mi córek w takim stanie? - zapytała lodowatym tonem. Mając u boku Karolinę, zebrałam się na odwagę. - To nie jest wina madame - wyjąkałam. - Wyłącznie moja. - Matki nigdy nie odważyłabym się okłamać. Zawsze potrafiła przejrzeć mnie na wylot. Ale przecież nie
mogłam stać i milczeć, podczas gdy ukochana opiekunka była karcona za moje przewinienie. - To był mój pomysł i... - Hrabino, proszę wyprowadzić Karolinę. Ma już prawie czternaście lat, więc jest zbyt duża na podobne figle. Powinna być też wystarczająco mądra, by powstrzymać swoją niesforną młodszą siostrę. A z panią, madame von Brandeiss, porozmawiam później. Karolina współczująco uścisnęła moją rękę, po czym puściła ją niechętnie. Obie miałyśmy dłonie spocone ze strachu. Madame von Brandeiss wykonała głęboki dyg i opuściła oczy. - Wasza Cesarska Wysokość, gorąco proszę o wybaczenie, że dopuściłam, aby najmłodsza arcyksiężniczka zaprezentowała się nieodpowiednio ubrana. Zapewniam, że to się więcej nie powtórzy. Ale wszyscy - poza gościem maman - wiedzieliśmy, że podobna scena jeszcze się powtórzy. Kiedy za guwernantką i Karoliną zamknęły się drzwi, spróbowałam ponownie. - Ale to ja tarzałam się po trawie i to ja powalałam sobie pończochy. - O poplamionych atramentem palcach i wielkim kleksie w zeszycie wolałam nie wspominać. Dodałam tylko: - To ja pobrudziłam dłonie ziemią, bo kopałam grób dla motyla. - Po tej ostatniej uwadze matka uniosła brwi i zatrzepotała wachlarzem. - Le papillon - obwieściłam z dumą na koniec. - Papillon? - powtórzył obcy mężczyzna. Matka chyba nawet go nie usłyszała. - Dosyć, Antonino - ucięła krótko. - Postąpiłaś niewłaściwie, ale ja już zadbam o to, aby to się więcej nie powtórzyło. Będziesz codziennie nosiła tę brudną sukienkę, aż nauczysz się szanować ubrania. Jesteś arcyksiężniczką, więc oczekuję od ciebie, że zachowasz się, jak przystało młodej damie. Twój miody wiek nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Powinnaś stanowić przykład dla wszystkich swoich poddanych. Z płonącymi wstydem policzkami pokornie pochyliłam głowę. - Przykro mi, maman. Matka spoglądała na mnie karcąco. - Co tam chowasz za plecami? Była tak szorstka, że omal zapomniałam o zebranym dla niej bukiecie. - Prezent dla ciebie - zawołałam, uśmiechając się szeroko. Widząc kwiaty, maman z pewnością się rozchmurzy. Ja na ich widok zawsze weselałam. Gdyby to zależało ode mnie, w moim pokoju zawsze stałyby świeże bukiety, a wszystkie ściany i nawet sufit miałyby wymalowane kwietne wzory. Najchętniej nosiłabym sukienki wyłącznie w kwietne desenie, a do tego takie same pantofelki, torebki, wszystko. Gdybym mogła, wplatałabym we włosy cały
ogród! Wyciągnęłam przed siebie barwny snop. Maman oczywiście od razu zauważyła, że do jego przewiązania użyłam ściągniętej z włosów wstążki, i uśmiechnęła się leciutko. - Podejdź do mnie, maleńka. Odetchnęłam. Powiedziała „maleńka”, więc nie będzie więcej połajanek. Zbliżyłam się, a maman wyjęła mi z rąk bukiet i podniosła do nosa. Mężczyzna w czerwonym okryciu też się uśmiechnął, ale tylko oczami. Wargi miał zaciśnięte w wąską linię. - Très charmante, Votre Majesté! Czarująca. Maman objęła mnie w talii i przygarnęła do siebie. - Z pewnością potrafi być czarująca, jeśli się tylko postara - odezwała się po francusku. - Czy też może miał pan na myśli, że jest czarująco krnąbrna, monsieur le marquis*? Zgodnie z poleceniem maman stanęłam na środku pokoju, tam gdzie na parkiecie jedna rozeta wykwitała z drugiej, a ta z jeszcze jednej. Zawsze podziwiałam ten intarsjowany cud i kiedy stawałam w samym sercu ułożonego z różnobarwnych kawałków drewna kwiatu, miałam ochotę okręcić się dookoła. - Monsieur, prezentuję panu moją najmłodszą córkę. Oto arcyksiężniczka austriacka Maria Antonina Józefa Joanna - oznajmiła maman oficjalnie. Kiedy przybierała taki ton, zawsze żartowałam, że przemawia „cesarskim głosem”. Obcy dżentelmen skłonił się dwornie i uśmiechnął zachęcająco. Odpowiedziałam mu uśmiechem, a potem, nie mogąc zapanować nad tym odruchem, wykonałam szybki piruet. Moja edukacja mogła kuleć, ale wszyscy zawsze wynosili pod niebiosa moje pełne gracji ruchy. - Antonino, to jest markiz de Durfort, nowy ambasador francuski, który przyjechał do nas aż z Wersalu. - Kiedy popatrzyłam bezradnie, maman dodała: - Markiz jest posłem króla Ludwika XV * Panie markizie. - To wielka przyjemność poznać madame l’archiduchesse - powiedział markiz. - Je suis très enchanté de faire votre connaissance cet aprèsmidi*. - Markiz przybył do Austrii z niezwykle ważną misją - ciągnęła maman. - W imieniu swojego suwerena przyjechał prosić o twoją rękę dla wnuka Jego Królewskiej Wysokości, Ludwika Augusta, delfina Francji. Moją pierwszą reakcją było zaskoczenie. Mocno zacisnęłam dłonie w piąstki, żeby się nie rozpłakać. Mam wyjść za mąż i zaraz wyjechać? Poczułam ulgę, że Karoliny nie ma teraz
w pokoju. Już sobie wyobrażałam, jak jej oczy otwierają się szeroko w wyrazie niedowierzania pomieszanego z zazdrością. Zgodnie ze zwyczajem młodsze siostry nie wychodziły za mąż przed starszymi, tymczasem na razie nikt nie mówił o mężu dla niej. Czy to dlatego, że była mniej ładna ode mnie? - Dlaczego się nie uśmiechasz? - zapytała maman. - Bo... - zaczęłam bezradnie. Bo mam zaledwie dziesięć lat. Bo nie chcę opuszczać braci i sióstr. Bo moje starsze siostry powinny mieć pierwszeństwo przede mną. Maria Krystyna, Maria Józefa i nawet Karolina. - Bo nie jestem pewna, co to oznacza. Dorośli wymienili spojrzenia. - Nie jesteś pewna, co to oznacza? - powtórzyła maman pełnym niedowierzania głosem. - Oznacza to, że czeka cię wspaniała przyszłość. Pewnego dnia zostaniesz królową Francji. * Arcyksiężniczko, jestem zaszczycony, że mogłem panią poznać dzisiejszego popołudnia.
2 1767 Na szczęście okazało się, że nie muszę pakować się natychmiast i jechać do Paryża, czy gdzie tam leży Wersal, żeby wychodzić za wnuka Ludwika XV Początkowo obawiałam się, że francuski ambasador, markiz de Durfort, zabierze mnie jeszcze tego samego popołudnia, ale kiedy upłynęło najpierw kilka dni, potem tygodni i wreszcie miesięcy, zrozumiałam, że przyjechał tylko po to, aby porozmawiać z maman. Rozmawianie najwyraźniej stanowiło główne zajęcie wszystkich ambasadorów. I jeszcze spożywanie posiłków. Och, i przyjmowanie prezentów. Przynajmniej markiz zdawał się nie zajmować niczym innym. Nigdy nie odmawiał zaproszeniom maman na uroczysty posiłek, nie zdarzyło się też, żeby nie przyjął od niej prezentu. Otrzymał ich tak wiele, że po pewnym czasie straciłam rachubę: pieska, który wszędzie zostawiał długie włosy, a najwięcej na aksamitnych spodniach monsieur, tresowaną małpkę, uparcie załatwiającą się do jego kapelusza, wytworną emaliowaną tabakierkę z moim portrecikiem, mahoniową laskę zakończoną złotą gałką w kształcie główki lwa, parę diamentowych sprzączek do trzewików i jeszcze spinki do mankietów do kompletu. Kiedy drugiego listopada 1766 roku obchodziliśmy moje jedenaste urodziny, wciąż przebywał na naszym dworze. Ofiarował mi broszkę w kształcie motyla, kilkakrotnie powtarzając, że czyni to w imieniu delfina. - Un papillon bleu* - dodał protekcjonalnie, zupełnie jakbym sama nie wiedziała. Motyl miał skrzydełka z drobniutkich szafirów - barwy równie intensywnej jak moje oczy, jak się wyraził ambasador - a oczka z diamentów. Les diamants. Coraz więcej słówek do wyuczenia. Markiz z pewnością byłby mile zaskoczony, gdybym podciągnęła się we francuskim. Na naszym dworze również oficjalnie obowiązywał francuski, ponieważ jednak w Wiedniu mieszkali ludzie z całego świata, więc podczas jednej rozmowy często słyszało się i francuski, i niemiecki, a czasami nawet jeszcze jakiś trzeci język. Mówienie po francusku nie sprawiało mi aż takiego problemu. Gorzej było z pisaniem. Pisząc, nie potrafiłam sklecić jednego poprawnego zdania, bo od razu wszystko mi się mieszało. Podstawy gramatyki jakiegokolwiek języka były dla mnie nie do opanowania. Maman nie przestawała traktować markiza niczym księcia krwi. W samym środku zimy obdarowała go ananasem. To już było coś znacznie więcej niż gest zwykłej grzeczności.
Ten egzotyczny owoc przyjechał do nas z miejsca zwanego Indiami i musiał najpierw przewędrować przez pół świata. Słysząc o tym, mój mały braciszek Maks zaczął się martwić o marynarzy. Bal się, że podczas podróży powrotnej przyjdzie im walczyć z okropnymi morskimi potworami. Wyśmiałam go. Czyż maman nie uczyła nas, że nie należy wierzyć w duchy, gobliny i demony? Dla nas, Habsburgów, nie istniały przesądy. Nie żyliśmy przecież w średniowieczu. Byliśmy dziećmi osiemnastego stulecia - Wieku Rozumu. Naiwna i dziecinna, nie rozumiałam początkowo, że maman nadskakuje francuskiemu ambasadorowi wyłącznie z mojego powodu. Pierwszej lekcji polityki udzieliły mi moje dwie starsze siostry, Karolina i Maria Józefa. Było to w maju 1767 roku. We trójkę urządziłyśmy sobiefête champêtre **na wypielęgnowanym trawniku w ogrodach Schönbrunnu. Madame von Brandeiss nalegała, abyśmy jak najwięcej czasu spędzały na świeżym powietrzu, ponieważ w pałacu grasowała ospa. Zachorowała też maman, co nas śmiertelnie przeraziło. Zawsze wydawała się nam niepokonana i nie potrafiłyśmy sobie wyobrazić życia bez niej, zwłaszcza że wcześniej straciłyśmy ojca. * Błękitny motyl. ** Zabawa wiejska organizowana w XVIII w. dla dworzan Wersalu, popularna także na innych dworach. Papa odszedł nagle. Miałam wówczas zaledwie dziewięć lat. Bardzo to wtedy przeżyłam - przez długi czas wydawało mi się, że już nigdy nie zdołam się uśmiechnąć. Maman - choć bardzo chora - nie pozwalała nam płakać. Stanowczo zapowiedziała, że mamy się nie roztkliwiać nad jej zdrowiem, nie rozpaczać, tylko myśleć o przyszłości. Los cesarstwa, upominała nas surowo, spoczywa teraz na barkach jej dzieci. Józefa i ja musiałyśmy dźwigać znaczną część tego brzemienia. Dla mojej siostry przybrało ono postać rychłego ślubu z królem Neapolu, dla mnie - zaręczyn z delfinem Francji. Codziennie podczas mszy modliłyśmy się o szybkie wyzdrowienie maman, podczas gdy nasz najstarszy brat, Józef, który od śmierci papy współrządził z matką, doglądał spraw cesarstwa. Choć niewiele rozumiałam z polityki, nawet i do mnie docierało, że gdyby to zależało nie od Boga, tylko od niej samej, matka natychmiast podniosłaby się z choroby, chociażby po to, by położyć kres reformatorskim zapędom Józefa. - Maman musi utrzymywać dobre stosunki z Francją - powiedziała Józefa, obrywając szypułkę truskawki. Świadoma mojego młodego wieku i ignorancji w kwestiach wydarzeń na świecie, zaczęła mi wyjaśniać, że niedawno zakończyliśmy długi konflikt zbrojny zwany wojną siedmioletnią* i że kiedy działania wojenne ustały, Francja wcale nie była z Austrii zadowolona.
- Dlaczego? - zapytałam. - Czyżbyśmy przegrali? Ssąc słodki owoc, Józefa przyznała po chwili, że tak do końca to ona nie wie. Karolina, niczym mała myszka, drobiła ząbkami chleb z serem. - Wszystko jest sprawą polityki - oświadczyła surowo. Chciałam się roześmiać, bo Karolina coraz częściej mnie teraz pouczała. - Całe życie to polityka. Zwłaszcza nasze życie podkreśliła, odganiając natrętną muchę. Gestem dłoni odprawiła chcącego jej usłużyć lokaja i sięgnęła po plasterek szynki. - Pamiętasz rodzinne motto, prawda? Niech inne kraje prowadzą wojnę, my, szczęśliwe Habsburżanki, wychodźmy za mąż. - Tu zachichotała krótko, bo zmodyfikowała nieco naszą rodową dewizę, żeby lepiej pasowała do obecnej sytuacji. Czasami myślę, że maman ma tyle córek, ponieważ ma wielu wrogów. Przeznaczeniem austriackich księżniczek są stosowne mariaże i zawieranie aliansów z innymi królestwami, tak by nasze granice pozostawały bezpieczne. * Wojna siedmioletnia (1756-1763) uważana jest za pierwszą wojnę światową, gdyż po dwóch stronach konfliktu stanęli władcy największych monarchii XVIII w., a walki toczyły się nie tylko w Europie, ale także w Ameryce Północnej, Indiach i na Karaibach. - Przypomniała mi dwóch władców, którzy stanowili dla nas największe zagrożenie, Fryderyka Pruskiego (o którym maman nie wyraża się inaczej jak „ten Diabeł”) i Katarzynę Rosyjską. Zdaniem Karoliny ci „Wielcy” najchętniej rzuciliby się na Austrię i rozdziobali ją niczym kury poślad. - Jak sądzisz, czy kiedykolwiek zostanę Antoniną Wielką? - zapytałam, zadzierając nos do góry. - Jeśli poślubisz delfina Francji, to nigdy - odpowiedziała Karolina. - We Francji obowiązuje prawo salickie - pospieszyła z uzupełnieniem Józefa. Zupełnie inaczej niż u nas. Tam tylko mężczyzna może rządzić. Obowiązkiem francuskiej królowej jest stać się enceinte* tak często, jak to tylko możliwe, a potem mieć jak najwięcej dzieci. Im więcej synów, tym bardziej twoi poddani będą cię kochali. Jeśli dopisze ci szczęście, zostaniesz Antoniną Wielką z Dziećmi. - Siostra zaczęła się śmiać tak mocno, że dostała czkawki. Pucharek wypadł jej z dłoni i pienista lemoniada niczym wartki górski strumyk spłynęła po wielkich kokardach zdobiących przód jej fioletowej sukni. Urażona, że Józefa żartuje moim kosztem - dobrze jej tak, że zniszczyła sobie sukienkę - zaczęłam drobić w palcach chleb i rzucać okruchy ptaszkowi, który sfrunął z drzewa, zainteresowany naszym posiłkiem. Udawałam zadowolenie, że nie muszę od razu jechać do Wersalu, ale w głębi duszy przedłużająca się zwłoka trochę mnie niepokoiła. Służba pałacowa plotkowała, że markiz de Durfort przeciąga pobyt w Austrii dla wystawnych
bankietów, które maman urządza na jego cześć. Czyżby we Francji brakowało dobrego jedzenia? Czy nie mieli tam ananasów prosto z Indii i cytryn? Słysząc moje naiwne pytania, siostry ponownie wybuchnęły śmiechem. * Ciężarna. - Wiecie, jak bardzo nie lubię, kiedy mówicie zagadkami - oznajmiłam, krzywiąc się. Wstałam i podeszłam do pobliskiego trejażu, po którym pięły się róże, udając, że jestem bardziej zainteresowana rozwijającymi się kwiatami niż tym, co mają do powiedzenia moje siostry. Zerwałam bladoróżowy pąk, ostrożnie usunęłam kolce z krótkiej łodyżki i wetknęłam ją we włosy. - Wracaj do nas - zawołała za mną Karolina. - Toinette, nie dąsaj się już. - Zawróciłam w ich stronę, rozkoszując się wdzięcznym kołysaniem rozkloszowanej spódnicy. Gdyby nie druciane panier, moje biodra wcale by się nie odznaczały. Karolina i Józefa wymieniły znaczące spojrzenia. - No dobrze, wytłumaczymy ci. Nie możesz wyjść za mąż, dopóki nie staniesz się w połowie kobietą - zaczęła Karolina przemądrzałym tonem, strząsając z kącika ust jakiś okruch. Wylądował w fałdach prążkowanej spódnicy, więc ujęła go delikatnie w dwa palce i odrzuciła za sobie. - Maman i francuski ambasador odwlekają twój wyjazd, ponieważ nie złożyła ci jeszcze wizyty generałowa Krottendorf. Osłupiałam. Generałowa Krottendorf - żona generała Krottendorfa, oczywiście - była przyjaciółką maman i odwiedzała nas regularnie. - Ale co ona może mieć wspólnego z moimi małżeńskimi planami? Józefa i Karolina ponownie popatrzyły na siebie znacząco. - No co? - Zawsze wprawiało mnie w irytację, kiedy moje siostry wiedziały coś, o czym ja nie wiedziałam, i pouczały mnie z wyższością, demonstrując, że są ode mnie starsze. Machinalnie usunęłam szypułkę truskawki i wbiłam wzrok w żółty adamaszkowy obrus, rozłożony wprost na trawie i służący nam za stół. Wzdłuż obrąbka mojej sukni wędrowała biedronka z pięcioma kropkami na grzbiecie. Wyglądała niczym nieduży rubin. Nie bardzo pamiętałam, czy jej widok oznacza pecha, czy szczęśliwy omen. „Biedroneczko, leć do domu, tam się pali, dzieci płoną”. Co za okropność, recytować coś takiego małemu bezbronnemu stworzeniu. * Rogówka, rodzaj stelaża zwiększającego szerokość sukni, składającego się z kilku obręczy; także suknia opierająca się na takim stelażu, zwykle szeroka po bokach i spłaszczona z przodu i z tylu. piknikowy. Józefa starannie wytarła palce w płócienną serwetkę, zostawiając na niej szkarłatne
smugi. W przeciwieństwie do mnie i Karoliny, ona nigdy nie powalała sobie sukni ani pantofli, a jej popielatoblond włosy nigdy nie były potargane. Nigdy nie grzebała palcami w ziemi, aby pochować motyla, ani nie bawiła się z ubłoconym mopsem. Haftowała idealnie równymi ściegami i, oczywiście, zawsze pierwsza ubolewała nad moją ignorancją. - Generałową Krottendorf maman nazywa comiesięczną przypadłość - zaczęła teraz z miną cesarskiego medyka. - A to dlatego, że powinna się pojawiać z taką samą regularnością jak prawdziwa generałowa! - Kiedy generałowa przybędzie do ciebie po raz pierwszy, będzie to oznaczało, że jesteś w połowie kobietą. Natomiast kobietą w pełni dojrzałą staniesz się dopiero w noc poślubną. - Przecież ja nie wiem, co się robi w noc poślubną - odparłam. Stojący w pełnej szacunku odległości od nas i udający całkowitą obojętność lokaje zastrzygli uszami. Jeden z nich uśmiechnął się lekko, po czym szybko podniósł do ust obciągniętą rękawiczką dłoń. Muzycy zaczęli grać odrobinę głośniej. Nawet podczas tej idyllicznej chwili odpoczynku nasza prywatność była zaledwie iluzją. Józefa zaróżowiła się lekko. - Podobno to przychodzi zupełnie naturalnie. Zastanawiam się, czy ja będę wiedziała i czy Ferdynand mnie polubi - dodała w zadumie. Ferdynand, o którym mówiła, jeden z synów króla Hiszpanii, panował w Neapolu i na Sycylii. On i Józefa mieli się pobrać w Neapolu jeszcze przed końcem tego roku. Czekał ją ciężki los. Karolina i ja przypadkiem podsłuchałyśmy, jak maman opowiadała o nim okropne rzeczy. Król liczył sobie zaledwie szesnaście lat, a więc tyle, ile Józefa, miał brązowe włosy i bulwiasty nos i - jak twierdził austriacki ambasador w Neapolu zachowywał się niczym nieokrzesany niedorostek. Wciąż płatał ludziom złośliwe figle. Podobno kazał ambasadorowi towarzyszyć sobie podczas posiedzeń na sedesie. Najbardziej w tej opowieści zafascynowało mnie to, że w jego pałacu były specjalne pomieszczenia z sedesami. Zawsze uważaliśmy, że dwór habsburski jest o wiele bardziej elegancki, wyrafinowany i pod każdym względem przewyższający nieokrzesany dwór neapolitański, tymczasem w żadnym z austriackich pałaców nie było sedesów. Maman wyznawała zasadę, że jeśli naszym przodkom wystarczały porcelanowe nocniki, wystarczą także i nam. W samym tylko Hofburgu mieliśmy dwa i pół tysiąca służących, więc nie brakowało rąk do ich opróżniania. Nie mogłyśmy jednak powtórzyć Józefie tych wszystkich okropności o Ferdynandzie, bo tym bardziej byłoby jej przykro, że musi nas opuścić i poślubić takiego prostaka. Karolina
była przekonana, że gdyby nie wywodził się z hiszpańskiej linii Burbonów, tylko był zwykłym wieśniakiem, maman nie uznałaby go nawet za godnego, by służyć jako chłopiec stajenny. Tymczasem miał zostać mężem Józefy, subtelnej Józefy o bladej cerze i wytwornych manierach. Pomyślałam, że nasz najstarszy brat Józef z pewnością wie, co się robi w noc poślubną. Był przecież żonaty z Marią Józefą Bawarską, a przed nią z Izabelą z Parmy, z którą miał dwie córeczki. Izabela była wnuczką króla francuskiego Ludwika XV (a przez to kuzynką mojego przyszłego męża delfina, uświadomiłam sobie nagle) i najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałam. Józef, podobnie jak nasza matka, miał to szczęście, że jego małżeństwo było związkiem z miłości. Gdyby Izabela żyła, mogłabym ją wypytać o Ludwika Augusta i o to, czy będziemy do siebie pasowali. Czy go polubię? I - co może nawet ważniejsze - czy on polubi mnie? Ale Izabela zmarła na ospę w 1763 roku, a więc cztery lata przedtem, zanim zaczęłam potrzebować odpowiedzi na te pytania. Po jej śmierci Józef ożenił się ponownie - wyłącznie za namową maman, upierającej się, że na tym właśnie polegają jego obowiązki dynastyczne. Tym razem jego żoną została Maria Józefa z Bawarii. Początkowo bardzo trudno było mi się przyzwyczaić do tego, że w naszej wielkiej rodzinie są teraz dwie osoby o tym samym imieniu. Większość rodów monarszych w Europie jest ze sobą spokrewniona, przez co wszyscy nosiliśmy podobne imiona - imię świętego patrona połączone z tradycyjnie występującym w danej rodzinie. Kiedy Józef wziął sobie drugą żonę, my, Habsburgowie, między sobą zaczęliśmy nazywać moją siostrę Piękną Józefą, a nową szwagierkę z bawarskiego domu Wittelsbachów Nijaką Józefą. Zawsze było mi żal małej, pulchnej Nijakiej Józefy, ponieważ mój brat jej nie kochał. Biedaczka prawie nigdy się nie uśmiechała. Nie wiedziałam, czy to z powodu bardzo brzydkich zębów, czy raczej dlatego, że w Wiedniu nie czuła się szczęśliwa. Słyszałam, jak służba plotkowała, że wkrótce po ślubie brat odmówił dzielenia z nią łoża, co było wbrew zasadom maman, utrzymującej, że dla dobra małżeństwa mąż i żona powinni każdej nocy sypiać w tej samej komnacie, a na ich wspólnym pałacowym balkonie w Schónbrunnie kazał postawić specjalną przegrodę, by nie być zmuszonym do oglądania żony. Dwa lata temu, zaraz po śmierci ojca, maman oficjalnie zwróciła się do Józefa, aby dzielił z nią cesarskie obowiązki. Tym samym jego żona, Nijaka Józefa, zyskała tytuł cesarzowej małżonki, nikt jednak nie traktował jej jako władczyni. Cesarzową wciąż pozostawała maman i żadna z kobiet nie ośmieliłaby się rywalizować z nią o pozycję czy
godności. Tak naprawdę Nijaka Józefa w ogóle nie zaprzątała naszych myśli. Teraz ona także leżała w łóżku, rozgorączkowana, zaczerwieniona, z ciałem pokrytym pęcherzami ospy, choroby, którą maman nazywała „plagą Europy”. Brat miał doskonałą wymówkę, aby jej tym bardziej unikać, zwłaszcza że maman podczas wizyty u łoża chorej synowej zaraziła się od niej. Austria nie mogła sobie pozwolić na stratę dwóch rządzących suwerenów. Maman zawsze bez ogródek mówiła o dolegliwościach i chorobach, a nawet o umieraniu i śmierci, chcąc nas z nimi oswoić. A jednak kiedy zaniemogła, jak ognia unikaliśmy tematu jej choroby, w obawie, że wypowiedziane na głos strachy mogłyby się urzeczywistnić. Choć nasze myśli były zaprzątnięte niemal wyłącznie jej stanem, rozmawialiśmy o tańcach, puszczaniu latawców, szczeniakach naszej mopsiczki i tym podobnych błahostkach. Kiedy siedziałam z siostrami w ogrodzie, pojawił się Józef, odziany w ciężki strój żałobny, surdut z czarnego jedwabiu i szarą brokatową kamizelkę ze srebrnymi pajetkami. Śmierć tak często gościła na dworze, że wszyscy mieliśmy poszyte specjalne ubrania na czas żałoby. - Odeszła do Boga - powiedział tylko i zacisnął wargi. Jego ocienione rondem trójrożnego kapelusza oczy były zupełnie suche. Z jękiem zerwałyśmy się na nogi, przewracając talerze, półmiski i pucharki z lemoniadą, rozdeptując na żółtym obrusie niedojedzone truskawki. Padłam w objęcia Karoliny i zaczęłam szlochać. Moja siostra macierzyńskim gestem gładziła mnie po włosach. Mocno przytuliłam się do niej. Jej serce waliło równie dziko jak moje. - Maman nie żyje? - zawołała Józefa, czyniąc na piersi znak krzyża, a potem przyciskając piąstkę do ust, żeby stłumić szloch. Koniuszek nosa miała zupełnie czerwony, jak zawsze, kiedy walczyła z napływającymi łzami. Brat popatrzył na nas zdumiony. - Nie, nie maman. Moja żona. Moja żona nie żyje. Nasze umysły przetrawiały tę nową informację ze wszystkimi jej implikacjami. A więc nie zostałyśmy sierotami, choć maman nadal groziło niebezpieczeństwo. A Józef owdowiał po raz drugi. Poczułam ulgę, że to nie maman powędrowała do nieba, ale jednocześnie i smutek. Nie mogąc nigdzie znaleźć chusteczki, wytarłam nos w engageantes - koronkowe falbanki przy rękawach. Nieważne. Co znaczyła taka drobnostka w porównaniu z tym, co się wydarzyło? Nijaka Józefa - nagle to przezwisko wydało mi się zbyt okrutne i postanowiłam
od tej pory nazywać zmarłą szwagierkę wyłącznie Anielską Józefą - nie zasłużyła na to, aby umrzeć, w dodatku umrzeć niekochaną i niedocenioną. Z bezkompromisowością niewinnego dziecka popatrzyłam na Józefa z gorzkim wyrzutem. Mój brat odpowiedział mi pełnym zdumienia spojrzeniem. - Ona cię kochała - mruknęłam cicho. To był koniec naszej radosnejfête champêtre. Muzycy spakowali instrumenty i oddalili się dyskretnie, lokaje szybko usunęli pozostałości pikniku, a my, nieszczęśliwe Habsburżanki, ruszyłyśmy rządkiem w stronę pałacu. Po drodze Józef tłumaczył, że pogrzeb odbędzie się możliwie jak najszybciej. Ciała zmarłych na ospę zawierają trujące miazmaty, stąd konieczność pośpiechu. Choć urodzona w Monachium jako księżniczka bawarska, Anielska Józefa była małżonką cesarza i austriacką cesarzową, więc miała spocząć nie w ojczyźnie, tylko w naszej rodzinnej krypcie, przy Habsburgach. Cały dwór rozpoczął przygotowania do trzymiesięcznej żałoby. Odwołane zostały bale, koncerty i przedstawienia operowe - i tak miało być aż do końca sierpnia. Maman wiedziała, że nam, dzieciom, byłoby trudno przetrzymać lato bez żadnych rozrywek, więc najmłodszym - Karolinie, Maksymilianowi i mnie - pozwoliła na zabawy pod warunkiem, że nie będziemy hałasować. Walcząc z nudą, spędzałam długie godziny w komnatach, grając na harfie, wyszywając kiście bzu na parawanie przed kominkiem i ubierając lalki w nowe sukienki, które poszyłam przy pomocy madame von Brandeiss.Z utęsknieniem wyczekiwałam dnia, kiedy będę miała gromadkę prawdziwych dzieci, roześmianych, czepiających się mojej spódnicy, ciągnących mnie do wspólnej zabawy. Na razie wszystkie uczucia przelewałam na lalki i psy. Odkąd skończyłam siedem lat, zawsze miałam ich całe mnóstwo. Jak większość dzieci, nadawałam im niezbyt oryginalne imiona. Francuską laleczkę ze ślicznie wymalowaną twarzą, którą dostałam na Gwiazdkę od mojej siostry Marii Krystyny, ochrzciłam Poupée, a szczeniaka rasy mops nazwałam po prostu Mopsem. Józef nie uczestniczył w pogrzebie żony. Maman także nie, ale ona nie podniosła się jeszcze całkiem po chorobie. Bardzo niewiele osób towarzyszyło Anielskiej Józefie, kiedy jej ciało składano w cynowym sarkofagu w cesarskiej krypcie Kapuzinerkirche, kościoła Kapucynów. Prosiłam, aby wolno mi było iść za trumną, ale maman odmówiła, co tylko pogłębiło mój smutek. Czułam, że podczas swojej ostatniej drogi Anielska Józefa powinna mieć ihie kogoś życzliwego, kto pożegna jej duszę ulatującą do nieba. Bratowa nie była piękna, za to zdobiło ją wiele cnót. Z jej ust nigdy nie padło słowo skargi czy wyrzutu, nawet pod adresem męża, który tak źle się z nią obchodził. Kilka tygodni po śmierci Anielskiej Józefy cesarski medyk ogłosił, że maman w pełni
wyzdrowiała i może na powrót objąć obowiązki. Oczywiście wszyscy poczuliśmy ulgę, a ona sama chyba największą. Zauważyłam, że niedomaganie bardzo ją zmieniło. Nie tylko zeszczuplała i straciła jeden ze swoich trzech podbródków, ale stała się też mniej cierpliwa, znacznie słabsza i bardziej przytłoczona nadmiarem obowiązków. Bóg pozwolił jej żyć dalej, ale życie przestało ją teraz cieszyć, a każda ziemska troska ciążyła jej nieznośnym brzemieniem. Nawet z ukochanej Kammermusik,* nie potrafiła już czerpać radości. Na czas oficjalnej żałoby przygotowania do ślubu Józefy z królem Neapolu zostały zawieszone. Uroczystość i tak nie zapowiadała się na radosną. Jedyną osobą, która tak naprawdę wyczekiwała tego wydarzenia, była maman. W drugim tygodniu października żałoba dobiegła wreszcie kresu. Dobytek Józefy został zapakowany do ogromnych kufrów ozdobionych jej inicjałami. Wchodząc do ogołoconej z ozdób sypialni siostry, odniosłam wrażenie, że znajduję się w surowej klasztornej celi. Nie zazdrościłam jej wyprawy. Dostała mnóstwo sukien z barwnych jedwabi i brokatów, przyozdobionych czym się tylko dało falbanami, kokardami, koronką, złotymi frędzlami, cekinami i pajetkami. W raportach dyplomaci pisali, że Neapolitańczycy lubują się w szatach skrzących się od świecidełek, a maman zależało na tym, aby Józefa od samego początku zrobiła na Ferdynandzie jak najlepsze wrażenie. Siostra podsumowała to następująco: - Im prędzej dziecko, tym trwalszy alians. Mówiła oczywiście o aliansie Austrii z królestwami Neapolu i Sycylii. Dzień piętnastego października, kiedy miała wyjechać, zbliżał się nieubłaganie, a do mnie coraz wyraźniej docierała brzydka prawda o naszej matce. Dla niej nie liczyło się wcale to, czy Józefa i Ferdynand się pokochają, tak samo jak wcześniej nie obchodziło jej, czy Józef obdarzy uczuciem Nijaką Anielską Józefę Bawarską. A przecież naszego papę kochała tak bardzo, że odmówiła poślubienia innego kandydata, choć dziadek stanowczo sprzeciwiał się jej mariażowi z papą, uważając go za niestosowny. * Muzyka kameralna. Kokon odgradzający mnie od zewnętrznego świata nie był już taki szczelny, jak jeszcze rok temu. Śmierć niekochanej szwagierki i rychły odjazd Józefy, mającej wstąpić w niemiły jej związek, były pierwszą lekcją na temat przywilejów związanych z naszym stanem. Wcześniej długo wzbraniałam się przyswoić tę naukę. Za pałace, powozy i wystawne toalety płaciło się ogromną cenę. Szczerbata Marta, która codziennie rano opróżniała mój nocnik, mogła zazdrościć mi sukien i godzin spędzanych na rozrywkach (kto by nie wolał grać na harfie niż wynosić czyjeś siuśki?), ale za to ona mogła pójść za głosem serca i poślubić ukochanego mężczyznę, gdyż to nie od jej małżeństwa zależał los całego narodu.
Dwunastego października, zaraz po rodzinnym śniadaniu, Józefa odciągnęła mnie na bok i ze ściśniętym gardłem zapytała, czy mogłaby ze mną porozmawiać na osobności. Przy stole niemal nie tknęła jedzenia, tylko bawiła się srebrną łyżeczką, nerwowo uderzając nią w czubek gotowanego jajka, albo kruszyła w palcach grzankę. Filiżanka napełniona gorącą czekoladą ozdobioną kleksem bitej śmietanki, którą tak chętnie pijała każdego ranka, stała nietknięta obok jej nakrycia, aż słodkogorzki napój całkiem wystygnął. Labiryntem korytarzy wyruszyłyśmy do skrzydła pałacu, w którym mieściły się apartamenty arcyksiężniczek. W żartach zawsze nazywałyśmy je konwentem, ponieważ nasi bracia mieszkali dokładnie po przeciwnej stronie dziedzińca. Trzymając się za ręce i szeleszcząc spódnicami, mijałyśmy wytworne komnaty o ścianach wykładanych boiserie*. Przed wejściem do każdej z nich stali parami lokaje, nieruchomi i milczący. * Boazeria. Każda z nas zajmowała oddzielny apartament, złożony z pokoju recepcyjnego, saloniku i sypialni. Gdyby zawitał do nas jakiś obcy dyplomata, z pewnością byłby zdumiony skromnością wyposażenia naszych prywatnych pokoi, tak silnie kontrastującą z rokokowym przepychem komnat oficjalnych, będących odbiciem splendoru cesarstwa i przyozdobionych zgodnie z nakazami najświeższej mody w dziedzinie dekoratorstwa wnętrz. Z kolei ktoś, kto nigdy nie widział apartamentów państwowych i znał Habsburgów wyłącznie a domicile*, uznałby zapewne, że niczym nie różnimy się od przeciętnych niemieckich rodzin szlacheckich - pobożnych, pracowitych, tryskających wesołością. * W domu. Weszłyśmy do mojego saloniku. Józefa starannie zamknęła za sobą drzwi. Leżący na swoim posłaniu Mops zmierzył ją ciekawskim spojrzeniem. Widocznie na swój psi sposób wyczuł, że coś ją trapi. Józefa ujęła mnie za rękę i pociągnęła w stronę niskiej sofy z pokryciem z błękitnego aksamitu. - Chciałam się z tobą pożegnać - zaczęła. Dłonie miała zimne i wilgotne, a policzki zupełnie pozbawione kolorów. - Przecież jeszcze nie wyjeżdżasz - sprzeciwiłam się. - Dopiero za trzy dni. - Oparłam głowę na jej ramieniu. - Szkoda, że nie za trzy tygodnie. Byłabyś wtedy na moich urodzinach. Józefa westchnęła ciężko. - Wydaje mi się, że i tak nie dałabym rady w nich uczestniczyć. Maleńka moja, boję się, że się już więcej nie zobaczymy. Zadrżałam. - Co ty opowiadasz?
- Maman nakazała mi przed wyjazdem do Neapolu pójść pożegnać Nijaką Józefę. Jeszcze dzisiaj - mówiła moja siostra grobowym głosem. - Podobno tak należy. - Masz się żegnać ze zmarłą? Przecież Nijaka Józefa nawet się o tym nie dowie. - Ale maman tak. Nigdy nie miałam cierpliwości do tych pustych rytuałów. - A co się stanie, jeśli tego nie zrobisz? Albo jeśli powiesz mamie, że pójdziesz, a potem nie zejdziesz do krypty? Józefa zadrżała. - Nie potrafiłabym tak. Nie umiem kłamać. To nie byłoby w porządku. Nawet gdyby maman się nie dowiedziała, Bóg przecież wie wszystko. Mogłabym wyznać kłamstwo mamie i przeprosić, że jej nie usłuchałam, ale przecież Jego nie wolno mi zawieść. - Choć udawała dzielną, jej oczy wypełniły się łzami. - Zejście do Kaisergruft*, żegnanie się z duszami zmarłych, a zwłaszcza z duszą tej, która nosiła to samo imię co ja... nie, Toinette, nie potrafię ci tego wytłumaczyć, ale mam przeczucie, że się już nigdy więcej nie zobaczymy. * Krypta Cesarska. Zaczęłam ją zapewniać, że przecież duchy nie istnieją, ale moje słowa nie przyniosły jej ulgi. - To nie ducha Nijakiej Józefy się lękam. - Siostra wzruszyła ramionami. - Wiem, że jej dusza powędrowała do nieba. Ale jej ciało... Józef mówił, że trzeba ją było szybko pochować, żeby nie roznosiła zarazy. A jeśli nie zachowano przy tym należytej staranności? Objęłam ją ramieniem i pozwoliłam Mopsowi wskoczyć jej na kolana. Jeśli moje zapewnienia nie potrafiły odpędzić od niej strachów, może choć trochę pocieszy ją ciepło bijące od wiernego psiego ciałka. - Maman twierdzi, że zachowuję się jak dziecko - mówiła Józefa w zamyśleniu, głaszcząc jedwabistą sierść, a potem przytulając policzek do tłustego karku szczeniaka. - Jej zdaniem pójście do krypty jest moim obowiązkiem, podobnie jak moim obowiązkiem jest zostać żoną króla Ferdynanda. Obdarzyłam ją pokrzepiającym uściskiem. - Wiem, że nie chcesz za niego wychodzić. - To nie ma znaczenia, czy chcę, czy też nie. - Z pewnością nie ma znaczenia dla maman - zgodziłam się szybko. - Mnie się po prostu wydaje, że do ślubu nigdy nie dojdzie. Mops zeskoczył na podłogę i zaczął obwąchiwać suknię Józefy, ale nie znalazłszy zaplątanych w fałdy okruchów, powrócił na swoje miejsce na dywanie. Siostra zarzuciła mi
ramiona na szyję i przytuliła tak mocno, że fiszbiny wszyte w jedwab jej liliowego gorsetu odcisnęły mi się na policzku. Dopiero w tym momencie zauważyłam, jak bardzo wyrosła ostatnimi czasy. Odkąd dowiedziałam się, że mam poślubić delfina Francji, marzyłam, żeby czas przestał biec naprzód i żeby wszystko było tak, jak do tej pory. Najchętniej zatrzymałabym go w momencie, kiedy trwały pikniki i przedstawienia operowe - zanim nastała pora pogrzebów i pożegnań. Kiedy miałam pięć albo sześć lat, wypowiedziałam życzenie, żeby nigdy nie być smutną. Nie spełniło się. Józefa zaczęła szlochać. - Boję się, że dołączę do Joanny - mówiła, tuląc mnie coraz mocniej. Oprócz Marii Anny (przez rodzinę nazywanej Marianną), Marii Krystyny, Marii Elżbiety i Marii Amalii, miałyśmy jeszcze jedną siostrę - Marię Joannę Gabrielę Józefę Antonię, urodzoną pięć lat przede mną i rok przed Józefą. Ona i Józefa były sobie tak bliskie, jak Karolina i ja. W 1762 roku, dwa dni przez Bożym Narodzeniem, Joanna umarła na ospę. Miała zaledwie dwanaście lat, kilka miesięcy mniej niż ja obecnie. Ta myśl była tak przerażająca, że słowa zamarły nii na wargach. Jaką pociechę byłam w stanie zaoferować Józefie? Czy mogłam ją szczerze zapewnić, że jej obawy są bezpodstawne? Nie potrafiłam skłamać. Siedziałyśmy na brzeżku niskiej sofy, plamiąc łzami wzorzysty dywan z Aubusson i mocno obejmując się ramionami, jakbyśmy we wzajemnym kontakcie naszych ciał szukały potwierdzenia, że jeszcze żyjemy. - Obiecaj mi, że nigdy mnie nie zapomnisz - wyszeptała mi Józefa wprost do ucha. - Nigdy - odparłam, walcząc ze łzami i starając się, aby w moim głosie nie słychać było drżenia. - Przenigdy. Zawsze posłuszna, pobożna i obowiązkowa Józefa zrobiła to, co jej kazała maman. Zaraz po rozmowie ze mną udała się do wilgotnej i pełnej przeciągów krypty pod kościołem Kapucynów i tam uklękła przy sarkofagu Anielskiej Józefy. Elżbieta i ja widziałyśmy ją jeszcze po południu i ucałowałyśmy na pożegnanie. Józefa skarżyła się na złe samopoczucie. Policzki miała rozpalone, a mimo to narzekała na zimno. Wkrótce potem maman wezwała nas do Pokoju Różanego, gdzie cesarski medyk ponurym głosem obwieścił nam straszną nowinę nie zobaczymy więcej naszej siostry. Postanowiłam zapamiętać ją taką, jaką widziałam tego ostatniego popołudnia przestraszoną dziewczynkę w sukni z fioletowego brokatu, dobrą siostrę i jeszcze lepszą córkę, która uznała, że zadowolenie maman jest więcej warte niż jej krótkie życie. Piętnastego października moja siostra Józefa miała wsiadać do wielkiego powozu, stojącego na dziedzińcu Hofburga, by wyruszyć ku nowemu życiu w oblanym morzem
królestwie, w którym zawsze świeciło słońce. Stać się najpierw żoną i królową, a potem matką. Tymczasem zamiast machać chusteczkami, ocierać łzy wzruszenia i życzyć szesnastoletniej arcyksiężniczce Marii Józefie Gabrielli Joannie Antonii Annie Austriackiej bezpiecznej podróży do Neapolu, żegnaliśmy ją na zawsze, podczas gdy jej dusza udawała się w ostatnią już drogę - do nieba. Jej obawy okazały się prorocze. Jeden z kapucynów z twarzą zalaną łzami wyznał maman, że chcąc jak najprędzej pochować Anielską Józefą, mnisi nie dość dokładnie zapieczętowali sarkofag, przez co jej piękna imienniczka zaraziła się ospą. Tym bardziej zapragnęłam zawrócić czas, zatrzymać wskazówki zegara na tej chwili, w której urzędnik, lekarz czy ktokolwiek inny miałby szansę dostrzec to brzemienne w skutki zaniedbanie. Ale przecież czasu nie da się oszukać. W rodzinie były dwie Anielskie Józefy. Zbyt się pospieszyłam, obdarzając tym imieniem tę pierwszą.
3 Zima 1767-1768 Wiedziałam, że nie należy podsłuchiwać przez dziurkę od klucza ani szpiegować ludzi, więc przyrzekłam sobie solennie w niedzielę po mszy wyspowiadać się z tego grzechu. Ale przecież matka i Józef rozmawiali o mojej przyszłości, a w tej sytuacji żadna dwunastolatka nie zdołałaby zapanować nad ciekawością. Oboje siedzieli w gabinecie maman, jak zwykle zimnym i pełnym przeciągów. Przez dziurkę od klucza czułam na policzku mroźny powiew. Na dworze na dziedzińcach Hofburga porywisty wiatr podrywał kłęby śniegu, miotając nim na wszystkie strony. Z okiem przy dziurce widziałam brata - wysokiego, o dumnej posturze, znanego światu jako Józef II Habsburg - otwierającego emaliowaną tabakierę i nakładającego szczyptę tabaki na zwinięty kciuk i palec wskazujący. - Maman coś mówiła? - powiedział ostro, zanim podniósł dłoń do nosa. Matka skrzywiła się. - Wiesz, że uważam ten zwyczaj za okropny. - Bo maman nie aprobuje niczego, co ja robię - odparł cierpko. - Zażywanie tabaki przez szlachetnie urodzonego mężczyznę należy obecnie do dobrego tonu. Postęp, reformy, tabaka... Maman nie ma ani cierpliwości, ani tolerancji dla nowoczesności. Maman westchnęła ciężko, jakby zdanie, które zaraz miała wygłosić, wymagało od niej wzmożonego wysiłku. - Niepokoję się o naszą małą, Józefie. - To nic nadzwyczajnego, że dwunastoletnie dziewczęta wychodzą za mąż. - Antonina w wieku dwunastu lat wygląda zaledwie na dziesięć. Ja w jej wieku przypominałam już kobietę. Maman wyglądała na przygnębioną. Odkąd ogłoszono moje zaręczyny, pod jej oczami coraz częściej zalegały cienie. - Józefie, wiesz dobrze, że nienawidzę przyznawać się do błędów w ocenie, ale to mógł być błąd, negocjować traktat z Francją, kiedy Antonina jest jeszcze taka młoda. Przecież świat... - Maman ma na myśli Francję - przerwał mój brat, ponownie sięgając do tabakiery. - Przecież świat nie będzie czekał w nieskończoność, aż Antonina urośnie i dojrzeje -
kontynuowała matka, jakby nie słysząc tych słów. - Pierwsze pytanie, które Ludwik zadał swemu ambasadorowi, dotyczyło tego, czy dziewczyna ma już rozwinięte piersi. Próbowałam podsunąć mu Karolinę, ale ona jest o dwa lata starsza od delfina i Ludwik nie chciał nawet słyszeć o jej kandydaturze. Zdaje się, że królewski wnuk jest równie niedojrzały jak Antonina, a do tego wstydliwy niczym fiołek. Ludwik się boi, że Karolina skonsumowałaby go całego. Ciekawe, jak zareagowałaby Karolina, słysząc tę opinię? Powtórzyć jej czy nie? W końcu podsłuchiwanie to był jej pomysł. To ona mnie przekonała, że kiedy ważą się czyjeś losy, warto czasami zapomnieć o posłuszeństwie i dobrych manierach. Na widok nadchodzącego lokaja szybko się wyprostowałam, pełna strachu, że zdradzi mnie przed maman. Zaraz jednak przypomniałam sobie, że przecież jestem arcyksiężniczką, a on zwykłym służącym, więc tylko skinęłam głową i przyłożyłam palec do ust. Odpowiedział mi pełnym szacunku ukłonem. Znowu uklękłam przy dziurce. Teraz mówiła maman. - Austria nie może sobie pozwolić na dalszą zwłokę. Prusy i Rosja już potrząsają bronią, grożąc, że wkroczą na nasze terytorium, zupełnie jakby cesarstwo Habsburgów było wielkim pieczonym udźcem, z którego każdy może odkroić sobie po kęsie. Potrzeba nam sprzymierzeńców. Kiedyś naszym sojusznikiem była Parma, ale obecnie to księstwo jest dla nas stracone. Lombardia także, za co możemy podziękować Anglikom. Francja nigdy nie zaliczała się do naszych przyjaciół, ale strategiczny alians wzmocni nasze królestwa i powstrzyma wrogów w ich nieokiełznanych ambicjach. Józef niespokojnie krążył po pokoju. Czując pieczenie w oku, na moment odwróciłam głowę od dziurki. - W tej sytuacji należałoby renegocjować układ małżeński - usłyszałam jego słowa. Elżbieta ma dwadzieścia cztery lata, w sam raz dla Ludwika. Oczywiście nie dla młodego delfina, tylko dla króla. Jego ICrólewska Wysokość jest wdowcem, ale wciąż pełnym siły i tu Józef odchrząknął - nieposkromionej joie de vivre*, że się tak wyrażę. - Wiem, że Ludwik ma metresę. - Głos maman nabrał nagle kwaśnego brzmienia, zupełnie jakby włożyła do ust cytrynową pastylkę. Poprawiłam się przy dziurce, żeby lepiej widzieć. - Wszyscy suwerenowie zabawiają się miłostkami, a ich żony bez względu na uczucia nie mają prawa czynić im wyrzutów, bo mogłoby się to skończyć czymś jeszcze gorszym niż utrata mężowskiej miłości - mianowicie utratą jego szacunku. - Ça suffit. Dosyć, maman - przerwał Józef zduszonym głosem. - Papa nie żyje już od ponad dwóch lat. - Zaczął masować dłońmi ramiona, jakby chciał w nie wetrzeć nieco ciepła.
Poczułam, że od niewygodnej pozycji drętwieje mi całe ciało. Gorset boleśnie wrzynał mi się w żebra. Przejdźcie wreszcie do rzeczy, pomyślałam niecierpliwie. Dosyć tego ględzenia o mężach, żonach i metresach. Co z moimi zaręczynami z delfinem? Maman zaczęła mówić pełnym napięcia głosem. Wyobraziłam sobie, że jej opasłe ciało, spowite w czarny adamaszek, także robi się sztywne i napięte. - Postanowiłam wysłać kanclerza Kaunitza na rozmowy z francuskim ministrem spraw zagranicznych, diukiem de Choiseul. Niech rozstrzygną dyplomaci - nasz i Ludwika. Ale nie ma co owijać w bawełnę. Ona nie jest już taką pięknością jak kiedyś. * Radość życia. Poczułam, że w gardle rośnie mi wielka klucha. Czy straciłam coś z dawnego wdzięku? Czy może maman chodziło o to, że przestawałam przypominać dziecko? - Popatrz na Elżbietę oczami polityka, a nie tylko oczami oddanego brata, Józefie. Matka odchrząknęła, jakby coś utknęło jej w gardle. Dobrze znałam ten charakterystyczny dźwięk, zwiastun niechcianych łez. - Elżbieta przeszła ospę i ma twarz poznaczoną dziobami. Ludwik nawet nie spojrzy w jej stronę. Kiedyś tak, ale nie obecnie. On ceni sobie urodę kobiet. - Maman westchnęła z ciężką rezygnacją. - Amalia ze swoją zniekształconą figurą też się nie nadaje na królową Francji. Nie, to musi być Antonina i delfin. Postanowione i teraz nie wolno nam dopuścić, by stało się inaczej. - Urwała, jakby oczekując, że Józef się sprzeciwi, ale ten milczał, więc podjęła po chwili. - To, czym obecnie dysponujemy, to zwykłe żarty puste słowa, szlachetne obietnice, na których zawisły nadzieje cesarstwa. Koniecznie trzeba przymusić Francję do zawarcia formalnej umowy w sprawie małżeństwa Antoniny, gdyż bez pisemnego zapewnienia Ludwika dotychczasowe ustalenia niewiele znaczą. Usłyszałam dosyć. Maman i Józef bardzo się już niecierpliwili. Mnie także zaczynało brakować cierpliwości. Nie rosłam wystarczająco szybko. Zdradzało mnie własne ciało, a przecież to ono stanowiło o moim przeznaczeniu. Moja przyszłość wisiała na włosku, tymczasem dorośli nie chcieli mi nic powiedzieć. W pierwszych miesiącach 1768 roku pojęłam bardzo dokładnie, co miała na myśli maman, mówiąc o przymuszeniu Francji do sfinalizowania planów dotyczących mojego małżeństwa. Jej wysiłki, by zjednać sobie markiza de Durfort, nie znały granic. Ambasador był honorowym gościem cesarzowej na każdym z licznych bali, nawet jeśli wydawano ich kilka w ciągu tego samego wieczoru. Jak zawsze w każdym, niemal najbardziej niewinnym geście maman tkwił jakiś ukryty cel. Dobrze wiedziała, jak bardzo kocham taniec. Skoro nie mogła się pochwalić przed Francuzem moimi wynikami w nauce, postanowiła przynajmniej
pokazać, z jakim wdziękiem poruszam się w dworskich tańcach, od powolnych pawan po tańczone żywszym krokiem polonezy. Często też życzyła sobie, aby po kolacji cesarskie dzieci urządziły koncert. Zasiadałam wtedy do harfy i przy jej akompaniamencie wyśpiewywałam dla markiza sentymentalne piosenki o słońcu i kwiatach, których słowa nawet mnie wydawały się głupie. Czasami podejrzewałam, że francuski ambasador może być już mocno znużony demonstrowaniem mu na każdym kroku, że jestem naprawdę warta, by któregoś dnia zostać jego władczynią. Pewnego wieczoru na specjalne życzenie maman ja i moi najmłodsi bracia odtańczyliśmy taniec, który wykonywaliśmy podczas uroczystości weselnych Józefa i pięknej Izabeli z Parmy, jego pierwszej żony o słodkiej twarzy i ciemnych lśniących oczach, które śmierć zamknęła zbyt wcześnie. Tańczyliśmy wówczas do muzyki z divertissement* do opery specjalnie skomponowanej na tę uroczystość przez naszego nadwornego kapelmistrza, Herr Glucka. Teraz maman zażądała, żeby szwaczka uszyła mi identyczną toaletę, jaką jako pięciolatka nosiłam na tamtym weselu. Stanik sukni był obcisły, ciemnobłękitny, a rękawy i ozdobiona girlandami sztucznych różyczek spódnica w kolorze kości słoniowej. Dopasowana spódnica podkreślała moje zgrabne biodra (oznaczające, że donoszę zdrowe dzieci), brak falban przy rękawach uwydatniał pełne gracji ruchy ramion, a głębokie wycięcie gorsu eksponowało wdzięczną długą szyję i przepiękny sposób trzymania głowy. Z mojej postawy maman była szczególnie dumna. * Lekka, żartobliwa wstawka wykonywana w przerwach spektaklu operowego lub teatralnego. Kiedy rozległy się pierwsze dźwięki, całym sercem dałam się ponieść muzyce. Stopy niemal bezwiednie wykonywały skomplikowane kroki. Kątem oka widziałam, jak maman z błogim uśmiechem na twarzy i z oczami rozpromienionymi dumą kiwa głową do taktu. Kiedy pawana miała się ku końcowi, delikatnie trąciła markiza łokciem, jakby chciała mu powiedzieć: widzisz, jaką będzie czarującą delfiną? W odpowiedzi francuski dyplomata uniósł ku wargom skropioną fiołkową wodą chustkę. Nie wiedziałam, czy chciał tym zamaskować dezaprobatę, czy zwykłe znudzenie. Widząc, że takt i dyplomacja nie przynoszą nic poza kilkoma niezobowiązującymi uśmiechami markiza, w styczniu maman przystąpiła do bezpośredniego natarcia. W pewne mroźne popołudnie nasz gość dostąpił zaszczytu oglądania wraz z nią z pałacowego balkonu wspaniałej szlichtady*, podczas której dziedzińcem przeparadowały dwadzieścia dwie pary sań wiozących członków rodziny cesarskiej.
Rankiem tego samego dnia najmłodsze pociechy cesarzowej wybudowały pod murami skrzydła leopoldyńskiego potężną fortecę ze śniegu, o którą potem stoczyły walną bitwę. Karolina i ja zza białego muru broniłyśmy się przeciw Ferdynandowi i Maksowi, obrzucając ich wielkimi śnieżkami. Kiedy jednak chłopcy przypuścili na nas szturm, zaczęłyśmy piszczeć i błagać o litość, wiedząc, że maman srodze by nas połajała, gdybyśmy pokazały się francuskiemu ambasadorowi z mokrymi włosami. Bracia odstąpili, a wtedy my ogłosiłyśmy zwycięstwo, bo przecież nie wystrzelili w naszą stronę ani jednego pocisku. Tuż przez rozpoczęciem parady wskoczyłam do zaprzężonych w cztery białe konie sań i naciągnęłam na kolana futrzany błam. Ostre, mroźne powietrze pachniało świeżością, szczypało w policzki. Konie ruszyły, a ja z uciechą pomachałam do dostojnych widzów. Z moich błyszczących radością oczu i zarumienionej twarzy nietrudno było wyczytać, że kocham zimę i łagodnie opadające śniegowe gwiazdki. W Wiedniu było zbyt ciepło, by śnieg utrzymał się długo, więc papa, kiedy jeszcze żył, kazał sprowadzać go z gór ciężkimi saniami wyłącznie po to, aby jego dzieci, a szczególnie ja - jego ukochana córka - miały więcej uciechy. Podniosłam dłoń do czoła i osłoniłam oczy. Wysoko na balkonie, na tle słonecznej tarczy stała maman. Spowita w aksamity i futra, z pulchnymi dłońmi ukrytymi w ogromnej gronostajowej mufce wyglądała niczym majestatyczny posąg. Jedyną oznaką, że nawet cesarzowa nie jest całkowicie nieodporna na mróz, były dwie czerwone plamy na jej policzkach. Jako dziecko wierzyłam, że matka ma nieograniczoną władzę nad całym światem i że z łaski Boga potrafi kontrolować nawet pogodę. Obok niej biedny markiz, który z pewnością miał inne plany na popołudnie niż wystawanie na balkonie i przyglądanie się kuligowi, kulił się z zimna, ciasno otulając szkarłatnym aksamitnym płaszczem. * Kulig. Wąskie wargi miał niemal fioletowe i co chwila podnosił do nosa wytworną, obszytą koronkami chustkę, woda fiołkowa nie miała jednak żadnych szans w starciu z wiedeńską zimą. Matka uważała, że w futrzanej czapeczce i białych skórkowych botkach wyglądam niczym „zjawisko w bieli”. Obszyte popielicami spódnica i żakiet do sanny były gęsto zahaftowane srebrną nicią i ozdobione mnóstwem diamencików. Maman zadbała o wszystko. Gdybym sama nie błyszczała, mój strój iskrzyłby się za mnie. Przecież cała szlichtada została zorganizowana wyłącznie po to, abym mogła zabłysnąć. Przy wesołym dźwięku dzwoneczków uczepionych do uprzęży moje sanie w kształcie łabędzia wolno przesunęły się pod balkonem. Cztery białe klacze potrząsały łbami, usiłując
strącić z nich płatki śniegu, a ja radośnie machałam do maman i markiza, obdarzając ich promiennym uśmiechem. Matka trąciła łokciem swojego gościa i rzuciła (bynajmniej nie dyskretnie, bo nawet do mnie dotarły jej słowa): - Oto śliczna żonka. Maman miała w sobie nieustępliwość teriera. Nie upłynęły nawet dwa dni od kuligu, a znowu dopadła Durforta i zaczęła się przechwalać, że posiada portrety wszystkich członków francuskiej rodziny panującej. Obrazy były prezentem od pięknej Izabeli z Parmy. Zerknęłam na markiza. Usta drgały mu nerwowo, jakby przypadkiem złapał w nie pszczołę i teraz bał się przełknąć. Wahadło zegara zakończone dyskiem w kształcie słonecznej tarczy kołysało się miarowo, z głośnym tykaniem odmierzając kolejne sekundy. - Jestem pewien, że posiadanie podobizn wszystkich członków rodziny cesarskiej sprawiłoby Jego Arcychrześcijańskiej Królewskiej Wysokości równie wielką przyjemność wybrnął wreszcie markiz. Maman uśmiechnęła się łaskawie, udając, że zachwycił ją ten komplement. Z pewnością na scenie Burgtheater* nigdy nie pojawiła się równie utalentowana aktorka. - Życzenie mojego brata jest dla mnie rozkazem. - Nazwała francuskiego króla bratem. Monarchowie zawsze mówili o sobie tak, jakby byli rodzeństwem. - Zaraz zamówię portrecistę. A może, monsieur le marquis, pański suweren wolałby sam wybrać malarza dodała ta wytrawna dyplomatka, po czym zwróciła się do mnie władczym, a zarazem pełnym macierzyńskich uczuć tonem: - Z przyjemnością będziesz pozować do portretu przeznaczonego dla francuskiego króla, prawda? W końcu miałaś zaledwie siedem lat, kiedy ostatni raz byłaś uwieczniana na płótnie. * Teatr Zamkowy. Maman i markiz mogli uważać mnie za głupiutką dziewczynkę, pochłoniętą wyłącznie lalkami, kwiatkami i motylami, ale miałam przecież dwanaście lat i byłam boleśnie świadoma, że nie jestem już dzieckiem, choć też nie w pełni kobietą. Jako arcyksiężniczka zostałam nauczona wysoko nosić głowę bez względu na okoliczności, nie potrafiłam jednak pozostać całkowicie nieczuła na podsłuchane przytyki i kuchenne plotki. Nieraz docierało do mnie, że jestem niewiele warta, nie spełniam pokładanych we mnie oczekiwań i nie potrafię zaspokoić ambicji maman. Wszyscy, począwszy od ministrów, a skończywszy na podkuchennych, wiedzieli, że generałowa Krottendorf nie złożyła mi jeszcze pierwszej wizyty. W rządzie nie brakowało osób - a zaliczał się do tego grona także mój brat Józef które uważały, że maman marnuje czas i energię na polityczny sojusz z Francją, zaniedbując
inne, bardziej naglące sprawy. Pewnego ranka Karolina i ja zostałyśmy wezwane do Pokoju Różanego. Nadwornym portrecistą był Martin van Meytens i to konterfekty jego pędzla, przedstawiające rozmaitych członków rodziny cesarskiej, zdobiły ściany naszych licznych pałaców - od potężnego Hofburga, gdzie było chyba z tysiąc komnat, przez Laxenburg (ulubiony pałac papy, gdyż był taki mały i zaciszny) po ukochany przez maman Schônbrunn. Kiedy miałam siedem lat, Herr van Meytens namalował mnie w niebieskiej sukience z różowymi kokardami i z wiankiem róż na głowie. Zapamiętałam, że był bardzo wesoły i mocno się pocił. Najbardziej rozśmieszył mnie tym, że co chwila ściągał wielką szarą perukę i osuszał z potu łysinę tą samą szmatką, w którą wycierał pędzle. Tym razem jednak nasze podobizny nie miały być dziełem jego ręki. Kiedy czekałyśmy w Pokoju Różanym, lokaj otworzył wielkie podwójne drzwi i do środka wkroczyło dwóch mężczyzn. Jeden z nich, ubrany jeszcze wytworniej niż markiz de Durfort, miał szczerą, otwartą twarz i błyszczące inteligencją oczy. Trefione, mocno upudrowane włosy nosił zaczesane do tyłu i przewiązane szeroką czarną wstążką, co uwydatniało wysokie zakola na czole. Jego towarzysz sprawiał wrażenie kogoś znacznie pośledniejszego stanem, ale zauważyłam, że płowy surdut, czy też le frac, jak nazywaliśmy żartobliwie tę część ubioru, miał wyjątkowo dobrze skrojony. Maman przedstawiła nam obu gości. Mężczyzną o przyjemnej twarzy i szerokim uśmiechu okazał się diuk de Choiseul, specjalny wysłannik Ludwika XV To on, jak się później dowiedziałam, jako minister spraw zagranicznych układał plany mojego mariażu z delfinem. Maman przywitała go niezwykle serdecznie, niemal wylewnie. Na krótką chwilę z jej zeszpeconej dziobami po ospie twarzy zniknęła melancholia, od śmierci papy goszcząca na niej niemal nieprzerwanie, i zastąpił ją pogodny, wręcz promienny wyraz, od którego od razu pomłodniała. Dobrze wiedziałam, co oznacza ta mina - zwycięstwo. Drugim gościem był portrecista Joseph Ducreux. Z wielkim płaskim nosem, który zdawał się wciśnięty niemal na siłę w sam środek jego rumianej twarzy, prezentował się raczej pospolicie. Oczywiście skłonił się przed nami, jak przystało na kogoś o niższej pozycji, ale spoglądał przy tym tak wyniośle, że od razu było widać, iż czołobitność jest mu niemiła. Maman zawsze wymagała od nas grzeczności wobec ludzi każdego stanu, tłumaczyła, że na uprzejmość odpowiada się uprzejmością, jednak widząc pogardliwą minę malarza, uznałam, że nie muszę się zbytnio starać. Na życzenie maman ubrana byłam w suknię z ciemnoniebieskiego jedwabiu, pogłębiającą szafirowy odcień moich oczu. Karolinie maman kazała założyć łososiową robę z
kremowymi falbankami przy rękawach, podkreślającymi jej największy atut - pięknie uformowane ręce. Stanęłyśmy na środku pokoju, nieruchome niczym figurki z miśnieńskiej porcelany, a monsieur Ducreux zaczął obchodzić nas dookoła, by się nam lepiej przyjrzeć. Krążył najpierw w jedną, potem w drugą stronę, przystawał, składał ręce na kształt ramy i spoglądał przez nią, wreszcie przysunął się całkiem blisko i przez okrąg utworzony z kciuka i palca wskazującego zajrzał nam prosto w oczy. Stojący obok maman diuk de Choiseul wyciągnął z kieszeni monokł i też poddał mnie dokładnym oględzinom. Poczułam się niczym jedno z tych egzotycznych zwierząt, które za życia papy trzymaliśmy w cesarskiej menażerii. Kiedyś sułtan przysłał papie nawet wielbłąda! Mieliśmy gadające papużki, płową pumę, włochate czerwone małpki z bezwłosymi derrières*, które wypinały na patrzących, a nawet małego nosorożca, który przypłynął do nas jednym ze statków kursujących po Dunaju. Karolina i ja trzymałyśmy się za ręce, przez cieniutkie, idealnie dopasowane rękawiczki czując ciepło płynące z wnętrza naszych dłoni. Monsieur Ducreux zwrócił się do maman, żeby kazała nam stanąć osobno. - To nie bliźniaczki. Z płótna ma bić indywidualna osobowość - tłumaczył. - Ja nie maluję pustych sukien, ja maluję dusze. Mrugnęłam do Karoliny, a ona wzruszyła ramionami. Kiedy malarz stał odwrócony do maman, zaczęłam przedrzeźniać jego pełne wyniosłości maniery. -”Niemaluję pustych sukien” - szepnęłam kącikiem ust, zadzierając nos do góry. Włożyłam palce za gors i udałam, że zaglądam za stanik. - Kiedy ja właśnie jestem pustą suknią - dodałam cichutko, robiąc aluzję do braku biustu. - Którą z nich mam portretować na życzenie Waszej Cesarskiej Wysokości - zapytał malarz. - Cóż, obie - odparła maman łagodnie. Portrecista był wyraźnie zmieszany. - Zostałem sprowadzony, aby sporządzić portret przyszłej delfiny Francji. Monsieur le Dauphin** nie może przecież poślubić dwóch arcyksiężniczek jednocześnie. * Zady. ** W XVI i XVII wieku we francuskiej rodzinie królewskiej Burbonów obowiązywała ścisła hierarchia. Jej członkowie nosili tytuły - niektóre z nich były tworzone specjalnie dla konkretnych osób. Pan Delfin to tytuł najstarszego syna monarchy. Co za arogancja. Jak on śmiał tak odpowiedzieć cesarzowej Austrii? - To nie pańska sprawa - warknęła maman. - Delfin poślubi Antoninę - wyjaśniła,
wskazując na mnie. - A skoro maluje pan dusze, to od razu panu powiem, że - tu gest w stronę Karoliny - to prawdziwa pragmatyczka. Na tych pięknych łabędzich ramionach osadzona jest mądra głowa i pewnego dnia Maria Karolina będzie znakomitą królową. Ta mała - to oczywiście było o mnie - ma piękną, ale na razie bardzo niesforną duszyczkę. Prędzej motyl nauczyłby się latać prosto, niż Antonina usiedzieć spokojnie w jednym miejscu. - Mama« jak zwykle nie przebierała w słowach. - Moja najmłodsza córka to trzpiotka, monsieur zakończyła, opadając na fotel. Malarz ponownie przystąpił do oględzin. Przysuwał się, cofał, potrząsał głową, chrząkał, pomrukiwał do siebie. Wreszcie kazał mi się uśmiechnąć, a kiedy to zrobiłam, zaczął powtarzać „no, no, no, no” i kręcić głową tak energicznie, jakby chciał odłączyć ją od ramion. Wreszcie podszedł do diuka de Choiseul i wyszeptał mu coś do ucha. Diuk uniósł brwi i odwrócił się do maman, która wskazała mu szeroki fotel z rzeźbionymi poręczami. Pochylając ku sobie głowy, zaczęli dyskutować przyciszonymi głosami, od czasu do czasu zerkając na mnie. Nie bardzo wiedziałam, czego ode mnie oczekują - oczywiście poza tym, żebym się nie wierciła - więc na wszelki wypadek uśmiechałam się słodko, zupełnie jakby małżeństwo z delfinem Francji było moim najgorętszym pragnieniem. - Oczywiście - powiedziała maman na koniec długiej rozmowy prowadzonej sotto voce*, z której udało mi się podchwycić tylko jedno słowo, dommage - szkoda. Nie patrzyła przy tym na mnie. - Zapewniam, że uczynimy wszystko, czego wymaga sytuacja. Zacznie pan od portretu arcyksiężniczki Marii Karoliny - zwróciła się do monsieur Ducreux. Arcyksiężniczka Maria Antonina nie jest jeszcze gotowa, by zostać uwiecznioną na płótnie. * Półgłosem.
4 Zdaniem monsieur Ducreux wcale nie byłam taką urzekającą pięknością, jaką okrzyknęła mnie maman. Diuk de Choiseul wysłuchał werdyktu ze smutną miną, ale poparł go całkowicie. Francuzi postanowili odłożyć oficjalne wystąpienie o moją rękę dopóty, dopóki Austria nie udowodni, że stanowię ucieleśnienie piękna i płodności. Zważywszy niedojrzałość mojego dwunastoletniego ciała, ukazanie pożądanych cech na zamówionym przez Ludwika XV portrecie nie było łatwe. Nawet modna suknia z drabinką kokard na staniku nie była w stanie stworzyć iluzji kobiecych krągłości. Najwięcej uwag krytycznych portrecista miał do mojego wyglądu od szyi w górę. Zeby się zupełnie nie załamać, szukałam pociechy w tym, że szyję określił jako „królewską i łabędzią”. - Koniecznie trzeba coś zrobić z jej włosami - utyskiwał diuk. - Arcyksiężniczka ma wypukłe i łyse niczym obrana cebula czoło, z zakolami na linii włosów. Zaskoczona maman poleciła mi natychmiast podejść do siebie. - Nachyl się, Antonino. Zaczęła rozdzielać moje włosy na poszczególne pasma i przebierać między nimi, zupełnie jakby sprawdzała, czy aby nie mam wszy. - Oto winowajca - obwieściła w końcu, ściągając mi z głowy przepaskę z szarej wełny, którą hrabina von Brandeiss kazała mi nosić, aby włosy nie wpadały mi do oczu. - To ta idiotyczna opaska wyrywa jej włosy z korzeniami. Antonino, Liebchen, będziemy musiały poszukać innego sposobu na poskromienie twoich loków.
5 Diuk de Choiseul dyskretnie odchrząknął. - Wasza Cesarska Wysokość, problem dotyczy samej linii włosów. Wysokie czoło jest certainement* oznaką dystynkcji. Jednakże - dodał, pociągając palcem wzdłuż własnych brwi - jeśli nakreślimy poziomą linię w tym miejscu, okaże się, że ponad jedną trzecią twarzy arcyksiężniczki zajmuje czoło. Jak na francuski gust jest ono nieco zbyt wydatne, trop bombé**, jak zwykliśmy mawiać. Maman spoglądała na niego badawczo. - I jak książę proponuje zlikwidować ten problem? Przecież głowy jej nie wymienimy - powiedziała władczym tonem. Ale jej kobaltowe oczy spoglądały przy tym niespokojnie, co tylko upewniło mnie w przeświadczeniu, że gdyby podobna zamiana była możliwa, przystałaby na nią natychmiast, jeśli miałoby to zagwarantować alians austriackofrancuski. Rozmawiali o mnie, jakbym była wystawioną na sprzedaż lalką, a ja stałam przed nimi, milcząca i bezwolna. W pewnej chwili książę zauważył, że dolna warga zaczyna mi drżeć niebezpiecznie, więc pospieszył z pocieszeniem. - Oczywiście że nie możemy zmienić kształtu głowy arcyksiężniczki, możemy natomiast zmienić jej uczesanie, tak by maskowało defekt. Za pozwoleniem, skontaktuję się z moją siostrą, diuszesą de Gramont, która zna najlepszych fryzjerów w Paryżu. Natychmiast wyślę do niej bilecik z prośbą, aby mi któregoś poleciła. - Choiseul urwał, wyraźnie zastanawiając się, jak ma poruszyć kolejny, znacznie bardziej kłopotliwy problem. Obawiam się jednak, że to nie wystarczy. Trzeba koniecznie zrobić też coś z zębami. - Z zębami? - zawołałam. - Co jest z nimi nie tak? - Czyżby dlatego były niedoskonałe, że w dniu, w którym przyszłam na świat, maman cierpiała z powodu bólu trzonowca? - Antonino - skarciła mnie matka natychmiast. - Co ci kładłam do głowy na temat nadmiernej impulsywności? Odruchowo zakryłam usta dłonią. Przecież Nijaka Józefa miała zęby znacznie gorsze niż ja - małe i niemal brązowe. Moje przynajmniej były białe. * Oczywiście. ** Zanadto wypukłe. - Jaką wadę mają zęby mojej córki, monsieur le duc? - zapytała maman.
- Są krzywe, madame. - Jej Cesarska Wysokość milczała, więc książę dodał pospiesznie. - Jeśli mamy brać pod uwagę wyjazd arcyksiężniczki do Francji, najpierw trzeba je koniecznie naprostować. Poczułam się tak, jakby nagle trafił mnie piorun - byłam ogłuszona i jednocześnie zbierało mi się na mdłości. Maman spoglądała na mnie ze zgrozą. Oczywiście znowu ją zawiodłam. Przy wieczornym posiłku zarządziła, abym usiadła po jej lewej ręce. Naprzeciwko mnie, na honorowym miejscu po prawicy cesarzowej, siedział diuk de Choiseul. Ozdobne wieloramienne kandelabry nad naszymi głowami rzucały migotliwe światło, odbijające się w kryształowych pucharach i srebrnej zastawie. Białe i czerwone pąki róż w niskich czarkach, pięknie współgrające z kremową barwą ścian i szkarłatem obić, napełniały jadalnię słodkim zapachem. Maman nigdy nie przywiązywała zbytniej wagi do jedzenia, ale słynęła z tego, że gości podejmowała naprawdę po królewsku. Kiedy jadaliśmy sami, kucharze przygotowywali proste potrawy lokalne - gulasz albo mój ukochany sznycel cielęcy z ziemniaczanymi kluskami - ale przy takich okazjach jak dzisiejsza sięgali po najwykwintniejsze przepisy kuchni francuskiej, przyrządzając węgorza w białym sosie, cynaderki saute i lody ananasowe. Dziś wystąpili szczególnie wystawnie - na cześć diuka. Przez cały posiłek co chwila przeglądałam się ukradkiem w wypukłej stronie łyżeczki, aby sprawdzić te nieszczęsne krzywe zęby. Jednocześnie w duchu modliłam się, aby maman przestała się chełpić przed gościem, jak starannie nadzoruje edukację swoich dzieci. Po pierwsze, nie było to prawdą, po drugie zaś, wysłuchawszy tej tyrady, francuski wysłannik zapragnął sprawdzić stan mojej wiedzy. Przy zupie zapytał, co wiem o Marii Leszczyńskiej. Nie miałam pojęcia, kto to taki, więc popatrzyłam na niego tępo, szeroko otwierając usta, co Karolina natychmiast skomentowała, mówiąc, że wyglądam jak karp z pałacowej sadzawki. - Naprawdę nie wiesz, kim jest Maria Leszczyńska? - dodała pełnym niedowierzania szeptem. Mój braciszek Ferdynand, który zawsze lubił mnie przedrzeźniać, korzystając z nieuwagi maman, zaczął naśladować moją minę. Z wybałuszonymi oczami i opadniętą żuchwą prezentował się niczym wiejski głupek. Kiedy
podano
ryby,
diuk
wspomniał
mimochodem,
że
wzdłuż
granicy
francuskoaustriackiej leży wiele pięknych miejscowości. - O, tak - przytaknęłam z entuzjazmem. - A która z nich jest twoją ulubioną, madame? - zapytał, jednocześnie ostrożnie
wyciągając przegrzebka ze skorupy. Kiedy i tym razem nie potrafiłam odpowiedzieć, bo nie miałam najmniejszego pojęcia, jak się nazywają te miejscowości, ani też gdzie leżą na mapie, Ferdynand ukradkiem poklepał się palcem po nosie, a Karolina rzuciła szeptem, że wyglądam niczym spłoszona łania. W jej oczach najwyraźniej przeistaczałam się w całą menażerię. Byłam ciekawa, do jakiego stworzenia mnie porówna, kiedy dojdziemy do wetów. Bardzo kochałam moją siostrę, choć nie zawsze była dla mnie miła. Teraz triumfowała, bo maman powiedziała, że któregoś dnia będzie wyśmienitą królową. Na temat moich talentów do rządzenia zmilczała, co ciążyło mi na żołądku niczym gulasz barani z poprzedniego dnia. Ja byłam problemem. Problemem były moje włosy. Problemem były moje zęby. A kiedy przy lodach diuk de Choiseul zapytał, czy rozumiem, dlaczego traktat wersalski zawarty przez Francję i Austrię w 1756 roku jest taki ważny, dotarło do mnie, że także mój umysł stanowi problem. Może, jeśli miałam zostać królową Francji, istotnie potrzebna mi była inna głowa? Podczas gdy ja byłam odpytywana, z ust maman nie schodził cesarski uśmiech (określenie nasze, dzieci) - szeroki, łaskawy grymas, maskujący w zależności od sytuacji gniew albo zażenowanie. Matka rzadko sięgała po wino czy inne spirytualia, kiedy jednak diuk sprawdzał moją wiedzę, z pewnością marzyła o tym, by mieć w pucharku coś mocniejszego niż lemoniada. Wreszcie w przylegającym do jadalni salonie podano kawę i brandy, a dla dzieci nadeszła pora spoczynku. Maman kazała mi zostać. Służący dyskretnie zamknął drzwi, a nasza trójka - maman, diuk i ja - usiadła w fotelach, by przedyskutować moją przyszłość - i moje wady. Właściwie źle się wyraziłam - ja miałam tylko słuchać. Diuk zaczął ubolewać nad moją ignorancją w sprawach jego zdaniem absolutnie rudymentarnych, jeśli idzie o wykształcenie przyszłej królowej Francji. Jak to możliwe, rozwodził się, bym po dwóch latach negocjowania traktatu małżeńskiego nie wiedziała rzeczy tak podstawowej, jak to, kim jest Maria Leszczyńska? Tu książę zwrócił się bezpośrednio do mnie i zaczął mi tłumaczyć niczym dziesięciolatce. - Maria Leszczyńska, ma pełite, jest żoną naszego obecnego króla Ludwika XV, przez lud nazywanego Le BienAime, czyli Ukochany. Obecnie monarcha zajęty jest wprowadzaniem udoskonaleń w pałacu wersalskim, w którym - co jest moim gorącym pragnieniem - któregoś dnia będziesz panować u boku jego wnuka i delfina. Zawstydzona pochyliłam głowę, obiecując sobie w duchu, że nigdy już nie zapomnę, kim jest Maria Leszczyńska, choć pewnie kiedy przyjdzie mi wypowiedzieć to imię, połamię
sobie język. Zdaniem diuka moja wiedza geograficzna, czy też raczej zupełny jej brak, była godna najwyższego ubolewania. Zażądał od maman, by jak najprędzej wyjaśniła mi znaczenie traktatu wersalskiego z 1756 roku. Doskonale zdając sobie sprawę z tego, że fakty historyczne nigdy nie chciały się trzymać mojej głowy, maman ograniczyła swój wykład do minimum. Traktat scementował sojusz między Austrią i Francją. Obie monarchie obiecały w nim przyjść sobie nawzajem z pomocą w wypadku wojny. Jest ważny, ponieważ dawniej oba te państwa były śmiertelnymi wrogami, a teraz, po zawarciu porozumienia, stało się możliwe moje dynastyczne małżeństwo z delfinem. Maman była mną wyraźnie rozczarowana. Poznawałam to po jej zaciśniętych wargach, siateczce dodatkowych zmarszczek wokół ust i wyrazie kobaltowych oczu. W niezwykłym dla niej momencie słabości, matka - cesarzowa Austrii - zaczęła się zwierzać diukowi de Choiseul - Francuzowi - że pusta głowa najmłodszej arcyksiężniczki jest w dużym stopniu jej winą. Wychowywała mnie i moje siostry w taki sposób, abyśmy zawsze stanowiły śliczny obrazek, nigdy nie były brudne ani potargane (z tym miewałam czasami kłopoty). Wymagała, abyśmy występując u jej boku w sali audiencjonalnej czy podczas uroczystych posiłków, zawsze prezentowały się nienagannie. To było dla niej ważniejsze niż napychanie nam głów nazwami miejscowości położonych przy granicy cesarstwa. Od guwernantek żądała, by ćwiczyły nas w odwadze, pewności siebie, pobożności i dobrych manierach. Byłyśmy uczone odnosić się z szacunkiem do wszystkich, także do służby, bez wyniosłości, ale też bez zbytniego spoufalania się, jak przystało arcyksiężniczkom austriackim. My, szczęśliwe habsburskie córy, miałyśmy wzbudzać podziw nie umiejętnością rozwiązywania równań matematycznych czy recytowaniem szczegółów jakichś na pół zapomnianych batalii z przeszłości, ale talentami muzycznymi, zręcznością do haftów i postawą moralną. - To znakomity system - zgodził się diuk skwapliwie, kiedy maman szczodrą ręką dolała mu brandy. - Nikt bardziej niż ja nie pragnie, aby arcyksiężniczka Antonina poślubiła delfina. - Ponure milczenie po tym wstępie zwiastowało, że Choiseul zastanawia się nad każdym słowem. - Wasza Cesarska Wysokość, zaryzykowałem całą swoją dyplomatyczną karierę, robiąc wszystko, aby ten mariaż doszedł do skutku, ale Ludwik ma nieprzewidywalny temperament i często ulega podszeptom otoczenia. Dopóki Jego Królewska Wysokość nie złoży formalnej pisemnej prośby o rękę arcyksiężniczki dla swojego wnuka, dopóty ugoda, którą oba nasze kraje zawarły przed dwoma laty, może w każdej chwili zostać zerwana. Niech więc żaden nieostrożny krok nie zniweczy zaplanowanego związku. Ukradkiem zerknęłam na maman. Dwa miesiące wcześniej wyrażała dokładnie te
same obawy. Dlaczego padło akurat na mnie? - zastanawiałam się w duchu. Przecież ja ani trochę nie pasuję do roli, jaką szykuje mi los. Jednocześnie z tą myślą przyszła świadomość, że skoro takie jest moje przeznaczenie, moim obowiązkiem jest dorosnąć do nadarzającej się okazji i nie dać wyrwać jej sobie z rąk. Nie wyszłam z łona maman po to, aby całe życie mieszkać w Wiedniu, malować akwarelą, bawić się z psami i zajmować dobroczynnością. Diuk de Choiseul uśmiechnął się do mnie. - Madame Antonino, czy zrobisz wszystko, co konieczne, aby przygotować się do swojej przyszłej roli? - Monsieur le duc, co za niemądre pytanie - usłyszałam swój glos. Oczywiście, że zrobię. Pozwolę zmienić sobie uczesanie, wyprostować zęby i zapchać głowę imionami francuskich władczyń. Przyszłość Austrii spoczywała w moich drobnych białych dłoniach. Już nie zawiodę swojej rodziny. Maman uniosła brwi i popatrzyła na Choiseula wymownie. - Słyszy pan, monsieur le duc? Nie spodziewałam się niczego innego. Po tej rozmowie do Hofburga zaczęła zjeżdżać armia ekspertów mających za zadanie przemienić mnie w delfinę Francji. Pierre Laveran miał największe dłonie, jakie w życiu widziałam, w dodatku porośnięte ciemną szczeciną. Maman była zachwycona jego kwalifikacjami, gdyż okazało się, że jest uczniem samego Pierre’a Faucharda, najsłynniejszego dentysty Francji. Łatwo było jej mówić, skoro to nie jej miał wkładać do ust serdelkowate palce. Monsieur Laveran przybył do Hofburga pewnego mroźnego poranka w połowie lutego i od razu został zaprowadzony do pokoju śniadaniowego, gdzie było najlepsze światło. Mimo zimna na dworze maman jak zwykle kazała uchylić okna. Lubiła chłód i często powtarzała, że niskie temperatury chronią ją od zapadnięcia w letarg, na który nie może sobie pozwolić, skoro ma tyle spraw na głowie. Ilekroć pracowała z Józefem, ten siedział okutany po uszy grubym futrem, natomiast ona podpisywała kolejne dokumenty w porannym négligée*. Monsieur Laveran nie potrafił ukryć zdumienia. Zapewne jak każdy, wyobrażał sobie, że cesarzową Austrii stać przecież na drewno do wielkich kaflowych pieców. Maman jednak przede wszystkim ceniła oszczędność i nie zamierzała rezygnować ze swoich przyzwyczajeń dla jakiegoś tam medyka sprzedającego swoje usługi. Mnie pozostawało jedynie modlić się, aby palce słynnego dentysty nie zesztywniały z zimna. Negliż. Lokaj ustawił obciągnięty prążkowanym jedwabiem fotel tuż pod oknem, tam gdzie padało najwięcej światła. Maman skinęła na mnie, a ja posłusznie zajęłam miejsce. Monsieur
zaczął rozpakowywać narzędzia. Zobaczyłam wstrętne cęgi, pasujące raczej do warsztatu stolarskiego, i poczułam, że robi mi się słabo. Mocno zacisnęłam dłonie na poręczach fotela, dygocząc bardziej ze strachu niż z zimna. Dentysta nachylił się nade mną, owiewając mnie cuchnącym czosnkiem oddechem, i zaczął oglądać moje zęby, posługując się przy tym małym lusterkiem na długiej rączce, przypominającym trochę lornion. W kieszeni miał zegarek, tykający tak głośno, że zaczęłam odliczać sekundy. - Eh bien, eh bien* - pomrukiwał dentysta do siebie, podczas gdy zdenerwowana maman przestępowała z nogi na nogę. Kiedy doliczyłam do stu trzydziestu dwóch, monsieur wyprostował się wreszcie i oznajmił, że moje zęby istotnie wymagają korekty. - Na czym ma polegać owa korekta? - zapytała maman pełnym napięcia głosem. -1 co ważniejsze, jak długo to wszystko potrwa? - D’abord, przede wszystkim na początek trzeba założyć pewne urządzenie, które skonstruował mój uczony mentor. - Monsieur otworzył wielką skórzaną teczkę i wydobył z niej dwa dziwne przedmioty wyglądające niczym małe złote podkowy z dziurkami rozmieszczonymi w regularnych odstępach. - Wasza Cesarska Wysokość, oto bandeaux Faucharda, taśmy szlachetnego metalu wygięte w półksiężyc, które zakłada się z tyłu za zębami górnej i dolnej szczęki. Zrobimy to jeszcze dzisiaj - immédiatement** - i jeśli wszystko dobrze pójdzie, za trzy miesiące arcyksiężniczka będzie miała idealnie proste zęby. - Dentysta uśmiechnął się do mnie szeroko. Jego zębom daleko było do ideału i znowu poczułam bolesny skurcz w żołądku. Przecież ojciec Laverana także był uznanym dentystą. Czy naprawdę nie potrafił nic zrobić z uzębieniem syna? - A pani, madame l’archiduchesse, proszę nie zapominać o szczotkowaniu zębów co rano i co wieczór, nawet jeśli pani usta zaczną przypominać kopalnię złota. - Tu monsieur roześmiał się rubasznie ze swojego dowcipu. - Gotowa, moja droga? * Dobrze, dobrze. ** Natychmiast. Gdybym tylko mogła zawołać, że nie! Niestety, tak się nie dało, więc tylko pokiwałam głową. Maman wyciągnęła rękę i pogładziła mnie po włosach. Poczułam łzę w kąciku oka. Nie pamiętałam, kiedy matka ostatnio zdobyła się wobec mnie na podobny gest czułości. Widząc przygotowane narzędzia tortur, bardziej niż kiedykolwiek zapragnęłam być dzieckiem, „jej maleńką”, a nie tylko pionkiem na politycznej szachownicy. Nerwowo zerknęłam na złote elementy, które monsieur Laveran rozkładał na lnianej serwecie. Czy te wszystkie błyszczące krążki i zwoje drutu znajdą się w mojej buzi?
Przygryzłam dolną wargę. Dentysta zażądał brandy. Pomyślałam ze strachem, że może on też się boi i potrzebuje czegoś na uspokojenie nerwów, więc zaczęłam wzywać madame von Brandeiss. Ku mojemu zdumieniu maman nie oponowała. Uznała pewnie, że obecność guwernantki pomoże mi w tej ciężkiej próbie. Kiedy jednak monsieur Laveran kazał hrabinie zawiązać mi wokół szyi adamaszkową serwetę, abym nie splamiła krwią sukni, moja opiekunka tak się przeraziła, że to ja musiałam uspokajająco ścisnąć ją za rękę. Okazało się, że alkohol był dla mnie. Monsieur Laveran najpierw długo i starannie obmywał swoje wielkie dłonie, po czym zanurzył palce w brandy i zaczął wmasowywać mi trunek w dziąsła. Powtórzył to kilkakrotnie, aż wreszcie powiedziałam, że teraz już prawie nie czuję jego dotyku. - S’il vous plaît, ouvrez la bouche, ma petite archiduchesse* - polecił mi wówczas. Posłusznie otworzyłam usta tak szeroko, jak się tylko dało. Dentysta schwycił groźnie wyglądającymi szczypcami jedną ze złotych obrączek, nasadził od góry na ząb, po czym zaczął cisnąć z całych sił, aż zsunęła się w dół, boleśnie wrzynając się w dziąsło. Niemal odruchowo poderwałam się z fotela, mocno zaciskając ręce na poręczach. Zaczęłam jęczeć, ale wielkie dłonie w moich ustach tłumiły każdy dźwięk. To samo powtórzyło się z każdym kolejnym zębem. Na koniec monsieur Laveran wręczył mi lusterko, bym mogła obejrzeć jego dzieło. * Proszę otworzyć buzię, arcyksiężniczko. Moja buzia przypominała podwójny rząd maleńkich złotych pudeł na kapelusze przepasanych złotymi wstążeczkami. Każda obrączka miała z przodu jakby klamerkę czy zameczek. W ustach czułam smak paznokci dentysty, szczęki miałam sztywne i obolałe, bo brandy powoli przestawała działać. Zegar wybił pierwszą. A więc siedziałam tu już cztery godziny, a to jeszcze nie był koniec tortur - teraz czekało mnie zakładanie podkowiastych bandeaux. - To poszerzy łuk i sprawi, że zęby przestaną zachodzić jeden na drugi - tłumaczył dentysta maman i madame von Brandeiss, umieszczając bandeau w dolnej szczęce. Następnie wziął długi złoty drucik, przewlókł przez dziurki w blaszce i omotał nim wszystkie zęby po kolei. Z ust sterczały mi ostre, kaleczące końcówki. Monsieur poobcinał je i mocnymi skrętami umocował do klamerek na obrączkach. Nigdy nie wierzyłam, że mam trzydzieści dwa zęby, dopóki nie policzyłam każdego bolesnego skrętu i zaciśnięcia. Zegarek tykał złowrogo. Oddałabym wszystko, żeby nagle znaleźć się w jakimś innym miejscu, byle nie tutaj. Tysiąc lekcji geografii z pewnością nie przysporzyłoby mi tylu cierpień. Wiłam się i wykręcałam, a monsieur przy każdym moim drgnięciu powtarzał, że to
tylko wydłuża cały proces. Kiedy zegar wybił czwartą, bolesna operacja dobiegła wreszcie końca. Na dworze błękitne niebo przyoblekło się w złociste smugi, które niebawem miały ustąpić fioletom nadciągającego zmierzchu. Opuściłam drugie śniadanie i popołudniową herbatę, więc konałam z głodu, ale nie wyobrażałam sobie, bym dała radę cokolwiek przełknąć. Złote obrączki wrzynały mi się w dziąsła, ostre końcówki drucików kłuły od wewnątrz wargi, szczęki miałam zesztywniałe od otwierania ust przez tyle godzin. - Bądź dzielna, Antonino - powiedziała guwernantka, wręczając mi lusterko, bym mogła się zobaczyć. Nie zobaczyłam delfiny Francji, tylko potwora. Zaczęłam szarpać żółtą, splamioną krwią serwetę, jeszcze mocnej zapętlając węzeł na szyi, wreszcie ściągnęłam ją przez głowę, cisnęłam na podłogę i wybiegłam z pokoju. Pędem pokonałam korytarze, wpadłam do mojego apartamentu i rzuciłam się na łóżko. Z Poupée pod jedną pachą i Mopsem pod drugą, zagrzebałam się w pościeli i szlochałam niczym dziecko. Zejścia na kolację odmówiłam, choć madame von Brandeiss nalegała. Moje usta przypominały rybi pyszczek. Byłam szpetna. Byłam nieszczęśliwa. W samotności mogłam przynajmniej poużalać się nad sobą. Czy wszystkie księżniczki gotujące się do poślubienia królewicza z odległego kraju musiały przechodzić podobne katusze? Kiedy już się porządnie wypłakałam, doszłam do wniosku, że nie pozostaje mi nic innego, tylko wzorem chrześcijańskich męczenników powtarzać sobie, że udręka hartuje duszę. Delikatne stukanie do drzwi wyciągnęło mnie z łóżka. - Kto tam? - szepnęłam. - To ja. Otwórz drzwi, Toinette. Otworzyłam posłusznie. W progu stała Karolina w długiej nocnej koszuli z białego batystu, z włosami koloru miodu wymykającymi się spod czepka. W dłoniach trzymała niewielką czarkę wypełnioną bursztynowym płynem. - Wypij - poleciła krótko. - To uśmierzy ból. Podniosłam naczynko do nosa i powąchałam. Płyn miał owocowy, lekko szczypiący zapach. Brandy. - Nie lubię - zaprotestowałam. - Potraktuj to jak lekarstwo. Wychyliłam zawartość czarki jednym łykiem, ale Karolina nie uśmiechnęła się. - Co się stało? - zapytałam, widząc drżące usta i brodę. - Przyszłam powiedzieć ci coś, co maman ogłosiła dzisiaj przy obiedzie. Wolę, abyś
usłyszała to ode mnie, a nie z obcych ust. Usiadłyśmy na brzegu łóżka, majtając nogami, tak jak to robiłyśmy w dzieciństwie. Siostra zamknęła moją dłoń w swoich. - Myślę, że to było nieuniknione - wykrztusiła po długiej chwili milczenia. Złapałam ją drugą ręką. - Co takiego? - Czułam, że żołądek wywraca się we mnie niczym akrobata robiący salto na linie. - Mój portret, ten, który monsieur Ducreux właśnie kończy, zostanie wysłany do Neapolu. - Głos Karoliny załamał się nagle. - Do Ferdynanda. Do Ferdynanda idioty. Maman ustaliła z jego ojcem, królem Hiszpanii, że zostanę jego żoną zamiast Józefy. Cały pokój nagle zawirował. - Nie, to nie może być. Nie ty. - Zarzuciłam siostrze ręce na szyję i przytuliłam głowę do jej miękkich i krągłych piersi, uwolnionych od gorsetu. Choć szesnaście lat moja siostra miała skończyć dopiero w sierpniu, już była kobietą. Płodną, dojrzałą do tego, aby zostać królową. Gorączkowo zaczęłam szukać argumentów przeciwko temu mariażowi. - Przecież nawet nie mówisz w ich języku! - Nie potrzebuję - odparła smętnie. - Na tamtejszym dworze, w parlamencie... wszędzie posługują się francuskim. To przecież język dyplomacji. W moim fraucymerze znajdą się dobrze urodzone austriackie damy, abym miała z kim porozmawiać po niemiecku. Zresztą Jego Królewska Wysokość też nie zna języka Dantego i Petrarki. Opanował jedynie patois, lokalny dialekt neapolitański, którym posługują się wieśniacy. - Karolina skrzywiła się, jakby ktoś podsunął jej pod nos cuchnącą rybę. Zaczęła mnie przepraszać za kpiny w obecności diuka de Choiseul tego wieczoru, kiedy gościł w Hofburgu. Przyznała, że choć maman wychwalała jej urodę i talenty, czuła się zazdrosna, że mnie pisany jest lepszy los. Bolało ją, że monsieur Ducreux przyjechał do Wiednia ze względu na mnie, że jej portret malował niejako przez przypadek, że moja rola, jeśli szło o przyszłość Austrii, była o wiele ważniejsza. Owszem, ona też pewnego dnia miała zasiąść gdzieś na tronie, ale to mnie, najmłodszemu dziecku w rodzinie (nie licząc Maksa, oczywiście), dziewczynce uważanej przez wszystkich za głupią gęś, przeznaczone było brylować na najwykwintniejszym dworze Europy, podczas gdy jej przyszłość rysowała się znacznie mniej świetnie. - Ja zostanę zesłana do obskurnego zaścianka, by umacniać więź maman z hiszpańskimi Burbonami. Ty któregoś dnia dzięki aliansowi z francuską linią tego rodu
zapoczątkujesz nową gałąź naszego habsburskiego drzewa genealogicznego. - Gniewna tyrada Karoliny rozbrzmiewała coraz głośniej. - Czy wiesz, że ten cymbał Ferdynand, dowiedziawszy się o śmierci Józefy, urządził w neapolitańskim pałacu parodię jej pogrzebu? Przebranemu za kobietę lokajowi wysmarował dłonie i twarz czekoladą, co miało naśladować spustoszenia dokonane przez ospę! Widząc przestrach na mojej twarzy, urwała gwałtownie. - Och, mapetite - zaczęła szlochać - jestem taka nieszczęśliwa. - Ten król to jakiś potwór. Jak maman może pozwolić, abyś za niego wychodziła? zapytałam, choć przecież znałam odpowiedź. Nasza matka oczekiwała od nas, że będziemy dumnie nosić głowy, niczym róże w pełnym rozkwicie na wysmukłych łodygach, bez szemrania przyjmując wszystko, co dla nas przeznaczyła. Ale ta świadomość nie łagodziła bólu. Nie pogodziłam się jeszcze z odejściem Józefy, tymczasem już szykowało się kolejne rozstanie. Obie przecież wiedziałyśmy, że kiedy Karolina wyjedzie do Neapolu, prawdopodobnie nigdy więcej się nie zobaczymy. - Nie zniosę myśli, że mogłabym cię stracić - jęknęłam, obejmując ją mocno. Och, ile bym dała, aby móc na zawsze zatrzymać ją siedzącą na brzegu łóżka, w mocnym uścisku moich ramion. - Twój wyjazd będzie dla mnie męką. Musisz do mnie pisać, najlepiej codziennie. - Zdobyłam się na lekki uśmiech. - Obiecaj, że w liście wytłumaczysz mi, jak to jest być kobietą zamężną. Z podwiniętymi nogami siedziałyśmy na łóżku, wpatrując się w siebie. Karolina wyciągnęła rękę i owinęła sobie wokół palca mój niesforny lok, który jak zwykle wysunął się spod czepka. - Nie zazdroszczę ci tego złotego urządzenia w ustach - powiedziała, w najczarniejszej godzinie naszego życia zdobywając się na żartobliwy ton. Poszukałam chusteczki i wydmuchałam nos. - To jeszcze nie wszystko. Jeszcze mnie sporo czeka. Przyjdzie taki dzień, że nie rozpoznasz mnie wcale! Maman planuje zaangażować francuskich aktorów występujących w Burgtheater, aby nauczyli mnie prawidłowej intonacji i wymowy. Bonjoooour, Votre Maaajesteeeee; je suuuuuuiiiis l’archiiiiduuuuuchesse Marie Anłoinette d’Autriiiiiche wyrecytowałam, komicznie przeciągając każdą samogłoskę. - Po lekcjach z nimi tak właśnie będę mówiła. Widząc, że pod wpływem mojej błazenady Karolina zaczyna się rozpogadzać, zaczęłam opowiadać o skomplikowanym systemie, jaki wymyśliła nasza matka, aby przeobrazić głupiutką poczwarkę austriacką Marię Antoninę w olśniewającego motyla. Un
papillon. - Słynny bałetmistrz, monsieur Noverre, został nakłoniony do opuszczenia dworu księcia Wirtembergii w Stuttgarcie i przyjazdu do Wiednia. Będzie mnie ćwiczył w kunszcie tanecznym. Siostra diuka de Choiseul oddaje na moje usługi swojego osobistego fryzjera, aby poprawił linię moich włosów. Ty przynajmniej zostałaś uznana za chodzący ideał. - Chodzący ideał przeznaczony dla szpetnego tępaka, który przyjmuje ambasadorów, siedząc na sedesie - powiedziała Karolina z goryczą. - Szkaradnego, głupiego, niezdarnego, gnuśnego idioty. Oh, meine kleine Schwesterchen - westchnęła ciężko - moja droga, mała siostrzyczko. Ja z pewnością nie znajdę szczęścia w małżeństwie, za to mam nadzieję, że twój związek z delfinem zostanie pobłogosławiony radością i mnóstwem dzieci. Z zapałem pokiwałam głową. - Uwielbiam dzieci. Karolina popatrzyła na moją ukochaną lalkę. - Więc niech twój pokój wypełni się radosnym gaworzeniem całej gromadki powiedziała, kołysząc Poupee w ramionach. - Ma brudną buzię - zauważyła, po czym pośliniła palec i starła ciemną smugę z drewnianego policzka takim samych gestem, jakim madame von Brandeiss wielokrotnie ocierała moją twarz. Wygładziła jeszcze żółte falbanki sukni lalki i poprawiła jej koronkowe fichu* pod szyją. Patrzyłam na Poupee z miłością i oddaniem, wyobrażając sobie, że któregoś dnia będę kołysała w ramionach żywe dziecko, śmiejące się i gaworzące. - Chciałabym mieć szesnaścioro, jak maman. Siostra się zarumieniła. - Ja też. Szesnaścioro. Zeby mieć jak najwięcej do kochania, skoro męża nie pokocham. A każde z nich zdrowe, tłuste i rozwrzeszczane. Z wielkimi różowymi policzkami i rączkami jak parówki. Karoliny ślub per procura został zaplanowany na siódmego kwietnia. Starałyśmy się spędzać razem każdą wolną chwilę. * Duża kwadratowa chusta zakrywająca głęboki dekolt. Ukończony przez monsieur Ducreux portret został wysłany do Neapolu, gdzie miał się pojawić jeszcze przed moją siostrą. Jej przyjazd przewidywany był na dwunastego maja. Ja wciąż znosiłam torturę bandeaux i drutów w buzi, otaczających moje zęby niczym parkan ze złota. Oczywiście nie było mowy, aby malarz mógł przystąpić do portretowania mnie przed zdjęciem tej konstrukcji. Raz w tygodniu monsieur Laveran sprawdzał postępy i mocno podkręcał każdy drucik. Mówiłam mu wtedy, że czuję, jak moje zęby się przesuwają,
na co on odpowiadał, że nie idzie to tak szybko, jak mi się wydaje. Podczas gdy cały dwór czynił gorączkowe przygotowania do ślubu Karoliny, ja przechodziłam tresurę niczym ogier w Hiszpańskiej Szkole Jazdy. Pewnego dnia po śniadaniu maman przedstawiła mi drobną, zasuszoną kobietę o bladej, wypranej z poczucia humoru twarzy, ożywionej jedynie ciemnobrązowymi oczami. Nieznajoma ubrana była w ciemnoniebieską suknię i miała mocno upudrowane włosy. - Antonino, to jest hrabina von Lerchenfeld, która od dzisiaj będzie nadzorowała twoje nauczanie. Co takiego? Równie dobrze maman mogła objąć obiema rękami moją szczupłą kibić i wycisnąć ze mnie cały zapas powietrza. Ostatnie tygodnie nie przyniosły mi nic poza zgryzotą. Najpierw dowiedziałam się, że niebawem stracę moją najdroższą Karolinę, która wyjedzie do kraju za górami i tam poślubi mężczyznędziecko, niezdolnego rządzić nawet stajnią. Teraz miała odejść moja najdroższa guwernantka - jedyna pocieszycielka w strapieniu, jaka mi jeszcze pozostała. - Nie rozumiem, maman. - Poczułam łzy pod powiekami, więc szybko zamrugałam, żeby się nie rozpłakać. Oczywiście maman zaraz mnie zbeształa za nadmierne eksponowanie emocji, jej zdaniem nieprzystojących młodej dziewczynie u progu kobiecości. Jestem już prawie dorosła, więc ona nie będzie tego tolerować, uniosła się gniewem. Tak naprawdę maman nie tolerowała uczuciowości w żadnym wieku. Postanowiłam być uparta. - Madame von Brandeiss jest taka miła. - Kocham ją, chciałam jeszcze dodać, ale zabrakło mi odwagi. - Właśnie - skwitowała maman, ignorując moje drżące wargi. - Taka miła. Jej pobłażliwość oraz niedostateczna znajomość nauk ścisłych, historii i klasyków to główne przyczyny, dla których twoja głowa wciąż pozostaje pusta, choć przecież skończyłaś już dwanaście lat. Jeśli solidnie przyłożysz się do lekcji, przekonasz się niebawem, że twoja nowa preceptorka bynajmniej nie jest potworem. Poinstruowałam ją, że codziennie ma cię uczyć francuskiego, historii, geografii i kaligrafii. Od dziś codziennie po mszy będziecie miały lekcje w Pokoju Różanym. Nauczono nas, że słów maman się nie kwestionuje. Madame von Lerchenfeld w niemodnym krochmalonym czepku okalającym równie niemodną twarz przez dwa ostatnie miesiące „polerowała” Karolinę, przygotowując ją do objęcia roli królowej Neapolu. Przedtem była garderobianą naszych starszych sióstr. Nie wyobrażałam sobie, by mogła mi
zastąpić hrabinę von Brandeiss, ale Karolina zapewniła mnie, że jako nauczycielka nie jest najgorsza, więc pomyślałam, że skoro ona ją przetrwała, ja również dam sobie radę. Inaczej kpinkom Karoliny nie byłoby końca. Moja pierwsza lekcja z nową guwernantką okazała się niewyobrażalnie nudna. Hrabina monotonnym głosem recytowała niekończącą się litanię imion, dat i faktów, z których żaden nie chciał się trzymać mojej głowy dłużej niż przez chwilę. Po pół godzinie niecierpliwie szurałam nogami, wodziłam końcem pantofelka po skomplikowanym wzorze parkietu albo skubałam aksamitne pokrycie fotela, jednocześnie modląc się w duchu, aby moja preceptorka miała choć trochę żywsze usposobienie. Ona pewnie w tej samej chwili błagała Boga, abym była choć odrobinę mniej roztrzepana, potrafiła spokojnie usiedzieć i bardziej przypominała Karolinę. Starałam się - naprawdę ze wszystkich sił starałam się skupić uwagę - ale bez dodatkowej podniety mój mózg w ogóle nie chciał pracować. Wreszcie zasuszona hrabina oznajmiła, że na pierwszy dzień wystarczy. Na mojej twarzy natychmiast odmalowała się ulga, co zostało skwitowane pełnym zdegustowania zmarszczeniem brwi. Postanowiłam następnego dnia sprawić się lepiej, ale od monotonnej wyliczanki szczegółów wszystkich bitew, jakie stoczyliśmy podczas wojny siedmioletniej, powieki same zaczęły mi opadać. W końcu nie wytrzymałam i zapytałam hrabinę, gdzie się urodziła. - W Bawarii - odpowiedziała zaskoczona. - Czy tęskni pani do ojczyzny? Jej oczy powilgotniały. - To cudowny kraj - powiedziała. W jej głosie po raz pierwszy usłyszałam prawdziwe uczucie, co kazało mi podejrzewać, że w jej pozbawionym poczucia humoru ciele także bije ludzkie serce. Wsparłam podbródek na dłoniach. - Proszę mi o nim opowiedzieć. - Nie była to wcale strategia uwolnienia się od lekcji; naprawdę zaciekawiło mnie, co tak poruszyło moją nauczycielkę. - Chciałabym dowiedzieć się wszystkiego o Bawarii. - Porastają ją wspaniałe lasy, a powietrze tam jest świeże i słodkie - zaczęła snuć romantyczne wspomnienia o miejscu swojego dzieciństwa. Zanim się zorientowałyśmy, czas przeznaczony na naukę dobiegł końca. - Boże drogi, to już pora - zawołała hrabina, spoglądając na zegar. - O bitwie pod Lobositz* będziemy musiały dokończyć jutro. * Bitwa pod Lobositz (obecnie Lovosice w Czechach) stoczona w 1756 r. między Austrią i Prusami.
Nie chciałam, aby pomyślała, że zmarnowałyśmy popołudnie, więc następnego dnia miło ją zaskoczyłam, pokazując na mapie Bawarię i Schwarzwald i recytując gładko, że jej kraj słynie z wyrobu zegarów i wspaniałych tortów z wiśniami. - Może - dodałam sprytnie - gdybym mogła popróbować takiego tortu, na zawsze już zapamiętałabym lekcję o Bawarii? Tygodnie upływały szybko, co oznaczało zbliżający się koniec tortur w bandeaux Faucharda, ale także rychły ślub Karoliny z Ferdynandem, królem Neapolu i Sycylii. Zimowe mrozy ustąpiły i na dziedzińcu Hofburga pierwsze źdźbła trawy zaczęły się wychylać ze szpar między brukowymi kostkami. Co rano budził mnie śpiew ptaków, a wieczorny zmierzch opóźniał się z każdym dniem. Po raz pierwszy w życiu nienawidziłam nadchodzącej wiosny. Szóstego kwietnia, kiedy na drzewach pojawiły się pąki, w wiedeńskim kościele Augustianów moja ukochana Karolina, w sukni ze złotogłowiu i białej organdyny, ze stanikiem błyszczącym od klejnotów i sznurami pereł w kunsztownie utrefionych włosach, brała ślub per procura z królem Neapolu i Sycylii. Jej ciało było pięknie przystrojone, natomiast duszę rozrywał ból. Obok niej przy ołtarzu klęczał o rok tylko starszy ode mnie Ferdynand, reprezentując swojego neapolitańskiego imiennika. Zawsze skory do płatania figli, tym razem podszedł do swoich obowiązków bardzo poważnie. Karolina przez całą ceremonię spoglądała na biskupa z wielkim smutkiem w oczach, ale i z godnością. Wcześniej uprzedziła mnie, że w moim kierunku nie odważy się nawet zerknąć w obawie, że mogłaby rozpłynąć się we łzach. Siostra była ze szlachetniejszego kruszcu niż ja. Ja mogłam się tylko modlić, aby posiąść choć trochę jej hartu ducha. Ona - piętnastolatka zaledwie - z prawdziwą dojrzałością postanowiła wykorzystać słabość charakteru Ferdynanda i obrócić na swoją korzyść jego nieudolność w sprawowaniu rządów. - Wunderbar - zakrzyknęła, dowiedziawszy się, że nie interesuje go nic poza polowaniami. - Magnifique*. Podczas gdy on będzie szukał rozrywki w zabijaniu niewinnych stworzeń, ja będę konferowała z jego ministrami i zostanę prawdziwym władcą Neapolu i Sycylii. Królem w gorsecie i krynolinie. * Cudownie. Wystawna uczta w pięknie udekorowanej Sali Lustrzanej, w której odbywały się wszystkie oficjalne bankiety, przypominała raczej stypę niż przyjęcie weselne. Wszyscy wiedzieliśmy, że po toastach, lodach i tortach, kiedy armia wyfraczonych służących rzuci się uprzątać zatłuszczone talerze, nadejdzie czas pożegnania Karoliny z rodziną. Z każdą upływającą minutą moje serce uderzało mocniej, a żołądek zaciskał się w bolący węzeł.
Miałam świadomość, że żadna z obecnych chwil nigdy więcej się nie powtórzy. Zanim zapadnie zmierzch, Karolina będzie już tylko wspomnieniem - echem stukotu pantofelków na korytarzu, odciskiem głowy na poduszce - które zacznie blednąc z nastaniem poranka. Nad rozległym dziedzińcem Hofburga niebo zaciągnęło się szarością zwiastującą nadejście burzy. Zaprzężona w szóstkę gniadoszy ogromna berlinka, która wkrótce miała uwieźć Karolinę z Wiednia, minąć Laxenburg i przez Dolomity popędzić prosto do Włoch, już czekała przed pałacem. Dla maman ten luksusowy czarnozielony powóz z ozdobami z czystego złota stanowił prawdziwy symbol cesarskiego splendoru. Dla mnie i dla oblubienicy był niczym wielki sarkofag na kołach. Wylegliśmy na dziedziniec: maman, Józef, Krystyna, Elżbieta, Amalia, Leopold, Ferdynand, Maks i ja. Dwie damy dworu towarzyszące siostrze w podróży już siedziały w powozie, rozkładając szerokie spódnice, tak że dla niechętnej panny młodej pozostawało w środku naprawdę niewiele miejsca. Konie pod czaprakami w barwach Habsburgów - czerni i złocie - niecierpliwie waliły kopytami, stangret (obojętny na naszą żałość i dbający wyłącznie o własną kabzę) spokojnie pykał długą glinianą fajkę. Niemieckie panny dworskie miały wyruszyć nieco później, bez specjalnych ceremonii pożegnalnych. Po kolei braliśmy Karolinę - od kilku godzin królową Neapolu i Sycylii - w objęcia. Kiedy nadeszła moja kolej, przywarłyśmy do siebie tak mocno, że omal straciłyśmy dech w piersiach. Serce waliło mi niespokojnie. Okręciłam sobie wokół palca jeden z pudrowanych loków siostry i wyszeptałam, starając się, aby to zabrzmiało żartobliwie: - Czy czujesz się inaczej, odkąd zostałaś królową? Karolina odsunęła się odrobinę i ujęła moją twarz w obie dłonie. - Trochę - przyznała i zaraz dodała, uśmiechając się szelmowsko: - Teraz jestem władczynią, więc mogłabym przeciwstawić się maman, gdybym tylko zechciała. Zachichotałyśmy i zaraz łzy pojawiły się w naszych oczach, bo przypomniałyśmy sobie, że po raz ostatni występujemy jako dwie małe córy Austrii - dwie bliźniacze wiśnie zrośnięte ogonkami. - Mein Gott, już za tobą tęsknię - wyszeptałam jej prosto do ucha. Po moim policzku spłynęła łza. - Maman nas obserwuje - powiedziała Karolina szybko, niemal przepraszającym tonem. - Antonino, ęa suffit - wtrąciła maman w tym momencie. - Dosyć. Pożegnania stanowią część życia. * Mój Boże.
Niechętnie oderwałyśmy się od siebie. Już tylko nasze obciągnięte rękawiczkami dłonie stykały się ze sobą, już tylko koniuszki palców... Jeszcze tylko ostatnie muśnięcie. - Antonino, dosyć! - Oui, maman. - Posłusznie usunęłam się na bok i niemal obojętnie odwróciłam głowę. Bałam się, że jeśli jeszcze raz napotkam spojrzenie siostry, wybuchnę płaczem. Maman bardzo formalnie ucałowała Karolinę w oba policzki. - Z Bogiem, moja córko. Niech twoja pobożność, rozum, a przede wszystkim płodne łono przyniosą zaszczyt domowi habsburskiemu. Moja siostra miała wilgotne oczy, ale kiedy wsiadała do powozu, udało jej się zapanować nad wzruszeniem. We mnie zamierało serce; stopy w pantofelkach na obcasach potykały się o bruk dziedzińca. Podniosłam Mopsa do góry i machałam jego łapką, podczas gdy spływające mi po policzkach łzy wsiąkały w jego miękkie futerko. Stangret strzelił z bata i wielka berlinka ruszyła, kołysząc się na boki. Ale zanim dotarła do bramy, zatrzymała się raptownie. Karolina szarpnęła drzwiczki i nie czekając na podstawienie schodków, wyskoczyła ze środka. Zaczęła biec przez dziedziniec, niemal gubiąc pantofle po drodze. - Toinette! - wołała z płaczem. Z podkasaną spódnicą, wlokąc za sobą zwoje jedwabiu, pędziła ku mnie, jakby od tego zależało jej życie. Szybko podałam Mopsa Maksowi i otworzyłam ramiona na jej przyjęcie. Przez długą chwilę tkwiłyśmy w uścisku, wstrząsane szlochem. - Jeszcze nie poznałam mojego męża, a już jestem nieszczęśliwa - mówiła Karolina urywanym szeptem. - Nie mogę się pozbyć przeczucia, że ciebie spotka podobny los. Pocałowała mnie prosto w usta miękkimi, słonymi od łez wargami i długo spoglądała w moją zbolałą twarz. - Sois courageuse, Toinette. Bądź dzielna. - Nie tylko mnie chciała dodać odwagi tymi słowami. Sobie także. Odwróciła się i ruszyła z powrotem do powozu. Szła dumnie, z wysoko uniesioną głową, zupełnie jakby wstępowała na szafot. Przed chwilą po raz ostatni dała upust uczuciom, a teraz była stoicką męczennicą, odważnie kroczącą ku swemu przeznaczeniu. Na dziedzińcu zapadła cisza. Stangret pomógł Karolinie wsiąść, cicho trzasnęły drzwiczki, wreszcie padła komenda: ruszaj! Karolina opuszczała Wiedeń na zawsze. Przez mgnienie oka widziałam jej twarz, przyciśniętą do szyby, po raz ostatni spoglądającą na dom i na rodzinne miasto. Miałam jej nie ujrzeć już nigdy więcej.
6 Lato 1768 Po wyjeździe Karoliny maman ogłosiła, że Pokój Różany stanie się na stałe moim pokojem szkolnym. (Nazwa pracownia alchemiczna byłaby może stosowniejsza, bo do przemiany austriackiej arcyksiężniczki we francuską delfinę potrzeba było prawdziwych czarów). W złoconej szkatule z czterema kolumienkami królował ogromny zegar. Z wybiciem każdego kwadransa miniaturowe figurki moich rodziców wychodziły ze środka i tańczyły menueta wygrywanego przez pozytywkę stanowiącą część mechanizmu. Mając lekcje w tym pokoju, czułam się bliżej papy. Niewykluczone, że maman odnosiła to samo wrażenie. Może jej także wydawało się, że kiedy uczę się w Rosenzimmer, zmarły ojciec śledzi moje postępy? Często myślałam, że maman poświęciła papie cały zapas uczuć i dla dzieci nic jej już nie pozostało. Oddana mu całym sercem, a przy tym niezwykle skrupulatna i dokładna, obliczyła, ile trwało jej małżeństwo z Franciszkiem Lotaryńskim, a kiedy umarł, zanotowała w modlitewniku: Cesarz Franciszek I, mój mąż, zmarł 18 sierpnia 1765 roku o godzinie wpół do dziesiątej wieczorem. Przeżył 680 miesięcy, czyli 2598 tygodni, czyli 20 778 dni, czyli 496 992 godziny. Nasz szczęśliwy związek trwał 29 lat, 6 miesięcy i 6 dni, czyli 1540 tygodni, czyli 10 781 dni, czyli 258 744 godziny. Lubiłam sobie wyobrażać, że moje małżeństwo z delfinem - jeśli w ogóle do niego dojdzie - okaże się równie udane, a jeśli Bogu spodoba się zabrać mojego męża jeszcze przede mną, będę tęskniła za nim całym sercem. Spośród tysięcy komnat Hofburga Pokój Różany należał do moich najulubieńszych. Zresztą wszystkich pomieszczeń nie zdołałam nawet poznać, gdyż całe nasze życie toczyło się wyłącznie w skrzydle leopoldyńskim, nazwanym tak na cześć dziadka maman. Rosenzimmer wziął swoją nazwę od dekoracyjnych panneaux* nad drzwiami, ozdobionych przepysznymi bukietami różnobarwnych róż. Kiedy byłam młodsza, usiłowałam przekonać rodzeństwo, że malowane kwiaty naprawdę pachną. Dopiero później odkryłam, że delikatna woń unosząca się z obić mebli i ciężkich aksamitnych kotar to perfumy naszej matki. Do nauki pokój nadawał się znakomicie nie tylko z powodu zegara, ale także dlatego, że był wystarczająco przestronny, by pomieścić muzyków akompaniujących mi podczas zajęć z baletmistrzem, monsieur Noverre’em, i miał idealnie wypolerowany parkiet, na którym
mogłam ćwiczyć tańczone w Wersalu tańce dworskie. Przybycie do Wiednia choreografa wprowadziło miłą odmianę po długich godzinach, jakie musiałam spędzać u boku maman, która uczyła mnie gier karcianych, we Francji bardzo popularnych. Pikietę nawet polubiłam, podobnie jak „papieża Jana”, ale przy cavagnole umierałam z nudów. Była to gra planszowa, trochę podobna do lotto, w której obstawiało się numery wyciągane przez „bankiera”. Na moje nieszczęście stanowiła ulubioną rozrywkę na dworze wersalskim i raczej nie mogłam mieć nadziei, że zanim wreszcie poślubię delfina, Francuzi odkryją jakiś ciekawszy sposób spędzania wolnego czasu. Stanowczo wolałabym się uczyć, jak zabawiać towarzystwo. Maman, która doskonale wiedziała, że nie potrafię dwóch minut usiedzieć spokojnie, umierała z niepokoju. Dla niej priorytetem było, abym opanowała reguły cavagnole i rozgrywała partię za partią ze zręcznością i zapałem. Wzdychałam ciężko i tym skwapliwiej wyczekiwałam przybycia tancmistrza. * Ptyciny. Wyobrażałam sobie, że będzie drobny, wykwintny, o nosowym głosie i afektowanym sposobie poruszania, używający w nadmiarze pomady i perfum. Miał być szczupły, gibki niczym łania i zgodnie z wersalską modą poza sypialnią nigdy nie pokazywać się bez pełnego makijażu. Na pewno zaczynał dzień od nałożenia na twarz grubej warstwy bielidła, uczernienia oczu węglem, uróżowienia policzków i umalowania warg w taki sposób, aby nadać im kształt łuku Kupidyna. Tymczasem monsieur Noverre okazał się zupełnym przeciwieństwem stworzonej przeze mnie w wyobraźni postaci. Nie dość, że nie wyglądał wcale jak baletmistrz, to nawet nie przypominał Francuza. Prędzej Anglika czy zgoła Niemca. Miał przysadzistą figurę, wydatny nos i ciemne włosy, zebrane z tyłu w schludny warkocz. Twarzy nie malował wcale, nie używał też pachnideł. Nic dziwnego, że od razu uzyskał aprobatę maman, która lubiła powtarzać, że człowiek jest najpiękniejszy takim, jakim stworzył go Bóg, nie pochwalała mocnego makijażu i nawet różu używała bardzo oszczędnie. Nam, arcyksiężniczkom, zawsze radziła, że jeśli chcemy mieć kolory, mamy się szczypać w policzki, żeby pobudzić krążenie krwi. Jeśli idzie o stroje, nasz dwór też był o wiele mniej sformalizowany niż wersalski i poza oficjalnymi okazjami czy świętami wszyscy ubieraliśmy się raczej skromnie, niczym przeciętna arystokratyczna rodzina. Choć tancmistrz zjeździł cały świat i znał wiele języków, maman przykazała, aby do mnie zwracał się wyłącznie po francusku, bym mogła praktykować biegłość w tym języku. Zgodnie z jej instrukcjami mieliśmy zacząć od menueta, ponieważ znałam już skomplikowane kroki tego tańca i czułam się w nim pewnie, a dopiero potem przejść do
kadryla i gawota. Bardzo polubiłam monsieur Noverre’a i jego zabawny zwyczaj wybijania taktu obcasem trzewika czy dyrygowania muzykami rączką lornion. Taniec okazał się jedynym elementem mojej skomplikowanej edukacji, w którym wykazałam się pewnymi umiejętnościami, jednak i tu mój nowy preceptor uznał, że to i owo należy poprawić. Naturalny wdzięk to jeszcze nie wszystko. Najważniejsza jest technika. Przyszła władczyni Francji musi być une danseuse nonpareille - tancerką niemającą sobie równych w całym królestwie. Oczywiście nawet gdybym poruszała się niezgrabnie, publicznie i tak by mnie chwalono, że tańczę najlepiej ze wszystkich, ale monsieur szlifował mój kunszt po to, abym zbierała zasłużone pochwały i aby nie kpiono ze mnie za plecami. Kiedy pod jego okiem ćwiczyłam skomplikowane kroki, korygował mnie nieustannie. - Oui, głowa w taki właśnie sposób. Parfait!* Za to postawa... opuścić ramiona, ściągnąć je do tyłu, broda do góry, z wdziękiem, z gracją, oui? Doskonale. Oup! Nonnonnonnon. Nie zapominać o port de bras”, zaokrąglić ramiona, jeszcze więcej gracji, oui? Nie wystawiać łokci, nie chcemy przecież nikogo szturchnąć. Wszystkie linie łagodnie zaokrąglone, od wygięcia szyi po przeguby rąk. - Nauczyciel stanął na środku parkietu, aby służyć mi za partnera. - Teraz promenada: wzrok przed siebie, głowa prosto, ramiona opuszczone, klatka piersiowa do przodu. Madame l’archiduchesse, proszę sobie wyobrazić, że nosi pani piękny diamentowy naszyjnik i pragnie, aby w tańcu zalśnił w świetle kandelabrów. Ouic’est ça. To jest to! Parfait! Très charmante!*** * Doskonale. ** Prawidłowy ruch i ułożenie rąk w różnych tanecznych pozach. *** Urocza. Kadryl okazał się znacznie trudniejszy od menueta, ponieważ miał wiele skomplikowanych figur w układzie na cztery pary. Oczywiście jako arcyksiężniczka nie mogłam tańczyć z żadnym z lokajów i partnerować musieli mi moi bracia. Monsieur Noverre ćwiczył mnie niczym piechura podczas musztry, kładąc mi do głowy nazwy wszystkich figur. Przez sen powtarzałam: chaîne des fleurs, moulinet, passépassé, boulangère, corbeille, a raz nawet obudziłam się z dziko tłukącym sercem, bo przyśniło mi się, że podczas wielkiego balu w Wersalu wykonałam moulinet, podczas gdy reszta tancerzy była dopiero przy boulangère. Kadryla, gawota i menueta tańczyło się na wszystkich dworach Europy, jednak w Wersalu przywiązywano szczególną wagę do perfekcji wykonania. Niebawem dowiedziałam się też, że w pałacu Ludwika XV ważne jest nie tylko to, jak się tańczy, ale również to, jak się
chodzi. Etykieta wymagała, abym opanowała pewien szczególny sposób poruszania, zwany wersalskim ślizgiem, wprowadzony na dwór za czasów Króla Słońce. Było to tym istotniejsze, że dwudziestego czwartego czerwca zmarła królowa Maria Leszczyńska, więc od tej pory jako żona delfina miałam zajmować pierwsze miejsce wśród kobiet Francji, chyba że Ludwikowi przyszłoby na myśl ożenić się ponownie. Oczywiście usłyszawszy tę nowinę, natychmiast zapragnęłam, aby mój ślizg także przewyższał gracją i mistrzostwem wykonania ślizgi innych dam. Tylko kobiety poruszały się w ten sposób, więc aby mi pokazać, na czym to właściwie polega, baletmistrz także musiał przywdziać grands paniers. Te dziwaczne szerokie konstrukcje, coś w rodzaju fortugałów noszonych przez damy w zamierzchłych czasach, na przykład przez królową Anglii Elżbietę, w Wiedniu dawno już wyszły z mody, ale monsieur Noverre zapewnił mnie, że w Wersalu nosi się je nadal, więc armia służących rzuciła się do przetrząsania cesarskich garderób, żeby je odszukać. Tymczasem monsieur Noverre wygrzebał skądś zabawkę, dwa małe drewniane koniki w zaprzęgu. Dawniej bawił się nimi Maks, potem jednak podarował je wnukowi Frau Schwab, malej garbuski, która czyściła pałacowe piece z popiołu. - Regardez les chevaux, madame l’archiduchesse. Proszę popatrzeć na te konie powiedział tancmistrz, chwytając za sznureczek i ciągnąc zabawkę po podłodze. - Co arcyksiężniczka widzi? Nie byłam pewna, o co właściwie pyta. - Co powinnam zauważyć? - Jak one się poruszają? - Wcale się nie poruszają. One są na kółkach. - Właśnie - monsieur Noverre triumfalnie potrząsnął lornionem. - Exactement! Wciąż ciągnąc zaprzęg za sobą, zbliżył się do mnie. - Dama prawidłowo wykonująca wersalski ślizg także sprawia wrażenie poruszającej się na kółkach. - Prawidłowo, czyli tak? - Z zapałem ruszyłam przez pokój w krótkich chassés. Owszem, poruszałam się jak koń, ale nie ten na sznureczku. Mój ślizg przypominał raczej galop niż wdzięczne posuwiste drobienie, w dodatku omal nie pogubiłam przy nim trzewiczków. W pantofelkach bez pięt na wygiętych pięciocentymetrowych obcasach (które w Wersalu nazywano obcasami Ludwika) w ogóle trudno było chodzić, a co dopiero ślizgać się niczym na płozach. * Krok baletowy wykonywany m.in. ślizgiem po podłodze. - Niezupełnie - zachichotał Francuz, rozbawiony moją nieudolną próbą. - Czy mam to
zademonstrować, czy też madame l’archiduchesse pragnie sama rozszyfrować, na czym polega prawidłowy krok? Pokornie przyznałam, że może faktycznie nauczę się szybciej, jeżeli pokaże mi kroki, niż kiedy będę usiłowała złapać właściwy rytm metodą prób i błędów. Monsieur zademonstrował mi najpierw właściwą pozę: nogi złączone, stopy równolegle do siebie, kolana lekko ugięte. Tors miał przy tym idealnie wyprostowany, zupełnie jakby był zasznurowany w sztywny gorset. Pochylił się nieznacznie i uniósł do demipointe, tak że cały ciężar jego ciała spoczął na przedniej części stóp. - Maintenant, regardezmoi. Teraz proszę na mnie - popatrzeć - powiedział i zaczął sunąć do przodu drobnymi zgrabnymi kroczkami, poruszając się bardzo szybko nieprzerwaną serią pas de bourrées*. - Proszę zwrócić uwagę, że pięty pozostają lekko uniesione nad podłogą, podczas gdy palce ani na chwilę nie odrywają się od parkietu. * Rodzaj kroku tanecznego. Przyznaję, że nigdy nie widziałam, aby ktoś poruszał się w sposób równie komiczny. Spróbowałam sama, ale w moim wykonaniu też nie wyglądało to wdzięcznie. Przypominałam raczej naszą spanielkę Königen, kiedy podczas załatwiania się wyczyniała różne sztuczki, żeby nie powalać zadu. - Prawie - powiedział monsieur Noverre dyplomatycznie, jeszcze raz demonstrując wyjściową pozę. - Kolana lekko ugięte, ale nie przykucamy. Proszę sobie wyobrazić, że pod podeszwami pantofelków są przyczepione malutkie kółeczka. Czy madame l’archiduchesse oglądała kiedyś sztuczki iluzjonistów? - Zanim zdążyłam odpowiedzieć, mówił dalej: Wydaje nam się, że coś widzimy, tymczasem zostajemy oszukani przez własne oczy. Na tym właśnie polega wersalski ślizg. Żaden pojedynczy krok nie może zostać zauważony. To w ogóle nie ma prawa wyglądać jak kroki. Dama ma sprawiać wrażenie, że płynie nad podłogą, tak aby oczarowany widz zawołał: „To magia ją porusza!”. Z pozoru ślizg wydał się łatwy, ale wykonanie go płynnie i z wdziękiem okazało się wcale nie takie proste. Po kilku chwilach ćwiczenia rozbolały mnie wszystkie mięśnie nóg. W pewnej chwili niezręcznie przesunęłam prawą stopę i straciłam równowagę. - Nikt nie staje się mistrzem w ciągu jednego dnia - powiedział monsieur Noverre zachęcającym tonem. - Niektórym damom opanowanie tej umiejętności zajęło całe lata. - Ale ja nie mam tyle czasu - zaprotestowałam. Ćwiczyłam z uporem i po pewnym czasie poczułam się nieco pewniej. Pocieszałam się, że kiedy służące przyniosąpaniers, a do tego szeroką spódnicę, moje stopy zostaną zakryte rozłożystymi fałdami i cały ruch przestanie wyglądać tak idiotycznie.
Myliłam się. Wreszcie pojawiły się dwagrandspaniers. Schroniłam się w garderobie, gdzie Eliza, jedna z moich pokojówek, pomogła mi nałożyć jeden komplet. Zdjęłam gorset i sztywną halkę, a ona umocowała mi wokół bioder te nieporęczne druciane klatki - kosze na kury, jak mawialiśmy między sobą, gdyż przypominały koszyki, w których wieśniaczki nosiły drób na targ. Eliza mocno ściągnęła w talii bawełniane tasiemki. Od pasa w dół moje ciało przybrało prawie dwa metry w obwodzie. Byłam teraz szersza niż dłuższa! W takim stroju przez drzwi należało przeciskać się bokiem, a już wsiadanie do powozu wymagało nie lada zręczności, choć obręcze częściowo się składały. Pomyślałam, że w dawnych czasach, kiedy królowe trzymały na dworze karły dla zabawy, tak jak my teraz pieski, taki karzeł śmiało mógł się ukryć pod spódnicą, a następnie wyskoczyć znienacka, kiedy nikt się tego nie spodziewał - na przykład podczas mszy. Jednak paniers, choć niezgrabne, były dość lekkie. Abym mogła odpowiednio ćwiczyć wersalski ślizg, potrzebna mi była jeszcze ciężka, rozłożysta suknia dworska. Po długich poszukiwaniach służące znalazły dwie robes de cour, noszone dawniej przez maman, a teraz spoczywające na dnie szafy i starannie poowijane w bibułki. Kiedy na dworze habsburskim panowała na nie moda, maman miała równie szczupłą talię jak ja. Z czułością powiodłam palcami po błękitnym liońskim jedwabiu ze wstawkami ze złotej koronki, a potem po złocistej połyskliwej morze ozdobionej bukiecikami sztucznych fiołków i girlandami różyczek. Obie toalety miały długie treny, zaczynające się od ramion, i obie lekko pachniały kamforą i wodą różaną - ulubionymi perfumami maman. Po śmierci papy matka przestała używać tego zapachu. Zanurzyłam nos w gładkiej materii i przez chwilę wdychałam bijącą od niej woń, myśląc o papie. W moim oku zakręciła się łza, więc szybko odsunęłam twarz, żeby nie splamić cennego jedwabiu. Wybrałam żółtą suknię. Nauczyciel zrzucił surdut i haftowaną kamizelkę, po czym przy pomocy Elizy przywdział niebieską, którą narzucił na czarne lśniące spodnie i koszulę z długimi rękawami. Nie mogłam się nie roześmiać na ten widok. - Piękno wersalskiego ślizgu polega na iluzji - przypomniał mi baletmistrz. - Oto dama, która dźwiga na sobie zwoje ciężkiego jedwabiu, a przecież zdaje się poruszać tak, jakby jej stopy wcale nie dotykały podłogi. Moja droga arcyksiężniczko, tak będzie pani wyglądała w dworskiej toalecie. - Tu monsieur Noverre z wdziękiem i bez najmniejszego wysiłku zademonstrował mi prawdziwie wersalski ślizg. Szelest jedwabiu zagłuszał odgłos stóp przesuwających się szybko po parkiecie. - Madame Antonino, teraz pani kolej. Nogi lekko ugięte w kolanach. Przy grand
panier nie będzie tego widać. Ruszyłam do przodu, a baletmistrz krytyczne obserwował mnie przez lornion. Po kilku krokach poczułam się tak, jakbym płynęła po parkiecie. - Ja frunę - wykrzyknęłam z zachwytem, zataczając wdzięczne piruety. - A teraz proszę za mną - zakomenderował monsieur Noverre, ciągnąc za sobą długi tren. Ruszyłam posłusznie, oddzielona od maestra zwojami jedwabiu. - Przy prawidłowo wykonanym ślizgu nie sposób przydeptać sukni damy kroczącej przodem - zapewnił mnie baletmistrz. Tak wyglądała moja pierwsza lekcja. Potem ćwiczyłam codziennie przez wiele godzin, zanim nauczyłam się przemierzać rozległe westybule i korytarze Hofburga swobodnie, bez dojmującego bólu po kilku krokach. Sunąc z komnaty do komnaty, myślałam o małych drewnianych konikach Maksa, wyobrażając sobie, że wokół talii mam przewiązaną satynową wstążkę, za którą niewidzialna ręka ciągnie mnie do przodu. O ileż byłoby to prostsze, gdyby podeszwy moich pantofelków rzeczywiście miały kółka. Co wieczór moczyłam zmaltretowane stopy w solach kąpielowych, a potem biedna Eliza musiała mi je długo masować. Czy wersalskie damy również tak cierpiały? Ciekawe, czy kiedykolwiek przyzwyczaję się do tego cudacznego ślizgu i przepłynę przez wersalski pałac w rozpiętej na grand panier spódnicy z taką swobodą, jakbym nigdy nie przemieszczała się w inny sposób? - zastanawiałam się niejednokrotnie. Ciekawe, co złego było w naszym zwyczajnym niemieckim chodzie? Gracja w tańcu i sposobie chodzenia nie wystarczyły; jeszcze trzeba było sprawić, aby mój język poruszał się równie wdzięcznie jak stopy. Po przybyciu do Francji - o ile to kiedykolwiek nastąpi - francuszczyzna miała płynąć z moich ust tak samo potoczyście jak niemiecka mowa. Mając to na względzie, maman zdwoiła wysiłki i zaangażowała aż dwóch ekspertów, żeby mnie trenowali. Był to jej jedyny błąd, ale za to bardzo poważny. Matka opanowała francuski bardzo biegle, mówiła jednak z silnym niemieckim akcentem, więc jej talenty językowe nie na wiele mogły się przydać. W tej sytuacji uznała, że muszę mieć specjalnego nauczyciela wymowy, koniecznie Francuza, żeby nauczył mnie prawidłowej dykcji i akcentowania. Ludwik wciąż nie wystąpił z formalną prośbą o moją rękę dla swojego wnuka i ta zwłoka niepokoiła ją coraz bardziej, zwłaszcza odkąd diuk de Choiseul przyznał, że pewne osoby w Wersalu oponują przeciwko temu mariażowi. Musiałam się jeszcze bardziej postarać. Musiałam się jeszcze doskonalić. Czy to małżeństwo kiedykolwiek się dopełni? - zastanawiałam się czasami. Kim są ci nieznani mi Francuzi, tak niechętni mojej osobie? W moim sercu coraz bardziej narastał
strach, że maman po raz kolejny przeżyje rozczarowanie z mojego powodu, a wraz z nią nasza habsburska dynastia i całe cesarstwo austriackie. Monsieur Laveran przedłużył tortury bandeaux Faucharda o kilka dodatkowych tygodni, jednak maman uznała, że jeśli nauczę się mówić poprawnie po francusku, mając usta wypełnione metalową konstrukcją, po uwolnieniu się od niej błyskawicznie dojdę do perfekcji. Tak więc krótko po wyjeździe Karoliny w Hofburgu pojawili się monsieur Sainville i monsieur Aufresne, dwaj aktorzy z paryskiej ComédieFrançaise tymczasowo mieszkający w Wiedniu i występujący na deskach Burgtheater w jednej z romantycznych komedii Marivaux. W obecności hrabiny von Lerchenfeld czekałam na nich w Pokoju Różanym. Moja nowa guwernantka uznała, że lekcja z Francuzami to dla mnie doskonała okazja do przećwiczenia także sztuki podejmowania gości. Jako francuska delfina miałam przecież mieć własny dwór, przyjmować w apartamentach, a wieczorami prezydować przy stoliku do kart cavagnole, okropność! Było więc bardzo ważne, abym posiadła umiejętność prowadzenia lekkiej konwersacji i uważnego słuchania - albo przynajmniej udawania, że słucham - tak, aby otaczające mnie grono nie miało powodów do narzekań na nudę. Nakazałam przygotować marcepan oraz kawę ze śmietanką i cynamonem. Poczęstunek miałam podać gościom na moim własnym serwisie z miśnieńskiej porcelany, ozdobionym wzorem w różyczki. Trochę to trwało, zanim nauczyłam się tak trzymać filiżanki, aby nie umaczać koronkowych engageantes w kawie. Kiedy aktorzy stanęli w drzwiach, w pierwszej chwili pomyślałam, że przyszli w kostiumach scenicznych, gdyż mieli na sobie obszerne aksamitne okrycia z szerokimi mankietami i ogromne trefione peruki, jakie nosiło się za czasów mojego dziadka, Karola VI. Stanowili zabawny kontrast: monsieur Aufresne niski i tęgi, w sięgającej kolan kamizelce, ledwo dopinającej się na brzuchu, monsieur Sainville szczupły i bardzo wysoki, podpierający się laseczką. Twarze mieli mocno uróżowione i ozdobione muszkami (Aufresne na lewym policzku, a Sainville na prawym, tuż nad wargą). Kolory na twarzach miały im ująć lat, niestety, efekt okazał się odwrotny od zamierzonego. Gruby podkład bielidła jeszcze pogłębił ich zmarszczki. Monsieur Aufresne wysunął do przodu potężną łydkę i zaprezentował staroświecki ukłon, jaki na dworze francuskim widziano zapewne po raz ostatni w czasach Ludwika XIV Jego spodnie, niegdyś przypuszczalnie białe, teraz miały spłowiały odcień szarości. Zamiatając parkiet pióropuszem, wygłosił z emfazą z głębi piersi: - Bonjour, madame. - Bonjour - zawtórował mu cienko monsieur Sainville, gnąc się w równie niemodnym
ukłonie. Na głowie miał ogromny kapelusz - z aksamitu w kolorze bursztynu, przyozdobiony złocistym pióropuszem - z pewnością pamiętający lepsze czasy. Na chwilę zapomniałam, że mam usta pełne złota, i uśmiechnęłam się szeroko, ale zaraz podniosłam dłoń do twarzy, żeby ukryć rumieniec. Z pewnością wyglądałam okropnie. - Bonjour, messieurs. Je suis enchantée de faire votre connaissance - zaczęłam. Moi goście wymienili szybkie spojrzenia. Czyżby mój akcent był aż tak okropny? Czy wystraszył ich widok bandeaux} Zrobiło mi się przykro, bo choć byli zwykłymi aktorami, zależało mi, aby zrobić na nich jak najlepsze wrażenie. Jak przystało na gospodynię, wskazałam im fotele rpoczęstowałam kawą. Czułam się tak, jakbym odgrywała rolę w jakiejś sztuce. Aktorzy najwyraźniej odnosili podobne wrażenie. Jeden przez drugiego zaczęli wychwalać moją suknię, twarz, pełne gracji ruchy i sposób trzymania głowy przy nalewaniu kawy i podawaniu talerza z marcepanami, zupełnie jakby recytowali przypisane im kwestie. Monsieur Sainville nie omieszkał przy tym zaznaczyć, że jako wicehrabia Clairval de Passy dawniej obracał się w kręgach arystokracji. Nie bardzo potrafiłam zrozumieć, jak to się stało, że znalazł się tak nisko na drabinie społecznej, ale monsieur Aufresne wytłumaczył mi, że jego towarzysz zakochał się w słynnej aktorce i postanowił dołączyć do trupy, by oszczędzić sobie i ukochanej cierpień rozłąki. Nigdy przedtem nie słyszałam równie romantycznej historii. Widać było, że obaj bardzo poważnie traktują swoje posłannictwo, mnie jednak wydali się dość komiczni. W potężnych dłoniach monsieur Aufresne’a filiżanka z kawą sprawiała wrażenie maciupeńkiej. Kogo mi przypominali? Ależ tak, błędnego rycerza Don Kichote’a i jego giermka Sancho Pansę. Madame von Brandeiss bardzo mnie namawiała na lekturę powieści Cervantesa w niemieckim przekładzie, ja jednak uznałam, że jest stanowczo za gruba. Chcąc poznać, do jakiego stopnia opanowałam ich język, aktorzy zaproponowali, abym przez chwilę z nimi porozmawiała. Zerknęłam na hrabinę von Lerchenfeld, która skinęła głową, milcząco zezwalając mi na rozmowę z nimi jak z kimś równym mi stanem. Jednocześnie wyprostowała się nieznacznie, co było wskazówką dla mnie, że mam się trzymać prosto. Jedno ramię miałam nieco wyższe niż drugie i kiedy zapominałam skorygować postawę, moi bracia natychmiast zaczynali wołać, że wyglądam niczym biedna Frau Schwab. Maman pokładała wielką nadzieję we francuskich gorsetach, znacznie sztywniejszych niż austriackie. Wierzyła, że dzięki nim uda się skutecznie zatuszować moją ułomność. Na razie jednak nie miałam na sobie tego narzędzia tortur, więc tylko
wyprostowałam plecy i ostrożnie zaczęłam francuską konwersację o pogodzie. Czyż nie piękny dzień? Na niebie ani jednej chmurki. Czy któryś z panów kiedykolwiek widział równie lazurowe niebo? Zadałam jeszcze kilka pytań, tymczasem moi rozmówcy milczeli. Czyżby mój akcent był aż tak straszny, że nie rozumieli tego, co mówię? - Nie bardzo pojmuję - powiedziałam w końcu. - Dlaczego nie odpowiadacie? Jaki sens ma konwersacja, w której bierze udział tylko jedna strona? - Słuchamy, madame l’archiduchesse - wyjaśnił monsieur Aufresne. - Och. - Nagle poczułam się zbyt zmieszana, aby kontynuować. - Może jeszcze marcepana? - zawołałam, sięgając po talerz. Obaj aktorzy odmówili, natomiast ja nie mogłam się oprzeć słodkiej masie. Ssąc cukierek, zastanawiałam się gorączkowo, co by tu jeszcze powiedzieć. Chyba nie wypadłam zbyt dobrze ani jako pani domu, ani jako uczennica. Ale to naprawdę nie było łatwe zadanie, prowadzić rozmowę w obcym języku z dwoma zupełnie nieznanymi mężczyznami, którzy nie dość, że oceniali moją wymowę, to potem jeszcze mieli złożyć raport maman. - Jak się panom podoba Wiedeń? - zapytałam w końcu, szczęśliwa, że przynajmniej w tym zdaniu nie popełniłam żadnego błędu i że wreszcie znalazłam temat, który można rozwijać w nieskończoność. - Przepiękne miasto, madame - zapewnił monsieur Aufresne. - Moja żona i dzieci też są zachwyceni. A jakie doskonałe jedzenie - dodał, poklepując się po wydatnym brzuchu. Od wiedeńskiego sznycla już się prawie uzależniłem. - Podniósł do ust złożone palce i pocałował z głośnym cmoknięciem. - Z kluskami ziemniaczanymi? - zapytałam szybko. - Ma pan dobry gust, monsieur Aufresne. Dla mnie jest to najwspanialsza potrawa na świecie. Aktor był pierwszym grubym Francuzem, jakiego widziałam. Wyobraziłam sobie, że jego żona i dzieci wyglądają pewnie tak samo jak on: wszyscy pulchni, z rumianymi policzkami, niczym laleczki wyciągane jedna z drugiej, które maman dostała od rosyjskiej carycy, albo tłusty burmistrz Wiednia i jego gromadka. Znowu zapanowało kłopotliwe milczenie. - Może madame coś nam zarecytuje - zaproponował monsieur Sainville. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął niewielką książeczkę z pożółkłymi kartkami, oprawioną w czerwony safian. - To sztuka, którą wystawiamy w Burgtheater, La Femme Fidèle, czyli Wierna żona. - Parfait! - wykrzyknął monsieur Aufresne. Porwał tomik z rąk towarzysza i włożył w moje dłonie. - Proszę łaskawieotworzyć na stronie dwudziestej trzeciej i zacząć czytać rolę Celiny, wiernej żony.
To mi się bardzo spodobało. Kochałam teatr. Potrafiłam doskonale naśladować i gdybym nie urodziła się arcyksiężniczką, może poświęciłabym się scenie. Przecież to było wspaniałe - wcielać się w pasterkę, ale bez konieczności zajmowania się zwierzętami na farmie, albo w sprytną pokojówkę, która nie musi opróżniać nocników. Każdego wieczoru inny kostium i inna rola do odegrania. To dopiero byłoby życie! Szybko przekartkowałam książeczkę, po czym otworzyłam ją posłusznie tam, gdzie mi polecił monsieur Aufresne. Nie odważyłam się na komentarz, ale gdyby to ode mnie zależało, wolałabym przeczytać partię Floretty, zalotnej pokojówki Celiny, która wydała mi się o wiele sprytniejsza od swojej pani. Najwyraźniej monsieur Sainville był tego samego zdania, gdyż zaczął mi partnerować, odgrywając jej rolę. Słysząc jego piszczący głos, ledwo mogłam opanować śmiech. Zdaniem obu panów moja interpretacja partii Celiny była absolument charmante. Niestety, ich zadanie w Hofburgu nie miało polegać na wyuczeniu mnie aktorstwa. Malheureusement, akcent ocenili jako godny ubolewania i absolutnie nieprzystający przyszłej delfinie Francji. Następne dwie godziny spędziłam, siedząc naprzeciwko nich i ucząc się wymowy francuskich samogłosek. Od powtarzania rozbolały mnie wargi. Potem przyszły spółgłoski i wtedy bolało mnie już całe gardło, choć francuskie „r” jest niczym w porównaniu z niemieckim „ch”, na przykład w wyrazie „och”. Mimo przywiązania do ojczystej mowy stopniowo zaczynałam odkrywać, że język francuski, kiedy się go wypowiada prawidłowo, brzmi nadzwyczaj pięknie. Obaj aktorzy powiedzieli, że czynię szybkie postępy, i podyktowali mi różne zdania, które miałam ćwiczyć pod ich nieobecność. Po kilku dniach, podczas kolejnej lekcji, wyrecytowałam je wszystkie bezbłędnie. Na drugą wizytę w Hofburgu ponownie przywdziali zniszczone aksamitne okrycia, równie niemodne jak te, które nosili poprzednio, i ponaklejali na twarze muszki, tym razem jednak w zupełnie innych miejscach niż przedtem. Bardzo mnie to zaintrygowało i musiałam się pilnować, żeby nie przyglądać im się zbyt nachalnie. Ćwiczyłam francuski, zagadując do Mopsa, do Elizy i do jej małego synka, choć przecież ani pies, ani pokojówka, ani niemowlę nie znali ani jednego słowa w tym języku. Ku mojemu zachwytowi obaj aktorzy oznajmili, że moja wymowa poprawia się z dnia na dzień. - Pora na opanowanie sposobu prawidłowego wydobywania dźwięku - zawyrokował monsieur Aufresne. - Delfina przecież przez cały dzień jest otoczona ludźmi, od porannego lever** po wieczorne coucher - Delfina nie może sobie pozwolić na mal à la gorge, ból gardła - ćwierknął monsieur Sainville. - Nauczymy madame aktorskiej metody unikania nadwerężania strun głosowych.
* Niestety. ** Wstawanie. *** Kładzenie się spać. Aby poznać tę technikę, należało położyć się na plecach i umieścić dłoń na brzuchu. Obaj aktorzy zwrócili się do hrabiny von Lerchenfeld. Czy madame l’archiduchesse wolno będzie przyjąć taką pozę? Moja zgorzkniała guwernantka poinformowała ich krótko, że to wykluczone. Córki domu Habsburgów nigdy nie kładą się na wznak. Wobec tego może madame chaperone pozwoli, aby to na niej odbyła się demonstracja? - Absolument pas** - padła natychmiastowa odpowiedź, wygłoszona mocno zgorszonym tonem. Aktorzy poszeptali coś gorączkowo, po czym oznajmili, że w takim razie pokażą to na sobie. Monsieur Aufresne zdjął trójrożny kapelusz i położył się na podłodze, a monsieur Sainville ukląkł przy nim, umieścił dłoń na wydatnym brzuchu kolegi i zaczął mi tłumaczyć technikę oddychania przeponą, a nie płucami. Miałam obserwować, jak jego dłoń wznosi się i opada, podczas gdy monsieur Aufresne deklamował strofy, oddychając w prawidłowy sposób. Patrzyłam i patrzyłam, ale nie widziałam żadnych wznoszeń i opadań. - Excusezmoi, messieurs*** - przerwałam ćwiczenie i podeszłam do madame von Lerchenfeld, która siedziała w głębokim fotelu, pogrążona w lekturze. Byłam przekonana, że jak zwykle czyta jakieś pobożne dzieło, ale kiedy się zbliżyłam, moja guwernantka nerwowym ruchem zatrzasnęła trzymany tomik. - Nie rozumiem tej techniki prawidłowego oddechu, ponieważ monsieur Aufresne jest taki... - mocno wydęłam policzki, aby zademonstrować stopień jego otyłości - taki dickbäuchig****\Nie potrafię rozróżnić, kiedy jego brzuch się wznosi, a kiedy opada - wyszeptałam. Hrabina odłożyła książkę i zaklaskała w dłonie, aż echo poniosło po pokoju. - S’il vous plaît, messieurs! - Kazała im zamienić się miejscami, tłumacząc, że skoro monsieur Sainville jest szczuplejszy, łatwiej mi będzie śledzić poruszenia jego sylwetki. * Guwernantka. ** Wykluczone. *** Panowie wybaczą **** Brzuchaty. Przyglądałam się demonstracji przez długą chwilę, wreszcie postanowiłam popróbować sama. Aktorom oczywiście nie wolno było mnie dotknąć, któż jednak miał mnie powstrzymać przed położeniem się na podłodze i pomacaniem własnego brzucha? Może moja zasuszona guwernantka, ale jej uwagę całkowicie pochłaniał teraz jakiś porywający romans.
Tak więc wyciągnęłam się na twardym parkiecie z wydymającą się wokói mnie spódnicą. Zapatrzona w ogród w pełnym rozkwicie wysoko nad głową, zaczęłam ćwiczyć, ale mimo najszczerszych chęci nie potrafiłam ocenić, czy oddycham prawidłowo, gdyż sztywny gorset skutecznie tamował każdy ruch mojego torsu. To urządzenie właśnie temu służyło, jednak przy nauce oddychania tylko mi zawadzało. Nie chcąc się rozpraszać widokiem malowanych róż na suficie, przymknęłam oczy. - Le petit chien est bleu. Piesek jest niebieski. - Z przesadną intonacją powtarzałam zalecone zdanie, napinając brzuch i pchając go w górę, pod fiszbiny, a następnie wypuszczając powietrze z każdym wypowiadanym słowem. - Antonino, co to ma znaczyć! Natychmiast uniosłam powieki. Moim oczom ukazały się zwoje czarnego brokatu ozdobione fioletową falbaną. Maman. Zerwałam się do siadu. Za mamą kroczył diuk de Choiseul, który tym razem nie uśmiechał się dobrotliwie. Kiedy oboje zobaczyli monsieur Sainville’a rozciągniętego na podłodze i pochylającego się nad nim monsieur Aufresne’a, z potężnym derrière obciągniętym ciemnobrązowymi bryczesami, sterczącym ku sufitowi niczym róg nosorożca z cesarskiej menażerii, na ich twarzach odmalowała się zgroza. Tonem, od którego powiało chłodem, maman oznajmiła, że to koniec lekcji. Natychmiast. Hrabina von Lerchenfeld zerwała się z foteła, jakby jej suknia nagle stanęła w ogniu. Z twarzą czerwoną jak burak niezdarnie wpychała do kieszeni podniszczony tomik. Na szczęście dla niej maman nie zwróciła na to uwagi, tylko gromiła wzrokiem podnoszących się z podłogi aktorów. Ci pozbierali się wreszcie i wśród niskich ukłonów pospiesznie opuścili pokój. - Komedianci - powiedział diuk z niesmakiem. Wzrok miał lodowaty. - Kiedy mi o tym doniesiono, nie mogłem wprost uwierzyć. Tyle trudu, tyle starannych przygotowań, aby córka Waszej Cesarskiej Wysokości została delfiną, obrócone w niwecz. Wstałam i wygładziłam spódnicę. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się widzieć, aby maman zabrakło słów. Teraz stała w milczeniu, z mocno drgającą brodą. - Ja... ja od samego początku byłam temu przeciwna - wyjąkała hrabina, ale jedno spojrzenie maman sprawiło, że słowa zamarły jej na wargach. Francuski dyplomata załamywał ręce. - Wasza Cesarska Wysokość, dwór w Wersalu, a w szczególności Jego Królewski Arcychrześcijański Majestat, był w najwyższym stopniu wzburzony, słysząc, że Wasza Cesarska Wysokość zaangażowała dwójkę aktorów, aby edukowali przyszłą władczynię
Francji. Zaryzykowałem... - Tak, wiem - przerwała maman ostro - całą karierę dyplomatyczną, aby doprowadzić do związku Antoniny z delfinem. - Nie trzeba mi o tym przypominać, monsieur le duc. Urwała na chwilę. Teraz znowu była budzącą najwyższy respekt cesarzową. - To była moja decyzja, że para rodowitych Francuzów najlepiej się nada do poprawienia wymowy mojej córki. To prawda, są aktorami... - Niedopuszczalne - powiedział książę, kręcąc głową. - Wersal uznał tę decyzję za szczególnie poważne faux pas. Jeśli dodamy do tego intelektualne niedostatki arcyksiężniczki i kiepską znajomość nauk... - ciągnął tonem, od którego dreszcz przebiegł mi po krzyżu. Cóż, Ludwik zaczął wątpić w zapewnienia Waszej Cesarskiej Wysokości, że madame Antonina nadaje się na delfinę. Trzeba będzie wielkiej zręczności i perswazji, aby przekonać go, że jest inaczej. Nigdy jeszcze nie widziałam maman tak bladej.
7 Jesień 1768 Niemal wszystkie wieczory w Schónbrunnie spędzałam teraz przy karcianym stoliku, rozgrywając niekończące się partie cavagnole z dworzanami. Czasami oczy same zamykały mi się z niewyspania. Najgorsza była arytmetyka. Gracz, który obstawił wygrywający numer, otrzymywał od bankiera kwotę swojego zakładu zwielokrotnioną sześćdziesiąt cztery razy, tak więc musiałam się nauczyć mnożyć w pamięci stawki w różnych walutach, i to w zależności od poszczególnych numerów na planszy, których było aż siedemdziesiąt. Oczywiście po zakończeniu partii najwięcej zgarniał sam bankier, bo nawet po wypłaceniu wygranych zatrzymywał pieniądze osób przegrywających. Moje starania okazały się warte wysiłku! Maman wreszcie była ze mnie dumna. Cesarzowa Austrii zawsze ceniła tych, którzy nie bali się ryzykować, a ja okazałam się całkiem zręcznym graczem: potrafiłam śmiało licytować i wycofać się, kiedy sytuacja tego wymagała. Jesienią wróciliśmy do ponurego Hofburga. Łyse placki na moim czole zarosły nowymi włosami i maman uznała, że nadeszła pora, aby sprowadzić słynnego mistrza grzebienia, o którym tyle słyszeliśmy. Diuszesa de Gramont, siostra diuka de Choiseul, oddawała na moje usługi własnego fryzjera, sieur (potem się dowiedziałam, że to skrót od monsieur) Larsenneura. Jak się podobno wyraziła, „Larsenneur czesze najznamienitsze francuskie głowy”. Dla maman nic nie mogło stanowić lepszej rekomendacji. Jeśli przy tym bolało ją serce, że musi się zgodzić z opinią króla Ludwika, którego zdaniem cesarstwo austriackie nie miało odpowiednich mistrzów, by przygotować mnie do roli delfiny, ukrywała to starannie. Moje małżeństwo było największym sukcesem dyplomatycznym jej rządów i dla tak wysokiej stawki gotowa była przełknąć dumę, choć pewnie odczuwała przy tym nieznośny ból gardła. Sieur Larsenneur zjechał do Wiednia, przywożąc ze sobą mnóstwo wielkich drewnianych kufrów opasanych skórzanymi rzemieniami. Do wieka każdego z nich przymocowana była srebrna plakietka z jego inicjałami. Tak nie podróżowali nawet Habsburgowie! Jak na człowieka, który nic nie robił poza układaniem fryzur, monsieur miał o sobie niezwykle wysokie mniemanie - zupełnie jakby koafiury były najważniejsze na świecie. Mnie się to wydawało trochę absurdalne, jednak musiałam przyznać, że z punktu widzenia
polityki moje rudoblond loki faktycznie były sprawą międzynarodową. Słynny mistrz grzebienia miał wielką słabość do wyszukanych perruques. Jego własne włosy zawsze skrywała jedna z nich, starannie ufryzowana i upudrowana. Bardzo też dbał o ich odpowiednie przechowywanie. Wyobrażałam sobie, że w samotności swojego pokoju, małego i umeblowanego bardzo skromnie, nadawał perukom imiona i rozmawiał niczym ze starymi przyjaciółmi. W wyznaczonym dniu zgodnie z poleceniem maman stawiłam się w jednym z saloników Hofburga, niewielkim, ale równie wystawnym jak te ogromne. Pałacowe komnaty - z kremowymi ścianami, złoceniami i ciężkimi szkarłatnymi draperiami - w większości były do siebie podobne, tak że łatwo było się zgubić w ich labiryncie. Weszłam do pokoju i zdumiona rozejrzałam się dookoła. W salonie było tłoczno od ludzi. Najwidoczniej wszyscy wiedeńscy dworzanie zapragnęli być świadkami tego, jak słynny fryzjer wyczarowuje na mojej głowie koafiurę godną delfiny Francji. Wejście sieur Larsenneura zostało zapowiedziane tak uroczyście, jakby był najważniejszą osobistością w całym Wiedniu. Zresztą tego ponurego listopadowego poranka pewnie mógł się za taką uważać. Ubrany w satynowy perłowy surdut z bogato haftowaną kamizelką, skłonił się dwornie, po czym zapewnił maman, że kiedy mnie uczesze, wszystkie młode panny w całej Europie będą mi zazdrościły fryzury. - W Paryżu mówią o mnie Le Chavalier des Cheveux, czyli Kawaler Włosów, ponieważ spieszę na ratunek splotom dostojnych dam - oznajmił wyniośle. Był tak nadęty pychą, że omal nie parsknęłam śmiechem w obecności całego dworu. Czując jednak na sobie karcące spojrzenie maman, szybko zasłoniłam usta dłonią. Kiedy i tak wydobył się z nich stłumiony chichot, mocno zagryzłam dolną wargę. Usiadłam na niskim stołku, tak aby sieur Larsenneur mógł mnie obejrzeć ze wszystkich stron. Słynny fryzjer kilkakrotnie okrążył mnie dookoła, po czym zwrócił się do maman o pozwolenie dotknięcia mnie swoją dłonią. Otrzymawszy je, ściągnął mi z głowy fioletową wstążkę i szylkretowe spinki, pozwalając moim lokom swobodnie opaść na plecy. Z namaszczeniem przesuwał między palcami pojedyncze pasma, oceniając ich gęstość i sprężystość. Poczułam dreszcz wzdłuż kręgosłupa. A może ten Francuz rzeczywiście potrafił czynić cuda? - Les cheveux, les cheveux* - mruczał do siebie, rozcierając w palcach długie pasmo. Zebrani dworzanie jak jeden mąż wspięli się na palce, z fascynacją obserwując każde jego poruszenie, zupełnie jakby byli świadkami mrożącego krew w żyłach występu pogromcy
lwów. Rumiany i pękaty baron Neny, zawsze z ustami pełnymi frazesów, komentował każdą czynność. Sieur Larsenneur najpierw wyszczotkował mi włosy, po czym zebrał je razem, zaplótł ciasno, poczynając od czoła. Koniec warkocza pozostawił luźno zwisający na plecy niczym świński ogonek. Następnie udrapował wokół mnie wielkie białe prześcieradło i spiął je pod szyją. Otworzył słój z pomadą zmieszaną z olejkiem różanym, co miało stłumić zapach niedźwiedziego sadła, roztarł trochę w palcach i zaczął namaszczać moje nowe uczesanie. * Wtosy, włosy. - Prawie gotowe, madame l’archiduchesse. - Zatrzepota! rękami, jakby nie mogąc się doczekać, kiedy będzie mógł zademonstrować swoje niezwykłe dzieło. - Jeszcze tylko wykończenie. Z ozdobionej monogramem saszetki wyciągnął coś, co przypominało miniaturowe kowalskie miechy, i rozpylił wokół mnie delikatną warstwę pudru, na tyle cienką, że nie zmieniała prawdziwego odcienia moich włosów. - Ah, sehr gut, sehr schôn - rozpływał się z zachwytu baron Neny. - Bardzo dobrze, bardzo pięknie. Co za zwodnicza prostota stylu. Bardzo skromnie, nad wyraz elegancko. Wszyscy w pokoju natychmiast zaczęli kiwać głowami na znak, że zgadzają się z tym osądem. Zdjęto ze mnie prześcieradło i wręczono lusterko w złotej oprawie. Nadeszła chwila prawdy. Nieważne, co sobie myśleli zebrani w pokoju pochlebcy, przekonani, że oto widzą mistrzowskie dzieło kogoś, kogo uważali na najznamienitszego fryzjera w Europie. Mnie bolała głowa od tych wszystkich wymyślnych zabiegów, a ponadto bałam się, że efekt okaże się żałosny. Popatrzyłam na moje odbicie i szybko opuściłam lusterko na kolana. Oczekiwano ode mnie, że się uśmiechnę i z uznaniem wyrażę swoją aprobatę. Tymczasem rezultat starań Francuza nie podobał mi się wcale. Przecież chodziło o zamaskowanie zbyt wydatnego czoła, tymczasem co zrobił monsieur} Zebrał wszystkie włosy do tyłu jeszcze ściślej, niż uczyniłaby to jakakolwiek bawełniana opaska. Moje czoło przypominało teraz wypukłą marmurową płytę. Wysokie, mocno przylegające do głowy uczesanie sprawiło, że wyglądałam na znacznie więcej niż trzynaście lat. To było po prostu ohydne. Dworzanie cisnęli się dookoła, gruchając niczym stadko wyperfumowanych napuszonych gołębi, a ja czułam, że pod powiekami wzbierają mi łzy. Ale nie, arcyksiężniczki austriackie nie płaczą, przynajmniej nie przy świadkach. Podczas gdy wszyscy wgapiali się we mnie z szerokimi uśmiechami na twarzach, ja walczyłam ze sobą, aby nie unieść rąk do góry i nie poluzować ciasnych, boleśnie napiętych splotów. Miałam wrażenie, że moja skóra została naciągnięta na bęben.
Dzieło mistrza wzbudzało powszechny zachwyt, natomiast ja, choć to była przecież moja głowa, nie miałam prawa do wyrażenie własnej opinii - przynajmniej nie do takiej, która byłaby inna niż opinia cesarzowej Austrii. A cesarzowa wyglądała na całkowicie zadowoloną z efektu. Uśmiechała się nawet (choć nie rozchyliła przy tym warg) i pozwoliła sieur Larsenneurowi ucałować swoją dłoń. Rozpromieniony baron Neny w imieniu wszystkich dworzan ogłosił, że moje uczesanie jest tak twarzowe i modne, że niebawem już wszystkie młode damy w Wiedniu będą się domagały une coiffure à la dauphine. Tylko jeśli okażą się na tyle głupie, aby podążyć za równie idiotyczną modą, pomyślałam. Naśladując mnie niewolniczo, nabawią się tylko migreny i tyle. Znalazłszy się w moim apartamencie, stanęłam przed lustrem i wreszcie dałam upust złości. Zanurzyłam palce we włosach i zaczęłam je szarpać, żeby choć trochę zlikwidować bolesne ciągnięcie. Następnego dnia sieur Larsenneur znowu odprawił czary nad moją głową (słowa maman) i uczesał w tym samym surowym stylu, który cały dwór jednomyślnie uznał za niezmiernie urzekający. Czy tak właśnie miałam pozować monsieur Ducreux? Jak oceni mój portret Ludwik XV? Im dłużej przyglądałam się swojemu odbiciu, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że wyglądam jak stara, dwudziestopięcioletnia wiedźma! Dla wszystkich innych jednak sieur Larsenneur był geniuszem, a maman nagrodziła go nawet miejscem w mojej świcie. Był to ogromny zaszczyt, którego oczywiście nie mógł odrzucić, nawet jeśli oznaczało to zajmowanie się wyłącznie moją głową, a co za tym idzie, utratę paryskiej klienteli. Od tej chwili jego przyszłość została ustalona. W odpowiednim czasie miał spakować wszystkie grzebienie, szczotki, pędzle, miechy do pudru, papiloty i żelazka do fryzowania, pociągnąć do Francji z moim orszakiem, a potem zainstalować się na stałe w Wersalu w charakterze fryzjera delfiny. Już sobie wyobrażałam moje przyszłe wojny z Chevalier de Cheveux. Przecież ilekroć kończył układać mi loki, wytrzymywałam najdłużej kwadrans, po czym wsuwałam palce w ściśle przylegające do głowy włosy i zaczynałam je luzować. Wreszcie nadszedł czas zdjęcia złotych bandeaux. Bez nich moje zęby przypominały rząd małych perełek. Zachwycona, co chwila przeglądałam się w lustrze albo przesuwałam po nich językiem, rozkoszując się ich gładkością. Nareszcie mogłam się swobodnie uśmiechać. Potrawy, kiedy przestałam mieć usta pełne metalu, odzyskały swój dawny smak. Nareszcie koniec z wydłubywaniem paznokciami resztek jedzenia! Maman też poczuła ulgę, że wymyślne metody poprawiania mojego wyglądu zewnętrznego wreszcie mamy za sobą. Co do mojego wnętrza - tu uznała, że do zrobienia
pozostało jeszcze sporo. I choć czyniłam postępy, dwie porcelanowe figurki w zegarze dziewięćdziesiąt sześć razy na dobę przypominały, że czas upływa bezpowrotnie, że oto przeminął kolejny kwadrans, a tyle jeszcze zadań mnie czeka. Pewnego dnia po lekcjach - gra na harfie z Herr Gluckiem, taniec z monsieur Noverre’em i śmiertelnie nudna gramatyka francuska z hrabiną von Lerchenfeld (tym żmudniejsza, że dokuczało mi przeziębienie i musiałam znosić nieprzyjemny zapach gorczycznych plastrów) - maman wezwała mnie do siebie. Miałam się stawić w saloniku owalnym, jednym z moich ulubionych pomieszczeń w Hofburgu, w którym dwa lata temu malarz Johann Bergl wymalował wspaniałe barwne freski. Nudne, jednolite ściany zamieniły się w baśniową lesistą krainę, zamieszkaną przez łabędzie, strusie i inne stwory, skrzydlate i czworonożne, ozdobioną fantastycznymi zamkami, rozciągającą się pod niebem w odcieniu najczystszego lazuru. Kochałam te malowidła, tak barwne, tak cieszące oczy po jednostajnym widoku niezliczonych identycznych komnat z kremowymi ścianami, złoceniami i szkarłatnymi kotarami. Na samym środku saloniku stało teraz kilka drewnianych skrzyń z wypalonymi francuskimi fleursdelis* na wiekach. Wianuszek służących cisnął się dookoła, czekając na znak cesarzowej, że mają je otworzyć. - To wszystko jest dla ciebie, Antonino - powiedziała maman, czyniąc zamaszysty gest. - Dla mnie? - powtórzyłam bezmyślnie, szeroko otwierając oczy. - Co jest w środku? Maman uśmiechnęła się z lubością, niczym kot szykujący się do drzemki w słonecznej alkowie. * Kwiaty lilii. - Poczekaj, aż zostaną otwarte. Służący natychmiast zabrali się za podważanie ciężkich wiek. - Lalki! - wykrzyknęłam zachwycona. W posłaniach ze słomy i wełny drzewnej spoczywały drewniane lalki o ślicznie wymalowanych twarzach, wszystkie wytwornie ubrane, wszystkie w peruczkach na głowach. Szczególnie wyróżniało się sześć z nich, znacznie większych od pozostałych i zapakowanych każda w osobną skrzynię. Te sięgały mi prawie do ramienia, miały oczy z kamyków i moherowe peruczki, a ich suknie, wykonane z najwspanialszych materii - satyny, jedwabiu, brokatu,
adamaszku
i
złotogłowiu
-
ozdobione
były falbankami
wykończonymi
najdelikatniejszymi dentelles - koronkami z Chantilly, Alenęon i Le Puy. - Ach, gdyby tak można było codziennie zakładać podobne suknie - westchnęłam,
kołysząc w ramionach jedną z mniejszych lalek. Spojrzenie maman stanowiło mieszaninę rozbawienia i politowania. - Przecież to właśnie cię czeka, moja mała. - Dumnym gestem wskazała skrzynie. - Te lalki to modele, inaczej mówiąc poupees de la mode. Większe nazywają się grandes pandores i prezentują suknie ślubne. Musimy przyjrzeć się im dokładnie, zbadać kolor, rodzaj tkaniny i wykończenia, a potem zadecydować, która będzie najstosowniejsza na dzień twoich zaślubin z delfinem. - Wszystkie są wspaniałe - szepnęłam z nabożnym lękiem. Mój zachwyt budziły nie tyle cudowne toalety, ile same grandes pandores. Czy maman naprawdę nie widziała tego co ja? Oczy każdej lalki miały inny kolor - chabrowy, kobaltowy, orzechowy i zielony - a ich włosy były we wszystkich odcieniach blondu, od lnianego przez popielaty po rudawy. Patrząc na nie, odnosiłam wrażenie, że oto mam przed sobą moje starsze siostry, pragnące dodać mi otuchy w czekającej mnie ciężkiej próbie. Marianna, Krystyna, Amalia, Joanna, Józefa i Karolina. Tylko Elżbiety brakowało. - Antonino! - Nagłe uderzenie wachlarza o blat pozłacanego stolika wyrwało mnie z zamyślenia. - Czy muszę wybrać już teraz? One wszystkie są takie piękne. - Jak mogłam rozczarować moje drewniane siostry, wskazując tylko jedną z nich? W rzeczywistości najukochańszą była mi zawsze Karolina, najbliższa towarzyszka mojego dzieciństwa, ale akurat jej suknia podobała mi się najmniej. - Możesz wybrać dwie - oświadczyła maman, władczo i pobłażliwie zarazem. - W jednej wystąpisz przed ołtarzem w kaplicy w Wersalu, w drugiej podczas ślubu per procura. - Ślub per procura - powtórzyłam z westchnieniem. Zupełnie zapomniałam, że najpierw odbędzie się ceremonia w naszej kaplicy, a po niej wielka uczta. Oblubienice z domów królewskich zawsze biorą ślub w kraju urodzenia, tak by w momencie postawienia stopy na ziemi oblubieńca w oczach Kościoła być już jego żoną. Potem oczywiście ceremonię powtarza się w kraju pana młodego. - Twój brat Ferdynand zastąpi delfina. Skrzywiłam się. Ferdynand już podczas zaślubin Karoliny wystąpił jako zastępczy pan młody. Zachował się wówczas bez zarzutu, ponieważ śmiertelnie bał się jej ostrego spojrzenia. Ze mną było inaczej. Mnie czasami wsadzał żabę do bucika albo podkładał czernidło do butów w miejsce mydła. Ciekawe, jaki figiel przyjdzie mu do głowy podczas odgrywania roli mojego narzeczonego? - Twoja wyprawa pochłonie czterysta tysięcy liwrów.Maman omal się nie zadławiła,
wypowiadając tę sumę. - Każda sztuka odzieży zostanie uszyta we Francji. W satynach i koronkach będziesz się prezentowała jak delfina, ale jeśli idzie o twój temperament i edukację... - tu maman westchnęła ciężko, kładąc na piersi ozdobioną pierścieniami dłoń. - O twoje braki w tym względzie nie mogę obwiniać nikogo poza sobą samą. Czasami wydaje mi się, że ty nigdy nie dojrzejesz do małżeństwa. A więc znowu ją rozczarowałam. Potrafiłam tańczyć, mój ślizg w niczym nie ustępował ślizgowi najwytworniejszych dam w Wersalu (tak przynajmniej utrzymywał monsieur Noverre), na harfie grałam niczym anioł (danĄe, Herr Gluck *), potrafiłam zręcznie rozgrywać niekończące się partie cauagnole, moje czoło nie stanowiło już obrazy dla francuskich oczu, zęby były idealnie proste (nawet sam Bóg, gdyby w dniu, w którym mnie stwarzał, nie był zajęty także czymś innym, nie dałby rady obdarzyć mnie prostszymi), dzięki nieustępliwym fiszbinom prawe ramię już nie wydawało się wyższe od lewego, jednak jak długo moja głowa nie chciała wypełnić się wiedzą, a gorset wypukłościami, byłam równie bezwartościowa jak niewyrośnięty bochenek chleba. Pokornie pochyliłam głowę i dygnęłam. * Dziękuję, panie Gluck. - Tak, maman. - Hrabina von Lerchenfeld nie ma wystarczających kwalifikacji, aby nadać ci ostateczny polor - ciągnęła maman z zadumą. - Poza tym nie jest przecież Francuzką... Urwała, wspierając brodę na dłoni. Paznokcie serdelkowatych palców miała poobgryzane ze zdenerwowania. Ta kobieta, która nie tolerowała słabości u innych, sama również nie była od nich wolna, choć nigdy by się do tego nie przyznała. Jeśli miałoby dojść do kolejnej wojny, Austria potrzebowała sojusznika i tym sojusznikiem mogła być tylko Francja. Maman robiła, co mogła, aby przygotować mnie do roli delfiny, ale to, jak ją odegram, zależało wyłącznie ode mnie. Czy podołam? Matka obserwowała mnie w pełnym napięcia milczeniu. Nie wytrzymałam i zakołysałam się na piętach w przód i w tył. - Możesz odejść, Antonino - powiedziała w końcu. To było wszystko. Skłoniłam się nisko. W tej chwili nie była moją rodzicielką, tylko cesarzową Austrii, odprawiającą mnie sprzed swojego oblicza. Policzki płonęły mi wstydem. Przez kilka ostatnich miesięcy żyłam wyłącznie po to, aby poślubić delfina i przysporzyć chwały domowi Habsburgów, choć z listów Karoliny wiedziałam już, że związek małżeński wcale nie oznacza szczęścia, przynajmniej nie dla żony.
8 Neapol, 13 listopada 1768 Moja droga Toinette, Pytałaś jak to jest, być żoną człowieka, którego się nie znało wcześniej i którego się nie kocha. To prawdziwe męczeństwo, tym trudniejsze do zniesienia, że kiedy serce obumiera ze zgryzoty, światu należy prezentować pogodne oblicze. Wolałabym raczej umrzeć, niż jeszcze raz przechodzić przez to, z czym musiałam się zmierzyć. Mój mąż ma mniej rozumu niż wieprz, za to z manier i zachowania zupełnie go przypomina. Pierwsza noc... to było niewyobrażalne poniżenie. Cuchnąc czosnkiem i cebulą, zwalił się na mnie, zupełnie jakbym była workiem kartofli, a kiedy już wypełnił swój obowiązek (owszem, mój obowiązek był to także), ośmielił się powiedzieć, że śmierdzę potem i mam szpetną twarz! On, którego włosy, nawet kiedy raczy je uczesać i upudrować, przypominają stertę gnoju, którego pusta w wyrazie twarz usiana jest krostami i który ma mniej rozumu niż wiejski pastuch! Nie wiem, czy smiejesz się, czytając te słowa, czy może jesteś przerażona, że zostanę ubrana za to, co wypisuję o królu Sycylii i Neapolu. Nie lękaj się, tutaj nikt nie zna niemieckiego, więc nie przeczyta mojego listu. Muszę kończyć. Pierwszy minister właśnie przysłał notę, a Ferdynand jak zwykle wyprawił się na polowanie. Panem Actonem zajmę się więc sama i nie zdziw się, słysząc, że dobrze wykorzystałam tę okazję. Mysię, że Maman byłaby ze mnie dumna. Mała Habsburżanka miała przynajmniej tyle szczęścia, że przypadł jej w udziale mąż, którego rządzenie obchodzi jeszcze mniej niż moda. Módl się za mnie, Droga Siostro. Bardzo tego potrzebuję. Twoja kochająca siostra Karolina Królowa Sycylii, królowa Neapolu Maman zgodziła się, abym zabrała lalki do mojego apartamentu. Czasami zapraszałam do zabawy inne dziewczynki - córki mojej mamki, Frau Weber - żeby i one mogły się nimi nacieszyć. Matka uważała, że mimo wysokiego urodzenia jej progenitura powinna mieć kontakt także ze „zwykłymi” dziećmi, aby lepiej zrozumieć poddanych i docenić przywilej wysokiej pozycji. Poddani jednak nie mogli zostać naszymi przyjaciółmi, o czym przypominała nam co chwila. Między arcyksiężniczką Austrii a dziećmi dworzan czy kupców zawsze musiała istnieć bariera, niewidzialna wprawdzie, ale też nieprzenikniona. Mogłam
dzielić zabawki z dziećmi Frau Weber, nie wolno mi było jednak powierzać im swoich sekretów. Odkąd zabrakło Karoliny, francuskie lalki stały się moimi jedynymi powiernicami. Ich ukarminowane wargi nie zdradzały tajemnic, które szeptałam w ich drewniane uszka. W wyobraźni grandes pandores stały mi się bliższe niż rodzone siostry. Mniejsze laleczki - poupees de la mode - stanowiły prawdziwe arcydzieła rzemiosła. W samotności sypialni podziwiałam ich sukienki i bieliznę. Sama również miałam niebawem założyć podobnądelikatną i subtelnie wykończoną. Jedwabne, białe jak śnieg pończoszki ze wzmocnionymi palcami i piętami obciągały nóżki nie grubsze niż moje dwa złożone palce. Urocze gorseciki z haftami, falbaniaste haleczki i buciki - och, te trzewiczki, takie misterne i różnorodne! Każda laleczka nosiła inne. Moja wyprawa ślubna miała być równie piękna i bogata. Czasami myślałam, że kiedy już zostanę delfiną, pewnie najtrudniejszą decyzją, jaką przyjdzie mi podejmować każdego dnia, będzie wybór odpowiedniej toalety na dany dzień. - Maman mówi, że aby ubrać was wszystkie, musiała wydać czterysta tysięcy liwrów powiedziałam do lalek pewnego listopadowego wieczoru, kładąc się spać. Leżąc w łóżku, mocno przytuliłam jedną z grandes pandores, nie zważając na to, że mnę jej ślubną toaletę. Mops nie ukrywał swojej zazdrości, że lalki towarzyszą mi teraz w łóżku, i wielokrotnie musiałam go karcić, kiedy próbował szarpać je za nogi albo za falbanki sukien. - Wiesz - zaczęłam zwierzać się „Karolinie” - podsłuchałam rozmowę maman z diukiem de Choiseul. Ludwik wciąż nie poprosił o moją rękę dla swojego wnuka delfina. „Karolina” popatrzyła na mnie szklanymi oczami w kolorze bławatków, wokół których miała wymalowane czarne kropki udające rzęsy. - Może się okazać, że wcale nie opuszczę Wiednia - dokończyłam. Zawiodłabym maman, pomyślałam przy tym ze strachem. Maman, która zrobiła wszystko, co jej radzili francuscy dyplomaci i austriacki ambasador przy dworze wersalskim, hrabia de Mercy. Dlaczego ta upragniona wiadomość od Ludwika XV wciąż nie nadchodziła? Nagłe stukanie do drzwi wyrwało mnie z zamyślenia. Przestraszona, szybko zdmuchnęłam świecę i udałam, że śpię. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Mocniej ścisnęłam „Karolinę”, kryjąc twarz w jej obciągniętym jedwabiem ramieniu. - Antonino! Usiadłam na łóżku. - Maman? Nie pamiętałam, abym kiedykolwiek przedtem widziała matkę w mojej sypialni. To my, dzieci, stawiałyśmy się przed obliczem cesarzowej, kiedy nas do siebie wzywała,
natomiast ona nigdy nie przychodziła do swoich pociech, a już z całą pewnością nie w środku nocy. Za matką stał służący z lichtarzem; w świetle świecy jej cień rysował się na ścianie nad moim łóżkiem, złowieszczy, ogromny. Maman przytrzymywała pod szyją poły szlafroka. Usta miała zaciśnięte, oczy zmrużone. - Co ty wyprawiasz? - zapytała tonem bez śladu senności, zupełnie jakby to był środek dnia. - Śpię? - powiedziałam słabo. Zabrzmiało to raczej jak pytanie niż stwierdzenie faktu. - Z tym? - Maman wskazała grande pandore leżącą obok mnie na łóżku. - To przecież Karolina. - Bzdura - odparła ostro. - Z woli Boga i Ludwika XV niebawem zostaniesz żoną. Jesteś za duża na zabawy lalkami. Niektóre dziewczęta w twoim wieku posiadają nawet potomstwo. - Bo przyjechała do nich generałowa Krottendorf - mruknęłam pod nosem. - Co powiedziałaś? - Nic, maman. Uznałam, że bezpieczniej będzie nie mówić jej o zabawach, podczas których udawałam, że poupées de la mode są dziećmi moimi i delfina. Wyobrażałam sobie, że to dziewczynki i chłopcy, z których jeden pewnego dnia zasiądzie na tronie. Nie przeszkadzało mi, że wszystkie nosiły kobiece stroje. Przecież chłopców też ubierano w sukienki, dopóki nie dorośli na tyle, aby założyć pierwsze spodnie. W samotności sypialni przemawiałam do moich „pociech” czule albo karcąco, w zależności od wymyślonego scenariusza, pieściłam je i kołysałam w ramionach. Nie wiedziałam przecież, co poza noszeniem pięknych toalet ma robić oblubienica, bałam się wyjazdu na nieznany dwór, na którym wszyscy mówili w obcym języku. Czy to naprawdę było takie dziwne? Ale zwierzanie się maman z moich strachów nie miało sensu. Ona, która nie tolerowała słabości u nikogo, z pewnością nazwałaby je dziecięcymi głupstwami. - Bóg odpowiedział na moje modlitwy - obwieściła matka. - Wiedziałam, że tylko boska interwencja może sprawić, abyś została delfiną, i oto zostałam wysłuchana. Dzięki pomocy diuka de Choiseul i arcybiskupa Tuluzy Pan zesłał nam wybawiciela. Twoja edukacja rozpocznie się natychmiast. - Wskazała ręką brokatowy sznur dzwonka u wezgłowia łóżka. Przywołaj Elizę, niech ci założy błękitną prążkowaną robe à l’anglaise*. Za pół godziny stawisz się w pokoju audiencyjnym. Wybawiciel miał trzydzieści cztery lata, a więc niewiele więcej niż mój brat, cesarz
Józef, jednak mnie, trzynastolatce, wydawał się mocno wiekowy. Przyprowadził go diuk de Choiseul, blady, z podkrążonymi oczami, wyraźnie zmęczony całonocną jazdą z Francji do Wiednia. To on właśnie sprowadził abbé MathieuJacques de Vermonda, nieatrakcyjnego księdza z rudą strzechą na głowie, który miał odtąd zająć się moją edukacją i należycie wypolerować mój umysł. W długiej czarnej sutannie i z białym plastronem pod szyją abbé wyglądał na starszego, niż był w istocie. Jego wyblakłe oczy spoglądały żywo, jednak nie widziałam w nich tego ognia, jaki w moim odczuciu powinien cechować jednostki naprawdę wybitne. Obserwowałam go bacznie, podczas gdy maman egzaminowała go z kwalifikacji pedagogicznych, zasad moralności, manier i pochodzenia. Czy czuł się onieśmielony tym przesłuchaniem przeprowadzanym osobiście przez cesarzową Austrii i to jeszcze przed wschodem słońca? Najwyraźniej nie, albo potrafił to doskonale ukryć. - Abbé musi być cierpliwy, inaczej do niczego by nie doszedł - zachichotał diuk de Choiseul, lekkim skinieniem głowy dodając otuchy swojemu protégé”. - Tę cnotę niebawem przetestujemy - skwitowała matka, po czym zwróciła się do księdza: - Arcybiskup wyraża się o księdzu w samych superlatywach. Dlatego też z wiarą składam w księdza ręce los mojego cesarstwa. Z żalem muszę przyznać, że luki w edukacji arcyksiężniczki są tak wielkie, że nie sposób ich przeoczyć. Pańskim zadaniem, monsieur l’abbé, będzie je wypełnić. * Sukienka w stylu angielskim. ** Protegowany. To był prawdziwy hazard. Los całego cesarstwa matka składała na barki jednej tylko osoby, zwykłego kapłana, nieposiadającego nic poza kilkoma rekomendacjami i certyfikatem z Sorbony. AbbéVtrmonA z szacunkiem pochylił głowę. - Merci, Wasza Cesarska Wysokość. Dziękuję za sprowadzenie mnie do Austrii. Mam nadzieję, że z łaski Boga okażę się wart zaufania, jakie Wasza Cesarska Wysokość we mnie pokłada, powierzając mi edukację madame l’archiduchesse. Maman machnęła tylko ręką, lekceważąc dworski ceremoniał. - Zostanie ksiądz zaprowadzony do przeznaczonego dla niego pokoju, gdzie będzie czekała kawa albo gorąca czekolada. Kazałam też przygotować misę i dzban z wodą, aby mógł się ksiądz odświeżyć po podróży. O szóstej proszę się stawić w Pokoju Różanym na pierwszą lekcję. Oczekuję codziennych raportów na temat postępów mojej córki. Proszę nie owijać niczego w bawełnę. Czasu pozostało niewiele i nie stać nas na jego marnowanie. -
Maman skierowała wzrok na diuka de Choiseul, jakby szukając u niego potwierdzenia, że istotnie zaangażowała cudotwórcę. Diuk milczał, jednak jego spojrzenie było pełne entuzjazmu. - A więc witamy na wiedeńskim dworze, monsieur de Vermond - zakończyła, ponownie zwracając się do księdza. Zostałam zatem wrzucona do kotła i poddana próbie ogniowej. Przy tylu innych zajęciach na lekcje z abbé Vermondem pozostawała mi tylko jedna godzina dziennie. Ksiądz nie znał niemieckiego, więc nauka miała się odbywać wyłącznie po francusku. Okropne. Niekończące się koniugacje i ćwiczenia gramatyczne nudziły mnie śmiertelnie. W dodatku zimowe mrozy zelżały i Wiedeń zaczynał budzić się do życia, tymczasem ja byłam skazana na pisanie wypracowań o geografii i historii Francji. - Nie potrafię uczyć się z książek - upierałam się. - Mój mózg niczego wówczas nie zapamiętuje. Ale ksiądz okazał się bardzo mądry. Kiedy widział, że moja uwaga zaczyna słabnąć, zamieniał lekcję w coś w rodzaju zabawy. Pewnego dnia rozpostarł na biurku ogromny arkusz. - Oto mapa Europy. Proszę pokazać mi Wiedeń. Obdarzyłam go moim najpiękniejszym uśmiechem. - Najlepiej się go ogląda, wychodząc poza mury pałacu. - Ale wtedy ominie nas cała podróż - odparł zagadkowo, po czym szczupłym palcem wskazał jakiś punkt na mapie. - Zaczynamy stąd, z Wiednia właśnie. Zanim minęła godzina, wykreśliłam na mapie całą trasę, jaką miał pokonać mój orszak, jadąc przez cesarstwo habsburskie do burbońskiej Francji. Starałam się zapamiętać każdą miejscowość między Hofburgiem a Wersalem, w której mieliśmy się zatrzymać. Miasta i miasteczka przestały być dla mnie dziwnie brzmiącymi nazwami wydrukowanymi na kolorowym arkuszu papieru. Teraz, kiedy dowiedziałam się, że moja karoca przejedzie ich ulicami, zapragnęłam dowiedzieć się o nich wszystkiego. Jak wyglądają ulice? Co jedzą tamtejsi mieszkańcy? Jakie noszą stroje? Niektóre miejsca kryły w sobie prawdziwe tajemnice. W pobliżu Strasburga, na granicy między posiadłościami Habsburgów a włościami Ludwika Xy miała się dokonać moja magiczna przemiana w delfinę Francji. W lesie Compiegne pod Paryżem po raz pierwszy miałam zobaczyć króla i jego wnuka, który w chwili tego spotkania będzie już moim mężem. Abbe zadbał też o to, abym opanowała długą listę nazwisk osób zaangażowanych w
zaaranżowanie dynastycznego małżeństwa. Kiedy przepytywał mnie z niej, za każdą poprawną odpowiedź pozwalał mi skubnąć kawałek jeżynowej tarty posypanej cukrem pudrem. - Hrabia de MercyArgenteau? - Hrabia de Mercy jest austriackim ambasadorem we Francji. - Ksiądz skinął głową, a ja wpakowałam sobie do ust kawałek ciasta. - Książę Starhemberg? - Specjalny wysłannik maman, który poprowadzi habsburską delegację do Francji. Jego ojciec był marszałkiem polnym, który okrył Austrię sławą, dlatego maman wybrała go do tej zaszczytnej funkcji. - Kolejny kęs tarty. - Wysłannik nadzwyczajny to coś innego niż ambasador czy minister. Suweren deleguje go tam, gdzie zajdzie potrzeba, obarczając różnymi misjami. - Diuk de Choiseul? - Francuski pierwszy minister - odpowiedziałam, zlizując z palców cukier puder. Maman twierdzi, że to był jego pomysł, żebym poślubiła delfina. - Zawsze dziwiło mnie, jak diukowi udawało się tak zręcznie służyć dwóm różnym panom. Maman powiedziała kiedyś o królu Ludwiku, że każdy jego postępek wzbudza kontrowersje, a co do niej samej, to w całej Europie nie było kobiety, którą byłoby trudniej zadowolić. - Brawo, madame l’archiduchesse. Za poprawną odpowiedź na pytanie, dlaczego to małżeństwo jest takie ważne, będzie nagroda dodatkowa. - Alians Austrii i Francji powstrzyma Anglię, odwiecznego wroga Francuzów, od napaści na ich kraj. Atakując, Brytyjczycy mieliby do czynienia także z armią cesarską. Z kolei rosyjska Katarzyna Wielka i pruski Fryderyk Wielki też zastanowią się dwa razy, zanim wtargną w nasze granice, aby uszczknąć coś z ziem austriackich, tak jak Fryderyk uczynił to ze Śląskiem, zanim jeszcze Francja została naszym sojusznikiem. - Tarta należy do arcyksiężniczki! Uśmiechnęłam się promiennie. - A markiz de Durfort? Jaka jest jego rola w tych małżeńskich układach? Abbézręcznie usunął ostatni kawałek ciasta z zasięgu moich rąk. - Durfort jest francuskim ambasadorem przy dworze austriackim. - AbbéVermond przysunął mi resztę tarty. Szybko nakryłam ją dłonią i ściszając głos do konspiracyjnego szeptu, dodałam: - We Francji zostawił żonę, ale bardzo upodobał sobie Wiedeń, głównie z powodu tendre* do hrabiny von Dorfli. Uważam to za szokujące. Abbé Vermond stłumił chichot.
- Très bien, madame l’archiduchesse. Doskonała odpowiedź, poza tym ostatnim wtrętem o wykroczeniu przeciwko szóstemu przykazaniu. - Odchrząknął. - A jaką funkcję pełni książę Kaunitz? * Uczucie. - Książę Kaunitz jest kanclerzem Austrii, czyli najważniejszym spośród wszystkich ministrów maman. To przede wszystkim jemu zawdzięczamy traktat z Francją z 1756 roku. Przedtem oba nasze kraje były wrogami. - Po tym, jak kilka miesięcy wcześniej o traktat zapytał mnie diuk de Choiseul, a ja najadłam się wstydu z powodu ignorancji, wyuczyłam się wszystkiego na pamięć. - Książę Kaunitz ma bardzo zabawny nos, opadający w dół pod dziwnym kątem, a na czubku zadarty, zauważył ksiądz? - Nie mnie oceniać jego fizjonomię - odparł mój nauczyciel dyplomatycznie. Bardzo mi brakowało mojej ukochanej hrabiny von Brandeiss. Abbé Vermond był zupełnie inny niż wiecznie skrzywiona hrabina von Lerchenfeld, ale z nim też niełatwo było żartować. Obawiam się, że w ciągu pierwszych tygodni naszych lekcji niejednokrotnie wystawiłam jego cierpliwość na ciężką próbę. Z czasem jednak zaczęliśmy się darzyć wzajemnym, początkowo trochę niechętnym szacunkiem. - Arcyksiężniczka gryzmoli niczym dziecko - powiedział pewnego dnia, widząc moje niezdarne kulfony. Herr Mesmer, mój nauczyciel kaligrafii, zawiódł sromotnie. Pochłonięty eksperymentami pomagającymi odkryć, jak pracuje ludzki umysł, nie wykazywał ani odrobiny entuzjazmu dla mojej pustej głowy. Rodzina uznała, że jakoś radzę sobie z piórem, bo przecież jestem uzdolniona artystycznie (jak na arcyksiężniczkę), tymczasem moje pisemne prace były to zwykłe bazgrały, rojące się od błędów ortograficznych i gramatycznych, i na dodatek suto przyozdobione kleksami, nad czym szczerze bolałam. - Madame l’archiduchesse, proszę napisać zdanie: „Królowa jest łagodna i łaskawa”. Zanurzyłam pióro w kałamarzu i zaczęłam w skupieniu: Le rein est gentille et... Vermond bez słowa wskazał końcem ołówka słowo rein. Wybuchnęłam śmiechem. - Mon Dieu, napisałam, że nerka jest łagodna i łaskawa. - Zaczęłam na nowo: La reine est gentille et aimable. Kiedy przyszło do złożenia maman raportu o moich postępach, abbé Vermond wcale nie rzucił mnie na pożarcie wilkom, a przecież tyle mógłby o mnie naopowiadać. A może zrobił to, kiedy nie słyszałam? Chyba jednak nie. Uznał raczej, że maman stawia mi nadmierne wymagania. To, co wówczas powiedział, miałam zapamiętać sobie na zawsze. Maman wezwała go do pokoju śniadaniowego i pijąc kawę, zaczęła wypytywać, jak
sobie radzę. Swoim zwyczajem potraktowała mnie jak powietrze, mówiąc o mnie tak, jakby nie było mnie w pokoju. - Wasza Cesarska Wysokość, z prawdziwą przyjemnością stwierdzam, że madame Antonina posiada znacznie więcej rozumu, niż dotąd przypuszczano - powiedział abbé. Maman uniosła w górę brwi. - Córka Waszej Cesarskiej Wysokości zasługuje na pochwałę ciągnął Vermond. - Ma wiele zalet, cech, których nie da się wyćwiczyć, ale które są wrodzone i autentyczne. W swoim czasie będzie doskonałą delfiną. Fizycznie wyrasta na piękność. Nawet mężczyzna mojego powołania - tu wskazał sutannę - nie może nie dostrzec, że z nad wyraz wdzięczną figurą łączy prawdziwy majestat postawy. Gdy jeszcze trochę podrośnie jak należy się tego spodziewać - będzie miała wszystkie uroki, w jakie powinna być wyposażona arcyksiężniczka. Jej charakter i serce są bez zarzutu. Poczułam, że policzki robią mi się czerwone. Wyprostowałam się i zadarłam podbródek. Gdyby to zależało ode mnie, natychmiast urosłabym o kilka centymetrów, byleby tylko sprawić przyjemność abbé Vermondowi. Od tej chwili przestałam traktować tego łagodnego księdza wyłącznie jak preceptora, a zaczęłam widzieć w nim prawdziwego przyjaciela. Maman uniosła do oczu lornion i przyglądała się długo mojemu nauczycielowi. - Doskonale, monsieur l’abbé. Teraz zależy wyłącznie od księdza, by jej umysł zaczął reagować z równą żywością co jej serce, n’estce pas*} Nie rozczaruj mnie znowu - dodała, zwracając się do mnie. Jej oczy spoglądały surowo, ale nie karcąco. - Historia tego świata opiera się na równowadze, o czym wiesz równie dobrze jak ja. Mam rację?
9 Wiosna 1769 - Madame z takim wdziękiem i ożywieniem mówi o les papillons, les fontaines, les belles fleurs - zauważył Vermond któregoś dnia. Było to wiosną. Rok 1768 powoli stawał się tylko wyblakłym wspomnieniem, krokusy i forsycje, które przyniósł jego następca, rok 1769, właśnie zaczynały kwitnąć. Za tydzień albo dwa na gazonach wszystkich parków Wiednia miały się pojawić żółte i czerwone tulipany. - To dlatego, że lubię motyle, fontanny i kwiaty. Nie zostałam stworzona do książek. - To jednak nie zwalnia arcyksiężniczki od obowiązku doskonalenia się w czytaniu i pisaniu - odparł. - Moim zadaniem jest dopilnować, aby madame celowała we wszystkim. Zatrzepotałam rzęsami i posłałam mu zalotny uśmiech, od którego się zarumienił. - W Wersalu ksiądz będzie moim lektorem - powiedziałam wesoło. Omal się nie zachłysnął. - Madame Antonino, stanowisko lektora oznacza, że mam służyć jako duchowy doradca, a nie jako niańka. Przedmiotem naszych dyskursów nie będą ckliwe romanse w stylu La Princesse de Cleves*, tylko Słowo Boże, tak jak zostało zapisane w... * Księżna de Cleves, wydana anonimowo w 1678 r. powieść Marie de la Fayette, uznawana jest za pierwszą nowoczesną powieść francuską. Niezwykle popularna, m.in. z uwagi na podjęty przez nią temat miłości i roli kobiety w związku. Zbyłam go machnięciem ręki. - Tant pis - westchnęłam z udaną rezygnacją. - Tym gorzej. Abbé chwycił się za serce. - Niemal w to uwierzyłem. Możesz to nazwać świętokradztwem, arcyksiężniczko, ale gdybyś nie urodziła się po to, aby poślubić przyszłego króla Francji, mogłabyś zostać aktorką. - Niechby tylko maman usłyszała te słowa. Odesłałaby księdza natychmiast do Paryża. Na ośle, o suchym chlebie i wodzie - zachichotałam, przypominając sobie skandal z messieurs Aufresnem i Sainvillem. - Jeśli nie uda się księdzu przemienić austriackiej poczwarki we francuskiego motyla, nie zawaha się ani przez chwilę ze zwolnieniem księdza z jego obowiązków. Vermond poskrobał się po rudej czuprynie.
- Mam nadzieję, że Wasza Wysokość nie wierzy, bym pragnął, aby stała się kimś innym, niż jest obecnie - powiedział z błyskiem w brązowych oczach. - Z jednym tylko wyjątkiem. Chciałbym widzieć w arcyksiężniczce pilną i przykładną uczennicę. A skoro już zaczęliśmy rozmawiać o Francji, proszę powiedzieć mi coś o władczyniach tego kraju. Ten temat znałam całkiem nieźle. Czułam swego rodzaju powinowactwo z zasiadającymi na francuskim tronie kobietami, niekiedy niewiele starszymi ode mnie, zmuszonymi opuścić rodzinne strony i poślubić nieznanego mężczyznę. Jeśli odczuwały tęsknotę za domem, z pewnością nie zdradzały się z nią przed nikim, wiedząc, że ich obowiązkiem jest urodzić kolejnego dziedzica monarchii. Zaczęłam od Eleonory Akwitańskiej, która wprowadziła na francuski dwór zwyczaj nakrywania stołów obrusami i której ekstrawaganckie stroje, kosmetyki i klejnoty mocno gorszyły jej bogobojną teściową. - Z odkrytą piersią i w czerwonych butach śmiało stanęła na czele francuskiej armii i poprowadziła ją do Ziemi Świętej - mówiłam. Ta scena zapłodniła moją wyobraźnię na całe tygodnie. Wiele razy usiłowałam wyobrazić sobie także, jak wyglądało codzienne życie kochającej taniec i rozrywki Eleonory w małżeństwie bez miłości z bliskim kuzynem, Ludwikiem VII, poświęcającym się wyłącznie modlitwom i pokucie. - Cóż - westchnął mój preceptor, nawet nie usiłując ukryć rozbawienia. - Poprawna odpowiedź, ale radziłbym wziąć sobie do serca naukę, którą królowa Eleonora albo zlekceważyła, albo o której zapomniała. Za wtrącanie się do polityki jej własny mąż uwięził ją na długie piętnaście lat. - Ale to był jej angielski mąż - sprzeciwiłam się natychmiast. - Ja mam poślubić króla Francji. Przebiegłam wszystkie gałęzie monarszego drzewa genealogicznego od Kapetyngów przez Walezjuszy, aż wreszcie dotarłam do panujących obecnie Burbonów. - Maria Teresa. - Imienia tej władczyni, nazywającej się tak samo jak moja matka, nie sposób było pomylić. - Była żoną Ludwika Xiy Króla Słońce, hiszpańską infantką z urodzenia i prapraprababką delfina Ludwika Augusta, mojego przyszłego męża. - I co jeszcze? - przynaglił mnie łagodnie Vermond. Zaczęłam szukać w pamięci. - Aber ja, to znaczy oui, tamto głupie powiedzenie. Kiedy we Francji zapanował głód i wieśniacy domagali się chleba, powiedziała: Qu’-ils mangent de la brioche. Nie wiem, co to są brioszki i dlaczego mieli je jeść, kiedy zabrakło im pieczywa. Vermond roześmiał się. - Brioszki to coś w rodzaju bułeczek. Wypieka się je z jajek, masła i mąki, z
dodatkiem odrobiny cukru, żeby były słodkie. Smakują podobnie do ciasta. Zmarszczyłam brwi. - W takim razie głupio powiedziała. Niech jedzą ciastka. Powinna pójść do tych ludzi i nakarmić ich. Ja bym tak zrobiła. 21 kwietnia 1769 Wasza Ekscelencjo, Nikt nie wypatruje przyjazdu Waszej Ekscelencji do Austrii z większą niecierpliwością niż ja. Jej Cesarska Wysokość poinformowała mnie łaskawie, że Wasza Ekscelencja ma poświęcić kjlka wieczorów madame Antoninie. W obecnej sytuacji nic nie mogłoby przynieść większego pożytku jej edukacji. Z przyjemnością donoszę, że madame Antonina wysoce ceni Pańską roztropność i znajomość świata. „Austria nie mogłaby mieć lepszego ambasadora niż hrabia de Mercy” - powiedziała mi któregoś dnia. Początkowo lekcje z arcyksiężniczki były prawdziwym wyzwaniem, jednak 2 czasem moja uczennica i ja znaleźliśmy wspólny język - Zacząłem od dziejów Francji, trasując je jako podstawę do wprowadzenia innych tematów, które Jej Wysokps’ćpowinna opanować. Poza historią czasów najnowszych zwracałem jej uwagę przede wszystkim na wydarzenia epokowe, stanowiące przełom w naszych obyczajach i funkcjonowaniu monarchii. Omawiając tematy kłopotliwe dla władców (na przykład niedostatek zboża na wsi), zawsze po wyjaśnieniu wszystkich okoliczności pytałem Jej Wysokość, co uczyniłaby na miejscu rządzących, i z prawdziwą przyjemnością mogę powiedzieć, że najczęściej jej sądy były bardzo trafne. Muszę teraz poruszyć temat, który w Austrii wywołał wiele kontrowersji. Chodzi oczywiście o madame du Barry. Jej Cesarska Wysokość dowiedziała się o nowej miłostce Ludwika i o przemożnym wpływie, jaki tak kobieta wywiera na króla. Po serii wyzwisk (ladacznica, wyrachowana lisica, wywloką) cesarzowa podzieliła się ze mną swoimi obawami. Wpływowa królewską faworyta nie wróży dobrze interesom Austrii, zwłaszcza jeśli wyrazicielką tychże będzie przyszła delfina, której przyjdzie rywalizować z królewską maîtresse en titre* o względy monarchy. Zdaniem cesarzowej wpływ madame Antoniny może zostać pomniejszony przez tę przebiegłą uwodzicielkę panującą w łożu Ludwika - kobietę, która już zgromadziła wokół siebie koterię dworskich pochlebców. * Oficjalna faworyta. Prawdziwie szukam rady Waszej Eminencji w tym względzie, gdyż sama obecność madame du Barry czyni nasze wspólne zadanie jeszcze trudniejszym. W jaki sposób powinniśmy (czy też ja sam powinienem, jeśli Wasza Eminencja to zadanie złoży wyłącznie na barki swojego pokornego sługi) przygotowa carcy księżniczkę do roli rywalki królewskiej
faworyty? Jako duchowny, którego obowiązuje celibat, nie jestem odpowiednio wyekwipowany, by dyskutować z trzynastoletnią dziewczyną na tak, drażliwy temat, ja!{ konsekwencje cudzolożnego liaison* jej przyszłego dziadkateścia z kobietą „nikczemnej paranteli i jeszcze nikczemniejszej kpnduity”, że użyję słów samej cesarzowej. Jej Cesarska Wysokość, która w pełni popiera nauczanie naszej Matki Kościoła w kwestiach cudzołóstwa, nie życzy sobie, aby jej córka poznała prawdę o nowej miłostce królewskiej. Gdyby Wasza Eminencja ze swoją znajomością świata zechciał udzielić mi rady w tym względzie, byłoby to z wielką korzyścią dla wszystkich zainteresowanych. * Związek. Na koniec muszę wyznać, że funkcję spowiednika madame Antoniny obejmowałem z wielkimi oporami, czując się pewniej jako jej lektor i nauczyciel. Teraz jednak moS? zapewnić Waszą Ekscelencję - po tym, jak Jej Arcyksiążęca Wysokość okazała mi tyle życzliwości i zaufania - że moja początkowa niechęć całkowicie ustąpiła. Od Bożego Narodzenia słucham spowiedzi arcyksiężniczkj i jako powiernik jej najskrytszych mysii mogę z całą pewnością stwierdzić, że jej życzeniem jest czynić światu dobro i pozostawać w zgodzie z Bogiem oraz osobami wyższymi rangą. Ponadto, co również nie jest bez znaczenia, z zachwycającym obliczem arcyksiężniczka łączy niepowszedni wdzięk zachowania. Jestem przekonany, że jako delfina oczaruje zarówno dwór, jak i całą Francję. Pokorny i oddany sługa Waszej Ekscelencji, Abbé MathieuJacques de Vermond W pewien słoneczny majowy dzień ukończony przez monsieur Ducreux portret został ceremonialnie wyprawiony do Francji, do Ludwika XV Mieszkaliśmy już wtedy w Schônbrunnie, jednak sprawy państwowe często wzywały maman do Hofburga. Monsieur Ducreux musiał malować mnie dwukrotnie, gdyż pierwszy portret maman odrzuciła. W wyciętej ciemnoniebieskiej sukni z kremowymi falbankami przy rękawach byłam płaska jak deska. Lekko upudrowane włosy miałam sczesane z czoła i ułożone w stylu, jaki wybrał dla mnie sieur Larsenneur, przez co szyja wydawała się nieproporcjonalnie długa. Może gdyby mój dekolt odsłaniał coś bardziej kuszącego, wizerunek wypadłby lepiej, niestety powleczony skórą tors bez żadnych wypukłości nie prezentował się dość uwodzicielsko. Twarz artysta oddał wiernie, jednak - co tu ukrywać - był to wizerunek fizycznie nierozwiniętego dziecka, a przecież nie taki sygnał maman chciała wysłać do Francji. Niezadowolona z efektu i zła na malarza za zmarnowanie cennego czasu, odmówiła przyjęcia portretu. Musiałam więc pozować ponownie. Tym razem artyście zostało powiedziane bez ogródek, że jego dzieło ma przedstawiać ponętną pannę na wydaniu. Trzynastego maja zdjęto ochraniającą obraz osłonę i wszyscy zebrali się, żeby
podziwiać dzieło mistrza. Sama się zdumiałam, widząc wyobrażoną na nim elegancką młodą damę z ostro zarysowanym podbródkiem. Czy ja naprawdę tak wyglądałam? Z perłami we włosach, w sukni ze srebrzystego jedwabiu mieniącego się odcieniami królewskiego błękitu i grafitowej szarości prezentowałam się znacznie dojrzalej niż w ciemnoniebieskiej, niemal pozbawionej ozdób toalecie, którą nosiłam, pozując po raz pierwszy. Stojąc obok maman i dyplomatów odpowiedzialnych za zaaranżowanie mojego małżeństwa - markiza de Durfort, diuka de Choiseul i naszego ambasadora, hrabiego de Mercy - przypatrywałam się swojemu namalowanemu sobowtórowi. Dama z portretu odpowiedziała mi śmiałym spojrzeniem. Ja tam wyszłabym za siebie bez wahania, pomyślałam z rozbawieniem, szybko zasłaniając usta dłonią, żeby stłumić chichot. Markiz miał zawieźć portret do Wersalu, razem z konterfektami pozostałych członków rodziny cesarskiej, również namalowanymi przez monsieur Ducreux. Maman za wszelką cenę pragnęła zachować pozory. Ależ skąd, wcale jej nie niepokoi, że Ludwik jeszcze nie wystosował oficjalnej prośby o moją rękę. Mój portret to tylko jeden z wielu wizerunków Habsburgów, którymi pragnie obdarować burbońskiego monarchę. Nie było jednak osoby, ani w Sali Lustrzanej w Schónbrunnie, ani w Galerii Zwierciadlanej w Wersalu, która dałaby się nabrać na jej gierki. Miesiąc później markiz powrócił, przywożąc upragniony dokument, opatrzony datą siedemnastego czerwca 1769 roku. Spełniło się najgorętsze pragnienie maman - król Ludwik oficjalnie wystąpi! o moją rękę dla swojego wnuka Ludwika Augusta, delfina Francji. Cesarzowa natychmiast kazała wydobyć z pałacowych piwnic setki butelek alzackiego wina. Sama wzniosła tylko jeden toast, ale niebawem we wszystkich komnatach Schónbrunnu słychać było delikatne dźwięczenie kryształów. Zanim nastała północ, cały liczący tysiąc pięćset osób personel był już mocno podchmielony: ministrowie, ambasadorowie, lokaje, pokojówki, stangreci - wszyscy. Zapragnęłam zobaczyć ten dokument, w którym została zapisana moja przyszłość. Wyobraziłam sobie gruby arkusz, tłoczony we francuskie lilie, opatrzony wielką złotą pieczęcią i przewiązany wstążką w barwach Burbonów. Okazało się, że był to zwyczajny list. Uznałam to za niezbyt pomyślny prognostyk. Po tak długich (i żmudnych) negocjacjach, a także bolesnym udoskonalaniu niemal każdej części mojego ciała, spodziewałam się czegoś w rodzaju królewskiej proklamacji, flag w barwach obu naszych domów powiewających na wysokich wieżach i głoszących całemu światu unię dwóch monarchii. Ale nawet ta skromna forma, jaką wybrał Ludwik, nie była w stanie przyćmić radości maman. Jej głos pobrzmiewał teraz wzruszeniem i triumfalną nutą.
- Och, moja maleńka - wzdychała, tuląc mnie do siebie tak mocno, że sztywne falbanki przy jej gorsecie odgniotły mi się na policzku. Poczułam radość i jednocześnie zmieszanie, bo tak rzadko okazywała mi swoje uczucia. Nareszcie. Musiałam wiele przejść, ale w końcu okazałam się godna tytułu delfiny. Cel został osiągnięty. Ludwik obejrzał moją podobiznę sporządzoną przez monsieur Ducreux i zaaprobował rezultat. Łzy zamazywały mi pole widzenia. Prywatny salonik maman - słynny Pokój Milionowy - przemienił się w rozmazaną smugę purpury, bieli i złota. Kryształki kandelabrów nad głowami zgromadzonych zdawały się mrugać do mnie radośnie. - Na Wielkanoc. - Maman uwolniła mnie wreszcie ze swoich objęć i wskazała list z Francji. - Ludwik proponuje, aby ślub odbył się w przyszłym roku na Wielkanoc. - Jej łzy obeschły błyskawicznie i teraz znowu była w każdym calu cesarzową. - To wypadnie w połowie kwietnia, czy tak, monsieur l’abbé? - zwróciła się do Vermonda. Ten przyznał, że Jej Cesarska Wysokość doskonale to wyliczyła. - W kwietniu? To prawie za rok. Targały mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony byłam szczęśliwa, że wspaniały plan, jaki maman wiązała z moją osobą, wreszcie wydał owoce, z drugiej zaś czułam ulgę, że wyjazd do odległego królestwa, w którym już do końca swoich dni miałam panować między obcymi, nie będzie natychmiastowy. Ludwik oficjalnie potwierdził moje zaręczyny z delfinem, co więcej, aby uczcić to wydarzenie, przesłał wspaniały serwis z sewrskiej porcelany, jednak maman nie była do końca zadowolona. Nie podobało jej się, że termin ślubu jest tak odległy, ale - swoją metodą postanowiła jak najlepiej wykorzystać nieuniknioną zwłokę. W tym celu wezwała trzech mężczyzn, którym wcześniej powierzyła zadanie dokonania mojej transformacji: cierpliwego rudowłosego abbé Vermonda, impulsywnego ministra Ludwika, diuka de Choiseul, oraz naszego światowego ambasadora, hrabiego de Mercy. - Spełniło się moje najgorętsze pragnienie, wciąż jednak dręczą mnie obawy - zaczęła przemowę. - Arcyksiężniczka nadal słabo mówi po francusku, a jej znajomość języka pisanego jest jeszcze gorsza. Poprawy wymaga także jej charakter moralny. Moja córka jest zbyt łatwowierna i naiwna - une vrai ingénue - by poruszać się w tym gnieździe szerszeni, jakim jest dwór Burbonów. Jeśli Antonina nie opanuje sztuki rządzenia, i to w taki sposób, aby jej dominacja pozostawała niezauważalna dla innych, krucha podstawa, na której opiera się alians dwóch królestw, może się załamać pod ciężarem politycznych intryg. Zeby być królem, trzeba najpierw się wyuczyć, jak nim być.
Trzej mężczyźni z powagą pokiwali głowami. - Dziesięć miesięcy to sporo czasu - ciągnęła maman, rzucając spojrzenie na mój nieistniejący biust. W jej głosie brzmiała teraz lekka panika. - Powinno wystarczyć, aby cię lepiej przygotować na dzień, w którym staniesz przed ołtarzem u boku narzeczonego, a potem - po niewątpliwie smutnym wydarzeniu - wstąpisz na tron francuski. Czeka cię jeszcze wiele nauki - zakończyła surowo, po czym dała mi znak, abym przed nią uklękła. Kiedy to uczyniłam, nakreśliła nad moją głową znak krzyża i pocałowała mnie w czoło. - Spodziewam się po tobie wielkich rzeczy, maleńka - powiedziała tonem ucinającym wszelką dyskusję. - Nie zawiedź mnie. Wstałam na drżących nogach i wyszłam z komnaty. Służący w milczeniu zamknęli za mną ciężkie drzwi. Słowa maman nie były błogosławieństwem, lecz rozkazem. 21 września 1769 Mój Królewski Bracie, Pozwól mi wyrazić podziękowania za honor, jaki dom Burbonów uczynił domowi Habsburgów. Niech związek naszych starożytnych rodów w osobie mojej córki Antoniny i Twojego wnuka Ludwiga Augusta przeniesie pokój naszym królestwom i pobłogosławi Francję dziedzicem korony. Świadomość, że moją najmłodszą latorośl powierzam opiece najlepszemu i najczulszemu z ojców, jest mi wielką pociechą. W Twojej osobie moja córka znajdzie życzliwość, mądrość i szlachetność, przynależne prawdziwemu monarsze. Antonina z wielką sumiennością przygotowuje się do swojej przyszłej roli. Żywiołowość i energię młodości łączy z otwartym sercem i ufnym umysłem. Jestem pewna, Bracie, że przyjmiesz przestrogę oddanej matki: jej młody wie\ wymaga pobłażania. Maria Teresa
10 28 lipca 1769 Moja ukochana Toinette, A więc dokonało się nareszcie - król Francji Ludwik °fi~ cjalnie poprosił o Twoją ręki dla swojego wnuka. Niech Cię to nie zdziwi, ale nowina napełniła mnie raczej strachem niż radością. Moje serce, podobnie jak serca wszystkich Austriaków, raduje się na mysi, że będziesz królować na najwykwintniejszym dworze Europy. Ponieważ jednak nie potrafię wykrzesać z siebie ani odrobiny entuzjazmu dla świętego stanu małżeńskiego, nie przestaję opłakiwać swojego losu i drżę na mysi, że Ciebie może czekać podobny. Mam nadzieję, że Twój mąż obdarzy Cię szacunkiem i że nie będzie oglądał się za każdą spódniczką, Jaka znajdzie się w zasięgu jego wzroku. Życzę Ci, aby jego maniery przy stole okazały się wzorowe i aby gustował w innych rozrywkach niż opróżnianie na głowy arystokratów talerzy pełnych parującego maccaroni podczas galowego przedstawienia w operze. Pewnie uśmiechasz się, czytając te słowa. Uwierz mi, mój mąż nie jest ani odrobinę zabawny. Nawet neapolitańscy magnaci, wulgarni i hałaśliwi, są wstrząśnięci dzikimi wybrykami swojego monarchy. Nie proszę Cię, abyś się nade mną litowała. Jak przystało na córę Habsburgów, zanurzyłam się w skomplikowany labirynt władzy. Przez przypadek udało mi się też odkryć, jak skupić na sobie uwagę Ferdynanda i uzyskać jego zgodę na wszystko, czego sobie zażyczę. Wystarczy, abym powolnym uwodzicielskim ruchem zaczęła ściągać rękawiczki z koźlęcej skórki, a król wpada w zachwyt. Moje piersi nie pociągają go ani trochę, za to ramiona - mein Gott! Potrafię wykorzystać każdą polityczną okazję, jaka się nadarza (całkiem jak droga maman, nicht wahr*}), nie rekompensuje mi to jednak udręk nieszczęsnego małżeństwa, chyba najbardziej żałosnego w całym chrześcijańskim świecie. Gdyby religia nie nakazywała mi myśleć o Bogu, targnęłabym się na życie. Pierwsze osiem dni - bo tyle dokładnie trwał nasz miesiąc miodowy - były czymś strasznym. Drugi raz nie zniosłabym podobnych męczarni i upokorzeń. Zał mi Cię, Antonino. Ciebie to dopiero czeka. Kiedy nadejdzie ten dzień, będę Cię szczerze opłakiwać.
Nie zapominaj o mnie, Liebchen. Twoja kochająca siostra, Karolina List Karoliny bardziej mnie wystraszył, niż ucieszył, choć właściwie mniej więcej takich słów się po niej spodziewałam. Siostra zawsze była boleśnie szczera i nigdy niczego nie ukrywała. Za niecały rok ja również miałam zostać żoną. Czy mój los okaże się równie nieszczęśliwy jak los Karoliny? Nie miałam pojęcia, jak wygląda Ludwik August. Król Francji dostał moją podobiznę, sam jednak nie przysłał portretu wnuka. Ale może mój narzeczony okaże się inny niż król Neapolu Ferdynand? A jeżeli nie? Patrząc na szachownicę, Karolina zawsze potrafiła przewidzieć kilka ruchów naprzód (z czym ja zupełnie sobie nie radziłam). Teraz spoglądała w moją przyszłość. Co tam widziała? - Przecież tu jest jak w więzieniu. Po co tu przyjechałyśmy? - zapytałam z rozdrażnieniem. Maman uparła się, że musimy odwiedzić klasztor w Mariazell. * Nieprawdaż? - Doskonale wiesz po co i przestań przestępować z nogi na nogę. Stój spokojnie, jak przystoi młodej damie. W tym sanktuarium przyjmowałam Pierwszą Komunię. Zanim wyjedziesz do Francji, uklękniesz przed figurą Najświętszej Panienki, by prosić Ją o błogosławieństwo. Tamto było sto łat temu, pomyślałam, wzdychając ciężko. Maman rzuciła mi poirytowane spojrzenie, z dezaprobatą pokręciła głową i wróciła do rozpakowywania kufra. Poszłam za jej przykładem, bo do klasztoru przyjechałyśmy bez służby. Poza dwoma drewnianymi krucyfiksami nad wąskimi łóżkami ściany celi były zupełnie nagie. Grube mury nie przepuszczały sierpniowych upałów i w środku panował miły chłód. W pomieszczeniach unosił się leciutki zapach stęchlizny, niczym z przemoczonego trzewika. Małe zakratowane okienko umieszczone było tak wysoko, że nic nie mogłam przez nie dojrzeć. Pomyślałam o mojej najstarszej siostrze, przeoryszy zakonu w Pradze. - Jak myślisz, czy Maria Anna czerpie radość z bycia opatką? Nie pojmowałam, jak ktoś mógł zrezygnować z radosnego, pełnego blasku życia na dworze i wybrać miejsce równie nudne i ponure jak klasztor, gdzie panowała tak okropna cisza, że nawet świergot ptaków za oknem wydawał się ogłuszającym hałasem. - Oczywiście, że tak - odparła maman gniewnie, jednocześnie dając mi znak, że mam ją rozsznurować, żeby mogła zdjąć gorset i halkę i nałożyć szorstki habit. - Czy ja też muszę? Maman krótko skinęła głową i przyłożyła palec do ust, nakazując mi milczenie.
- Nie rozumiem, po co tu przyjechałyśmy, skoro mamy nie odzywać się do siebie. Przecież przedtem mówiłaś, że będziemy rozmawiały jak kobieta z kobietą. Szczerze mówiąc, czułam się niczym dziecko potrzebujące opieki, niczym zbłąkane jagnię, które właśnie wróciło do stada i jeszcze się w nim nie odnalazło. Matka bez słowa zaczęła odplątywać sznurówki mojego gorsetu. - Jak myślisz, czy Święta Dziewica pobłogosławi mojemu małżeństwu z delfinem? Czy obdarzy mnie szczęściem? Dziewica Maria patronowała Austrii. Nie bardzo rozumiałam, jak to jest. Przeznaczeniem każdej kobiety było wyjść za mąż, a jednocześnie najbardziej czczono tę, która nie znała wcale małżeństwa. Dla mnie nie miało to większego sensu. Ściągnęłam z nóg białe pończochy i rzuciłam na podłogę, ale pod karcącym spojrzeniem maman podniosłam je szybko i włożyłam do kufra. Bose stopy wsunęłam w toporne skórzane sandały. Pozbawiona cesarskich atrybutów - zwojów haftowanego czarnego brokatu i wspaniałego naszyjnika otaczającego szyję - maman prezentowała się znacznie mniej imponująco. Stojąca przede mną kobieta, zapinająca na bosych stwardniałych stopach skórzane sandały, kobieta o zmęczonych oczach i trzęsącym się podbródku, odarta z cesarskiego majestatu, wyglądała zupełnie niczym wdowa niskiego stanu. Uważniej przyjrzałam się jej stopom, po raz pierwszy zauważając niebieskawe żyłki pod niemal przezroczystą skórą oraz zrogowaciałe żółtawe paznokcie, i dreszcz przebiegł mi po krzyżu. Nie byłam pewna, czy chcę oglądać cesarzową Austrii jako kruchą i podatną na zranienia istotę. Nagle zrozumiałam coś, przed czym wcześniej zatrzaskiwałam umysł, mianowicie, że los naszego kraju istotnie spoczywa teraz na moich barkach. - Tu nie chodzi o szczęście, tylko o wiarę, Antonino - powiedziała maman. Niczym Mops wokół wołowej kości, wciąż krążyłam wokół jednego tematu w nadziei, że rozmowa o rodzinie na powrót sprowadzi maman taką, jaką znałam: władczą i imponującą. - A gdyby Maria Anna nie urodziła się kaleką, czy też byś ją tu przywiozła przed jej ślubem? - Antonino, twoja starsza siostra wybrała życie z Bogiem. Dosyć już tych impertynenckich pytań. Nie wierzyłam jej zapewnieniom. Maman nie należała do matek, które pozwoliłyby jednej z córek wybrać na oblubieńca Boga, zamiast jakiegoś księcia gwarantującego cesarstwu kolejny sojusz. Nasze motto: „Ty, szczęśliwa Austrio, żeń się”, nie obejmowało zaślubin z Chrystusem. Maria Anna była ode mnie o siedemnaście lat starsza; w październiku miała obchodzić trzydzieste pierwsze urodziny. Kiedy opuszczała dwór i przenosiła się do
zakonu w Czechach, byłam jeszcze mała, więc ledwo ją pamiętałam. Szkoda, że nie zdążyłyśmy się lepiej poznać. Ciekawe, ile urodziłaby dzieci, gdyby nie przyszła na świat ze zdeformowanym kręgosłupem. - I nie mów o siostrze: kaleka. To brzydkie słowo. Długi biały habit nieprzyjemnie drapał mi skórę. Z czego on był utkany? Z pokrzyw? Noszenie czegoś takiego całymi dniami musiało stanowić prawdziwą torturę. To już wolałam gorset. Przez cały tydzień maman i ja żyłyśmy o chlebie i wodzie, niczym zwykle pątniczki. Jeśli nawet zakonnice wiedziały, że w klasztorze mieszka cesarzowa Austrii ze swoją najmłodszą córką, nie dały tego po sobie poznać. Żadna z nich nie odezwała się do nas ani jednym słowem; nie wiem, czy to dlatego, że ślubowały milczenie, czy też po prostu nie miały nam nic do zakomunikowania. Z ich obojętnych, wypranych z wszelkich uczuć twarzy nie potrafiłam wyczytać, czy są szczęśliwe, czy kiedykolwiek myślały o szczęściu. Ciekawe, po jakim czasie pobytu tutaj przestały je boleć kolana, zastanawiałam się, ilekroć przyszło mi uklęknąć na zimnej twardej posadzce. Ja po jednym dniu miałam całe nogi w sińcach. Poza porami wspólnych posiłków nie widywałyśmy nikogo. Wieczorami układałyśmy się do snu na twardych prostych łóżkach, a maman zaczynała mnie pouczać, że kiedy zostanę delfiną, nie wolno mi zaniedbywać praktyk religijnych. Musiałam przysiąc na krzyż, że przebywając na wersalskim dworze, dwa razy dziennie będę uczestniczyła we mszy świętej i ani na chwilę nie rozstanę się z Biblią podarowaną mi przez papę - grubym tomem oprawionym w biały safian, zamykanym na złotą klamrę z wygrawerowanymi moimi inicjałami. - Chyba cała francuska rodzina monarsza chodzi na mszę dwa razy dziennie, prawda? - zauważyłam. - Chodzi, chodzi, moja maleńka, ale oni nie traktują religii poważnie. Zupełnie jak Neapolitańczycy - powiedziała maman lekceważąco. - Dwór francuski jest najwytworniejszy w Europie, jednak intryga jest tam ważniejsza od Boga. Musisz być giętka niczym wierzba, a jednocześnie nieustępliwa niczym dąb, żeby oprzeć się pokusie frywolności, zblazowania i lenistwa, którym folgują tamtejsi dworzanie. Każdego dnia szłyśmy do ciemnej, ponurej bazyliki i tam klękałyśmy przed srebrną kratą oddzielającą kaplicę od nawy (choć ja oczywiście wolałabym przechadzki po klasztornych ogrodach). Krata stanowiła dar maman dla klasztoru. Za jej ozdobnie powyginanymi prętami - zupełnie jak w więzieniu - stała pochodząca z dwunastego wieku figurka Madonny. Z zamkniętymi oczami, kornie pochylonymi głowami i różańcami w
złożonych dłoniach codziennie zanosiłyśmy do niej modły. Maman błagała zapewne o pokój dla cesarstwa, o to, aby Katarzyna Wielka i Diabeł Fryderyk Pruski nie ośmielili się wtargnąć w nasze granice i aby Najświętsza Panienka pobłogosławiła moje łono, tak bym zadowoliła delfina Francji. Ja modliłam się o to, aby mnie pokochał. Po naszym powrocie z Mariazell czas zdawał się pędzić jak szalony. Odkąd przyszedł formalny list od Ludwika XV, co wieczór skreślałam w kalendarzu kolejny dzień. Nastał rok 1770, rok mojego ślubu z delfinem. Zimowe dni wydłużały się stopniowo, wkrótce miała nadejść wiosna, a wraz z nią Wielkanoc. Pory roku następowały jedna po drugiej, tymczasem w moim ciele nie widać było żadnej zmiany. Drugiego listopada poprzedniego roku skończyłam czternaście lat, a generałowa Krottendorf wciąż nie nadjeżdżała. Dwa razy dziennie podczas mszy maman modliła się o jej jak najrychlejsze przybycie, dołączając tę intencję do błagań o pokój i bezpieczeństwo dla cesarstwa Habsburgów. Czas upływał nieubłaganie, tymczasem moje zbliżające się wielkimi krokami zaślubiny wciąż były dla mnie jedynie mglistym, nieokreślonym wyobrażeniem. Owszem, podziwiałam piękne suknie, które miałam nosić jako delfina, rozkoszowałam się dotykiem kosztownych materii i błyskiem klejnotów, ale dla mnie wciąż była to nie ślubna wyprawa, tylko lalki do zabawy. Ponieważ moja kaligrafia nadal była okropna, a w dodatku robiłam straszliwe błędy ortograficzne, abbé Vermond polecił mi prowadzić dziennik (po francusku bien sûr*), w którym miałam zapisywać moje myśli i spostrzeżenia. Oczywiście nie mogły to być sekretne zapiski, gdyż mój nauczyciel codziennie je sprawdzał. * Oczywiście. - Proszę się nie niepokoić - zapewnił mnie. - Nikomu nie zdradzę tego, co przeczytam. 21 stycznia 1770 Delfin przysłał mi w podarunku pierścionek Napisał, że ma nadzieję sprawić mi przyjemność tym darem. Rzeczywiście sprawił. Włożony na rękawiczkę, tak jak się nosi we Francji, pasuje doskonale (ciekawa jestem, skąd delfin znal rozmiar). W oczku ma ogromny szafir czystej wody otoczony brylancikami. Kiedy przysuwam dłoń do szyby, kamień mieni się wszystkimi odcieniami oranżu, ‘zieleni i błękitu, rzucając drobniutkie tęcze na przeciwległą ścianę. Wolałabym, aby oprócz pierścionka Ludwik August przysłał także swój portret, bo bardzo chciałabym wiedzieć, jak wygląda młody mężczyzna, który mnie obdarował. Czy jest wysoki? Czy pudruje włosy? Jakiego koloru ma oczy? Czy mnie pokocha?
6 lutego 1770 Hrabina von Lerchenfeld nie żyje. Jeszcze przez Bożym Narodzeniem zaczęła niedomagać i z każdym dniem czuła się gorzej. Bardzo przeżyłam jej odejście. Wiem, że nie byłam łatwą uczennicą. Biedna hrabina z pewnością byłaby szczęśliwsza, gdyby maman pozwoliła jej pozostać na stanowisku garderobianej moich starszych sióstr. Dziś rano pokojowa Anna Liza przyniosła jej tacę ze śniadaniem i wówczas znalazła ją martwą. To ulga dla mnie, że odeszła bez bólu. Teraz jest u Boga, a ja żałuję, że tyle razy sprawiłam jej przykrość. Obiecuję, że dla abbć Vermonda będę się bardziej starać. 7 lutego 1770 Brzmijcie fanfary! Finalement, la Générale est arrivée!* Nie minęło dużo czasu, a nowina obiegła cały Hofburg - we wszystkich komnatach, w kuchniach, garderobach i stajniach huczało niczym w ulu. Maman objęła mnie ze łzami w oczach i oznajmiła, że żadna matka w Europie nie jest tak szczęśliwa, jak ona w tej chwili. A więc wreszcie przestałam być dzieckiem, a stałam się „w połowie kobietą”, jak to określiła kiedyś Karolina. W połowie maja, po skonsumowaniu małżeństwa, miałam stać się kobietą w pełni, a w rok później matką. Z niecierpliwością wyczekiwałam chwili, kiedy spełni się najgorętsze moje pragnienie i wreszcie wezmę w ramiona niemowlę. Tyle było mówienia o pierwszej wizycie generałowej Krottendorf, tymczasem ani maman, ani żadna z pokojówek nie poinformowała mnie, że to tak bardzo boli. Dlaczego zapomniały wspomnieć, że mój żołądek skręci się w bolesnych skurczach, zupełnie jakbym połknęła truciznę, a plecy rozbolą niczym po nocy spędzonej na twardej posadzce? Dlaczego mnie nie poinstruowały, że przesiąkniętą krwią szmatkę między nogami, przez którą poruszałam się niczym kaczka, co kilka godzin trzeba wymieniać na nową? Ale mimo tylu niedogodności czułam radość, że wreszcie coś mi się udało w oczach maman, która z błogim uśmiechem na twarzy sunęła amfiladą komnat, trzymając mnie za rękę i każąc wszystkim podziwiać przyszłą delfinę. - Jestem z ciebie taka dumna - powtarzała głosem władczym i zarazem pełnym macierzyńskiej czułości. - Od dziś będziesz spała w mojej sypialni - rzuciła nagle szorstko. Brzmiało to zupełnie jak rozkaz. - Z tobą? - zapytałam wystraszona. - A z kim? Mam ci wiele do powiedzenia i wreszcie nadszedł odpowiedni czas. Widząc moje pytające spojrzenie, dodała: * Nareszcie przyjechała generałowa! - O pewnych sprawach nie rozmawia się przy świetle dziennym i w oficjalnych
komnatach państwowych. Buduar matki zawsze wzbudzał we mnie lęk. Po śmierci papy maman kazała zedrzeć piękne adamaszkowe obicia w złotym kolorze i od sufitu do podłogi pokryć ściany draperiami z czarnego aksamitu, wyglądającymi niczym płynna żałoba. Ten ponury, wiecznie śmierdzący kamforą pokój na dwa najbliższe miesiące miał stać się moją sypialnią. Biedny, pozostawiony sam sobie Mops musiał się bardzo dziwić, gdzie znikam każdej nocy. Obok łóżka maman stanęło drugie, przeznaczone dla mnie. Odziana w płócienną koszulę nocną kładłam się do niego i drżąc ze strachu, szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się we wzory na suficie, podczas gdy maman udzielała mi nauk moralnych, przygotowując mnie odpowiednio do roli delfiny. Osobiście spisała długą listę wskazań i zaleceń, którą nakazała mi odczytywać raz w miesiącu, żeby mieć pewność, że niczego nie zapomniałam. - Na każdym kroku musisz okazywać mężowi uległość. Pamiętaj, że w domu Burbonów będziesz honorowym gościem. - Oui, maman. - Niech ci nie przyjdzie do głowy dać im do zrozumienia, albo nie daj Boże powiedzieć na głos, że w Wiedniu coś robimy lepiej. - Ależ ja nigdy... Maman zignorowała mój protest, wyraźnie nie wierząc, że zachowam powściągliwość w słowach. - Jednocześnie musisz pamiętać, że przede wszystkim jesteś córą Austrii. Twoja siostra Karolina okręciła sobie tego głupca, swojego męża, wokół małego palca i interesy naszego kraju przedkłada nad interesy Królestwa Neapolu. Nie byłam pewna, czy mnie również uda się sztuka służenia dwóm panom jednocześnie. Karolina była znacznie sprytniejsza niż ja. Mnie brakowało nie tylko jej pięknych ramion, ale również jej przebiegłości. - Nie wolno ci czytać nieprzyzwoitych powieści, w których lubują się Francuzi. Pod tym względem są do cna zepsuci. Czytać powieści? Nie miałam najmniejszego zamiaru zaglądać do książek. Nienawidziłam czytania, nad czym abbé Vermond mocno ubolewał. - Każda twoja lektura musi zyskać aprobatę Vermonda. - Ale skoro monsieur l’abbé ma towarzyszyć mi do Wersalu jako lektor, dlaczego sama miałabym czytać cokolwiek? Podobne rozmowy toczyłyśmy co noc i za każdym razem maman powtarzała, że
bardzo ją niepokoi moja uległość. - Za bardzo chcesz wszystkich zadowolić, Antonino. - Oui, maman. - No właśnie, znowu to samo. Choć w sypialni było ciemno, domyśliłam się, że zmarszczyła brwi z niezadowoleniem. Ale maman nigdy nie poddawała się łatwo. Tyle jeszcze miała mi do przekazania, a czasu było coraz mniej. Jej pouczenia obejmowały zarówno sprawy ducha, jak i ciała. Nie tylko mój umysł miał być posłuszny instrukcjom cesarzowej - ciało także. - Zawsze pozwalaj mężowi objąć prowadzenie. Gdyby jednak tego nie zrobił, bądź przygotowana na to, aby go poprowadzić. - Ale w czym? - zapytałam. Jak miałam jednocześnie dać się poprowadzić i objąć prowadzenie? - W zachęcie serca - brzmiała eufemistyczna odpowiedź. - A jeśli nigdy nie zapanuje między nami taka miłość jak między tobą a papą? Maman westchnęła ciężko. - Nie bądź tępa, Antonino. - Kiedy ja nie wiem, co mam robić - poskarżyłam się. Czy przybycie generałowej Krottendorf oznaczało, że moje ciało powinno zacząć coś odczuwać? Jakiś rodzaj pożądania? Dla maman i dla króla Ludwika najbardziej pożądane było, żebym urodziła delfinowi syna, dziedzica tronu. W miarę jak zbliżał się dzień mojego ślubu per procura, pouczenia maman stawały się coraz bardziej konkretne. - Musisz widzieć związek mój i twojego ojca raczej jako wyjątek niż regułę. Namiętność nie przytrafia się często, a w dodatku przemija równie szybko jak uroda. Znacznie cenniejsze jest wzajemne poszanowanie między małżonkami. O wiele ważniejsze jest być dobrym niż nadobnym. Jeśli ty i twój mąż nauczycie się zaglądać nawzajem we własne serca, będziecie szczęśliwsi, niż gdybyście podziwiali tylko wasze twarze. Wytłumaczyła mi też, skąd się biorą dzieci. Byłam wstrząśnięta i pełna przerażenia, czego maman, ta na wskroś pragmatyczna dusza, nie potrafiła pojąć. Można umrzeć w połogu? A to coś ma zmieścić się... gdzie? - Antonino, nie dziwacz. To najnaturalniejsza na świecie rzecz. Twoje ciało podpowie ci dokładnie, co masz robić. A jeśli się okaże, że nie potrafię posłuchać tych podpowiedzi? Gdyby w głosie maman było choć trochę współczucia i czułości, może łatwiej przyszłoby mi przyjąć to, co mówiła.
Ale jej słowa brzmiały tak obojętnie, niemal szorstko. Sama urodziła szesnaścioro dzieci, więc dla niej była to zwykła rutyna. Kiedy ja przychodziłam na świat, postanowiła upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Uznała, że skoro i tak ją boli, to niech przyjdzie jeszcze dentysta i usunie jej dokuczający ząb trzonowy. Zaczęłam niepewnie badać własne ciało. Piersi wciąż ani śladu. Był to dla mnie spory zawód, gdyż spodziewałam się, że po pierwszej wizycie generałowej Krottendorf wypączkują dosłownie w jedną noc. Tak właśnie stało się z Karoliną, która w ciągu zaledwie kilku tygodni z trzpiotowatej dziewczynki przemieniła się w ponętną kobietę. Ramiona miałam szczupłe i wąskie, brzuch niemal tak samo płaski jak klatkę piersiową. Czy aby dziecko na pewno się w nim zmieści? I co właściwie miał zrobić delfin? Ostrożnie dotknęłam miękkiego, wilgotnego zakamarka na dole, pokrytego brzoskwiniowym meszkiem. Na szerokość dwóch palców albo trochę więcej, powiedziała maman. I długości dłoni licząc od czubka środkowego palca do przegubu. Daremnie usiłowałam sobie wyobrazić, jak coś o podobnym wymiarze wślizguje się do mojego wnętrza. Wszystko to było bardzo dziwne. Przecież tamtędy wydobywały się płyny - uryna, krew. Jak to możliwe, aby coś przypominające kiełbaskę miało wejść do środka? W dodatku brakowało mi twarzy, którą mogłabym dopasować do owej kiełbaski. Vermont, pytany (wielokrotnie) o wygląd delfina, odpowiadał niezmiennie, że Ludwik August ma bardzo „przyjazne oblicze”. Ambasador francuskiego monarchy, markiz de Durfort, między jedną szczyptą tabaki a drugą rzucił kiedyś żartobliwie, że przecież piękno powstaje w oku patrzącego. - Wobec tego życzę sobie na niego popatrzeć - zagrzmiała wówczas maman. - Czy ten młodzik nie jest przypadkiem zdeformowany? Co sprawia, że Jego Arcychrześcijański Majestat tak się wzbrania przed przysłaniem portretu wnuka? Starałam się, aby moja ostatnia myśl przed zaśnięciem zawsze była skierowana w stronę Ludwika Augusta. W mojej wyobraźni był wysoki, szlachetny, z radosnym wyrazem na „przyjaznym obliczu”. Oczywiście w sali balowej poruszał się z niezrównaną gracją. Kiedy ujmie moją dłoń i poprowadzi mnie na lśniący parkiet Galerie des Glaces, Galerii Zwierciadlanej, wszyscy dworzanie w Wersalu, obsypani klejnotami od pudrowanych głów po sprzączki trzewików, pozielenieją z zazdrości. Podczas pierwszego wspólnego tańca nasze sylwetki odbiją się zwielokrotnione nie tylko w zdobiących ściany lustrach i kryształowych soplach rozmigotanych kandelabrów, ale także w setkach wpatrzonych w nas z zazdrością źrenic.
11 Wiedeń, marzec 1770 Służący sprawnie uprzątali stół po śniadaniu; strzepywali okruchy rogalików, zbierali puste naczynia. Tego ranka maman złamała swój dietetyczny reżim i wypiła aż dwie filiżanki gęstej, mocno słodzonej czekolady. Ludwik spełnił jej prośbę, ale w jaki sposób! Wymachując trzymaną w ręku ryciną, matka pogardliwie wskazywała dwie inne, leżące przed nią na stole. - Co to ma być? - zaatakowała obcesowo markiza de Durfort. Francuski emisariusz cofnął się nieco, wystawił sztywno prawą nogę, zadarł brodę i zastygł bez ruchu, zupełnie jakby czekał, aż pojawi się monsieur Ducreux ze sztalugą i pędzlami, aby uwiecznić go w tej pozie. - Jakiś problem, Wasza Cesarska Wysokość? - Bien sur, nawet spory problem, monsieur. Zaangażowałam pańskiego rodaka, aby namalował portret mojej córki - jako prezent dla pańskiego suwerena. Całe miesiące poszły na przygotowanie jej do pozowania, tak aby wypadła na nim jak najlepiej. Wszystko po to, aby Ludwik miał dowód, że jest odpowiednią kandydatką na delfinę. W zamian prosiłam tylko o jedno - o wizerunek jego wnuka. A co otrzymałam? - Maman uderzyła w stół z taką siłą, że leżące na obrusie ryciny podfrunęly do góry. - Sprowadzić mi Choiseula! W chwilę później w pokoju śniadaniowym pojawił się diuk de Choiseul. Jako wytrawny dyplomata od razu wyczuł ciężką atmosferę. - Madame - skłonił się głęboko. Maman tylko machnęła ręką. - Choiseul, czy król Francji kpi sobie ze mnie? - zapytała tonem zdradzającym najwyższe niezadowolenie. Nie dopuszczając diuka do głosu, mówiła szybko: - Czy nie dosyć, że zostałam zmuszona do zaakceptowania francuskich warunków określających kolejność imion na traktacie małżeńskim? Czy naprawdę oczekuje pan ode mnie, że zgodzę się, aby imię delfina poprzedzało imię mojej córki także na świadectwie ślubu per procura? Na dokumencie z ceremonii, która odbędzie się na ziemi austriackiej, w naszym kościele Augustianów? Tego już naprawdę za wiele, monsieur le duc. We własnym kraju pierwszeństwo należy się arcyksiężniczce i od tego Austria nie odstąpi. To zaś - dodała maman zjadliwym tonem, spoglądając na rozłożone przed nią ryciny - nie pozostawia wiele
miejsca na kompromis. - Czy to sformułowania traktatu małżeńskiego tak wzburzyły Waszą Cesarską Wysokość? - zapytał spokojnie diuk de Choiseul. Matka grzmiała dalej. - Przede wszystkim chodzi o to, co dostałam w odpowiedzi na prośbę o przysłanie portretu delfina. Proszę się zbliżyć, monsieur, i powiedzieć mi, co pan tu widzi. Diuk de Choiseul założyłpincenez i obejrzał spostponowane ryciny. - Cóż... - zaczął, chrząkając lekko - widzę scenę pastoralną, flankowaną po obu stronach drzewami, ogromną połać nieba, sznur powozów, kilku jeźdźców, trzy konie... - A co robią owe trzy konie? - indagowała maman tonem pełnym jadu. Diuk mocniej osadził monokl w prawym oku. - Zdaje się... że orzą, Wasza Cesarska Wysokość. - A kimże jest człowiek postępujący za pługiem? Ten w trójrożnym kapeluszu, odziany niczym ubogi szlachciura? - To... to zdaje się delfin, madame. W ciszy, jaka zapadła po tych słowach, słyszałam głuche uderzenia mojego serca. Czy powinnam wygłosić jakiś komentarz? * Binokle utrzymujące się na nosie za pomocą sprężynki lub podtrzymywane ręką za uchwyt. Z ociąganiem podeszłam do krzesła maman, która wciąż kipiała gniewem, sycząc niczym rozgrzana na patelni oliwa, kiedy się wrzuci na nią Schupfnudeln. Nie bez powodu tak się złościła. Scenki na rycinach były naprawdę czarujące, ale nie mówiły nic o wyglądzie mojego narzeczonego. Byłam boleśnie rozczarowana, jednak nie to się teraz liczyło, tylko gniew matki, która kazała sobie podać przenośny sekretarzyk. Sięgnęła po gruby arkusz papieru, zanurzyła świeżo zaostrzone pióro w kałamarzu i zaczęła wodzić nim po papierze, szybko i zdecydowanie. Skończywszy, posypała list piaskiem, nabrała na łyżeczkę kilka okruchów czerwonego laku, roztopiła je nad płomieniem świecy, nakapała na arkusz i odcisnęła sygnet z herbem cesarstwa. - Proszę to bezzwłocznie dostarczyć mojemu królewskiemu bratu - powiedziała, wręczając list markizowi. - Jeśli nie otrzymam stosownego portretu delfina, jest bardzo wątpliwe, aby w przyszłym miesiącu Antonina poślubiła wnuka Jego Królewskiej Wysokości. Jęknęłam. Skonsternowani dyplomaci popatrzyli po sobie ze zgrozą. Czy maman blefowała tylko, czy mówiła serio? 9 kwietnia 1770
On jest taki przystojny! Co za radość. Po tylu miesiącach wyczekiwania - przecież upłynęły niemal dwa lata – dziś dotarły do Hofburga dwa portrety Ludwika Augusta. Przywiózł je jakiś inny dyplomata, bo markiz de Durfort musiał zostać w Wersalu. Przyjedzie dopiero na ceremonię zaślubin perprocura, na czele francuskiej świty. Maman w pełni zaaprobowała oba portrety. Ja byłam zachwycona. Od razu poprosiłam, aby jeden z nich umieszczono w mojej sypialni, do której na szczęście nareszcie pozwolono mi powrócić. Teraz łatwiej mi będzie wyobrażać sobie, że dzielę łoże z delfinem. Na portrecie ma pudrowane włosy i wygląda dojrzalej niż na piętnaście lat. To dobrze. Przynajmniej będzie umiał mną pokierować. Gdybym miała określić jego twarz i figurę jednym słowem, powiedziałabym, że jest „solidny” - ani szczupły, ani tęgi. jego oczy są błękitne, w odcieniu o ton jaśniejszym od moich. Trochę mnie to zaskoczyło, gdyż podobno naturalny kolor jego włosów jest ciemny. Wyraz twarzy ma przyjemny, a wargi pełne. Usiłuję sobie wyobrazić pocałunek z nim, ale z trudem mi to wychodzi. Nigdy nie całowałam nikogo w usta i nie wiem, czy to przyjemne uczucie. * Kluseczki ziemniaczane. Długą chwilę siedziałam na łóżku, przypatrując się podobiźnie, i w końcu doszłam do wniosku, że skoro już muszę pożegnać rodzinę i opuścić Austrię, aby wyjść za mąż dla dobra cesarstwa, z Ludwikiem Augustem trafiłam nie najgorzej. Mój przyszły mąż nie jest ani szpetny, ani głupi, tak jak neapolitańskj król Ferdynand, mari mojej ukochanej Karoliny, którego interesują wyłącznie polowania i napychanie sobie brzucha. I jeszcze ladacznice, jak napisała ostatnio moja siostra, nie wdając się w szczegóły. Zal mi jej. To przecież nie wina Karoliny, że musiała poślubić pastucha z obwódką brudu za paznokciami, opuścić kraj rodzinny i wyjechać do jakiegoś prowincjonalnego kraiku nad morzem. Ja, kiedy nadejdzie pora, zasiądę na tronie jednego z najwspanialszych państw Europy. Od tygodni nie miałam od niej listu. Czyżby mi zazdrościła? Aż się boję zapytać. Ostatni tydzień mojego życia, które mogłabym nazwać w miarę normalnym, dobiegł końca. Piętnastego kwietnia, w samą niedzielę wielkanocną, zmartwychwstanie naszego Pana zostało przyćmione przybyciem ambasadora króla Ludwika. Akurat uczestniczyliśmy w mszy w naszej rodzinnej Kammerkapelle, kiedy na dworze rozległa się ogłuszająca wrzawa. To markiz de Durfort zjechał do Wiednia na czele największego orszaku, jaki w życiu widziałam. Setki koni pod bogatymi czaprakami haftowanymi w złote liście, noszące wspaniale przybrane siodła i ogłowia ozdobione pękami białych, czerwonych i niebieskich piór. Szły dumnie, potrząsając głowami, zupełnie jakby rozumiały, że biorą udział w niezwykłym wydarzeniu. Wydawało się, że sznur powozów zajeżdżających na brukowany dziedziniec
Hofburga nie ma końca. Naliczyłam czterdzieści osiem poszóstnych karet, a do tego jeszcze dwie wielkie berlinki, zamówione przez Ludwika XV specjalnie dla mnie. Nigdy nie przepadałam zbytnio za markizem de Durfort, z jego muszkami, emaliowanymi tabakierami i pretensjami do tytułów i zaszczytów. Czy naprawdę musiał przyjeżdżać do Wiednia z orszakiem liczącym stu siedemnastu dworzan noszących żółtobłękitnosrebrne liberie (kolory Durfortów), zupełnie jakby był kimś równie potężnym i majętnym jak Burbonowie? Zdumiała mnie tak ogromna próżność u zwykłego markiza, natomiast maman przyjęła demonstrację ze zwykłym sobie pragmatyzmem. Skwitowała krótko, że przez cztery ostatnie lata - odkąd nasz kanclerz, książę Kaunitz, i diuk de Choiseul po raz pierwszy pochylili ku sobie dyplomatyczne głowy i zaczęli układać mój mariaż z delfinem, mający zapewnić długotrwały rozejm między dwiema monarchami - władca Francji robił wszystko, aby przyćmić Austrię bogactwem i wystawnością. Markiz zapragnął zaprezentować obie berlinki maman, i oczywiście mnie także. Oczywiście, oczywiście, oczywiście, dla niego wszystko zawsze było „oczywiście”. Szafował tym słowem bezustannie, wplatając je niemal w każde wypowiadane zdanie. Z emfazą perorował, że król Ludwik nie szczędził kosztów na te powozy, czyniąc to dla domu Habsburgów, ponieważ (oczywiście) było nie do pomyślenia, aby arcyksiężniczka podróżowała do Wersalu czymś mniej luksusowym i wystawnym. Wśród tych kwiecistych słów krył się niewypowiedziany, ale dobrze czytelny podtekst - Austrii nie stać na to, aby należycie wyekwipować pannę młodą z monarszej rodziny, natomiast Francja nawet nie odczuła kosztów. Maman tylko zacisnęła wargi i obciągniętą rękawiczką dłonią powiodła po alegorycznych przedstawieniach zdobiących ścianki błękitnego powozu. Tymczasem Durfort recytował litanię zalet obu karet: -... wykonane z dwóch różnych gatunków egzotycznego drewna, niezwykle rzadkiego, ale koszty nie grały tu roli. Przyszła delfina Francji musi przecież podróżować w odpowiednim stylu i Jego Arcychrześcijański Majestat ma nadzieję, że narzeczona jego wnuka wkrótce przywyknie do należnych jej splendorów. Pudła wyłożone są szklanymi taflami, tak by cały powóz lśnił, okna oczywiście także są ze szkła. Wnętrze każdej karocy jest inne, tak że jeśli delfinie znudzi się jedna, może się przesiąść do drugiej. Ta oto berlinka wyściełana jest karmazynowym aksamitem, obicia drugiej są w odcieniu królewskiego błękitu. Oczywiście specjalnie wybrano te kolory - jako występujące na tarczy herbowej Burbonów. Oczywiście obicia są haftowane złotą i srebrną nicią. Proszę zwrócić uwagę na alegoryczne przedstawienia czterech pór roku we wnętrzu, podczas gdy na dachu...
Wyraz twarzy maman był mi doskonale znany - taką minę przybierała, ilekroć coś ją rozgniewało. Markiz ciągnął litanię zalet obu berlinek, a ja nie mogłam się uwolnić od wrażenia, że nad naszymi głowami krąży jakaś wyjątkowo natrętna mucha. - Ah, oui - przerwała mu wreszcie maman, maskując zazdrość pozorami aprobaty dla wszystkiego, co jej bratmonarcha uczynił dla jej córki. - Przyznaję, że te złocone bukiety zdobiące narożniki dachów są niezrównane. Ma pan całkowitą rację, monsieur le marquis, istotnie nigdy nie widziałam czegoś podobnego. W porównaniu z francuskimi berlinkami nasze powozy prezentowały się wręcz ubogo. Nawet najbardziej wystawne karoce cesarskie, którymi jeździli maman i Józef, różniły się jedynie barwami od tych, które użytkowali pozostali członkowie rodziny - ich pudla były u góry czarne, a u dołu ciemnozielone. Złociste obręcze na ciemnozielonych kołach były niczym w porównaniu z bogactwem ornamentów zaprezentowanych przez Francuzów. Rywalizacja ruszyła pełną parą. Maman postanowiła za wszelką cenę olśnić francuską delegację austriacką wystawnością i przepychem. Oto miały się spełnić nadzieje wszystkich poddanych jej wielkiego cesarstwa. Czy znalazłaby się w Austrii choć jedna dusza, której nie zachwycałaby perspektywa, że arcyksiężniczka Antonina pewnego dnia zasiądzie na tronie Francji? Wielu naszych rodaków dobrze pamiętało klęski i nieszczęścia wojny siedmioletniej. Teraz połączenie dwóch domów panujących miało sprawić, że między naszymi krajami zapanuje długotrwały pokój. Ja sama byłam pełna sprzecznych uczuć. Za kilka dni miałam wsiąść do jednej z dwóch wspaniałych berlinek i wyjechać już na zawsze. Maman wiedziała, że to jej ostatnia szansa, aby zabłysnąć przed Francuzami. W tych pełnych gorączkowego rozgardiaszu dniach niemal jej nie widywałam. Konferowała z dygnitarzami, podejmowała francuskich gości, wiecznie była czymś zajęta. Może uznała, że tak będzie najlepiej, skoro i tak już tylko godziny dzielą nas od rozstania. A może bez reszty pochłonęło ją urządzanie wspaniałych parad i fet na chwałę Habsburgów, tak że na rozmowy ze mną zabrakło jej czasu? W pewnym momencie udało mi się pochwycić jej spojrzenie. Przez długą chwilę spoglądałyśmy sobie prosto w oczy. Dopiero kiedy zauważyłam, że jej wargi zaczynają drżeć, odwróciłam wzrok. Ona też nie mogła nie spostrzec, że szybko mrugam powiekami, walcząc z płaczem. To jednak nie była pora na sentymenty. Każda z nas miała do odegrania swoją rolę. W dniu przyjazdu markiza odbyła się kolejna ceremonia. Zgodnie z wymogami protokołu dyplomatycznego w obecności całego dworu Durfort oficjalnie poprosił o moją rękę dla wnuka Jego Arcychrześcijańskiego Majestatu, delfina Ludwika Augusta. Maman równie formalnie wyraziła swoją zgodę. Kiedy odpowiednie dokumenty zostały wreszcie
podpisane, zostałam wezwana do Sali Lustrzanej - jednej z najwspanialszych komnat recepcyjnych w Hofburgu - i tam otrzymałam podarunek przeznaczony specjalnie dla mnie miniaturę z portretem delfina w wieńcu brylancików. Maman przypięła mi ją do szkarłatnej wstęgi orderowej, którą miałam przepasaną pierś. Z tą wstęgą i wszystkimi świecidełkami poczułam się niczym Tannenbaum, bożonarodzeniowa choinka. - Z najgłębszymi nadziejami matki wiążą się nadzieje kraju, w którym przyszłaś na świat, i tego, w którym sama zostaniesz matką. Zgięłam kolana w dworskim ukłonie. - Merci, maman - wyszeptałam. Maman przechyliła głowę, jakby chciała powiedzieć: dziś jestem cesarzową. Przeprosiłam ją wzrokiem, po czym przycisnęłam palce do twarzy mojego przyszłego męża, wyobrażonej na miniaturze. Wyprostowałam się i dumnie uniosłam głowę. Kiedy kilka miesięcy wcześniej, zaraz po ogłoszeniu moich zaręczyn, pojawiłam się w operze, najpierw musiałam spędzić cztery godziny na stołku fryzjerskim, podczas gdy sieur Larsenneur czesał mnie na tę okazję. Spiętrzył mi wówczas włosy na niewyobrażalną wysokość, wplatając w nie sztuczne loki i treski. Musiałam potem sypiać z głową na drewnianej podpórce, żeby nie zniszczyć jego dzieła. Kiedy weszłam do loży cesarskiej, widzowie - od baronów po zamożnych mieszczan - niczym na komendę podnieśli się z miejsc i zaczęli się na mnie gapić, jakbym była dwugłowym zwierzęciem w cyrku albo innym wybrykiem natury. Wszyscy chcieli na własne oczy ujrzeć „najmniejszą arcyksiężniczkę” (takie dochodziły mnie szepty), zlustrować jej suknię i uczesanie, przekonać się, czy jest ładna. Byłam wtedy mocno przerażona, gdyż wyobrażałam sobie, że gdyby to było możliwe, widzowie najchętniej rozszarpaliby mnie na strzępy i zabrali po kawałku do domu. Tamto doświadczenie było jednak niczym w porównaniu z czekającymi mnie ceremoniami. - Ale czyż arcyksiężniczki nie cieszy przebywanie w centrum uwagi? - Zgodnie z wymogami etykiety moja pokojówka Eliza zwróciła się do mnie w trzeciej osobie. Zawsze uważałam to za dziwaczne, żeby młoda kobieta, codziennie sznurująca mi gorset, nie mogła zwracać się do mnie bezpośrednio. Zresztą Eliza najczęściej nie przestrzegała tego zakazu. Kiedy jednak zdarzyło jej się o nim pamiętać, nieodmiennie mnie to irytowało. Czułam się wówczas, jakbym była jakimś sztucznym tworem, a nie istotą z krwi i kości. Im bliżej ślubu, tym bardziej to wrażenie we mnie rosło. - Maman oczywiście uważa, że powinnam się cieszyć, ponieważ czeka mnie wspaniała przyszłość. Ale te wszystkie wspaniałości należą się Austrii, nie Antoninie. Oczywiście to mnie przez długie godziny będą układać włosy i to ja uklęknę przed ołtarzem
w olśniewającej toalecie ważącej tyle, ile ja sama, ale słowa przysięgi w rzeczywistości będą oznaczały, że cesarstwo zostało zaślubione królestwu. Ceremonia, na którą stroiła mnie Eliza, była tego najlepszym dowodem. Za godzinę miałam oficjalnie zrzec się wszelkich praw do tronu cesarskiego. Maman przykazała, abym na tę okazję była jak najmocniej zasznurowana, przez co kręgosłup miałam sztywny jak pogrzebacz. Wsunęłam stopy w brokatowe pantofelki bez pięt i umocowałam wokół talii paniers. Eliza, walcząc z napływającymi łzami, przypięła do rękawów koszuli koronkowe engageantes. Moja wierna pokojówka była zaledwie o pięć lat starsza ode mnie, ale miała już dziecko, małego Frycka, którego czasami przyprowadzała do moich komnat. Bawiliśmy się wtedy godzinami. Kiedyś podarowałam mu drewnianą kaczkę, którą się ciągnęło na sznurku. Był zachwycony i natychmiast usiłował ją ugryźć. Nigdy nie ośmieliłam się wspomnieć o tym maman, ale miałam nadzieję, że w Wersalu służący też pozwolą mi bawić się ze swoimi dziećmi. - Madame, proszę o wybaczenie - szepnęła Eliza, ocierając rękawem spływającą po policzku łzę. Ja także pociągnęłam nosem. Przecież jeszcze kilka dni i nie zobaczymy się już więcej. Eliza pomogła mi nałożyć suknię z ciemnobłękitnego jedwabiu (podkreślającą kolor moich oczu), ozdobioną girlandami kwiatów z marszczonego rypsu, starannie przymocowała bawet do gorsetu, po czym zaczęła go przypinać do wycięcia wierzchniej sukni. Jak zwykle usta miała pełne szpilek. Dawniej w takich momentach zawsze usiłowałam ją rozśmieszyć, wiedziałam jednak, że tego dnia nie udałoby mi się wywołać uśmiechu na jej wargach. Po sukni przyszła kolej na rękawiczki. Eliza podawała mi je starannie zrolowane, by łatwiej mi było wsunąć dłoń. Naciągnęła je ostrożnie aż do łokcia, wygładzając każdą fałdkę i załamanie, aż przylgnęły do moich rąk niczym druga skóra. Na demilune* obok łóżka stała mała, wyściełana błękitnym jedwabiem szkatułka na kosztowności, zawierająca tylko jeden klejnot - pierścionek z rubinem. Założyłam go na palec i podeszłam do okna. Kiedy podniosłam dłoń do światła, fasetki kamienia rozbłysły tysiącem rozmigotanych drobin. Pierścionek stanowił prezent od delfina. Markiz Durfort przywiózł go poprzedniego dnia, akurat na ceremonię zrzeczenia się przeze mnie praw do tronu. Po uroczystości miał go zabrać Ferdynand, mój zastępczy narzeczony, a potem wsunąć mi go na palec w kościele. * Półokrągły stolik lub komoda. Brylanciki otaczające środkowy kamień migotały radośnie, jakby chciały mi powiedzieć, żebym się nie martwiła. Wszystko będzie dobrze. Kiedy zostanę delfiną, Austria
przestanie mi być potrzebna. Przecież będę miała jego. Purpurowy rubin, intensywniejszy w kolorze niż najdojrzalsza wiśnia, symbolizował głębię uczucia Ludwika Augusta do mnie. Oczywiście tak naprawdę nie miałam pojęcia, czym kierował się delfin, wybierając pierścionek, ale przypisywanie temu obcemu młodzieńcowi, którego znałam jedynie z portretu, czułych afektów, sprawiało mi przyjemność. Stanęłam przed lustrem i podziwiałam swoje odbicie. Eliza skończyła układać fałdy ciężkiego jedwabnego trenu, spływającego mi z ramion, po czym poklepała mnie delikatnie na znak, że mogę ruszać. - Gotowe, madame. Sehrschón, bardzo ładnie. Z ukłonem podała mi jedwabny wachlarz w oprawie z kości słoniowej. Opuściłam
sypialnię
i
długim
korytarzem
ruszyłam
w
stronę
skrzydła
leopoldyńskiego, w którym mieściły się apartamenty państwowe. W salonie już na mnie czekano. Stłoczeni dworzanie stali głowa przy głowie, zauważyłam jednak, że francuscy notable starają się nie mieszać z Austriakami. Niemal każdy ośmiokąt intarsjowanego parkietu był wypełniony dygnitarzami - w obcisłych białych spodniach, lśniących czarnych trzewikach, z jedwabnymi wstęgami przez pierś. Kiedy zatrzymałam się w progu, wszystkie głowy odwróciły się ku mnie, a chmura perfum, pudru i pomady wionęła aż ku drzwiom. Gwar toczonych po francusku i niemiecku rozmów powoli przygasał, aż wreszcie nastała cisza. Zebrani rozstąpili się na boki, a ja ruszyłam między nimi w stronę ustawionego pośrodku ogromnego stołu, za którym prezydowała moja matka, ubrana w suknię z jedwabnej mory w odcieniu głębokiej, niemal wpadającej w czerń zieleni, ozdobioną z przodu drabinką czerwonych satynowych kokard. Sczesane z czoła i zebrane do góry włosy zdobił piękny diadem z rubinów i szafirów, należący do klejnotów koronnych. Na marmurowym blacie, który nas rozdzielał, czekał rozłożony ogromny dokument, obok stał kryształowy kałamarz napełniony atramentem i leżało kilka zaostrzonych piór. Opuściłam głowę i wykonałam przepisowy dyg. - Wasza Cesarska Wysokość. - Nasze oczy się spotkały. - Antonino, czy rozumiesz, po co zostałaś tu wezwana? Maman rozpoczęła dłuższą mowę, adresowaną wprawdzie do mnie, ale tak naprawdę wygłaszaną na użytek zebranych dygnitarzy. - Dokument, który masz przed sobą - tu wskazała upierścienioną dłonią rozpostarty na stole pergamin - to tak zwany akt zrzeczenia się sukcesji. Podpisując go, rezygnujesz z wszelkich praw dynastycznych do tronu Austrii i Świętego Cesarstwa Rzymskiego, jak również do ziem stanowiących dziedzictwo twojego ojca, księcia Lotaryngii. Małżeństwo z
delfinem Ludwikiem Augustem, które per procura zawrzesz za dwa dni, nada ci prawo do tronu francuskiego, jednocześnie żaden francuski suweren nie może rościć sobie praw do dziedzictwa Habsburgów, czy to przysługujących mu z urodzenia, czy to przez akt małżeństwa. Obok maman stał mój brat Józef i uśmiechał się dobrotliwie. Jakże mu zazdrościłam. Jako mężczyzna i w dodatku najstarszy syn nie musiał nigdzie wyjeżdżać, miał tytuł cesarski i rządził u boku matki. Austriacki kanclerz książę Kaunitz przystąpił do odczytywania dokumentu. Jeśli można być jednocześnie przestraszonym i znudzonym, to ja tak się właśnie czułam. Kolana mi drżały, a serce tłukło się niespokojnie. Książę monotonnym głosem recytował kolejne klauzule, podczas gdy mój wzrok błądził po ścianach. Salon Pietradura, w którym się znajdowaliśmy, wziął swoją nazwę od zdobiących go mozaik, wielkich alegorycznych obrazów ułożonych z tysięcy drobnych kolorowych kamyków. Mozaiki przedstawiały nas Habsburgów. Bo jesteśmy takimi właśnie mozaikami, pomyślałam nagle. Jakie to stosowne, że ceremonia zrzeczenia się przeze mnie praw do tronu austriackiego odbywa się właśnie w tym pomieszczeniu. Maman, Józef, moi bracia i siostry, albo już zaślubieni, albo dopiero „zakontraktowani”, aby zawrzeć stosowny alians - każde z nas było tylko drobnym kamykiem stanowiącym część większego obrazu. Jako jednostki byliśmy nieregularnymi okruchami marmuru, onyksu, malachitu, lapislazuli czy koralu; razem tworzyliśmy pełny i czytelny wizerunek - mapę Europy. Z dłonią na oprawnym w skórę egzemplarzu Pisma Świętego wypowiadałam słowa przysięgi, w której zrzekałam się przysługujących mi z urodzenia praw. Biblia należała do mojego dziadka, cesarza Karola VI. Swego czasu maman również położyła na niej dłoń, przysięgając bronić Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Wszystkie oczy były skierowane na mnie. Czy uda mi się podpisać proklamację bez kleksów i bez powalania atramentem koronkowych engageantes? Odczytywaniem paragrafów nie zawracałam sobie głowy; przecież i tak bym ich nie zrozumiała. Grubą, nieporadną kreską kreśliłam poszczególne litery, ogarnięta dziwnym wrażeniem, że w miarę ukazywania się na pergaminie kolejnych imion jednocześnie blednie i zanika jakaś cząstka mnie samej, że przestaję być częścią Austrii. „Maria Antonina Józefa Joanna von HabsburgLothringen”. Musiałam uważać, żeby nie wystawić języka. Hrabina von Brandeiss często zwracała mi uwagę, że ilekroć przystępuję do zajęcia wymagającego koncentracji, mój język natychmiast wysuwa się z ust i zaczyna oblizywać górną wargę. Szczęśliwa, że udało mi się napisać bez błędów wszystkie imiona,
dodałam jeszcze datę: 17 kwietnia 1770, po czym odłożyłam pióro. Przecież to była tylko formalność. Przy takiej liczbie starszego rodzeństwa miałam minimalne szanse na objęcie tronu cesarskiego. Mimo to patrząc, jak maman przesypuje mój podpis piaskiem, uświadomiłam sobie nagle, że właśnie przestałam być jedną z rodziny. Do Burbonów też jeszcze nie należałam. Zamieszkiwałam dyplomatyczną ziemię niczyją. Rozległy się oklaski, na otaczających mnie twarzach wykwitły przymilne uśmiechy upiorne półksiężyce krzywych pożółkłych zębów. Brava Jej Cesarska Wysokość Maria Teresa, bravo Jego Cesarska Wysokość Józef, bravissima* mała arcyksiężniczka. Maman postanowiła, że wieczorna uczta musi przyćmić wszystko, co zagraniczni delegaci widzieli do tej pory. Niech Francuzi zapamiętają ją do końca swoich dni! Cała wiedeńska arystokracja chciała wziąć w niej udział, ale matka zaprosiła tylko tysiąc pięciuset gości i ta liczba, zgodnie z nakazami protokołu, objęła także wszystkich przybyłych z Durfortem. * Wspaniała, wspaniały, najwspanialsza. Zwykle podczas uroczystych przyjęć podawano u nas potrawy francuskie, jednak tym razem maman postanowiła zerwać z tą tradycją. Nie odważyła się zadysponować menu, jakie według jej wyobrażeń podawano w Wersalu, gdyż bała się, że austriaccy kucharze nie sprostają zadaniu, przez co ucierpi nasza reputacja. W przebłysku dyplomatycznego geniuszu zarządziła podać na stoły wyłącznie to, co ma najlepszego do zaoferowania Austria: solidne kawały panierowanych mięs, kruchy pieczony drób, a do tego tysiące butelek lokalnych win i brandy. - Nic we Francji nie da się porównać z owocami wiedeńskich winnic - powtarzała co chwila. - Wyroby naszych Konditorei* też nie mają sobie równych. I rzeczywiście Francuzi z zapałem pałaszowali torty, nugaty oraz nadziewane jabłkami, orzechami i świeżymi jagodami strudle, popijając je filiżankami mocnej gorącej kawy zwieńczonej kleksem bitej śmietanki. Siedziałam po prawej ręce maman i kiedy wznoszono niezliczone toasty, obie udawałyśmy, że pijemy. Maman uśmiechała się szeroko słynnym „cesarskim” uśmiechem. Myśląc o zmęczeniu, jakie z pewnością musiała odczuwać, przez tyle godzin’napinając mięśnie twarzy, nakryłam jej dłoń swoją. - Dziękuję, maman - szepnęłam. Matka podniosła moją dłoń do ust i pocałowała. Był to formalny, a zarazem bardzo czuły gest. Naszym gościom nie dane było zbyt długo siedzieć przy stole i napychać sobie
żołądków. Tego wieczoru cały Wiedeń rozbłysnął światłami, świętując moje rychłe zaślubiny. Wszystkie balkony obwieszone były lampami, niemal w każdym oknie wesoło migotała świeca. Szczęśliwcy, którzy zdobyli zaproszenia na bal maskowy, tańczyli w komnatach Hofburga pod jarzącymi się kandelabrami, inni, którym się to nie udało - po prostu na ulicach. O północy pod niebo wystrzeliły fajerwerki. Kiedy ostatnie kaskady światła gasły na mrocznym niebie, ja wciąż wirowałam na parkiecie, wsłuchana w słodkie dźwięki skrzypiec. Ta noc należała do mnie. Maman, z niezwykłą jak na siebie pobłażliwością, przystała na moją prośbę i pozwoliła mi wystąpić w przebraniu. Moją prawdziwą tożsamość skrywał kostium wieśniaczki: czarny aksamitny kubraczek i czerwona wierzchnia spódnica, podpięta po bokach i odsłaniająca spodnią, prążkowaną. Na włosach miałam wianek z róż. Na ulicach rozochoceni darmowym jedzeniem i winem ludzie nie przestawali się weselić. W sali balowej, straszliwie dusznej mimo pootwieranych wszystkich okien, podszedł do mnie jakiś podpity mężczyzna w czarnym dominie. - Czy wiesz, że to wszystko urządzono dla niej? - zapytał, wymachując rękami tak zamaszyście, że przebiegający w pobliżu tancerz odskoczył, wpadając prosto na gromadkę rozchichotanych kobiet. - Dla arcyksiężniczki Antoniny. Skinęłam głową. - Bien sur - odezwałam się po francusku. - A więc jesteś jedną z tamtych - padła odpowiedź w Hochdeutsch*. Mój przygodny towarzysz był wyraźnie rozczarowany. - Oui, oui - przyznałam, chichocząc w duchu. - A co pan o niej sądzi? - zapytałam przebiegle, tym razem po niemiecku, ale naśladując francuski akcent. - Nigdy jej nie widziałem. Ciekawe, jaką okaże się żoną. Podobno - tu mój anonimowy rozmówca zatoczył rękami wielkie łuki i nachylił się ku mnie - ona wcale nie ma piersi. Miłośnik dobrze wypieczonych krągłości nie będzie miał z niej wielkiej pociechy. Odwróciłam twarz i odczekałam, aż zniknął w tłumie. Bałam się, że mój uśmiech nie zdołał zamaskować zawiedzionego spojrzenia. Mimo tłumów gości wiwatujących na moją cześć nigdy jeszcze nie czułam się tak bardzo samotna jak w tej chwili. * Język wysokoniemiecki.
12 Wiedeń, 19 kwietnia 1770 Mój ostatni dzień w Austrii. Ostatni dzień w panienskim stanie. Ostatni dzień, w którym występowałam jako arcyksiężniczka. Z samego rana zebraliśmy się na mszy w prywatnej Kammerkapelle. Długa liturgia po łacinie, klękanie, wstawanie, klękanie, siadanie w ławce. W głowie czułam zawroty od intensywnego zapachu kadzidła i nie potrafiłam się skupić. Przecież za niecałe dwanaście godzin miałam ponownie znaleźć się w tym wnętrzu, już jako oblubienica. Poprzedniego dnia markiz de Durfort wydał na moją cześć wspaniałe przyjęcie w pałacu Lichtensteinów, gdzie mieściła się ambasada francuska. Na jego zlecenie wynajęci z Burgtheater majstrowie wybudowali tam świątynię Hymena, ze smukłymi kolumnami oplecionymi pędami winorośli, wśród których wesoło figlowały kupidynki. Mnie ta oczywista aluzja do mojego dziewictwa wprawiła w zawstydzenie, ale goście, przede wszystkim Francuzi, uznali ją za doskonały żart. O świcie wszelka frywolność ustala; kolejny krok miał być już celebrowany z całą powagą. Kiedy niezliczone ręce ubierały mnie i przystrajały, ja snułam refleksje na temat tego, co mnie czeka. Już myśl, że potężne cesarstwo austriackie oczekuje ode mnie, że z godnością wypełnię swoje przeznaczenie, była mocno przygnębiająca. A świadomość, że uosobieniem owego cesarstwa jest moja matka, kobieta nietolerująca porażek, wręcz mnie paraliżowała. Na zewnątrz maman prezentowała światu rozpromienione oblicze, ale w głębi serca bolała nad tym, że przemiana niewykształconej arcyksiężniczki w światłą delfinę wciąż pozostawała niedokończona. Mimo ogromnych starań, nadal robiłam błędy, mówiąc po francusku, a w znajomości historii nowej ojczyzny miałam poważne luki. Ale teraz nie było już odwrotu - w moim ciele dokonała się owa tajemnicza transformacja, której maman i Ludwik wypatrywali niecierpliwie przez długie miesiące. Nareszcie byłam zdolna wydać na świat burbońskiego dziedzica. Maman do samego końca nie przestawała się martwić. - Francuski król gotów jest w każdej chwili zmienić zdanie - utyskiwała. - Zaczną go kusić hiszpańską albo portugalską infantką, podsuwać pod nos księżniczkę z Sabaudii bądź Parmy, a wycofa się z danego słowa. - Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie będzie po ślubie per procura. - Dopóki nie zostaną wypowiedziane słowa przysięgi, dopóty nie
przestanę wypatrywać, czy do kościoła nie wkracza francuski posłaniec w zakurzonych butach z ostrogami, przywożąc list od Ludwika odwołujący zaręczyny - utyskiwała z ponurą miną. Wreszcie miał nastąpić upragniony przez nią moment. Sieur Larsenneur poświęcił ponad pięć godzin na moją koafiurę. Siedziałam z Mopsem na kolanach, podczas gdy fryzjer brał długie pasma w odcieniu moich włosów (prawdopodobnie pochodzące z głów nowicjuszek składających śluby zakonne), gorącymi żelazkami skręcał je w grube loki i splatał z moimi. Cały tył głowy miałam w poziomo biegnących falach. Najniższa z nich kładła mi się niemal na karku i opadała na ramię swobodnie puszczonym puklem. Kiedy już zostałam wypomadowana, musiałam postawić Mopsa na podłodze, bo sieur Larsenneur tradycyjnie okręcił mnie szerokim peniuarem i upudrował za pomocą małych mieszków. Maman osobiście pomogła mi nałożyć suknię. Spośród modeli noszonych przez grandes pandores wybrałam dwa - jeden na ceremonię w Wersalu, drugi na ślub per procura. Wiedeńska kreacja wykonana była z ciężkiej srebrzystej materii i miała bogato haftowany bawet. Kiedy mi ją nałożono, poczułam się niczym w średniowiecznej zbroi. W tej sukni nie sposób było poruszać się inaczej niż z powagą i dostojeństwem. Stanęłam przed lustrem. Ułożona na francuskich paniers spódnica była tak szeroka, że ledwo mogłam się obrócić. Spowita w srebrzystości i z mocno upudrowanymi włosami wyglądałam jak zjawa z zagajnika sylenów albo boginka księżyca. O wpół do szóstej nasza rodzina zebrała się w Sali Lustrzanej. - Jak się czujesz jako zastępczy narzeczony już drugiej z sióstr? - zapytałam Ferdynanda, dając mu kuksańca pod żebro. Ferdynand nie miał jeszcze szesnastu lat, a więc był mniej więcej w wieku Ludwika (ode mnie dzieliło go półtora roku), ale prezentował się znacznie poważniej. Może to dlatego, że był już zaręczony. Jesienią miał poślubić córkę księcia Modeny. Kiedy zegar wybił kwadrans, maman i Józef podnieśli się z miejsc i poprowadzili orszak ślubny długim, wykładanym marmurem korytarzem, ciągnącym się od mieszczącego apartamenty państwowe skrzydła leopoldyńskiego do kościoła Augustianów, w którym miałam złożyć przysięgę małżeńską. Przelotnie pomyślałam, że wracając do tych komnat, będę już mężatką. Po obu stronach wiodącego do kościoła korytarza prężyli się grenadierzy w karminowych mundurach. Kiedy ich mijaliśmy, żaden z nich nawet nie drgnął. W przeciwieństwie do prywatnej Kammerapelle, kościół Augustianów - strzelista budowla, w której nawet najpotężniej zbudowani suplikanci wydawali się malutcy - był
świątynią parafialną. Punktualnie z wybiciem godziny szóstej bogato rzeźbione podwoje otwarły się na dwie strony i zabrzmiała muzyka organowa. Mszę ślubną skomponował sam Herr Gluck i to spod jego palców wydobywały się potężne dźwięki wypełniające wnętrze od wykładanych dwukolorowym marmurem posadzek po wysokie sklepienie. Nasz orszak prowadził Józef. Za nim kroczyła maman - ta chwila tak naprawdę należała przecież do niej ciągnąc za sobą całe metry ciężkiego aksamitnego trenu cesarskiego płaszcza. Bardzo żałowałam, że nie mogę zobaczyć jej twarzy. Cały zebrany w ławkach dwór wiedział, że moje małżeństwo stanowi ukoronowanie jej największych politycznych ambicji. Gdyby monsieur Ducreux miał teraz namalować portret cesarzowej, stworzona przez niego kompozycja z pewnością nosiłaby tytuł „Maria Teresa Triumfująca”. Intensywny, słodkawy zapach kadzidła wypełnił cały kościół. Ferdynand i ja wolno kroczyliśmy obok siebie, niemal stykając się ramionami. Brat miał na sobie biały jedwabny strój, z błękitną wstęgą orderową przez pierś. Idąc, liczył pod nosem kroki (zupełnie jak w tańcu), dopasowując je do dwubarwnych płyt posadzki i pilnując, żeby nie wysforować się do przodu i nie stanąć przed ołtarzem, zanim przebrzmi muzyka marsza weselnego. „Jeden dwa, koralowy; trzy cztery, szary; pięć sześć, koralowy; siedem osiem, szary”. Zerkałam na niego kątem oka. Nigdy nie byłam pojętną uczennicą i choć abbe Vermond wbijał mi do głowy regiony Francji, wciąż myliłam Bretanię z Burgundią, ale przynajmniej nie musiałam patrzeć pod nogi podczas tańca i liczyć półgłosem, żeby nie zgubić taktu. Zbliżając się do ołtarza, starałam się myśleć o podnioslości chwili, ale był to błąd, bo od razu kolana ugięły się pode mną, a do oczu napłynęły łzy. Pomyśl o czymś przyjemnym, nakazałam sobie szybko. Na przykład o Baumkuchen. Co roku na Boże Narodzenie cćsarscy cukiernicy przygotowywali specjalne ciasta biszkoptowe złożone z wielu warstw i tworzące ogromną, zwężającą się ku górze wieżę oblaną białą cukrową glazurą. Tak więc idąc nawą wysokiego gotyckiego kościoła Augustianów o niepokalanie białych ścianach i wysokim sklepieniu podtrzymywanym przez smukłe kolumny, myślałam o Baumkuchen i sama nie wiem kiedy, stanęłam przed bogato rzeźbionym złoconym tabernakulum. Droga doń okazała się wyłożona słodyczami. Nuncjusz papieski, arcybiskup Visconti, uczynił znak krzyża. Ferdynand i ja uklękliśmy na purpurowych aksamitnych poduszkach obszytych złotymi frędzlami. To było bardzo głupie - brać ślub z własnym bratem! Sama ceremonia nie trwała długo. Wyrecytowaliśmy łacińskie słowa przysięgi, po czym arcybiskup ogłosił mnie żoną delfina Francji. Ferdynand nałożył mi na palec rubin
Ludwika Augusta, pomógł przy wstawaniu z kolan i ucałował w oba policzki. Rozdzwoniły się wszystkie dzwony, a goście w ławkach zerwali się z miejsc i przyłączyli swoje głosy do skomponowanego przez Herr Glucka Te Deum. Psalm dziękczynny stanowi kulminacyjny moment każdej ceremonii ślubnej, jednak tego wieczoru wydał mi się wyjątkowo stosowny. W pewnej chwili podsłuchałam, jak maman mówi do hrabiego de Mercy, że ma szczególne powody do wdzięczności. Uśmiechała się przy tym szeroko, rada, że nie spełnił się jej największy koszmar - odwołanie ceremonii w ostatniej chwili. Kościół wyraził swoją radość wspaniałą muzyką. Państwo nie dało się zdystansować i odpowiedziało salwą ze wszystkich dział Hofburga. Ścisk w Sali Audiencjonalnej przyprawił mnie o ból głowy. Ta utrzymana w bieli i purpurze komnata była zbyt mała, by pomieścić licznych gości, ale maman wybrała ją specjalnie, chcąc podkreślić wyjątkowy charakter okazji. Najznamienitsi mieszkańcy Wiednia i najwyżsi rangą członkowie delegacji francuskiej kolejno podchodzili do mnie z gratulacjami, służący w uroczystych liberiach przeciskali się przez tłum z tacami zastawionymi kieliszkami pełnymi wina. Moja dłoń została ucałowana tyle razy, że zaczęłam się obawiać o całość safianowej rękawiczki. Wreszcie o godzinie dziewiątej wieczorem cesarska rodzina zasiadła do skromnej kolacji w Sali Lustrzanej. Dla mnie była to chwila wytchnienia. Wreszcie mogłam być sobą. Zajęłam honorowe miejsce po prawej ręce maman i natychmiast ukradkiem zrzuciłam z nóg pantofelki, myśląc przy tym, że upłynie jeszcze sporo czasu, zanim nauczę się przez długie godziny stać bez przestępowania z nogi na nogę, żeby ulżyć obolałym stopom. Od znajomych zapachów ślinka napłynęła mi do ust. Pieczeń wieprzowa, wołowy gulasz, kluski ziemniaczane, mocna kawa. Korzystając z chwili, kiedy nikt nie patrzył w moją stronę, przymknęłam oczy i pełną piersią chłonęłam wspaniałe aromaty. Chciałam utrwalić je w pamięci, by kiedy znajdę się w odległym królestwie, móc czasami w sekrecie nacieszyć się smakami domu. Objęłam spojrzeniem zgromadzoną wokół stołu rodzinę. Jak zwykle rozdokazowany Maks, z rumianą twarzą i pucołowatymi policzkami, zawsze najgłośniejszy z nas wszystkich, gdyż uważał, że skoro jest najmłodszy, nie chcemy go słuchać, koniecznie chciał nas uraczyć jakimś sprośnym dowcipem podsłuchanym w stajniach, za co został ostro złajany przez maman. Podchmielony Ferdynand oświadczył buńczucznie, że choć jego ślub nie zapowiada się tak wystawnie jak mój, po dwóch próbach generalnych nie boi się stanąć przed ołtarzem. Potem zaczął mi dokuczać, że zjadłam zbyt dużo klusek i delfin z pewnością nie zechce takiej tłustej żony.
- Je te déteste* - rzuciłam ze śmiechem, pokazując mu język. Ferdynand porwał ostatnią kluskę z mojego talerza i wpakował sobie do ust. - Mam nadzieję, że Maria Beatrycze d’Esté okaże się monstrualnie gruba - dodałam, wydymając policzki. - Kwik, kwik. - Dzieci - zawołała karcąco maman, ale jej oczy się śmiały. Upiła łyk wina i zachichotała. - Mam dla was zagadkę. Ilu Habsburgów trzeba, aby rządzić całym światem? Józef popatrzył na nią z mieszaniną ciekawości i rozbawienia. - Nie mam pojęcia. Ilu? - Tylu, ile Jej Cesarska Wysokość ma dzieci. * Nienawidzę cię. Maman zanosiła się od śmiechu ze swojego żartu. Moi młodsi bracia zawtórowali jej natychmiast, natomiast mnie dowcip nie wydał się specjalnie zabawny. Józef zauważył, że się nie śmieję i z ponurym wyrazem twarzy pogrążył się w rozmyślaniach. Do końca posiłku siedział nachmurzony, od czasu do czasu spoglądając na mnie i ciężko wzdychając. Popatrzyłam na maman, która obdarzyła mnie ciepłym uśmiechem. Poczułam radość w sercu, ponieważ wreszcie była ze mnie dumna. Nie zawiodłam jej w dniu ślubu i jako delfina Francji też jej nie zawiodę. Kiedy wszyscy wypili moje zdrowie, Ferdynand wzniósł kolejny toast - za moją płodność. Spłonęłam rumieńcem. Nikt nie potrafił mnie skonfundować tak, jak on. Ale mimo wprawiających mnie w zakłopotanie żartów brata i tak nie zamieniłabym tego posiłku na żadną koronę świata. Nigdy nie przepadałam za tym, aby znajdować się w centrum uwagi, ale ten wieczór miał szczególne znaczenie. Powiodłam palcem po złotej obwódce wokół talerza, po czym mocno przycisnęłam opuszek do wygrawerowanego cesarskiego herbu na pucharku do napojów, jakby próbując go wytłoczyć na własnym ciele. Moje dzieciństwo, mój dom. Arcyksiężniczka z rodu Habsburgów. Imponujący stół zastawiony kruchą porcelaną i kryształami noszącymi znaki odróżniające nas od innych rodzin tego świata. Ta kolacja miała słodkogorzki smak. Spożywaliśmy ją przy akompaniamencie śmiechów i żartów, ale gdyby ktoś wsłuchał się uważniej w nasze głosy, wyczułby z pewnością, że wesołość jest podszyta melancholią, a żarty wymuszone. Wszyscy mieliśmy przecież świadomość, że podobny wieczór już się więcej nie powtórzy, że po raz ostatni zasiedliśmy do posiłku en familie.
13 Wiedeń, 21 kwietnia 1770 Kiedy obudziłam się w sobotę, na dworze było jeszcze całkiem ciemno. Nigdy przedtem nie musiałam wstawać tak wcześnie. Leżący mi na piersi Mops warknął przez sen, niezadowolony, że nie daję mu spać. Mój ostatni poranek w Wiedniu. Niestety, dane mi go było podziwiać wyłącznie z wysokości fryzjerskiego stołka, kiedy sieur Larsenneur trefił mi włosy, namaszczał baranim łojem zmieszanym z wodą bzową dla zabicia wstrętnego odoru, a potem pudrował mączką z korzenia fiołka. Cztery godziny aromatycznej nudy, szarpania, przyklepywania i ugładzania - wyłącznie po to, żebym się dobrze prezentowała, odjeżdżając. Miałam mieszane uczucia. Chwilami chciałam po prostu wsunąć się z powrotem pod kołdrę i zasnąć, to znowu ogarnęło mnie podniecenie na myśl o otwierających się przede mną perspektywach. Od ślubu per procura tytułowano mnie wyłącznie delfiną, co było szalenie przyjemne, ale jednocześnie trochę przykre. Coraz bardziej odczuwalna obojętność służących napełniała mnie smutkiem. Zawsze tak mi bliscy, teraz wyraźnie oddalali się ode mnie, zupełnie jakby przyszło im służyć zupełnie obcej osobie - Francuzce. Jedynie moja ukochana Eliza nic się nie zmieniła. Zawsze szczera i praktyczna, nie przejmowała się moim wywyższeniem i napominała, żebym nie zadzierała nosa. - Proszę pamiętać o nakazach Mutti*. Arcyksiężniczka ma sprawić, by wszyscy ją pokochali - mówiła podczas dociągania sznurówek gorsetu, dając mi żartobliwego kuksańca pod żebro. * Mama. Zatrzepotałam powiekami, czując wzbierające łzy. - Co ja pocznę bez ciebie we Francji? I w tych wszystkich obcych miejscach, przez które będę przejeżdżać - rozżaliłam się, studiując mapę, na której abbe Vermond wyrysował całą trasę z Wiednia do Wersalu. Bardzo się bałam, że na popasach przydarzy mi się jakaś gafa. Co będzie, jeśli poproszona o wypowiedzenie kilku słów, skieruję je do niewłaściwych osób?! - Król Ludwik z pewnością zatroszczy się o odpowiednią pokojówkę - zaszlochała Eliza. - Ale wierzę, że żadnej z nich arcyksiężniczka nie pokocha tak, jak mnie. Do Francji nie zabierałam nikogo z domowników - w Wersalu uznano, że nasza służba nie jest dość wytworna. Tak więc opuszczałam wszystkich tych, którzy opiekowali się
mną od dzieciństwa, a w długą podróż wyruszałam otoczona samymi hrabinami i księżnymi. Towarzyszące mi damy - najwyższe rangą w całym cesarstwie - przyjaźniły się z moją matką, ale dla mnie były to osoby niemal zupełnie obce. Ukochanych drobiazgów również nie pozwolono mi zabrać. W nowym kraju miałam rozpocząć nowe życie, otoczona zupełnie nowym zestawem przedmiotów. Zanurzyłam dłonie w szkatułce z biżuterią w poszukiwaniu jakiegoś drobiazgu dla synka Elizy. Wyciągnęłam mały medalion, zawieszony na trójbarwnej, purpurowozłotobłękitnej wstążeczce, i wcisnęłam do ręki mojej wiernej pokojówki. - Dla Frycka. Powiedz mu, że to od Toinette. Następnie, pełna wyrzutów sumienia, że nie pomyślałam o tym wcześniej, odsunęłam jej z czoła czepek i wpięłam we włosy emaliowany grzebyk. - Na pamiątkę ode mnie - wydusiłam przez ściśnięte gardło. Po raz ostatni stanęłam przed lustrem w mojej sypialni, podczas gdy Eliza układała mi z tylu fałdy trenu, które przypominały opadające kaskady płynnego jedwabiu. Kiedy skończyła, podała mi wachlarz wymalowany w sceny pasterskie - kolejny prezent od króla Ludwika. - Wszyscy zebrali się już na dole - powiedziała cicho. Impulsywnie pocałowałam ją w oba policzki. - DanĄe. - Tyle tylko potrafiłam powiedzieć, bo szloch dławił mnie za gardło. Dziękuję za wszystko. - Wzięłam głęboki oddech i dumnie uniosłam głowę. Rzeczywiście, na dole już na mnie czekano. Sto trzydzieści dwie osoby - kwiat austriackiej arystokracji, sami najwyżsi rangą reprezentanci cesarstwa Habsburgów. W satynach, jedwabiach i adamaszkach; ze wstęgami, falbankami, rozetkami i riuszkami; upudrowani i wypomadowani; w ogromnych paniers, ze szpadami u boków; poobwieszani orderami i medalami; spowici w obłoki perfum, roztaczający wokół siebie aurę dostojeństwa i ważności. Powiodłam wzrokiem po twarzach zgromadzonych. Aby policzyć tych, których znałam, wystarczyłoby mi palców obu rąk. Dwie poszóstne berlinki dostarczone przez króla Ludwika lśniły w promieniach porannego słońca. Konie dumnie potrząsały głowami przyozdobionymi pękami białych i niebieskich piór. Odjazd Karoliny do Neapolu był niczym w porównaniu z tym, co przygotowano dla mnie. Jej nie żegnały fanfary, kiedy opuszczała Wiedeń, aby połączyć się z ordynarnym, szpetnym idiotą, którego zmuszona była poślubić. Nagle zrobiło mi się jej bardzo żal. Po dziedzińcu kręcił się zaaferowany Maks. Przez kilka ostatnich miesięcy mój
młodszy braciszek wyrósł i zaokrąglił się na twarzy. Wyglądał zupełnie jak nasz zmarły papa. Jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć? - Antonino, zgadnij, ile tu jest koni? - paplał podniecony. - Trzysta czterdzieści dwa. Możesz to sobie wyobrazić? Według Maksa, który zapewnił mnie, że wszystko policzył dwukrotnie, mój orszak miał się składać z pięćdziesięciu siedmiu powozów. Trzydziestu jeźdźców eskorty, dla ochrony przez zimnem w szarych szynelach narzuconych na złotobłękitne uniformy, już czekało w siodłach; konie niecierpliwie waliły kopytami o bruk dziedzińca. Markiz de Durfort i członkowie jego ogromnej świty zajmowali miejsca w karetach, które miały mi towarzyszyć z Wiednia do Wersalu. Komuś, kto to oglądał, żywe kolory mogłyby przywieść na myśl wesoły orszak karnawałowy. Dla mnie były to kolejne plamki na mapie zbyt wielu bolesnych pożegnań, które przeszłam w moim krótkim życiu: śmierć Józefy, odjazd Karoliny i teraz mój własny. Serce uderzyło mi mocniej, oczy zaszły mgłą. Rozejrzałam się w poszukiwaniu maman. Stała obok jednej z berlinek, mówiąc coś do Józefa i abbe Vermonda. Kiedy mnie zobaczyła, przerwała rozmowę. W jej ciemnobłękitnych oczach wyczytałam trzy skierowane do mnie słowa: Nie zawiedź mnie. Natychmiast wyobraziłam sobie szarżę rosyjskich i pruskich kawalerzystów, najeżdżających Austrię z wyciągniętymi szablami, ogarniętych żądzą zdobycia bogatych łupów i zagarnięcia nowych terytoriów. Ruszyłam w stronę maman z twarzą przyobleczoną w maskę habsburskiej dumy i godności. Taką właśnie życzyła sobie mnie widzieć. Ale to była tylko poza. Gardło miałam ściśnięte, a na policzki wypełzał mi rumieniec, jak zwykle kiedy zbierało mi się na płacz. Dwaj stangreci odziani w liberie w barwach Burbonów opuścili schodki berlinki i z nieprzeniknionymi minami stanęli po obu stronach otwartych drzwiczek. Zabrzmiały fanfary. Wiele mnie kosztowało, aby się nie rozpłakać. Maman włożyła mi w ręce jakiś pakiet i zacisnęła na nim moje dłonie. Potem nachyliła się i ceremonialne ucałowała w oba policzki. Cały świat - przynajmniej cały mój świat - zastygł, przyglądając się tej scenie. Maman uroczyście wypowiadała słowa pożegnania, przeznaczone raczej dla ministrów i dworzan niż dla mnie. - Zegnaj, moje najdroższe dziecko. Będzie nas dzielić wielka odległość... Czyń dobro swoim francuskim poddanym, aby mówili, że wysłałam im anioła. Kolana ugięły się pode mną. Ostatnie słowa, jakie słyszałam z ust maman. Już nigdy więcej do mnie nie przemówi. Bolesny jęk wydarł mi się z gardła i nagle wszystko zamazało mi się przed oczami, a ja osunęłam się na ziemię. Nie sprostałam sytuacji, nie pożegnałam się
z godnością, tak jak tego ode mnie wymagano. Znowu dałam się ponieść emocjom, dając maman powód do ubolewania nad moją rozbujałą uczuciowością, ale przecież nawet Karolina, ulepiona z twardszej gliny niż ja, nie wytrzymała w podobnej sytuacji i wyskoczyła z powozu, żeby jeszcze raz zamknąć mnie w uścisku. Usłyszałam przyciszone głosy, jacyś nieznani mi mężczyzna i kobieta ujęli mnie pod łokcie, pomogli wstać i podprowadzili do czekającej berlinki. Kiedy znalazłam się w środku, stangret zręcznym ruchem wsunął schodki, po czym zatrzasnął i zaryglował drzwiczki, więżąc mnie we wnętrzu najwspanialszej złotej klatki, jaką kiedykolwiek zbudowano w celu przewiezienia ludzkiego ładunku. Miękkie siedziska i oparcia były obciągnięte jedwabiem, kunsztowne hafty na poduszkach przedstawiały cztery pory roku. Ja siedziałam na wiośnie, naprzeciwko siebie miałam zimę i lato, natomiast jesień przyciśnięta została deniere hrabiny von Waldheim, eleganckiej, ale głupiej kobiety, której przypadł zaszczyt towarzyszenia mi w podróży. Fanfary obwieściły odjazd. Stangret ujął lejce i konie ruszyły stępa. Odwróciłam się prędko i przyciskając twarz do wielkiej szklanej tafli, zaczęłam machać do maman. Miałam nadzieję, że mi odpowie tym samym gestem, jednak dawanie upustu uczuciom było czymś, na co matka nigdy sobie nie pozwalała. Jej oddalająca się sylwetka zamazywała mi się przez łzy. Podniosłam do oczu chusteczkę, aby stojący na dziedzińcu dworzanie nie zobaczyli moich podpuchniętych oczu. - Madame la Dauphine*, powinnaś myśleć teraz o Francji - napomniała mnie hrabina łagodnie, wyciągając dłoń w stronę mojego łokcia. Odsunęłam się i ponownie przywarłam do okna, chcąc jeszcze raz zobaczyć maman. Hrabina von Waldheim pouczyła mnie ponownie, że la dauphine nie powinna spoglądać za siebie, tylko zwracać się ku przyszłości, ale puściłam mimo uszu jej metafory. Z głową odwróconą do tyłu i zmiętą chusteczką w dłoni przypatrywałam się zgromadzonym przed Hofburgiem tłumom, dopóki pałac nie zniknął mi z oczu. Tylko jedna dusza mogła mnie pocieszyć w tej bolesnej chwili. Otworzyłam wiklinowy koszyk, stojący u moich stóp, wyciągnęłam Mopsa i posadziłam sobie na kolanach. Natychmiast zaczął lizać moją dłoń i węszyć ciekawie. * Pani Delfina, tytuł żony francuskiego następcy tronu. - Mam nadzieję, że będziesz, pani, kochać swojego męża delfina tak samo mocno, jak kochasz tego psa - rzuciła hrabina z przekąsem. Popatrzyłam na nią bez słowa. Hrabina była co najmniej trzy razy starsza ode mnie, ale to ja przecież zajmowałam wyższą pozycję. Zmieszana, przygryzła wargi. - To znaczy... Austria ma nadzieję... - zaczęła i urwała.
Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie zmorzy ją sen. Pod wpływem łagodnego kołysania powozu Mops przymknął oczy. Oby moja towarzyszka jak najprędzej uczyniła to samo, modliłam się w duchu. Tuląc psa w ramionach, kręciłam głową na wszystkie strony, chcąc zatrzymać pod powiekami jak najwięcej obrazów ukochanej ojczyzny. Na ulicach Wiednia zebrało się mnóstwo osób pragnących obejrzeć paradny przejazd i życzyć mi szczęścia, więc posuwaliśmy się w iście żółwim tempie. Bruk zasłany był kwiatami. Na widok ich delikatnych główek miażdżonych końskimi kopytami zrobiło mi się przykro. Ludzie wyciągali szyje w stronę przejeżdżających ekwipaży, chcąc zobaczyć mnie z bliska. Policzki mieli zaróżowione z ekscytacji, oczy błyszczące ciekawością. Jakiś starszy mężczyzna, stojący ńa balkonie chronionym kratą z kutego żelaza, wygrywał serenadę na skrzypcach. Pomna nakazów maman, przybrałam dumną pozę i zaczęłam rozdawać uśmiechy, pozdrawiając zgromadzonych, zwłaszcza dzieci, biegnące wzdłuż powozu i ściskające w rączkach małe bukieciki. Nikt nie miał prawa poznać, że mój żołądek z przerażenia wyprawia dzikie harce, że niemal tonę w powodzi perfum i potu, który grubymi strużkami spływa mi po karku i kapie na żółte koronki przy staniku. Wczesnym popołudniem przedmieścia Wiednia zostały za nami. Teraz szlak prowadził przez lasy i pastwiska. Odwróciłam wzrok od monotonnego pejzażu za oknem i sięgnęłam po pakiet, który maman wręczyła mi przy rozstaniu. W środku znajdowały się dwa listy, jeden całkiem nowy, na którym ledwo zdążył zaschnąć atrament, drugi pożółkły ze starości. Zaczęłam od tego nowego. Moja Córko, Właśnie rozpoczynasz długą podróż. Choć nie szczędziłam wysiłków, aby jak najlepiej przygotować Cię na czekające Cię zadanie, mam świadomość, że nie do końca wypełniłam swój obowiązek. Wiem też, iż nawet jeśli ktoś wysłuchał lekcji, nie znaczy to wcale, że je przyswoił. Przełknęłam ślinę. Czego się spodziewałam? Czułych i pełnych miłości słów? Nie zapominaj, że kiedy wszystko już się dojona, zostaniesz pierwszą kobietą we Francji, ale jednocześnie będziesz obca w tym kraju. Nie wstydź się szukać rady u innych i nigdy nie czyń niczego pochopnie. Zawsze dopytaj się, kogo powinnaś podejmować i o naturę stosunków z danymi osobami. Unikaj poufałości z poddanymi, gdyż ich zaufanie często bywa zwodnicze. Nigdy nie przychylaj się do niczyich próśb, chyba że abbé, hrabia de Mercy, diuk Choiseul albo sam król pozwolą Ci ich wysłuchać. W ten sposób unikniesz mimowolnego uczestnictwa w petits scandales*, w jakie obfituje francuski dwór. jeśli chodzi o świetność twojej pozycji, jesteś najszczęśliwszą ze swoich sióstr. W królu Ludwiku znajdziesz kochającego ojca, który - jeśli na to zasłużysz - będzie Ci także przyjacielem. Kochaj go, ufaj
mu, staraj się odgadywać jego myśli. * Skandaliki. O delfinie nie mogę Ci nic powiedzieć. Znasz moje przekonania. Zona jest we wszystkim poddana swojemu mężowi i jej wyłączną troską powinno być to, aby mu się podobać i spełniać jego życzenia. Zgodne małżeństwo to jedyne prawdziwe szczęście na tym świecie. Wszystko zależy od żony, od tego, czy potrafi być uległa, słodka i zabawna. Napomnienia ciągnęły się przez wiele stron. Mam nie zaniedbywać codziennych modlitw, osiemnastego sierpnia obchodzić rocznicę śmierci papy, starannie dobierać lektury, unikać frywolności i płochości panujących na dworze Ludwika, zdaniem maman biorących się z czytania nieodpowiednich książek. Do tej pory byłaś chroniona przed wzajemnymi animozjami i plotkami, w Wersalu jednak będziesz tańczyła na łebku od szpilki. Trzeba wielkiej zręczności i przenikliwości umysłu, aby się z niego nie zsunąć. Ta szpilka może Ci się wydać ekscytująca, ale może też okazać się najbardziej niebezpieczną salą balową na świecie. Już byłam przestraszona, a list matki napełnił mnie śmiertelną trwogą. Jak miałam zdobyć szacunek Francuzów i stać się jedną z nich, skoro jednocześnie maman kazała mi się ich wystrzegać? Jak miałam przeciwstawić naszą dobrą niemiecką moralność rozwiązłości, która zdaniem matki zżerała dwór w Wersalu niczym armia wygłodniałych moli? Oczywiście matka przykazywała mi również, abym pisywała do niej jak najczęściej, najpierw z podróży, a potem z Wersalu, informując ją szczegółowo, jak mi się wiedzie w nowym życiu i jak sobie radzę z mężem (jej własne słowa). Dodawała też, że mogę mieć pełne zaufanie do hrabiego de Mercy i abbe Vermonda, którym nic tak nie leży na sercu, jak moje dobro. W pierwszy dzień każdego miesiąca wyślę kuriera do Paryża; listy do mnie miej już gotowe, by mu je zaraz wręczyć. Mercy będzie pilnował, aby ja\ najrychlej wyprawić posłańca w drogę powrotną. Możesz też wysyłać listy pocztą, ale wówczas nie pisz o sprawach nieprzeznaczonych dla cudzych oczu. Pisma ode mnie niszcz po przeczytaniu - to mi pozwoli wypowiedzieć się swobodniej. Ja Twoje listy również będę niszczyła. „Taniec na łebku od szpilki”. Uważnie przestudiowałam każde słowo maman i dreszcz przebiegł mi po krzyżu. Petits scandales na francuskim dworze. Czy aby zorientuję się w porę i zdołam ich uniknąć? Złożyłam zapisane przez maman arkusze, wsunęłam je do torebki, po czym sięgnęłam po drugi list. Czarny atrament zbladł i przybrał szary odcień, ale od razu rozpoznałam zdecydowane, zamaszyste pismo i oczy mi się zamgliły. Instrukcje dla moich dzieci na ich duchowej i doczesnej drodze.
Kiedy papa to napisał? Czy sporządził kopię dla każdego z nas, przeczuwając, że któregoś dnia z jego przesłaniem będziemy przekraczali próg miedzy dzieciństwem a dorosłością? Czy wyjeżdżająca do Neapolu Karolina także została zaopatrzona w egzemplarz ojcowych instrukcji? Nakazuję Wam odczytywać te zalecenia dwa razy w roku (to nie było aż takie uciążliwe; wytyczne maman miałam czytać dwudziestego pierwszego dnia każdego miesiąca!), gdyż pochodzą one od kogoś, kto Was kocha ponad wszystko. Odcyfrowując słowa ojca, usiłowałam przypomnieć sobie jego wygląd. Szczera, otwarta twarz, pełne, miękkie wargi, tak często całujące mnie na dobranoc. Wyobraziłam sobie, że jego małe ciemne oczy obserwują mnie teraz z góry. Papa, tyle razy zanoszący mnie do łóżka albo biegający ze mną po łące, kiedy polowałam z siatką na motyle. Pamiętajcie przestrzegać Waszej katolickiej wiary, zarówno w myślach, jak i w uczynkach. Nie sądziłam, aby miało mi to sprawić jakiś trud; byłam przecież przykładną katoliczką. Gorzej z następnym zaleceniem: „nade wszystko nie obdarzajcie nadmiernym uczuciem żadnej rzeczy na tym świecie!”, gdyż mną rządziły przede wszystkim uczucia. Pod tym względem papa był do mnie podobny. Czy zapisywał te słowa, mając u boku swoją metresę, księżnę Auersperg, chichoczącą piskliwie, kiedy z takim wysiłkiem starał się przekazać zasady pobożności swojej licznej progeniturze? Czy odczytując mu przez ramię „strzeżcie się hazardu”, księżna zaśmiewała się do łez, obwieszona kosztownościami, które kupił dla niej za pieniądze wygrane przy karcianym stoliku? W torebce miałam złoty zegarek na łańcuszku, dawniej należący do papy. Był to jeden z nielicznych osobistych drobiazgów, które pozwolono mi zabrać do Francji. Tyle tylko pozostało mi po ojcu - zegarek i ten list, pisany przez człowieka, który kochał życie i wszelkie rozkosze, jakie ono oferowało, a jednocześnie przykazywał swoim dzieciom: Dwa dni każdego roku poświęćcie na przygotowanie do śmierci, tak jakby miała ona zaraz nadejść. W ten sposób nauczycie się, jak powinniście wówczas postąpić, i w ostatniej godzinie nie będziecie zaskoczeni, tylko uczynicie, co należy. Miałam czternaście lat i przyszłość dopiero otwierała się przede mną, więc napomnienia o ostatniej godzinie wydały mi się równie niestosowne jak burzowa chmura, zasnuwająca znienacka rozsłonecznione niebo. Czy papa naprawdę postępował zgodnie z tymi wskazaniami? Pisał te słowa, będąc w pełni sił, kiedy śmierć musiała mu się wydawać jeszcze bardzo odległa. Spadła zupełnie nieoczekiwanie, niczym jastrząb na polną mysz, nie pozostawiając mu wiele czasu na rozmyślania i pokutę.
Niezwykle ważni są towarzysze, jakich sobie obieramy, gdyż często się zdarza, że kierują nas ku pokusom, którym nigdy byśmy nie ulegli, gdyby nie ich wpływy. Przyjaźń jest jedną z największych radości w życiu, jednak musimy wybierać mądrze i nie szafować naszymi uczuciami bez opamiętania. Znowu pomyślałam o księżnej Auersperg. Czy papa kiedykolwiek żałował, że tak lekkomyślnie roztrwonił uczucia na metresę? Czy uświadamiał sobie, ile bólu przysporzył maman? Czy choć przez chwilę brał pod rozwagę jej uczucia? Jeszcze raz przebiegłam wzrokiem wszystkie zalecenia. Czy spisując je, Franciszek Lotaryński dawał swoim dzieciom do zrozumienia, że mają brać przykład z jego słów, nie z czynów? Mimo całej miłości do papy, nagle poczułam pogardę dla jego hipokryzji. Jeśli jednak miałam szczerze wziąć sobie do serca jego napomnienia, to jak szukać prawdziwych przyjaciół na dworze pełnym ludzi domagających się mojej uwagi i względów? Podobnie jak ojciec, ja również nazbyt pospiesznie obdarzałam innych swoim zaufaniem. Nasz orszak wlókł się niemiłosiernie powoli. Sznur powozów był tak długi, że kiedy wioząca mnie berlinka zajeżdżała do jakiegoś miasta czy miasteczka, ekwipaże dyplomatów, sekretarzy, lokajów, kucharzy, praczek i stajennych były jeszcze daleko w tyle. Jechaliśmy od świtu do zmierzchu, co kilka godzin zmieniając konie, a na noc zatrzymywaliśmy się zawsze w z góry wyznaczonym miejscu. Lambach, Nymphenburg (co za śliczna nazwa!), Augsburg, Riedlingen, DonauEschingen nad Dunajem na skraju Schwarzwaldu, Freiburg. Często musiałam wygłaszać kilka słów do lokalnych dygnitarzy, szczęśliwych, że goszczą u siebie przyszłą królową Francji. Maman byłaby ze mnie dumna; ani razu nie zapomniałam podziękować kolejnym gospodarzom za wspaniałe przyjęcie. Mieszkańcy wsi i miasteczek wylęgali na place przyozdobione wiosennymi kwiatami, pulchne dziewczęta o rumianych policzkach częstowały mnie marcepanem i innymi słodyczami. W tawernach rozpromienieni oberżyści uwijali się jak w ukropie, żeby nalać wszystkim piwa, w zamkach i dworach utytułowani właściciele zapewniali wśród ukłonów, że to dla nich zaszczyt, że mogą oddać na mój użytek kuchnie i piwnice z winem. Podróżowaliśmy z własną pościelą i materacami, tak że każda wieziona pchła była naszą własną! O zachodzie słońca towarzyszące mi damy padały ze zmęczenia. Mnie na nogach trzymała młodość, ciekawość i nerwowy żołądek, który ilekroć popełniłam jakąś gafę, od razu wywijał koziołki. Nocami z Mopsem w zgięciu łokcia leżałam z otwartymi oczami, licząc francuskie węzły na baldachimie nad głową i zastanawiając się, co przyniesie kolejny dzień, choć wszystkie były podobne jeden do drugiego. Jak to zwykle w maju, deszcz i słońce towarzyszyły nam na przemian. Wystarczyło, by z nieba spadło choć trochę wody, a moje
damy od razu podnosiły lament, że muszą zatrzaskiwać okna w powozach, żeby nie poplamić wystawnych toalet. Szczególnie wrażliwa okazała się hrabina von Waldheim, u której brak tlenu powodował ataki duszności i prawdziwą histerię. - Ach, umieram - jęczała, niczym karp łapiąc powietrze otwartymi ustami i nacierając skronie esencją octową. Szóstego maja, a więc w dwa i pół tygodnia po tym, jak otrząsnęliśmy z butów pył zalegający dziedziniec Hofburga, zajechaliśmy do opactwa Schuttern, niemal przy samej granicy. Cieszyła mnie podróż przez cesarstwo, byłam dumna z tego, że jestem habsburską arcyksiężniczką, choć wszyscy tytułowali mnie już delfiną. Lasy, łąki, pastwiska, farmy, wioski, miasteczka wypełnione gwarem i radością - to wszystko należało do nas. Kiedy już tylko krok dzielił orszak od domeny Burbonów, moje podniecenie sięgnęło zenitu. Głowę miałam wypełnioną naiwnymi pytaniami, których nie odważyłabym się zadać nikomu, nawet abbé Vermondowi. Czy po francuskiej stronie granicy rosną inne drzewa? Czy tam niebo ma inny odcień błękitu? Ciekawe, co myśleli o nas benedyktyni, kiedy w ich spokojne, kontemplacyjne ustronie wtargnął gwarny, hałaśliwy orszak, wywracając do góry nogami ustalony porządek? W surowej celi, w której miałam spędzić ostatnią noc na austriackiej ziemi, wrzało niczym w ulu. W klasztorze przywitał mnie opat Barthlem, odziany w prosty brązowy habit przepasany sznurem, identyczny jak te, które nosili zakonnicy pozostający pod jego jurysdykcją. Choć rozmawialiśmy tylko przez chwilę, zwróciłam uwagę na łagodność jego oblicza i całkowite pogodzenie z obraną drogą. Widok skromnego mnicha w otoczeniu setki gości, dla których bogactwo i przywileje były jedyną raison d’être* i którzy niewiele czasu poświęcali na sprawy ducha, wzruszył mnie do łez. Markiz de Durfort przyprowadził do mnie jednego z tych światowców, dystyngowanego Francuza w ogromnej białej peruce ze skręconych loków wznoszących się nad imponująco sklepionym czołem, a z tyłu zebranych w gruby warkocz. Podobnie wyniosłe, pogardliwe, spoglądające na wszystkich z góry głowy widywałam wcześniej - w książkach ukazujących rzymskie starożytności. Nieznajomy skłonił się, dotykając niepokalanie białego żabotu pod szyją. - Madame la Dauphine, je suis très honoré de faire votre connaissance. Je suis le comte de Noailles, envoie extraordinaire de la cour de Versailles et de son très grand majesté, Louis Quinze** - wyrecytował, po czym teatralnym gestem wyciągnął z kieszeni jedwabnej kamizelki lornion, osadził na orlim nosie i zmierzył mnie od stóp do głów. A więc ten pyszałek był hrabią de Noailles, specjalnym wysłannikiem króla Ludwika. Miałam nadzieję,
że spodobało mu się to, co zobaczył. * Racja bytu. ** Pani Delfino, jestem zaszczycony, że mogę panią poznać. Jestem hrabia de Noailles, nadzwyczajny wysłannik wersalskiego dworu i Jego Wysokości króla Ludwika XV Hrabia i markiz rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami, ale choć bardzo się starałam, niewiele udało mi się zrozumieć, bo jak większość Francuzów mamrotali, prawie nie otwierając ust. Z gestów domyślałam się, że markiz sprzeciwia się hrabiemu, choć ten przewyższał go rangą. Podczas czekającej mnie za kilka dni uroczystości hrabia de Noailles miał reprezentować samego Ludwika. Po stronie austriackiej równym mu godnością był specjalny pełnomocnik maman, książę Starhemberg. W pewnej chwili hrabia zwrócił się do mnie. - Mam nadzieję, że masz pani wszelkie wygody - powiedział sztywno. - Oui, monsieur le comte. Je suis tres confortable. Słysząc to zapewnienie, de Noailles schował lornion i wydął wargi. - Ah, bon. To dobrze - skwitował, po czym ponownie zaczął konferować z markizem. Usłyszałam kilkakrotnie powtórzone słowo remise. Pełnomocnik króla Francji marszczył brwi, wyraźnie z czegoś niezadowolony. - A więc zobaczymy się za dwa dni. Być może - dorzucił szorstko. Jego pożegnalny ukłon był już znacznie mniej głęboki niż powitalny. Kiedy wyszedł, zakłopotany markiz podążył za nim niczym wierny spaniel. Poczułam skurcz w żołądku. Być może? 5 maja 1770 Wasza Cesarska Wysokość, Możliwość towarzyszenia najmłodszej córce Waszej Wysokości w drodze ku Jej świetnemu przeznaczeniu jest największym zaszczytem, jaki mógł mnie spotkać. Przez dwa tygodnie wdzięk’ układne maniery delfiny mogły napełnić dumą Waszą Wysokość i całe cesarstwo austriackie. Urodą, czarem i słodyczą zawojowała bez reszty francuską świtę. Jedynie mój francuski odpowiednik, Phiłippe de Noailles, pozostaje nieczuły na blask słońca, gdy nie oświetla ono jego własnej osoby. Z prawdziwym żalem spieszę donieść, że występując w imieniu swojego kjóla i kraju, który w jego mniemaniu został obrażony, hrabia sprzeciwia się, aby na dokumencie potwierdzającym remise, imiona delfiny, Waszej Cesarskiej Wysokości i cesarza Józefa zostały umieszczone przed imieniem Ludwiga. Obawiam się, że ta odmowa zaakceptowania ustaleń dotyczących remise stawia nas w impasie i że delfina pozostanie na ziemi austriackiej tak długo, aż sporna kwestia zostanie rozstrzygnięta.
Rozstawiłem po drodze kurierów i teraz oczekuję instrukcji Waszej Wysokości. Cesarski pełnomocnik nadzwyczajny George Adam, książę Starhemberg 6 maja 1770 Mój drogi k,siążę Starhemberg, Po rozmowie, jak$ odbyłam na ten temat kjlkf1 tygodni temu z diukiem de Choiseul, odnosiłam wrażenie, że poruszona kwestia dawno już została rozwiązana. Tymczasem dowiaduję się, że jesteśmy niczym ten Syzyf Ledwo wepchnęliśmy Jamien niemal na szczyt wzniesienia, ten stoczył się na dół, porywając nas za sobą. Doszliśmy już bardzo daleko i uważam za niedopuszczalne, aby małostkowe skargi nadętego biurokraty miały nam stanąć na przeszkodzie. Ustępstwa nigdy nie leżały w mojej naturze, ale obecne nieszczęście da się naprawić w ciągu f(ilf(u godzin. Tyle czasu zajmie sekretarzom przygotowanie dwóch kompletów dokumentów. Na jednym jako pierwszy ma zostać wymieniony Ludwig, na drugim Józef i ja. Pokładam ufność w zdolności księcia do rozstrzygnięcia tego proceduralnego sporu; remise musi się odbyć jutro, ta\ jak to zostało zaplanowane, Maria Teresa
14 7 MAJA 1770 - Wasza Wysokość z pewnością niecierpliwie wyczekuje zbliżającej się uroczystości zagadnęła mnie uprzejmie hrabina von Waldheim. Musiałam się ugryźć w język, żeby nie powiedzieć, że to jedna z najgłupszych uwag, jakie w życiu słyszałam. Sieur Larsenneur trefił mi włosy, nakładając na nie pomadę i puder. Siedzący na moich kolanach Mops kichnął głośno, kiedy owionęła go chmura pudru o zapachu bergamotki. Mój piesek znał prawdę; jego drobne ciałko wyczuwało niespokojne uderzenia mojego serca. * Dziadek Kim ja właściwie byłam? Marią Antoniną czy Marie Antoinette? Arcyksiężniczką czy delfiną? Dotarliśmy do Renu, płynnej granicy oddzielającej Austrię od Francji, Habsburgów od Burbonów. Na środku nurtu, na wysokości Kehl po stronie austriackiej, znajdowała się Ile aux Epis, niewielka wysepka porośnięta zwykle dziką pszenicą. Tak mnie przynajmniej poinformował abbe’Vtrmond, mój osobisty atlas geograficzny, jak go czasami nazywałam w żartach. Z chwilą, kiedy tu przybyliśmy, po kwiatkach i zaroślach nie było ani śladu - naturę zastąpiła sztuka, a wszystko dzięki szczodrości mojego przyszłego grandpère. Na środku wyspy stanął elegancki drewniany pawilon, wybudowany wyłącznie na uroczystość przekazania mnie Francuzom. Zaraz po zakończeniu remise miał zostać rozebrany, a meble i tkaniny zwrócone ich prawowitym właścicielom - bogatym mieszkańcom Strasburga po francuskiej stronie Renu. Sieur Larsenneur ukończył swoje dzieło i zdjął okrywający mnie peniuar, chroniący różową robe à l’anglaise. Mops wsunął mi nosek pod spódnicę. Oby tylko nikt nie zauważył, że stanik sukni miałam cały w psiej sierści. Po dwóch stronach wyimaginowanej linii, oddzielającej domenę habsburską od burbońskiej, znajdowały się cztery identyczne pomieszczenia - dwa po stronie austriackiej i dwa po francuskiej. Salon centralny został ogłoszony terytorium neutralnym i to właśnie w nim miał się odbyć akt „przekazania mnie” Francuzom. Z salle de remise miałam wyjść na ich stronę, postawić pierwszy krok na nowej ziemi, bez oglądania się do tyłu, ku ojczyźnie. Od razu przypomniał mi się Orfeusz zstępujący do Hadesu. Na dworze lał ulewny deszcz. Poczułam ulgę, że uroczystość odbywa się pod dachem,
choć drewniany pawilon nieprzyjemnie cuchnął wilgocią. Podczas gdy ja byłam trefiona i przystrajana, damy z mojego orszaku popijały kawę, zajadały słodkie bułeczki, przypominające zwinięty ogonek Mopsa, i raczyły się ploteczkami. Od czasu do czasu przez nieszczelny dach do środka wlewał się strumyczek wody i wówczas pospiesznie zmieniały miejsce, ratując swoje aksamity i jedwabie. Wyobrażałam sobie, że po latach będą opowiadały o tym dniu dzieciom i wnukom. Ciekawe, co zapamiętają? Ze delfina nosiła różową suknię? Ze została przyłapana przez hrabinę von Waldheim na obgryzaniu paznokci? Ze osobiście nalewała im kawę, szczęśliwa, że może porozmawiać po niemiecku? Niemal namacalna atmosfera wyczekiwania kazała mi myśleć o Wiedniu, o wieczorach w Hofburgu albo w Schönbrunnie, kiedy ogarnięta tremą stałam z rodzeństwem za kulisami dworskiego teatru przed rozpoczęciem występu dla gości. Ze wszystkich towarzyszących mi osób jedynie sieur Larsenneur znał zasady makijażu obowiązującego na dworze w Wersalu, więc to jemu przypadło w udziale umalowanie mojej twarzy. Tak jak nakazywała moda, nałożył mi na policzki odrobinę różu, po czym roztarł go palcami w dwa idealnie okrągłe szkarłatne koła. We Francji damy wysokiego stanu nigdy nie pokazywały się publicznie z nieuróżowionymi twarzami. Kosmetyk był bardzo drogi, więc jego obecność na policzkach stanowiła dowód bogactwa i wysokiej rangi. Sieur Larsenneur musnął mi jeszcze wargi szminką, nadając im kształt serduszka. Bielidło uznał za zbędne. Jego zdaniem byłam na tyle młoda i miałam wystarczająco jasną karnację, że nie potrzebowałam tego mazidła, z takim upodobaniem stosowanego przez starzejące się arystokratki. Przejrzałam się w małym lusterku. Ze szklanej tafli popatrzyła na mnie zupełnie obca osoba - dojrzalsza i bardziej światowa, ale równie jak ja wystraszona tym, co ją czekało, przyszłością, na którą nie mogła przygotować najgrubsza nawet warstwa karminu na twarzy. Jak zwykle skwaszona hrabina von Waldheim zbliżyła się do mnie w obłoku wody lawendowej. Czując znajomy zapach, zapragnęłam zamknąć oczy i zapaść w sen. Wyciągnęła do mnie rękę. - Madame, pora się przebrać - powiedziała, podczas gdy Mops z zapałem obwąchiwał jej palce. Nieprzytomna ze zdenerwowania, spróbowałam zażartować. - Czy nie dosyć się naprzebierałam dla Jego Arcychrześcijańskiego Majestatu i dla Jego Wysokości Delfina? - Trzeba zmienić suknię, madame. Nie do końca rozumiałam, o co jej chodzi. - Czyżby ta, którą mam na sobie, była nie dość ładna?
- Zostało uzgodnione, że madame zostanie oficjalnie przebrana. - Kto to uzgadniał? Kto ma prawo nakazywać mi, którą suknię założyć? Hrabina
nie
raczyła
odpowiedzieć.
Zostałam
zaprowadzona
do
pokoju
poprzedzającego salle de remise, gdzie natychmiast otoczył mnie rój dam i pokojówek. W różnobarwnych sukniach - brzoskwiniowych, delikatnie fioletowych, złociście żółtych, intensywnie błękitnych i soczyście zielonych - wyglądały niczym wielki bukiet wiosennych kwiatów. Trzy wielkie kufry z podniesionymi wiekami zawierały zaledwie część mojej bogatej wyprawy. Damy zaczęły wydobywać z nich pończochy z liońskiego jedwabiu, paniers, uszyte w Tours halki i na koniec ciężką suknię dworską, zwaną grand habit de cour, z mięsistego złotogłowiu, z głębokim kwadratowym wycięciem odsłaniającym mój nazbyt skromny biust. Bawet zdobiła drabinka kokard z błękitnego jedwabiu, a dopasowane rękawy do łokcia kończyły się delikatnymi engageantes. Moje towarzyszki dotykały każdej sztuki odzieży z taką czcią, jakby to były naczynia i szaty liturgiczne. Czyjeś obciągnięte rękawiczkami dłonie zapięły mi kolię - potrójny sznur pereł wielkości ziaren grochu, stanowiący obramienie dla ogromnego szafiru czystej wody. Klejnot był kolejnym prezentem od króla Ludwika. Ktoś uklęknął przede mną i pomógł mi wsunąć stopy w satynowe pantofelki na wysokich obcasach i z błękitnymi rozetkami na czubkach. Jeszcze ktoś inny naciągnął mi na ręce długie do łokcia białe rękawiczki. Moje austriackie szaty - różowa robe à l’anglaise, spódnica, bielizna, pantofelki i rękawiczki - zostały rozchwytane przez usługujące mi damy, szczęśliwe, że trafiły im się takie pamiątki. Na koniec moje towarzyszki ustawiły przede mną trzy ogromne lustra, abym mogła się obejrzeć ze wszystkich stron. Ze zwierciadła spojrzała na mnie niebieskooka dziewczyna o spojrzeniu spłoszonej sarny, w bufiastej toalecie wyglądająca niczym ogromny, naszpikowany błyskotkami ptyś. Mops gorliwie obwąchiwał ciężkie zwoje jedwabiu w poszukiwaniu znajomych zapachów. Byłam tak ciasno zasznurowana, że nie mogłam zgiąć się w pasie, więc wykonałam głębokie plié* i porwałam go w ramiona. Mój piesek natychmiast przystąpił do obgryzania jednej z kokard przy staniku, najwyraźniej biorąc ją za apetyczną kość. - Oh, nein - zawołała hrabina von Waldheim i wyciągnęła ręce, aby mi go odebrać. Mops warknął, a ja mocniej przytuliłam go do piersi. - Psa nie ma na liście rzeczy, które Wasza Wysokość może zabrać ze sobą do Francji. - Jak to? - zawołałam żałosnym głosikiem. - Przecież dla mnie jest to najdroższe na świecie stworzenie.
Poczułam łzy wzbierające w kącikach oczu. Jeśli pozwolę im spłynąć po policzkach, rozmażę sobie makijaż. Maman będzie oburzona, kiedy się dowie o mojej słabości. Nie mogłam się jednak powstrzymać. W podróży do Francji oprócz abbé Vermonda towarzyszyli mi wyłącznie obcy. Mops był moją jedyną pociechą. * Przysiad. - Przecież to mój przyjaciel i ulubieniec. - Mocniej przycisnęłam do piersi jędrne ciałko, po które wyciągało się tyle rąk. - To pies niemiecki - zaczęto mi perswadować. Oczywiście, że niemiecki, głupcy, pragnęłam krzyknąć. - Madame la Dauphine, we Francji mają wiele psów. Jestem pewna, że król ofiaruje pani francuskiego pieska, żeby sprawić pani przyjemność. - Nie chcę francuskiego pieska, chcę Mopsa - upierałam się, zagryzając dolną wargę. Oni naprawdę to zrobią, zabiorą mi go... - Możesz, pani, zachować zegarek twojego ojca, ale nie psa. - Dlaczego zegarek mogę, a psa nie? - wydusiłam ze ściśniętego gardła. - Ponieważ twój ojciec był Lotaryńczykiem - urodzonym we Francji - odparła hrabina von Waldheim cierpko. - To znaczy na ziemi, która obecnie należy do Francji - dodała pod nosem. Domyślałam się, że perspektywa zrelacjonowania mojej matce, że la dauphine urządziła scenę w salle de remise, upokarzając cesarstwo Habsburgów i plamiąc łzami jedwabny bawet, niespecjalnie przypadła jej do gustu. Od razu wyobraziłam sobie następstwa skandalu. Wspaniałe plany maman obrócone w niwecz, pokój cesarstwa - może nawet pokój całej Europy - zagrożony. A wszystko dlatego, że odmówiłam rozstania z ulubieńcem. Już słyszałam płynące z ust matki pogróżki, że zostanę zamknięta w klasztorze po kres swoich dni. Potem pospieszne, wstydliwe wydanie mnie za mąż za jakiegoś podrzędnego saskiego księcia. Gniew maman, tak straszny, że pewnie nawet nowicjat byłby znośniejszy. Nie, nie wolno mi zmieniać przeznaczenia, choć ze wszystkich ofiar, jakie musiałam ponieść, ta była jeśli nie najboleśniejsza, to z pewnością najbardziej szokująca. Bojąc się, że jeśli zaczną mi wyrywać Mopsa siłą, zrobią mu krzywdę, po raz ostatni zanurzyłam twarz w miękkim futerku, wdychając znajomy zapach, pocałowałam go w czubek głowy, po czym z ociąganiem podałam hrabinie. Ta wręczyła mi płócienną chusteczkę. Przez kilka chwil pozostawiono mnie w spokoju, abym mogła dojść do siebie. Książę Starhemberg otworzył drzwi salle de remise i oto znalazłam się w środkowym pomieszczeniu pawilonu. Przede mną znajdowały się jeszcze dwa pokoje, a za nimi Francja.
- Madame la Dauphine, nie zapomnij podziękować arcybiskupowi Strasburga za wypożyczenie tych wspaniałych tapiserii do przyozdobienia komnat - powiedział książę, wskazując barwne arrasy zwisające ze ścian. Gruby dywan oraz krzesła z kunsztownie rzeźbionymi poręczami i zapieckami także pochodziły z pałacu arcybiskupiego, podobnie jak ogromny, nakryty obrusem z błękitnego jedwabiu stół, ustawiony na samym środku sali i symbolicznie oddzielający Francję od Austrii. Przy „francuskim” końcu siedział hrabia de Noailles, ten sam, który witając mnie dwa dni wcześniej w imieniu swojego monarchy, poświęcił mi tak niewiele uwagi. Za jego plecami tłoczyli się dworzanie, barwni i krzykliwi niczym stadko papug. Tak grubych warstw bielidla i różu oraz tylu ponaklejanych na policzki muszek nie widziałam nawet na twarzach aktorów występujących na deskach Burgtheater. Chcąc, aby moje podziękowanie dla arcybiskupa nie wypadło zdawkowo, podeszłam do tapiserii, żeby lepiej obejrzeć wyobrażone na nich sceny mitologiczne. Tematyka antyczna nie była mi całkiem obca. Na polecenie maman abbé Vermond wbijał mi do głowy greckie mity, szczególny nacisk kładąc na te, które zawierały jakąś naukę moralną: puszka Pandory, szalony, zakończony upadkiem lot Ikara. Teraz szłam od arrasu do arrasu, coraz szerzej otwierając oczy ze zdumienia. Oto pomieszczenie, w którym miałam oficjalnie zostać oblubienicą Francji, zdobiły haftowane jedwabną nicią sceny opowiadające historię zaślubin Jazona i Medei. Nawet ja, tak niedoskonale wykształcona, wiedziałam, że związek tych dwojga skończył się tragicznie - porzucona przez męża Medea zamordowała własne dzieci! Gdybym nie była córką maman, z pewnością uznałabym to za zły omen, ale przecież uczono mnie, aby nie wierzyć w przesądy. Zabobon czy nie, nagle tkaniny wydały mi się w wyjątkowo złym guście. Ciekawe, czy ktoś poza mną zauważył, jak niefortunnie wybrany został temat przedstawień? I nagle przyszła mi do głowy kolejna myśl: a jeśli arcybiskup zrobił to specjalnie? Byłoby to bardzo okrutne z jego strony, nie zasługiwałam przecież na podobne powitanie. Na stole leżały dwie wersje dokumentu potwierdzającego remise, jedna z imieniem Ludwika poprzedzającym imiona habsburskich władców, i druga, na której przed królem Francji wymienieni zostali Józef i maman. Zgodnie z protokołem hrabia de Noailles krótko przywitał mnie i wszystkich członków austriackiej delegacji, po czym przystąpił do odczytywania warunków remise. Było to bardzo nudne, zwłaszcza że z wyszukanego prawniczego języka niewiele potrafiłam zrozumieć. Oczywiście kiedy hrabia złożył dokument i zapytał, czy wszystko jest dla mnie jasne, powiedziałam, że tak, i obdarzyłam jego świtę promiennym uśmiechem.
Nagle rozległ się jakiś trzask, więc odwróciłam głowę w poszukiwaniu źródła hałasu. W przeciwległym kącie pokoju ktoś mocno zniecierpliwiony uchylił drzwi prowadzące do Francji. Przez chwilę w szparze mignęła mi twarz kobiety - w kształcie zbliżonym do serca i z brwiami zarysowanymi w dwa idealne łuki. Ciemne oczy pod nimi spoglądały czujnie, niemal wrogo. Hrabia de Noailles skończył odczytywanie dokumentów, zwinął je każdy osobno, przewiązał czarną wstążką, zapieczętował, po czym wręczył najbliższemu z dworzan. Ten przekazał je innemu, i dopiero tamten schował oba zwoje do przygotowanej szkatuły. Nadszedł czas pożegnania. Niczym w menuecie moi austriaccy dworzanie podchodzili do mnie po kolei, kłaniali się, całowali moją dłoń, po czym bardzo wolno odchodzili tyłem i znikali za drzwiami prowadzącymi do Austrii. Jako ostatni zbliżył się książę Starhemberg. Dla niego pożegnanie ze mną oznaczało wypełnienie dyplomatycznej misji. Może to było tylko złudzenie, ale wydawało mi się, że kiedy ucałował koniuszki moich palców, na jego twarzy odmalowała się ulga. Drzwi po stronie austriackiej zamknęły się z głośnym trzaskiem. Świta rodaków odeszła, pozostawiając mnie samą pomiędzy obcymi. Ogarnęła mnie panika. Nigdy przedtem nie czułam się słabsza i bardziej krucha, mniej pewna, czy zdołam udźwignąć ciężar złożony na moje barki. Jednocześnie nigdy z równą wyrazistością nie uświadamiałam sobie, że nie wolno mi ujawniać tego, co czuję. Hrabia de Noailles wsta! od stołu i podał mi dłoń. Kładąc na niej swoją, poczułam dławiącą gulę w gardle i szczypanie pod powiekami. „Niech inne kraje prowadzą wojny, ty, szczęśliwa Austrio, żeń się”, przypomniałam sobie nasze rodzinne motto. Kruchy alians między dwiema monarchiami właśnie ważył się na szali. Wyciągnięta dłoń hrabiego de Noailles wskazywała drogę obowiązku, na którą wkraczałam. Maman, zamieszkujący nasze potężne cesarstwo kupcy, rzemieślnicy i chłopi, każdy minister, każda najskromniejsza nawet dójka gorąco wierzyli, że wypełnię powierzone mi zadanie, stanę się gwarantką sojuszu, który powstrzyma Rosję i Prusy przed zbrojną napaścią, a mężom, synom, ojcom i kochankom pozwoli pozostać w domach, kantorach, kuźniach, warsztatach czy przy pługach. Niewidzialne ręce otworzyły drzwi prowadzące do pierwszej z komnat po francuskiej stronie. Kroczyłam powoli między dwoma szeregami gnących się w ukłonach francuskich dworzan. Bębnienie wody o dach ustało, widocznie deszcz przestał padać. Nie było odwrotu, musiałam iść naprzód. Jeszcze tylko kilka kroków, a ujrzę promienie francuskiego słońca, przywitam mój nowy dom, rodzinę i królestwo. Oprócz obdarowania męża synem, czekał mnie jeszcze jeden obowiązek - sprawić, aby wszyscy mnie pokochali. Przełknęłam ślinę i
wyżej uniosłam głowę, dumna ze swojej łabędziej szyi (słowa maman) i spadzistych ramion. Ale ciężar odpowiedzialności okazał się zbyt wielki. Przez ponad dwa tygodnie przemierzałam rozległe cesarstwo austriackie. Berlinki ofiarowane przez króla Ludwika okazały się szczytem luksusu, ale przecież nie spodziewałam się, że będę w nich spędzała po dziesięć godzin dziennie, skazana na towarzystwo hrabiny von Waldheim, pochrapującej głośno, a potem budzącej się, żeby dokończyć zdanie, które zaczęła, zanim zapadła w drzemkę. Musiałam wysłuchiwać niezliczonych przemów w miastach i miasteczkach, wieczorami grywać w karty i udzielać się towarzysko, tak że na sen niemal zabrakło mi czasu. Padałam ze zmęczenia, a przecież nigdy nie zaniedbałam szczodrze wynagrodzić najpiękniejszymi uśmiechami zarówno podejmujących mnie gospodarzy, jak i zwykłych gapiów, bo zależało mi, żeby wszyscy dobrze wspominali przejazd delfiny, a także mnie samą, maman i Józefa, władców naszego kraju. Poranne przygotowania do uroczystości remise okazały się mocno stresujące, a na dodatek w ciągu ostatnich chwil, jakie spędzałam na ojczystej ziemi, odebrano mi Mopsa. Dłużej już nie potrafiłam nad sobą panować. Te formalności w salle de remise, rozwlekłe przemowy, długie dokumenty, górnolotnie brzmiące słowa. To oglądanie mojej osoby - gromada starców w antycznych perukach, w dworskich butach z czerwonymi obcasami, chłonących każdy szczegół mojej twarzy, koafiury, sukni, kosztowności... Ich spojrzenia, jednocześnie zblazowane i ciekawskie... zupełnie jakbym była zwykłym przedmiotem transakcji czy kolejnym egzotycznym kuriozum przeznaczonym do WunderĄabinetf króla Ludwika. Wśród francuskich dygnitarzy dostrzegłam kobietę zaglądającą wcześniej przez uchylone drzwi. Jej widok uświadomił mi, jak bardzo br.akuje mi matki. Nieznajoma dama nagle wydała mi się jedyną życzliwą duszą w otaczającym mnie morzu obcych twarzy. Przypadłam do niej ze szlochem i mocno objęłam w talii, kryjąc spłakaną twarz na jej łonie. Moje gorące łzy skapywały na szarobłękitny prążkowany stanik obcej arystokratki, która stała nieruchomo, z rękami opuszczonymi wzdłuż boków. - To nie comme il faut - odezwała się wreszcie, zimnym, odpychającym tonem. Postawę miała sztywną niczym fiszbiny obciskającego ją gorsetu. Natychmiast odsunęłam się kilka kroków i podniosłam dłoń, aby otrzeć łzy. - To naruszenie etykiety. Z obecnych tu osób najwyższy rangą jest mój mąż i to jemu należy się pierwszeństwo oficjalnego powitania delfiny. A więc zostałam zbesztana. - Kim jest pani mąż? - zapytałam pokornie, czując się niczym zbity pies.
- To hrabia de Noailles - odparła, wskazując mi go władczym gestem. - Och - uśmiechnęłam się. - Ależ my się już znamy. Monsieur le comte i ja jesteśmy starymi znajomymi, jeśli mogę tak powiedzieć. * Gabinet osobliwości. Mój niewinny żarcik nie spotkał się z uznaniem. Hrabina zbliżyła się i wyszeptała prosto do mojego ucha. - Madame la Dauphine, nie uchodzi żartować z czegoś, czego nie wiesz albo nie rozumiesz. Zasady etykiety, które ułożył sam Król Słońce, pradziad obecnie panującego suwerena, stanowią o istocie dworu w Wersalu, niczym gorset trzymając w karbach nasze zachowanie i obyczaje. Kiepskie porównanie, pomyślałam. Gdybyś tylko wiedziała, jak bardzo nienawidzę gorsetów i wszystkiego, co krępuje ruchy. Na głos jednak powiedziałam posłusznie: - Oui, madame - choć nie miałam pojęcia o francuskich obyczajach, protokole czy etykiecie. Hrabia de Noailles skłonił się przede mną, jednak nie tak nisko, jak pozostali. Zaczęłam się zastanawiać, czy to może dlatego, że jest stary - oceniałam go na co najmniej czterdzieści lat - i zgięcie kolana przychodzi mu z trudem. - Dlaczego nie wszyscy kłaniają się w taki sam sposób? - zapytałam moją nową mentorkę, kiedy już mi ją oficjalnie przedstawiono jako hrabinę de Noailles. Jej dyg również riie był tak głęboki, jak ukłony pozostałych dam. - Głębokość ukłonu zależy od statusu składającego go oraz od różnicy między jego rangą a rangą tego, komu okazywane jest uszanowanie - odparła. Nawet moja dawna guwernantka, zmarła hrabina von Lerchenfeld, nie pouczała mnie równie wyniosłym tonem. Możesz się, pani, nie obawiać. Pod moim nadzorem szybko przyswoisz sobie zasady etykiety. Zdobyłam się na pełen wdzięczności uśmiech. - Merci, madame. - Madame Etiquette, miałam ochotę dodać. - Zawsze do usług - odparła. - Jako dame d’honneur* i tytularna opiekunka delfiny jesteś, pani, przecież jeszcze bardzo młoda - będę zawsze stała u twojego boku, aby służyć radą w przypadku błędu czy wahania. * Dama dworu. O Boże drogi! A więc ta kobieta miała nadzorować mój dwór i zajmować pierwsze miejsce w mojej świcie. A taką miałam nadzieję, że to stanowisko przypadnie komuś młodszemu, z kim mogłabym się zaprzyjaźnić, albo przynajmniej damie posiadającej urocze małe dzieci, z którymi mogłabym się bawić. Nie chciałam niańki, guwernantki czy - co gorsza
- zastępczej matki. Mój kolejny uśmiech był już tylko słabym cieniem poprzedniego. - Będę niezwykle wdzięczna - skłamałam. Odwróciłam głowę, wypatrując abbé Vermonda i sieur Larsenneura. Chciałam sprawdzić, czy aby na pewno wsiadają do jednego z ekwipaży przeznaczonych dla mniej ważnych rangą członków mojej francuskiej świty. Hrabina de Noailles zajęła miejsce obok mnie w berlince. Na wysokości Ile aux Epis, ale już po francuskiej stronie, leżał Strasburg, pierwsze miasto, które miałam odwiedzić w mojej nowej ojczyźnie. Ulice były pełne ludzi, niczym przy święcie, wokoło rozbrzmiewała muzyka. Miałam wrażenie, że na moje powitanie otworzyły się bramy niebios. Kolorowe flagi i proporce kołysały się w powietrzu, balkony domów udekorowane były kwiatami i wijącymi się pędami dzikiego wina, poprzebierane za pasterzy i pasterki dzieci tańczyły na ulicach, trzymając w dłoniach oplecione barwnymi wstążeczkami laski. Inne toczyły po ziemi wielkie drewniane obręcze, z którymi biegły za moim powozem. Matki trzymające na rękach swoje najmłodsze pociechy podnosiły je wysoko, żeby one też mogły zobaczyć delfinę. Przed tawerną kobiety w strojach regionalnych odtańczyły specjalnie dla mnie tradycyjny taniec chłopski. Byłam oczarowana, a mój uśmiech z każdą chwilą stawał się pełniejszy. Od zgromadzonych na ulicach ludzi promieniowała radość i tyle... (czy odważę się wypowiedzieć to słowo?) tyle miłości. Czy jakiejkolwiek zagranicznej księżniczce zgotowano kiedyś cieplejsze przyjęcie? Przy dźwiękach fanfar wioząca mnie berlinka wjechała na główny plac miasta. Sztrasburscy dygnitarze czekali na stopniach katedry. Osłaniając oczy przed słońcem, powiodłam wzrokiem po koronkowych maswerkach, ostro rysujących się na tle nieba. Bogu z pewnością musiała się podobać ta wspaniała budowla wzniesiona na jego chwałę. Wśród sztywno wyprostowanych szwajcarskich gwardzistów dostrzegłam także kilku chłopców w identycznych jak dorośli uniformach. Najstarszy z nich miał nie więcej niż dziesięć, jedenaście lat. Kiedy wspinałam się na stopnie przed katedrą, cały plac rozbrzmiał okrzykiem: Brava la dauphine! Odwróciłam się i pozdrowiłam dłonią tłumy, a pulchnej dziewuszce o najjaśniejszych włosach, jakie kiedykolwiek widziałam, posłałam w powietrzu pocałunek. Mer dosłownie giął się wpół. Przestraszyłam się, że jeszcze zrobi sobie krzywdę. - Willkommen, madame. Ich bin hier der Bürgermeister, monsieur d’Autigny.* Położyłam mu dłoń na ramieniu i powiedziałam łagodnie:
- Pardon, monsieur le maire. - W tłumie otaczających go dostojników dostrzegłam arcybiskupa Strasburga, Constantine’a de RohanRochefort, który był moim dalekim kuzynem. – Messieurs - zwróciłam się do wszystkich zebranych - s’il vous plaît, ne parlez pas l’allemand. Dès aujourd’hui, je comprends - et je parle - seulement le franais - To było prawdą. Dzisiejszego dnia stałam się Francuzką i odtąd miałam mówić wyłącznie w języku nowych rodaków, udając, że nie rozumiem ojczystej mowy. Tłum nagrodził mnie wiwatami. To byli teraz moi poddani. Najchętniej uściskałabym ich wszystkich po kolei! * Witaj, pani. Jestem tu burmistrzem. Nazywam się d’Autigny. ** Panowie, proszę nie mówić do mnie po niemiecku. Od dziś rozumiem - i mówię tylko po francusku Ceremonia powitalna trwała całą godzinę. Wesołość na ulicach nie ustawała. Wieczorem miasto rozbłysło światłami. Po uroczystej kolacji w pałacu arcybiskupim obejrzałam spektakl teatralny, a potem z całym orszakiem udałam się nad rzekę. Nie zważając na ciężar sukni, lekko wbiegłam na most z barek, żeby patrzeć, jak noc zamienia się w dzień, kiedy pod niebo wystrzeliły fajerwerki. Na szczęście byłam zbyt podniecona, aby odczuwać zmęczenie, bo gdy tylko ostatnia kaskada z sykiem utonęła w nurtach Renu, zaprowadzono mnie z powrotem do pałacu, gdzie właśnie rozpoczynał się bal. Przebrałam się szybko i w pięknej sukni z różowej mory zeszłam na dół po szerokich marmurowych schodach. Francuzi spodziewali się, że będę siedziała na podwyższeniu i tylko obserwowała tańczących niczym stara, zniedołężniała arystokratka. Ja jednak nie potrafiłam tkwić jak kołek w jednym miejscu, kiedy słodkie dźwięki skrzypiec przyzywały mnie na parkiet. Dzwony kościelne dawno już ogłosiły północ, kiedy ziewająca rozpaczliwie za wachlarzem hrabina de Noailles odprowadziła mnie do sypialni. Tam pod jej nadzorem cała gromada dam - nie zwykłych pokojówek, tylko baronowych i markiz - zajęła się moją wieczorną toaletą. Najwyraźniej każda z nich miała z góry wyznaczone zadanie, które wypełniała z takim przejęciem, jakby wysuwanie szpilek z włosów delfiny, odpinanie brosz, rozsznurowywanie gorsetu, zdejmowanie pantofelków, pończoch i koszuli, było prawdziwym zaszczytem. Czy naprawdę potrzeba było aż tylu kobiet do przyniesienia miski z wodą i szmatki do obmycia twarzy? Madame Etykiecie przypadł honor podania mi koszuli nocnej, gdyż - jak mi wyjaśniła - ze wszystkich asystujących mi dam była najwyższa rangą. W Austrii przy ubieraniu i rozbieraniu pomagała mi wyłącznie Eliza. Ciekawe, co by sobie pomyślała, widząc mnie w takiej sytuacji? Pewnie najpierw zaśmiałaby się gromko, apotem (walcząc z atakiem czkawki) przepraszałaby za brak szacunku.
Wyciągnęłam się na łóżku i przymknęłam oczy. Ktoś zdmuchnął świecę; przytłumione miękkim dywanem kroki oddaliły się, po czym ucichły. Nareszcie. W samotności mogłam spokojnie zrekapitulować wszystkie wydarzenia dnia. Moje pierwsze godziny na francuskiej ziemi. Uśmiechnęłam się w ciemnościach. Kochali mnie! Maman, dokonałam tego!
15 Kolejny dzień wstał szary i mglisty. Z samego rana z całym orszakiem udałam się na mszę do katedry. U wejścia czekał bratanek arcybiskupa, biskup koadiutor Ludwik, książę de Rohan, który przywitał mnie niezwykle górnolotną przemową. Spoglądając na tego księcia Kościoła, nie bardzo potrafiłam go sobie wyobrazić poświęcającego się Bogu i jego dziełom. W okrągłej jak księżyc twarzy błyszczały małe ciemne oczka, w których widziałam nieposkromioną ambicję i żądzę władzy; spod pudrowanej peruki wysuwały się kasztanowate pukle, obwieszczające całemu światu, że w przeciwieństwie do dostojnego stryja arcybiskupa, książę de Rohan jest jeszcze młody; spod rękawów liturgicznych szat wyglądały koronkowe mankiety eleganckiego surduta z zielonego adamaszku. - Nareszcie! - Biskup koadiutor wyciągnął do mnie obie ręce, prezentując w całej okazałości kosztowne koronki opadające na smukłe przeguby. - Oczekiwaliśmy przybycia Waszej Wysokości z zapartym tchem. - Jego oddech śmierdział czosnkiem, upierścienione dłonie niemal miażdżyły mi palce. - Madame la Dauphine, jesteś pani zbyt młoda, aby wiedzieć, jak bardzo podziwiam Jej Cesarską Wysokość, pani matkę. - Ręce miał wilgotne i jakby tłuste, tak że kiedy udało mi się wyrwać z jego uścisku, ukradkiem wytarłam dłonie o spódnicę. - Dla nas pozostaniesz żywym ucieleśnieniem ducha naszej ukochanej cesarzowej, którą Europa od tak dawna czci i podziwia. Żywym ucieleśnieniem ducha? O ile się orientowałam, moja matka nie była jeszcze martwa. Tymczasem mój daleki krewniak prawił dalej: - Uosabiasz, pani, że ośmielę się tak powiedzieć, ducha ukochanej cesarzowej, którą Europa podziwia i wielbi, tak jak podziwiać i wielbić będzie ją potomność. - Tu zajrzał mi głęboko w oczy, jakby chciał się upewnić, czy warto mnie dodać do kolekcji pierścieni i buteleczek z pachnidłami. Poczułam się bardzo nieswojo. Zanim zaczęła się msza, zdążył mnie jeszcze uraczyć długim wykładem na temat swojej erudycji i światowych manier: posiada ogromną bibliotekę (a w niej taki skarb, jak egzemplarz Biblii Gutenberga), zgromadził wspaniały zbiór dzieł sztuki i starożytności, jego kolekcja złotych i emaliowanych tabakierek nie ma sobie równych. Nie wiedziałam, co maman sądzi o tym człowieku, ale dla mnie od pierwszej chwili stało się oczywiste, że książę de Rohan zabiega przede wszystkim o dobra ziemskie, natomiast jego poświęcenie służbie bożej niewiele ma wspólnego z prawdziwym powołaniem. Nie chciałam spotykać go po raz
drugi i miałam szczerą nadzieję, że Jego Obłudność na zawsze pozostanie w Strasburgu, a ja nigdy więcej tam nie zawitam. Po spotkaniu z księciem de Rohan marzył mi się jak najszybszy wyjazd z tego miasta. Czułam się tak, jakbym zjadła coś nieświeżego, co pozostawiło w ustach ohydny posmak. Wreszcie moja berlinka potoczyła się wąskimi zakurzonymi drogami Francji. - Kiedy spotkam delfina i króla? - zapytałam madame de Noailles. Od samego rana nie potrafiłam myśleć o niczym innym. Chciałam jak najprędzej ujrzeć tego przystojnego młodzieńca, którego twarz znana mi była wyłącznie z portretów i miniatury przysłanej przez jego dziadka. - Czy dopiero po przybyciu do Wersalu? Hrabina roześmiała się z mojej naiwności i wyjaśniła, że formalna prezentacja odbędzie się w lesie Compiegne w Pikardii. - Czy pragniesz, pani, obejrzeć mapę i sprawdzić, ile kilometrów pozostało jeszcze do przebycia? Prawdę mówiąc, wolałabym się zdrzemnąć, ale potulnie skinęłam głową, nie chcąc w niczym uchybić hrabinie albo (broń Boże) nakazom etykiety regulującym sposób podróżowania delfiny i jej dame d’honneur. - A czy w Wersalu odzyskam mojego pieska? - zapytałam, czując falę tęsknoty za Mopsem. - Czy la dauphine nie powinna przede wszystkim myśleć o spotkaniu z mężem? usłyszałam szorstką odpowiedź. - Oczywiście, że bardzo pragnę poznać mon mań - zapewniłam gorliwie. Mojego męża. Dziwnie się czułam, wypowiadając te słowa. Przecież ceremonia naszych zaślubin miała się odbyć szesnastego maja, a więc dopiero za tydzień. Wreszcie czternastego maja, kiedy drzewa stały skąpane w bursztynowym świetle zachodzącego słońca, przejechaliśmy przez most w Berny i zanurzyliśmy się w lasy w pobliżu Compiègne. Nagle w ciszę przerywaną jedynie monotonnym stukotem kół powozu wdarły się dźwięki trąbek i rogów. Naprzeciw nas pojawiła się wspaniała karoca i zatrzymała na samym środku drogi. Wysiedli z niej dwaj mężczyźni, obaj ogromnego wzrostu. W starszym, po wystawnym stroju i szlachetnych rysach, znanych mi z portretów, natychmiast rozpoznałam króla. Kim był jego towarzysz, tego nie potrafiłam się domyślić. Uznałam, że pewnie lokajem, choć w ciemnobrązowym surducie i bryczesach prezentował się raczej jak kramarz albo chłop w świąteczny ubraniu. Co jednak ktoś tak niskiego stanu miałby robić w powozie króla Francji?
Wyskoczyłam szybko z berlinki, omal tracąc równowagę na stopniach. - Grandpère! Z bliska mogłam mu się lepiej przyjrzeć. Nic dziwnego, że uważany był za najprzystojniejszego mężczyznę we Francji. Ten szlachetny profil! Ta dumna postawa! Czarne, skrzące się humorem oczy, pełne, zmysłowe wargi, uśmiechające się na mój widok. Z lekkim sercem podbiegłam do niego i skłoniłam się nisko, aż do stóp. Wysoko nad moją głową rozległ się serdeczny śmiech. - Eh bien, c’est finalement la dauphine. Nareszcie przybyłaś. - Jego Królewska Wysokość ujął moje dłonie, zręcznie pomógł mi wstać i ucałował w oba policzki. Dopiero kiedy cofnął się o krok, zauważyłam, że lekko się garbi. Nic dziwnego. Miał przecież pięćdziesiąt dziewięć lat, więcej nawet niż maman. Jego lokaj trzymał się otwartych drzwiczek karocy, zupełnie niezainteresowany spotkaniem swojego suwerena z nową wnuczką. Z oczami wbitymi w darń, rozbijał czubkiem buta jakąś grudę ziemi. Po chwili nadjechały pozostałe powozy, z których wysypali się dworzanie. Z wielką radością dostrzegłam wśród nich kogoś znajomego. Widok dobrodusznej twarzy diuka de Choiseul od razu dodał mi otuchy. - Nigdy nie zapomnę, że to panu zawdzięczam moje szczęście - przywitałam go, dygając nisko. Nieważne, że Madame Etykieta skarci mnie za kłanianie się komuś niższemu rangą; inaczej nie potrafiłam wyrazić swojej wdzięczności. - Och, nasza mała oblubienica. Tres charmanłe - rozpromienił się król. - Piękna i pełna wdzięku niczym leśna boginka - dodał, teatralnym gestem wskazując prześwit między drzewami. Niepozornie ubrany lokaj uniósł głowę i wówczas ujrzałam jego twarz, przedtem skrytą pod opuszczonym rondem wieśniaczego kapelusza. Wielkie nieba - to przecież był delfin! Z głową przechyloną na jedno ramię zerkał ku mnie z ukosa, najwyraźniej niezdolny zrobić kroku w moją stronę. - Zbliż się, chłopcze, obejmij swoją piękną żonę - zachęcił go król. Delfin - wielki przerażony królik o bladoniebieskich wodnistych oczach - ani drgnął. Uśmiechnęłam się zachęcająco, żeby mu pokazać, że czekam na serdeczne przywitanie. Albo przynajmniej, że go nie ugryzę. Ale uśmiech też nie pomógł. Delfin stał niczym wkopany w ziemię. Skoro nie chciał przyjść do mnie, musiałam wziąć sprawę w swoje ręce. Ten chłopiec nie wiedział przecież, że moje serce też uderza trwożnie. Może po przywitaniu oboje
poczujemy się swobodniej? Tak więc zebrałam fałdy spódnicy, podbiegłam do niego, wspięłam się na palce, ucałowałam w oba policzki i czekałam, co będzie dalej. Ludwik August rzucił mi pełne boleści spojrzenie. Zamarłam. Przecież ja go wcale nie obchodziłam! Czy nie spodobała mu się moja twarz albo fryzura? A może moja suknia nie odpowiadała jego smakowi albo nie gustował w blondynkach? Nie chciałam, aby ktokolwiek zobaczył moje rozczarowanie, więc przywołałam na twarz pogodny uśmiech. Niestety, trochę za późno. Ludwik zdążył zauważyć, jak bardzo jestem zawiedziona. - Musisz, pani, wybaczyć mojemu wnukowi. Jest bardzo nieśmiały i nie przywykł do kobiecych wdzięków - powiedział z nutą rozdrażnienia w głosie. Zbliżyłam się do Ludwika Augusta i ujęłam go za rękę. Dopiero teraz zauważyłam, jak bardzo jestem drobna w porównaniu z nim. Delfin miał zaledwie piętnaście lat, ale mierzył blisko sto osiemdziesiąt centymetrów i był krzepki niczym wieśniak. Mogłabym się skryć w jego cieniu. Dłonie miał mokre od potu, a w jego bladych oczach malowało się tyle udręczenia, że zrobiło mi się go szczerze żal. Z całego serca pragnęłam mu powiedzieć, że jest mi bardzo przykro, że nie mógł sam wybrać sobie narzeczonej, ale obiecuję być dla niego najlepszą żoną, jaką mężczyzna może sobie wymarzyć, nie bardzo jednak wiedziałam, co właściwie kryje się pod słowami „najlepsza żona”, poza obowiązkiem obdarzenia męża jak największą liczbą synów. Nie podobałam się delfinowi, ale przecież musiałam to jakoś znieść. - Jestem pewna, że się nam ułoży - powiedziałam miękko. - Niczym, niczym... - zająknęłam się, próbując przypomnieć sobie monarsze pary Francji, żeby móc uczynić stosownie porównanie, ale nadaremnie. Pamięć zawiodła mnie sromotnie. Król Ludwik dyplomatycznie skierował rozmowę na inne tory. - Madame la Dauphine - zawołał, klaszcząc w dłonie i wskazując powóz - zapewne pilno ci poznać resztę twoich nowych krewnych. W królewskiej karocy było miejsce najwyżej dla dwóch osób. We trójkę - ja w szerokiej spódnicy i delfin z wydatnym brzuchem - gnietliśmy się niczym kury na grzędzie. Król z dumą posiadacza wskazywał mi każde drzewo, każdy listek, każde leśne stworzenie, choć ciasnota powozu znacznie ograniczała jego ruchy. Wypytywał mnie też o podróż i o to, jak mi się spodobała Francja. - Jest nieporównywalnie urocza - odparłam dyplomatycznie, choć dla mnie królestwo Burbonów w żaden szczególny sposób nie różniło się od domeny Habsburgów. Mój kraj kochałam nad życie, ale maman zakazała mi czynienia porównań między Austrią i Francją,
musiałam więc jakoś z tego wybrnąć. Cóż, przynajmniej nie skłamałam. Podczas gdy nasz powóz toczył się w kierunku pałacu w Compiegne, król zabawiał mnie rozmową, swobodnie przeskakując z tematu na temat, zupełnie jakby konwersacja była piłką, którą trzeba utrzymać w powietrzu i za nic w świecie nie dać jej upaść na ziemię. Podziwiałam go za tę umiejętność. Nasza podróż (ukradkiem zerkałam na zegarek papy) trwała ponad dwie godziny i ciągłe wynajdowanie nowym tematów z pewnością nie było łatwe. Delfin wymamrotał zaledwie kilka słów, w dodatku zbyt cicho, abym go zrozumiała, po czym zamilkł na resztę drogi. Czułam, że jego dziadka zaczyna to irytować. Kiedy zajechaliśmy do otoczonego pięknymi ogrodami chateau, też się nie ożywił i dopiero kiedy król zaczął mi tłumaczyć, że pałac to przebudowany dawny pawilon myśliwski, który zawdzięcza swój obecny wygląd inspiracji pracami słynnego Palladia, wyrwał się z osobliwą uwagą, że w całym gmachu jest ponad tysiąc zamków w drzwiach. Niewiele mi to mówiło, ale podziwiałam takt króla i jego upór w zachęcaniu wnuka do rozmowy. Przypominał pana podsuwającego staremu psu smakowitą kość, żeby choć na chwilę wyrwać go z apatii. Po kolacji ruszyliśmy do osobnych komnat sypialnych. U szczytu schodów delfin przystanął, wyciągnął z kieszeni niewielką książeczkę i zerkając na mnie nieśmiało coś w niej zanotował. - Mój dziennik łowiecki - powiedział z ociąganiem. - Ale przecież dzisiaj nie polowałeś - zauważyłam łagodnie. - Wiem. - Jego głos miał miękkie, lekko nosowe brzmienie. Wyczułam w nim nutkę rozczarowania. - Więc co zapisałeś? Mogę zobaczyć? Delfin błyskawicznym ruchem przycisnął książeczkę do piersi. Wyglądał niczym zaszczute zwierzę. - Wybacz mi, monsieur, moją natarczywość. - Nie... c’est bien. W porządku. Możesz zobaczyć. Wyciągnął przed siebie notes, a ja wyjęłam mu go z rąk, otworzyłam na stronie założonej wstążeczką z czerwonego rypsu i spojrzałam na notatkę napisaną drobnym starannym pismem. Entrevue avec la dauphine. Spotkanie z delfiną. Nic więcej? Przynajmniej okazał się na tyle dworny, by nie pisać o swoim pierwszym wrażeniu. A może nie potrafił ubrać w słowa bolesnego odczucia zawodu? Poczułam, że na policzki
wypełza mi rumieniec zażenowania. Pomyślałam szybko, że jeśli matka zacznie się dopytywać o nasze pierwsze spotkanie, a zacznie z pewnością, powiem jej dokładnie to, co chciałaby usłyszeć: iż oczarowałam i bez reszty zawojowałam Ludwika. Nie wspomnę tylko którego Ludwika. Byłaby załamana, dowiedziawszy się, że wszystkie wysiłki, aby z arcyksiężniczki zrobić delfinę, okazały się daremne. Ludwik August dbał o mnie tyle, ile świnia o grzebień. Tego wieczoru do mojej komnaty zawitał królewski złotnik, któremu towarzyszyła hrabina de Noailles. Otworzył skórzaną, wykładaną aksamitem szkatułę i zaprezentował mi pierścionki, spośród których miałam wybrać ślubną obrączkę. Wszystkie wyglądały prawie tak samo: złote kółeczka wysadzane brylancikami. Zaczęłam je przymierzać. Na mój palec pasowało tylko jedno; pozostałe okazały się za duże. Uśmiechnęłam się blado. Narzeczonego nie mogłam wybrać sobie sama, więc dlaczego z pierścionkiem miałoby być inaczej? W zamyśleniu zsunęłam z palca błyszczący krążek. To już nie była jedna z wielu błyskotek w szkatułce, wśród których mogłam przebierać. To była moja obrączka ślubna. Nałożyłam ją ponownie, z pewnym trudem przesuwając przez staw. Następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Koło południa zjechaliśmy do klasztoru Karmelitanek w SaintDenis, gdzie mieszkała najmłodsza z czterech córek króla, księżniczka Ludwika Maria, która trzy miesiące wcześniej przyoblekła welon i przybrała imię Teresa od świętego Augustyna. Do jej celi nie zachodziliśmy, tylko z dziedzińca obejrzeliśmy niewielkie mansardowe okienko, za którym się mieściła. Przed spotkaniem wyobrażałam sobie, że soeur będzie podobna do oblubienic Chrystusa, jakie widywałam, wizytując wspólnie z maman klasztory - skromnych pobożnych kobiet, którym powołanie nakazało wyrzec się wszystkich dóbr ziemskich. Tymczasem zobaczyłam ostrą, zaciętą twarz, pozbawioną choćby odrobiny ciepła i łagodności. Choć odziana w prosty habit z czarnej serży, soeur Teresa miała władczą postawę osoby wysoko urodzonej, a biały kornet pod czarnym welonem nosiła niczym wysoką pudrowaną koafiurę. Była tak niska, że ledwo sięgała mi nosa, więc kiedy stanęłam obok niej, poczułam się jak olbrzymka. Ruszyliśmy na przechadzkę po ogrodach, przystając co chwila, aby podziwiać pięknie utrzymany warzywnik i sad. Soeur Teresa mocno utykała, ale poruszała się tak sprawnie, jakby wcale jej to nie przeszkadzało. Nie bardzo wiedziałam, o czym z nią rozmawiać, więc pomna przestróg maman wolałam nie otwierać ust. Zakonnice nawykły przecież do milczenia. Zresztą sam król też zamienił z nią zaledwie kilka słów. Odnosiłam wrażenie, że ojciec i córka niespecjalnie się lubią, i wydało mi się to bardzo dziwne. We mnie maman wzbudzała strach, z Józefem często nie zgadzała się w
kwestiach politycznych, ale nie można było powiedzieć, żeby nie lubiła któregoś ze swoich dzieci. Była wymagająca, nieustępliwa, czasami wręcz bezlitosna, jednak z całą pewnością nas kochała. Zatrzymaliśmy się przy grządce, na której rosły marchewki. Powiew wiatru zatrzepotał kwefem i wówczas zobaczyłam, że soeur Teresa ma prześliczną cerę. Może więc pod tym surowym habitem kryla się osoba o łagodnym sercu? Czy wybrałaby Boga zamiast króla, gdyby brakowało jej dobroci? Nagle dawna księżniczka popatrzyła na mnie i zapytała wprost: - Czy jesteś frywolna? - Nie, madame - wydukałam. (Maman pewnie nie zgodziłaby się z tą oceną). - Wierzę w Boga i jego cuda. Codziennie uczestniczę we mszy. - Cieszę się, słysząc to zapewnienie - odparła, spoglądając twardo na swojego królewskiego ojca. - W Wersalu stanowczo panuje zbyt płocha atmosfera. - Skoro już mowa o Wersalu, to musimy się pospieszyć - wtrącił król. - Szmatka, Świnka, Pędrak i reszta rodziny pewnie już wyczekują przybycia delfiny, a ona sama zasłużyła na solidny nocny wypoczynek. Od jutra czeka ją małżeńskie łoże - dodał z lubieżnym błyskiem w oku. Soeur Teresa spojrzała na ojca karcąco. - Pożądanie. Jesteś nieobyczajny, papo - mruknęła, ujmując mnie za rękę i ściskając mocno. - Prenez soin - powiedziała, zaglądając mi głęboko w oczy, jakby chciała coś wyczytać z moich źrenic. Jej słowa były ciche, przeznaczone wyłącznie dla moich uszu. Bądź ostrożna, moje dziecko. - Wskazała w kierunku pasieki. - Widzisz te pszczoły? Są pracowite i pożyteczne. Zbierają nektar z kwiatów i robią z niego miód, którym potem słodzimy herbatę. Każda z nich zna swoje miejsce w roju i wie, co powinna czynić. Królowa posiada wrodzoną umiejętność panowania nad nimi. Ale są też takie ule - ciągnęła, szybkim spojrzeniem obrzucając ojca - w których królowa utraciła kontrolę nad poddanymi, pochłonięta wyłącznie własnymi przyjemnościami i niedbająca o wspólne dobro. Tam pszczoły nie znają swojego miejsca, a kiedy pszczoła nie jest zajęta pracą, kiedy nie wytwarza miodu ku pożytkowi całego ula, nie wie, czym ma zapełnić kolejne godziny. Z bezczynności zaczyna wówczas żądlić. Jej ostrzeżenie było dla mnie niczym podmuch ostrego wiatru. Wolałam się nad nim nie zastanawiać i gdy tylko wsiedliśmy z powrotem do karety, natychmiast skierowałam rozmowę na temat dziwnej uwagi wygłoszonej wcześniej przez króla. - Papo królu, kim są Szmatka, Świnka i Pędrak?
Droga od klasztoru Karmelitanek wiła się za nami niczym długa brązowa wstążka. Niebo pociemniało i o dach powozu zabębniły pierwsze krople deszczu. Szmatka, Świnka i Pędrak! To z pewnością ukochane psy Ludwika. W końcu Mopsa też wszyscy uważaliśmy za członka rodziny (no dobrze - ja uważałam). Biedny Mops. Co się z nim dzieje? Czy dotarł szczęśliwie do Wiednia? Czy tęskni za mną tak, jak ja za nim? Czy Maks nadal karmi go marcepanami? Gdyby był ze mną, z pewnością zaprzyjaźniłby się ze Świnką, Szmatką i Pędrakiem, pod warunkiem, że to psy, a nie na przykład prosięta. Prosiaki zawsze wzbudzały w nim ogromny przestrach. - Szmatka, Świnka i Pędrak to moje ciotki - odezwał się delfin, po raz pierwszy w ciągu całego dnia. - Mieszkają w jednym ze skrzydeł pałacu wersalskiego. - Leurs maris aussi? - zapytałam, szczęśliwa, że wreszcie mamy temat do rozmowy. Jeśli zacznie mi opowiadać o rodzinie, może jakoś się rozkręci i wówczas pójdzie nam łatwiej. - Nie mają mężów - odparł Ludwik August. - Nigdy nie wyszły za mąż - dodał z taką zazdrością, że aż się wzdrygnęłam. - Ale dlaczego papa król nazywa je tak dziwnie? Delfin popatrzył na dziadka, jakby od niego oczekiwał odpowiedzi. Najwyraźniej uznał moje pytanie za nazbyt wścibskie. Król roześmiał się rubasznie. - Ah, ma petite, wkrótce je spotkasz i wówczas sama zrozumiesz. Niebo było już całkiem mroczne, a deszcz padał coraz silniej. Król, który nie mógł się już doczekać, kiedy wreszcie pokaże mi dumę Francji - pałac wersalski - nakazał zajeżdżać od północy, tak bym po drodze mogła też zobaczyć jego ulubiony pałacyk myśliwski, zwany Grand Trianon. * Ich mężowie także? Kiedy go minęliśmy, jechaliśmy jeszcze ponad półtora kilometra wśród lasu, zanim ukazały się ogrody i chateau. Gdyby na nasze powitanie wywieszono choć kilka zapalonych lamp, całość pewnie prezentowałaby się lepiej, niestety, nikt o tym nie pomyślał. Chłonęłam ponury widok, nie mogąc opanować zdumienia. Co za kontrast w porównaniu z ukwieconymi balkonami Strasburga. Słynne kanały (król Ludwik wygłosił cały pean na ich cześć), które wyobrażałam sobie jako szerokie wstęgi w odcieniu najczystszego błękitu, wypełniała brudna, mulista woda. Wychwalane przez abbé Vermonda fontanny przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. Alegoryczne figury były poobtłukiwane i poprzewracane, a w basenach walało się mnóstwo śmieci: ogryzków jabłek, pustych butelek po winie, patyków i
deszczułek. Zobaczyłam nawet połamany wachlarz. Zwalone z cokołów posągi leżały w trawie, pogrążone w drzemce trwającej od Bóg wie jak dawna. Wreszcie poszóstna kareta wjechała w pozłacaną bramę - zaprojektowaną przez samego Mansarta, jak mnie objaśnił z dumą król - i zatrzymała się na wysypanym żwirem Dziedzińcu Ministrów. Szaroburą fasadę château plamiły brązowe zacieki. Zawsze wyobrażałam sobie Wersal jako prawdziwą krainę z baśni, z której przepychem nie mógł się równać ani Hofburg, ani nawet maman ukochany Schônbrunn. Przez ponad dwa lata wbijano mi do głowy, że dwór wersalski pod każdym względem przewyższa pozostałe dwory Europy, tymczasem wyrastająca przede mną budowla wydała mi się nędzna i zaniedbana. Na szczęście ani mój nowy grandpère, ani delfin nie zauważyli, jak bardzo jestem zawiedziona. Zresztą Ludwika Augusta i tak nie obchodziły moje odczucia. Westchnęłam ciężko za wachlarzem. Może kiedy wyjdzie słońce, pałac nabierze bardziej odświętnego wyglądu? Łudziłam się. Wersal wyglądał okropnie, co tylko wzmogło moją tęsknotę za Austrią. Wmawiano mi, że mam się spodziewać co najmniej raju, tymczasem w porównaniu z Schonbrunnem rezydencja królów Francji wyglądała jak chlewik. Zbierało mi się na płacz, wiedziałam jednak, że łzy nic tu nie pomogą. Teraz moim domem był Wersal i musiałam się nauczyć to akceptować. Zniszczone marmurowe schody zaprowadziły nas’ do wysokiego westybulu z posadzką w czarnobiałą szachownicę. Widząc moją niepewną minę, hrabina de Noailles zwróciła się do króla: - Madame la Dauphine z pewnością jest zmęczona. Najlepiej będzie, jeśli uda się od razu do przeznaczonych dla niej komnat. Ludwik pochwalił moją dame d’honneur za troskliwość i ruszył długim korytarzem, a my wszyscy za nim. Mijające nas arystokratki, z twarzami pokrytymi bielidłem i wielkimi szkarłatnymi kołami na oblepionych mnóstwem muszek policzkach, na mój widok odwracały głowy i poszeptywały do siebie, zasłaniając usta wachlarzami. Zatrzymałam się w pół kroku, żeby przyjrzeć się ich ruchom. A więc tak wyglądał słynny wersalski ślizg? Czy ja też się odważę? A jeśli mój debiut zostanie wykpiony? Nie, nie będę próbowała teraz, jestem zbyt zmęczona. Ale jutro już na pewno, obiecałam sobie w duchu. Idąca przed nami wytworna dama w jedwabnej sukni koloru lawendy i z wysoką koafiurą obsypaną fioletowym pudrem zatrzymała się na chwilę przy wielkiej porfirowej wazie stojącej na postumencie prawie tak wysokim jak ja, unosząc fałdy spódnicy i odsłaniając zgrabne kostki. Zanim zdążyłam pomyśleć, że zastygła w podziwie, opuściła robę
i ruszyła dalej, zostawiając na złocistym parkiecie jeziorko żółtawej cieczy. Podniosłam dłoń, żeby zakryć nos, ale szybko się zreflektowałam. Nie mogłam przecież demonstrować obrzydzenia. Przysłoniłam palcami wpół otwarte usta, udając, że jestem po prostu lekko zdumiona. Jak to możliwe, aby w pałacu ktoś mógł sobie pozwolić na coś podobnego? Nawet w Wiedniu, który - jak mi kiedyś wyznał abbé Vermond - w porównaniu z Wersalem wydawał się prowincjonalny, mieliśmy wystarczającą liczbę nocników i nie załatwialiśmy się przy świadkach, tylko w zaciszu własnych sypialń. - Madame, czy to zgodne z etykietą, dawać ulgę pęcherzowi na korytarzu, w dodatku w obecności króla? - zwróciłam się do hrabiny de Noailles. Obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem, zupełnie jakby chciała powiedzieć: co za głupie pytanie. - Il n’est pas défendu. To nie jest zabronione - skwitowała krótko. Spodziewałam się, że będziemy niemal płynąć przez amfiladę jasnych przestronnych pomieszczeń, tymczasem nasz orszak wciąż napotykał jakieś przeszkody. Madame de Noailles energicznym machnięciem spódnicy przepłoszyła wielkiego szarobiałego kota, przechadzającego się nonszalancko korytarzem. Czego szukała ta kocica? Właścicielki? Jakiegoś kąska do schrupania? Na szyi miała wysadzaną diamentami obróżkę i srebrny dzwoneczek. Od razu przypomniał mi się Mops i poczułam bolesne dławienie w gardle. Z równą obojętnością moja dame d’honneur odsunęła na bok sprzedawcę wstążek. Nie mogłam tego pojąć. Co zwykły przekupień miał do szukania w pałacu? Dlaczego korytarze, którymi codziennie chadzał sam król, z woli Boga zajmujący pierwsze miejsce w państwie, zamienione zostały w zwykły plac targowy, na którym kramarze rozkładają się z towarem? Wszędzie tłumy dworzan, przechadzających się swobodnie, zbierających w grupki, żywo o czymś rozprawiających, zupełnie jakby pałacowe westybule były czymś w rodzaju starożytnej greckiej agory albo rzymskiego forum. Niektórzy z dworaków przyglądali mi się ciekawie, inni ledwie raczyli rzucić zblazowane spojrzenie. Kilku wysokich rangą dygnitarzy najwyraźniej czekało już od dłuższego czasu, aby móc zobaczyć la dauphine. Ci witali mnie szerokimi
uśmiechami,
prezentując
wielkie
pożółkłe
zęby
w
oprawie
jaskrawo
ukarminowanych warg. Wyglądało to naprawdę makabrycznie. Zaczęłam się zastanawiać, czy uroczyste stroje założyli na moją cześć, czy też zawsze noszą się galowo. W Austrii równie wykwintnie ubieraliśmy się tylko na wielkie święta. Przeznaczone dla mnie apartamenty usytuowane były na parterze, a ich okna wychodziły na wysypany żwirem dziedziniec, na którym gwardia pałacowa ćwiczyła musztrę. Jak miałam zasnąć przy odgłosie komend i skrzypienia skórzanych butów? Na szczęście
hrabina pospieszyła z zapewnieniem, że nie pomieszkam tu długo. Po ceremonii zaślubin moje kufry zostaną przeniesione do apartamentów delfina, położonych na tym samym poziomie, ale znacznie dalej od wejścia do pałacu. Zobaczyłam, że na zewnątrz robotnicy w przepoconych płóciennych koszulach pospiesznie ustawiają pod oknami rośliny w wielkich donicach, które miały mnie osłonić przed spojrzeniami ciekawskich. No cóż, miałam tu spędzić tylko jedną noc. Podziękowałam królowi za przydzielenie mi tak wspaniałych komnat. - Z pewnością będę tu szczęśliwa - zapewniłam. - Zwłaszcza że otacza mnie tak życzliwa świta - dodałam, szerokim gestem wskazując towarzyszący mi orszak. - Szczęście i wygoda delfiny stanowią przedmiot mojej szczególnej troski - odparł król ciepło. Poznałam, że mówił szczerze. Przychylność grandpère nieco podniosła mnie na duchu. Co za kontrast z porównaniu z Ludwikiem Augustem, który snuł się za nami bez jednego słowa. Ciekawe, czy to już zawsze tak będzie? Czy do końca swoich dni będę skazana na ponurego, obojętnego męża, niepotrafiącego nawet poprowadzić towarzyskiej konwersacji, nieinteresującego się mną ani odrobinę? - Czy któryś z pałacowych kotów porwał twój język? - zażartowałam. Delfin spurpurowiał. Ujęłam go za rękę i uścisnęłam lekko. - Przecież nie musisz się mnie bać. Nie gryzę - dorzuciłam, wyszczerzając mocno zaciśnięte zęby. Popatrzył na mnie z taką ulgą, jakby wcześniej obawiał się, że faktycznie mogłabym go ukąsić. Podczas kolacji zachowywał się równie powściągliwie. Hrabina de Noailles wyjaśniła, że do posiłku zasiada cała królewska rodzina i najwyżsi dostojnicy państwowi. Miejsce u szczytu długiego stołu zajmował król, ja jako gość honorowy siedziałam na przeciwległym końcu. Po mojej prawej prezydowała madame de Noailles, jak zwykle pilnie tropiąca wszystkie moje faux pas i przypominająca co chwila, że jeśli czegoś nie wiem albo nie rozumiem, powinnam zwrócić się do niej, wyłącznie do niej. Mam bacznie obserwować osoby równe mi stanem i nie robić niczego, czego one nie robią, napomniała mnie surowo. Ośmieliłam się zauważyć, że skoro wśród kobiet na dworze zajmuję najwyższe miejsce, nie ma przy tym stole damy dorównującej mi rangą. - Exactement* - odparła z satysfakcją. - W tej sytuacji to ja jestem jedynym arbitrem madame, rozstrzygającym, co jest, a co nie jest comme il faut. Wcześniej podczas długiej jazdy powozem opowiedziała mi, jak to ponad sto lat temu Król Słońce rozbudował stary pałacyk myśliwski. Tak powstał ogromny château,
przewyższający wszystkie pałace Europy. W czasie posiłku musiałam wysłuchać objaśnień, skąd te tłumy dostojników, zapełniające korytarze i apartamenty państwowe. - Ludwik XIV życzył sobie mieć arystokratów w pełni pod kontrolą, stworzył więc system, w którym każdy ma poczucie przynależności i zna swoje miejsce. Naturellement** dworzanin zawsze żądny jest królewskich względów, często wyrażających się w postaci nadania majętności czy urzędu. A co do króla - rozdzielając i odbierając zaszczyty wedle uznania, może liczyć na lojalność najbardziej wpływowych arystokratów. * No właśnie. ** Oczywiście. Teraz wreszcie zrozumiałam sens sztywnej etykiety ustanowionej przez Króla Słońce. Zajęci roztrząsaniem szczegółów typu: komu i jak nisko mają się ukłonić, arystokraci nie mieli czasu na szykowanie rewolty. Zamiast tego, za przyzwoleniem monarchy sprzeczali się o drobiazgi dotyczące protokołu, takie jak długość trenu w zależności od rangi uroczystości, a nagradzani byli w sposób, który monarchy nic nie kosztował - przywilejem podania królowi, delfinowi czy delfinie koszuli nocnej albo miski z wodą. W głowie zaczęło mi wirować. Czy aby na pewno sięgnęłam po odpowiedni widelec? Zerknęłam ukradkiem na siedzącego po mojej lewej ręce delfina. Z głową nisko pochyloną nad talerzem z zapałem siorbał ostrygi, niczym głodny pies, który wreszcie dopadł miski. Choć najstarszy z rodzeństwa i przeznaczony na króla, Ludwik August był wyraźnie przytłoczony swadą i żywotnością swoich młodszych braci. W przeciwieństwie do delfina, ci chcieli dowiedzieć się o mnie jak najwięcej i zdominowali całą rozmowę. Średni z braci Burbonów, Ludwik Stanisław, hrabia Prowansji, który był moim równolatkiem i zapowiadał się na prawdziwego grubasa, rozprawiał na każdy temat, od muzyki przez literaturę po politykę, zupełnie jakby to on był najważniejszą osobą na dworze. Z kolei najmłodszy, Filip, hrabia d’Artois - trzynastolatek, który jako jedyny miał szczęście odziedziczyć urodę dziadka - co chwila pytał mnie, czy lubię tańczyć i grać w karty. Szybko odkryłam, że hrabia Prowansji jest wielkim plotkarzem, a dyskrecja nie należy do jego mocnych stron. Kiedy toasty rozwiązały mu język, wyznał mi nieopatrznie, że guwerner delfina, diuk de la Vauguyon, wyraźnie nielubiący kobiet, a z jakiegoś powodu Austriaczek w szczególności, był przeciwny naszemu małżeństwu. Zerknęłam ukradkiem na Ludwika Augusta, którego w tej chwili zdawało się nie interesować nic poza pieczonymi jarząbkami. Czy to był właśnie powód, dla którego traktował mnie z taką podejrzliwością? Czego ten okropny nauczyciel nakładł mu do głowy? To będzie prawdziwe wyzwanie sprawić, żeby mnie kochał i podziwiał po tym, jak jego
preceptor nauczył go pogardy dla mnie. Natychmiast straciłam apetyt, na szczęście nikt z moich nowych krewnych tego nie zauważył. Obaj bracia konwersowali ze mną wesoło, podczas gdy Klotylda, starsza z dwóch sióstr, opychała się ptysiami. - Klotylda to bardzo ładne imię - zwróciłam się do niej. Miałam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółkami. Stanowczo wolałam zabawy z dziesięcioletnią siostrzyczką niż długie, straszliwie nudne pouczenia Madame Etykiety. - Wszyscy nazywają mnie Grosse Madame - odparła dziewczynka, starannie ocierając usta białą adamaszkową serwetką. - Och, mnie to wcale nie przeszkadza - dodała szybko, widząc moje przestraszone spojrzenie. - Przecież jestem gruba. Lubię jeść. Delfin tak samo, a on któregoś dnia zostanie królem. Skoro tak, to w jedzeniu nie ma nic złego. Rozejrzałam się po ogromnym stole zastawionym pikantnymi i słodkimi potrawami jednocześnie. Służący właśnie nakładał Ludwikowi Augustowi mus truskawkowy, ładując go na talerz w takich ilościach, że kwietny wzór na porcelanie całkowicie zniknął pod różową masą. Niczym świnia przy korycie, pomyślałam z żalem. Quel dommage*. Jakie to smutne, że podczas naszego pierwszego posiłku en familie mojego męża interesuje wyłącznie opychanie się słodyczami. Na szczęście przypomniałam sobie, że był jeden temat, który wbudził jego entuzjazm. * Szkoda. - Proszę mi opowiedzieć o zamkach w drzwiach, Monsieur le Dauphin powiedziałam. Zanim delfin zdążył sformułować odpowiedź, pojawiła się druga z jego sióstr, sześcioletnia Elżbieta. - Wypadł mi ząb - oznajmiła, po czym otworzyła usta, prezentując wszystkim ciemną szczerbę. Zaraz też zaczęła szarpać marszczone falbanki mojej sukni. - Czy lubisz kolor różowy? Ja bardzo. To mój najulubieńszy. - Bardzo lubię - zapewniłam, sadzając ją sobie na kolanach. - Madame Elżbieto, młodej damie tak nie przystoi - napomniała ją hrabina de Noailles. Taki brzdąc, a już go poucza! - Ależ w porządku. Ona jest urocza - powiedziałam, całując dziewczynkę w czubek głowy. - I pachnie tak słodko. Jesteś małym cukiereczkiem - powiedziałam do Elżbiety. Zachichotała. - Nie jestem cukiereczkiem, tylko dziewczynką. - Naprawdę? - Połaskotałam ją pod bródką, myśląc przy tym, że przecież ta piątka
królewskich wnucząt to sieroty. Nie mogłam się jednak nad tym dłużej zastanawiać, gdyż w tym momencie zauważyłam, że Mesdames Tantes* bacznie mi się przyglądają. Adelajda, Wiktoria i Zofia albo Świnka, Szmatka i Pędrak, jak je nazywał król. Nigdy nie miały mężów i dokazywanie małego dziecka najwyraźniej je gorszyło. Księżniczki przyszły na świat w trzech kolejnych latach i teraz były już dobrze po trzydziestce. Wszystkie trzy miały zdanie na każdy temat, a swoje opinie wygłaszały nieznoszącym sprzeciwu tonem. Diuszesie de Penthièvre nie pasują fiolety, bo wygląda w nich na chorą (to Zofia, sama sprawiająca wrażenie chorowitej); dworscy muzycy grają dziś bardzo kiepsko (zdaniem Adelajdy, która - jak się zaraz pochwaliła - wykazuje wielki talent w grze na rożku francuskim i harmonijce ustnej); podczas dzisiejszej mszy biskup wygłosił wyjątkowo nudne kazanie (to znowu Adelajda); obecne ceny liońskich jedwabi są absurdalnie wysokie (Wiktoria, która na suknię potrzebuje znacznie więcej tkaniny niż jej szczuplejsze siostry); jedynie porcelana z Sèvres godna jest królewskiego stołu (wszystkie trzy unisono); spaniele stanowczo przewyższają inne rasy (znowu wszystkie trzy jednogłośnie). Mesdames Tantes wymogły na mnie obietnicę, że codziennie będę odwiedzała ich apartamenty, żeby mogły mnie zaznajomić z najświeższymi ploteczkami i wprowadzić w życie na dworze. * Panie Ciotki, tytuł ciotek króla Ludwika XVI. Mała księżniczka Elżbieta oznajmiła, że potrafi balansować łyżeczką na czubku nosa i ku zazdrości braci i siostry zaraz zademonstrowała nam tę niezwykłą umiejętność. Widziałam, że Ludwik August też ma ochotę spróbować i nawet chciałam go do tego zachęcić. Skoro sam nie potrafił się zabawić, uznałam, że powinnam go tego nauczyć. Popatrzyłam jednak na zaciśnięte usta hrabiny de Noailles i się powstrzymałam. - Kim jest ten korpulentny mężczyzna na lewo od króla? - zapytałam, chcąc odwrócić jej uwagę od figlów przy stole. Arystokrata, o którego pytałam, był tak gruby, że wstęga orderowa ledwo opasywała mu brzuch. - Nie wskazujemy wachlarzem w ten sposób, Madame la Dauphine - pouczyła mnie natychmiast i zaraz zademonstrowała, jaki gest należy uczynić, aby wskazać kogoś w tłumie. - To książę Oleanu. Orleanowie stanowią boczną gałąź rodu Burbonów. Proszę o tym nigdy nie wspominać, ale ich stosunki z rodziną monarszą nie układają się najlepiej. Ponieważ chciałam się dowiedzieć, kim są pozostałe siedzące przy stole osoby i jakie funkcje pełnią na dworze, zaczęła wymieniać po kolei: diuk de Penthievre, książęta de Chartres i de Bourbon, hrabia de la Marche, książę Kondeusz, książę Conti, wszyscy skoligaceni ze sobą dzięki odpowiednim małżeństwom. Wiedziałam, że książęta Kondeusz i Conti będą mi się mylić, więc skupiłam się na wyglądzie obu arystokratów, żeby umieć ich
później odróżnić. Książę Conti prezentował się bardzo wyniośle i zdawał się szczególnie gustować we wszystkich odcieniach zieleni. Z kolei książę Kondeusz wyglądał na prawdziwego estetę. Podzieliłam się tą myślą z Mesdames Tantes, które zaraz pochwaliły mnie za celność osądu i poinformowały, że książę pasjonuje się ogrodnictwem. Zanotowałam w myślach, że któregoś dnia muszę go wypytać o hameau, czyli wioskę, którą zaprojektował dla nowo wybudowanego chateau d’Enghien. Podczas kolacji nie mogłam z nim porozmawiać, bo zajmował dość oddalone miejsce. Szkoda, gdyż poza księżniczką Elżbietą (i jej srebrną łyżeczką) wydał mi się najbardziej intrygująca osobą przy stole. Nagle ponad dźwięki skrzypiec, szczęk sztućców i pobrzękiwanie kryształów wybił się czyjś ostry śmiech. Wszystkie głowy natychmiast zwróciły się ku szczytowi stołu. Siedząca po prawej ręce monarchy kobieta upierścienioną dłonią porwała z królewskiego talerza jakiś kąsek i włożyła sobie do ust. Nieznajoma była blondynką, o włosach może ton albo dwa jaśniejszych niż moje i zupełnie nieupudrowanych. Miała cerę w kolorze świeżej śmietanki i przepiękny dekolt w oprawie sukni ze zwiewnej srebrzystej tkaniny, przetykanej złotą nicią i usianej rubinami, od rękawów po szkarłatną falbanę w wycięciu gorsu. Z szafirowymi butonami w uszach i triumfującym błyskiem w oczach roztaczała wokół siebie prawdziwie cesarski majestat, większy nawet niż maman. Moje spojrzenie od razu powędrowało w dół. Byłam żałośnie płaska. Czemu moje piersi nie chciały utworzyć równie idealnych wzgórków? Ponownie skierowałam wzrok na nieznajomą, na jej włosy, w których błyszczały misterne szmaragdowe grzebyki, i ogromne kręgi szkarłatu na policzkach, podkreślające naturalny rumieniec. Przy stole siedział sam kwiat francuskiej arystokracji, a przecież żadna z dam nie była tak obsypana klejnotami jak ta fascynująca istota, która ośmieliła się jeść z królewskiego talerza. Nie potrafiłam oderwać od niej oczu. Teraz sięgnęła po kolejny kęs i podsunęła go królowi. Rozradowany Ludwik złapał wargami nie tylko kawałek pieczonego jarząbka, ale także jej palce. - Co to za intrygująca osoba - wykrzyknęłam, po czym odwróciłam się do hrabiny de Noailles. - S’il vous plaît... proszę mi powiedzieć, kim jest ta piękna kobieta i jaką funkcję pełni na dworze. Zapadła cisza. Madame Etykieta wyraźnie zesztywniała. Przy drugim końcu stołu król Ludwik i jego honorowy gość nie zwracali najmniejszej uwagi na otoczenie, zajęci wzajemnym karmieniem się. Mesdames Tantes szeptały coś do siebie, kryjąc twarze za wachlarzami, ale ich głosy brzmiały zbyt cicho, bym mogła zrozumieć, o czym mówią. Udało mi się jedynie podchwycić słowo elle - ona. Ciotki popatrzyły wyczekująco na hrabinę de Noailles. W końcu to do niej
skierowałam swoje pytanie. Wszystkie trzy miały na twarzach dziwne uśmieszki, których nie potrafiłam rozszyfrować. Delfin zakaszlał głośno, zasłaniając usta serwetką. Jego młodsi bracia zmrużonymi oczami przyglądali się mojej dame d’honneur, z nieskrywanym rozbawieniem czekając na to, co powie. - Ta kobieta - zaczęła hrabina de Noailles, cedząc słowa - ta kobieta... to madame du Barry... cidevant... dawniej Jeanne Bćcu, pośledniego stanu... niektórym znana także jako mademoiselle l’Ange z rue de la Jusienne... a jej funkcją na dworze jest... jest sprawiać przyjemność królowi. Mademoiselle l’Ange, co za niezwykły przydomek. Anioł. Ja z pewnością byłam bardziej anielska. Od tej pory to ja będę uprzyjemniać życie królowi i wywoływać uśmiech na jego twarzy. Nic nie sprawi mi większej radości niż rozweselanie mojego nowego grandpère. Zachwycona tą myślą zaklaskałam w dłonie. - W takim razie od dziś będzie miała we mnie rywalkę. Delfin, jego bracia, ciotki i madame de Noailles zamarli z widelcami i kieliszkami w pół drogi do ust. Czyżbym powiedziała coś niewłaściwego?
16 16 maja 1770 - Podobno deszcz w dniu ślubu zwiastuje szczęście - uraczyła mnie frazesem sznurująca mi gorset diuszesa. Wcale nie byłam pewna, czy chciała mnie tym pocieszyć. - Och, to tylko wiosenna mżawka - powiedziałam uprzejmie, chcąc podtrzymać rozmowę, ale zaraz zorientowałam się, co zrobiłam. Wypowiedziałam stwierdzenie i teraz diuszesa, jako osoba niższa ode mnie stanem, mogła się ze mną tylko zgodzić. - Ah, oui, tylko wiosenna mżawka - przytaknęła posłusznie. Sieur Larsenneur cierpliwie czekał z długimi sznurami pereł do przyozdobienia mojej koafiury. Poranne czesanie - trefienie włosów w loki za pomocą gorących żelazek i papilotów, a następnie upinanie ich na specjalnej konstrukcji z drutu i drewna, starannie przymocowanej do czubka mojej głowy - zajęło mu ponad dwie godziny. Całą operację jak zwykle zakończyło owinięcie mnie wielkim zwojem muślinu, przysłonięcie twarzy specjalną maseczką i rozpylenie nad głową chmury pudru. Dokończywszy dzieła, sieur Larsenneur zaczął konferować o czymś z diuszesą de Ventadour. Mówili dość cicho, bacznie przypatrując się przy tym moim plecom. - Co się stało? - zapytałam, odwracając głowę. Fryzjer i diuszesa przywołali hrabinę de Noailles. Tej wystarczyło jedno spojrzenie. - II riest pas comme il fauł - ogłosiła stanowczym tonem. Poczułam węzeł w żołądku. Co było niestosowne? Stanęłam przed lustrem i próbowałam wykręcić się do tyłu. - Oba boki nie chcą się zejść. Są za krótkie - mówiła diuszesa de Ventadour z ubolewaniem. - Regardez*. Starałam się je zesznurować jak najciaśniej, ale to nadaremne. Delfinie nadal widać koszulę. - W dodatku te szerokie diamentowe pasy po obu stronach gorsetu zamiast tuszować tylko podkreślają niedostatek materiału - dodał mój friseur. Hrabina de Noailles pozwoliła sobie na wybuch. - Ale jak mogło do tego dojść? Przecież szwaczki dostały odpowiednie wymiary! Cała trójka zaczęła się spierać przyciszonymi głosami, przy akompaniamencie niespokojnych pomruków arystokratek, które dostąpiły zaszczytu asystowania przy ubieraniu mnie do ślubu.
Nie, nie zjadłam wczoraj dwóch deserów, cisnęło mi się na usta. Nie przybrałam na wadze przez ostatnich kilka tygodni i nie wiem, jak to się stało, że suknia ślubna została źle skrojona, skoro moja matka przysłała dokładne wymiary. Już nie motylki trzepotały mi w brzuchu, tylko sporej wielkości kolibry. Czy niefortunną wpadkę z suknią też miałam uznać za dobry omen? Maman z pewnością skarciłaby mnie za to, że wierzę w głupie przesądy. Obecna sytuacja z pewnością nie wydałaby się jej zabawna. Moja wyprawa pochłonęła mnóstwo pieniędzy, przeszłam tyle bolesnych zabiegów, aby być odpowiednio przygotowana do dzisiejszego dnia. Przypomniały mi się skrzynie wypełnione poupees de la mode, specjalnie przysłane dla mnie z Wersalu. Najbardziej spodobała mi się suknia noszona przez lalkę, którą nazwałam Józefą, na pamiątkę po mojej ukochanej siostrze - ze złocistego i srebrnego brokatu, spodnią spódnicą w odcieniu najdelikatniejszego różu i z ogromnym trenem, ciągnącym się na kilka metrów. Czyżby królewskie szwaczki pomyliły się i wzięły miarę z grandę pandore? Lalka była przecież niewiele mniejsza ode mnie. * Popatrzcie. Cmokając z niezadowoleniem i wzdychając co chwila, hrabina de Noailles wystawiła rozcapierzone palce i zaczęła wyliczać rozmaite możliwości. Wreszcie zdecydowała, że pozostaje nam tylko jedno wyjście, udawać, że nic się nie stało, że tak właśnie miało być. - Delfina wystąpi bez koszuli - obwieściła. - Quoi?* - zapytałam wstrząśnięta. Miałam nałożyć sztywny, najeżony stalowymi drutami gorset bezpośrednio na nagą skórę? Najwyraźniej tak. Największe francuskie elegantki - acz nie wszystkie; wyłącznie te najbardziej ekscentryczne - tak właśnie robiły. Obnażały sporą część pleców, żeby móc się pochwalić delikatną, jasną karnacją. Madame Etykieta postanowiła przekształcić porażkę z suknią w prawdziwy triumf mody. Oświadczyła, że lepiej będzie, jeśli delfina wystąpi jako osoba au courant, podążająca za najnowszymi trendami, niż jako prowincjuszka w przyciasnej toalecie. Ostrzegła mnie jednak, że taka decyzja może wywołać nieprzychylne komentarze konserwatywnie nastawionych arystokratek. Oby tylko nagi pasek skóry na moich plecach nie stał się przedmiotem międzynarodowych spekulacji, pomyślałam z obawą. Gdyby maman dowiedziała się, że po tylu żmudnych przygotowaniach moja suknia ślubna nie została skrojona, jak należy, utyskiwaniom nie byłoby końca. Przez wiele miesięcy wyczekiwałam, ale i bałam się tej chwili, w której przyjdzie mi stanąć przed ołtarzem. Właściwie dopiero po przybyciu do Francji zaczęłam jej wypatrywać z
miłym dreszczem podniecenia. Odwagi dodał mi poprzedni wieczór - najpierw wspaniała kolacja w gronie nowej rodziny, a następnie wizyta króla w moim apartamencie. Monarsze towarzyszyło dwóch kamerdynerów w odświętnych liberiach, uginających się pod ciężarem ogromnej skrzyni z okuciami, obitej karmazynowym aksamitem. - Jak wiesz, jestem wdowcem - zaczął Ludwik. Od razu pomyślałam o zmysłowej blondynce, z którą flirtował przy stole. * Co takiego? - Skoro nie ma królowej, pierwszą damą Francji jest delfina, więc należą jej się najwspanialsze kosztowności. Oczami duszy znowu zobaczyłam madame du Barry i obwieszające ją klejnoty. Jego Królewska Wysokość wskazał skrzynię. - Jestem pewien, że przyćmisz wszystkie damy. Służący unieśli wieko. W środku, w wyściełanych błękitnym jedwabiem szufladach i przegródkach, spoczywały najwspanialsze skarby, jakie można sobie wyobrazić, wśród nich piękny jedwabny wachlarz zdobiony cennymi gemmami i kolia z pereł wielkości orzechów laskowych, należąca kiedyś do Anny Austriaczki, matki Króla Słońce. Jako córka cesarzowej powinnam była zareagować na tak wspaniały dar z powagą i dostojeństwem, ja jednak nie potrafiłam stłumić okrzyku zachwytu. Ten cudowny naszyjnik nosiła Anna, poślubiając przyszłego Ludwika XIII, a po niej wszystkie następne delfiny. Nagle poczułam się cząstką historii, drobnym fragmentem w wielkim obrazie. Pewnego dnia tę samą kolię miałam zapiąć na szyi żony mojego najstarszego syna. Papa król sprezentował mi także parę złotych bransolet. Ich wysadzane szafirami zatrzaski układały się w moje inicjały „MA”. Założyłam je natychmiast na przeguby i uklękłam przed grandpere, obiecując, że spełnię wszystkie pokładane we mnie nadzieje, zarówno jako delfina, jak i - któregoś dnia - jako władczyni tego kraju. Stanęłam przed lustrem. Prezentowałam się naprawdę wspaniale - przynajmniej z przodu. Moją szyję zdobiła kolia Anny Austriaczki, przeguby rąk i uszy - garnitur brylantów czystej wody, odbijających i załamujących światło w tysiącach małych tęcz. Zdawałam się wręcz emanować ich blaskiem. Korzystając z tego, że sieur Larsenneur nie patrzy w moją stronę, poluzowałam trochę uczesanie. Już ponad dwa lata mój friseur i ja bawiliśmy się w tę samą grę. On jak najściślej zbierał mi włosy z czoła, ja lekko wysuwałam poszczególne pasma. Nigdy jednak nie poprosiłam go, aby wymyślił dla mnie inną koafiurę, podobnie jak on nigdy nie komentował moich „poprawek”.
Głowa mi ciążyła od perłowych ozdób, ale to było nic w porównaniu z ciężarem sukni i trenu. Złotogłów i srebrny brokat nie należały do zwiewnych tkanin, a ja miałam ich na sobie całe zwoje. Czy powinnam kroczyć wersalskim ślizgiem, tak jak mnie uczył monsieur Noverre? Ugięłam lekko kolana, wspięłam się na palce i wykonałam kilka niepewnych kroków. Idąc do ołtarza nie chciałam wyglądać jak niezdara. Po chwili moje ruchy nabrały płynności. Kilkakrotnie okrążyłam pokój, a długi tren suną! za mną niczym ogon syreny. Musiałam bardzo uważać, żeby nie przewrócić któregoś z małych stoliczków albo nie potknąć się o podnóżek, ale to tylko dodawało smaczku zabawie i pozwalało uspokoić rozdygotane nerwy. Kiedy marmurowy zegar na kominku wybił pół godziny, hrabina de Noailles oznajmiła, że czas udać się do apartamentów państwowych na piętrze. Sunęłam długim korytarzem, a potem monumentalną, wykładaną marmurami klatką schodową. Za mną równie wdzięcznie posuwały się dostojne damy, którym przypadł zaszczyt dźwigania mojego trenu. Minęliśmy Grandę Salle des Gardes* i kolejne oficjalne komnaty, by na koniec zatrzymać się w Oeil de Boeuf - antykamerze poprzedzającej apartamenty króla, która swoją nazwę otrzymała od wielkiego owalnego okna, tak zwanego wolego oka. Otaczający je złocony fryz przedstawiał amorki podtrzymujące girlandy kwiatów. Jakie to pasujące do dnia zaślubin, pomyślałam, przyglądając się figlującym kupidynkom. - W zwykle dni w tym pokoju zbierają się ministrowie i dworzanie w nadziei, że Jego Majestat wysłucha ich petycji - zaczęła wyjaśniać hrabina de Noailles. - Czasami muszą czekać cały dzień, a czasami jeszcze dłużej - dodała, pociągając nosem. Zrobiłam to samo, choć z zupełnie innego powodu. Ze wszystkich kątów pokoju buchał niemiły zapach. Przypomniałam sobie damę w lawendowej sukni, załatwiającą się w westybulu. Czy Francuzi byli zbyt dumni, aby używać nocników? A może zbyt leniwi, aby je opróżniać, choć jednocześnie tak idiotyczne czynności, jak podawanie członkowi rodziny królewskiej ręcznika do twarzy albo szczotki do włosów, były dla nich szczytem marzeń. * Wielka Sala Straży. Z każdą chwilą czułam się coraz bardziej zdenerwowana. Podekscytowane głosy mojej świty niosły się po obszernej Grandę Salle des Gardes, odbijały od marmurowych ścian, wzbijały pod złocone fryzy. Miałam wrażenie, że znalazłam się w samym środku stada rozwrzeszczanych srok. Kilka kroków ode mnie stał ponury delfin, z wydatnym brzuchem wciśniętym w surdut z białej satyny i złotogłowiu. Czy smętek malujący się na jego twarzy miał coś wspólnego z jadem sączonym mu w uszy przez okropnego diuka de la Vauguyon? Poprzedniego wieczoru długo zastanawiałam się nad uwagami mojego szwagra. Hrabia
Prowansji nie powinien był opowiadać takich rzeczy, a już z pewnością nie mnie narzeczonej delfina. A jeśli miał w tym jakiś ukryty cel? Przecież nie znałam go dobrze, więc czy mogę mu zaufać? Może mnie okłamał? Ale jeśli jego słowa nie były prawdziwe, to dlaczego Ludwik August sprawia wrażenie tak bardzo nieszczęśliwego? Mój piętnastoletni narzeczony westchnął ciężko. - Czuję się jak schwytany w sidła ptak - powiedział, przeglądając się w wysokim zwierciadle stojącym na marmurowym kominku. Dłońmi lekko przesuwał po wypukłych haftach zdobiących jego surdut. - Hrabia d Artois założył się ze mną, że ten strój waży tyle, ile rycerska zbroja. - Wsunął nos pod pachę i zaczął podejrzliwie węszyć. - Wybacz mi, Madame la Dauphine - dorzucił, rumieniąc się. - Nadmiernie się pocę. Za kwadrans pierwsza pojawili się bracia i siostry delfina, Mesdames Tantes oraz wszyscy książęta i hrabiowie, których spotkałam na kolacji poprzedniego dnia. Dziesięć minut później do Oeil de Boeuf wkroczył król Ludwik i wszyscy zgięli się w ukłonie. Wcześniej na moją prośbę hrabina de Noailles spisała nakazy etykiety regulujące kwestię ukłonów i rewerencji. Postanowiłam nie rozstawać się z tą kartką i dopóty zerkać na nią ukradkiem, dopóki nie wyuczę się wszystkiego na pamięć. - Madame la Dauphine, po prostu promieniejesz - przywitał mnie król, pomagając mi się podnieść i całując w oba policzki. - Powiedz, jesteś bardzo zdenerwowana? - Tu zerknął na delfina, którego twarz była równie biała jak jego surdut. - Czuję się dobrze, merci - skłamałam gładko i zaraz zmieniłam temat. - Mój mąż wygląda dziś bardzo wytwornie, prawda? Rzeczywiście Ludwik August, choć blady i nerwowo przygryzający dolną wargę, prezentował się niezwykle distingue. Nawet muszka maskująca nabrzmiały pryszcz na podbródku nie szpeciła go zbytnio. Niesforne kasztanowe włosy przykrywała modna peruka z opadającym na plecy warkoczem, a ceremonialny strój stanowił majestatyczną oprawę dla jego wysokiej krępej sylwetki. Poczułam przypływ dumy. Gdyby delfin ubierał się tak każdego dnia, nikt nie miałby kłopotów z ujrzeniem w nim przyszłego władcy Francji. - Bonjour, monsieur le duc\ - Papa król poklepał po ramieniu niepozornego, trzymającego się z boku mężczyznę. - Pański uczeń wygląda dziś na dojrzałego mężczyznę, nieprawdaż? Mam nadzieję, że rzeczywiście wydoroślał. Regardez. Biedny chłopiec, zachowuje się tak, jakby dźwigał na barkach wszystkie ciężary Francji. Niewysoki mężczyzna w musztardowym surducie z połyskliwej mory ujął zawieszony na wstążeczce monokl i osadził w oczodole. A więc to był ów wstrętny diuk de la Vauguyon.
Kiedy nasze oczy się spotkały, w jego wzroku wyczytałam czystą pogardę. W rewanżu posłałam mu swój najwdzięczniejszy uśmiech. Było to drobne zwycięstwo, przez nikogo zresztą niezauważone, bo nasza wymiana spojrzeń trwała zaledwie chwilę. Owalne okno przecięła błyskawica, po której rozległ się ogłuszający grzmot. - Proszę, proszę, sam Jowisz postanowił zaszczycić królewskie zaślubiny - ogłosił król ze śmiechem. - Drobny deszczyk zwiastuje szczęście. - Tak mówią, Wasza Królewska Wysokość - potwierdziłam z uśmiechem. Moje kolana ukryte pod fałdami spódnicy uderzały o siebie niczym pałeczki dobosza w membranę bębna, ale przecież król miał się o tym nigdy nie dowiedzieć. Narastający szum ulewy zagłuszył rozmowy. Wszystkie głowy odwróciły się ku zalanym deszczem oknom. Młodsi bracia delfina zaczęli żartować, że deszcz raczej nie przysłuży się arystokratycznym świadkom ceremonii, tym wszystkim szczęśliwcom obdarzonym przywilejem przypatrywania się zaślubinom delfina. - Pojawią się w kaplicy ociekający wodą, w wyplamionych robach i surdutach. A ile błota naniosą na posadzki - szydził hrabia d’Artois. - Poczytają to sobie za kolejny honor - wtórował mu hrabia Prowansji. Jego strój był równie wystawny jak strój delfina, jednak nie przydawał mu wcale królewskiego majestatu, przynajmniej nie w moich oczach. Ot, zwykły tłuścioch w jedwabiach. - Obetrą buty z błota, a brudne chusteczki zachowają na pamiątkę dla wnuków. - Wyobraź sobie zwycięzców loterii, ściśniętych niczym śledzie w beczce. - Zwycięzców loterii? - powtórzyłam niepewnie. - Sześć tysięcy osób wylosowanych spośród mieszkańców całego kraju na świadków ceremonii zaślubin - wyjaśnił mi delfin. - Wersal jest najbardziej demokratycznym pałacem na świecie - dodał z dumą. Prawie każdy może wejść do pałacu, wystarczy, aby mężczyzna miał kapelusz i szpadę u boku. - Dlatego przed bramami stoją specjalne kramy, gdzie każdy może je sobie wypożyczyć - roześmiał się hrabia d’Artois. - Rozrywka wieśniaków - zakpił hrabia Prowansji. Artois wykrzywił wargi w szyderczym uśmiechu. - Nawet kobiety swobodnych obyczajów są mile widziane, pod warunkiem, że nie próbują... cóż... nie próbują uprawiać swojej profesji w prywatnych apartamentach. Co ten trzynastolatek mógł wiedzieć o kobietach swobodnych obyczajów? Gdyby maman usłyszała Ferdynanda albo Maksa prowadzących podobną rozmowę w towarzystwie
sióstr czy innych wysoko urodzonych dam, natychmiast natarłaby im uszu. Tym burbońskim sierotom brakowało karcącej ręki rodzica albo wymagającego preceptora. Guwernerzy, tacy jak okropny diuk de la Vauguyon, zbyt byli zajęci zatruwaniem ich umysłów, by zadbać o czystość ich mowy. Czy ja kiedykolwiek zrozumiem zawiłości, którymi rządził się dwór francuski? Tyle tu było sprzeczności. W porównaniu z Wersalem w Hofburgu panowała wręcz prostota, ale przecież maman nigdy nie przyszłoby do głowy wpuszczać do pałacu pospólstwo. Z wybiciem pierwszej długi orszak ruszył w kierunku kaplicy. Ramię w ramię z Ludwikiem Augustem kroczyłam za Wielkim Mistrzem Ceremonii, trzymającym w ręku wysmukłą laskę. Myśląc o tym, jak szczęśliwa byłaby maman, widząc mnie na chwilę przed wypowiedzeniem słów przysięgi małżeńskiej, uśmiechnęłam się i drżąc z niecierpliwości, ścisnęłam dłoń delfina. Jaki on był wysoki, zwłaszcza w porównaniu ze mną! Odpowiedział mi nieśmiałym uściskiem i zaraz odwrócił głowę, krzywiąc się przy tym boleśnie. Poczułam nieprzyjemne mrowienie w żołądku. Tego dnia bardziej niż kiedykolwiek pragnęłam, żeby mnie przynajmniej polubił, skoro pokochać nie potrafił. Ja też go nie kochałam; w końcu znaliśmy się zaledwie kilka dni. Ale widząc, jak kroczy ciężko u mojego boku, niczym koń zaprzężony do nazbyt wyładowanego wozu, gorąco zapragnęłam podzielić z nim to jarzmo i mu ulżyć. Kątem oka zerkałam na nasze odbicia w błyszczących lustrach, którymi obwieszona była Galeria Zwierciadlana. Pod ścianami przez całą jej długość stały rzędy krzeseł, na których siedzieli zaproszeni goście. Naszą paradę oglądało pięć tysięcy osób, wszyscy w grands habits de cour. Prezentowali się wspaniale: mężczyźni w jedwabnych surdutach, kapeluszach i ze szpadami u boku, kobiety w głęboko wyciętych sukniach rozpiętych na ogromnych paniers. Wszyscy mieli na twarzach pełny dworski makijaż, pod którym trudno było czasami rozróżnić rysy. Idąc, modliłam się w duchu, aby przypadkiem się nie potknąć (albo, co gorsza, nie przewrócić) w obecności tylu dostojnych świadków. Za nami sunęła długa procesja. Najpierw szli, dźwigając mój bogato haftowany tren, pięknie poubierani paziowie - tak słodkie dzieci, że mogłabym je ściskać i tulić całymi godzinami. Za nimi postępowała hrabina de Noailles, dumnie unosząc głowę, a dalej książęta i hrabiowie, którzy wczoraj siedzieli z nami przy stole, w tym dwaj bracia delfina, hrabia Prowansji i hrabia d’Artois. Wszyscy mieli buty z czerwonymi obcasami - jak się dowiedziałam, przywilejem noszenia takiego obuwia obdarzył dworzan Król Słońce. Sam monarcha zamykał męską część pochodu. Zerkając do tyłu, w kolejnych zwierciadłach widziałam jego wspaniałą sylwetkę - jedyny jasny promień słońca w tym pochmurnym dniu.
Za papą królem kroczyły siostry delfina, bardzo podniecone, że mogą uczestniczyć w równie podniosłej uroczystości, potem Mesdames Tantes i damy dworu, obsypane klejnotami od wysoko spiętrzonych włosów po sprzączki bucików. Minęliśmy Salon de Guerre* i ciąg komnat nazwanych imionami rzymskich bogów - promiennego Apollina, przebiegłego Merkurego, porywczego Marsa, dziewiczej Diany i wreszcie bogini miłości Wenus. Kiedy delfin i ja zbliżaliśmy się już do kaplicy, koniec orszaku ginął jeszcze gdzieś na schodach. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami w kolorze kości słoniowej, ozdobionymi złoconą postacią Kupidyna. Uśmiechnęłam się lekko, spoglądając w niewidzące oczy otaczających go amorków, po czym szybko dotknęłam dłonią lśniącego skrzydła - na szczęście. Wielki Mistrz Ceremonii otworzył drzwi i trzykrotnie zastukał laską w podłogę. - Tak samo robi, kiedy w teatrze rozpoczyna się sztuka - szepnął delfin. - Wszyscy jesteśmy do pewnego stopnia aktorami - odparłam również szeptem, ponownie ściskając jego dłoń. - Dzisiaj tobie i mnie przypadły główne role. Nagle zapragnęłam, aby już było po wszystkim, ogarnięta strachem, że kiedy uklękniemy przed ołtarzem, delfin porozumie się wzrokiem ze swoim preceptorem, po czym zerwie się z krzykiem „Nie mogę poślubić tej Austriaczki!”, i wybiegnie z kaplicy. Zerknęłam na narzeczonego, upewniając się, czy aby na pewno kroczy nadal u mojego boku. W jego bladoniebieskich oczach malowało się tyle przerażenia, iż uznałam, że raczej nie zdobędzie się na otwarty protest. Przy dźwiękach fletów i werbli sunęliśmy powoli w stronę ołtarza. Bracia delfina mieli rację. Nawę i galerię wypełniał tłum arystokratów, wyciągających szyje, żeby się nam lepiej przyjrzeć. Deszcz nie przysłużył im się zbytnio; jedwabne okrycia ociekały wodą, z peruk kapało, pióra zwisały smętnie. - Jak sądzisz, czy zauważą, że trzęsą mi się kolana? - zapytał cicho Ludwik August. - Podziwiają twoją twarz i twój wspaniały ubiór - zapewniłam. Moje nogi też dygotały, ale przynajmniej skrywała je spódnica. Kiedy klękaliśmy przez arcybiskupem Reims na jedwabnych poduszkach pod srebrnym baldachimem, rozległy się dźwięki organów. Do moich uszu dobiegały szeptane komentarze: „Taka młoda! Jesteś pewna, że skończyła czternaście lat? Założyłabym się o całą sumę trzymaną przez bankiera podczas partii cavagnole, że ma najwyżej dwanaście”. Delfin wiercił się niespokojnie. To szarpał koronkowy żabot pod szyją, to skubał skórki przy paznokciach, to wreszcie dotykał policzków i podbródka, jakby sprawdzając, czy podczas długiego klęczenia nie wyrosła mu przypadkiem broda. - Jestem twoja na wieki - wyszeptałam, kiedy po wygłoszeniu słów przysięgi nakładał
mi obrączkę, którą sobie wcześniej wybrałam. Nasze oczy spotkały się i wówczas blade policzki Ludwika Augusta nagle powlokły się szkarłatnym rumieńcem. Arcybiskup zaczął odmawiać Pater Noster. Bezgłośnie powtarzałam za nim słowa modlitwy, nieodmiennie poruszającej w moim sercu czułą strunę. „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom...”. Na krótką chwilę moje oczy zasnuły się łzami, ale zaraz trzepotanie motylków w żołądku ustało, a ja poczułam radość i ulgę. Kiedy arcybiskup wypowiadał ostatnie słowa, okna galerii rozbłysły słonecznym światłem. Uznałam to za znak zesłany z nieba. Msza dobiegła końca, słowa przysięgi zostały wypowiedziane, byliśmy zaślubieni. Przynajmniej w oczach Boga, bo z perspektywy Wiednia i Wersalu trzeba było jeszcze podpisać dokumenty i przypieczętować związek nie pocałunkiem, lecz piórem, inkaustem i piaskiem. Królewskich oblubieńców przysięgą wiązał nie biskup, tylko międzynarodowy traktat. Najpierw swój zamaszysty podpis złożył król, a zaraz po nim delfin, stawiając drobne równe litery. Potem podpisać miałam ja, a za mną bracia delfina, Mesdames Tantes i wszyscy kuzyni i kuzynki, którzy już czekali, aby uwiecznić swoje imiona dla potomności. Zanurzyłam pióro w kałamarzu. Och, gdyby tak hrabina von Brandeiss mogła wypisać najpierw wszystko ołówkiem, mnie pozostawiając tylko poprawienie nakreślonych przez nią linii. Nie było to wcale takie dziecinne marzenie. Czekało mnie wykaligrafowanie wszystkich czterech imion, w dodatku w ich francuskiej wersji. Marie Antoinette Josephe Jeanne. Zamarłam na chwilę. Przecież nigdy przedtem nie składałam podpisu w takiej formie. Nie ma mowy, abym się nie pomyliła. W dodatku bazgrałam jak kura pazurem (tak przynajmniej twierdziła hrabina von Lerchenfeld, wiecznie ubolewająca nad moim brzydkim charakterem pisma). W kaplicy zrobiło się nagle bardzo cicho. Wszyscy czekali w napięciu. Ponownie zanurzyłam pióro w kałamarzu i przyłożyłam do pergaminu, z trudem panując nad drżeniem ręki. M... jakoś udało mi się napisać Marie, ale w połowie Antoinette zorientowałam się, że zostało mi bardzo mało miejsca na pozostałe imiona. W rezultacie końcówka „ette” wyszła bardzo ściśnięta. Między tymi literami brakuje powietrza, powiedziałaby zapewne moja zmarła guwernantka. W popłochu zaczęłam się zastanawiać, co dalej, niepotrzebnie przyciskając pióro do pergaminu. Ku mojemu zawstydzeniu, w samym środku „Antoniny” pojawił się ogromny kleks. Pospiesznie dopisałam Josephe Jeanne, znacznie mniejszym literami. Wyszło to bardzo niechlujnie. Ale dokonałam tego. Miałam męża - prawdziwego męża, a nie kogoś występującego
w jego zastępstwie - i tytuł la dauphine przysługiwał mi już nie przez grzeczność. Ludwik August ujął mnie za rękę i wyszeptał: - Tak się cieszę, że wreszcie jest po wszystkim. Przed nami ta część ceremonii, na którą czekałem od samego rana. Co mógł mieć na myśli? - To znaczy? - zapytałam, uśmiechając się nerwowo. - Bankiet weselny - wykrzyknął nagle ożywiony. Próbowałam ukryć rozczarowanie. Ja w tej chwili nie przełknęłabym ani kęsa, natomiast mojego męża nic poza jedzeniem zdawało się nie obchodzić. - Czy to prawda, że kolację spożyjemy na scenie nowej opery w obecności sześciu tysięcy gości? - zapytałam. - O tak. Grandpere kazał wznieść gmach opery właśnie na tę okazję. Nazywa się La Salle de Spectacle. Zmusiłam się do krótkiego chichotu. - Jeśli zasiądziemy na scenie i na oczach tych wszystkich ludzi zaczniemy pochłaniać ostrygi, jarząbki i pasztety, zapijając wszystko szampanem, z pewnością będzie to prawdziwy spektakl. - Ależ tak się dzieje każdego dnia - powiedział delfin. Zauważyłam, że ilekroć rozmowa schodziła na jedzenie, polowania albo zamki w drzwiach, wysuwał się ze swojej skorupy niczym ciekawski żółw. - Déjeuner o godzinie pierwszej zawsze spożywany jest publicznie. To się nazywa grand couvert. Dzisiejsza okazja jest szczególna, więc aby dostać się na salę, trzeba udokumentować szlacheckie pochodzenie od wielu pokoleń. Co za absurdalny obyczaj. - Czy ludzie przychodzący poobserwować, jak jemy, naprawdę nie mają nic lepszego do roboty? Mąż popatrzył na mnie tak, jakbym zapytała, czy konie potrafią fruwać. - Nie - odparł krótko. - Zresztą ja nigdy nie zwracam uwagi na publiczność. Kiedy zaczynam jeść, zapominam o obecności innych. Może ty tak potrafisz, ale ja nie, cisnęło mi się na usta. Sama myśl, że tyle osób obserwuje mnie przy jedzeniu, napełniała mnie strachem. Po co to robili? Czy starali się zapamiętać menu, aby potem w domu kucharz mógł im przyrządzić te same potrawy? A może czekali, aż ktoś z królewskiej rodziny zaplami sobie ubranie albo upije się winem, i potem opowiadali o tym przyjaciołom w charakterze zabawnej dykteryjki? Bankiet był zaplanowany dopiero na wieczór, miałam więc trochę czasu na
odpoczynek. Nie wracałam już do mojej dawnej sypialni. Od tej pory miałam dzielić z delfinem apartament złożony z podwójnego salonu z antykamerami, dwóch sypialni, pokoju muzycznego i biblioteki. Tu jako mąż i żona mieliśmy mieszkać aż do dnia, w którym przestaniemy być dziedzicami tronu Francji i obejmiemy panowanie jako król i królowa. Ale o tak odległej przyszłości wolałam na razie nie myśleć. Na razie byłam oblubienicą - więcej nawet - żoną. Skończyło się spekulowanie w Hofburgu i Schônbrunnie, czy uda mi się zostać delfiną, czy nie. Zostałam nią. Przygotowany dla mnie przez maman plan urzeczywistnił się wreszcie - wśród marmurowych posadzek, wysmukłych kolumn, malowanych parawanów osłaniających kominki i lśniących kandelabrów zwisających z sufitu. Moje kufry przeniesiono już do Salle des Gardes, pomieszczenia, w którym usługujący nam pokojowcy jedli, grali w karty i czekali na każde wezwanie. Sypialnia delfina była okropna - z łożem pod ciężkim baldachimem z zaciąganymi kotarami, w którym dawniej sypiała jego nieżyjąca matka - ale pozostałe pomieszczenia okazały się jasne i przestronne. Większość okien wychodziła na kwietne partery na tyłach château. Z prawdziwą ulgą rzuciłam się na pokrytą błękitnym adamaszkiem sofę i kopnięciem zrzuciłam z nóg pantofelki. Jeden wylądował gdzieś w kącie, drugi poszybował prosto na ruszt kominka. Przelotnie pomyślałam, że z pewnością uwala się popiołem. Grand corps, straszny gorset noszony przez wysoko urodzone francuskie damy, coraz bardziej dawał mi się we znaki. Bez ramiączek i z dwoma rzędami diamentów, za które się sznurowało, obciskał o wiele silniej niż nasze austriackie wyroby, ale oczywiście nie ośmieliłabym się czynić żadnych porównań. - Czy ktoś mógłby mnie rozsznurować? - zwróciłam się do tuzina arystokratek i czternastu pokojówek tłoczących się wokół sofy niczym pszczoły u wylotu ula. Dame d’atour, czyli garderobiana, diuszesa de Villars - która zaraz po prezentacji poinformowała mnie, że tę samą funkcję sprawowała za czasów zmarłej królowej, świętej pamięci Marii Leszczyńskiej - popatrzyła niepewnie na hrabinę de Noailles, która z miejsca zdusiła w zarodku moje marzenie o odrobinie wygody. - Nie przystoi, aby delfina Francji wylegiwała się niczym kurtyzana albo kobieta swobodnych obyczajów z Parc aux Cerfs. - Co to jest Parc aux Cerfs*? - zapytałam. Hrabina zgromiła mnie spojrzeniem, po czym arystokratycznie zmarszczyła nos, patrząc na porozrzucane pantofelki. Uśmiechnęłam się na myśl, że im pewnie też się dostanie. - To nie jest pora na odpoczynek. Obecnie delfina powinna poznać wszystkich członków swojego dworu. Tak nakazuje etykieta.
Bezgłośnie powtórzyłam ostatnie zdanie. Stojąca obok sofy arystokratka - jedna z niewielu młodych i ładnych - rzuciła mi porozumiewawczy uśmiech. Odpowiedziałam jej podobnym, po czym zwróciłam się do hrabiny de Noailles: - Et alors**, proszę wprowadzić te osoby. * Dzielnica Wersalu, w której madame de Pompadour po rozstaniu z Ludwikiem XV urządziła dom dla dziewcząt dostarczających królowi cielesnych rozrywek ** No cóż. Tak naprawdę marzyłam tylko o jednym, aby przed wieczornym bankietem móc się choć trochę zdrzemnąć! Pokojówka pozbierała rozrzucone pantofelki, a diuszesa de Picquigny, która jak się zdążyłam zorientować, obdarzona była sporym poczuciem humoru, założyła mi je na nogi. Łagodna hrabina de Mailly wsunęła mi pod plecy wałek, o który mogłam się oprzeć. Następne dwie godziny z okładem spędziłam na kanapie, podczas gdy mężczyźni i kobiety po kolei składali mi hołd, zupełnie jakbym była świętą figurą albo dziewiczą westalką. Szli jeden za drugim, kłaniali mi się nisko i - jeśli pozwalała im na to pozycja - dotykali wargami mojej dłoni. Hrabina de Noailles recytowała ich nazwiska i funkcje, po czym dyskretnie dawała znak, czy mam wyciągnąć dłoń do pocałunku. Tak dla szlachetnie urodzonych kawalerów i dam, tak dla skarbnika mającego nadzorować moje wydatki, tak dla maître d’hôtel, czyli szambelana, tak dla koniuszego. Nie dla dziewiętnastu valets de chambre*, nie dla jałmużnika sprawującego pieczę nad szkatułą z pieniędzmi dla biedaków, nie dla pięciu kapelanów i dwóch kaznodziejów. Absolument pas - kategoryczne nie - dla wszelkiego rodzaju rzemieślników: tkacza, zegarmistrza, aptekarza, perukarza, nie dla kucharzy, piekarzy, kamerdynerów, podczaszych i podkuchennych. * Pokojowcy. Na swoje usługi miałam mieć setkę służących, w tym młodą kobietę, której jedynym zadaniem było przygotowywanie dla mnie kąpieli. Czy wszyscy mieszkańcy Francji byli zatrudnieni na dworze królewskim? Pomyślałam o Elizie i o tym, co powiedziałaby, widząc takie marnotrawstwo. W Hofburgu cesarską rodzinę obsługiwało dwa i pół tysiąca osób, i to było nic w porównaniu z Wersalem. Tyle ludzi kręcących się wokół mnie bezustannie, nie mówiąc już o szlachetnie urodzonych damach, stale dotrzymujących mi towarzystwa. Czy kiedykolwiek uda mi się znaleźć choćby chwilę dla siebie? Przy trzydziestej trzeciej prezentacji (a może trochę wcześniej albo trochę później) mój mózg przestał cokolwiek rejestrować. Przed oczami miałam jedną zamazaną smugę. Ukłon, dyg, to dla mnie zaszczyt, Madame la Dauphine, życzę zdrowia i pomyślności,
Madame la Dauphine. Gott im Himmel*, to znaczy Sacré Dieu - ależ byłam znudzona! Kiedy dwudziestu dwóch członków monarszej rodziny zasiadało do stołu w Salle de Spectacle, niebiosa otworzyły się znowu i powiał tak porywisty wiatr, że deszcz padał prawie poziomo. - Papa król nakazał odwołać fajerwerki - powiedział delfin, zerkając na mnie z ukosa, jakby spojrzenie mi prosto w twarz nadal zbyt go przerażało. - Przykro mi, Madame la Dauphine, bo wiem, że chętnie byś je obejrzała. - Z pewnością pokaz odbędzie się za kilka dni. - Ilekroć była mowa o wydarzeniach z przeszłości albo o rozrywkach, hrabia d’Artois natychmiast musiał się wtrącić. - Madame la Dauphine, czy pozwolisz, abym ci wówczas towarzyszył? Gdyby mój nowy brat nie miał trzynastu lat, pomyślałabym, że próbuje ze mną flirtować. - Będę zaszczycona, monsieur le comte - odparłam uprzejmie. Madame Zofia, najmłodsza z Mesdames Tantes i przez ojca nazywana Pędrakiem, obrzuciła mnie dziwnym spojrzeniem. Ta córka króla była niezwykle płochliwa. Chwilami przypominała zająca, który zakradł się do warzywnika i siedząc na grządce, rozgląda się trwożnie, czy skądś nie nadchodzi ogrodnik z motyką. Na scenie Salle de Spectacle stanął nakryty na dwadzieścia cztery osoby stół, błyszczący od setek kryształowych pucharów i srebrnej zastawy. W srebrnych lichtarzach i w ogromnych złotych kandelabrach z kryształkami płonęły setki świec, wypełniając bursztynowym blaskiem wielką salę uformowaną na kształt podkowy. * Rany boskie! Budynek wzniesiono, nie szczędząc kosztów, ale wykończenia - niczym dekoracje sceniczne - okazały się zaledwie imitacją. Drewno pomalowano tak, aby udawało kamień, wysmukłe kolumny w różowy „marmurowy” wzór imitowały swoje siostry podtrzymujące emporę w królewskiej kaplicy, mamiły oczy, każąc patrzącym wierzyć, że mają do czynienia ze szlachetnym materiałem. Poręcze lóż po obu stronach wielkiej sali zdobione były złoconymi reliefami. W zwieńczeniu łuku nad proscenium zawieszona była wielka złota tarcza z herbem Burbonów, podtrzymywana przez dwa anioły. Dokładnie pod nią zasiadał król, a po obu jego stronach delfin i ja - niczym serafiny flankujące tarczę. Dalsze miejsca zajmowali pozostali członkowie rodziny monarszej. W świetle kandelabrów nawet Mesdames Tantes wydawały się piękne. Musiałam przyznać w duchu, że nigdy przedtem nie widziałam równie wspaniałego zgromadzenia. Austriackie stroje dworskie nie dorównywały wystawnością
francuskim. Maman nie przywiązywała wagi do ceremoniału, dla niej liczyło się to, co w głowie i w sercu. Uroczysty bankiet weselny różnił się od kolacji en familie poprzedniego wieczoru. Przy stole nikt nie rozprawiał. Wszyscy w milczeniu podnosili do ust widelce i kielichy przy akompaniamencie orkiestry smyczkowej i głośnego siorbania pochłaniającego ostrygi delfina. Mąż zachowywał się dokładnie tak, jak zapowiedział wcześniej. Gdy tylko postawiono przed nim jedzenie, natychmiast zapomniał o bożym świecie. Z oczami wbitymi w talerz obiera! ze skórki, wydłubywał z muszli, kroił, siekał albo zgarniał łyżką, w zależności od potrawy. Ja nie przełknęłam ani kęsa, nie tknęłam też wina, nawet podczas toastów. A co by się stało, gdybym użyła niewłaściwego widelca albo poplamiła suknię? Cała arystokratyczna Francja uznałaby mnie za prowincjuszkę i niezdarę. Lepiej siedzieć spokojnie, prezentując wszystkim smukłą szyję i rozdając uśmiechy. Mój dom, moja rodzina, moje królestwo, mój lud. Kiedy popatrzyłam na morze otaczających mnie twarzy, uświadamiając sobie, że wszyscy przyglądający mi się tak zachłannie ludzie to moi nowi poddani, poczułam, że bolesny węzeł w żołądku powoli zaczyna się rozluźniać. Orkiestra grała jakąś dziwną melodię - egzotyczną i drażniącą. - Co to za utwór, papo królu? - odważyłam się szepnąć. - Turecki. Bardzo modny - odparł, mrugając do mnie okiem. - Kim jest ten monsieur Turecki? Czy też może maestro Turecki? - poprawiłam się szybko, myśląc, że kompozytor zapewne był Włochem. Niemcem z pewnością nie - żaden porządny Niemiec nie skomponowałby czegoś równie dziwacznego. Król wybuchnął głośnym śmiechem i od razu wszystkie głowy skierowały się w naszą stronę. - Mapetite, otomańscy Turcy rządzą ogromnym państwem na wschodzie. Przecież musiałaś słyszeć o imperium otomańskim. Albo o tureckich kobiercach. Poczerwieniałam po korzonki włosów. - Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość. Czasami bywam bardzo głupia. Król nachylił się tak blisko, że poczułam jego przesycony czosnkiem oddech. - Oh non, ma petite. Vous etes absolument charmante. Jesteś naprawdę czarująca i uwodzicielska. Na stół wjechała piramida ptysiów nadziewanych słodkim kremem. Delfin natychmiast zgarnął kilka na talerz. Choć zjadł już za trzech, pochłaniał deser niczym wygłodzony żebrak. Zrobiło mi się wstyd. Nie chciałam, aby najwyżej urodzeni Francuzi widzieli mojego męża, a swojego przyszłego monarchę, w niekorzystnym świetle. Nie wiem,
jakie myśli krążyły im teraz pod pudrowanymi perukami. Natomiast król wyraził swoją opinię zupełnie otwarcie. - Ależ chłopcze, nie obciążaj tak żołądka na dzisiejszą noc. Delfin na moment uniósł głowę. - Dlaczego? - zapytał między jednym kęsem a drugim. - Ja zawsze lepiej śpię po zjedzeniu dobrej kolacji. Król odwrócił głowę i popatrzył na mnie. W jego wzroku wyczytałam smutek i współczucie. Wszyscy zgromadzeni w wielkiej sali także musieli to zauważyć.
17 Okropny bankiet skończył się nareszcie, ale dla tłumów ciekawskich, którym szlacheckie pochodzenie pozwalało być świadkami królewskich zaślubin, prawdziwy spektakl dopiero się rozpoczynał. Z Salle de Spectacle uroczysty pochód ruszył do apartamentów delfina. Na jego czele kroczyli król i arcybiskup Reims, a za nimi Ludwik August i ja. W pokoju muzycznym rozstawiono już stoliki. Niczym małpy w menażerii papy w pałacu laksenburskim, rozweselające swoimi błazeństwami austriacką elitę, delfin i ja mieliśmy teraz zabawiać diuków i diuszesy, markizów i markizy oraz hrabiów i hrabiny, z racji urodzenia obdarzonych przywilejem przyglądania się dziedzicowi tronu podczas partii cauagnole rozgrywanej z krewniakami z orleańskiej gałęzi Burbonów. Nie zważając na znużenie, zasiadłam do stolika. Wiedziałam, że muszę grać, więc grałam, starając się to robić jak najlepiej. Bankier losował kolejne bilety, a widzowie wstrzymywali oddech, bacznie śledząc, czy ktoś obstawił zwycięski numer i jak wysoko. Dlaczego tę przeraźliwie nudną grę we Francji uważano za wspaniałą rozrywkę, na zawsze miało pozostać dla mnie tajemnicą. Wreszcie Ludwik August zaczął ziewać, nakrywając dłonią usta. Arcybiskup Reims, który cały wieczór przesiedział z rękami złożonymi jak do modlitwy, popatrzył wyczekująco na króla, a ten zerknął na wielki zegar z wahadłem stojący na kominku. Było już dobrze po północy. - Et maintenant, nadeszła pora coucher - obwieścił papa król z błyskiem w oku. Z miejsca poczułam niepokój. Król ujął moją dłoń, umieścił w zgięciu swojego łokcia i powiódł mnie w kierunku sypialni delfina. Mój mąż wlókł się za nami niczym smutny szczeniak. Podczas jednego z długich wykładów na temat etykiety hrabina de Noailles zdążyła mnie już pouczyć, że pewnej liczbie arystokratów (oczywiście tylko tych najlepiej urodzonych) przysługuje przywilej asystowania przy porannej i wieczornej toalecie króla, delfina i delfiny. Poranny rytuał wstawania i ubierania nosił nazwę lever, a wieczorny, obejmujący zdejmowanie szat i kładzenie do łoża - coucher. Ale wiedzieć, co to oznacza, a doświadczyć tego na własnej skórze, to zupełnie dwie różne sprawy! Przecież to była nasza noc poślubna. Czyżbyśmy mieli zostać pozbawieni choćby odrobiny prywatności? Misternie malowane parawany skrywały nas nawzajem przed naszym wzrokiem, podejrzewałam jednak, że delfin także przeżywał męki zażenowania. Każdy klejnot zdobiący moje włosy i ciało, każda pojedyncza sztuka odzieży - pantofelki, suknia,paniers, halka, gorset - ściągane były ze mnie z upokarzającą powolnością, wędrując z rąk do rąk
towarzyszących mi dam dworu, Mesdames Tantes i madame de Noailles. Części tych arystokratycznych pokojówek nie zdążyłam nawet poznać. Mojego ciała, drżącego z zimna i zawstydzenia, dotykały zupełnie obce dłonie. Kiedy zdjęto mi gorset, skromnie skrzyżowałam ręce na piersiach, choć raz szczęśliwa, że mam taki mały biust i mogę go zasłonić. Madame de Noailles sięgnęła do błękitnych podwiązek. Już miałam zaprotestować, ale jej ostre spojrzenie - il n’est pas comme il faut - ostrzegło mnie, że etykieta wymagała, abym z godnością poddała się upokarzającej procedurze. Zrolowane pończochy opadły na podłogę. Z całym wdziękiem, na jaki było mnie stać, wyplątałam z nich stopy i stanęłam boso. Byłam teraz równie naga jak w dniu, w którym przyszłam na świat. Do jakiego kraju trafiłam? Tu dosłownie każdy ruch regulowały nakazy etykiety, jednocześnie uperfumowani dworzanie bez ceremonii dawali ulgę pęcherzowi na korytarzu, a przyszła królowa musiała wystawiać obnażone nogi na ciekawskie spojrzenia obcych. Pomyślałam, że nie ośmielę się nawet napisać o tym maman, żeby jej nie przerażać. Ale skoro matka nakazywała mi, abym nauczyła moich poddanych darzyć mnie miłością, postaram się jakoś znieść ten dziwaczny ceremoniał. Moje wybawienie przybrało formę nocnej koszuli z wysoką stójką i delikatnymi koronkami przy mankietach rękawów, wykonanej z cienkiego płócienka, gęsto pokrytej haftami i niepokalanie białej. Usiłowałam po nią sięgnąć, ale otaczające mnie kobiety zaczęły ją podawać jedna drugiej, zupełnie jak w tej zabawie, w której stojące w kole dzieci przekazują sobie jakiś przedmiot, a „szukający” usiłuje go przechwycić. W Wiedniu bardzo często bawiłam się tak z rodzeństwem. Teraz haftowana koszula wędrowała z rąk do rąk, podawana z taką czcią, jakby to była co najmniej święta relikwia. Tymczasem mnie już nie starczało dłoni do okrycia nagości. Wreszcie jakaś dama o słodkiej twarzy okolonej jasnymi włosami i z oczami o wykroju migdałów zarzuciła mi ją na głowę. Z przodu.okrycie sięgało mi do połowy łydek, z tyłu nieco niżej. Z rozpaczą popatrzyłam na hrabinę de Noailles, która zaraz zaczęła mi wyjaśniać, że zgodnie z nakazem etykiety (jakżeby inaczej!) zaszczyt podania delfinie koszuli nocnej należy się najwyższej rangą i jednocześnie najpóźniej poślubionej księżnej krwi. Tym razem przypadł diuszesie de Chartres, która księżną została dzięki małżeństwu. Z kolacji en familie pamiętałam ją jak przez mgłę. Bardziej utkwił mi w pamięci jej mąż, głównie dlatego, że miał bardzo czerwony nos i kiepską cerę. Ktoś musiał dyrygować tym rozbieraniem mnie i delfina, gdyż zza parawanów wynurzyliśmy się jednocześnie. Widok był naprawdę przekomiczny! Ludwik August przyodziany był identycznie jak ja, tyle że z jego koszuli dla mnie udałoby się wykroić ze
trzy. Popatrzyliśmy na siebie i wybuchnęliśmy głośnym śmiechem. Spontaniczność nie była dobrze widziana na francuskim dworze, więc hrabina de Noailles natychmiast zmarszczyła brwi, a arcybiskup Reims popatrzył ze zgorszeniem. Na jego znak stanęliśmy twarzami w stronę małżeńskiego łoża, podczas gdy on skrapiał wodą święconą materace, podgłówki, zasłony i baldachim, błogosławiąc nasz związek i modląc się o nasze szczęśliwe zjednoczenie w małżeństwie. Potem całe arystokratyczne zgromadzenie przyglądało się, jak kładziemy się do łóżka. Czy małżeńskiemu spełnieniu też mieli zamiar się przypatrywać? Ludwik August był równie blady jak okrywająca go koszula. Ja pewnie też. Jak mieliśmy się teraz zachować? Wreszcie po długiej i straszliwie żenującej ciszy ktoś zaciągnął zasłony wokół łoża. Ktoś inny zdmuchnął świece. Rozległ się chór przyciszonych głosów, życzących nam bonne nuit i wszyscy zaczęli się rozchodzić. - Sprawcie się dobrze - zachichotał jakiś mężczyzna. Miałam nadzieję, że to nie był arcybiskup. Leżeliśmy na wznak, rozdzieleni morzem białych prześcieradeł, po raz pierwszy w ciągu całego dnia sami. - Kto ci podawał koszulę? - szepnęłam. - Król - odparł mąż sennym głosem. - Mnie księżna. - Milczenie. - Czy nie wydaje ci się to głupie, że zwyczajna koszula nocna musi przejść przez tyle rąk, zanim wolno ją założyć? - Milczenie. - Monsieur le Dauphin? Ludwiku Auguście? - Co takiego? - wymamrotał. - Nazywaj mnie Ludwikiem. Nienawidzę tego Augusta. - Ale Ludwik to król. Musisz być Ludwikiem Augustem, przynajmniej do chwili... po prostu musisz, żeby nikomu się nie myliło, kiedy będę mówiła o Ludwiku. - Tak, chyba masz rację. - Milczenie. - Dlaczego my właściwie szepczemy? - Nie wiem - wyszeptałam. - Zadałam ci pytanie. Czy nie uważasz, że to głupie, kiedy coś równie prozaicznego jak koszula nocna traktowane jest z tak niezwykłą rewerencją? - Jestem zmęczony - wystękał Ludwik August w odpowiedzi. - Nigdy się nie zastanawiałem, czy to jest głupie, czy nie. Po prostu tak robię. Tak robiłem przez całe życie. Poza tym tu nie chodzi o koszulę. Wszystko, czego dotykamy i co nosimy na sobie, staje się jakby odbiciem naszej chwały i przysługujących nam boskich prerogatyw. - Podoba ci się to? Ta cała etykieta? - Nie - odparł sennie. - Czy kiedy zostaniesz królem, zniesiesz ją? Bo ja nienawidzę etykiety.
- Nie wiem. - Czego nie wiesz? - Nie wiem, czy chcę ją znosić. - Dlaczego nie? - Ponieważ zgodnie z jej nakazami postępujemy już prawie od stu lat. To ona czyni nasz dwór czymś wyjątkowym. Jeśli zarzucimy etykietę, kim będziemy wówczas? Zastanawiałam się nad tym, co powiedział, z oczami utkwionymi w podniebieniu baldachimu, którego w ciemności nie mogłam przecież zobaczyć. Ciało miałam zesztywniałe ze strachu. Podczas rozmowy na chwilę zapomniałam o obawach, ale teraz Ludwik August milczał. Czy zaraz będzie próbował mnie dotknąć? Maman wytłumaczyła mi, co robią małżonkowie w noc poślubną, zwłaszcza mąż i żona z królewskiego rodu. Czy zawrzemy teraz traktat - to znaczy... miałam na myśli, czy poczniemy teraz dziecko? - chciałam zapytać, ale zabrakło mi odwagi. Pozwoliłam za to mojej lewej ręce skradać się centymetr po centymetrze w stronę pochrapującego ciała, leżącego obok mnie. Moje palce odnalazły prawe ramię i leciutko zacisnęły się na nim. Ludwik August, już uśpiony, wzdrygnął się nerwowo, a ja szybko wycofałam dłoń. Serce waliło mi jak oszalałe. W głębi duszy czułam ulgę, że delfin nie położył się na mnie. Ale zaraz po uldze przyszło poczucie winy. Nie wypełniłam swojego obowiązku jako oblubienica. Leżałam na wznak, zapatrzona w ciemność. Zawsze wyobrażałam sobie, że z chwilą, kiedy zostaniemy sobie poślubieni, wszystko zacznie się układać, że moje strachy przed zostaniem żoną obcego człowieka i przyszłą królową nieznanego kraju pierzchną nareszcie. Tymczasem mój mąż wzdragał się, ilekroć przyszło mu na mnie popatrzeć, a rozmowa ze mną nie obchodziła go wcale. Jeśli mnie nie lubił, jeśli ledwo tolerował moją obecność (a jego obżarstwo zawsze będzie się kończyło chrapaniem u mojego boku), to jak damy Burbonom dziedzica? Złota obrączka na moim palcu oznaczała, że byłam zaledwie w połowie drogi. Dopiero kiedy zacznę nosić w łonie syna, wymarzony przez maman alians z Francją zostanie w pełni przypieczętowany. W piękny słoneczny poranek ktoś rozsunął zasłony wokół łoża. Leżałam w nim sama. Delfina w sypialni nie było. Dokąd mógł się udać? - Na polowanie, Madame la Dauphine - powiedziała pokojówka, podając mi nocnik z sewrskiej porcelany. - Monsieur le Dauphin zawsze poluje od rana. Chyba że jest jakaś specjalna okazja... jak wczorajszy ślub - mówiła z chytrym uśmieszkiem, którego nie potrafiłam rozszyfrować. Dopiero kiedy odwróciłam głowę i popatrzyłam na łóżko... Dobre pół tuzina pokojówek przetrząsało prześcieradła w poszukiwaniu wiele mówiących śladów.
Oh, mon Dieu, jęknęłam w duchu. Przecież nic nie znajdą. Ubiegłej nocy nic się nie wydarzyło. Oboje spaliśmy równie niewinnie jak brat z siostrą. Pokojówki wciąż przepatrywały żenująco czystą pościel. Rozejrzałam się po sypialni. Na niewielkim palisandrowym stoliku leżał myśliwski dzienniczek delfina. Czy się odważę? Paliła mnie ciekawość, co zanotował w dniu naszych zaślubin. Wiedziałam, że nie mam co liczyć na obszerny wpis. Ale skoro wczorajszego dnia nie wybrał się na łowy, może poświęcił kilka słów uroczystościom weselnym? Bieżąca strona była założona czerwoną wstążeczką. Korzystając z tego, że nikt nie patrzy, szybko otworzyłam książeczkę. Co takiego? Ze zdumieniem zamrugałam oczami. Na karcie widniało tylko jedno jedyne słowo. Rien. Nic. Kiedy po latach potomni będą odczytywali dziennik króla Ludwika Augusta, dowiedzą się, że szesnastego maja 1770 roku nic się nie wydarzyło. Poczerwieniałam ze wstydu, upokorzona faktem, że zajrzałam do cudzego dziennika, a jeszcze bardziej tym, co w nim wyczytałam. Rien. Nic. Żadnego polowania, ale i nic poza tym. W noc poślubną zniweczyliśmy nadzieje obu naszych królestw, ponieważ nic się nie wydarzyło w naszym małżeńskim łożu. Mój mąż mnie nie lubił, wiedziałam o tym od samego początku! Jakoś jednak musiałam się z tym uporać. Przede wszystkim nie mogłam dopuścić do tego, aby ktoś się dowiedział, że po nocy poślubnej nadal pozostaję dziewicą. Poza pokojówkami, bo te już się dowiedziały. Czy uda mi się kupić ich dyskrecję? Sięgnęłam po ozdobną torebkę i wręczyłam każdej po złotym luidorze. Nie miałam pojęcia, ile jest warta ta moneta, ale zostałam nagrodzona tyloma ukłonami i okrzykami: Madame la Dauphine, merci mille fois, tysięczne dzięki, pewnie za to, że okazałam się niezwykle szczodra, nawet jak na osobę królewskiej krwi. Zasiadłam do listu do maman, żeby jej opisać sztywną etykietę, która według hrabiny de Noailles miała rządzić każdą godziną mojego dnia, poczynając od lever, czyli porannego ubierania, malowania i czesania w asyście gromady uprzywilejowanych arystokratów. Matka albo będzie pod wrażeniem, że w Wersalu członkowie rodziny monarszej traktowani są niczym bogowie, albo przeciwnie - wyśmieje te absurdalne obyczaje. Byłam jeszcze en négligé, w luźniej sukni z kremowej satyny ozdobionej koronkami, kiedy w połowie mojego pierwszego publicznego lever do salonu wkroczył hrabia de Mercy, dźwigając wielki wiklinowy koszyk przewiązany błękitną wstążką. Wysoki i elegancki, w nieskazitelnie utrefionej peruce, szybko objął wzrokiem rozgrywającą się przed nim scenę, po
czym skłonił się dwornie, prezentując zgrabną łydkę obciągniętą jedwabną pończochą. - Madame la Dauphine, oto efekt najtrudniejszej dyplomatycznej misji w całej mojej dotychczasowej karierze - powiedział, wręczając mi kosz. Słysząc znajome popiskiwanie, szybko rozwiązałam wstążkę i uniosłam wieko. Uszczęśliwiony Mops z zapałem zaczął lizać mnie po twarzy. - Mon Dieu! Jak się to panu udało? - Wynik wytrwałych negocjacji - odparł, mrugając znacząco. - Może będziemy musieli się zgodzić na podział Polski. - Może być nawet podział niebios, nie obchodzi mnie to. Oh, mon petit chien roztkliwiałam się. - Czy tęskniłeś za swoją panią? Dworzanie jeden przez drugiego wyrażali swoje zdumienie. - Qu’estce que c’est?* - pytał żonę markiz de Mont Blanc, ale ta, całkowicie pochłonięta flirtem z młodym hrabią de Fleury, nie zwracała uwagi na otoczenie. * Co to jest? - Eh? - rzuciła tylko. Markiz zwrócił się więc do starej diuszesy Arpagnan. - Quoi? - wrzasnęła w odpowiedzi, przytykając do ucha specjalną trąbkę. Hrabia d’Artois, który jako członek rodziny królewskiej miał oczywiście przywilej uczestniczenia w lever delfiny, poszukał wzrokiem mojego spojrzenia i uśmiechnął się szelmowsko. Jego oczy zdawały się mówić: „Co za głupcy. Zupełnie jakby nigdy nie widzieli psa”. - C’est le petit chien de la dauphine* - obwieścił tak głośno, że słychać go było chyba nawet w Strasburgu. Wybuchnęłam śmiechem. - Mesdames et messieurs, to tylko pies. Mops zsunął się z moich kolan i ruszył na poszukiwanie przygód. Sumiennie obwąchał ozdobione kokardkami podwiązki i zwoje ciężkich jedwabi, po czym zainteresował się porzuconą niedbale parą pantofelków. Ubierające mnie damy cofnęły się o krok, dworzanie przyglądali się z rozbawieniem, kiedy na czworakach pełzałam po podłodze, usiłując go złapać, a on uciekał ze skórzanym bucikiem i nie reagował na moje nawoływania. W Wersalu było tyle nowych zapachów! A jeszcze czekało go spotkanie z kotami włóczącymi się po całym pałacu i bezczelnie znaczącymi teren. * To piesek delfiny. Wreszcie mój piesek zdecydował się na powrót do koszyka. Na jego łebku jakimś
cudem znalazł się czepeczek ze zwisającymi wstążkami, w którym wyglądał zupełnie jak basset o oklapniętych uszach. Dworzanie zataczali się ze śmiechu, a ja przypomniałam sobie nagle uwagi papy o fałszywych przyjaciołach. Czy wesołość otaczających mnie ludzi oznaczała, że uznali Mopsa za zabawne stworzenie, czy też po prostu chcieli mi się przypodobać? Jak miałam się tego dowiedzieć? - Madame la Dauphine, musisz kontrolować swojego psa - pouczyła mnie surowo hrabina de Noailles. Dokładnie w tym samym momencie zdenerwowany nowym otoczeniem Mops obsiusiał ozdobnie wygiętą nogę brązowego stolika ze złoceniami. Nie potrafiłam opanować rozbawienia. Jeśli Madame Etykiecie wydawało się, że mój pies podporządkuje się panującym tu zasadom... Rozejrzałam się za pokojówką. Chyba nie oczekiwano ode mnie, że własnoręcznie posprzątam po psie! Zanim jednak zdążyłam zapytać moją mentorkę, jak sprawy wypróżniania się szczeniaka reguluje dworski protokół, rozległ się dzwonek. - Co to? - zapytałam. - Dzwonek oznacza, że król właśnie udaje się do córek na poranną kawę. Pani również jesteś tam oczekiwana. Co rano dźwięk dzwonka sygnalizuje, że Jego Wysokość jest już w drodze do ich apartamentów. Wizyta u mesdames stanowi część porannych zajęć delfiny. Zerknęłam w stronę sypialni delfina, będącej sceną nocnego rien. - Monsieur le Dauphin poluje. Czy on nie uczestniczy w tych porannych spotkaniach? Gdyby hrabina miała choć trochę serdeczniejszą naturę, pomyślałabym, że w jej wzroku dostrzegam szczere współczucie. - Kobiety z rodziny monarszej mają inny rozkład zajęć niż mężczyźni. - Rozumiem. My haftujemy, odbywamy lekcje muzyki i modlimy się, podczas gdy oni zabawiają się polowaniem! Przez twarz hrabiny przemknął cień uśmiechu. - Modlimy się wszyscy. Msza odprawiana jest codziennie w południe. Delfina i Mesdames Tantes udają się do kaplicy bezpośrednio po spotkaniu z Jego Królewską Wysokością. Delfin z braćmi przychodzą tam zaraz po skończonych łowach. Po nabożeństwie o godzinie pierwszej spożywany jest wspólny posiłek. Kawa, kaplica, obiad - moje debiutanckie grand couvert - sporo było tych zajęć jak na pierwszy dzień. W komnacie będącej dawniej antyszambrem królowej za długim stołem zasiadła cała rodzina monarsza. Wyglądaliśmy niczym ustawione rzędem gliniane ptaszki. Na szczęście ceremonia jedzenia przy świadkach nie trwała zbyt długo. Delfin pochłaniał potrawy jedna za drugą, a ja byłam zbyt zawstydzona rytuałem publicznego posilania się, by
przełknąć więcej niż jeden czy dwa kęsy. - Co teraz? - zapytałam hrabinę de Noailles, wiedząc już, że każda godzina mojego dnia jest ściśle rozplanowana. - Teraz delfina może się udać do swoich apartamentów. - I bawić się z Mopsem? - Jeśli wola - odparła sztywno. Powinna raczej powiedzieć: „Jeśli to będzie możliwe”. Amfiladowe komnaty w Wersalu były wysokie i przestronne, podobnie jak nasze austriackie, ale w odróżnieniu od Hofburga, zapełniały je tłumy. Moja świta musiała lawirować między dworzanami, handlarzami, rzemieślnikami i całym mnóstwem interesantów odwiedzających Wersal. Przypominało to misterne przeprowadzanie igły do haftów między nitkami podczas wykonywania szczególnie skomplikowanego wzoru. Jak miałam zademonstrować mój wersalski ślizg, skoro ustawicznie napotykałam na przeszkody? A przecież tak bardzo zależało mi na tym, żeby popisać się wdziękiem i gracją. Na szczęście ludzie zorientowali się, że właśnie idzie orszak delfiny i rozstąpili się na boki, robiąc mi miejsce. Z dumnie podniesioną głową sunęłam długim korytarzem, nie do końca wiedząc, dokąd zmierzam. Nie mogłam się jednak zgubić, gdyż krocząca za mną hrabina de Noailles półgłosem wskazywała mi drogę. Za nami jedna za drugą sunęły moje damy, same hrabiny, markizy i diuszesy, muskając czubkami pantofelków lśniące parkiety. Niestety, nie mogłam odwrócić głowy, żeby podziwiać ten widok. Wyglądałyśmy pewnie jak barwna armada płynąca pod pełnymi żaglami. Udało mi się dotrzeć do pierwszej antykamery bez jednego potknięcia czy zawahania. Jaka szkoda, że monsieur Noverre nie mógł tego zobaczyć! Mops przywitał mnie obojętnie, uznając, że należący do delfina but do konnej jazdy, który obgryzał pracowicie, stanowi większą atrakcję. Z miną wyrażającą najwyższe obrzydzenie hrabina de Noailles przyklękła, żeby mu go odebrać, ale Mops porwał swoją zdobycz i uciekł z nią pod najbliższe krzesło. Wzruszyłam ramionami i zanim Madame Etykieta zdążyła wyrazić swoją dezaprobatę, odezwałam się niewinnie: - Jestem pewna, że Monsieur le Dauphin posiada więcej niż jedną parę butów. Hrabina popatrzyła na złocony zegar. - O godzinie trzeciej jesteś, pani, oczekiwana w apartamencie ciotek, tak więc masz chwilę czasu na haft, lekturę albo - tu rzuciła karcące spojrzenie Mopsowi - na zabawę z psem. - Chciałam zacząć wyszywać kamizelkę dla delfina, ale nieprzerwany ciąg gości
uniemożliwił mi to całkowicie. Czas na „odpoczynek i przyjemności” między grand couvert a udaniem się do Mesdames Tantes wypełniły mi wizyty. - Czy zawszę o tej porze będę miała tylu odwiedzających? - zapytałam hrabinę. - O, tak. Z czasem, kiedy zyskasz, pani, większy wpływ na króla, będzie ich nawet więcej. Maman z pewnością byłaby zachwycona, słysząc tę odpowiedź. Tego popołudnia goście po prostu przyszli się przedstawić i złożyć mi życzenia z okazji ślubu, więc rozmowa nie sprawiała mi trudności. Co jednak będzie później, kiedy zaczną przychodzić do mnie z prośbami? Czy będę potrafiła im pomóc? Czy w ogóle powinnam się angażować w pomoc dla nich? Przypomniałam sobie słowa maman z jej pożegnalnego listu do mnie: „Nigdy nie przychylaj się do niczyich próśb, chyba że abbé, hrabia de Mercy, diuk de Choiseul albo sam król pozwolą Ci ich wysłuchać. W ten sposób unikniesz mimowolnego uczestnictwa w petits scandales, w jakie obfituje dwór francuski”. Czy hrabina de Noailles była odpowiednią osobą, aby rozstrzygać moje wątpliwości w tym względzie? Czy w podobnych chwilach wolno mi było mieć przy sobie hrabiego de Mercy, czy też, jako przedstawiciel Austrii, nie powinien uczestniczyć w posłuchaniach? Czy abbé Vermond był na tyle światowy, by udzielać mi rad, jeśli jakaś diuszesa czy wicehrabina zaczną mnie błagać, abym wstawiła się za nimi u króla? Do kogo miałam się wówczas zwrócić po wskazówki? Odpowiedź nasuwała się sama. Maman przykazała mi, abym potraktowała Mesdames Tantes jako moje mentorki. Kto lepiej mógł mnie wprowadzić w zawiłe arkana wersalskiego dworu, jak nie trzy królewskie córki, z którymi codziennie miałam spędzać kilka godzin na typowo kobiecych zajęciach - ploteczkach i wyszywaniu? Do ciotek chodziłam rano i ponownie o trzeciej po południu. Kiedy u córek zjawiał się Ludwik, jego wizyta upływała nam na błahej rozmowie, pozwalającej monarsze zapomnieć o brzemieniu władzy. Wersalska etykieta nakazywała, aby chwil wytchnienia Jego Majestatu nie zakłócały ważkie sprawy państwowe. Podobnie jak moi bracia w domu, delfin i dwaj młodsi hrabiowie mieli własny rozkład zajęć. Domyślałam się, że nadal odbywają lekcje z okropnym diukiem de la Vauguyon. Mój mąż zdawał się marzyć o tym, żeby zostać zwykłym rzemieślnikiem (w podobny sposób, w jaki rzemieślnikowi marzy się korona), więc kiedy nie polował, najczęściej udawał się do kuźni, położonej - jak mi powiedziała hrabina de Noailles - w sporej odległości od château, albo pomagał kamieniarzom dokonującym przeróbek i reperacji zabudowań pałacowych. Godzina trzecia była godziną odpoczynku dla królewskiego umysłu. Dla mojego o
czwartej rozpoczynała się wytężona praca, gdyż o tej porze odwiedzał mnie abbé Vermond, żeby mi poczytać. Podczas pierwszej wizyty szepnął mi dyskretnie. - Poinformowano mnie, że już nie będę pani spowiednikiem. Rozejrzałam się szybko. Zajęte plotkami damy nie zwracały na nas najmniejszej uwagi. - Słyszałam to samo - odpowiedziałam z gniewem i żalem, także zniżając głos. Powiedziano mi, że na dworze delfiny jest już wystarczająca liczba duchownych. Ale prawdziwy powód odebrania księdzu tej funkcji był zupełnie inny. Zależało im na tym, żeby dać mi Francuza. To znaczy, wiem, że ksiądz także urodził się we Francji, ale ksiądz jest mój, a nie ich. - Madame la Dauphine, to dla pani dobra. Nie, nie, proszę nie płakać. - Abbé podał mi chusteczkę, którą osuszyłam kąciki oczu. - To dla pani dobra - powtórzył. - Jestem przede wszystkim uczonym. Jak długo mogę pani czytać, c’est bon. Od razu poweselałam, słysząc te słowa. - Tak więc jaką lekturą wypełnimy dzisiejsze popołudnie? Homilii? Pisma Świętego? A może rozważań z pani modlitewnika? - Quelle bonne idée!* - wykrzyknęłam. Z chytrym uśmieszkiem sięgnęłam po modlitewnik oprawny w białą skórę wytłaczaną w pozłacane listki. - Proszę zacząć od miejsca, które zaznaczyłam - powiedziałam, podając mu otwartą księgę. * Wspaniały pomysł! Abbé Vermond odchrząknął i zaczął czytać: „Pojawiła się wówczas na dworze piękność, która ściągnęła oczy wszystkich, a można wnosić, że była to piękność doskonała, skoro obudziła podziw w otoczeniu tak nawykłem widywać piękne osoby”*. - Co to jest? - wykrzyknął, zatrzaskując książkę z taką siłą, jakby się bał, że słowa wyskoczą spomiędzy kartek i zaczną go gryźć po rękach. Policzki miał purpurowe. - La Princesse de Cleves - zachichotałam. - Pani, przecież obiecałaś matce nie czytać francuskich romansów - wyjąkał abbé. - Ja nie czytałam. To ksiądz czytał. Śmiech wylewał się ze mnie falami. Damy szybko pochowały twarze za wachlarzami, żeby ukryć rozbawienie. Wreszcie opanowałam się i dotknęłam dłoni nieszczęsnego lektora. - Proszę o wybaczenie. Nie chciałam księdza zgorszyć. Po prostu... jestem tak daleko od domu... każdą minutę mam dokładnie rozplanowaną... chciałam zrobić coś
spontanicznego. Gnębiona wyrzutami sumienia, że tak sobie zażartowałam z biednego Vermonda, przez resztę czasu przeznaczonego na lekcję pilnie słuchałam jego kazania o miłosiernym Samarytaninie. Kiedy powiedział mi, że Samaria istniała naprawdę, była krainą, którą można pokazać na mapie, o czym wcześniej nie miałam pojęcia, poczułam się prawdziwie zawstydzona swoją niewiedzą. O piątej miałam lekcję muzyki (harfa, klawesyn albo śpiew - dobrze, że przynajmniej instrument się zmieniał), o szóstej trzydzieści znowu poszłam do ciotek, tym razem z delfinem, który już wrócił ze swoich zajęć, i tak według hrabiny de Noailles miało być każdego dnia. Poza grand couvert, kiedy mój mąż był zajęty czymś zupełnie innym niż rozmowa, było to nasze drugie spotkanie w ciągu całego dnia. Jak więc mieliśmy zbliżyć się do siebie i zaprzyjaźnić? Popołudniowa wizyta u ciotek wcale nie oznaczała końca zajęć. Początkowo, kiedy hrabina wyjaśniała mi, że monarsza rodzina ma zajętą każdą godzinę, nie bardzo chciałam jej wierzyć, zastanawiałam się też, czy mnie również obejmą podobne rygory. * Maria de la Fayette, Księżna de Cleves, przet. Tadeusz BoyZeleński, Warszawa 1928, s. 9. W końcu miałam zaledwie czternaście lat i do tej pory nie znałam ścisłego rozkładu zajęć! - Jeśli danego wieczoru nie ma tańców ani przyjęcia od siódmej do dziewiątej, gra się w karty bądź w cavagnole w apartamentach delfina, a czasami także u Mesdames Tantes usłyszałam dalszy ciąg pouczeń. - Bezpośrednio potem spożywana jest kolacja, w przypadku obecności króla w Wersalu, zawsze w apartamentach jego córek. Na szczęście pierwszego wieczoru cavagnole mi nie groziło, gdyż na cześć moją i delfina wydany został bal kostiumowy. Miałam włosy upudrowane na liliowo, suknię w tym samym odcieniu, a na szyi, przegubach i w uszach lśniące ametysty i brylanty. Tańczyłam aż do zdarcia satynowych pantofelków, ale to nie podeszwy stóp bolały mnie najbardziej, tylko palce, gdyż delfin deptał po nich niemiłosiernie. - Wiem, że w porównaniu z tobą jestem bardzo drobna, ale przecież nie niewidzialna? - zażartowałam w pewnym momencie. Ludwik August wymamrotał coś niewyraźnie. Wydawało mi się, że słyszę słowo lornion. - Jem ‘excuse, bardzo mi przykro - zaczął się tłumaczyć, czerwony aż po perukę. Dla mnie jesteś tylko wielką rozmazaną plamą... to znaczy niewielką plamą. Nie widzę twoich
stóp. - Oczywiście, że nie widzisz. - Uśmiechałam się, mimo że sprawiał mi ból, bo nie chciałam robić mu przykrości. - Pod tyloma spódnicami nikt ich nie widzi. Papa król pojawił się w apartamencie ciotek krótko przed jedenastą. Zdaniem madame Adelajdy takie spóźnienie zdarzało mu się nie pierwszy raz. O tej porze delfin był już solidnie głodny, a mnie powieki zamykały się same po długim i wyczerpującym dniu. Czy kiedykolwiek przywyknę do takiego trybu życia, do ustawicznego zmieniania sukien i wieczornego rozbierania się przy świadkach? - Przynajmniej kiedy ojca nie ma, o jedenastej możesz się położyć - powiedziała współczująco madame Wiktoria. O bratanka zadbała także, wyciągając z podręcznej spiżarni parówki, szynkę i chleb, żeby nie musiał iść spać z pustym żołądkiem. Nieważne jednak, o której wracaliśmy do swoich apartamentów - okropnego rytuału coucher i tak nie dało się uniknąć. Dobrze przynajmniej, że nie musieliśmy się rozbierać bez parawanów. Tego wieczoru Ludwik August przyszedł do mojego łóżka i ciężko zwalił się na puchowy materac. Myślałam właśnie, że ma ogromne stopy, kiedy się odezwał: - Powiedziano mi, że muszę to robić, dopóki my... dopóki ty nie będziesz... - Enceinte* - dokończyłam za niego. Mimo mroku panującego za zaciągniętymi kotarami wiedziałam, że się zarumienił. Jak jednak miałam stać się enceinte, skoro znowu nie zrobiliśmy tego, co robią w nocy małżonkowie. Odziany w nocną koszulę i szlafmycę delfin po prostu leżał obok mnie, wyczerpany polowaniem, jedzeniem i tańcami. Nie ruszał się, jeśli nie liczyć unoszącej się z każdym oddechem klatki piersiowej. Z ciałem stężałym ze strachu i niepewności czekałam, co będzie dalej. Po długiej chwili milczenia usłyszałam wreszcie jego głos. - Czy wiedziałaś, że jesteśmy spokrewnieni? Co za głupie pytanie. Oczywiście, że wiedziałam. Przecież nawet gdyby maman i abbé Vermond nie wbijali mi do głowy wszystkich dynastycznych powiązań między Habsburgami a Burbonami, itak domyśliłabym się tego bez trudu. W Europie trudno było spotkać monarszą parę niepołączoną więzami krwi. Nawet dziecko to wiedziało. - Nie łączy nas bliskie pokrewieństwo - wyszeptałam. Czy to dlatego nie ośmielał się mnie dotknąć? - Nie jesteśmy przecież niczym brat i siostra. Twoja matka była z rodu Habsburgów, oboje wywodzimy się od Ludwika XIII i mamy w sobie odrobinę krwi Burbonów orleańskich. - Co czyni nas kuzynami drugiego stopnia - mruknął Ludwik August.
- Jak ty to szybko obliczyłeś - zauważyłam z podziwem. Byłam naprawdę pod wrażeniem. - Wiedziałem już wcześniej. Odkąd mi powiedziano, że mamy się pobrać. - Kiedy milczałam, zaczął mówić dalej: - Zresztą i tak obliczyłbym to bez trudu. Lubię matematykę. Nauki przyrodnicze i historię też. Diuk de la Vauguyon twierdzi, że ci, którzy nie studiują historii, są skazani, aby ją powtórzyć. * Brzemienna. - Wobec tego cieszę się, że chociaż jedno z nas jest pilnym uczniem - powiedziałam miękko, czując jednocześnie lekkie uczucie niepokoju. - Czy to znaczy, że nie chcesz być taki jak papa król? - Nie będę taki jak on. Ja pozostanę wierny żonie, jeśli o to pytasz - odparł z powagą. Pomyślałam, że mówi o długotrwałym gorszącym związku swojego dziadka z markizą de Pompadour. Podobno nie tylko z nią. - Pozostaniesz mi wierny, nawet kiedy umrę, a ty będziesz wdowcem? - zapytałam. - Oui. Nawet wtedy. Leżeliśmy w milczeniu, nieruchomi niczym rzeźby na średniowiecznym nagrobku. - Myślę, że hrabina du Barry jest bardzo piękna - powiedziałam nagle, sama nie wiedząc dlaczego. Zazdrościłam tej kobiecie jej dojrzałej urody i żywotności. - Czy ty też uważasz ją za piękność? - Kosztowało mnie wiele odwagi, aby zadać to pytanie. Delfin z pewnością wolał wybujałe kształty niż moją niewinność. - Nie mnie to oceniać - odezwał się po długim milczeniu. Ale ja koniecznie chciałam się dowiedzieć. - Powiedz - nalegałam. - Obiecuję, że nikomu nie powtórzę. Jego milczenie było dla mnie wręcz nie do zniesienia. Czułam, że się duszę za zaciągniętymi kotarami. Czy byłoby to bardzo nie comme il faut, gdybym je odsunęła, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza? - Dobrze więc. Moja odpowiedź brzmi: nie. Wcale nie uważam hrabiny du Barry za atrakcyjną. Nie lubię sztuczności. Zaskoczył mnie tym wyznaniem. - Ale przecież całe twoje życie... życie w Wersalu, życie wszystkich członków rodziny królewskiej jest w istocie tylko sztucznością. - Widziałaś, jakie stroje zakładam najchętniej. - Przypomniałam sobie portret przedstawiający go idącego za pługiem i awanturę, jaką urządziła maman. Również tego dnia, kiedy spotkaliśmy się w lasach otaczających Compiegne, ubrany był jak wieśniak. - Przecież
wiesz, że poza polowaniami najwięcej radości sprawiają mi wcale nie arystokratyczne rozrywki. Zresztą zapytaj papę króla! Mówił prawdę. Nie potrafiłam sobie wyobrazić moich braci, ani też braci delfina pochylających się nad kowadłem albo pchających wyładowaną kamieniami taczkę na oczach całego dworu. Jednocześnie zmieniliśmy pozycję i teraz leżeliśmy zwróceni twarzami ku sobie. Kiedy wyciągnęliśmy ręce, długie rękawy naszych koszul musnęły się delikatnie. Ramię Ludwika Augusta było ciepłe i wydzielało lekko piżmowy zapach. Mąż kojarzył mi się z wielkim niezdarnym niedźwiedziem. W chwilę później już chrapał. Ja długo jeszcze leżałam bezsennie, wpatrzona w jego zwalistą postać. Druga noc z rzędu i znowu rien. Następnego dnia Ludwik August ponownie z samego rana wyprawił się na polowanie. Powrócił dopiero późnym popołudniem, ociekając potem. Ja spędzałam właśnie godzinę z abbé Vermondem i słuchając jego czytania, siedziałam na podłodze, bawiąc się z Mopsem w przeciąganie wstążki. Popatrzyłam na usmoloną twarz męża. Chciałam przywitać go serdecznie, ale odstręczał mnie niemiły zapach, jaki roztaczał. Poza tym wiedziałam już, że jeśli spróbuję go objąć, wzdrygnie się nerwowo. - Zniknąłeś prawie na cały dzień - powiedziałam tylko. - Znakomicie mi się dzisiaj polowało, za to teraz jestem bardzo zmęczony. A ty dobrze spałaś? - zapytał, zupełnie jakbym była jedną z jego dziewiczych ciotek, a nie żoną i towarzyszką łoża. - O tak - skłamałam gładko. - To dobrze - skwitował, odwracając się ku drzwiom. Miałam nadzieję, że zanim zasiądziemy z ciotkami i grandpère do kolacji, zdąży się wykąpać. Odebrałam Mopsowi wstążkę i pouczyłam go surowo: - Niedobry pies. Nie zjadamy satynowych wstążek. - W wielkich czarnych oczach mojego ulubieńca błysnął cień skruchy, ale zaraz zniknął i Mops z zapałem zabrał się do obgryzania brokatowego pantofelka, a potem porzuconego niedbale na dywanie wachlarza. Delfin ponownie stanął w drzwiach, szykując się do wyjścia. A więc znowu mnie zostawiał. - Brakowało mi ciebie - powiedziałam miękko, pieszczotliwie. Albo mnie nie usłyszał, albo go to nie obchodziło. W sekundę później już go nie było. Czy poszedł wypełniać kolejne obowiązki nakazane etykietą? Minęły dwie kolejne noce, a ja wciąż nie nosiłam w łonie dziedzica tronu. Karolina stała się w pełni kobietą już
podczas nocy poślubnej. Nawet jeśli to doświadczenie okazało się dla niej niemiłe, to przynajmniej wypełniła swój obowiązek. Na mnie spoczywała podobna odpowiedzialność. Gdzieś w zakamarkach mojego umysłu powoli rodził się pewien plan. Ludwik August nie miał odwagi mnie dotknąć nawet w ciemnościach. A gdyby tak w pełnym świetle dziennym dostrzegł we mnie coś, co by go zaintrygowało...? Wolał prostotę niż falbanki i ozdóbki. Moje postępowanie pewnie będzie stanowiło pogwałcenie tysiąca reguł wersalskiej etykiety i hrabina de Noailles dostanie apopleksji, ale byłam przecież delfiną - kobietą najwyższą rangą w całej Francji. Musiałam jakoś skłonić męża do skonsumowania naszego związku. Czy ktoś ośmieliłby się mi sprzeciwić?
18 19 maja 1770 Wasza Cesarska Wysokość, Piszę te słowa pełen wahania. Może jest jeszcze zbyt wcześnie, aby niepokoić Waszą Wysokość. Delfina jest żoną dopiero od niedawna. Skoro jednak m0lm obowiązkiem jest raportowanie o jej postępach, z przykrością donoszę, że jej małżeństwo do tej pory nie zostało skonsumowane. Jak zwykłe w podobnych wypadkach, pokojówki dowiedziały się o tym znacznie wcześniej niż dyplomaci, ale tę samą informację usłyszałem też od Vermonda. Abbé cieszy się wielkim zaufaniem Madame la Dauphine i choć jego podopieczna nie powiedziała mu tego wprost, z jej przygnębienia wywnioskował, że w lit matrimoniaf nic się nie wydarzyło. Prześcieradła w małżeńskiej łożnicy pozostają równie czyste jak córka Waszej Wysokości. Wszyscy wiemy, że delfina jest urocza i pełna wdzięku, natomiast na temat powściągliwości Ludwika Augusta mogę jedynie spekulować. Ostatnimi czasy przeszedł okres raptownego wzrostu, co mogło spowodować pewne osłabienie organizmu. Dopiero całkiem niedawno z chłopca przemienił się w mężczyznę, tak że niepokój wydaje się przedwczesny. Jest jednak inna kwestia, którą radziłbym zająć się już teraz, a nie później, gdyż złe nawyki, trudno jest w porę wykorzenić, pienią się niczym chwasty w nieuprawianym ogrodzie. Wprawdzie madame de Noailles, jako dame d’honneur delfiny stara się wpoić w nią zasady etykiety regulującej życie w Wersalu, jednak jest ona zaledwie hrabiną, a więc kimś niższym rangą niż córka Waszej Wysokości. Delfina na własną zgubę wybiera drogę ignorowania protokołu i nikt w całym królestwie nie ma władzy zganić jej za to - chyba że jej małżonek, albo sam monarcha. Przejawia się to między innymi zaniedbywaniem stosownej toalety. Dziś rano podczas lever w obecności wielu dostojnych dam delfina odmówiła założenia gorsetu, a następnie oddaliła sieur Larsenneura, twierdząc, że życzy sobie nosić włosy au naturel - nieupudrowane i nawet nieutrefione. W pałacu aż huczy. Przykro mi, że jestem zwiastunem ta\ niemiłych wieści, jednaj skoro zaszliśmy już ta\ daleko, szkoda byłoby to utracić. Z szacunkiem, Hrabia de MercyArgenteau 24 maja 1770 Hrabio de Mercy, niezależnie od opinii księcia Starhemberga czy kanclerza Kaunitza, którym, jak rozumiem, masz obowiązek przekazywać treść swojej korespondencji, rozkazuję,
byś raporty dotyczące mojej córki ferował do mnie i wyłącznie do mnie, z pominięciem kanałów dyplomatycznych. Dla bezpieczeństwa raz w miesiącu do Brukseli wyjedzie kurier, który następnie uda się do Pana, odbierze pocztę i znowu przez Brukselę wróci do Wiednia. To skomplikowana procedura, ale konieczna. Raz na dwa, trzy miesiące proszę przygotować rzekomo poufny raport, który przedstawię Józefowi i Starhembergowi, piastującemu obecnie stanowisko ministra spraw zagranicznych, natomiast naprawdę sekretne sprawozdania mają trafiać wyłącznie do moich rąk. Jeśli będą zawierały szczegóły mogące narazić na szwank reputację osób trzecich, będę je osobiście paliła. Piszę ten list w ogromnym pośpiechu, w chwili, Ąiedy w moim gabinecie roi się od ministrów, więc z góry przepraszam za nieczytelne pismo. Zależy mi na tym, aby odszedł najbliższą pocztą, a kurier zaraz odjeżdża. Maria Teresa 26 maja 1770 Poufny raport hrabiego de Mercy do klęcia Kaunitza, kanclerza Austrii. Monseigneur, Być może jest Pan świadom, iż zgodnie z rozkazem raporty z Francji mam korować bezpośrednio na ręce Jej Cesarskiej Wysokości. Nie byłbym jednak w zgodzie z własnym sumieniem, gdybym celowo zatrzymywał pewne informacje, mogące być użyteczne dla kogoś stojącego na czele rządu. Kierując do Pana niniejsze sprawozdanie, ryzykuję własną karierę, uważam jednak, że kanclerz Austrii nie powinien pozostawać ignorantem w kwestii obecnego rozwoju wypadków. Delfina jest obdarzona wdziękiem i mnóstwem ujmujących cech, natomiast jej mąż nie posiada żadnej z tych zalet. Zaraz po ślubie wydawało mi się, że dostrzegam u niego pewien rozwój, jednak obecnie Ludwik August popadł w stan przykrej apatii, która wydaje się stanowić część jego prawdziwej natury. Aby dać dowód, że negatywna ocena jego charakteru nie jest wynikiem moich uprzedzeń jako Austriaka, pozwolę sobie przytoczyć słowa diuka de Choiseul, który był jednym z architektów królewskiego mariażu, a obecnie praktycznie rządzi Francją, podczas gdy suweren tego kraju napawa się wdziękami hrabiny du Barry. Otóż Choiseul prorokuje, że jeśli delfin jako mężczyzna będzie sprawiał tyle samo kiopotów co jako chłopiec, stanie się utrapieniem dla całego narodu. Zadanie wyrwania go z obecnego stanu letargu spoczywa wyłącznie na barkach delfiny. Niestety, od ich pierwszego spotkania Ludwik August nie wykazuje ani cienia predylekcji do swojej żony, ani też chęci przypodobania się jej - czy to publicznie, czy prywatnie. Szczęśliwie jego obojętność i grubiaństwo nie onieśmieliły młodej księżniczki, która wykazuje wielką dojrzałość niezwykłą wręcz dla tak młodego wieku - co bardzo dobrze wróży. Początkowo jej uchybienia względem etykiety kładłem na karb młodzieńczej nierozwagi, po namyśle jednak
zaczynam w nich dostrzegać przebłysk mądrości. Delfina ryzykuje popsucie dobrych stosunków ze starszymi członkami rodziny i dworu, może jednaj zyskać w ten sposób zainteresowanie i prawdziwy afekt swojego męża, którego upodobania nazwałbym wręcz rustykalnymi. Ze zdumieniem przyznaję, że księżniczka, do niedawna wyraźnie opóźniona w rozwoju intelektualnym, wykazała się niezwykłą roztropnością. Oczywiście dopiero czas pokaże, czy jej metoda przyniesie pożądany skutekDwa tygodnie po ślubie, pewnego niczym niewyróżniającego się popołudnia, które spędzałam jak zwykle nad haftem i na błahych rozmówkach, w moim salonie pojawił się nieoczekiwany gość. Na jego widok poleciłam towarzyszącym mi damom przejść do antykamery. Kiedy opuszczały komnatę, słyszałam ich pełne zdumienia szepty: „Czego ona może chcieć od delfiny? Jaki interes ją do niej sprowadza?”. Stanęłam na środku pokoju. W tym apartamencie to ja byłam niepodzielną panią. Zgodnie z nakazami etykiety, jako należąca do rodziny królewskiej, to ja zwracałam się pierwsza do stojących niżej w hierarchii - dopóki milczałam, dopóty oni nie mieli prawa wypowiedzieć ani jednego słowa. Starając się ukryć zdumienie, odezwałam się uprzejmie: - Czemu zawdzięczam ten zaszczyt, hrabino du Barry? - Madame ła Dauphine, przyszłam złożyć życzenia z okazji pani zaślubin - odparła miękkim dziewczęcym głosikiem, który tak urzekł króla, po czym z wdziękiem zgięła kolana w głębokim ukłonie. Miała na sobie wspaniałą suknię w intensywnie chabrowym odcieniu, pogłębiającym odcień jej oczu, bogato haftowaną srebrną nicią, a we włosach brylantowe szpilki. W porównaniu z tą olśniewającą kreacją moja toaleta - ze zwiewnej zielonej satyny z różowymi wstawkami wypadała bardzo skromnie, dziecinnie wręcz. Przede mną stała najbardziej olśniewająca kobieta na dworze i nagle moje wysiłki, aby zdobyć serce delfina prostotą stroju, wydały mi się pozbawione sensu. Spoglądając na mojego gościa, żałowałam, że nie jestem wyższa i bardziej władcza. A jednak kiedy hrabina podnosiła się z ukłonu, zauważyłam, że jej pierś lekko drży. A więc ona także była zdenerwowana. - Merci bien - podziękowałam za życzenia. Madame du Barry nie mogła wiedzieć - chyba że ktoś jej o tym doniósł, ale miałam nadzieję, że tak nie było - iż kiedy ją ujrzałam pierwszego wieczoru, ogłosiłam się jej rywalką. Od tamtego dnia często widywałam ją u boku króla i wówczas przypatrywałam się jej ukradkiem. W apartamentach Mesdames Tantes oczywiście nie bywała nigdy, a jej obecność przy stole podczas oficjalnej kolacji z okazji moich zaślubin wywołała mnóstwo szeptanych komentarzy. Choć jednak dla wielu osób jej pojawienie się na uczcie weselnej było szokiem, nikt nie ośmielił się wystąpić z głośną krytyką. Widocznie hrabina była bardzo
wpływowa. Maman ostrzegała mnie, że prawie wszyscy w Wersalu zabiegają o coś u króla. Hrabina najwyraźniej dostała już niejedno. Patrząc na jej olśniewającą, błyszczącą od klejnotów suknię, zaczęłam się zastanawiać, czy stawiając na prostotę, żeby dogodzić wieśniaczym gustom delfina, nie poszłam przypadkiem złą drogą. Skoro miałam umacniać sojusz francuskoaustriacki, przede wszystkim powinnam zabiegać o względy króla. Nie dokonam tego, prezentując się przed Jego Wysokością niczym czternastoletnia uboga mieszczka. Poczułam, że się rumienię. Moje niewyszukane stroje już stały się powodem plotek. Tak, stanowczo popełniłam błąd, w dodatku niemal zaraz po przybyciu do Wersalu. Co z tego, że byłam najwyższą rangą damą w całej Francji, skoro zaszczytu zasiadania po prawicy króla dostąpiła tak olśniewająca kobieta... Jego Wysokość spełniał każdą jej zachciankę, tymczasem zgodnie z życzeniem maman, to przecież ja miałam zgarniać jego łaski w interesie Austrii. Uniosłam wyżej głowę, jakby dla przypomnienia sobie samej, że przecież pochodzę z Habsburgów. Hrabina spoglądała na mnie spod opuszczonych rzęs. - Madame la Dauphine, mam dla pani skromny prezent z okazji dnia ślubu... un petit cadeau... - Spomiędzy fałd spódnicy wydobyła niewielkie pudełeczko przewiązane błękitną wstążką. - Byłabym zaszczycona, gdyby otwarła to pani w mojej obecności. Na aksamitnej wyściółce spoczywał maleńki koliber wysadzany brylancikami, z gardziolkiem z rubinów wyjątkowo intensywnej barwy i z oczkami z szafirów. Uśmiechnęłam się. - Uroczy. Zapadła chwila niezręcznej ciszy. Żadna z nas nie wiedziała, co powiedzieć. Kilkakrotnie zauważyłam madame du Barry rozmawiającą z diukiem de la Vauguyon. Spoglądając na trzymane w dłoni cacko, zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie należała do tej koterii, która była przeciwna mojemu małżeństwu z delfinem. Zaraz jednak pożałowałam swoich podejrzeń. Odwiedzając mnie, zdobyła się przecież na miły i szczery gest. Dla pięknej kobiety rola ulubionej towarzyszki króla z pewnością nie była łatwa. Nic dziwnego, że brano ją na języki. Ja również zdążyłam już doświadczyć, jak potężną broń stanowią w Wersalu złośliwe plotki i insynuacje. Przyglądałyśmy się sobie bardzo długo. W antykamerze panowała niezwykła wręcz cisza; moje rozplotkowane damy milczały, pilnie nadstawiając uszu. Złociste wahadło zegara kołysało się tam i z powrotem, a ja przyłapałam się na tym, że odliczam kolejne sekundy.
Wreszcie zapytałam hrabinę, czy wybiera się na bal champełre, urządzany wieczorem w ogrodach Palais Royal*. Bal stanowił dalszą część uroczystości ślubnych, jednak król i delfin odmówili wzięcia w nim udziału, z powodów, które nie do końca rozumiałam. Delfin wspomniał tylko, że papa król pozostaje w nie najlepszych stosunkach z władzami miasta. Ja sama nie mogłam się już doczekać wyjazdu. Moja pierwsza wizyta w Paryżu! Wprawdzie z Mesdames Tantes w charakterze przyzwoitek, ale trudno. Żałowałam tylko, że poza najbliższym otoczeniem Palais Royal niewiele uda mi się zobaczyć. * Pałac znajdujący się w centrum Paryża, w okolicach Luwru. - Podobno książę i księżna de Chartres otworzą swoje ogrody, aby publiczność mogła obejrzeć fajerwerki. - Niech mi wolno będzie wyrazić nadzieję, że tym razem burza nie zakłóci pokazu. Madame du Barry uśmiechnęła się uprzejmie i ponownie złożyła zadziwiająco długi ukłon. Natychmiast postanowiłam poćwiczyć ukłony, żeby prezentować się z równym wdziękiem. Proszę o pozwolenie odejścia, Madame la Dauphine. Łaskawie skinęłam głową, a ona uśmiechnęła się promiennie. Oczywiście nie pozostałam dłużna i również się uśmiechnęłam. Wycofując się ku drzwiom, poruszała się z wystudiowaną gracją, niczym aktorka odgrywająca rolę wielkiej damy. Dopiero kiedy zniknęła, ciągnąc za sobą obłok zapachu kwiatu pomarańczy, pozwoliłam opaść uniesionym kącikom ust. Jeśli hrabina należała do tej samej antyaustriackiej frakcji co diuk de la Vauguyon, a jednocześnie cieszyła się względami papy króla, roztropnie byłoby podtrzymywać tę znajomość. Postanowiłam od tej pory okazywać jej wyłącznie douceur* i serdeczność, tak by nie miała pretekstu do wyrażania się o mnie źle w rozmowach z diukiem. Niebawem jednak wszystkie pałacowe plotki i intrygi, przed którymi tyle mnie ostrzegano, stały się nieważne, gdyż tego wieczoru w Paryżu wydarzyła się prawdziwa tragedia. Bal champêtre, który miał być radosnym wydarzeniem, dla wielu przerodził się w koszmar. Kiedy Ludwik August stanął w drzwiach sypialni, wciąż jeszcze szlochałam rozpaczliwie. Moje histeryczne zawodzenia, przerywane czkawką i pociąganiem nosem musiały mu się wydać atakiem obłąkanej. - Gdybym tylko potrafiła temu zapobiec. Tyle ofiar. Zmiażdżonych. Petits enfants**. Biedne niewiniątka, które przyszły z rodzicami, aby obejrzeć widowisko. - Ale co takiego zaszło? - pytał mąż zdezorientowany. - Śmierć! Oto, co zaszło. - Zaciśniętymi piąstkami zaczęłam okładać materac. Powozy. Powozy pospadały do rowów. Nawet konie krzyczały - mówiłam, łapiąc haustami
powietrze. - Do rowów? Do jakich rowów? - powtórzył delfin, usiłując coś zrozumieć z moich nieskładnych wypowiedzi. - Tyle osób. - Na otoczonym kolumnadą placu i wzdłuż Pól Elizejskich ludzie stali ściśnięci niczym śledzie w beczce. Naokoło placu wykopano głębokie rowy. Część z nich, ta najbliżej rue Royal, pozostała niezabezpieczona. Po zakończeniu fajerwerków widzowie zaczęli się rozchodzić. Mieli za mało pochodni, aby oświetlić drogę, i po ciemku ruszyli prosto na otwarte wykopy. - Będą nas obwiniać za tę tragedię - mówiłam z goryczą. - Zwłaszcza ciebie i mnie, gdyż bal został wydany na naszą cześć. Powiedzą, że jesteśmy niczym Cezar, tańczący, kiedy płonął Rzym. - Niczym Neron grający na lirze - mruknął delfin. - Co takiego? - Kiedy płonął Rzym, Neron grał na lirze. Ale rozumiem twój punkt widzenia. Nasi poddani powiedzą, że ich suwereni dbają wyłącznie o własne rozrywki, natomiast nie obchodzi ich cierpienie ludu. - Exactement! Powiedzą, że naszym obowiązkiem było zadbać o porządek. Zabrakło odpowiedniej liczby strażników, aby zapanować nad tłumem. Słysząc krzyki rannych i wołania o pomoc, ludzie zaczęli biegać jak oszalali, tratując się nawzajem. - Jeśli papa król już przedtem był zły na władze Paryża, wyobraź sobie jego gniew, kiedy się dowie, że mer poskąpił tysiąca écus na gwardię. Tyle wystarczyłoby, aby utrzymać porządek. * Tu: przychylność. ** Dzieci. Niewiele wiedziałam o sporach króla Ludwika z ojcami miasta; nie znałam też nikogo spośród sześciuset osób przygniecionych przez powozy, które pospadały do nieosłoniętych rowów. - Ciągle widzę ich przerażone twarze - mówiłam, daremnie próbując uwolnić umysł od okropnych obrazów. - Ich krzyk wwierca mi się w uszy. Nie mogłam nic zrobić! Byłam bezradna! - Przyciągnęłam kolana do piersi i zaszlochałam w nocną koszulę. - Gdybyś słyszał te jęki! Te błagania! - Złapałam się rękami za głowę. - Dosłownie przewiercają mi mózg! - Mon Dieu - wyszeptał delfin. Położył mi ręce na barkach, ale tak ostrożnie, jakby się
bał, że dotknięcie mojego ciała może go zbrukać. Przylgnęłam twarzą do jego piersi, a jego ramionami otuliłam się niczym szalem. Przez dłuższą chwilę tkwiliśmy w tej pozie, aż wreszcie zarzuciłam mu ręce na szyję, a głowę złożyłam w zagłębieniu jego obojczyka. - Mnie też łamie się serce - szeptał Ludwik August w koronki mojego nocnego czepka, kołysząc mnie niczym dziecko. - Musimy znaleźć sposób, aby to jakoś naprawić. * Zasnęłam w jego objęciach, z uchem owiewanym jego ciepłym oddechem. Następnego dnia mąż wstał jak zwykle z samego rana, ale wbrew zwyczajowi nie wyprawił się od razu na polowanie. - Pozwól, że coś ci pokażę, Madame la Dauphine - powiedział, odprawiając pokojowców. Ci oddalili się pospiesznie, z wyrazem zdumienia na twarzach. Pewnie wyobrażali sobie, że ich obecność mogłaby nam zakłócić jakiś intymny moment. - Ten zamek wykonałem sam - oznajmił delfin z dumą, wskazując mahoniową komódkę. Z sekretnej szufladki wyciągnął niewielką szkatułkę. - Co to jest? - zapytałam, zaglądając mu przez ramię. - Moje miesięczne dochody - odparł, otwierając sakiewkę skrywającą złote luidory, po czym usiadł przy biurku, zaostrzył pióro i skreślił list do ministra policji. To wszystko, czym dysponuję. Proszę użyć na pomoc potrzebującym. Ludwig August - Czy nie powinieneś przedtem poradzić się diuka de la Vauguyon? Albo przynajmniej zapytać ciotek, czy taki gest jest... comme il faut? Zniecierpliwiony delfin potrząsnął głową. - Nie potrzebuję imprimatur* preceptora, aby pomóc ludziom w potrzebie oświadczył rezolutnie. - Skoro pobierałem od niego nauki, to czyż mogłem się nie nauczyć, że obowiązkiem dobrego chrześcijanina jest wspierać potrzebujących? Wreszcie na tym zagranicznym dworze, rządzącym się wyszukanymi regułami, dostrzegłam jakiś ludzki odruch. Dorastałam w Austrii, gdzie dobroczynność traktowaliśmy jako powinność panujących. Duma wypełniła mi pierś. Choć pod wieloma względami nadal pozostawaliśmy sobie obcy, czułam, że mąż jest mi bliższy niż kiedykolwiek przedtem. Jak to dobrze, że poszedł za głosem serca, że nie pytał diuka de la Yauguyon o wskazówki. * Tu: pozwolenie. - Zrobię to samo - powiedziałam, zadowolona, że mogę uczynić coś dobrego. Przecież mam jałmużnika. Kiedy delfin opuszczał apartament, żeby udać się na polowanie, ruszyłam za nim
niczym wierny spaniel. - Dokąd się wybierasz? - zapytał, stając w drzwiach i obracając się ku mnie. W dłoni trzymał skromny trójrożny kapelusz, a na jego twarzy malowało się takie zdumienie, że nie mogłam się nie roześmiać. - Jestem twoją żoną - zawołałam z wymuszoną wesołością. - Chciałam ci życzyć pomyślnych łowów i powiedzieć, że będzie mi ciebie brakowało. - Och - bąknął zaskoczony, przestępując z nogi na nogę. Wzrok miał utkwiony w podłodze. - Ja... mnie ciebie też... Ale przecież spotkamy się podczas grand couvert. - Na wspomnienie posiłku twarz mu pojaśniała. Dwaj lokaje rzucili się otwierać drzwi. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że stoi za nimi diuk de la Vauguyon. Zrobiło mi się lekko niedobrze, ale zamaskowałam to wyszukaną uprzejmością. - Spodziewałeś się zobaczyć twojego preceptora tego ranka? - zapytałam delfina. - Nie... nie - odparł, wyraźnie zmieszany. Z jego twarzy nie potrafiłam wyczytać, czy mówi prawdę, czy kłamie. Policzki diuka zrobiły się purpurowe. - Madame la Dauphine, po prostu przechodziłem tędy w drodze do... - W drodze do apartamentów madame du Barry, peutêtre? - Oui... to znaczy, non... to znaczy oui - zaczął się plątać, wyraźnie rozgniewany, że go zdemaskowałam. Kiedy oddalał się w pośpiechu, złapałam męża za rękę i przyciągnęłam bliżej siebie. - Założę się o najwyższą stawkę w cavagnole, że podsłuchiwał pod drzwiami. Ludwik August potrząsnął głową. - Nie, Toinette, to bardzo honorowy człowiek. Ilekroć nazywał mnie tym pieszczotliwym imieniem, wymyślonym przez Karolinę, coś chwytało mnie za serce. * Być może. - Czy wiedziałeś, że sprzeciwiał się naszemu małżeństwu? Mąż przygarbił się nagle, jakby włożono mu na barki ogromny ciężar. A więc wiedział. To było więcej, niż potrafiłam znieść. - To dlatego nigdy nie chciałeś wziąć mnie w ramiona ani nawet dotknąć wargami moich ust? Bo monsieur de la Vauguyon nastawił cię przeciwko mnie? - Nie... oczywiście że nie. - Pod moim badawczym spojrzeniem delfin opuścił wzrok. To znaczy, to nie to. To dlatego... - Zapadło ciężkie milczenie.
- Dlatego że co? - rzuciłam ostro. Byłam przestraszona i bezradna. Gdyby maman dowiedziała się, że moje małżeństwo nie zostało jeszcze skonsumowane, zbeształaby mnie okrutnie, przekonana, że wina leży po mojej stronie. Wyobraziłam sobie jej list i skóra mi ścierpła. Byłam boleśnie świadoma swoich obowiązków i chciałam, aby matka też zrozumiała, że robię wszystko, aby okazać się łagodna i przymilna. Ale jednocześnie nie mogłam pozwolić na to, aby do cesarzowej Austrii dotarła wieść, że delfin nie odważył się uczynić mnie swoją żoną, bo jego nauczyciel nastawił go przeciwko Austriaczkom. - Nieważne - wymamrotał Ludwik August. - Nie życzę sobie o tym mówić. On był taki zmienny w nastrojach. - Ale ja sobie życzę. Przecież musi istnieć jakaś przyczyna twojej awersji... twojej odrazy do mnie. Powiedziałeś, że nie lubisz sztuczności. Aby cię zadowolić, nie upudrowałam włosów i odmówiłam nałożenia różu na policzki. Cały dwór nie mówi o niczym innym, a ty nawet nie zauważyłeś zmiany. Widząc diuka de la Vauguyon czającego się pod naszymi drzwiami, kiedy nie masz z nim lekcji, mam prawo podejrzewać, że ten człowiek nosi w sercu coś innego niż nasze dobro. - Nonsens. - Ludwik August założył kapelusz i odwrócił się do mnie plecami. - Jak już powiedziałem, nie życzę sobie rozmowy na ten temat. Poza tym to bardzo niegrzecznie mówić wszystko, co ci tylko przyjdzie do głowy. Poczułam, że sztywnieją mi mięśnie karku. - Przecież rozmawiamy o naszym małżeństwie. Przepraszam, jeśli byłam porywcza, ale ja w ten sposób reaguję. Od razu mówię, co czuję. To lepsze, niż dusić w sobie uczucia niczym w butelce zatkanej korkiem. - Wcale nie - sprzeciwił się delfin, nadal stojąc do mnie plecami. - Nie możesz mówić wszystkiego, na co masz ochotę, i postępować według własnego widzimisię. Nie w Wersalu. Nienawidzę Wersalu, pomyślałam, ale milczałam. - A skoro już uważasz, że należy mówić wszystko, co się myśli, to powiem ci jedno. Twój abbé Vermond to mocno szkodliwa persona. - Vermond szkodliwy? - Zagotowałam się ze złości. - Znam go prawie od dwóch lat i uważam za jedną z niewielu osób, którym mogę zaufać. - Co on takiego robi? - zapytał Ludwik August, odwracając się do mnie. - Czego szuka w twojej świcie? Masz dwóch kaznodziejów, pięciu kapelanów i jałmużnika. Po co ci jeszcze jeden duchowny? - On mi czyta - powiedziałam słabo. - Czyta? - prychnął delfin z pogardą. - Przecież ty nawet nie lubisz książek. Nic nie
robicie, tylko siedzicie i plotkujecie. Nie wyobrażam sobie kogoś bardziej zbędnego na dworze. A’ papa król zgadza się ze mną - zakończył, zadając mi coup de grâce. Pod powiekami poczułam gorące łzy. - Vermond jest moim przyjacielem - oświadczyłam spokojnie, choć w tej chwili niczego bardziej nie pragnęłam, niż uderzyć go z całej siły. - W Wersalu jestem otoczona wyłącznie obcymi. Cudzoziemcami, których wcale nie obchodzę ja jako ja i którym zależy wyłącznie na przywileju przebywania w bliskości delfiny. Ty całe dnie spędzasz na polowaniach, a moje łoże odwiedzasz jedynie z obowiązku - nie, nie udawaj, że jest inaczej. Jedynie abbé Vermont darzy mnie przyjaźnią i tylko on dba o moje dobro. Mogę mu zaufać i znaleźć pocieszenie w jego radach i wskazówkach. Mogę z nim rozmawiać o domu. - Jesteś delfiną Francji i twój dom jest tutaj - powiedział Ludwik August chmurnie. Ciężko przełknęłam ślinę. Miał rację. Ale nie do końca. * Dobijając mnie. - Jedyną istotą, która mnie tutaj kocha, jest mój pies - wystrzeliłam swój ostatni pocisk. Choć niemal przez całą dobę otaczali mnie ludzie, czułam się straszliwie samotna. Maman była zadowolona, że tyle czasu spędzam w towarzystwie ciotek delfina. Żywiła niezłomne przekonanie, że Mesdames Tantes będą dla mnie wzorcem moralnym i że dzięki nim zbliżę się do króla. W jej mniemaniu wszystko przedstawiało się bardzo prosto. Im więcej czasu spędzę w towarzystwie Ludwika, tym więcej będę miała okazji, aby go oczarować. Im bardziej go oczaruję, tym bardziej mnie polubi. Im bardziej przylgnie do mnie, tym skłonniejszy będzie brać pod uwagę interesy Austrii w swojej polityce. Rozumiałam, dlaczego maman tak zależy na mojej zażyłości z córkami Jego Wysokości, ale księżniczki miały prawie po czterdzieści lat, a ja tęskniłam za towarzystwem osób w młodszym wieku. Na dworze moimi jedynymi rówieśnikami byli bracia delfina, ale oni znaczną część dnia spędzali z nim na polowaniach. W apartamencie ciotek przywitała mnie markiza de Durfort, żona nadętego ambasadora, który tyle czasu spędził w Wiedniu, kiedy toczyły się negocjacje w sprawie mojego zamążpójścia. Na mój widok spłonęła rumieńcem, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy to dlatego, że zdawała sobie sprawę, że wiem o romansie jej męża z austriacką hrabiną. Oczywiście udałam, że nie zauważam jej zakłopotania. Markiza ukłoniła mi się nisko, po czym przeszła do sąsiedniej komnaty, zostawiając mnie z mesdames. Adelajda podała mi filiżankę z gorącą czekoladą, po czym zabrała się do napełniania filiżanek sióstr. Sącząc słodkogorzki napój, rozglądałam się po przytulnym apartamencie, w
którym księżniczki urządziły sobie prawdziwe sanktuarium. Jako niezamężne córki króla wszystkie trzy uznały, że tam, gdzie im to odpowiada, nie muszą przestrzegać dworskiej etykiety. W rezultacie przez większą część dnia paradowały w dezabilu, w luźnych porannych strojach, i tylko kiedy opuszczały swoje gniazdko - na przykład idąc na mszę - zakładały paniers i fałdziste spódnice z trenem. Górną część nieformalnego stroju maskowały szerokimi okryciami z czarnej tafty i tak ubrane sunęły szerokimi wykładanymi marmurem korytarzami jak trzy wielkie czarne wrony: na czele Adelajda (najstarsza), której każdy ruch byl starannie przemyślany, potem Wiktoria, posapująca z powodu tuszy, i na końcu Zofia, strzygąca oczami na boki, jakby się bała, że z mijanej komnaty wysunie się czyjaś ręka i porwie ją za sobą. To było mocno niesprawiedliwe, że swobodne stroje sióstr nie wywoływały żadnych komentarzy (chyba że dawniej, kiedy dopiero co zaczęły ubierać się niedbale), podczas gdy moja próba zdobycia serca delfina prostotą zakończyła się tyloma szyderczymi uwagami. Jedynie król nie powiedział ani słowa; widocznie miał na głowie ważniejsze sprawy niż toalety delfiny. Mąż niczego nie zauważył, więc mogłam zaprzestać daremnych wysiłków. Ale odniosłam zwycięstwo nad Madame Etykietą - odmówiłam noszenia gorsetów. Byłam wiotka niczym brzoza i nie musiałam się obciskać. A skoro Mesdames Tantes zakładały grand corps.a baleine* wyłącznie przy uroczystych okazjach, to ja mogłam tak samo! Niestety, choć nie było w tym mojej winy, moja ślubna wyprawa prezentowała się coraz gorzej. Kochałam przejażdżki łodzią po Grand Canal, tymczasem wystarczyło jedno nieostrożne chlapnięcie wodą, by na jedwabiu od razu powstała plama. Podczas spacerów po ogrodowych alejkach długim trenem zbierałam wszystkie możliwe śmieci. Jedwabie, satyny i brokaty były bardzo delikatne i nie dało się ich wyprać, a poza tym niezbyt nadawały się na letnie upały. * Górna część sukni, zakładana na koszulę. Dla mnie Wersal śmierdział. W całym pałacu jedynie w apartamentach ciotek wysokich, przestronnych i jasnych dzięki wielkim oknom wychodzącym na kwietne partery nie czuć było zastarzałego zapachu uryny. W oficjalnych pomieszczeniach nie uświadczyło się nocników, a przecież tam te naczynia przydałyby się najbardziej. W wielkich komnatach nieustannie kręcili się dworzanie, w poszukiwaniu nowych plotek (wiedza o skandalach była tu formą monety) albo w nadziei, że choć przez chwilę spocznie na nich oko samego króla. W Oeil de Boeuf petenci godzinami wyczekiwali na audiencję przez obliczem Jego Wysokości, choć często zdarzało się, że dzień mijał, a upragnione wezwanie nie nadchodziło wcale. Plebejusze przychodzili z petycjami, wierząc, że zostaną wysłuchani, kramarze, zadowoleni,
że trafia im się klientela, rozkładali się z towarami w korytarzach i antyszambrach. Gdzie ci wszyscy ludzie się załatwiali? Oczywiście za osłoną malowanych parawanów czy marmurowych kolumn, w zaciszu bocznych schodów albo wprost do wielkich donic, w których rosły drzewka pomarańczowe. Każda z ciotek miała osobny apartament złożony z sześciu pokoi, w których odwiedzały się nawzajem. Szóstka spanieli biegała swobodnie po wszystkich komnatach, jednak jako psy dobrze ułożone nigdy nie załatwiały się na dywany. Oczywiście wszystkie sześć również miały szlachetne pochodzenie - wywodziły się od szczeniaków, które król angielski Karol II sprezentował swojej ukochanej siostrze Henrietcie Annie, bratowej Ludwika XIV Tego popołudnia ciotki podejmowały mnie w zacisznym saloniku madame Adelajdy. Siedziałam plecami do olbrzymiego zwierciadła wiszącego nad wielkim onyksowym kominkiem, one zaś zasiadły naprzeciwko w ogromnych fotelach ustawionych półkolem przy stoliku do herbaty. Wyglądały jak trzy Parki z greckich mitów. - Słyszałyśmy, że złożono ci dzisiaj wizytę. - Madame Adelajda rzuciła mi baczne spojrzenie znad krawędzi filiżanki z czekoladą. Jej oczy błyszczały ciekawością. Opuściłam filiżankę na spodek, nie zdążywszy nawet skosztować przysmaku. - Mon Dieu, jak mogłam o tym zapomnieć. - Natychmiast szczegółowo zrelacjonowałam im całą rozmowę z hrabiną du Barry. Madame Wiktoria ujęła srebrnymi szczypcami słodką bułeczkę i położyła na talerzyku z sewrskiej porcelany. Po namyśle dołożyła jeszcze drugą. Obok jej łokcia stał półmisek pełen kiełbasek. - Spodziewałyśmy się po tobie czegoś lepszego - oświadczyła między jednym kęsem a drugim. - Nie martw się, moja droga - weszła jej w słowo madame Zofia. - Jesteśmy tu po to, aby wszystko naprawić - dodała, nerwowo wodząc wzrokiem od jednej siostry do drugiej. - Żebyś w przyszłości nie powtórzyła tego błędu - podjęła madame Adelajda. - Nie mogłaś przecież wiedzieć - dorzuciła, spoglądając na mnie z ukosa i prezentując w całej okazałości orli nos Burbonów. - Powinnyśmy były cię ostrzec. - Dłonie madame Zofii nerwowo mięły koronkowe engageanłes. - Skąd jednak mogłyśmy przypuszczać, że ta kobieta zachowa się tak... - Tak nierozważnie - podpowiedziała jej starsza siostra. - Oui, cest ęa. To jest właśnie to słowo, Adelajdo. Nierozważnie. A my teraz musimy naprawić tę nierozwagę. - Madame Wiktoria starannie otarła usta serwetką, znacząc ją smugą
różu. Zaczęłam się głośno zastanawiać, jaki błąd mogłam popełnić, przyjmując madame du Barry. Skoro król darzył ją swoją przyjaźnią, a ja miałam pozyskać jego miłość... - Czy wiesz, co to jest maitresse en titre? - przerwała mi madame Adelajda surowo. Przyznałam, że nie wiem, więc wyjaśniła. Jęknęłam. Boże drogi. Może określenie królewska oficjalna ladacznica byłoby zbyt dosadne, ale tak właśnie przedstawiała się prawda. Oczywiście wiedziałam, kim jest metresa. Mój ojciec także miał jedną, a maman i ja nigdy nie pogodziłyśmy się z tym, że złamał boskie przykazanie zakazujące cudzołóstwa. Ale czy to możliwe, aby ta kobieta, zanim została nałożnicą króla, sprzedawała swoje wdzięki innym mężczyznom? Rozmawiałam z nią, uśmiechałam się do niej, nawet przyjęłam od niej prezent. Teraz czułam się zbrukana. I ta rozpustnica nosiła najwytworniejsze suknie i najwspanialsze klejnoty w całym królestwie? Czy we Francji nie wiedziano, co to znaczy moralność? - Dlaczego maman nie pouczyła mnie, jak sobie radzić w podobnych sytuacjach? jęknęłam. Matka nakazywała mi we wszystkim szukać rady ciotek. Popełniłam błąd, pozwalając hrabinie zbliżyć się do mnie. Mesdames Tantes zaczęły opowiadać, że madame du Barry przed pojawieniem się na dworze nazywała się Jeanne Becu. Pochodziła z gminu i była nieślubną córką zakonnika i szwaczki. Początkowo pracowała jako gńsette, pomocnica modystki, ale tak naprawdę zarabiała na życie, sprzedając swoje wdzięki. Jej „opiekun”, hrabia du Barry, podsuwał ją rozmaitym bogatym panom, patronując jej karierze kurtyzany. W 1768 roku pojawiła się w Wersalu i zwróciła się do diuka de Choiseul. Z ministrem nic nie zwojowała, natomiast owdowiały monarcha dał się całkowicie omotać. Ponieważ jako osoba bez tytułu szlacheckiego nie mogła zostać oficjalną królewską metresą, wydał ją za hrabiego Guillaume’a du Barry, brata jej dotychczasowego stręczyciela. W rok później Jeanne zamieszkała w pałacu jako maîtresse en titre Jego Wysokości. - Nasz ojciec zadbał nawet o fałszywą metrykę dla niej, potwierdzającą szlachectwo i ujmującą jej dwa lata - mówiła madame Adelajda zgryźliwie. Co za okropna sytuacja. Już wyobrażałam sobie, jakie gromy posypią się na mnie z Wiednia, gdy tylko maman się dowie, że przyjmowałam taką kreaturę. Przykazywała mi przecież, że wolno mi dopuszczać do siebie wyłącznie osoby o nieskazitelnej reputacji. Zaczęłam błagać ciotki o radę. - Co ja mam teraz zrobić? Już wszyscy wiedzą, że podejmowałam tę... tę ladacznicę. Przecież nie tylko poparcie króla musiałam zdobyć. Dworu także.
- Ona jest taka naiwna i nierozważna - zauważyła madame Wiktoria, zwracając się do sióstr. - Jej szczerość i otwartość kiedyś sprowadzą na nią nieszczęście. Madame Zofia pokiwała głową na znak, że w pełni się zgadza z tym osądem, po czym wycelowała we mnie palec. - Jesteś zbyt ufna, ma chère” - powiedziała, mrugając przy tym nerwowo. - Na szczęście masz nas. - Głos madame Adelajdy ociekał współczuciem. Wyjęła z woreczka binokle, osadziła je na wydatnym nosie i zaczęła wyszywać kunsztowną różę o rozłożonych płatkach. Większość obić w całym apartamencie wyszło spod jej utalentowanych palców. Wykonanie misternych scen pastoralnych złożonych z tysięcy drobniuteńkich ściegów musiało jej zająć całe lata. - Pauvre petite, biedna mała, popatrzcie, jak się zmartwiła. - Madame Wiktoria położyła na moim talerzyku słodki rogalik, pocieszając mnie na swój sposób. Madame Zofia przycisnęła dłonie do piersi z taką siłą, że pobielały jej kostki. * Moja droga. - Bardzo dobrze, że opowiedziałaś nam o swojej rozmowie z tą kreaturą. - Zerknęła w stronę okna i widząc czarną chmurę na niebie, dodała trwożnie: - Boże drogi, aby tylko się nie rozpadało. - Na pewno nie będzie padać, ma chère - zapewniła ją Wiktoria. - Ona boi się burzy wyjaśniła mi szeptem, ale na tyle głośno, by siostra mogła ją usłyszeć. - Moje młodsze siostry w dzieciństwie wychowywały się w klasztorze - powiedziała Adelajda. - Kiedy coś spsociły, zakonnice zamykały je w szafie. Wiktoria ma mocniejszą konstytucję, więc znosiła to mężnie, natomiast Zofia zawsze była delikatna. Wiktoria ugryzła kęs croissanta. - Ça suffit, ma soeur. Wystarczy. Mamy teraz ważniejsze sprawy. Z całą pewnością wplątałaś się w kłopoty, Madame la Dauphine, więc musimy cię z nich wyplątać. - O tak, będziemy cię strzec przed twoją własną nierozwagą - ogłosiła Adelajda, zwilżając śliną koniec jedwabnej nitki, by łatwiej ją było przesunąć przez uszko igły. - Jednak musisz nam obiecać, że niczego przed nami nie zataisz... -... i za każdym razem będziesz szukała u nas rady - wpadła jej w słowo Wiktoria. -... abyśmy mogły pokierować tobą i powstrzymać przed krokiem szkodzącym twojej reputacji - ciągnęła Adelajda, spoglądając na mnie chłodno. - Uwierz mi, mamy na sercu wyłącznie twoje dobro. Ufam, że pozwolisz, abyśmy cię pouczyły, jak powinnaś zachowywać się w Wersalu. Skonfundowana podniosłam rękę, aby zaprotestować.
- Ale przecież hrabina de Noailles... - Skoro o tym mowa, dame d’honneur jest przecież zwykłą służącą. My - tu madame Adelajda dotknęła wachlarzem dekoltu, a następnie wskazała na siostry - jesteśmy rodziną. - Madame du Barry ofiarowała mi prezent ślubny - przypomniałam. - Jestem przekonana, że zamówił go papa król, co oznacza, że aprobuje moją zażyłość z jego... z jego maîtresse en titre. Ciotki w milczeniu popatrzyły po sobie. Wreszcie odezwała się Adelajda, która najczęściej przemawiała w imieniu całej trójki. - Z boskiego nadania monarcha nie podlega żadnej ziemskiej władzy, jednak moje siostry i ja nie możemy aprobować wszystkiego, co czyni nasz ojciec. Bolą nas serca, kiedy widzimy, że wielki monarcha i szczodry rodzic poniża się, grzęznąc w występku. Ty też nie powinnaś go zachęcać do nieprawości. - Ale czy papa król nie byłby bardziej zadowolony, gdybym nie oponowała albo przynajmniej udawała, że przyzwalam? Czy w ten sposób Jego Wysokość nie odwdzięczyłby mi się większą przyjaźnią? - Jeśli Jego Majestat nie potrafi zapanować nad słabościami, tym bardziej powinnaś okazać nieugiętą postawę w kwestiach moralnych - oświadczyła Wiktoria, ubiegając siostry i zgarniając na swój talerz ostatni rogalik. Zanim wytarła palce w serwetkę, najpierw je oblizała. Madame Adelajda pouczyła mnie, że od tej chwili mam za wszelką cenę unikać hrabiny du Barry. - Tylko nie czyń subtelnych uników, aby twoje zachowanie nie zostało błędnie odczytane. Nie, jedynym remedium na niefortunny start, jest zdecydowane ignorowanie tej kreatury, tak aby cały dwór mógł się przekonać, że nie życzysz sobie mieć z nią nic wspólnego. - Madame Zofia strzelała oczami od jednej siostry do drugiej, zupełnie jakby oglądała jeu de paume*. * Stara francuska gra w pitkę polegająca na odbijaniu rakietami pitki nad siatką. - Ale co na to papa król? - W końcu „ta kreatura” była jego kochanką. Jak więc miałam czynić afronty hrabinie du Barry, nie obrażając jednocześnie grandpere? Madame Adelajda uniosła brwi. - Jeśli chcemy ocalić króla przed nim samym, musimy połączyć wysiłki. To bolesne patrzeć, jak własny ojciec czyni z siebie głupca dla jakiejś wywłoki, ale wyobrażam sobie, o ile bardziej musi cierpieć pierwsza dama Francji, widząc zwykłą ladacznicę siedzącą przy posiłkach po prawej ręce króla, mającą w pałacu komnaty i świtę godną monarchini,
przyozdabiającą się najwspanialszymi skarbami królestwa. Wielu arystokratów, nie bacząc na zasady moralne, garnie się na jej salony. Wychwalają jej fałszywe pukle i dziecinne seplenienie w nadziei na królewskie fawory. Gdybym była delfiną, nie potrafiłabym tego tolerować. O tak, z całą pewnością pokazałabym, gdzie jej miejsce, na każdym kroku demonstrując swoją wyższość. - Tu madame Adelajda podniosła do ust filiżankę z czekoladą i pociągnęła długi łyk. - Nie obawiaj się, ma petite - pocieszyła mnie madame Wiktoria. - Odcinając się od hrabiny du Barry, nie obrażasz Jego Wysokości. Przeciwnie, wyświadczasz mu tym ogromną przysługę. Po tylu zapewnieniach ciotek, że Ludwik będzie mi tylko wdzięczny, postanowiłam od tej pory nie tylko ignorować madame du Barry, ale robić to w taki sposób, by każdy, począwszy od ministra, a skończywszy na podkuchennej, widział, że to robię. Opuszczałam apartament Mesdames Tantes z lekkim sercem. Wreszcie znalazłam się na pewniejszym gruncie. Popełniłam błąd, ale zreflektowałam się w porę i nastawiłam moralny kompas na właściwy kierunek, zanim było za późno.
19 Bracia delfina co wieczór zasiadali z nami do kart. Siostry były jeszcze zbyt małe na taką rozrywkę, natomiast ich guwernantkę, madame de Marsan, często widywałam przy stoliku, z reguły w towarzystwie hrabiny du Barry i jej koterii. Zawsze po takim spotkaniu obiecywałam sobie, że poświęcę więcej czasu moim młodziutkim szwagierkom. Warto było mieć w nich przyjaciółki, tym bardziej że ich wychowawczyni wybrała moją rywalkę. Podczas pierwszych tygodni w Wersalu, kiedy wszystko jeszcze było dla mnie nowe i dopiero poznawałam panującą tu etykietę, posłusznie przestrzegałam wskazówek Mesdames Tantes. Podczas wieczornych posiedzeń przy kartach krążyłam po salonie, uprzejmie pozdrawiając grających. W wielkich ozdobnych kandelabrach płonęły świece, rzucając migotliwe światło na wymalowane twarze siedzących; jedwabna suknia, rozpięta na szerokich paniers, szeleściła kusząco, kiedy płynnym ruchem przesuwałam się między pokrytymi zielonym suknem stolikami. Wdzięczny ruch wachlarzem w stronę markiza de Durfort, dla diuszesy de Gramont lekkie pochylenie głowy, dla jej brata diuka de Choiseul, trzymającego wszystkie atuty w écarté (zajrzałam mu przez ramię), uśmiech - i do następnego stolika. Tu kolejne uśmiechy: powściągliwy dla diuka de la Vauguyon z brzydką żółtawą cerą, równie chłodny dla madame de Marsan, a potem ominięcie wzrokiem sąsiedniego krzesła, zupełnie jakby nikt na nim nie siedział, i ponad głową hrabiny du Barry wesołe bonsoir w kierunku diuka d’Aiguillon, który podobno miał sekretny romans. Wiele dałabym za to, aby poznać tożsamość jego tajemniczej wybranki. Oczywiście dworzanie udawali, że nie zauważają, że pominęłam jedną osobę, ale to przecież należało do gry. Moje milczenie, brak uśmiechu czy choćby lekkiego skinienia głową mówiły same za siebie. Mogłam być z siebie dumna. Dwór w Wiedniu słynął w całej Europie jako ten, na którym najsurowiej przestrzegano zasad moralnych. Równie rygorystyczne zasady wyznawały Mesdames Tantes. Byłam wdzięczna ciotkom za ich wskazówki. Ufałam, że pokierują mną w zastępstwie maman i nie pozwolą, abym uległa słabościom panoszącym się w Wersalu. Co do papy króla, ten nigdy nie dał mi do zrozumienia, że życzyłby sobie, abym rozmawiała z madame du Barry. Jego milczenie uznałam za znak, że Jego Wysokość nie chce dyskutować z młodą, niewinną dziewczyną, którą przecież byłam, o tak dwuznacznej kwestii, jak miłostka z dawną prostytutką. Wkrótce zaczęłam celować także w sztuce médisance - wygłaszaniu kąśliwych uwag.
Mesdames Tantes były ich prawdziwymi mistrzyniami. Pewnego wieczoru późną wiosną zebraliśmy się w salonie madame Wiktorii. Mimo uchylonych okien w komnacie było bardzo duszno i odziani w brokaty i jedwabie dworzanie straszliwie się pocili. Siedząc pod ścianą w towarzystwie diuszesy de Picquigny i hrabiny de Mailly, wachlowałam się leniwie, od czasu do czasu rzucając jakąś kąśliwą uwagę. - Ci dwaj wyglądają zupełnie jak popękane marmurowe rzeźby - szepnęłam w pewnym momencie, wskazując dwóch starszawych markizów, którym spod ogromnych peruk spływały strużki potu, żłobiąc bruzdy w grubych warstwach bielidła pokrywającego ich twarze. Hrabina de Noailles nachyliła się ku mnie z dezaprobatą. - Madame la Dauphine, proszę pamiętać, aby przywitać się z każdym z graczy szepnęła mi do ucha. * Dobry wieczór. - Przecież dokładnie ci sami byli tu wczoraj. Nawet na tych samych krzesłach siedzieli. Przywitałam się z nimi wtedy bardzo rzetelnie. Hrabina nachyliła się jeszcze niżej. - To dostojni goście. Ignorując ich i odmawiając zabawienia ich rozmową, obrażasz ich, pani. Zerknęłam na swoje towarzyszki. - Bzzzz, mon Dieu, jakaś mucha brzęczy mi nad uchem - powiedziałam, udając, że oganiam się od natrętnego owada. Ale Madame Etykiety niełatwo było się pozbyć. - Markizowie de la Chapelle i de SaintCyr służą władcom Francji od szesnastego wieku. Siedząc pod ścianą z damami i chichocząc niczym dziewczyna na wiejskiej zabawie, obrażasz, pani, nie tylko przybyłych gości, ale także ich dostojnych przodków. Tak naprawdę nie zależało mi wcale na zakpieniu z paru nadętych arystokratów. W głębi duszy marzyłam o tym, aby choć na kilka godzin wróciły czasy, kiedy nie wymagano ode mnie tak wiele. Tęskniłam za złotymi dniami w Schônbrunnie, za towarzystwem sióstr i naszymi wspólnymi zabawami. Miałam dopiero czternaście lat; co złego w tym, że pragnęłam choćby odrobiny wesołości? Pewnego dnia abbćWtrmond pojawił się u mnie o umówionej godzinie, przynosząc list. - Od pani matki - powiedział. Siedziałam właśnie na podłodze, ucząc księżniczki Klotyldę i Elżbietę grać w kości.
- Gott sei dan - zawołałam, zrywając się na równe nogi. Dzięki Bogu. Od wieków nie miałam wieści z Austrii. Pospiesznie złamałam pieczęć i zagłębiłam się w lekturze, ale w miarę czytania uśmiech znikał z mojej twarzy i zastępował go wyraz bolesnego niedowierzania. Madame, moja droga Córko, Jeśli pragnęłaś mnie zaszokować, nie mogłaś wybrać lepiej, niż zaniedbując swój wygląd zewnętrzny. Po tylu żmudnych przygotowaniach, nie wspominając już o poczuciu przyzwoitości, w jakim zostałaś wychowana, pokazujesz się publicznie odziana niczym wszetecznica - a wszytko dla żartu. Zatrwożyłam się, kiedy mi o tym doniesiono. Co to za głupstwa słyszę, że odmawiasz założenia gorsetu. Wszystkie damy w Wersalu noszą tę część bielizny bez słowa skargi. Dobra francuska sznurówka może sprawić cuda dla Twojej figury. Weszłaś w krytyczny wiek, kledy Twoje ciało dojrzewa i zmienia kształty. Boję się, że zaniedbując się w ten sposób, nabierzesz pełniejszej talii, czego nie będziesz mogła usprawiedliwiać odmiennym stanem, bo wszak w mm nie jestes - Jak mawiamy w Niemczech: auseinandergehen, schon die Taille wie eine Frau, ohne es zu sein *. Jeśli uważasz, że francuskie gorsety są zbyt sztywne, poślę Ci nasze austriackie. * Nabrawszy ciata, talię masz jak kobieta, choć jeszcze nią nie jesteś. Słyszałam też, że nie dbasz o siebie należycie, zaniedbujesz mycie zębów i hołdujesz niewłaściwej modzie. Nawet Twoje damy dworu zwracają na to uwagę. Niezwłocznie musisz zapanować też nad skłonnością do kpienia sobie z innych. Jeśli ludzie odkryją w Tobie tę słabość, szybko staniesz się narzędziem w ich rękach. Czy naprawdę chcesz utracić zaufanie i szacunek, Jaktml Cię obdarzono? Pamiętaj, że te wartości są nie do przecenienia. Zaczęłaś tak dobrze, co się stało potem? Obecnie, uwierz mi, beztrosko zmierzasz prosto ku zgubie. Z każdym odczytywanym zdaniem moje oczy robiły się coraz większe. Gdyby na najczystszym lazurowym niebie pojawiła się choćby niewielka chmurka, moja matka dostrzegłaby ją natychmiast i zaczęła wieszczyć deszcz. - Skąd ona wie o tym wszystkim? - wyrwało mi się. Vermond popatrzył na mnie badawczo. - Coś niedobrego, Madame la Dauphine? - Cóż, maman miała rację, powinnam być ostrożniejsza, obdarzając innych swoim zaufaniem - mruknęłam. - Oprócz księdza i Mercy’ego nie mam tu przyjaciół. Nie wiem, czym się kieruje osoba, która donosi do Austrii o moim zachowaniu, wiem jedynie, że w moim otoczeniu znalazł się ktoś, kto mi źle życzy i pragnie mojego poniżenia. - Uderzyłam zaciśniętą piąstką w otwartą dłoń. - Ja otrzymałam połajankę. Ciekawa jestem, co otrzymał
ten Judasz, który mnie zdradził. Abbé przypatrywał mi się z niepokojem. - Z pewnością nikt w Wersalu nie życzy pani źle, Madame la Dauphine. Zmrużyłam oczy. - Z przykrością stwierdzam, że nie do końca księdzu wierzę. Sam ksiądz przyznał przecież w ubiegłym tygodniu, że niektórzy w rodzinie Burbonów byli przeciwni temu, abym wychodziła za delfina. Policzki abbé Vermonda były teraz równie czerwone jak jego bokobrody. - Prosiłem, abyś nie powtarzała nikomu tych słów, Madame la Dauphine. Chyba nie podejrzewasz... - Nie,.nie podejrzewam - przerwałam. - Myślę natomiast, że tu tkwi powód, dla którego papa król nie przyjmuje zaproszeń swoich kuzynów, księcia Orleanu i księcia Chartres, do Palais Royal. Jednak zdrajcą był zapewnie ktoś inny. Ktoś z mojego bezpośredniego otoczenia. Nie krewny króla, ale osoba, którą widywałam codziennie. Dama dworu? Przebiegałam w myślach poszczególne kandydatki, rysując palcem kreskę w grubej warstwie kurzu zalegającej blat z różowego marmuru, ilekroć nasunęło mi się kolejne nazwisko. Moje apartamenty z rzadka bywały sprzątane. Arystokratyczni dworzanie byli zbyt wysoko urodzeni, by zniżać się do fizycznej pracy, służący zbyt zaaferowani, by zawracać sobie głowę takim drobiazgiem, jak czystość. Diuszesa de Ventadour spoglądała na mnie niezbyt przyjaźnie, hrabina de BoisPassy za plecami obgadywała mnie z hrabiną de Perigord. A pokojówki? Jeśli nie napychały sobie kieszeni écus, zdradzając mój wciąż dziewiczy stan zagranicznym ambasadorom i dworzanom, chętnie płacącym, aby usłyszeć o wszelkich możliwych scandales, to skąd ich złośliwe uśmieszki? Klucze od szkatułki z biżuterią i od szuflad sekretarzyka, w którym chowałam papiery - zaczęty jeszcze w Wiedniu za radą abbé dziennik czy czekające na wysłanie listy do Karoliny i mojej dawnej guwernantki hrabiny von Brandeiss - zwykłam trzymać w specjalnych kieszeniach, skrytych pod wierzchnią spódnicą. Byłam gotowa się założyć, że nocami, kiedy spałam niewinnie w otoczonym grubymi kotarami łożu, ktoś dobierał się do nich i przeglądał moją korespondencję. List od maman napełnił mnie takim gniewem, że abbé ledwo zdołał mnie uspokoić. Jak miałam się dowiedzieć, komu w Wersalu mogę naprawdę ufać? Na jakiej zasadzie dobrano członków mojej świty? Pewnie trzechsetletnie szlachectwo wystarczyło, by móc służyć delfinie. Nie, od moich dworzan nie mogłam oczekiwać lojalności.
Przede wszystkim musiałam zdobyć względy jednej osoby, tej najważniejszej. Wiedziałam, że jeśli to mi się uda, złośliwe języki natychmiast umilkną. A skoro delfin nie chciał przyjść do mnie, nie pozostawało mi nic innego, tylko udać się do delfina. Warsztat mojego męża położony był dobrą milę od pałacu. Postanowiłam nie żądać powozu, tylko pójść tam pieszo. Moje damy nie lubiły szargać sukien i pantofelków, ani też wystawiać twarzy na słońce, przed którym chowały się pod jedwabnymi parasolkami. Tak więc długi orszak, który zwykle ciągnęłam za sobą, szybko stopniał, a przy moim boku pozostały tylko najwierniejsze dusze (i oczywiście kwoka de Noailles). Tym samym oszczędzono mi kąśliwych docinków, tak często dobiegających mnie spoza rozpostartych wachlarzy, ilekroć naruszyłam etykietę. Wymalowane w idealny łuk Kupidyna usteczka moich dam wypuszczały tyle samo ostrych strzał, ile słodkich pocałunków. Czy te kobiety naprawdę nie zdawały sobie sprawy z tego, że ich głosy odbijają się od gładkich marmurów i zwierciadeł, którymi wyłożone były ściany, i wpadają prosto w moje uszy? A może przeciwnie: doskonale wiedziały i zabawiały się moim kosztem? Szczególnie jeden przytyk ranił mnie boleśnie, szydercze przezwisko „l’Autrichienne”. Słowo to mogło oznaczać zarówno Austriaczkę, jak i obcą sukę. Długi spacer poprawił mi humor. Zakazałam wszelkich pustych rozmów, a wspaniała pogoda działała na moją duszę jak balsam. Kuźnia i warsztat delfina mieściły się w skromnej, krytej strzechą szopie, wyglądającej niczym skromna chatka wieśniaka. - Bonjour, dobry człowieku - zawołałam wesoło, stając w progu. - Czy sprawiłoby wam wielki kłopot wykonać dla mnie pewną robotę? Zdumiony delfin poderwał się znad warsztatu, zmiatając na podłogę wielki pęk żelaznych kluczy. Od pasa w górę ubrany był jedynie w koszulę i prosty płócienny fartuch. Moje pojawienie się, a tym bardziej moja prośba wyraźnie go zaskoczyły. Uczyniłam krok naprzód, chcąc go objąć, ale natychmiast się cofnął. Tak mnie to zbiło z tropu, że niewiele brakowało, a zapomniałabym, z czym przyszłam. - Chciałabym, abyś zrobił dla mnie niedużą komódkę z sekretną szufladą na korespondencję, o, mniej więcej tej wielkości. - Nakreśliłam w powietrzu odpowiedni kształt. Delfin rozważał coś przez chwilę, żując dolną wargę, wreszcie otarł pot z czoła, zasiadł przy warsztacie, zaostrzył pióro i szybko naszkicował odpowiedni mebelek ze sprytnie zamaskowaną szufladą. W górnym rogu arkusza dodał jakiś cylindryczny kształt i dopisał pod nim kilka słów. - Tego zamka nikt nie zdoła sforsować - oznajmił z dumą, wskazując cylinder końcem
pióra. Narysował jeszcze dekoracyjne ornamenty - róże, bo tak sobie zażyczyłam - po czym przeszliśmy na tył szopy, by wybrać odpowiednie gatunki drewna: jesion, wiśnię, palisander, mahoń i gruszę. Zachwycona, że wreszcie robimy coś wspólnie, wsunęłam mu dłoń pod ramię. Tym razem Ludwik August nie uciekł przed moim dotykiem. W dwa tygodnie później z dumą zaprezentował mi ukończony mebel - prawdziwe intarsjowane cacko. Widząc, że dzięki temu filigranowemu sekretarzykowi więź między nami zaczyna się zacieśniać, postanowiłam zainteresować się także innym jego ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu. W tajemnicy zamówiłam strój do konnej jazdy: błękitny żakiet z białymi wypustkami, lamowany na czerwono i ozdobiony wielkimi srebrnymi guzami, czerwoną spódnicę i lśniące czarne buty. Do tego miałam błękitny trójrożny kapelusz z zawadiacko powiewającymi piórami czapli. Wczesnym popołudniem zabrałam do powozu wszystko, co potrzebne do urządzenia prawdziwej fête champêtre na trawie, i kazałam stangretowi jechać do Grand Trianon. Kiedy kareta zatrzymała się przed smukłym portykiem z różowego marmuru, towarzyszący mi lokaje szybko rozstawili ogrodowe krzesła i rozpakowali wypełnione wiktuałami kosze, pełne chleba, serów, zimnych mięsiw, dojrzałych truskawek i butelek schłodzonego wina. Poprawiłam kapelusz i podniosłam do oczu lornetkę. Widząc króla i delfina nadjeżdżających konno, zaczęłam wołać: - Z pewnością jesteście bardzo zmęczeni. Chodźcie, odpoczniecie chwilę. Obaj byli skąpani w pocie. Delfin zeskoczył z konia, zdjął kapelusz i otarł twarz rękawem. Lokaje pomogli zsiąść z siodła królowi. Wierzchowce zostały natychmiast odprowadzone do cienia, gdzie czekał obrok i woda. Nie wątpiłam, że po skończonym posiłku król i delfin wyruszą na dalsze łowy, aby przed mszą ubić jeszcze kilka sztuk zwierzyny. Papa król zatknął za wycięcie kamizelki wielką serwetę i pozwolił nałożyć sobie na talerz plaster zimnej wołowiny! - Prawdziwy anioł miłosierdzia z ciebie, ma petite - powiedział, po czym zerknął na wnuka, z zapałem obgryzającego udko kurczęcia. - Prawda, mój chłopcze? Ludwik August przytaknął, nie odrywając wzroku od umazanych tłuszczem palców. Papa król poprosił, abym usiadła mu na kolanach i nakarmiła go truskawkami. Ostrożnie chwytałam szypułki i jeden po drugim wsuwałam mu między wargi dorodne owoce. Na szczęście królowi nie przyszło do głowy, by zachować się tak jak wtedy, kiedy karmiła go madame du Barry, za to kiedy skończył jeść, powiedział, że jestem absolutnie czarująca.
Patrząc na niego, zrozumiałam, dlaczego mimo podeszłego wieku wciąż jest uważany za najprzystojniejszego mężczyznę na dworze. Jego uśmiech zawsze sprawiał wrażenie szczerego, a kiedy spoglądał na kogoś, to nawet jeśli wokół kłębiły się tłumy, człowiek odnosił wrażenie, że cała uwaga monarchy skupiona jest wyłącznie na nim. To właśnie wyróżnia prawdziwie wielkiego władcę, pomyślałam. - Powiedz mi, jakie masz życzenie? - zapytał mnie król. Uśmiechnęłam się promiennie, bawiąc się przypiętym do stanika pąkiem róży. - Zadowalać we wszystkim mojego grandpère. - Mówiłam prawdę, choć jednocześnie wiele pozostało niedopowiedziane. - Prawdziwa słodycz przemawia przez ciebie - zawołał papa król, po czym dyskretnym ruchem głowy wskazał delfina. - Ale pamiętaj, że musisz zadowolić także i jego szepnął mi prosto do ucha. Przez chwilę obserwowaliśmy w milczeniu, jak Ludwik August pochłania jedzenie, wreszcie król westchnął ciężko i poklepał mnie po ręce. - Myślę, że zrobiłaś dobry początek - powiedział. Wieczorem w sypialni Ludwik August podziękował mi za niespodziankę, którą mu sprawiłam. - Następnym razem dołączę do ciebie podczas łowów - obiecałam. - Podoba mi się strój do konnej jazdy i chętnie założę go znowu. Może nawet zamówię jeszcze kilka innych. Matka pewnie się zgorszy, słysząc, że dosiadam wierzchowca. - Ciekawe, co ona by zrobiła, by ośmielić wstydliwego i przestraszonego mań. Zawsze z taką radością wyczekuję jej listów, a potem okazuje się, że poza połajankami nic w nich nie ma. Cóż, nigdy nie byłam jej ukochanym dzieckiem - zakończyłam z ciężkim westchnieniem. Ciepła i bezpieczna za grubymi kotarami otaczającymi nasze małżeńskie łoże, zaczęłam opowiadać o moich rodzicach. - Kiedy byłam bardzo mała, toczyliśmy wojnę z Prusami i maman do tego stopnia pochłaniały
sprawy
państwowe,
że
moja
guwernantka,
hrabina
von
Brandeiss,
przyprowadzała mnie do niej zaledwie raz w tygodniu albo i rzadziej. Papa nosił wprawdzie tytuł cesarza, ale to maman odziedziczyła koronę po swoim ojcu. W krajach habsburskich także obowiązuje prawo salickie, podobnie jak tutaj, we Francji, i tylko mężczyzna może tam panować. Matka zasiadła na tronie jako suweren wyłącznie dlatego, że mój dziadek, cesarz Karol VI, wydał specjalny edykt, w którym ogłosił ją - swoje jedyne dziecko - sukcesorem korony.
Zachichotałam na wspomnienie tego, co było dalej. - Możesz sobie wyobrazić, że Großvater nie był zachwycony, kiedy maman oznajmiła, że zamierza poślubić Franciszka Lotaryńskiego - kogoś zupełnie bez znaczenia! W dodatku powiedziała, że go kocha. W przepysznie urządzonych apartamentach państwowych, w których zasiadali władcy tego świata, wzajemne zrozumienie stanowiło tylko sos do wcześniej przyprawionych potraw; przy zawieraniu układu małżeńskiego można się było bez niego śmiało obejść. Ale może w przypadku delfina i mnie zdolność do sprowadzenia na świat potomka miała nadejść dopiero wówczas, kiedy się za sobą zaprzyjaźnimy? - Czy twoi rodzice się kochali? - zapytałam. - Byli sobie bardzo oddani - powiedział Ludwik August. - Ludzie mówili, że nieczęsto się zdarza para małżonków równie sympathique*, zwłaszcza we Francji. Oczywiście, jak to zwykle bywa, każdy komplement musieli zaprawić odrobiną żółci. Od razu dodawali, że to prawdziwe błogosławieństwo, że maman przeżyła papę zaledwie o dwa lata, bo przynajmniej nie musiała go zbyt długo opłakiwać. - To była bezmyślna i niedelikatna uwaga - zauważyłam łagodnie. - Moja matka policzyła wszystkie godziny spędzone w związku z ojcem. Kiedy umarł, obok jego sarkofagu natychmiast kazała przygotować drugi, dla siebie. W Kaisergruft, gdzie leżą pochowani wszyscy Habsburgowie. - Dziwnie się poczułam, wymawiając to niemieckie słowo; widocznie byłam już bardziej francuska, niż mi się wydawało. - Papa zmarł, kiedy miałam dziewięć lat. Maman wiele godzin spędziła przy jego trumnie, modląc się i płacząc. Pamiętam, że było to osiemnastego sierpnia 1765 roku. Moi rodzice wraz ze starszym rodzeństwem wybierali się do Innsbrucku, gdzie mój starszy brat, arcyksiążę Leopold, miał poślubić hiszpańską infantkę. Ledwo wyjechali z Laxenburga, kiedy papa dostał ataku apoplektycznego. Zmarł w ramionach mojego najstarszego brata, Józefa. - Francuz powiedziałby, że był szczęśliwy, bo skonał na łonie rodziny - szepnął delfin. - Mam nadzieję, że mogłaś go przynajmniej pożegnać. Przełknęłam ślinę. * Zgodna. - Miał jeszcze tyle siły, aby po mnie posłać. Trzymając mnie w ramionach, powiedział do zgromadzonych dworzan: „Panowie, Bóg wie, jak bardzo pragnąłem jeszcze raz uścisnąć to dziecko”. Wtedy po raz ostatni widziałam go żywego. Delfin pogładził mnie stopą po łydce. - Przynajmniej możesz zasypiać ze świadomością, że ktoś, kogo bardzo kochałaś,
darzył cię równie gorącym uczuciem. Ja dla rodziców nie znaczyłem wiele. Mój młodszy brat był śliczny, błyskotliwy i jasnowłosy. Jednym słowem, był wszystkim, czym ja nie jestem zaśmiał się z goryczą. - Zostałem delfinem wyłącznie dlatego, że Ludwik Józef umarł. Miał zaledwie dziewięć lat. Ujęłam go za rękę. Tym razem nie wyrwał mi się, przeciwnie, wydawało mi się, że mój dotyk przynosi mu pociechę i dodaje odwagi do dalszych zwierzeń. - Czasami myślę, że król żałuje, że to nie hrabia Prowansji czy nawet Artois jest delfinem. Im nie plącze się język, kiedy w pokoju jest tłoczno od dygnitarzy. Zawsze mają w pogotowiu jakieś błyskotliwe bon moty. Wystarczy na nich popatrzeć, by wiedzieć, że to książęta. Mną papa król jest bardzo rozczarowany. Codziennie widzę to na jego twarzy. Czasami spogląda na mnie tak, jakby chciał powiedzieć: Co za szczęście, że twoi rodzice nie dożyli tej chwili i nie zobaczą, jaki głupiec i niezdara zasiądzie pewnego dnia na tronie Burbonów. Ale przecież ja nie potrafię być inny, niż jestem. - Nie uważam cię wcale za głupiego - sprzeciwiłam się. - Po prostu twoje upodobania nie odpowiadają gustom innych. Szczerze mówiąc, moim też nie odpowiadały, mimo to postanowiłam od tej chwili dzielić jego rozrywki - przynajmniej niektóre, jak na przykład łowy. Może to wreszcie spowoduje, że uczyni mnie swoją prawdziwą żoną. Nie kochaliśmy się, tak jak kochali się nasi rodzice - uczucie w królewskich mariażach nie było czymś niezbędnym - ale przecież istniała szansa, że któregoś dnia między nami także pojawi się miłość, że na żyznej glebie przyjaźni oraz wzajemnego poszanowania rozkwitnie szczere uczucie i wyda wreszcie owoce.
20 Lato 1770 Powoli stawaliśmy się sobie coraz bliżsi, choć nie było to łatwe. Przypominało raczej żmudną wspinaczkę stromym zboczem. Niemal co noc prowadziliśmy długie rozmowy, ale poza tym w naszym małżeńskim łożu nic się nie działo. Po blisko dwóch miesiącach małżeństwa - nadal rien. Za dnia po chateau kręciło się prawie cztery tysiące dworzan pragnących zwrócić na siebie uwagę króla i jego rodziny, więc o prywatności nie mogło być mowy. Poza nakładaniem na siebie wytwornych toalet praktycznie nie miałam innych zajęć. Byłam znudzona. Nudziło mnie nadskakiwanie dam, obserwowanie płaszczących się dworzan i kolejne partie cavagnole. Nudziły mnie lekcje muzyki, a nawet towarzystwo abbe Vermonda. Każdy kolejny dzień wydawał się nużącą powtórką poprzedniego. Obecnie jedynymi chwilami sprawiającymi mi radość były te, które spędzałam w towarzystwie delfina, co dla mnie samej stanowiło zaskoczenie. Po tylu niepowodzeniach nie spodziewałam się, że do tego dojdzie. Po tamtej nocy, kiedy opowiedzieliśmy sobie o naszych rodzicach, Ludwik August wyraźnie się zmienił. Zaczął nawet zapraszać mnie do swoich apartamentów, oddaliwszy najpierw pokojowców. Wycofywali się pospiesznie, z dezaprobatą unosząc w górę brwi, a my rewanżowaliśmy im się pełnymi triumfu uśmiechami. Och, jak bardzo nienawidzili tego, że ja i mój mąż zostaliśmy przyjaciółmi. Żywili się plotkami i intrygą, tymczasem my przestaliśmy im dostarczać pożywienia. Początkowo delfin szukał mojej rady wyłącznie w kwestii strojów. Wiedząc, że moim pragnieniem jest, aby ubierał się bardziej formalnie, chociażby po to, aby uciszyć oponentów, wśród których rej wodzili jego bracia, przywiązujący wielką wagę do wytwornego wyglądu, zaczął pytać mnie o zdanie. Co sądzę o kroju jego nowej kamizelki? Czy lepsza będzie błękitna, czy brązowa z lekkim odcieniem fioletu? Brokat czy zdobienie haftem? Nić złota czy srebrna? Z czasem zaczął komplementować moje uczesanie. Nosiłam teraz włosy bardzo delikatnie upudrowane, tak by było widać ich jasny, lekko rudawy odcień. Byłam młoda i bez pudru prezentowałam się bardzo korzystnie. Codziennie podczas mszy modliłam się, abyśmy zaczęli rozmawiać także na poważniejsze tematy. Maman bardzo na tym zależało. W ostatnim liście przypominała mi, że
głównym powodem mojego małżeństwa - przynajmniej z jej punktu widzenia - było zabezpieczenie austriackich interesów we Francji, i pytała wprost, czy Ludw’ik August i ja dyskutujemy o polityce. Listy od maman przychodziły teraz co dwa tygodnie, dostarczane mi przez hrabiego de Mercy albo abbé Vermonda. Na każdym kroku czułam jej obecność, przytłaczającą, władczą, daleką od macierzyńskiej łagodności. Dla Ludwika Augusta takim samym brzemieniem był diuk de la Vauguyon. Zauważyłam, że ilekroć delfin zaczynał kluczyć albo wymigiwać się od rozmowy, oznaczało to, że powiedziałam coś, czego diuk nie aprobował. Biedny Ludwik August był zbyt zastraszony, by przeciwstawić się swojemu preceptorowi. W pierwszym tygodniu lipca zaraz po tym, jak otrzymałam kolejny list od maman - uznałam, że muszę coś z tym zrobić. - Maman uważa, że powinnam... powinnam bliżej zaznajomić się ze stanowiskiem papy króla w pewnych kwestiach - zaczęłam zdecydowanie. - Z twoim także, skoro pewnego dnia zasiądziesz na tronie. Czasami słyszę rozmowy czekających w Oeil de Boeuf z petycjami do Jego Wysokości - szewców, urzędników, aktorów z Comédie Française. Wszyscy skarżą się na zbyt wysokie podatki, mówią, że nie starcza im na chleb. Słyszałam też utyskiwania, że kler i szlachta wcale nie płacą podatków. Czy to prawda? Ludwik August uciekł spojrzeniem i wymamrotał coś niewyraźnie. - Co powiedziałeś? Czy mógłbyś powtórzyć? - Diuk de la Vauguyon... - zaczął i urwał zakłopotany. Po kilku próbach wydusiłam z niego, co chciał powiedzieć. Jego preceptor jest zdania, że kobiety nie powinny zajmować się polityką, a już szczególnie Austriaczki, którym absolutnie nie należy dowierzać. - Czyżby twój nauczyciel uważał, że jesteśmy potężne i wszechmocne? - zapytałam, składając błagalnie dłonie. - Czy ja wyglądam na olbrzymkę? - dodałam z chichotem, żeby pokazać, że żartuję. - Monsieur de la Vauguyon uważa, że jesteście... jesteście... - Przerażony delfin szybko zakrył dłonią usta. Złapałam go za przegub. - Proszę, powiedz. Powiedz, nawet jeśli to coś niemiłego. Ludwik August opuścił powieki, nie mając odwagi patrzeć mi w twarz podczas wypowiadania tych okropnych słów. - Nazywa was austriackimi sukami - wydusił ledwo słyszalnym szeptem. A więc to tak. Znowu to nienawistne słowo. Autrichienne. Z trudem przełknęłam ślinę. - Merci. Dziękuję - powiedziałam tylko.
Delfin zamknął moją dłoń w swoich. - Przepraszam, jeśli cię zraniłem. Nie chciałem tego za nic w świecie. Zaczęłam mu tłumaczyć, jak ważne jest, abyśmy pokazywali na zewnątrz, że między nami panuje idealna harmonia. Otaczający nas dworzanie mieli wiele doświadczenia i sprytu. Jeśli nie, zachowamy ostrożności, będą nami manipulować, żeby osiągnąć własne cele. Wszystko nadaremnie. Delfin wiedział jedno: musi kontrolować swoją austriacką żonę. W bezsilnej złości zacisnęłam dłonie w pięści, aż poczułam wbijające się w ciało paznokcie. Ilekroć udało mi się zrobić krok naprzód, zaraz musiałam cofać się o dwa kroki. Następnego dnia, kiedy leżeliśmy w łóżku, znowu nie dopełniwszy małżeńskiego obowiązku, delfin wybuchnął nagle: - Nie trap się podatkami. Delfina nie musi znać się na sprawach państwowych, królowa także nie. Monarchini jest tylko małżonką króla. Poczułam się tak, jakby mnie uderzył. To nie był Ludwik August, którego znałam, a przynajmniej nie ten Ludwik August, który poprzedniego dnia przepraszał za sprawienie mi przykrości. - Powiedziałeś diukowi o naszej rozmowie - zawołałam z przerażeniem. - Naprawdę nic mu nie mówiłem. - W ciemności poszukał mojej ręki, ale wyrwałam mu ją z gniewem. - Uwierz mi. Następnego dnia po grand couvert wróciłam do tego tematu. Przez wysokie okna wlewały się strugi słonecznego światła, tworząc nieregularne plamy na dywanie. Machinalnie obracałam brylantową bransoletkę, obserwując migoczące tęcze. - Jeśli nie powtórzyłeś swojemu nauczycielowi, o czym rozmawialiśmy, to znaczy, że on nas szpieguje. Zatruwa twój umysł jadem. Jesteśmy mężem i żoną, na dobre i na złe. Przecież nasze małżeństwo mogłoby być takie, jak małżeństwa naszych rodziców. Oni przegnali tych, którzy im źle życzyli i usiłowali rozbić unię dwojga serc. Ludwik August rozważał coś głęboko. - Antoinette, ja również nie żywię sympatii do diuka de la Vauguyon, ale się go boję wyznał w końcu. - Ciii... - przyłożyłam palec do ust. Za drzwiami ktoś skradał się na palcach, uważając, aby wysokie dworskie obcasy nie zastukały przypadkiem o parkiet. Po chwili kroki umilkły. Założę się o sto e’cus, że diuk de la Vauguyon podsłuchuje nas w tej chwili - szepnęłam. - O czym porozmawiamy? O jego okropnej żółtej cerze? O wstrętnym czerwonym pryszczu na nosie? A może o tym, że ten okropny człowiek stoi teraz z uchem przytkniętym do dziurki od klucza? - dodałam złośliwie, wskazując srebrny dzwonek. - Zadzwoń.
Na dźwięk dzwonka z sąsiedniej komnaty wyłonił się pokojowiec. Wskazałam głową drzwi. - Proszę otworzyć, takie jest życzenie delfiny - powiedział Ludwik August półgłosem. Valet de chambre był albo bardzo głupi, albo bardzo uczciwy. Jednym ruchem szarpnął wielkie białe skrzydło, i oto naszym oczom istotnie ukazał się diuk de la Vauguyon, przytrzymujący się futryny, jakby to była sztacheta w płocie. Na jego twarzy strach mieszał się z oburzeniem. Nie posiadałam się ze zdumienia. Podejrzewałam, że diuk podsłuchuje, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że robi to w sposób tak bezceremonialny i pozbawiony godności. Ludwik August nie bardzo wiedział, jak zareagować. W pierwszej chwili omal nie wybuchnął śmiechem, choć sytuacja wcale nie była zabawna, ale opanował się i stanął do konfrontacji z groźnym guwernerem. - Eh bien, co ma pan do powiedzenia, monsieur le ducr Diuk de la Vauguyon wyprostował się dumnie i zadarł podbródek, pewien swojej bezkarności. - Co Wasza Wysokość zamierza teraz zrobić? Jako niepełnoletni oddalić mnie nie ma prawa. Mąż popatrzył na mnie, szukając wsparcia. Uśmiechnęłam się zachęcająco. - Któż tu mówi o oddaleniu tak szacownego preceptora? - Nigdy wcześniej nie słyszałam, aby posłużył się iro.nią, którą tak chętnie szermowali francuscy dworzanie. Do delfina pasowała ona jak rękawiczka o sześciu palcach na normalną dłoń; szczery, otwarty i prostoduszny Ludwik August znacznie lepiej czuł się, przemawiając wprost. - Uczynię coś gorszego - podjął po krótkim namyśle. - Poleceniem Jego Królewskiej Wysokości mogę zostać zobligowany do zatrzymania guwernera, jednak nigdy więcej nie obdarzę go ani zaufaniem, ani szacunkiem. Diuk de la Vauguyon usiłował powiedzieć coś na swoją obronę, ale Ludwik August przerwał mu gestem uniesionej ręki. - Jest pan wścibskim intrygantem, monsieur, i król bez wątpienia się o tym dowie oświadczył władczo, nie jąkając się ani nie mamrocząc. - Zastanowiłbym się dwa razy, zanim pobiegłbym z płaczem do grandpere, Monsieur le Dauphin - rzucił diuk pogardliwie. - Jestem dobrym przyjacielem madame du Barry. Wymieniliśmy nerwowe spojrzenia, ale tym razem delfin nie dał się zastraszyć. - Monsieur ośmiela się grozić przyszłemu władcy Francji? - zapytał tonem ucinającym
wszelkie protesty. Arogancki diuk próbował jeszcze coś dodać, ale zabrakło mu słów, więc tylko otwierał i zamykał usta, niczym karp w królewskiej sadzawce. Mąż uniósł w górę dłoń. - Dosyć. Nic nie wpłynie na zmianę mojego postanowienia. Uważam pana za łajdaka, monsieur. A teraz proszę odejść. Z diuka jakby nagle uszło całe powietrze. Odwrócił się i oddalił w pośpiechu, zapominając o godności. Pokojowiec zamknął drzwi, a my wybuchnęliśmy szalonym śmiechem. - Byłeś absolutnie magnifique - wołałam, spoglądając na męża ze łzami szczęścia w oczach. Nigdy przedtem nie widziałam, by był tak zdecydowany, tak władczy. Wreszcie zyskałam prawdziwego przyjaciela. A także zapiekłego wroga. Powoli stawaliśmy się równorzędnymi partnerami. Nadal jednak nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego delfin nie próbuje skonsumować małżeństwa, i to bardzo bolało. Przecież wiedział równie dobrze jak ja, że naszym obowiązkiem jest począć burbońskiego dziedzica. W myślach wciąż powracałam do pouczeń maman. Mąż ma prawo postępować według własnych upodobań. Nie wolno mi rzucać się na niego z wigorem, bo ten przystoi wyłącznie mężczyznom, a nie dobrze ułożonym młodym damom. Nadmiernym zapałem mogłabym go spłoszyć i na zawsze zaprzepaścić szansę na to, czego wszyscy wyczekiwali. Nocami, szczelnie otoczeni purpurowozłotymi zasłonami, obnażaliśmy przez sobą dusze, podczas gdy ciała od szyi do kolan pozostawały szczelnie spowite płótnem nocnych koszul. W świetle dnia Ludwik August wciąż uciekał wzrokiem przed moimi spojrzeniami. Pewnej niedzieli, kiedy leżałam bezsennie, rozmyślając o skutkach mojej wymuszonej czystości, nie wytrzymałam i zaczęłam płakać. Ludwik August poruszył się niespokojnie na puchowym materacu. - Nie śpisz? - wyszeptał. - Nie - odparłam zduszonym głosem, ocierając łzę rękawem. - Co się stało? - A jak myślisz? - rzuciłam krótko. - Ludwiku, czy wiesz, jak potoczą się sprawy, jeśli wkrótce nie stanę się encante} - Wymamrotał coś, ale tak cicho, że nie dosłyszałam. Cudzoziemska księżniczka, która nie pocznie następcy tronu, może zostać odesłana do domu. - Maman zamknęłaby mnie w klasztorze. Żaden zagraniczny książę nie poprosiłby o moją rękę, cały świat spoglądałby na mnie jak na wybrakowany towar. Nie ośmieliłam się jednak wypowiedzieć na głos tych okropnych proroctw. Zamiast tego ostrzegłam: - Pomyśl, co by to oznaczało dla sojuszu austriackofrancuskiego. Z całą pewnością nie przetrwałby kryzysu. -
Przewróciłam się na bok i sięgnęłam po jego rękę. - Już o nas plotkują. - Mój głos był teraz miękki i kuszący. - Co sprawia, że odsuwasz się ode mnie? Uważasz, że jestem nieładna? A może brzydko pachnę? Jeśli odstręcza cię mój zapach, obiecuję kąpać się dwa razy częściej niż dotychczas. Co ci się we mnie nie podoba? Zęby? Oczy? Włosy? Podbródek? Kończyny? - Ludwik milczał. - Nawet jeśli nie potrafię zadowolić twoich oczu - albo nosa - musimy przecież wypełnić nasz obowiązek. - Nagle olśniła mnie nowa myśl. - A może... może ty nie wiesz, co powinieneś zrobić? - szepnęłam wstydliwie. - Nie jestem ignorantem, jeśli idzie o sprawy alkowy. - Zachichotał, ale zabrzmiało to dość żałośnie. - Ja nie... my nie... ponieważ... - Urwał. - Ponieważ? - przynagliłam. - Chciałem zaczekać. - Aż do? - Do moich szesnastych urodzin. - Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziałeś? Nie wiedziałam, czy mam się złościć, że wzbraniał się powiedzieć mi to wcześniej, czy być szczęśliwa, że wreszcie ustaliliśmy datę spełnienia naszego związku. - Dwudziestego trzeciego maja cały dwór wyjeżdża do Compiegne na polowanie. Obiecuję ci solennie, że wówczas połączymy się jak mąż i żona - powiedział delfin, głaszcząc mnie po włosach, po czym natychmiast odwrócił się na drugi bok i zasnął. Urodziny mojego męża nadeszły i minęły - i nadal ńen. Gdy tylko zjechaliśmy do Compiegne, delfina powaliło letnie przeziębienie. Jego osobisty medyk, monsieur Lassone, zaordynował okropnie cuchnące plastry gorczyczne na pierś, żeby ułatwić odkrztuszanie, i wypoczynek w łożu. Nie takie łoże miałam wcześniej obiecane. Chrypiąc straszliwie, Ludwik August wydusił z siebie, że czuje się tak, jak kiedyś w dzieciństwie, kiedy hrabia Prowansji zanurzył mu głowę w wiadrze z lodowatą wodą. Zaoferowałam się, że mu poczytam (prawdziwe poświęcenie z mojej strony) albo zagram z nim w karty, jednak monsieur Lassone orzekł, że delfinowi potrzebny jest całkowity spokój, a ja, jeśli nie chcę także zachorować, mam się trzymać z daleka od jego sypialni. Wiedziałam, czego się obawiał, choć nie powiedział tego głośno: rodzice długo wyczekiwanego dziedzica tronu nie powinni jednocześnie narażać się na niebezpieczeństwo. Wreszcie Ludwik August wyzdrowiał i kwarantanna została zdjęta. Pełna wiary w to, że w dniu urodzin wypełni złożoną mi obietnicę, przywitałam rekonwalescenta najbardziej radosnym z uśmiechów, żeby mu pokazać, jak bardzo tęsknię do intymności, która miała nastąpić zaraz po coucher. Przez cały czas pobytu w Compiegne ubierałam się w
najróżniejsze odcienie jego ulubionego błękitu, a włosy nosiłam opadające w luźnych puklach na ramiona i tylko lekko upudrowane - bo kiedyś pochwalił takie uczesanie. Gdy tylko mu się polepszyło, zaczęłam śmiać się i beztrosko żartować, jakbym chciała dać do zrozumienia moim damom, że którejś z najbliższych nocy pozbędę się wreszcie wątpliwego statusu dziewiczej małżonki. Tymczasem delfin z nowym wigorem powrócił do dawnych rozrywek. Całymi dniami jeździł konno i polował, wieczorami pochłaniał góry jedzenia: pasztety, ostrygi, ryby w pikantnych sosach i desery, a potem narzekając na niestrawność, zamykał się u siebie, choć czekałam na niego każdej nocy. Osobne sypialnie nie były niczym niezwykłym na francuskim dworze, jednak zwyczaj nakazywał, by mąż odwiedzał łoże żony. Tymczasem delfin nie pojawił się w moim ani razu, by wypełnić małżeński obowiązek. W Compiegne huczało od domysłów. Czyżby młodzi się posprzeczali? Jedna plotka goniła drugą. Delfina stroni od kąpieli (nieprawda!). Delfin ma metresę, podsuniętą mu przez hrabinę du Barry (tak absurdalne, że aż śmieszne). Krążąc po komnatach, dumnie unosiłam głowę, udając, że nie dostrzegam ironicznych spojrzeń, kierowanych prosto na mój płaski brzuch, i złośliwych uśmieszków, których kłaniające się z rewerencją damy nie starały się nawet ukryć za wachlarzami. Wszystkie moje nadzieje legły w gruzach. Złość ustąpiła miejsca rozczarowaniu, to zaś przerodziło się w głęboki smutek. Co gorsza, przez cztery miesiące, jakie upłynęły od naszego ślubu, ani razu nie odwiedziła mnie generałowa Krottendorf Nigdy nie odznaczała się szczególną punktualnością, ale teraz jej opóźnienie było wyjątkowo niefortunne. Pokojówki co rano szukały na prześcieradłach śladów miesięcznej przypadłości albo plam obwieszczających utratę dziewictwa. Co rano ich raporty brzmiały identycznie - rien. Ileż plotek musiało krążyć w kwaterach służby i w gabinetach ministrów! Skoro nie ma śladów krwi, widocznie nosi dziecko - ale dlaczego nie pogrubiała w talii? Co się dzieje (albo nie dzieje) w łożu delfiny? Z każdym dniem moje przygnębienie rosło. Czyżby z braku syna mój mąż miał być ostatnim władcą z rodu Burbonów?
21 Tygodnie wlokły się nieznośnie, każdy kolejny dzień podobny był do poprzedniego. Myśl o pójściu do łóżka była mi teraz równie nienawistna jak cowieczorne coucher. Letnie miesiące wypełniały rozrywki w postaci wystawnych fetes champetres, spacerów wypielęgnowanymi alejkami ogrodowymi i leniwych przejażdżek łodzią po Grand Canal. Ale wystarczało wrócić w mury pałacu, by pułapka dziwacznych rytuałów zatrzaskiwała się ponownie. Z każdym dniem dworska etykieta irytowała mnie coraz bardziej. Przed pierwszą prezentacją debiutantek byłam tak samo wystraszona, jak uczestniczące w niej młode damy, ale jednocześnie równie jak one podniecona niezwykłym misterium. Trwające wiele godzin przygotowania do uroczystości, podobnie jak sama prezentacja, były ściśle obwarowane rygorami protokołu, jednak dzięki niestrudzonemu przewodnictwu madame de Noailles udało mi się przebrnąć przez wszystko bez jednego potknięcia. Po kilku miesiącach urok nowości zblakł. Dla osób, które przez całe życie marzyły, aby dostać się na dwór, ceremonia stanowiła ukoronowanie ich życiowych aspiracji, dla mnie jednak szybko przeobraziła się w godziny śmiertelnej nudy. Sierpniowe upały bynajmniej nie ułatwiały sytuacji. Przy porannym ubieraniu, kiedy moje ciało poddawane było bezlitosnej torturze zakuwania w corps de baleine, pot ściekał mi z karku i spływał strumyczkami po plecach. Tej męki nie dało się uniknąć. Bez porządnie zasznurowanego gorsetu żadna z dworskich sukien nie układałaby się jak należy. - Arrêtez*, kręci mi się w głowie - zaprotestowałam któregoś ranka. Chwiejąc się na nogach, przytrzymałam się oparcia krzesła. - To znaczy, że teraz jest idealnie - odparła hrabina de Passy, po raz ostatni dociągając tasiemki. Dworska prezentacja wymagała uroczystej robe de cour, ze spódnicą rozpiętą na grands paniers. Z drucianymi stelażami wokół talii wyglądałam tak, jakbym stała między dwoma stolikami szerokości jednego metra każdy. Po paniers przyszła pora na podwiązki, podtrzymujące białe jedwabne pończochy. Kiedy już umocowano mi je nad kolanami, wsunęłam stopy w satynowe pantofelki w kolorze dojrzałej wiśni. Wreszcie przyniesiono suknię - lśniące zwoje jedwabiu soczyście zielonej barwy, pokrytego pięknym haftem z wzorem w kwiaty pomarańczy - i ostrożnie nałożono mi przez głowę, na której sieur
Larsenneur zdążył wcześniej wyczarować kunsztowną koafiurę. Włosy miałam zebrane do góry i upięte na specjalnym rusztowaniu. Tym razem druciana klatka była wyższa niż zazwyczaj. Oczywiście, aby ją przykryć w całości, potrzeba było także wielu sztucznych pukli (z włosów ludzkich, ale także z końskiego włosia). Stworzenie takiego uczesania stanowiło sztukę samą w sobie. W pełnej gali ja i moje damy prezentowałyśmy się naprawdę niezwykle - dzięki wymyślnym uczesaniom podwyższone o jakieś pięć centymetrów, a przez paniers poszerzone co najmniej o dwadzieścia, sunęłyśmy po wywoskowanych parkietach niczym armada pod żaglami. A mężczyźni uważali nas za słabszą płeć. Słabszą, też coś! Kiedy sieur Larsenneur po raz pierwszy uczesał mnie na dworską prezentację, musiałam kilka razy przemierzyć pokój wzdłuż i wszerz, szeroko rozpościerając ramiona, zanim wreszcie udało mi się złapać równowagę. Chodzenie z ciężarem na głowie nie było wcale łatwe. Od razu przypomniało mi się, jak w Rosenzimmer w Hofburgu pod bacznym okiem monsieur Novarre’a uczyłam się odpowiedniego sposobu poruszania i jak marzyłam o tym, aby do perfekcji opanować słynny wersalski ślizg. * Przestańcie! - Madame la Dauphine, port de bras bynajmniej nie jest comme il faut - skarciła mnie hrabina de Noailles. - Wypada, abyś poruszała się z ramionami opuszczonymi swobodnie. - Ale w jaki sposób mam utrzymać równowagę? - Tak, jak to czynią inne damy. Dzięki praktyce. Oczywiście francuscy dworzanie mieli nadzieję, że podczas pierwszej prezentacji popełnię jakąś gafę, ale przecież byłam - to znaczy, dawniej byłam - austriacką arcyksiężniczką, Habsburżanką, a nie jakimś wiejskim cielątkiem, które po raz pierwszy znalazło się na dworze. Odpowiednią technikę poruszania się od dawna miałam już wyćwiczoną, jednak kiedy słyszałam pouczenia Madame Etykiety, coś się we mnie buntowało. Poza tym wciąż jeszcze przeżywałam niedawne odrzucenie przez delfina. Nie byłam w nastroju, aby stać i uśmiechać się dobrotliwie, podczas gdy przedstawiano mi głupie córki równie głupich arystokratów. Miałam dosyć opowieści szlachetnie urodzonych opiekunek debiutantek, do znudzenia rozwodzących się o herbach i przodkach swoich protegees*. - Kwestię przedstawienia u dworu etykieta reguluje następująco - pouczyła mnie hrabina de Noailles jeszcze wiosną, kiedy przygotowywałam się do pierwszej prezentacji. Debiutantka musi udowodnić swoje szlacheckie pochodzenie od 1400 roku, a wprowadzić może ją jedynie dama, która wcześniej dostąpiła zaszczytu bycia przedstawioną królowi. Nie odważyłam się zapytać, cóż takiego wydarzyło się we Francji w 1400 roku, że
wybrano akurat tę datę. Nie chciałam gorszyć hrabiny ignorancją. Duchota w Salon des Nobles** była trudna do zniesienia. Oczywiście etykieta dopuszczała jedynie leciutkie trzepotanie wachlarzem (żadnego energicznego wymachiwania, jakby człowiek oganiał się od much), ale dobre i to. Wachlarz, który trzymałam w ręku, był dziełem monsieur Bouchera i zdobiły go scenki przedstawiające moje zaślubiny z delfinem. Dawniej oglądałam go z przyjemnością, tego dnia jednak nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że wymalowane na jedwabiu obrazki drwią sobie ze mnie. Kątem oka zerknęłam na Ludwika Augusta, z obojętnym wyrazem twarzy stojącego po drugiej stronie króla. Obecnie nie czułam do niego nic poza urazą. * Protegowane. ** Wielki gabinet. Ale oto już zbliżała się pierwsza debiutantka, niepozorne, straszliwie zezowate stworzenie. Pierwszy dyg - najpłytszy z całego trio - wyszedł jej całkiem zgrabnie. Ciekawe, czy z dwoma następnymi poradzi sobie równie dobrze? Jej wprowadzającą była diuszesa de Gramont. Znałam diuszesę i lubiłam ją, choć bywały dni, kiedy marzyło mi się przepędzić ją z dworu za to, że poleciła mi sieur Larsenneura i jego okropne koafiury. Protegowana madame de Gramont spisywała się zupełnie nieźle. Stawiała drobne, równo odmierzone kroki, kłaniała się z odpowiednią elegancją, a z najniższego dygu podniosła się dopiero w chwili, kiedy jej czoło niemal dotknęło parkietu. Elegancka diuszesa rozpoczęła prezentację młodej damy, która rozpływała się w uśmiechach, szczęśliwa, że ukłony wypadły bez zarzutu. Poczekaj, aż będziesz musiała wykonać wszystko w odwrotnej kolejności: najpierw trzy dygi, a potem wytofanie się tyłem ku drzwiom bez jednego potknięcia, pomyślałam złośliwie. Wiem, że to nie było miłe, ale gafy debiutantek stanowiły jedyne urozmaicenie straszliwie nudnego rytuału. - Wasza Królewska Wysokość, Wasze Książęce Wysokoście, proszę pozwolić przedstawić sobie Emilie Eveline l’Etoile, madame la comtesse de SaintPol. Lubiłam przesłuchiwać debiutantki; zawsze to było coś lepszego niż tkwienie bez ruchu i wpatrywanie się w obrazek na wachlarzu. Papa król zdawał się nie mieć nic przeciwko temu, że go wyręczam. Przez długie lata tyle razy recytował listę tych samych pytań, więc chyba był nawet zadowolony, że wreszcie robi to ktoś inny. Na Ludwika Augusta nie mógł w tym względzie liczyć; delfin był zbyt nieśmiały, by podczas wielkiej gali wydusić z siebie choć słowo. Dobrze przynajmniej, że nie szurał stopami i nie przestępował z nogi na nogę. - Madame la comtesse, czemu zawdzięczasz, że możesz być dzisiaj przedstawiona u
dworu? - zapytałam młodą damę. - Hisstoryk Wilhelm z Tyru wymienił mojego przodka, hrabiego de SsaintPol wśród rycerzy biorących udział w pierwszej krucjacie w 1095 roku - wysepleniła. Mogła mieć najwyżej szesnaście lat. - W takim razie twój herb z pewnością jest wystarczająco starożytny. - Uśmiechnęłam się zachęcająco. -1 bardzo piękny - odpowiedziała. - Biały krzyż na czerwonej tarczy, otoczony łańcuchem ze złotych ogniw i z koroną w klejnocie. - Très distingué *- mruknął król obojętnie. Jego oczy spoczywały już na kolejnej debiutantce, stojącej w drzwiach w przeciwległym kącie sali. Była jeszcze daleko od nas, ale brylanty zdobiące jej dekolt wabiły obietnicą. * Bardzo wytworny. Hrabina de SaintPol wydala mi się bardzo zabawna, więc postanowiłam porozmawiać z nią chwilę dłużej. - Dlaczego pragnęłaś być zaprezentowana u dworu? - Och, Madame la Dauphine, to przecież prawdziwy zaszczyt! - Dziewczyna przycisnęła do piersi obciągniętą rękawiczką dłoń, w której trzymała złożony wachlarz. - Po prezentacji będę mogła przebywać w obecności rodziny królewsskiej podczas oficjalnych dworsskich uroczystości, co da mi okazję poznania najznamienitszych ossobisstości z całej Francji. - Czy jesteś, pani, pobożna? - zapytałam chytrze. - O, ta’k. Przywilej wstępu na galerię w Kaplicy Królewsskiej wiele dla mnie znaczy. - Czy jeszcze coś? - Nie mogłam się powstrzymać przed zadaniem kolejnego pytania. To już było niczym gra. - Och, proszę o wybaczenie. Tak mi przykro. Jako ossoba przedsstawiona u dworu będę miała przywilej wchodzenia do ssypialni królowej. A sskoro teraz królowej nie ma... Młoda hrabina spłonęła rumieńcem, którego nawet ogromne koła różu na policzkach nie zdołały zamaskować, a ja szybko podniosłam wachlarz do twarzy, skrywając uśmiech. Ona tak przezabawnie sepleniła. - Mam nadzieję, że pewnego dnia dosstąpię tego zaszczytu, kiedy ty, pani, zosstaniesz królową Francji. - Ładnie powiedziane - odparłam całkiem szczerze. Ktoś mógłby pomyśleć, że moje dni upływały wyłącznie na rozrywkach i przyjemnościach. Nic bardziej mylnego. Najwięcej czasu zajmowały mi uroczyste ceremonie, obrzędy religijne, publiczne uczty i przyjęcia. Po dworskich prezentacjach najbardziej
nienawidziłam cercles - kolejnej nużącej i trywialnej ceremonii obowiązującej w Wersalu podczas których musiałam zabawiać zebranych w krąg gości. Jako gospodyni miałam obowiązek zamienić kilka słów z każdym z nich. Podczas cercles hrabina de Noailles prowadziła mnie żelazną ręką, zupełnie jakbym była jednym z lipicańskich ogierów tresowanych w Hiszpańskiej Szkole Jazdy w Wiedniu. Oczywiście oczekiwano ode mnie, że każdego z uczestników cercie potraktuję indywidualnie i z wyszukaną uprzejmością, że nie zbędę go kilkoma banałami. Nie było to wcale łatwe zadanie. Wiele razy korciło mnie, aby zawołać na głos: „do diabła z tym wszystkim”, albo zażartować z zebranych, zwłaszcza ze sztywnej Madame Etykiety. Tej pokusie nie uległam, za to folgowałam sobie w inny sposób. Uznawszy, że skoro muszę przechodzić podobne tortury, należy mi się też trochę rozrywki, przed każdym cercie zadręczałam mojądame d’honneur najdziwaczniejszymi pytaniami, udając, że szukam odpowiednich tematów do rozmowy z gośćmi. ,.Madame la comtesse, czy będzie w zgodzie z protokołem, jeśli powiem nieumiejętnie różującej się damie, że jej policzki przypominają przejrzałe gruszki?”. Albo: „Jeśli to takie istotne, abym każdemu z gości powiedziała choć słowo skierowane wyłącznie do niego, czy w takim razie mogę wspomnieć księżnej de la Rochefoucauld, że nigdy nie zamyka ust podczas jedzenia?”. Doprawdy warto było wymyślać podobne idiotyzmy, żeby potem być świadkiem, jak hrabina de Noailles czerwienieje po koniuszki uszu i karcącym głosem udziela mi odpowiedzi. Mesdames Tantes, prawdziwe mistrzynie sztuki médisance, nauczyły mnie, jak znienacka wycelować ostrze dowcipu w niczego niespodziewającą się ofiarę. Sfrustrowana moim dziewiczym stanem, znajdowałam ulgę w wyszydzaniu innych. Bezpiecznie skryta za wachlarzem, szeptałam złośliwe uwagi, chichocząc i wymownie wznosząc oczy do góry, podczas gdy osoby, które obrałam sobie za cel żartów, nie miały pojęcia, o co chodzi. Szczególnie wdzięcznym obiektem drwin były starzejące się arystokratki, za wszelką cenę starające się przywrócić przywiędłym wdziękom blask młodości. Ich pomarszczone policzki, pokryte grubymi warstwami różu, przywodziły na myśl przywiędłe śliwki. Niektórym mocno szwankował wzrok i nakładały makijaż tak niedbale, że wyglądały niczym paryskie straganiarki, które - tak przynajmniej słyszałam - nie mogąc sobie pozwolić na drogi róż, barwiły policzki czerwonym winem. Kiedy mocno dokuczała mi nuda, widząc podobną elegantkę, chowałam twarz za wachlarzem, tak by widziały mnie tylko wybrane damy, wykrzywiałam się w pijackim grymasie (przynajmniej tak, jak go sobie wyobrażałam, bo
przecież nigdy nie widziałam z bliska kogoś pijanego), po czym wymownie wznosiłam wzrok do góry. Pewnego dnia podejmowałam jakieś podejrzanie świeżej daty hrabiny. Za mną, niczym płatki w pąku róży, stały kręgiem moje damy dworu. Między nimi była także wielka miłośniczka książek, madame Campan, która wcześniej, jako mademoiselle Genet, pełniła funkcję lektorki Mesdames Tantes, choć była zaledwie trzy lata starsza ode mnie. W pewnej chwili zauważyłam kątem oka, że hrabina de Noailles porusza głową w górę i w dół, a do tego wznosi i opuszcza powieki, zupełnie jakby śledziła fruwającą muchę. Nie potrafiłam rozszyfrować znaczenia tych osobliwych gestów. Czemu moja ochmistrzyni tak się gorączkowała? Wreszcie zorientowałam się, że te sygnały kierowane są nie do mnie, lecz do kogoś za moimi plecami, więc odwróciłam się dyskretnie. No tak, madame Campan miała wciąż upięte w koronę wstążki stroika na głowę. - Henrietto, twoje szarfy - mruknęłam kącikiem ust. - Co takiego? - odparła również szeptem. - Nie rozumiem. - Szarfy - powtórzyłam nieco głośniej, walcząc ze śmiechem. - Czyżbyś nie wiedziała, że etykieta wymaga, aby podczas cercie szarfy czepca były opuszczone w dół niczym uszy spaniela? Jak najszybciej opuść swoje, bo inaczej hrabina de Noailles dostanie apopleksji. Inną rozrywką stało się dla mnie towarzyszenie królowi i delfinowi na łowach. Przyjazd powozem z poczęstunkiem dla myśliwych szybko stracił urok nowości, więc zażądałam, aby osiodłano mi konia. W Wiedniu jako mała dziewczynka często dosiadałam przecież kucyków. Upojny galop sprawiał mi tyle radości! Oczywiście nie było mowy, abym mogła pojechać sama; protokół wymagał, by wszędzie towarzyszyły mi damy dworu. To był kłopot, bo część z nich bała się koni, żadna nie siedziała nigdy w męskim siodle i wszystkie wzbraniały się przed założeniem męskiego stroju do konnej jazdy - rozciętego surduta, bryczesów i wysokich butów - tak, jak ja to robiłam. Królewski orszak w pogoni za zwierzyną często zapędzał się na uprawne pola, nie zważając na czynione w ten sposób szkody. Oburzona takim barbarzyństwem, zaczęłam się domagać, aby myśliwi zawracali i nie niszczyli zboża. Rekompensaty wypłacane przez papę króla pokrzywdzonym były tak nędzne, że niejednokrotnie sama sięgałam do sakiewki. Dobroczynność była w Wersalu czymś niemal nieznanym. Maman zawsze uczyła nas, że mamy współczuć bliźnim w potrzebie, nawet tym najniżej usytuowanym na drabinie społecznej. W Wersalu próbowałam wprowadzić ten sam zwyczaj, jednak dworzanie byli tak przekonani o własnej wyższości, że podanie pomocnej ręki komuś, kto nie urodził się hrabią
albo’diukiem, uważali za uwłaczające ich godności. Kiedy podczas polowania w Fontainebleau jeleń zranił jakiegoś wieśniaka, po prostu odwrócili się plecami. Biedak okopywał właśnie winnicę, kiedy ścigane przez kilkunastu jeźdźców zwierzę wypadło z lasu i powaliło go na ziemię, rozpruwając mu brzuch porożem. Na krzyk rannego z pobliskiej chaty wybiegła jego żona. Widząc męża leżącego w kałuży krwi, padła na ziemię, zawodząc histerycznie i błagając Boga, aby na nią także zesłał śmierć. Na ten straszny widok papa król wstrzymał konia, a na jego twarzy odmalowała się niepewność. Nie zrobił jednak nic, aby złagodzić cierpienia rannego. Nie kazał przywołać medyka, nie zaofiarował jego rodzinie nawet jednego sou. Bardzo mnie zabolała taka bezduszność. - Madame, proszę - powiedziałam, klękając obok zrozpaczonej kobiety i unosząc jej głowę. - Twój mąż jest bardzo słaby, więc musisz mieć siły za was oboje - tłumaczyłam, podsuwając jej pod nos flakonik z solami trzeźwiącymi. Serce mi się kroiło. A jeśli wieśniak nie przeżyje? Jak nieszczęsna wdowa poradzi sobie wówczas sama? Odwróciłam się i kazałam jak najszybciej sprowadzić królewskich lekarzy. Rannego złożono na noszach i zaniesiono do domu. Rozpaliłam ogień, zawiesiłam czajnik nad paleniskiem i zaparzyłam kawę. Skromne, kryte strzechą domostwo ze zwykłą polepą i glinianymi ścianami przypomniało mi chatki, do których ja i maman zachodziłyśmy podczas naszych wizyt dobroczynnych. Dworzanie przypatrywali mi się z pogardą, ale na twarzach wieśniaków zobaczyłam prawdziwą wdzięczność. Damy dworu mogły sobie myśleć, że postąpiłam niewłaściwie. Ja wiedziałam, że Bóg nigdy by mi nie wybaczył, gdybym przeszła obojętnie obok cierpiącego człowieka. Przed opuszczeniem chaty wręczyłam wieśniaczce sakiewkę pełną złotych ecus. Jej przepełnione wdzięcznością oczy wystarczyły mi za całe podziękowanie. Kilka dni później kazałam się dowiedzieć o stan rannego. Powiedziano mi, że ma się znacznie lepiej, ale długo jeszcze będzie dochodził do zdrowia i upłynie parę dobrych miesięcy, zanim będzie w stanie wyżywić rodzinę. Po rozmowie z jałmużnikiem rozkazałam, aby dopóki wieśniak nie odzyska w pełni sił, raz w tygodniu dostarczano do jego chaty kosz wypełniony jedzeniem - kurczętami, chlebem, serem i winem. Później zapytałam delfina, dlaczego na wersalskim dworze nie praktykuje się chrześcijańskiego miłosierdzia. W odpowiedzi wymruczał nieskładnie, że Burbonowie nie mają zwyczaju zstępować między zwykłych poddanych, tak jak to czynią Habsburgowie. Na szczęście mąż potrafił czasami kierować się odruchem serca. A więc dla Francji wciąż istniała nadzieja. Oczywiście na dworze od razu zaczęły się plotki, że delfina uczestniczy w
polowaniach, że kocha jazdę wierzchem, że zakłada specjalny strój, przypominający uniform wojskowy. Inne kobiety z królewskiego rodu też czasami polowały - na przykład madame Adelajda była zawołaną amazonką - ponieważ jednak moja pozycja była wyjątkowa, nie minęło wiele czasu, a ukrócono mi rozrywkę. Hrabina de Noailles tupnęła obutą w satynowy trzewiczek nóżką i obwieściła, że cwał jest zbyt niebezpieczny dla delfiny, która przecież lada dzień może mieć do ogłoszenia wielką nowinę. Z trudem powstrzymałam się od bluźnierczej odpowiedzi, że taka nowina postawiłaby mnie w jednym rzędzie z Dziewicą Marią. Efektem interwencji Madame Etykiety było postanowienie, że od tej pory mogę towarzyszyć myśliwym wyłącznie na ośle. Kiedy po raz pierwszy dosiadłam nowego wierzchowca, myślałam, że zanudzę się na śmierć od powolnego człapania. Tak trwało do chwili, kiedy mój szlachetny rumak potknął się na jakimś wykrocie i zrzucił mnie z grzbietu. Wylądowałam derrière (na szczęście dobrze wywatowanym) w samym środku błotnistej kałuży. Moje damy zajęczały chóralnie i pospieszyły mi na odsiecz. - Czemu ona tak chichoce? - nie mogła się nadziwić diuszesa de Ventadour. - Przecież od stóp do głów jest umazana la boue*. - Nie mam nic przeciwko odrobinie błota - wyjaśniłam między jednym wybuchem śmiechu a drugim. - Myślę nawet, że do twarzy mi w brązowym kolorze. Założę się, że w przyszłym sezonie warsztaty w Lyonie rozpoczną tkanie jedwabi barwy boue de la chasse błota z polowania. Diuszeso - skinęłam na moją garderobianą - proszę sprowadzić hrabinę de Noailles i dowiedzieć się, co nakazuje etykieta, kiedy delfina spadnie z osła.
22 7 października 1770 Wasza Cesarska Wysokość, Zapewniłem sobie pomoc trzech osób z otoczenia delfiny: jednej z jej dam dworu i dwóch pokpjowców, od których otrzymuję pełne raporty. Abbé Vermond, który nadal cieszy się jej pełnym zaufaniem, codzienne relacjonuje mi swoje rozmowy z księżniczką, a od markizy de Durfort, pozostającej w służbie Mesdames Tantes, wiem o każdym jej słowie wypowiadanym podczas wizyt u ciotek: Z innych źródeł otrzymuję także informacje na temat rozmów delfiny z królem. Do powyższego dodaję także własne spostrzeżenia i w ten sposób nie ma godziny w ciągu dnia, z której nie mógłbym zdać sprawozdania, co zrobiła, powiedziała bądź usłyszała Jej Książęca Wysokość. Dołożyłem naprawdę wszelkich starań, gdyż wiem, że Wasza Cesarska Wysokość pragnie być informowana o każdym najdrobniejszym nawet szczególe. * Bioto. Niestety, muszę donieść, że idąc za radami ciotek. Madame la Dauphine postawiła się ostatnio w bardzo niezręcznej sytuacji. Wina leży tu po naszej stronie, gdyż działaliśmy kierowani błędnym przekonaniem, że trzy dziewicze córki króla dla delfiny będą niczym pewne kotwice w jej żegludze przez zdradzieckie wody francuskiego dworu. Tymczasem rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Mesdames Tantes, same pozbawione zasad (nie wspominając już o braku odpowiedniej edukacji), zachowują się w sposób zasługujący jedynie na pogardę, gdyż starają się zniszczyć wszystko co dobre w naszej czarującej księżniczce. Zachęcając ją do wykpiwania i wyszydzania innych, bawią się z nią niczym ktoś podsuwający kociakowi mysz na sznurku. Zwierzątko nie zdaje sobie sprawy, że manipuluje się nim ku uciesze innych. Na temat powodu takiego postępowania ciotek mogę jedynie spekulować. Jak wiadomo, po śmierci królowej pierwszeństwo wśród dam na dworze przypadało Mesdames i może obecnie trudno im pogodzić się z tym, że musiały ustąpić miejsca innej kobiecie, w dodatku tak młodej. Mesdames nie wystarcza, że sterują delfiną i jej sympatiami wobec pewnych osobistości na dworze. Wykorzystują ją także w rozgrywkach między sobą. Madame Adelajda i madame Zofia robią wszystko, aby delfina przestała darzyć zaufaniem madame Wiktorię, która bez wątpienia obdarzona jest najłagodniejszym charakterem ze wszystkich
sióstr i najmniej ma w sobie złośliwości. Zgodnie z poleceniem Waszej Cesarskiej Wysokości będę nadal obserwował zachowanie Madame la Dauphine i przysyłał stosowne raporty. Pozostaję pokornym sługą, Mercy Niestety, muszę donieść, że idąc za radami ciotek,[, Madame la Dauphine postawiła się ostatnio w bardzo niezręcznej sytuacji. Wina leży tu po naszej stronie, gdyż działaliśmy kierowani błędnym przekonaniem, że trzy dziewicze córki króla dla delfiny będą niczym pewne kotwice w jej żegludze przez zdradzieckie wody francuskiego dworu. Tymczasem rzeczywistość okązala się zupełnie inna. Mesdames Tantes, same pozbawione zasad (nie wspominając już o braku odpowiedniej edukacji), zachowują się w sposób zasługujący jedynie na pogardę, gdyż starają się zniszczyć wszystko co dobre w naszej czarującej księżniczce. Zachęcając ją do wykpiwania i wyszydzania innych, bawią się z nią niczym ktoś podsuwający kociakowi mysz na sznurku. Zwierzątko nie zdaje sobie sprawy, że manipuluje się nim ku uciesze innych. Na temat powodu takiego postępowania ciotek mogę jedynie spekulować. Jak wiadomo, po śmierci królowej pierwszeństwo wśród dam na dworze przypadało Mesdames i może obecnie trudno im pogodzić się z tym, że musiały ustąpić miejsca innej kobiecie, w dodatku tak młodej. Mesdames nie wystarcza, że sterują dełfiną i jej sympatiami wobec pewnych osobistości na dworze. Wykorzystują ją także w rozgrywkach między sobą. Madame Adelajda i madame Zofia robią wszystko, aby delfina przestała darzyć zaufaniem madame Wiktorię, która bez wątpienia obdarzona jest najłagodniejszym charakterem ze wszystkich sióstr i najmniej ma w sobie złośliwości. Zgodnie z poleceniem Waszej Cesarskiej Wysokości będę nadal obserwował zachowanie Madame la Dauphine i przysyłał stosowne raporty. Pozostaję pokornym sługą, Mercy 22 późna jesień 1770 Usiłując wypełnić czymś pustkę spowodowaną brakiem małżeńskiej intymności, skupiłam się na dokuczaniu królewskiej faworycie i jej dwóm głównym poplecznikom, którymi byli obmierzły diuk de la Vauguyen i jeszcze bardziej mi nienawistny EmmanuelArmand de Richelieu, diuk dAiguillon. Odkąd latem ciotki poradziły mi ignorować madame du Barry, wzięłam sobie za punkt honoru pokazać tej okropnej kreaturze, gdzie jest jej miejsce. Ta wstręciucha wciąż szydziła ze mnie za plecami, a papa król udawał, że tego nie dostrzega, co mnie bardzo irytowało. W towarzystwie metresy Ludwik zapominał o całym
świecie. Liczyła się tylko du Barry, uwodząca uśmiechem, powłóczystym spojrzeniem i skrzącym się od brylantów dekoltem. Wykorzystywałam każdą sposobność, aby się zemścić. We wrześniu, kiedy cały dwór udał się do château de Choisy, nadarzyła mi się wyjątkowa okazja. Zebraliśmy się w niewielkiej sali teatralnej, aby obejrzeć przedstawienie. Moje damy rozsiadły się w pierwszym rzędzie, szeroko rozkładając fałdy spódnic. Tuż przed podniesieniem kurtyny, kiedy w górę podjechały wielkie kandelabry, do sali wkroczyła madame du Barry ze swoją świtą i zażądała, aby zrobić dla niej miejsce. Tego było już za wiele, zwłaszcza dla diuszessy de Gramont! Ona, siostra pierwszego ministra Jego Królewskiej Wysokości, nie pozwoli, aby między wysoko urodzonymi damami usiadła kobieta z gminu, nawet jeśli jest obsypana brylantami! Naszyjnik madame du Barry faktycznie przyćmiewał blaskiem klejnoty wszystkich kobiet na sali, ale Beatrix de Gramont nie chodziło wyłącznie o biżuterię. Jak zdążyła mi wcześniej szepnąć madame Adelajda, siostra potężnego ministra nienawidziła królewskiej metresy, gdyż swego czasu sama miała ochotę zająć jej miejsce u boku króla, ale monarcha nie gustował w rudowłosych i wybrał madame du Barry. Obie rywalki zaczęły się obrzucać obelgami. Niewiele brakowało, a scysja zakończyłaby się bójką. Z satysfakcją przyglądałam się publicznemu poniżeniu królewskiej kochanki, a uśmiech nie schodził mi z warg. Niestety, mój triumf okazał się krótkotrwały. Następnego dnia okropna du Barry poskarżyła się królowi - mówiono mi, że ze szlochem przypadła kochankowi do kolan - a ten nakazał diuszesie opuścić dwór i udać się na wieś. To było okropne. Po tym, co usłyszałam o Beatrix de Gramont, szanowałam ją znacznie mniej niż przedtem, jednak kara wymierzona ‘w nią uderzała także w jej brata, diuka de Choiseul, któremu przecież zawdzięczałam bardzo wiele. Wiedziałam, że dymisja diuszesy jest niezasłużona, jednak bałam się naciskać zbytnio na króla, którego majestat wciąż mnie onieśmielał. Zwróciłam się więc o radę do ciotek. - Wczoraj po kolacji i wieczornej partii kart piliśmy razem wino. Błagałam grandpère tak słodko, jak tylko potrafiłam, aby odwołał dymisję diuszesy. Dolewałam mu wina, pozwoliłam trzymać się za rękę, wychwalałam jego karciane umiejętności. Nie wiem, co jeszcze mogłabym zrobić. - Co ci powiedział? - zainteresowała się madame Wiktoria, wciąż w porannym négligé - luźnej sukni z prążkowanej satyny, haftowanej w bukieciki róż. Z takiej ilości materiału, jakiej zużyto na jej wykonanie, dla mnie wyszłyby co najmniej dwie wystawne toalety. - Niewiele - musiałam przyznać. - Uśmiechnął się łagodnie, ale nie serdecznie - wiem,
bo nauczyłam się odczytywać jego uśmiechy - i obiecał, że się zastanowi. Madame Zofia, w bladozielonej jedwabnej sukni niemal ginąca na tle kwiecistej tapety pokrywającej ściany saloniku madame Wiktorii, nerwowo obróciła w dłoniach napełnioną czekoladą filiżankę. - Czy powiedział ci, kiedy masz spodziewać się odpowiedzi? - Może lepiej byłoby chwilowo pozostawić sprawy własnemu biegowi - zastanawiała się Wiktoria. - Ojciec miałby wtedy czas, żeby spokojnie rozważyć wszystkie argumenty. Adelajda podniosła się z fotela i zaczęła krążyć po pokoju niczym drapieżny ptak polujący na ofiarę. Wreszcie przystanęła obok mojego krzesła, nachyliła ku mnie głowę w białym karbowanym czepku przypominającym ogromną bezę i bąknęła kątem ust: - Nie reaguj na to, co zaraz powiem, po prostu siedź, kiwaj głową i uśmiechaj się. Moje siostry to zwykłe idiotki i gardzę nimi za to. Ich rady nie są warte funta kłaków. Musimy wziąć sprawę w swoje ręce - oznajmiła na głos, prostując się. - Papa nie rozumie, co jest dobre dla niego - i dla Francji. W tym momencie przypomniałam sobie jedną z nocnych rozmów z delfinem, podczas której powiedział mi, że król nie ceni sobie zbytnio córek, a te z kolej nie bez powodu są tak krytyczne wobec ojca. „Moją babkę papa król traktował naprawdę okrutnie - opowiadał Ludwik August. Afiszował się z metresami przed całym dworem, nie pozwalał Jej Królewskiej Wysokości towarzyszyć sobie podczas oficjalnych uroczystości. Dla biednej królowej było to straszliwie poniżające. Oczywiście córki brały jej stronę przeciwko ojcu”. - Ta kobieta - zawołała Adelajda, stając naprzeciw sióstr i wskazując ręką w stronę pokojów królewskiej metresy, oddzielonych od apartamentów Mesdames Tantes zaledwie trzema pomieszczeniami - ta kobieta przyszła tu z ulicy, a teraz paraduje po pałacu z orszakiem większym niż królewskie córy. Co za bezczelna ostentacja. Zachowuje się tak, jakby była jedną z nas! Madame la Dauphine, niejednokrotnie byłaś przecież świadkiem, jak się chełpi tym swoim Murzyniątkiem, chodzącym za nią wszędzie niczym tresowana małpka. Z pewnością nie jest twoim życzeniem, aby uwiła sobie gniazdko w naszym chateau. Tak, du Barry to żmija, której trzeba jak najprędzej ukręcić łeb. Rzeczywiście często widywałam wspomnianego przez Adelajdę pazia hrabiny du Barry, bengalskiego chłopca o imieniu Zamor, który był prawie moim rówieśnikiem. W różowym aksamitnym kubraku i pantalonach, w białym turbanie kontrastującym z ciemną skórą podążał krok w krok za swoją panią, niosąc ogromny parasol, chroniący jasną karnację królewskiej metresy przed promieniami słońca. Żaden z członków rodziny królewskiej nie
pozwalał sobie na podobną ostentację. To było naprawdę skandaliczne, aby zwykła ladacznica obnosiła się z taką paradą. Zeby jakaś mademoiselle Becu miała triumfować, podczas gdy diuszesa de Gramont, której rodzina wiernie służyła monarsze przez lata i której zdrowie mocno szwankowało, musiała cierpieć karę niewspółmierną do zbrodni! To było więcej, niż mogłam ścierpieć! - Madame Adelajdo, co powinnam teraz uczynić? - Posłuż się pośrednikiem, na przykład diukiem de la Vrilliere. Jego argumentom król z pewnością przychyli ucha. Mógł nie posłuchać piętnastolatki, choćby i zajmowała pierwsze miejsce wśród kobiet na dworze, nie sposób jednak, aby nie uległ prośbie jednego ze swoich ministrów, człowieka powszechnie poważanego. Tak, moja droga, użyj diuka, niech wykona za ciebie brudną robotę. Zobaczysz, że wszystko zakończy się pomyślnie. Zofia i Wiktora wymieniły spojrzenia. Wiktoria wycelowała tłusty palec w kierunku niskiego taboretu obok swojego fotela, po czym skinęła na mnie. Posłusznie zajęłam wskazane miejsce. Korzystając z chwili, kiedy Adelajda była zajęta nalewaniem czekolady, średnia córka króla nachyliła się ku mnie. - Prenez soin, bądź ostrożna, Madame la Dauphine, i nie słuchaj tych wskazówek. Zofia i ja szczerze ci to radzimy. Prawda jest taka - tu Wiktoria jeszcze bardziej zniżyła głos i obrzuciła najstarszą z mesdames ukradkowym spojrzeniem - że Adelajda to władcza i przebiegła chienne. Któż może wiedzieć o tym lepiej niż jej rodzone siostry? Suka czy nie, postanowiłam jednak pójść za radą madame Adelajdy i poprosić diuka de la Vrilliere, starszego wiekiem i wielce dystyngowanego arystokratę, od wielu lat pełniącego funkcję marszałka dworu królewskiego, o mediację. Relację z jego rozmowy z monarchą usłyszałam zaraz następnego dnia podczas porannego lever, na którym mój wysłannik pojawił się w aksamitnym fraku w kolorze pawiego błękitu, delikatnie zahaftowanym srebrną nicią. - Przekazałem królowi, że diuszesa de Gramont podupadła na zdrowiu - rozpoczął. - I co? - zapytałam niecierpliwie. - Jego Wysokość odparł, że trzeba posłać kogoś na wieś, aby wywiedział się o jej stan. - Ona naprawdę zaniemogła - zawołałam. - Przeraża mnie, że król nie wierzy kobiecie, której rodzina z takim oddaniem służyła mu przez całe lata. Mon Dieu, przecież jej rodzony brat jest jednym z najznamienitszych ministrów monarchy. Diuk de la Vrillière z ubolewaniem potrząsnął głową. - Nie w tym rzecz - powiedział po chwili niezręcznego milczenia. - Zgoda na powrót diuszesy zależy od madame du Barry... jako królewskiej faworyty.
- Tak? - przynagliłam. - A ona się nie zgadza. - Obwisłe policzki ministra’trzęsły się z gniewu. - Madame la Dauphine, z przykrością muszę stwierdzić, że nie wypełniłem powierzonej misji. Zawiodłem. Proponuję, abyś pani osobiście zwróciła się do króla. Masz w sobie tyle słodyczy. Mówiąc między nami - dodał, nachylając się, aby podrapać Mopsa po łebku - twój grandpère nie potrafi ci niczego odmówić. Uprzedzam jednak, że Jego Wysokość jest człowiekiem kierującym się namiętnościami, a tymi obecnie włada madame du Barry. Co więcej, nasz monarcha nie lubi podejmować szybkich decyzji. Woli odczekać - co dla jego ministrów jest doprawdy uciążliwe - aż sytuacja rozwiąże się sama, oszczędzając mu wysiłku wydawania wyroków - ciągnął de la Vrillière poufnym tonem, jakby powierzał mi jakiś sekret państwowy. - Tak naprawdę królestwem rządzi diuk de Choiseul jako pierwszy minister. Bez niego, Madame la Dauphine, bez reszty pogrążylibyśmy się w marazmie i stagnacji. - Bez niego nie byłabym dziś delfiną, monsieur le duc - pozwoliłam sobie na żart. - Bien sûr - zgodził się de la Vrillière. - Jednak w tej sprawie mediacja Choiseula na nic się nie zda. Du Barry go nienawidzi, więc gdyby wstawił się do króla za siostrą, wyrządziłby więcej szkody niż pożytku. Tak jak powiedziałem - tu diuk de la Vrillière odchrząknął znacząco - nasz monarcha jest człowiekiem, którym rządzą uczucia. Idąc za radą diuka, w dwa dni po tej rozmowie ponownie zwróciłam się do króla. Było to zaraz po grand couvert. Widzowie, którzy przez cały czas trwania posiłku musieli stać, podekscytowani opuszczali właśnie antykamerę królowej, szeleszcząc jedwabiami i stukając czerwonymi obcasami czerwonych trzewików, służba zaś pospiesznie uprzątała taborety, na których prezydowały diuszesy. Tylko one z racji urodzenia miały przywilej siedzenia podczas formalnych ceremonii dworskich. Zaczęłam apelować do króla, odwołując się do jego wrażliwości na los słabych kobiet, monarcha pozostał jednak niewzruszony. - Madame la Dauphine, przecież powiedziałem, że w stosownym czasie przekażę ci moją odpowiedź. Słysząc lekkie wahanie w jego głosie, przypuściłam ponowny atak, cały czas mając na uwadze wskazówki ciotek, ostrzegających, że ich ojciec bywa bardzo uparty. Przywołałam na twarz uśmiech, potrafiący zmiękczyć najbardziej zatwardziałe serce. - Ależ papo królu - powiedziałam przymilnie - poza względami ludzkimi i oddaniem sprawiedliwości, pomyśl, jaki ból przyszłoby mi cierpieć, gdyby jedna z moich dam umarła, pozostając u ciebie w niełasce. Ten argument chyba do niego przemówił. Zaciśnięta linia warg złagodniała, a
gniewny błysk w oku ustąpił melancholii. - Eh bien, ma petite, czujemy się poruszeni, że tak cię obchodzi nasze dobro. Et je te promets, obiecuję ci, że wkrótce zostaniesz usatysfakcjonowana i oboje będziemy mogli udać się na spoczynek ze spokojnym sumieniem. Przepełniona wdzięcznością wspięłam się na palce i ucałowałam pachnący cywetem policzek. - Granmerci, grandpère, nietrudno zrozumieć, dlaczego ludzie nazywają cię Ludwikiem le BienAimé - Ukochanym. - Przezornie wolałam nie dodawać, iż podczas niekończących się partyjek cavagnole wielokrotnie słyszałam wypowiadane półgłosem uwagi, że francuscy poddani dawno już przestali wielbić monarchę, że obecnie widzą w nim srogiego suwerena, który gnębi ich podatkami, aby móc kupić kolejny pałac albo nowy naszyjnik z brylantów dla madame du Barry, podczas gdy oni przymierają głodem. Tej nocy zasypiałam z uśmiechem na twarzy. W pierwszej rundzie odniosłam zwycięstwo. Teraz niech moja rywalka posmakuje, co znaczy niekorzystny obrót koła fortuny. W wysokich stojących kandelabrach jarzyły się setki świec; ich płomienie migotały zalotnie, odbite w lustrach, którymi wyłożone były ściany Galerii Zwierciadlanej. Za oknami fantazyjnie poprzycinane drzewka ozdobne rysowały się wdzięcznymi liniami na tle mroczniejącego październikowego nieba. W zatłoczonej sali tanecznej głośne dźwięki muzyki (a szczególnie pierwszych skrzypiec) utrudniały podsłuchiwanie potajemnych rozmów (niestety, prowadzenie ich także), co często było jedną z głównych zalet bali maskowych. Zawsze byłam rozpoznawana w tłumie, niezależnie od przebrania, ale i tak zakrywałam twarz. Zwykle nosiłam maskę zawiązywaną wstążką z tyłu głowy, a nie na rączce, żeby wygodniej mi było tańczyć. Tego wieczoru wybrałam wenecką maseczkę z papier mache, pokrytą brokatową satyną i ozdobioną brylantami oraz rządkiem drobniutkich perełek. Na głowie - choć i tak sieur Larsenneur spiętrzył mi włosy na niebotyczną wysokość - miałam egretę ze strusich piór, chwiejących się wdzięcznie przy każdym poruszeniu. Rozejrzałam się za swoim pisklęciem, po raz pierwszy w życiu doświadczając uczucia, jak to jest matkować młodszej siostrze. Rozbiegane oczy hrabiny de SaintPol strzelały na wszystkie strony. W pokrytej zielonymi i żółtymi piórkami masce moja podopieczna wyglądała jak mała sówka. - Czy dobrze się bawisz na swoim pierwszym dworskim balu? - zapytałam, dotykając jej ramienia złożonym wachlarzem. - To najwsspanialsza uroczysstość, jaką w życiu widziałam
- wykrzyknęła, zezując w moją stronę i przyciskając do piersi ozdobioną pięknym topazem dłoń. - Ten pierścień dostałam od ojca na mój pierwszy bal w Wersalu - powiedziała w rozmarzeniu. - Czy sądzisz, pani, że ja też mogłabym zatańczyć? - dodała niepewnym tonem, zupełnie jakby taniec przeznaczony był wyłącznie dla wybrańców. - Oczywiście, że będziesz tańczyła - zapewniłam ją wesoło. Hrabina de SaintPol nie była pięknością i nigdy nie miała szans nią zostać, promieniowała jednak urokiem młodości, a ja znałam kawalera, który wyśmienicie nadawał się na partnera w tańcu. Szybko odszukałam wzrokiem mojego szarmanckiego szwagra i szarpnęłam mankiet jego jaskrawoczerwonego surduta z błyszczącej mory. Hrabia d’Artois, pogrążony w ożywionej rozmowie z jakąś uwodzicielską i znacznie od niego starszą markizą, odwrócił się w moją stronę. - Excusezmoi, madame - przeprosiłam, pociągając go za sobą. Nie wyglądał na zbyt uszczęśliwionego, a kiedy przedstawiłam mu swoją towarzyszkę, mina jeszcze bardziej mu się wydłużyła. - Pozwolę sobie zaprezentować ci moją nowąprotégée, hrabinę de SaintPol. Wyświadczyłbyś nam obu wielki zaszczyt, gdybyś zechciał poprowadzić ją do gawota. Wskazałam wachlarzem parkiet do tańca, jednocześnie rozglądając się za madame du Barry, którą jak zwykle otaczał wianuszek pochlebców. Nie, gawot to nie był najszczęśliwszy wybór. Miał stanowczo zbyt szybkie tempo. Wyjęłam z rąk jakiegoś mocno uróżowionego dworzanina oplecioną wstążeczkami laskę i kilkakrotnie stuknęłam nią o podłogę. Kiedy gwar przycichł, poprosiłam kapelmistrza, aby orkiestra zagrała stary, tradycyjny (i powolny) dworski taniec - pawanę. Byłam pewna, że madame du Barry nie oprze się pokusie, więc szybko nachyliłam się do ucha hrabiny de SaintPol. - Widzisz tę kobietę w szafirowej sukni, z kolią ze szmaragdów i szafirów? Dyskretnie wskazałam ją wachlarzem. - Tak, tę jasnowłosą, uczesaną w podobny sposób jak ja. Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby udało ci się podsłuchać, o czym rozmawia w tańcu ze swoim partnerem. Postaraj się zapamiętać jak najwięcej i potem wszystko mi powtórzysz. Hrabina nie posiadała się ze zdumienia. - To znaczy, że będziemy rozmawiały całkiem na osobności? - Oui, niczym dwie siostry. - Mocno ścisnęłam ją za rękę. - Bonne chance* i nie zapomnij przy tym dobrze się bawić. * Powodzenia. Dla hrabiego d’Artois miałam osobną instrukcję. - Staraj się trzymać jak najbliżej du Barry. Wiesz, że ona zawsze robi z siebie
przedstawienie podczas tańca. Możesz to wykorzystać, bo kiedy mężczyźni będą się za nią oglądać, ich partnerki zyskają okazję do pożerania wzrokiem ciebie. Mój szwagier mial w sobie dość sprytu, by domyślić się, że coś knuję, ale jednocześnie był na tyle próżny, by przyjąć komplement za dobrą monetę. Podał ramię hrabinie de SaintPol i poprowadził ją na parkiet. Nikt nie zauważył dwóch młodych kobiet wymykających się ukradkiem na taras. Delfin jak zwykle gdzieś zniknął. Wystarczyło, by orkiestra sięgnęła po smyczki, a natychmiast zaszywał się w najciemniejszym kącie. Wzrok miał jeszcze słabszy niż hrabina de SaintPol, a z maską i lornionem jednocześnie zupęłnie sobie nie radził. Zresztą bez maski też był kiepskim tancerzem; pod nosem liczył kroki i nieustannie następował mi na palce. Wieczorne powietrze było bardzo chłodne, więc ciasno otuliłyśmy się ramionami, żeby się choć trochę rozgrzać, ale przy naszych głęboko wyciętych sukniach nie na wiele się zdała taka ochrona. Złapałam hrabinę za łokieć i pociągnęłam w kąt tarasu. - Czego udało ci się dowiedzieć? - Była bardzo zła - odparła zdumionym tonem, najwyraźniej nie pojmując, jak kobieta, której los ofiarował tak wiele, może mieć jeszcze powód do złości. - Najpierw tańczyła z takim niewysssokim mężczyzną przypominającym małpę... - Z diukiem de la Vauguyon - przerwałam szybko. - W żółtym surducie, prawda? - Tak. „To jest wojna”, powiedziała do niego, a potem dodała jeszcze, że nie podoba jej się zostać pokonaną przez czternasstolatkę. - Nie podoba jej się zostać pokonaną przez czternastolatkę - powtórzyłam. A więc mówiła o mnie, bo przecież w sporze o diuszesę de Gramont odniosłam zwycięstwo. Król pozwolił mojej damie powrócić na dwór. - A potem powiedziała, że początkowo usiłowała się zaprzyjaźnić z tobą, pani... to znaczy, że usiłowała się zaprzyjaźnić z tą czternasstolatką, o której wspominała wcześniej. - To kłamstwo - wykrzyknęłam z oburzeniem. - Ofiarowała mi jakąś błyskotkę z okazji moich zaślubin. To jeszcze nie jest przyjaźń. Dobrze wiem, jakimi wyzwiskami mnie obrzuca. - Ale kim ona właściwie jesst? - zapytała hrabina de SaintPol. - Faworytą króla - syknęłam. - Kochanką niepotrafiącą zaakceptować prostej prawdy, że pokładanie się z królem nie stawia jej wyżej od przyszłej królowej. - Roztarłam dłońmi zmarznięte ramiona. - Robi się coraz zimniej. Wejdźmy do środka. Może uda nam się podsłuchać coś więcej. Z powrotem znalazłyśmy się w Galerii Zwierciadlanej, dusznej od perfum i potu,
gwarnej od jazgotliwych głosów usiłujących przekrzyczeć orkiestrę. Ostrożnie przekradłyśmy się w ten koniec sali, gdzie w otoczeniu wianuszka pochlebców królowała madame du Barry. Głęboki cień zalegający w kącie sprawił, że nasze suknie nie błyszczały już tak jaskrawo, a poza tym obie nosiłyśmy maski i przysłoniłyśmy twarze wachlarzami. Powinno się udać. Stojąc przodem do ściany, pilnie nadstawiłyśmy uszu. Paź Zamor, który nawet w wysokim turbanie ledwo sięgał hrabinie do łokcia, stał u boku swojej pani, leniwie poruszając wachlarzem z wielkich strusich piór osadzonych na długiej rączce. - Te dzieciaki zaczynają wyrastać z powijaków - mówił sarkastycznie diuk de la Vauguyon. - Chłopak zaczyna zachowywać się tak, jakby właśnie założył pierwsze dorosłe bryczesy. Złapałam młodą hrabinę za ramię i pociągnęłam głębiej do cienia. Stanęłyśmy bokiem, by obserwować twarze rozmawiających. - To jak prawdziwe szpiegowanie - ekscytowała się moja protegowana. - Powiedz mi, pani, kim jest ten arystokrata z wielką głową, wylupiasstymi oczami, wyssokim czołem, przerzedzonymi włossami i zupełnie pozbawiony szyi. Szybko zasłoniłam usta dłonią. Nie mogłam sobie pozwolić na chichot, gdyż po śmiechu natychmiast wszyscy by mnie rozpoznali. - Ten, który wygląda jak ropucha? To diuk d’Aiguillon, ma petite amie, równie oślizły jak płaz, którego tak bardzo przypomina. - Cóż, delfin skończył szesnaście lat - mówił właśnie diuk pogardliwie. - Sporo czasu zajęło mu odkrycie, że nie jest już brzdącem, lecz dorosłym mężczyzną. - Z tego, co słyszałam, do mężczyzny mu jeszcze daleko. - Madame du Barry wykonała wulgarny gest i zachichotała hałaśliwie. - Jak długo przyjdzie Francji czekać na małe delfiniątko? Diuk de la Vauguyon omal nie zadławił się śmiechem. - Doskonale powiedziane, madame la comtesse. Twojemu dowcipowi nikt nie dorówna. Ta l’Autrichienne próbuje kontrolować mężulka, ale to nic nie szkodzi. I tak wodzę go na pasku. To znaczy, wodzimy - poprawił się z lekkim ukłonem. Poczułam, że wszystko się we mnie gotuje. Madame du Barry ostentacyjnym ruchem poprawiła pierś, która wysunęła jej się z ciasno zasznurowanego gorsu. Ta kreatura nie miała ani krzty wstydu. Ciekawe, czy król już opuścił salę balową? Nawet on, którego nie raziły najbardziej wulgarne zachowania jego metresy, zżymałby się, widząc jej bezwstydne obnażanie się na oczach wszystkich.
- Niektórzy na dworze uważają tę petite rousse* za atrakcyjną - mówiła du Barry afektowanie. - Ja tam nie widzę nic pociągającego w rudych włosach, mięsistych wargach, bladej cerze i oczach zupełnie pozbawionych rzęs. Gdyby nie jej wysokie urodzenie, nikt by się nią nie zachwycał. Jak ona śmie? Z oburzenia zabrakło mi tchu. Jeszcze nikt mnie tak nie obraził. Złapałam za rękę moją nową przyjaciółkę i ścisnęłam tak mocno, że biedna hrabina de SaintPol omal nie krzyknęła z bólu. Madame du Barry dotknęła rozłożonym wachlarzem ukarminowanych warg. Oczy jej błyszczały. - Et alors... mądry, przewidujący diuk de Choiseul zaaranżował małżeństwo dwojga dzieci, więc pytam was, panowie, co z niego za minister. Gdybym to ja była królem - albo miała dostęp do królewskiego ucha czy innej wrażliwej części monarszego ciała - tu zaśmiała się sprośnie - natychmiast zdymisjonowałabym człowieka tak marnującego moje dziedzictwo. - Głos hrabiny ociekał sarkazmem. - De Choiseul na każdym kroku ośmiela się wypominać mi, że kiedyś byłam zwykłągrisette, faworyzuje swoją siostrę, bezczelną de Gramont. Ale to jeszcze nie wszystko, mes amis. * Mały rudzielec. Mówimy o ministrze, który sekretnie zachęca członków parlamentu Paryża, aby wystąpili przeciwko władzy monarszej, wmawiając im, że mają prawo rządzić się sami! O ministrze, który lekkomyślnie obiecał Hiszpanom wesprzeć ich w wojnie z Anglią o jakiś głupi atol u wybrzeży Ameryki Południowej! Gdy tylko zabrzmią pierwsze wystrzały, Francja natychmiast zostanie wciągnięta w nową zawieruchę, choć po wojnie siedmioletniej nasz skarbiec świeci pustkami! Gdybym tylko miała coś do powiedzenia w tej sprawie, taki minister - zanim rok dobiegnie końca - siedziałby w powozie uwożącym go z Wersalu! Hrabina urwała i skierowała wzrok w stronę okna, gdzie na opustoszałych gazonach podrywane podmuchami wiatru tańczyły zeschłe liście. - Gdybym to ja była królem, pierwszym ministrem zrobiłabym kogoś, komu naprawdę leży na sercu dobro kraju. Zatoczyła palcem kilka kółek, po czym wycelowała go prosto w pierś diuka d’Aiguillon. Ciebie, panie. Orkiestra skończyła grać gawota. Złapałam hrabinę de SaintPol za przegub i przyłożyłam palec do warg. Kiedy muzyka ustała, w sali zrobiło się stosunkowo cicho, więc łatwo mogłyśmy zostać odkryte. - Boutez en avant, przyjmy do przodu! - zawołała du Barry. Wystąpiła z cienia i wówczas jej szmaragdoworubinowy diadem rozjarzył się tysiącem świateł. Grupka
konspiratorów powoli się rozchodziła. Za swoją panią podążał na krótkich nóżkach Zamor. Po chwili wszyscy zniknęli w tłumie tańczących. - Mon Dieu - westchnęła hrabina de SaintPol. - Nie przypuszczałam, że dwór może być aż tak eksscytujący. - Ale po chwili na jej twarzy pojawił się wyraz niepokoju. - To brzmiało jak spisek - wyszeptała. - Czy powinnyśmy powiedzieć o wszysstkim królowi? Potrząsnęłam głową. - Niestety, nie wydaje mi się, abyśmy dały radę zrobić odpowiedni użytek z uzyskanych dziś informacji. Możemy tylko modlić się gorąco, aby nie doszło do tego, co zapowiadała. Hrabina jest przekonana, że potrafi zdobyć wszystko, czego tylko zapragnie, ponieważ swoją osobą sprawia przyjemność królowi. Ale - dodałam, po raz pierwszy uświadamiając sobie, że ja także dysponuję władząjej panowanie nie potrwa wiecznie i ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
23 Niecałe dwa miesiące po moich piętnastych urodzinach madame du Barry osiągnęła to, czego pragnęła. Trzydziestego pierwszego grudnia 1770 roku, po latach wiernej służby królowi, diuk de Choiseul otrzymał od monarchy rozkaz usunięcia się do Chanteloup, gdzie miał wiejską posiadłość. Zegnałam go przepełniona bólem i gniewem. To jego dyplomatyczne zabiegi wyniosły mnie na obecną pozycję. To dzięki niemu mnie najmłodszej spośród austriackich arcyksiężniczek - przeznaczone było któregoś dnia zasiąść na tronie Francji. Kiedy dziękowałam mu za wszystko, co dla mnie uczynił, miałam oczy pełne łez. Wiedziałam przecież, że ambitny obłudnik diuk d’Aiguillon, którego król wyznaczył na następcę Choiseula, nie będzie mi równie życzliwy. Za jego nominacją stała madame du Barry, o której po kątach szeptano, że jest kochanką nowego ministra. Teraz mogła triumfować. Król przyznał jej nowy apartament, jeszcze wspanialszy niż ten, który zajmowała dotychczas, połączony z królewską sypialnią ukrytą klatką schodową. Kiedy się o tym dowiedziałam, nie mogłam nie pomyśleć o długoletnim romansie mojego ojca z urzekającą księżną Auersperg. Od razu stanęła mi przed oczami płacząca po kryjomu maman, nasze ponure twarze, fałszywe uśmiechy otoczenia, powszechnie głoszone kłamstwa. Wszystko to przepełniało mnie wstrętem. Ułożyłam krótki list do maman, w którym zrelacjonowałam jej najświeższe wydarzenia polityczne. Pisałam, że król zdymisjonował Choiseula i zastąpił go d’Aiguillonem, że zwołał lit de justice*, podczas którego rozwiązał parlamenty, stanowiące ciała sądownicze poszczególnych prowincji. Parlamenty prowincjonalne miały prawo odmowy rejestracji ustaw królewskich. Papa król nakazał zwołać całkiem nowy parlament, co było tak autokratycznym posunięciem, że książęta krwi, kuzynowie Kondeusz i Conti oraz książę Orleanu, odmówili stawienia się na nim, protestując w ten sposób przeciwko nadużywaniu władzy przez Ludwika. W odpowiedzi król skazał swoich kuzynów, a także kilku innych książąt, którzy ich poparli, na banicję. * Nadzwyczajne posiedzenie parlamentu. Niewiele wyznawałam się na polityce. Pisząc do maman, poskładałam po prostu strzępki zasłyszanych tu i ówdzie informacji. Mój mąż orientował się w tych kwestiach znacznie lepiej, ale tłumaczenie mi postępków dziadka przychodziło mu z najwyższym trudem. Wiedziałam jedno: wszystko zaczęło się od dymisji diuka de Choiseul, jednego z
niewielu przyjaciół, jakich miałam w Wersalu, i jednego z nielicznych stronników Austrii we Francji. Po jego stracie byłam bardziej niż kiedykolwiek zdeterminowana, by pokazać madame du Barry, gdzie jest jej miejsce, więc poprzysięgłam sobie, że nigdy się do niej nie odezwę. 17 marca 1771 Do Jej Cesarskiej Wysokości Marii Teresy Monsieur le Dauphin, który jeszcze do niedawna zdawał się całkowicie nieświadomy dworskich intryg bądź też przyjmował je z obojętnością (albo też jedno i drugie), nagle zaczął przejawiać wielką wzgardę wobec swojego guwernera, diuka de la Vauguyon. Swoją odrazę demonstruje także wobec hrabiny du Barry, diuka d’Aiguillon oraz pozostałych członków tej kotem. Król dowiedział się o tym z wiadomego źródła, przy czym podszepnięto mu, że za zmianą nastawienia wnuka stoi Madame la Dauphine, która - zdaniem popleczników monarszej metresy - owinęła sobie męża wokół małego palca. Jak mi doniesiono, król uwierzył w to i wyraził swoje niezadowolenie. Madame la Dauphine postanowiła wyjaśnić całe nieporozumienie. Z wrodzonym sobie wdziękiem zwróciła się do monarchy, mówiąc, że jest jej bardzo przykro, że grandpère nie dba o nią na tyle, by powiedzieć szczerze, czym ewentualnie mogła go urazić. Na takie dictum król wyraźnie się zmieszał. Nie postawił Madame la Dauphine żadnych konkretnych zarzutów, przeciwnie, zapewnił ją, że jest czarująca, a on kocha ją z całego serca, po czym ucałował jej dłoń i przycisnął do piersi, kilkakrotnie powtarzając, że zgadza się z każdym jej słowem. Tę typową dla Ludwika chwiejnosćnależy tłumaczyć jego słabym charakterem i niechęcią do karcenia swoich dzieci. Monarcha częstokroć woli znosić cos’, co jest mu nie w smak, niż usunąć problem, stając do otwartej konfrontacji. Pokorny sługa Waszej Wysokos’ci, Mercy 31 marca 1771 Wasza Cesarska Wysokość, Zapewne Wasza Wysokość zapoznała się już z moimi poprzednimi raportami. Doprawdy trudno jest sobie wyobrazić ogrom chaosu, jaki zapanował po dymisji diuka de Choiseul, który - co zawdzięczać należy gnuśności monarchy - był faktycznym władcą tego kraju. Tron coraz bardziej się pogrąża - a to za sprawą wybryków królewskiej faworyty i jej podłych popleczników. Wszystkie ważne decyzje zależą od kaprysu maîtresse en titre oraz intryg ministrów i dworzan. Wśród ludu krążą wywrotowe pisemka i jadowite pamflety, w których nawet osoba monarchy nie została oszczędzona. Wersal stał się centrum spisków,
kłamstwa i nienawiści, a wszelkie dobro zostało z pałacu wygnane. Wszelako zmuszony jestem prosić, aby Wasza Wysokość także uciekła się do pewnego wybiegu. Delfina zaczęła podejrzewać, że to autor niniejszych słów donosi Waszej Wysokości o wszystkich jej postępkach. Próbuję rozwiać te podejrzenia, ponieważ gdyby Madame la Dauphine poznała prawdę, utraciłbym jej zaufanie, i abbé Vermond także. Jesii jednak Wasza Wysokość zapewni córkę, to nie ja jestem Jej okiem i uchem w Wersalu, nadal będę mógł Ją informować o każdym posunięciu delfiny. W uzupełnieniu poprzedniego raportu, po którego lekturze Wasza Wysokość pyta, czy król Francji pije, spieszę donieść, że pogłoski o nadużywaniu przez niego alkoholu są bezpodstawne. Jego postępujące zagubienie, istotnie przypominające skutki nadużywania trunków, stanowi raczej efekt osłabienia umysłu, stanowiący skutek naturalnego procesu starzenia się połączonego z latami niezdecydowania i indolencji. Wiemy sługa, Mercy Czternastego maja brat Ludwika Augusta, hrabia Prowansji (zaledwie piętnaście dni młodszy ode mnie), stanął przed ołtarzem, mając u boku siedemnastoletnią Marię Józefinę Ludwikę Sabaudzką. Brzydszą, bardziej nieokrzesaną i cuchnącą pannę młodą trudno byłoby sobie wyobrazić. Potężną tuszę, wąsik nad górną wargą, zrośnięte brwi czy nawet okropną, dziobatą cerę można by jej darować, ale bijącego od niej wstrętnego odoru naprawdę nie sposób było zignorować. Papa król był do tego stopnia zbulwersowany, że napisał nawet do rodziców oblubienicy w Sabaudii, aby nakazali jej myć szyję. Jego odraza musiała być naprawdę wielka, skoro zdecydował się na taki krok. Bardzo współczułam damom dworu mojej nowej szwagierki. Czyżby w jej świcie zabrakło pokojówki przygotowującej kąpiel? Za to hrabia Prowansji od dnia ślubu puszy się jak paw, opowiadając wszystkim, że zaraz w pierwszą noc czterokrotnie uczynił swoją żonę „szczęśliwą”. Bardzo wątpiłam, aby udało mu się to choć raz, i zaraz podzieliłam się tą myślą z Ludwikiem Augustem. Kiedy powiedziałam, że nie wyobrażam sobie, aby para takich grubasów zdołała połączyć swoje części intymne tak, by doszło do spełnienia małżeństwa, mąż wybuchnął gromkim śmiechem. Hrabia i hrabina Prowansji byli jednak w znacznie szczęśliwszym położeniu niż delfin i ja, gdyż nie obowiązywała ich aż tak surowa etykieta, jak następcę tronu i jego żonę czy samego króla. W kwestiach protokołu obowiązywała naczelna zasada - im wyższa ranga danej osoby, tym więcej reguł i przepisów regulujących każdy aspekt jej życia. Oczywiście nikt nie ośmieliłby się ukarać delfiny za wykroczenie przeciwko etykiecie, ale od razu zaczynały się plotki, przekazywane z ust do ust, coraz bardziej wyolbrzymione i przeinaczone, i tak drobne uchybienie urastało do poważnej przewiny.
Tak było na przykład pewnego poranka podczas lever. Zziębnięta stałam nago za parawanem, czekając, aż zostanie mi podana bielizna. Zgodnie z protokołem po nic nie mogłam sięgnąć sama. Każda sztuka odzieży wędrowała najpierw do pierwszej damy sypialnianej, potem do ochmistrzyni, a dopiero potem do mnie. Jeśli zdarzyło się, że w lever uczestniczyła dama wyższa rangą od hrabiny de Noailles, wówczas przywilej osobistego nałożenia na mnie koszuli przypadał właśnie jej. Drżąc z zimna, wystawiłam głowę zza parawanu. Ochmistrzyni właśnie zdjęła rękawiczkę i już miała podać mi koszulę, kiedy rozległo się charakterystyczne skrobanie do drzwi (w Wersalu zwykłe pukanie jest oznaką prostackich manier). Moje damy odwróciły się ku wchodzącej, którą okazała się księżna Orleanu, żona księcia krwi. Teraz ona zaczęła zdejmować rękawiczkę, aby dostąpić zaszczytu osobistego podania mi koszuli. Nie zdążyła jednak, gdyż skrobanie rozległo się ponownie. Byłam bliska łez. Pospieszcie się, chciałam zawołać. Delfinie marznie derrière. Kolejnym gościem okazała się moja nowa siostra, hrabina Prowansji, mająca pierwszeństwo przez księżną Orleanu, więc to ona objęła prowadzenie. W tym momencie miałam już serdecznie dosyć etykiety. - To doprawdy irytujące - zawołałam gniewnie. - Śmieszne wręcz. Józefino, vite, vite\ Z życiem, bo inaczej zamarznę. Skrzyżowałam ręce na piersiach i zaczęłam energicznie rozcierać ramiona, chcąc wmasować w nie choć trochę ciepła. Hrabina Prowansji, która jest bardzo nerwowa i w dodatku pierwszy raz uczestniczyła w lever, zaczęła pospiesznie rolować długą rękawiczkę, ale ta tak ściśle oblepiła jej tłuste ramię, że nie chciała zejść. - Och, jak mi przykro - płakała niemal Maria Józefina. Próbowała zarzucić na mnie koszulę, ale robiła to tak niezręcznie, że przy tej okazji strąciła mi z głowy czepek. Sfrustrowana idiotycznym ceremoniałem, do reszty straciłam panowanie nad sobą i ją zwymyślałam. Stopniowo jednak zaczęłam poznawać bliżej moją nową szwagierkę i wówczas przekonałam się, że była nie tyle niezdarna, ile po prostu onieśmielona przepychem Wersalu, gdyż nigdy przedtem nie widziała równie wspaniałej rezydencji. Naturę miała uległą i słodką i już wkrótce w jednym z listów do maman napisałam, że „moja nowa siostra bardzo mnie polubiła i ma do mnie ogromne zaufanie”. Ale prawdziwymi przyjaciółkami nie dane nam było zostać. Małżeństwo młodszego brata delfina oznaczało przecież rozpoczęcie wyścigu, który z królewskich wnuków pierwszy
spłodzi potomka. Oczywiście tron francuski należał się naszemu synowi, ale załóżmy, że nie będziemy go mieli? Czy korona przypadnie wówczas synowi nieładnej i niechlujnej Marii Józefiny? Jedno było całkiem pewne. Jeśli delfin i ja nie skonsumujemy naszego małżeństwa, przegramy zawody bez dwóch zdań. Oczywiście maman też miała coś do powiedzenia w tej materii. Wiedziałam, że koresponduje z papą królem i niejednokrotnie pytała go, poprawka - cesarzowa Austrii nigdy o nic nie pyta - domagała się wyjaśnień, co właściwie dolega mojemu mężowi. Ludwik bagatelizował jej obawy, pisząc, że delfin jest jeszcze bardzo młody i w pewnych sprawach niedostatecznie dojrzały. Ja oceniałam to inaczej. Dla mnie Ludwik August już był wystarczająco wyrośnięty. Jeśli król spodziewał się, że jego wnuk jeszcze się rozwinie, to chyba tylko wszerz, a nie wzwyż, bo poza jedzeniem niewiele go interesowało, a już żona najmniej. Ósmego maja maman napisała do mnie z Schónbrunnu, ale jej list dostałam dopiero po ślubie hrabiego Prowansji. 8 maja 1771 Kiedy piszę te słowa, leży przede mną miniaturowy portrecik przedstawiający moją drogą córką Antoinette. W jej rysach nie dostrzegam już młodzieńczej świeżości, która zdobiła ją jeszcze jedenaście miesięcy temu. Nie odmienny stan spowodował Twoje zmęczenie, gdyż z tego, co mi donosisz na temat relacji z delfinem, o tym nie może być mowy. Mam nadzieję, że rychle zaślubiny w rodzinie królewskiej sprawią, że moje pragnienie wkrótce się urzeczywistni. Nie możesz przecież dopuścić do tego, aby hrabia i hrabina Prowansji wyprzedzili delfinę i delfina! Co się tyczy Twojej sytuacji matrymonialnej, pozwól mi udzielić sobie pewnej rady. Nigdy nie dąsaj się na męża ani nie rób mu wyrzutów. Nie szczędź mu natomiast pieszczot i czułości, byle bez przesady, ponieważ zbytnia gorliwość może wszystko zepsuć. Bądź słodka i cierpliwa. Nic nie jest jeszcze stracone, wszak oboje wciąż jesteście młodzi. To nawet lepiej dla Twojego zdrowia, że dotychczas zwlekaliście, gdyż dopiero teraz wkraczasz w próg dojrzałości. To naturalne, że starzejący się rodzice pragną jak najszybszego skonsumowania małżeństwa dzieci, by zdążyć jeszcze być świadkami narodzin wnuków i prawnuków! To przywodzi mi na myśl kplejny temat - Twoją troskę o kraj ojczysty. Jestem zdumiona i jednocześnie zawiedziona, że nie jest ona tak silna, jak oczekiwałam. Uwierz mi, Francuzi będą Cię szanowali o wiele bardziej, jeśli odkryją w Tobie prawość i powagę, z których słyną Niemcy. Na tym polega królewskie przeznaczenie: sprawić, by nas kochano.
Jak dotąd świetnie sobie radziłaś w tej dziedzinie! Nie zaniedbuj tych talentów, bo stracisz wszystko, co udało Ci się osiągnąć. Nie zawdzięczasz niczego urodzie (bo przecież nie jest ona olśniewająca), ani artystycznym uzdolnieniom (doskonale znasz swoje braki w tym względzie). Nie mając wrodzonych talentów, musisz być wobec wszystkich podwójnie przychylna. Pamiętaj, że tylko życzliwość i szczerość połączone z prawością osądu czynią Cię kimś wyjątkowym. Kocham Cię bezgranicznie, Antoinette, więc wybacz, że napisałam te słowa, ale kierowałam się wyłącznie Twoim dobrem. Zanim skończę, muszę Ci jeszcze powiedzieć, że to nie Mercy dostarcza mi informacji o Tobie. Mimo to zdziwiłabyś się, wiedząc, jak dobrze znam Twoje obecne życie. Ja osobiście koresponduję z Tobą i Twoim GrandPère, jednaj wiele innych osób rozpisuje się szeroko na temat Twojego zachowania, rozwodząc się nad najbłahszymi nawet drobiazgami. Twoja kochająca Cię Maman
24 1 czerwca 1771 Hrabia de Mercy skłonił się dwornie już od progu. Jego bystre dyplomatyczne oko nie mogło nie dostrzec, że otaczają mnie niemal wyłącznie kobiety. Obszerny salon muzyczny o kremowych ścianach z delikatnymi złoceniami, w którym odbywało się cercie, wyglądał niczym pełna egzotycznych roślin oranżeria, pachnąca kwiatem pomarańczy, wodą różaną, jaśminem, bzem i liliami. Ambasador uśmiechał się łagodnie, ale po jego zaciśniętych szczękach poznałam od razu, że przychodzi z jakąś niemiłą misją i chciałby jak najszybciej mieć za sobą przykry obowiązek. Kiedy hrabina de Noailles wyprowadzała gości, skinęłam na Mercy’ego, żeby usiadł. Hrabia zajął krzesło, na którym jeszcze przed chwilą siedziała jedna z dam uczestniczących w cercie. W kontraście z jego eleganckim surdutem z błyszczącej mory w kolorze tabaczkowym, bladoniebieski brokat obicia nagle wydał mi się nijaki i spłowiały. - Czy mogę? - zapytał de Mercy, wyciągając z kieszeni emaliowaną tabakierę. - Ależ oczywiście. Cóż wy, mężczyźni, zrobilibyście bez tabaki? Ambasador ujął w dwa palce szczyptę brunatnego proszku. - Nie sądzę, aby Wasza Wysokość również zechciała się skusić - zażartował. Wreszcie zostaliśmy sami. - Zawsze cieszą mnie pańskie wizyty, monsieur le comte. Ditesmoi*, czemu zawdzięczam dzisiejszą przyjemność? - De Mercy zmarszczył brew. - Nie podoba mi się pańskie spojrzenie. Zwiastuje złe wieści, a ja nie jestem w odpowiednim nastroju, by wysłuchiwać słów, które do reszty zepsują mi humor. - To niekoniecznie musi się wydarzyć - zareagował szybko dyplomata, zakładając nogę na nogę. - Madame la Dauphine, co to za głupstwa słyszałem? Podobno nie chcesz, pani, rozmawiać z madame du Barry. Zesztywniałam. - Po pierwsze, monsieur l’ambassadeur, to żadne głupstwa. Madame de Gramont... - To stara dworska wyjadaczka, która sama może rozgrywać własne bitwy - przerwał de Mercy. - Jej Cesarska Wysokość i ja uznajemy za godną pochwały twoją lojalność wobec jednej z dam dworu, zwłaszcza spokrewnionej z diukiem de Choiseul, który był rzecznikiem naszych interesów. Teraz jednak diuk został zdymisjonowany, a de Gramont uzyskała
przebaczenie. A co się tyczy zabawy z ignorowaniem du Barry, to zaczęła się na kilka tygodni przed niełaską diuszesy. Wcześniej - jak rozumiem - przyjmowałaś ją, panj, w swoich apartamentach. - Tak było, zanim dowiedziałam się, kim ona jest - powiedziałam krnąbrnie, rysując czubkiem pantofelka niewielkie kółka na dywanie. - Jest faworytą króla - odparł de Mercy z całkowitym spokojem. - Jest dziwką - rzuciłam z pasją. Hrabia sięgnął po kolejną szczyptę tabaki i westchnął ciężko, mocno opierając obie stopy na podłodze. - Kto ci o tym powiedział, Madame la Dauphine? Nie mogłam powstrzymać śmiechu. - Zamierza mnie pan uczyć katechizmu, hrabio? Mam już kilku kaznodziejów i jeszcze drogiego aMe Vermonda na dodatek. Ale hrabiego niełatwo było zbyć. - Madame la Dauphine, pytałem, kto ci o tym powiedział. * Proszę mi powiedzieć. - Uosobienie przyzwoitości, ktoś, czyich rad maman kazała mi słuchać. Ktoś, kogo prowadzenie jest nieskazitelne. Ambasador położył obie ręce na kolanach i pochylił się ku mnie. Przy tym ruchu wielki rubin na jego palcu rozjarzył się światłem. - Kto to taki? - Madame Adelajda. De Mercy poprawił się w fotelu, oparł łokcie na kolanach i splótł dłonie niczym do modlitwy. Przez długą chwilę siedział z przymkniętymi oczami, rozważając coś głęboko, podczas gdy ja myślałam już o gościach, których miałam podejmować po jego wyjściu. Wreszcie się odezwał: - Madame la Dauphine, wysłuchaj bardzo uważnie tego, co powiem. Jej Cesarska Wysokość popełniła błąd w ocenie. Mesdames nie są dla ciebie dobrym przykładem do naśladowania. Posłuszeństwo i lojalność winna jesteś przede wszystkim królowi. Jesteś pierwszą z jego poddanych i jeśli jego życzeniem jest, abyś była uprzejma wobec kobiety, którą kocha, bez względu na to, co o niej myślisz, jak oceniasz jej przeszłość i jej obecne prowadzenie się, twoim obowiązkiem jest zadowolić go w tym względzie. - Mesdames Tantes powiedziały, że obowiązkiem moim i ich jest chronić Jego Majestat przed nim samym. Ta kobieta to wszetecznica, a król afiszuje się z nią przed całym
dworem. Jaki przykład daje swoim poddanym? Hrabia de Mercy z ubolewaniem potrząsnął głową. - Madame la Dauphine, masz zaledwie piętnaście lat i dopiero co przybyłaś do Wersalu. Jesteś zbyt młoda, aby demonstrować taką dumę. - Jestem córką mojej matki - odparłam wyzywająco. - Jeśli maman nie życzy sobie, abym spędzała tyle czasu z ciotkami, z pewnością z zadowoleniem przyjmie wiadomość, że obecnie co wieczór podejmuję hrabiego i hrabinę Prowansji, czyli na towarzystwo ciotek pozostaje mi znacznie mniej czasu niż dawniej. Jestem bardzo zadowolona z takiego obrotu sprawy, gdyż mesdames są znacznie starsze ode mnie i nie interesuje ich nic poza plotkami. Hrabia de Mercy przycisnął palce do skroni. - Powinnaś, pani, wiedzieć, że twoja matka przez wzgląd na... - zaczął i urwał, jakby bojąc się, że zapędził się za daleko. - Twoja matka jest przekonana, że powinnaś okazywać uprzejmość madame du Barry. Przecież rozmawiałaś z tą kobietą, kiedy przyniosła ci prezent z okazji zaślubin, pewnie też nieraz zamieniłaś z nią słowo podczas partii cavagnole czy kart, więc ponowne odezwanie się do niej nie powinno być dla ciebie problemem. Zmrużyłam oczy, zastanawiając się w duchu, czy maman naprawdę życzy sobie, abym uhonorowała du Barry rozmową. W końcu talenty dyplomatyczne Mercy’ego polegały na przekonywaniu ludzi do robienia rzeczy, które niekoniecznie wychodziły im na korzyść. Moje zdanie na temat królewskiej faworyty matka znała bardzo dobrze, gdyż pisałam jej o tym: „To żałosne, obserwować słabość króla do madame du Barry, najgłupszej i najbardziej impertynenckiej kreatury, jaką można sobie wyobrazić. Zapewniam Cię, że nikt nie będzie mógł mi zarzucić, że okazałam się wobec niej łaskawa”. - Uszczęśliwisz, pani, króla, uszczęśliwisz swoją matkę - przekonywał de Mercy. - Nie wierzę, aby maman uznała, że kobiecie z ulicy należą się względy, choćby nie wiem, czyje łoże ogrzewała. Swoje córki wychowała w poszanowaniu zasad moralnych. Złocony zegar na kominku wybił pół godziny. - Zechce mi pan wybaczyć, hrabio - dodałam, podnosząc się z krzesła. - Jestem spóźniona na wizytę u siostry. Hrabia de Mercy zgiął się w ukłonie. Nie chciałam, żeby miał ostatnie słowo, więc odprowadzając go do drzwi, nie przestawałam mówić. - Czy wiadomo panu, że przed ślubem per procura przez dwa miesiące nocowałam w sypialni matki, która co wieczór pouczała mnie, jak mam pielęgnować niemieckie zasady przyzwoitości na rozwiązłym dworze francuskim? Jak pozostawać wierną naukom naszej
Matki Kościoła. A teraz pan każe mi zapomnieć o wszystkim, czego mnie uczyła? - Nie mogłam zacząć tupać nogami ze złości, więc tylko uniosłam podbródek i mocniej ściągnęłam ramiona. To ja stąpałam po pewnym gruncie, a nie dawna mademoiselle l’Ange z rue de la Jussienne. Mesdames Tantes mogły 307 być rozplotkowane niczym stado srok, ale za to prowadziły się nieskazitelnie i z całą pewnością leżało im na sercu dobro ojca. Przecież gorąco pragnęły, aby pewnego dnia wstąpił do Królestwa Niebieskiego. - Pańskim zdaniem król byłby szczęśliwy, gdybym okazała uprzejmość madame du Barry. On sam nie wyraził wobec mnie takiego życzenia, nigdy też nie okazał mi niezadowolenia z tego powodu, że ją ignoruję. Maman poświęciła całe miesiące, aby wpoić mi konieczność unikania wersalskiej rozwiązłości, tymczasem z pana ust słyszę, że jej zdaniem powinnam rozmawiać z madame du Barry. To stoi w całkowitej sprzeczności z jej naukami. Tak więc, monsieur le comte, moja odpowiedź brzmi: nie. Nie przemówię do madame du Barry. Hrabia opuszczał mój apartament pokonany. Nie wypełnił misji, może po raz pierwszy w całej dyplomatycznej karierze. Trudno, nie mogłam postąpić wbrew wpojonym mi zasadom, zwłaszcza że Mercy nie podał żadnego racjonalnego argumentu, którym mogłabym uspokoić sumienie. - Mon Dieu! - jęknęłam. O półkach na książki, które hrabina Prowansji zamówiła do swojego apartamentu, mówiono w Wersalu od tygodni. Udawałam, że nie słyszę komentarzy na temat jej intelektualnych zainteresowań i całkowitego braku moich. Taka diuszesa Valentinois na przykład, jedna z przyjaciółek madame du Barry, ośmieliła się powiedzieć, że dzięki wspaniałej bibliotece hrabina Prowansji ma lepszy „kręgosłup” niż delfina, co stanowiło złośliwy przytyk do mojego braku wykształcenia i odmowy noszenia gorsetu. Gotowe, pięknie zdobione półki stanowiły prawdziwe arcydzieło. Odstawiłam na bok koszyk z pomarańczami, które przyniosłam dla hrabiny. Moja nowa siostra właśnie nadzorowała rozpakowywanie książek. Drewniane skrzynie z wypalonymi na każdym boku jej inicjałami zajmowały niemal każdy skrawek parkietu. Wokół krążyła armia służących, odbijających wieka i usuwających słomiane wyściółki. - Słai attento! Ostrożnie! - zawołała Maria Józefina, kiedy pokojówka niezdarnie podniosła wielki, oprawiony w skórę wolumin. Opasły tom wysunął się ze ślamazarnych dłoni dziewczyny i z głuchym stukotem uderzył o podłogę. - Stupido! Jak śmiałaś dotykać mojego Katullusa brudnymi łapskami?! Podwójny podbródek hrabiny trząsł się z gniewu, a włoski nad górną wargą najeżyły się niczym szczecina, jakby i im udzieliło się oburzenie z powodu niezdarności pokojówki.
Nie mogłam ochłonąć ze zdumienia. Gdzie się podziało to potulne stworzenie, na każdym kroku trzęsące się z obawy, że popełni jakąś niezręczność? Maria Józefina dostrzegła wreszcie moją obecność i pospiesznie wytarła dłonie w jadowicie żółtą spódnicę (mając ziemistą cerę, nie powinna nosić niczego w tym kolorze). - Wybacz mi, siostro - przywitała mnie swoim ciężkim sabaudzkim akcentem, przechylając na bok głowę i posyłając mi nieśmiały uśmiech. - Jesteś szczęśliwa, że ciebie lektury nie pasjonują. Zorganizowanie porządnej biblioteki może przyprawić o ból głowy. Muszę osobiście dopilnować, aby każdy tom stanął na odpowiednim miejscu, bo inaczej nigdy nie znajdę tego, co akurat będzie mi potrzebne. Greka musi stać osobno, łacina też osobno. Osobna półka na Dantego. Och, Dante! - wykrzyknęła z emfazą, wznosząc oczy do góry i przyciskając do piersi pulchne dłonie, jeszcze przed chwilą trzepoczące niczym skrzydła wróbla. - Czytałaś coś Dantego? - Potrząsnęłam głową. - Tak właśnie sądziłam. Mogę ci pożyczyć tom, pod warunkiem, że masz czyste ręce - zachichotała. - Czytasz po włosku? Zmusiłam się do uśmiechu. - Tylko po francusku i po niemiecku. Po wizycie u szwagierki jak najspieszniej wróciłam do siebie i badawczym spojrzeniem omiotłam wszystkie kąty. Wyniki inspekcji napełniły mnie prawdziwym przygnębieniem. Tych komnat nie odnawiano od czasów, kiedy nieżyjący już ojciec delfina był małym chłopcem. Dywany, portiery, obicia mebli, kiedyś barwne i jaskrawe, teraz były spłowiałe i powycierane. Meble nosiły ślady zębów i pazurów wielu pokoleń rozpuszczonych psów i kotów. Moja własna nieuwaga i beztroska też miały swój udział w dziele zniszczenia. Pod tym względem maman miała rację - byłam bardzo niedbała. A przecież pojawienie się na dworze hrabiny Prowansji poważnie zagroziło mojej pozycji. Już zajęła moje miejsce jako znawczyni eleganckiego urządzania wnętrz. Któregoś dnia - jeśli w moim lit matrimonial nic się nie zmieni - może mnie też zastąpić jako matka przyszłego króla Francji. Przywołałam hrabinę de Noailles. - Madame, życzę sobie mieć bibliotekę. Proszę wezwać monsieur Gabriela, chcę z nim przedyskutować plany. Madame Etykieta uniosła w górę brwi. - Monsieur Gabriela? Ależ on... - Oui, oui, wiem, że to premier architecte de France*. Jeśli mógł zaprojektować gmach opery, w którym odbyła się weselna uczta moja i delfina, a także Petit Trianon, z pewnością
nie sprawi mu trudności zaprojektowanie kilku półek na książki! Znając moją niechęć do czytania, madame de Noailles nie mogła ochłonąć ze zdumienia. Z pewnością nie przypuszczała, że delfina Francji życzy sobie pokoju bibliotecznego, aby konkurować ze szwagierką, hrabiną Prowansji, która w swoim apartamencie miała tak wspaniałe półki. Co ja mówię, konkurować. Aby ją przyćmić! - Życzę sobie też, aby uprzątnięto ten bałagan. - Szerokim gestem objęłam oba apartamenty, mój i delfina. - Trzeba zamówić specjalne koszyki dla psów, aby każdy miał swoje legowisko. - Marszałkowa de Mirepoix obdarowała mnie czwórką szczeniaków, znając moją słabość do nich, tak więc Mops miał liczne towarzystwo. - Proszę dopilnować, aby wszystkie pokoje zostały dokładnie sprzątnięte i przewietrzone. Uszkodzone meble należy nareperować, podarte i poplamione dywany oraz obicia zastąpić innymi. Podczas gdy ja perorowałam, oczy hrabiny de Noailles otwierały się coraz szerzej. - To wszystko ma zostać naprawione, a potem oddane biednym - poleciłam, wskazując stos brudnej garderoby, noszącej liczne ślady psich ząbków i brudnych rączek dzieci pokojówek, które bawiły się w przebieranki. - Nie będę dłużej wysłuchiwać, że delfina Francji paraduje uszargana niczym podkuchenna. - Oczywiście, Madame la Dauphine, wszystko zostanie wypełnione, jak należy. Madame Etykieta była tak przejęta, że niewiele brakowało, a osobiście zabrałaby się za porządki. * Pierwszy architekt Francji. -1 jeszcze jedno - powiedziałam. - Pierwszej damie Francji nie przystoją równie nędzne stroje. Jutro z samego rana mają przyjść do mnie królewskie szwaczki. Hrabina de Noailles posłusznie schyliła głowę. Znakomicie, pomyślałam. Od tej pory nie będzie już żadnych wątpliwości, kto jest przyszłą królową. Kiedy delfin wrócił do naszego apartamentu, zaczęłam mu opowiadać o wydarzeniach dnia. Okazało się, że on też ma dla mnie nowinę. - Monsieur Gamain uczy mnie budowy zupełnie nowego typu zamka - oznajmił z dumą, kiedy Clery, jego główny valet de chambre pomagał mu zdjąć surdut i kamizelkę. Wyczerpany długimi godzinami spędzonymi w kuźni, opadł na szezlong, szeroko rozpościerając ramiona i prezentując plamy potu pod pachami. Przyklękłam przy nim i zajrzałam mu prosto w oczy. - Gdybyś nie urodził się Burbonem, pewnie pracowałbyś teraz jako pomocnik kowala
w królewskich kuźniach - powiedziałam otwarcie. - Każę służącym, aby przynieśli dzban z wodą i misę - dodałam z troską. - W takim stanie nie możesz podejmować brata i bratowej. Delfin złapał się za głowę. - Mon Dieu, zupełnie o tym zapomniałem. Po wyczerpującym dniu z Gamainem nie mam siły ani ochoty na przepychanki z bratem. Roześmiałam się. - Za to on ma siłę za was dwóch. Hrabina również. - Przysiadłam na niskim stołku i zaczęłam opowiadać o popołudniowej scenie z Marią Józefiną. - Powinieneś był słyszeć, jak łajała pokojówkę. Choć nie, lepiej, że nie słyszałeś poprawiłam się po chwili namysłu. - To nie było miłe. Hrabina tak drży o swoje skarby. Rozejrzałam się po pokoju, którego świetność dawno już zblakła. - Kiedy zostaniemy królem i królową, trzeba będzie odnowić wszystkie komnaty. Koniecznie też muszę mieć bibliotekę, i to jak najprędzej. Nikt nie będzie mówił, że hrabina Prowansji gustowniej urządziła apartamenty albo że przewyższa mnie intelektem. Delfin ujął mnie za rękę i splótł swoje palce z moimi. Byłam zdumiona, gdyż rzadko pozwalał sobie na czułe gesty, zwłaszcza w obecności pokojowców. - Zazdrość, ma chère, to brzydkie uczucie, a jednak często mu ulegamy. - Zachichotał. - Wiedz jedno. Nawet wszyscy friseurs, tailleurs i marchands de mode Francji razem wzięci nie zdołają przemienić tłustej, owłosionej, nieokrzesanej maciory w tak czarującą piękność, jaką jest delfina Francji. Podniósł moją dłoń do ust i ucałował. Poczułam rumieniec zalewający mi twarz i dekolt. - Merci - szepnęłam, przywołując na usta najpiękniejszy z uśmiechów. - Tu es très gentil et doux”. Dziś wieczorem pokażemy się hrabiostwu Prowansji z najlepszej strony. Niestety, nie wyszło wcale tak, jak planowaliśmy. Ponieważ świeżo poślubieni małżonkowie nie znosili cavagnole równie mocno jak ja i delfin, kazałam przygotować stolik do pikiety. Zasiadłam do gry z hrabią Prowansji, podczas gdy hrabina (w jasnozielonej sukni prezentująca się wyjątkowo niekorzystnie) stanęła za plecami męża i co chwila szeptała mu do ucha, którą kartę położyć albo ile zabrać ze stosu. Zaczęliśmy rozmawiać, za cel żartów obierając sobie królewską faworytę. Mój szwagier ze złośliwym uśmieszkiem recytował krążące po pałacu złośliwe wierszyki na jej temat. - Bracie, słyszałeś najnowszy drobiazg o naszej drogiej cidevant mademoiselle l’Ange? - zapytał delfina. Z jakiegoś powodu Ludwik August nie usiadł z nami do gry. Trzymając się nieco z
tyłu, przyglądał się tylko, wymachując szpicrutą i od czasu do czasu uderzając nią lekko w ramię brata. Hrabia Prowansji odsunął się od stolika i zadeklamował: To chyba łatwe nie jest wcale, Na plecach wciąż pokładać się, Kiedy raz jeden, a raz drugi Swym żądłem ciebie przekłuć chce. * Jesteś taki uprzejmy i miły. - Och - zawołałam ze śmiechem - cóż za zręczna aluzja do diuka d’Aiguillon. - Dla nikogo poza samym królem nie stanowiło już tajemnicy, że madame du Barry dzieli swoje wdzięki między monarchę a jego ministra. Francuskie słowo aiguillon oznacza żądło i hrabia Prowansji doskonale to wykorzystał. Mój opasły szwagier był o wiele bardziej elokwentny od delfina. Lubiłam jego towarzystwo, ale tylko w małych dawkach, gdyż swoim ostrym językiem potrafił kłuć zarówno wrogów, jak i przyjaciół. Ponownie rozległ się trzask szpicruty. Mój mąż zamierzył się na brata już chyba siódmy albo ósmy raz. Popatrzyłam na niego karcąco i potrząsnęłam głową. - C’est tout - szepnęłam bezgłośnie. - Przestań. Dobrze wiedziałam, czym się może skończyć, jeśli chłopcy nie wezmą się w karby. Obaj młodsi wnukowie króla zazdrościli Ludwikowi Augustowi starszeństwa i tego, że po śmierci najstarszego brata, to on został delfinem. Przebiegły hrabia Prowansji i przystojny hrabia d’Artois uważali się za bardziej predestynowanych do rządzenia i palił ich ogień ambicji, mojemu mężowi zupełnie nieznany. Nie wiem, co tak rozwścieczyło Ludwika Augusta, czy obojętność, z jaką brat reagował na zaczepki, czy może to, że ja zdawałam się doskonale bawić złośliwościami szwagra (przedtem nigdy nie okazał choćby cienia zazdrości), w każdym razie uderzył o jeden raz za dużo, by można to było uznać za zabawę. Hrabia Prowansji złapał koniec rzemienia i zerwał się z krzesła. Obaj bracia stanęli naprzeciwko siebie, mocno zaciskając pięści. Przestraszona hrabina skuliła się w kącie. - Arrêtez! - zawołałam stanowczo. - Natychmiast skończcie z tymi głupstwami. Wyrwałam hrabiemu Prowansji szpicrutę i cisnęłam za szezlong. Przestraszone niezwykłym tumultem szczeniaki zaczęły hałaśliwie ujadać. Z ust Marii Józefiny popłynął strumień włoskich przekleństw. Wreszcie moja szwagierka złapała męża za rękaw i pociągnęła w stronę drzwi. Oboje wybiegli w pośpiechu, nie życząc nam nawet bonne nuit. Kiedy późnym wieczorem Ludwik August przyszedł potulnie do mojego łóżka,
zaczęłam go besztać, że zachował się jak zazdrosny głupiec. - Hrabia Prowansji jest moim bratem, jednak poza dowcipem nie znajduję w nim nic szczególnego. Ty i ja stanowimy jedność, więc nigdy nie wątp w moją wierność i lojalność tłumaczyłam z naciskiem. - Zresztą powiem ci coś jeszcze. - Co takiego? - zapytał delfin mrukliwie. Delikatnie dotknęłam jego ramienia, czując ciepło bijące od okrytego batystem ciała. - To nie my zadecydowaliśmy o naszym związku, jednak gdyby pozwolono mi wybierać swobodnie spomiędzy waszej trójki - tak, mam tu też na myśli hrabiego d’Artois wybrałabym właśnie tego, którego przeznaczyły mi niebiosa. Nie kłamałam. Ludwik August był niezgrabny, pełen zahamowań i dziwactw, a jednak czułam, że na swój sposób próbował okazać mi względy i życzliwość. Byłam mu za to bardzo wdzięczna. O ile gorzej mogło się wszystko ułożyć.
25 15 sierpnia 1771 Słowa matki napełniły mnie takim gniewem, że ledwo mogłam utrzymać list w drżącej dłoni. Po miesiącach kazań i ostrzeżeń przed panującą na wersalskim dworze rozwiązłością, po tylu pouczeniach, że Francuzi pokochają mnie jeszcze bardziej, jeśli zobaczą we mnie wzór niemieckiej moralności, maman zachęcała mnie, abym zapomniała o wszystkich jej naukach. Nie mogłam tego pojąć. Skąd ta nagła zmiana? Czyżby do tej pory tylko udawała pobożność? Jeśli tak, całe jej dotychczasowe życie było wyłącznie szopką! Dla świata dwór habsburski stanowił wzorzec obyczajności, a cesarzowa była osobą bez skazy. Nie, to niemożliwe, aby jej religijność była wyłącznie na pokaz. Maman nigdy nie kryła się z tym, że pragnie uczynić mnie rzeczniczką austriackich interesów we Francji. Nalegając, bym uprzejmie potraktowała madame du Barry, musiała mieć jakieś specjalne powody, tylko nie raczyła mi ich zdradzić. Ograniczyła się do ogólników, że moim zadaniem jest sprawić, aby wszyscy mnie pokochali. Czy naprawdę uważała, że ja - delfina Francji - zdobędę serca poddanych, kłaniając się ladacznicy? A może nie znała prawdy o pochodzeniu du Barry - nieślubnej córki jakiegoś zakonnika? Może nie wiedziała, że ta osoba przechodziła z rąk do rąk francuskich arystokratów, zanim uznano, że dojrzała do tego, aby podsunąć ją królowi niczym psu smakowity kąsek mięsa? Ale przecież pisałam, że jest przebiegłą i okrutną intrygantką, zrelacjonowałam jej rozmowę podsłuchaną na balu maskowym, wspomniałam o okropnym przezwisku l’Autrichienne, którym mnie obdarzyła. Wszystko na nic. Maman ostro nakazywała mi zapomnieć o dumie i publicznie przemówić do tej kobiety. Jak mogła wymagać, żebym była wobec niej uprzejma? Jak mogła mnie oskarżać, że zadzieram nosa i nie chcę ustąpić w błahej sprawie? 1 lipca 1771 - Monsieur le comte, pańskie wizyty stały się tak częste, że niebawem madame la comtesse de Noailles zacznie pana traktować jak członka mojej świty. - Witając hrabiego de Mercy, wyciągnęłam dłoń do pocałunku i uśmiechnęłam się promiennie, choć wiedziałam dobrze, że nie przychodzi z niczym miłym. Od pewnego czasu każda jego wizyta oznaczała kolejny wykład na temat tego, że moja odmowa wypowiedzenia kilku słów do madame du
Barry stanowi zagrożenie dla sojuszu austriackofrancuskiego. Hrabia nieodmiennie zaczynał od własnych pouczeń, a po wyczerpaniu argumentów przytaczał ostre napomnienia maman, która wciąż nie podawała powodów, dla których miałabym odezwać się uprzejmie do madame du Barry, za to coraz silniej nalegała, abym to uczyniła. - Matka traktuje mnie niczym marionetkę na sznurku, bezwolną kukłę, która musi tańczyć tak, jak jej zagrają - poskarżyłam się, prowadząc Mercy’ego do gabinetu, gdzie mogliśmy zostać sami. Wiedziałam, że częsta obecność austriackiego dyplomaty u mojego boku odbierana jest bardzo nieprzychylnie, wolałam więc rozmawiać z nim z dala od cudzych uszu. - Z czym pan dzisiaj przychodzi? Inaczej niż listy maman, moje nigdy nie zawierały nieprzyjemnych wieści. Kiedy doświadczałam niepowodzenia, nie potrafiłam się zmusić, aby o tym napisać. Kochałam moją austriacką rodzinę i nie chciałam, aby wiedziała, że w Wersalu nie wszystko układa mi się pomyślnie. Gdybym się poskarżyła, oznaczałoby to, że nałożone na moje barki brzemię obowiązku uważam za zbyt ciężkie. Mercy zaczął krążyć po pokoju. - Madame la Dauphine, proszę mi wierzyć, że cokolwiek czynię, działam wyłącznie w pani interesie, jako arcyksiężniczki Austrii i przyszłej królowej Francji. - Przystanął, opierając się o ozdobną komódkę i ciężko wzdychając. - Jako ambasador austriackiego dworu cesarskiego na królewskim dworze w Wersalu mam przywilej cieszenia się zaufaniem dwóch wielkich monarchów. Wsparłam podbródek na dłoniach, koronkowymi engageantes zmiatając kurz zalegający blat biurka. - Mnie nie przypadły w udziale aż takie zaszczyty. Jako delfina nie muszę się troszczyć o sprawy państwowe, nawet jeśli życzy sobie tego maman. Zresztą jak miałabym spełnić jej żądanie, skoro naszkicowała je jedynie pobieżnie, najgrubszymi pociągnięciami pędzla. Hrabia de Mercy chrząknął znacząco. - W takim razie pozwolę sobie ująć cieńszy pędzel i wypełnić obraz znaczącymi szczegółami. Czynię to, gdyż twoja matka, pani, wyraziła zgodę - finalement* - abym wprowadził cię w pewne kwestie. Oboje wierzymy, że skoro je poznasz, sama dojdziesz do wniosku, iż pewien dyplomatyczny zabieg musi zostać wykonany - i to jak najrychlej. * Ostatecznie. Uśmiechnęłam się szeroko. - Bardzo lubię pańskie towarzystwo, monsieur le comte, ale proszę wreszcie przejść
do rzeczy. - A zatem do dzieła. - Hrabia zatarł ręce, zupełnie jakby szykował się do jakiejś niezwykłej wyprawy. - Twoja matka, pani, znalazła się w kłopotliwym położeniu. Czy jest tu gdzieś globus? - zapytał znienacka, rozglądając się po pokoju. - Stoi w gabinecie delfina. Możemy tam przejść. Mąż jest na polowaniu, więc nikt nie będzie nam przeszkadzał. Ruszyliśmy z powrotem przez apartamenty, odprowadzani wzrokiem mojej świty. Siedzące przy stolikach damy natychmiast odłożyły karty i kryjąc twarze za wachlarzami, wymieniały szeptem uwagi. Przynajmniej raz plotkowały o czymś innym niż mój wciąż płaski brzuch. W antykamerze delfina sytuacja powtórzyła się, tyle że dworzanie Ludwika Augusta nie mogli skorzystać z dobrodziejstw wachlarzy. Wreszcie znaleźliśmy się za zamkniętymi drzwiami gabinetu mego męża. Hrabia de Mercy natychmiast podszedł do ogromnego globusa królującego na wielkiej podstawie pośrodku pokoju. - Polska - zaczął, okręcając go dookoła i wskazując jakiś punkt. - Protektorat Rosji położony w środkowej Europie. Madame, proszę podejść i popatrzeć. - Posłusznie stanęłam za jego plecami. - Tu mamy cesarstwo austriackie - mówił hrabia, zataczając dłonią wielki łuk - tu zaś obszary pod władaniem sąsiadów twojej matki, pani, i zarazem jej największych wrogów - króla Prus Fryderyka Wielkiego i carycy rosyjskiej Katarzyny Wielkiej. - Mein Gott, toż to cały szmat ziemi - mruknęłam. - Znacznie większy niż ten, który należy do nas, to znaczy, do maman. - Owszem. W dodatku ostatnio Rosja jeszcze powiększyła swoje terytorium. Podczas wojny rosyjskotureckiej armia Katarzyny Wielkiej zaanektowała nowe ziemie, przez co niebezpiecznie zbliżyła się do cesarstwa austriackiego. Widząc zagrożenie, twoja matka, pani, rozważała nawet wypowiedzenie wojny, jednak król Ludwik, sojusznik cesarzowej, zaproponował rozwiązanie pokojowe - zmianę granic w Europie Środkowej, tak by cesarska Austria nie musiała czuć się poniżona w porównaniu z Rosją. - Hrabia położył obie ręce na globusie, aby zilustrować różnicę wielkości obu państw. - Król zasugerował zainteresowanym stronom, że może Austria zadowoliłaby się Śląskiem, jednak Fryderyk Wielki... - Ten Diabeł, jak go nazywa maman - wtrąciłam szybko, pokazując, że orientuję się w temacie rozmowy. - Owszem, ten Diabeł - zgodził się hrabia. - Otóż Fryderyk Wielki nie był zbyt chętny rozstawać się ze Śląskiem, który jest jego zdobyczą dopiero od niedawna, i wpadł na inny pomysł. Zaproponował potraktować Polskę jak wielki pieczony udziec, z którego każdy może
odkroić sobie po kawałku. Tak więc obecnie mamy Fryderyka i Katarzynę, planujących oderwać od Polski część ziem i przyłączyć je do swoich państw, pozostawiając Polakom tylko jakieś skrawki. - A co na to Polacy? - zapytałam. - Nie mają nic do powiedzenia - odparł hrabia ze smutkiem. - Gdyby stanęli przeciwko połączonym armiom Rosji i Prus, to tak jakby trzmiel na łące usiłował walczyć z twoim trzewiczkiem, pani. - No dobrze, ale co to wszystko ma wspólnego z maman albo ze mną? - Madame la Dauphine, Jej Cesarska Mość jest przeciwna bezprecedensowemu planowi zaatakowania bezbronnego królestwa, natomiast twój brat, cesarz Józef, popiera go w całej rozciągłości. Poczułam narastający niepokój. - Matka i brat nie zawsze reprezentują ten sam punkt widzenia. - Tak naprawdę sprzeciwiali się sobie niemal we wszystkim. Józef był postępowy, maman wręcz przeciwnie szalenie zachowawcza. - Co takiego Józef widzi korzystnego w tym projekcie, czego maman nie dostrzega? - Popierając podział Polski przez Rosję i Prusy, Austria będzie mogła uszczknąć też coś dla siebie. Sytuacja przedstawia się więc następująco. Jeśli Jej Cesarska Wysokość posłucha nakazu sumienia i sprzeciwi się rozbiorowi niewinnej i niczego się niespodziewającej Polski, aneksja tego nieszczęsnego kraju dokona się i tak, tyle że Austria nie zyska ani kawałka nowego terytorium, podczas gdy wrogie jej cesarstwa powiększą swój stan posiadania. -1 staną się jeszcze większymi wrogami - dokończyłam. - W rzeczy samej. - Hrabia Mercy skłonił głowę. Podział, rozbiór. Brzmiało to niegroźnie, z pewnością oznaczało jednak coś innego. Od razu wyobraziłam sobie wrogie armie wkraczające do miast i wiosek, żołnierzy na koniach, z wyciągniętymi szablami. Jak się to odbędzie? Wykreślą linie rozdzielające osady i oznajmią ich mieszkańcom: „po tej stronie od dziś jesteście Prusakami?”. Hrabia postukał kłykciami w globus. - Istnieje jednak pewna przeszkoda. Swego czasu Francja i Austria podpisały układ o przyjściu z pomocą Polsce, gdyby ten kraj kiedykolwiek został zaatakowany. Polska zostanie zaatakowana, a następnie podzielona. Część jej ziem przypadnie Rosji, część Prusom, a część Austrii - tak, właśnie Austrii. Dlatego też Austria nie uczyni nic, aby powstrzymać napastników - wbrew postanowieniom traktatu z Francuzami. Do tego jednak cesarzowa
potrzebuje francuskiego poparcia. I tu, Madame la Dauphine, problem zaczyna dotyczyć bezpośrednio ciebie. - Hrabia de Mercy zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. - Jak wspomniałem na początku naszej rozmowy, cieszę się zaufaniem dwóch suwerenów. Twoja matka, pani, znalazła się w naprawdę kłopotliwym położeniu. Austria potrzebuje francuskiego wsparcia. Ale Francja to nie obszar na mapie. Francja to Ludwik. Niestety, z bólem muszę wyznać, że burboński monarcha skłania się do decyzji pozostawienia cesarzowej samej sobie, dopóki jego maîtresse en titre, hrabina du Barry, nie otrzyma swego rodzaju satysfakcji. Nie byłam pewna, czy dobrze zrozumiałam. Wszystko to było takie skomplikowane. - Co to właściwie oznacza, panie hrabio? Czy dyplomaci nigdy nie nauczą się wyrażać jasno? Ambasador głęboko zaczerpnął powietrza. - Dobrze więc, wyrażę się całkiem jasno. Podział Polski może doprowadzić do wojny wyłącznie dlatego, że ty, pani, zachowujesz się jak rozpuszczone dziecko, a nie jak księżniczka... i odmawiasz wypowiedzenia kilku uprzejmych słów do ladacznicy. Do reszty straciłam mowę. Hrabia wykorzystał to i ciągnął dalej. - Jak wspomniałem kilkakrotnie, cieszę się zaufaniem obu znamienitych władców. W tej szczególnej kwestii król Francji uczynił mnie nawet swoim posłem. „Kocham moją wnuczkę - miał jakoby powiedzieć papa król Mercy’emu. - Stanowi uosobienie czaru, wdzięku i słodyczy. W związku z obecną sytuacją chciałbym, aby uczynił pan, co następuje. Proszę ją zapewnić, że moja wdzięczność będzie bezgraniczna, jeśli przemówi do madame du Barry. Wystarczy kilka prostych, niewinnych słów, a burzowe chmury odejdą i znowu będziemy mogli cieszyć się czystym błękitem nieba”. - Naprawdę tak powiedział? Ambasador skłonił głowę i ofiarował mi ramię. - Zauważ, pani, że król wspomniał o kilku chmurach. Nie tylko o tej, która zawisła nad apartamentem madame du Barry, lecz także o tych, jakie nadciągają nad Polskę i Austrię. Czy pozwolisz, pani, że wrócimy do twojego apartamentu? Poczułam, że robi mi się lżej na sercu. Jedno tylko nie dawało mi jeszcze spokoju. Dlaczego gawędząc ze mną, papa król nie wspomniał ani jednym słowem o madame du Barry, choć przecież widział, że celowo ją ignorowałam? A jeśli rozmowa, którą hrabia de Mercy tak barwnie opisał mi przed chwilą, wcale się nie odbyła? Może hrabia wymyślił ją tylko po to, by skłonić mnie do zmiany decyzji? W końcu czyż nie na tym polega zawód dyplomaty? Ale z drugiej strony, jeśli kilka niewinnych słów miało zapobiec rozlewowi krwi... Co znaczą drobne skrupuły wobec perspektywy utraty życia przez tysiące ludzi?
Zanim doszliśmy do mojego gabinetu, gdzie pożegnałam hrabiego, byłam już bardzo znużona. Wszyscy bez przerwy czegoś ode mnie chcieli, w dodatku każdy czegoś innego. Najważniejsze jednak, że wreszcie otrzymałam jasną wskazówkę, jak mam postąpić. Będzie bolało, ale to nie szkodzi. „Wystarczy jedno słowo, by wszystko naprawić - mawiała zwykle hrabina von Brandeiss, kiedy chciała, abyśmy ja albo Karolina za coś przeprosiły. - Im szybciej się je wypowie, tym szybciej będzie po kłopocie”. Poszukałam mojej dame d’honneur, bo bałam się osobiście zwracać do króla. Serce waliło mi dziko, kiedy mówiłam: - Madame de Noailles, zechce pani przekazać Jego Majestatowi, że jedenastego lipca podczas wieczornej partii kart zaszczycę rozmową madame du Barry. Już samo wypowiedzenie tego zdania było okropnym przeżyciem. Odezwanie się do du Barry z pewnością będzie stokroć gorsze. Hrabina de Noailles zawsze dbała o to, abym postępowała zgodnie z nakazami etykiety. Jednocześnie jednak, jako osoba wyniosła, gardziła królewską faworytą. Wiedziałam o tym od chwili przybycia do Wersalu. Teraz tylko zacisnęła wargi i skłoniła się sztywno. - Zgodnie z pani życzeniem, Madame la Dauphine. - W jej oczach widziałam rozczarowanie. Z jękiem przycisnęłam dłonie do skroni. Wysokie, ciężkie uczesanie przyprawiało mnie o ból głowy. Szczebiotanie dam i jaskrawa damasceńska czerwień obić w salonie, zwana couleur de feu*, przyprawiały mnie o ból głowy. Tego dnia wszystko przyprawiało mnie o ból głowy. Do pokoju wpadł delfin, cuchnący świeżą posoką. Moje wydelikacone damy natychmiast skrzywiły arystokratyczne nosy i wprawiły w ruch wachlarze. Ludwik August otarł pot z czoła i rzucił zakurzony kapelusz na najbliższy fotel. - Dosyć! Dłużej już tego nie zniosę! - wybuchnęłam nagle. Popatrzył na mnie, nic nie rozumiejąc. - Co się stało? Czego nie zniesiesz dłużej? - zapytał obojętnie. Złapałam go za ramię i pociągnęłam w stronę gabinetu, gdzie mogliśmy zostać sami. - Wszystkiego. Mojej matki, króla, Mesdames Tantes, hrabiego de Mercy. Jestem zmęczona ich ustawicznymi żądaniami. Każdy mówi coś innego, a ty jedziesz sobie na polowanie i nawet mi nie poradzisz, co jest słuszne, a co nie jest. Gniew wzbierał we mnie niczym para w czajniku i nie było już sposobu, aby nad nim zapanować.
Delfin usiłował czmychnąć, ale moje szerokie paniers tarasowały mu drogę. - Nawet jeśli nie polujesz, wymykasz się z sypialni, kiedy jeszcze śpię - żeby udać się na polowanie. Nigdy nie przyszło ci do głowy mnie obudzić, tak byśmy mogli wspólnie zjeść petitdéjeuner. Nigdy, przenigdy nie zasiedliśmy razem do śniadania - nawet po nocy poślubnej. W czasie niepogody uciekasz do kuźni, kiedy świeci słońce, wyprawiasz się na łowy z braćmi i królem, a do kuźni idziesz zaraz potem. A jak nie do kuźni, to do stolarzy albo do kamieniarzy i harujesz z nimi niczym najprostszy z robotników. A wieczorami - czy z własnej woli przychodzisz do żony, aby spędzić z nią trochę czasu? Nie, ty wyczekujesz do ostatniej chwili. Przy stole nigdy ze sobą nie rozmawiamy, bo jesteś zbyt pochłonięty napychaniem żołądka. A ilekroć już wydaje mi się, że zbliżyliśmy się do siebie na tyle, by móc... by móc zrobić to, co musimy zrobić dla dobra Francji, doznaję od ciebie kolejnego poniżenia. - Dosyć - powiedział delfin cicho, kierując się ku drzwiom. - Dokąd się wybierasz? Jeszcze nie skończyłam z tobą rozmawiać! - Idę do siebie. A ty nie rozmawiasz. Ty mnie łajasz. Pobiegłam za nim przez pokoje. - A kiedy wreszcie kończy się coucher i wszyscy zostawiają nas samych, ty zbliżasz się do mojego łoża z takim wyrazem twarzy, jakbyś spodziewał się ujrzeć w nim nie żonę, lecz kata! Ludwik August przygarbił się, jakby nagle zwalił mu się na barki ogromny ciężar. Wsparty obiema dłońmi o marmurowy blat stolika, stał wstrząsany szlochem. Mon Dieu, co ja narobiłam? Ostrożnie położyłam ręce na jego ramionach i przylgnęłam policzkiem do ubłoconej myśliwskiej kurty, znacząc ją smugą różu. - Boże kochany, tak mi przykro, tak mi przykro - powtarzałam, plamiąc łzami brązowy aksamit. - Co się ze mną porobiło? Zupełnie jakby moja matka i hrabina de Noailles stopiły się we mnie w jedno. Wybacz mi, proszę. Nie chciałam cię zranić. Tak mi przykro... kocham cię. Dwa ostatnie słowa zaskoczyły nas oboje. Ale nie, nie chciałam ich cofnąć. Ze zdumieniem uświadomiłam sobie, że powiedziałam prawdę. Uśmiechnęłam się leciutko, podczas gdy po policzkach spływały mi łzy. Przez długą chwilę staliśmy bez słowa, wsłuchani w ciszę przerywaną jedynie naszym szlochem. Wreszcie delfin obrócił się twarzą do mnie, mocno przycisnął mnie do piersi i zaczął delikatnie gładzić po włosach. - Ja również przepraszam - wyszeptał. - Nie wiedziałem, nie zdawałem sobie sprawy. Po prostu... prowadziłem taki sam tryb życia jak przed ślubem.
- Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, jak bardzo czuję się samotna? - zapytałam cicho, ocierając łzę dłonią zwiniętą w piąstkę. - Nie - odparł uczciwie. - Przez cały dzień otaczają nas ludzie, więc nie pomyślałem o samotności. Sam zresztą staram się jej szukać, na przykład w kuźni. Na własnym pastwisku czarna owca może zapomnieć, jak bardzo różni się od innych - dodał z tłumionym śmiechem. O tym z kolei ja nie pomyślałam. Tak, mąż rzeczywiście znalazł sposób radzenia sobie z samotnością. On czerpał z niej pociechę, podczas gdy ja, bardziej towarzyska z natury, walczyłam z nią niczym z demonem. - Tak mi przykro, że nie wiedziałem, co to oznacza dla ciebie - ciągnął Ludwik August łagodnie. - Obiecuję, że na przyszłość będę bardziej uważający. - Odsunął mnie na długość ramienia. - Czy mi wybaczysz? - Z całego serca - odpowiedziałam, mocno do niego lgnąc. Delfin dotrzymał słowa, jednak - ku mojemu rozczarowaniu - nasze zbliżenie nie doprowadziło do skonsumowania małżeństwa. Ale czując jego milczące wsparcie, nabrałam otuchy i uznałam, że dam radę zrobić to, czego oczekiwali ode mnie de Mercy, maman i papa król, czyli przemówić publicznie do madame du Barry. Pewnego ranka przy śniadaniu powiedziałam ciotkom o swoim postanowieniu i o tym, że wybrałam już nawet datę, kiedy to nastąpi. Mesdames nie usiłowały oponować, pewnie z obawy, że jeśli nadal będą znieważać królewską faworytę, którą ja zdecydowałam się potraktować uprzejmie, stracą moją życzliwość. W czwartek jedenastego lipca od rana nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca. W żołądku czułam nerwowe mrowienie i co chwila musiałam biegać na nocnik. Podczas grand couvert siedziałam nad pełnym talerzem, nerwowo obracając w dłoni srebrny widelec. Nie przełknęłam ani kęsa. Wieczorem w moich apartamentach jak zwykle rozjarzyły się świece, oblewając bursztynowym blaskiem lśniące od klejnotów palce, przeguby i szyje grających. Letni wieczór był bardzo ciepły i w komnatach szybko zrobiło się nieznośnie duszno. Napięcie było wręcz namacalne. Wszyscy niecierpliwie wyczekiwali mojej rencontre* z hrabiną du Barry. Madame de Noailles poinformowała monarchę, że tego wieczoru publicznie uznam jego metresę. Oczywiście papa król zaraz jej to przekazał, a ta z kolei podzieliła się nowiną ze swoimi dévots**. Zapewne w całym pałacu nie znalazłby się nikt, kto by nie wiedział, co się wydarzy podczas dzisiejszej partii cavagnole. * Spotkanie.
** Tu: poplecznicy. Świadoma, że znajdę się w centrum uwagi, wystroiłam się na tę okazję z wyjątkową starannością. Ułożone przez sieur Larsenneura włosy tworzyły wokół mojej twarzy coś na kształt aureoli i spływały na ramiona w kunsztownie utrefionych puklach. Suknia w kolorze księżycowej poświaty miała potrójne koronkowe falbany przy rękawach, uwydatniające piękny kształt moich dłoni. W salonie zgromadził się taki tłum, że ledwo można się było obrócić. Damy w szerokich paniers musiały poruszać się bokiem, a kiedy zbijały się w grupkę, aby za osłoną wachlarzy raczyć się najświeższymi plotkami, stały stłoczone ciasno niczym kwiaty w bukiecie. Widząc madame du Barry otoczoną wianuszkiem hrabin i diuszes, posterowałam szybko w przeciwległy kąt sali. Idąc od gościa do gościa, wyobrażałam sobie, że stąpam po kamieniach wystających ponad powierzchnię mulistego strumyka. Ta niewinna zabawa trochę mi pomagała zapanować nad nerwami. Kiedy zbliżałam się do królewskiej metresy, hrabia de Mercy rzucił mi porozumiewawczy uśmiech. - Dobry wieczór, hrabino de Passy - przywitałam staruszkę z krzywo wymalowanymi kołami różu na policzkach (wyglądała przekomicznie). - Ślicznie pani dziś wygląda. Très élégante. - Wątpię, czy bez trąbki przy uchu usłyszała choć jedno słowo. Byłam już o krok bliżej mojej rywalki. - Mam nadzieję, że dobrze się pani czuje - uśmiechnęłam się do księżnej de Chartres, która spodziewała się dziecka. Gdyby tylko wiedziała, jak bardzo jej zazdrościłam! Znowu o krok bliżej. Serce waliło mi jak oszalałe. Oby tylko nikt nie zauważył niespokojnego falowania obciśniętych gorsetem piersi. Wszystkie oczy były zwrócone na mnie. Nagle zrobiło mi się bardzo gorąco. - Madame, spodziewam się, że teraz, kiedy twoja biblioteka została uporządkowana, pozwolisz mi z niej korzystać - zwróciłam się do szwagierki, celowo podnosząc głos, aby moje słowa dotarły do wszystkich, którzy uważali mnie za pustogłową. - Przecież nie lubisz czytać - szepnęła w odpowiedzi. - Teraz już lubię - wycedziłam przez zęby. Ostatni krok. Nikt już nie oddzielał mnie od rywalki, która stała tuż przede mną, od stóp do głów obsypana brylantami. Nawet obcasy pantofelków miała nimi usiane. Dumnie uniosłam głowę i przywołałam na twarz uśmiech. Jeszcze tylko pół kroku. W pokoju zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. Gracze zastygli bez ruchu, z kartami w uniesionych dłoniach i z głowami obróconymi w moją stronę.
Nagle niczym jastrząb na upatrzoną ofiarę opadła na mnie madame Adelajda, której przedtem nawet nie zauważyłam w salonie. - Już czas na nas - oznajmiła gromkim głosem, mocno chwytając mnie za ramię. Chodź. Król lada chwila przybędzie do salonu mojej siostry Wiktorii, więc musimy się pospieszyć. Zanim się zorientowałam, pociągnęła mnie za sobą i uprowadziła w stronę apartamentów Mesdames. Zofia i Wiktoria dosłownie następowały nam na pięty. Zaskoczona, zupełnie straciłam kontenans. Nie wykazałam się przytomnością umysłu, nie uczyniłam tego, czego ode mnie oczekiwano. W moim własnym salonie dałam się poniżyć madame Adelajdzie, w dodatku na oczach wszystkich popleczników hrabiny du Barry, którzy od dawna wyczekiwali podobnej okazji. Cisza w komnacie aż dudniła. Dopiero kiedy zniknęłyśmy za drzwiami, rozległa się ogłuszająca wrzawa, ponad którą wybił się głos hrabiny, rugającej austriackiego ambasadora. Jej furia najwyraźniej była równa mojej. - Cóż, monsieur de Mercy, widzę, że pańskie starania nie odniosły żadnego skutku. Najwyraźniej muszę pospieszyć panu z pomocą!
26 13 października 1771 Madame, moja droga Matko, Pozwól mi wytłumaczyć się przed Tobą z pewnych spraw, które poruszyłaś w swoim ostatnim liście. Po pierwsze, jest mi bardzo przykro, że uwierzyłaś we wszystkie kłamstwa, które Ci powypisywano na mój temat, zamiast dać wiarę słowom moim i hrabiego de Mercy. Czyżbyś sądziła, że próbujemy Cię oszukać? Jestem przekonana, że król nie życzy sobie, abym rozmawiała z madame du Barry. Gdyby pragnął, abym inaczej potraktowała jego faworytę, z pewnością powiedziałby mi o tym, tymczasem w rozmowie ze mną ani razu nie poruszył tego tematu. Co więcej, od!{ąd odmówiłam, traktuje mnie jeszcze przyjaźniej niż przedtem. Poza tym, gdybyś była tutaj, zrozumiałabyś, że ta kobieta nie zadowoli się kilkoma uprzejmie wypowiedzianymi słowami, tylko będzie się domagała coraz więcej i więcej. Uwierz mi, że jeśli idzie o grzeczności właściwe zachowanie wobec innych, niepotrzebne mi są niczyje rady. Nie twierdzę, że odmawiam odezwania się publicznie do madame du Barry, nie zgadzam się jednak ponownie wyznaczać konkretnego dnia i godziny, tak by mogła z góry wszystkich powiadomić, bo wtedy cały dwór pospieszy na kolejny spektakl. Nieprzyjemna sytuacja zostałaby rozwiązana już w lipcu, gdyby nie madame Adelajda. Jeśli ustalę nowy termin, będzie to równoznaczne z przyznaniem się do porażki. Niech zadziała element zaskoczenia; pozwoli mi to zachować godność w przypadku kolejnego fiaska à l’Adelaide. Porażka jedenastego lipca pozostawiła u wszystkich gorzki posmak, przede wszystkim jednak u mnie. Nagle zobaczyłam madame Adelajdę w zupełnie nowym świetle, jako zwykłą intrygantkę, wykorzystującą mnie do własnych celów i traktującą jak zabawkę. Ta mącicielka nie była wcale lepsza niż hrabina du Barry! Godziny spędzane w towarzystwie ciotek stały się dla mnie prawdziwą męką, ponieważ najstarsza z nich, wywierająca tak znaczny wpływ na siostry, całkowicie utraciła moje zaufanie. Nadal rozmawiałyśmy przy kawie i robótkach, ale teraz uważałam już na każde słowo, z czego madame Adelajda doskonale zdawała sobie sprawę. Zofia i Wiktoria, nawet jeśli nie orientowały się w tych zawiłościach, też musiały zauważyć, że nie jestem już taka uległa i łagodna jak do tej pory. Przypomniałam sobie, że abbé Vermond powiedział mi kiedyś, iż niektórzy
członkowie rodziny królewskiej sprzeciwiali się mojemu małżeństwu z delfinem. Dotychczas zakładałam, że mówił o orleańskiej gałęzi domu Burbonów, jednak po incydencie z hrabiną zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie miał na myśli Mesdames. Może celowo starały się zdobyć zaufanie młodej, naiwnej dziewczyny, żeby ją wykorzystać, a potem zniszczyć! Na myśl o takiej perfidii zawrzałam gniewem. Wszystkie te nieprzyjemne wydarzenia opisałam szczegółowo hrabinie von Brandeiss, z którą od opuszczenia Austrii utrzymywałam regularną korespondencję. Moja dawna guwernantka dzieliła się ze mną wieściami z domu, donosiła o różnych drobiazgach, które maman uznawała za niegodne wzmianki. Ciepła i serdeczna hrabina zawsze miała dla mnie słowa współczucia, dlatego tak chętnie zwierzałam jej się z moich zmartwień, dotkliwie odczuwając brak prawdziwej powiernicy. Do Karoliny do Neapolu napisałam również, pytając ją, jak mam sobie radzić z maman, która od czasu niesławnego fiaska z du Barry nie przestawała czynić mi gorzkich wyrzutów. Nasza matka nigdy nie była księżniczką na obcym dworze i nigdy nie musiała grać zgodnie z regułami ustanowionymi przez innych. Co z tego, że w interesie Austrii leżało, abym zamieniła kilka uprzejmych słów z metresą króla? Przecież przez dworaków w Wersalu zostałoby to odebrane jako zwycięstwo jej koterii. Nie, stanowczo nie mogłam pozwolić, by ludzie uwierzyli, że kobieta, która dawniej wycierała bruki Paryża, zajmuje na dworze wyższą pozycję niż ja. Straciłabym wówczas cały szacunek poddanych, należny mi jako delfinie! Karolina doskonale rozumiała, w jak kłopotliwym położeniu się znalazłam, i właśnie z tego powodu odmówiła udzielenia mi rady. „Uznano by to za wtrącanie się w nie swoje sprawy - pisała. - Królowa Neapolu i Sycylii nie może być postrzegana jako ktoś angażujący się w petits scandales francuskiego dworu. Podobnie jak polpi*, które tutaj uchodzą za przysmak, plotki mają długie oślizłe macki, sięgające Austrii, Prus, Rosji i Polski. Gdyby w arise du Barry** wmieszał się jeszcze Neapol, mogłoby się to skończyć incydentem o zasięgu międzynarodowym”. * Ośmiornice. ** Konflikt związany z osobą pani du Barry. Tak więc bitwę z maman i hrabią de Mercy musiałam stoczyć zupełnie sama. Miesiące mijały, listy między Wiedniem a Wersalem krążyły nieprzerwanie, a impas trwał. Wreszcie nie pozostało mi nic innego, tylko wywiesić białą flagę na znak kapitulacji. Rok 1771 skończył się nareszcie i od kilku godzin rządził już rok 1772. Wszystko zaczynało się od nowa. Zgodnie ze zwyczajem, pierwszego stycznia w Galerii Zwierciadlanej rodzina królewska przyjmowała życzenia pomyślności. Ceremonia, podczas której sunął przed nami
orszak dworzan, trwała kilka godzin. Zwarty tłum dygnitarzy i oficjalistów niemal zupełnie przysłaniał wysokie wielodzielne okna, za którymi rozciągały się posrebrzone szronem gazony. Ozdobnie przystrzyżone wiecznie zielone krzewy, flankujące suche o tej porze roku baseny fontann, stały sztywno niczym strażnicy na warcie, konary drzew rosnących po obu stronach odchodzących promieniście od chateau alejek nakrywały śniegowe pierzynki. Na uroczystość wybrałam suknię z bladoniebieskiej prążkowanej satyny na srebrnym spodzie, we włosy wpięłam farbowane strusie pióra, a na szyi miałam potrójny sznur pereł. Po mojej prawej ręce stał delfin, w ciemnoszarym ceremonialnym stroju dworskim i ze starannie upudrowanymi włosami, a po lewej król, cały w srebrzystościach. Po kilku godzinach zaczęłam dyskretnie przestępować z nogi na nogę, żeby złagodzić pieczenie stóp. Damy podchodziły jedna za drugą, kłaniały się z wystudiowaną gracją (i irytującą powolnością), a ja wygłaszałam do każdej kilka miłych słów, po czym wysłuchiwałam noworoczne życzenia. Wiedziałam, co muszę zaraz zrobić. Niech ta niemiła sprawa raz na zawsze się skończy! Nadeszła kolej na tłustą, pomarszczoną diuszesę d’Aiguillon, z wysoką koafiurą, składającą się głównie ze sztucznych włosów w czerwonawym odcieniu, i wystrojoną niczym bożonarodzeniowa choinka. Jej synem był jeszcze bardziej odrażający diuk d’Aiguillon, który dokładnie rok temu zastąpił naszego ukochanego diuka de Choiseul na stanowisku pierwszego ministra.’Mizdrząc się i uśmiechając, diuszesa złożyła mi obowiązkowy ukłon, a ja powiedziałam, że ma wyjątkowej urody wachlarz. Wreszcie odstąpiła na bok, a jej miejsce zajęła kolejna dama. Wzięłam głęboki wdech. Madame du Barry, w przepięknej adamaszkowej sukni w odcieniu głębokiego różu, błyszczącej od rubinów, skłoniła się głęboko. Nasze oczy się spotkały. Rozchyliłam wargi. - Il y a bien du monde aujourd’hui à Versailles. Mnóstwo ludzi zgromadziło się dzisiaj w Wersalu. Nareszcie! Dokonałam tego. Wszyscy obecni w Galerii wydali zbiorowe westchnienie ulgi. Papa król porwał mnie w ramiona. Madame du Barry odstąpiła na bok, dumnie unosząc głowę. Widząc triumf malujący się w jej oczach, zapragnęłam skrócić ją o głowę. Skapitulowałam - co za upokorzenie! Po skończonej ceremonii podszedł do mnie hrabia de Mercy, w gorących słowach dziękując mi w imieniu Austrii i Francji. Przywołałam na twarz obowiązkowy uśmiech i wycedziłam przez zęby: - Przemówiłam do niej raz, ale na tym koniec. Ta kobieta nigdy więcej nie usłyszy mojego głosu. Szczęśliwego Nowego Roku, monsieur le comte.
Po południu zamknęłam się w gabinecie, żeby napisać do maman. 1 stycznia 1112 Maman, moja droga Matko, Z pewnością Mercy zdążył Cię już poinformować o tym doniosłym wydarzeniu, jakie rozegrało się dzisiejszego dnia. Mam nadzieję, że jesteś zadowolona. Ze swej strony muszę jednak dodać jedno. Możesz być pewna, że zawsze poświęcę moje uprzedzenia i niechęć pod warunkiem, że nie będzie się żądało ode mnie czegoś, co uwłaczałoby mojemu honorowi. Twoja kochająca córka, Maria Antonina Ale maman jak zwykle nie potrafiła popatrzeć na nic moimi oczami. Pod koniec stycznia otrzymałam od niej kolejny list, oczywiście pełen połajanek. 21 stycznia 1112 Antoinette, śmiać mi się chce z Twojego przypuszczenia, że ja albo Mercy moglibyśmy zażądać od Ciebie postępowania uwłaczającego Twojemu honorowi. Teraz dostrzegam, do jakiego stopnia uległaś nieodpowiednim wpływom. Zmartwiłam się, widząc tyle wzburzenia z powodu kjłku niewinnych słów, a kiedy jeszcze przeczytałam, że postanowiłaś nigdy więcej nie odezwać się do madame du Barry, zaczęłam drżeć o Ciebie. Wierz mi, że leży mi na sercu wyłącznie Twoje dobro. Po raz kolejny przypominam Ci, że nikt na dworze nie pokieruje Tobą rozsądniej niż mój minister, który zna Twój kraj lepiej niż ktokolwiek inny i doskonałe orientuje się we wszystkich dworskich układach. Papy króla moja decyzja nieodzywania się do madame du Barry zdawała się nie obchodzić wcale. Był mi życzliwszy niż kiedykolwiek, obsypywał podarkami i zaszczycał swoją obecnością przy śniadaniu. Przyniósł nawet do mojego apartamentu specjalny imbryk do zaparzania kawy, z którego był bardzo dumny. Ogromnie mnie to rozbawiło. Najpotężniejszy człowiek w królestwie, otoczony chmarą służby usługującej mu na każdym kroku, znajdował przyjemność we własnoręcznym przygotowywaniu filiżanki kawy. Pod tym względem przypominał delfina, który czerpał radość z zajmowania się stolarką i wykonywania nowych zamków do drzwi. Chciałam to nawet powiedzieć, jednak w ostatniej chwili ugryzłam się w język w obawie, że Jego Majestat mógłby się poczuć urażony. Francja zgodziła się przymknąć oko na udział Austrii w podziale Polski. Dziewiętnastego lutego 1772 roku, w niecałe dwa miesiące po tym, jak zgodziłam się przemówić publicznie do hrabiny du Barry, w Wiedniu został podpisany stosowny traktat. Oczywiście królewska metresa wzięła jednorazowy incydent za ofertę przyjaźni, jednak myliła się, i to grubo. Otrzymałam od niej kilka listów wyraźnie stanowiących zaproszenie do nawiązania bliższych stosunków, ale pozostawiłam je wszystkie bez odpowiedzi. Dla mnie
nawet skromny bilecik wysłany jej po cichu oznaczałby, że uznaję ją za kogoś równego sobie. Moje milczenie bynajmniej nie zraziło monarszej faworyty, przeciwnie, zachęciło do wzmożenia zabiegów. Kiedy już się zorientowała, że nadal zamierzam ją ignorować, przez anonimowego pośrednika (bez wątpienia był nim sam król) zamówiła u nadwornego jubilera, Herr Bóhmera, parę brylantowych kolczyków, które następnie ofiarowała mi w prezencie, licząc na moją słabość do klejnotów. Były naprawdę przepiękne, jednak nie odważyłam się im nawet bliżej przyjrzeć, uznając gest tej kobiety za niestosowny. Jak by to wyglądało, gdyby po dworze rozeszło się, że delfina przyjmuje podarunki od ladacznicy? Kazałam więc przekazać hrabinie du Barry, że mam dosyć własnych brylantów i inne nie są mi potrzebne.v W tej misji posłużyłam się księżną de Lamballe. Nie należała wprawdzie do mojej świty, ale serdecznie ją polubiłam. Była pierwszą spotkaną w Wersalu osobą, do której od razu poczułam sympatię. Nie minęło wiele czasu, a została moją prawdziwą przyjaciółką i powiernicą. Jako przedstawiona u dworu, księżna de Lamballe brała udział niemal we wszystkich ceremoniach i uroczystościach, jednak początkowo nie zwracałam na nią uwagi. Dopiero zimą 1772 roku, podczas przejażdżki saniami, coś mnie w niej pociągnęło. Była to moja pierwsza szlichtada od bardzo dawna. Wesoły dźwięk dzwonków, skrzypienie śniegu pod płozami, konie potrząsające grzywami i parskające raźno w mroźnym powietrzu, drobne ukłucia płatków śniegu na policzkach i na wyciągniętym języku poruszyły w moim sercu uśpione wspomnienia. Moja rodzina! Jak bardzo za nimi wszystkimi tęskniłam! Te chwile, kiedy z Karoliną gramoliłyśmy się z sań i budowałyśmy białe fortece, zza których obrzucałyśmy braci śnieżkami! Hrabina von Brandeiss przewodząca naszym zabawom... Od miesięcy nie miałam żadnych wieści od mojej dawnej guwernantki. Maman zabroniła jej do mnie pisywać, bojąc się, że prostoduszna hrabina mogłaby się okazać zbyt niedyskretna.
Podobny
zakaz
otrzymała
Karolina.
Nasza
matka
nie
dowierzała
Neapolitańczykom. Była święcie przekonana, że ich szpiedzy otwierają korespondencję mojej siostry, a potem rozpowszechniają jej treść wśród tych, którzy działają na szkodę Habsburgów. Być może te właśnie nostalgiczne rozpamiętywania zwróciły moją uwagę na księżnę de Lamballe, w której wyczuwałam bratnią duszę. Kiedy odsunęła z czoła obramowany gronostajami kapturek i zapatrzyła się w zasnute szarymi chmurami niebo, jej słodka melancholijna twarz, okolona aureolą jasnych włosów, skojarzyła mi się z obliczem anioła. Z urodzenia była Sabaudką i kuzynką rozmiłowanego w ogrodnictwie księcia Kondeusza oraz hrabiny Prowansji (ale w odróżnieniu od mojej szwagierki była bardzo
ładna). - Nosisz te same imiona co moja matka - Maria Teresa - odezwałam się pewnego dnia, kiedy siedziałyśmy w moim buduarze, pochylone nad robótką (wciąż wyszywałam kamizelkę dla papy króla, którą zaczęłam zaraz po przybyciu do Wersalu). - Myślę, że to jeden z powodów, dla których instynktownie do ciebie przylgnęłam. A więc twoim ojcem jest diuk de Penthievre? To bardzo miły i życzliwy wszystkim człowiek. Niewielu jest takich w Wersalu zachichotałam, ale zaraz umilkłam, bojąc się, że mogłabym ją urazić. W oczach księżnej było tyle smutku, jakby właśnie dowiedziała się, że umarł jej ukochany piesek. Mops zdawał się czytać w moich myślach, gdyż podniósł łebek i popatrzył na nas ze swojego nowego domku - pokrytej błękitnym aksamitem budy, nabijanej złotymi ćwiekami. - Nie, Madame la Dauphine, diuk de Penthievre to mój teść. Masz jednak rację, pani, chwaląc jego szczodre serce. Po śmierci księcia de Lamballe przyjął mnie do siebie niczym rodzoną córkę. O jej zmarłym mężu słyszałam już wcześniej. Ludwik Aleksander Burbon był wnukiem hrabiego Tuluzy, jednego z naturalnych synów Króla Słońce uznanych przez ojca. Monsieur de Lamballe słynął z bogactw i hulaszczego trybu życia. Upodobanie do rozwiązłych kobiet zbyt wcześnie wpędziło go do grobu. - Zmarł w moich ramionach - mówiła księżna de Lamballe. - Miałam wówczas zaledwie dziewiętnaście lat. Wszyscy we Francji wiedzieli o jego... o jego zachowaniu wybrnęła dyplomatycznie - o kobietach, którym rozdawał pieniądze... Zapewne słyszałaś, pani, że sprzedał moje brylanty, aby spłacić długi zaciągnięte na utrzymanie tancerki z Opery. Wszyscy o tym słyszeli. Ciemne oczy księżnej wypełniły się łzami. Pomyślałam, że mimo rozwiązłości i obmierzłego prowadzenia się męża, musiała go bardzo kochać. - Opłakujesz jego czy utraconą biżuterię? - zażartowałam, chcąc wprowadzić weselszy nastrój. - Proszę - dodałam szybko, wciskając jej do ręki ozdobioną monogramem chusteczkę. - Jesteś bardzo odważna, skoro mimo tylu przeciwności losu wysoko nosisz głowę. Wszyscy na dworze wychwalają twój charakter. Książę umarł ze zbrukaną reputacją, natomiast twoja pozostała nieskalana. Chociaż o pięć lat starsza ode mnie, księżna stanowiła jakby moje odbicie. Była równie jak ja samotna, nieśmiała i gorąco spragniona przyjaźni. Stęskniona za rodzeństwem, widziałam w niej niemal siostrę. Na moją prośbę często towarzyszyła mi w pokoju muzycznym, gdzie odbywałam lekcje gry na harfie. Pewnego popołudnia pod koniec lutego zajęcia muzyczne przerwało
ostre stukanie do drzwi. Odłożyłam instrument na podstawkę. - Zobacz, kto przyszedł - poprosiłam księżnę, która z wystudiowaną gracją podeszła do drzwi, ciągnąc za sobą ciemnoniebieski tren. W progu stał hrabia de Mercy. Na twarzy miał wyraz przerażenia, a w ręku ściskał list. Nawet z daleka rozpoznałam pieczęć. Należała do mojego brata Józefa. - Przynoszę wiadomość o twojej matce, Madame la Dauphine - zaczął hrabia. Maestro skłonił się w milczeniu i dyskretnie opuścił pokój. - Madame la princesse, zechce pani pomóc delfinie spocząć na szezlongu zadysponował Mercy, zwracając się do księżnej de Lamballe. Przyjaciółka zajęła się mną niczym najzręczniejsza pielęgniarka. Po chwili już siedziałam wygodnie z poduszką pod plecami, a księżna zdejmowała mi z nóg brokatowe pantofelki. Ujęłam jej dłoń i ścisnęłam mocno, czując, że robi mi się bardzo zimno. - Co się stało, monsieur le comte? - zapytałam. - Cesarzowa jest bardzo chora - odparł z powagą. - Od czterech dni gorączkuje, mimo że dwukrotnie miała puszczaną krew. Zrobiłam się biała jak papier. - Heiliger Gott - jęknęłam, czyniąc na piersi znak krzyża. Widząc, że nie mogę złapać tchu, księżna de Lamballe pospiesznie rozsznurowała mi gorset. - Poślijcie po delfina poleciłam, łapiąc haustami powietrze. - Czy ona... czy cesarzowa będzie żyła? - Myśl, żemogłabym utracić maman, była zbyt straszna, by ją do siebie dopuścić. Hrabia de Mercy spoglądał na mnie ze smutkiem. - Na razie jest zbyt wcześnie, by o tym wyrokować. W przeszłości podniosła się z ospy i wielu innych ciężkich przypadłości. Urodziła też szesnaścioro dzieci. Nie zapominajmy jednak, że ma już prawie pięćdziesiąt pięć lat. Upłynęła niemal godzina, zanim pojawił się delfin; zadyszany, ociekający potem, w przekrzywionej peruce. - Maman jest chora - powiedziałam. - Nie wiadomo, czy z tego wyjdzie. Ludwik August delikatnie pogładził mnie po policzku i złożył dłonie. Za paznokciami miał obwódki brudu, widocznie znowu wracał z kuźni. Przerażona i niepewna, poprosiłam go, aby zmówił ze mną modlitwę. Księżna de Lamballe podała mi różaniec podarowany mi przez maman w dniu mojego wyjazdu z Wiednia. Zacisnęłam na nim dłonie i padłam na kolana obok delfina. Odmówiliśmy wspólnie Pater Noster i kilka psalmów, a potem każde z nas zaniosło do Boga indywidualne suplikacje. Kątem oka zerkałam na męża, pogrążonego w żarliwej modlitwie, i moje serce
wypełniło się miłością. Wiedziałam, że nie kochał Austrii ani Austriaków. Nie znał maman i z pewnością nie darzył jej sympatią, choćby z powodu karcących listów, którymi zasypywała mnie z alarmującą regularnością, pamiętał jednak śmierć swojej matki, przedwcześnie zgasłej na suchoty ukochanej Marii Józefy Saskiej*, rozumiał więc mój ból i smutek. * Maria Józefa Karolina Saska (1731-1767) była córką Augusta III Wettyna, elektora Saksonii i króla Polski [przyp. tłum.]. Tego wieczoru odwiedził moje łoże. - Pomyślałem, że może wolałabyś nie być sama - powiedział nieśmiało. Mocno przylgnęłam do niego, jakby jego potężne ramiona stanowiły zaporę dla wszelkich cierpień i przeciwności losu. - Wiesz, jeśli maman... - zaczęłam zdławionym głosem. Próbowałam ujrzeć moje życie jej pozbawionymi wszelkich sentymentów oczami, ale zupełnie mi to nie wychodziło. Jeśli maman nie wyzdrowieje... chciałabym, aby odchodziła do Nieba, wiedząc, że my... że my... - W ciemności ujęłam go za rękę i poczułam, że sztywnieje ze strachu. - Ja... ja... nie tej nocy - wyszeptał strachliwie. - Wybacz mi, Antoinette, tak mi przykro. - W jego głosie czaił się lęk. Po raz kolejny przełknęłam dumę. - Co z ciebie za mąż? - powiedziałam z udaną wesołością. - Czy wiesz, że mogłam poślubić młodego Herr Mozarta? Uszczęśliwiony, że małżeński obowiązek został odsunięty, delfin od razu poweselał. - Nie! Naprawdę? - O, tak! - Zaczęłam opowiadać o występie Mozarta i jego starszej siostry Nannerl w Schónbrunnie. - Było to w 1762 roku. Wolfgang miał wówczas sześć lat, a ja siedem. Po skończonej grze wstał od klawesynu i ruszył przez pokój w kierunku maman, żeby się jej ukłonić, ale pośliznął się na wywoskowanej podłodze i rozciągnął jak długi. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a on spłonął rumieńcem niczym panna. Zrobiło mi się go bardzo żal. Jeszcze przed chwilą wszyscy wychwalaliśmy go pod niebiosa, że taki młodziutki, a tak utalentowany, a tu masz - niezdarny mały chłopiec. Zerwałam się z krzesła, podbiegłam do niego, pomogłam wstać i pocałowałam w policzek. „Jesteś bardzo mila - powiedział mi wtedy. - Kiedy dorosnę, ożenię się z tobą”. „Dlaczego?” - zapytałam, też się rumieniąc. „Z wdzięczności” - odparł, po czym podbiegł do maman, która posadziła go sobie na kolanach i poczęstowała łakociami. Obdarowała go też pięknym prezentem w podzięce za wspaniały koncert.
- Spochmurniałam. - Wobec nas nigdy się tak nie zachowywała. To znaczy, wobec swoich dzieci. Dla nas nie miała uścisków, czułych słówek ani słodyczy. - Pomyśl tylko, jak wyglądałoby teraz twoje życie, gdybyś za niego wyszła, Frau Mozart. - Delfin żartobliwie szturchnął mnie pod żebro. - Auć! Nie zapominaj, jaki jesteś silny. Wyrosłeś na potężnego młodzieńca, podczas gdy ja wciąż pozostaję małą dziewczynką - zażartowałam. - Ty też sporo urosłaś od czasu przybycia do Wersalu. - Głównie w górę - przytaknęłam smętnie, kładąc dłonie na piersiach. - Bo w tym miejscu to niespecjalnie. Przynajmniej na razie. - Szybko jednak skierowałam rozmowę na inne tory, woląc nie rozwodzić się nad moim wciąż niemal nieobecnym biustem, bo to nieuchronnie prowadziło do kwestii naszych nieistniejących stosunków małżeńskich. - Wiesz, w związku z Mozartem coś mi się przypomniało. Chciałabym sprowadzić do Wersalu któregoś z austriackich kompozytorów. Może Herr Glucka, mojego dawnego nauczyciela muzyki. - Westchnęłam ciężko. - Z przyjemnością zamówiłabym u niego operę, żeby jej pokazać. - Ale komu pokazać i co? - zapytał delfin sennym głosem. Zawsze mnie zdumiewała łatwość, z jaką zapadał w sen. W jednej chwili odpowiadał trzeźwo i przytomnie, a w drugiej już chrapał. - Tej du Barry. Proszę, nie zasypiaj jeszcze. Ona tak wychwala neapolitańczyka Niccoló Picciniego. Tymczasem w porównaniu z niemieckimi muzykami Włosi są niczym. Ludwik August zachichotał. - Jakbym słyszał twoją matkę. - Przecież nie znasz jej głosu - sprzeciwiłam się od razu. - Ale masz rację, zawsze potrafiłam ją doskonale naśladować. - Chciałam mu zademonstrować moje umiejętności, ale nie dałam rady. Miałam zbyt ściśnięte gardło. - Dziś nie potrafię - powiedziałam ze smutkiem. - Przynajmniej nie tej nocy. Po prostu wyobraź sobie eufonium* grające w tempie eon brio**. Przewróciłam się na bok i wygładziłam fałdy koszuli. - Oczywiście maman nie pochwaliłaby powodu, dla którego zamierzam sprowadzić Herr Glucka do Francji. Nie spodobałoby jej się, że chodzi mi nie tyle o operę, ile o triumf nad madame du Barry. Słyszałeś, że papa król szuka sposobu, aby rozwieść ją z mężem? Jeśli się z nią ożeni i będą mieli syna, ten chłopiec zostanie delfinem, a my... - Staniemy się zbędni - dokończył Ludwik August głucho. Jego wielkim ciałem wstrząsnął dreszcz.
* Instrument dęty blaszany. ** Z werwą.
27 Marzec 1772 Król ofiarował swojej faworycie Petit Trianon, niewielki pałacyk w ogrodach Wersalu, prawdziwe architektoniczne cacko wzniesione dla jej poprzedniczki w monarszym łożu, madame de Pompadour. Z tej okazji hrabina du Barry zaplanowała wspaniałe przyjęcie. Główną atrakcją była sztuka z udziałem setki tancerzy i śpiewaków i we wspaniałej oprawie scenicznej. W ostatniej odsłonie ukazywał się Kupidyn, symbolizujący triumf prawdziwej miłości. Skończyło się rozczarowaniem - królewski kochanek nie pojawił się wcale, a z kilkuset zaproszonych osób przybyło może trzydzieści, i to tych pośledniejszych rangą. Niestety, nie potrafiłam w pełni nasycić się porażką rywalki. Nie miałam nastroju do radości. Po niemal dwóch latach małżeństwa wciąż pozostawałam dziewicą, co mnie coraz bardziej frustrowało. Ku mojej niewysłowionej uldze maman przezwyciężyła chorobę. Podczas tych okropnych tygodni, kiedy spodziewaliśmy się najgorszego, księżna de Lamballe wylała niemal tyle samo łez co ja, a Ludwik August był czuły i opiekuńczy. Również papa król okazał mi wiele współczucia. Kiedy hrabia de Mercy przyniósł wreszcie wiadomość, że nastąpiło przesilenie, cieszył się na równi ze mną. Maman odzyskała siły, a że nie miała na głowie żadnego nowego kryzysu politycznego, z Wiednia znowu zaczął płynąć strumień listów, coraz bardziej natarczywych w tonie. Skąd u mojego męża „la conduite si étrange”*? Skąd zwłoka w spełnieniu naszego związku? Dlaczego w sypialni Ludwik August zachowuje się niczym spłoszony źrebak? Ona, maman, zupełnie nie pojmuje dziwnego zachowania delfina (cóż, ja też nie pojmowałam). Przekonywałam ją, że plotki na temat impotencji delfina są wyssane z palca, ale moje zapewnienia były całkowicie gołosłowne, skoro nie miałam dowodu w postaci dziecka w łonie. Pewnej nocy odważyłam się położyć dłoń Ludwika Augusta na mojej piersi, ale wyszarpnął rękę tak gwałtownie, jakby przypadkowo wetknął ją w płomienie. W kilka dni później sam nieśmiało położył ją w tym samym miejscu, jednak tylko na ułamek sekundy. Po tygodniu powtórzył eksperyment - z tym samym irytującym brakiem skutku. Wreszcie ujęłam jego dłoń i powiodłam nią po swoim ciele, chcąc, aby wyczul jego poruszenie, ale tylko go tym wystraszyłam.
Wreszcie latem zrobiliśmy pewien postęp. Którejś lipcowej nocy delfin wsunął mi rękę pod koszulę i delikatnie dotknął mojego uda, przy czym palce tak mu drżały, że rozpłakałam się bezgłośnie. Jak miałam czuć się szczęśliwa, skoro kontakt z moją nagością wywoływał w nim taki strach? Czy naprawdę napawałam go aż taką odrazą? Wreszcie dwudziestego trzeciego sierpnia, w dniu jego osiemnastych urodzin, przezwyciężyłam zażenowanie i obawę, że budzę w nim wstręt. Z mocno bijącym sercem położyłam mu rękę na brzuchu, a potem powoli przesunęłam ją w dół, aż spoczęła na jego męskości. Ludwik August omal nie wyskoczył ze skóry. - Och, nie. Co ty robisz? Przestraszył mnie, ale nie dałam tego po sobie poznać. - A jak myślisz? - Nie - powtórzył zbolałym głosem. - Ludwiku... nie musisz mnie kochać - wyszeptałam z trudem, bo wypowiedzenie tych słów kosztowało mnie bardzo wiele. Na szczęście w ciemnościach nie mógł zobaczyć moich łez. - My... my po prostu musimy to zrobić. - Ciężkie westchnienie. * Tak dziwne zachowanie. - Oboje wiemy, że tego się od nas oczekuje. - Milczenie. - To nasz obowiązek. Milczenie. - Ludzie zaczynają mówić. - Niech mówią - jękną! mój mąż. - Wiesz, że nie możemy odwlekać tego w nieskończoność. Ludwik August zignorował moje słowa i zaraz potem zapadł w sen. Ja długo nie mogłam zasnąć. Niewidzącymi oczami wpatrywałam się w sklepienie baldachimu i słuchałam głośnego chrapania, od którego trząsł się jedwabny kokon spowijający nasze małżeńskie łoże. Wreszcie drugiego listopada 1772 roku, w dniu moich siedemnastych urodzin, delfin ponownie odwiedził moją sypialnię z solennym postanowieniem uczynienia mnie prawdziwą żoną. Uklęknął nade mną okrakiem, więżąc mnie w fałdach mojej nocnej koszuli, tak że ledwo mogłam się ruszyć. Kiedy odważyłam się szepnąć, że lepiej nam pójdzie, jeśli odzyskam swobodę ruchów, zmienił pozycję. Rozłożył szeroko nogi, przycisnął kolana do puchowego materaca, po czym zadarł mi koszulę aż na piersi. Zadrżałam z zimna i ze strachu. Wreszcie nasze intymne części zetknęły się ze sobą. Oboje oddychaliśmy ciężko, nie tyle z pożądania, ile z obawy. Nigdy żaden mężczyzna nie leżał na mnie w ten sposób, więc nie wiedziałam,
czego
się
spodziewać.
Nocne
konwersacje
z
maman
okazały
się
niewystarczającym przygotowaniem do tego, co miało zaraz nastąpić. Wiedziałam tylko, że coś przypominającego patyk owinięty miękkim aksamitem ma znaleźć drogę do mojej
Schiede - mon vagin - najwrażliwszego miejsca w kobiecym ciele. Tyle maman mnie pouczyła. Byłam jednak zbyt przestraszona, by ująć to coś w swoje dłonie i pokierować, gdzie trzeba. W kwestiach małżeńskich delfin i ja nie byliśmy całkowitymi ignorantami - jednak paraliżował nas strach. - Oh non! - wykrzyknął Ludwik August, dotykając mnie czubkiem swojej męskości i natychmiast się wycofując. Caresses, cajoleries*, przypomniałam sobie napomnienia maman i łagodnie pogładziłam go po plecach. - Cicho - szeptałam uspokajająco. - Wszystko jest dobrze. * Pieszczoty, czute stówa. - Wcale nie jest - wymruczał gniewnie i prawie natychmiast zapadł w sen. Upłynęło kilka miesięcy, zanim odważył się ponowić próbę. Marzec 1773 Do króla wyruszyliśmy każde osobno, żeby uniknąć niepotrzebnych plotek. O tak później godzinie na korytarzach poza kilkoma gwardzistami nie było żywej duszy. Nawet najbardziej namiętni hazardziści porzucili grę i udali się na spoczynek, by śnić o wygranej, którą miał im przynieść następny dzień. Ciemna deszczowa noc należała do cieni: cieni wystraszonych myszy przebiegających w popłochu pod ścianami, cieni krążących bezszelestnie po galeriach kotów, z oczami błyskającymi w świetle pochodni, i wreszcie przygarbionych cieni marmurowych posągów, w opuszczonych korytarzach robiących jeszcze większe wrażenie niż za dnia, kiedy wszystkie pomieszczenia chateau tętniły życiem. Pałac wersalski przypominał skomplikowany ogrodowy labirynt. Najbliżej wejścia znajdował się ciąg publicznie dostępnych komnat, w których panował nieustanny gwar i tłok. Tu spotykało się dworzan, zagranicznych dygnitarzy w najbardziej kolorowych i egzotycznych strojach, jakie można sobie wyobrazić, a także zwykłych ciekawskich, niejednokrotnie przybyłych z bardzo daleka, żeby zobaczyć, gdzie mieszka władca Francji i jego rodzina. Wewnętrzny ciąg stanowiły sale audiencjonalne, w których rodzina królewska niczym aktorzy na scenie - codziennie odgrywała dla wybranej publiczności ten sam wystawny spektakl złożony ze scen z codziennego życia rodziny monarszej. To właśnie tutaj jadaliśmy, podejmowaliśmy gości i oddawaliśmy się rozrywkom. Te komnaty, choć także dostępne dla wielu, miały jednak swoje sekrety. Delikatne dotknięcie pokrytej adamaszkiem ściany we wskazanym miejscu powodowało otwarcie sprytnie zamaskowanych drzwi, niejednokrotnie tak niskich, że słusznego wzrostu dworzanin albo dama ze spiętrzoną koafiurą musieli się mocno pochylić, aby przez nie przejść. Za takimi
drzwiami mogła znajdować się na przykład klatka schodowa - obskurna, ale za to prowadząca do malutkich, wytwornie urządzonych pokoików. Czasami ukryte drzwi otwierały się na korytarz wiodący prosto do komnat, do których nie było wejścia z głównego holu. Nawet do głównych apartamentów państwowych, w których rezydował monarcha, można było się przedostać nie tylko wejściem paradnym, lecz także którymś z sekretnych pasaży. Perspektywa nocnej audiencji u grandpere dręczyła delfina od tygodni. Mąż czerpał radość z pochłaniania ogromnych ilości jedzenia, natomiast król swój potężny apetyt zaspokajał w ramionach kobiet. Dla Ludwika Augusta stanowiło to dodatkowe poniżenie. Jego dziadek w wieku sześćdziesięciu trzech lat wciąż był pełnym wigoru kochankiem, podczas gdy mój osiemnastoletni małżonek po trwającym prawie trzy lata związku pozostawał równie czysty i nieskalany jak w dniu narodzin. - Proszę, pójdź ze mną dziś wieczorem - wyszeptał do mnie przed rozpoczęciem coucher. Rozebraliśmy się w osobnych sypialniach, a potem czekaliśmy, leżąc w łóżkach, aż zegar wybije wpół do czwartej. Wtedy wstaliśmy i ponownie nałożyliśmy szaty, tym razem bez wieloosobowej asysty. Mnie pomagała księżna de Lamballe, Ludwikowi Augustowi monsieur Clery, jego zaufany valet de chambre, młody, ale bardzo roztropny. Ubrani, wyśliznęliśmy się z sypialń i ruszyliśmy każde z osobna do apartamentu króla. Delfin dotarł tam nieco wcześniej niż ja. Kiedy weszłam, siedział przycupnięty na skraju ogromnego łoża wypełniającego niemal całą komnatę, w której Ludwik XV oficjalnie sypiał i w której sprawował rządy. Nigdy przedtem nie byłam w niej tak późną porą. Za dnia łoże prezentowało się naprawdę majestatycznie: z ogromnym białym pióropuszem nad złoconym lambrekinem baldachimu i nakryte lśniącą brokatową kapą symbolizowało potęgę suwerena kraju, patriarchy i ojca dla swoich poddanych. Nocą, spowite ciepłym blaskiem bijącym od płonącego na kominku ognia, zdawało się promieniować zmysłowością, mocą i magią. Wystraszony delfin nie miał nawet odwagi, aby porządnie usiąść na złotoczerwonej kapie. Przepaściste łoże, w którym w przyszłości miał sypiać jako władca Francji, napełniało go panicznym strachem. Straszliwie rozczochrany, bo Clery’emu nie udało się poskromić jego bujnych brązowych włosów, w błękitnym satynowym surducie, kulił się na jego skraju, ze zdenerwowania pocąc się obficie. Przepełniona współczuciem usiadłam obok niego i ujęłam za rękę, jednak pogrążony w ponurych rozmyślaniach Ludwik August nawet tego nie zauważył. Z opuszczoną głową skubał nerwowo haft kamizelki. Obok króla stał osobisty medyk delfina, doktor Józef Maria Franciszek de Lassone, elegancki mężczyzna w binoklach. Obaj żywo o czymś dyskutowali.
- Więc jak będzie? - zapytał w pewnej chwili wyraźnie rozdrażniony Ludwik. - Mam już serdecznie dosyć listów, którymi zasypuje mnie cesarzowa Austrii. Niechże mi pan powie coś, co uspokoi jej umysł - i mój także. Monsieur Lassone, jesteśmy przecież z tego samego rocznika. Z pewnością rozumie pan, jak ważna jest ciągłość dynastii. Jeśli Ludwik August nie spłodzi dziedzica, Francja pogrąży się w chaosie. Zaczną się mnożyć frakcje - o ile już nie zawiązały się jakieś - faworyzujące któregoś z hrabiów. Ci przecież mogą mieć synów, choć hrabia Prowansji zdaje się poczynać sobie z żoną równie opieszale jak delfin z delfiną. Artois w listopadzie się żeni. Ten jest ulepiony z zupełnie innej gliny niż jego bracia. Widać, że wiele wziął po mnie. - Król rozstawił palce i zaczął obliczać. - Osiem miesięcy od teraz i dodać do tego jeszcze dziewięć. Ponad półtora roku, zanim pojawi się szansa na malutkiego księcia d’Angoulême. - Ludwik wyrzucił w górę obie ręce i potrząsnął nimi z desperacją. Jeśli wkrótce nie narodzi się dziedzic i książę Orleanu zgłosi pretensje do tronu, będziesz mnie, monsieur, leczył z apopleksji. Wcale nie miałam pewności, czy hrabiemu d’Artois spieszno do tego, by jako pierwszy z królewskich wnuków zostać ojcem. Papa król wybrał mu na żonę Marię Teresę, młodszą siostrę hrabiny Prowansji, podobno jeszcze szpetniejszą niż Maria Józefina. Zaszczyt zorganizowania uroczystości ślubnych przypadł hrabinie du Barry i byłam przekonana, że sobie przeznaczy rolę, którą powinna odgrywać królowa. Kiedy mój szwagier znajdzie się sam na sam w ciemnościach z oblubienicą, z jego przystojnej twarzy z pewnością zniknie ironiczny uśmieszek. O Marii Teresie słyszałam, że ma ostre lisie rysy, brzydką brodawkę na końcu długiego nosa, zezowate oczy i szerokie usta. A jeśli jeszcze okaże się, że ma identyczne nawyki higieniczne jak siostra... Król i monsieur Lassone zbliżyli się do łoża. Odziany od stóp do głów w czerń i biel medyk prezentował się niezwykle dystyngowanie i od razu można było poznać, że do schludności przywiązuje wielką wagę - jak przystało na kogoś jego profesji. - Dlaczego jest tu obecna Madame la Dauphine? - powiedział z wyraźnym niezadowoleniem. - To wysoce niestosowne. - Prosiłem, aby przybyła ze mną - wymamrotał delfin. Papa król wzruszył ramionami. - Może delfina zechce zaczekać za zasłoną - zaproponował doktor, wskazując składany parawan, malowany w kwietne wzory. - Czy będę badany bez ubrania? - zapytał Ludwik August wysokim przerażonym głosem. Oczy miał zamknięte, a dłonie zaciśnięte w pięści. Monsieur Lassone zapewnił go, że może pozostać w ubraniu, musi jednak się rozluźnić, tak by można było policzyć mu puls.
- Jeśli nie muszę się obnażać, moja żona tu zostanie - zadecydował delfin, klepiąc mnie po ręce. Dłoń miał chłodną i wilgotną. Monsieur Lassone obejrzał go przez lornion, zbadał mu puls, zmierzył wzrost i obwód w pasie, a następnie wspiął się na palce i zajrzał mu w oczy. Podczas tych oględzin Ludwik August przez cały czas wstrzymywał oddech. - Oczy krótkowzroczne, ale nie zreumatyzowane - zawyrokował medyk, zwracając się do króla. - Przynajmniej mamy pewność, że Monsieur le Dauphin dostrzega żonę. Zaczęła się dyskusja na temat codziennych zajęć delfina i jego nieposkromionego apetytu. Słuchałam z uwagą, wiedząc, że maman zażąda szczegółowego sprawozdania. Zdaniem monsieur Lassone’a apatia delfina brała się z nadwerężania sił podczas łowów i wytężonej fizycznej pracy oraz z nadmiernego obciążania żołądka, przede wszystkim słodyczami. - Po wzmożonym wysiłku brakuje mu ognia w lędźwiach potrzebnego do wypełnienia małżeńskiego obowiązku - zakończył. - Chciałbym umrzeć - szepnął mi delfin prosto do ucha. Nigdy jeszcze nie widziałam, by był tak przygnębiony. Oczy miał wilgotne i co chwila poruszał grdyką, przełykając łzy dławiące go w gardle. - Oni nie mają pojęcia, jak to jest czuć się tak, jak ja w tej chwili. Słuchać, jak dyskutuje się o mnie, zupełnie jakby nie było mnie w pokoju albo - co jeszcze gorsze - jakbym był, ale moje odczucia wcale się nie liczyły. Król gestem nakazał mu wstać. - No więc tak, mój chłopcze. Diagnoza monsieur Lassone’a wydaje mi się w pełni zasadna. A co ty sam masz do powiedzenia w tej sprawie? - Lubię jeść - zaczął Ludwik August obronnym tonem. - Mów głośniej - zażądał król. - Rzecz jest naprawdę poważna - tłumaczył coraz bardziej zdenerwowany. - Los Francji, podobnie jak miecz Damoklesa, zawisł na niezmiernie cienkim włosie. Zamknij oczy i wyobraź sobie tłumy wiwatujące: Vive le roi Stanislaw Xavier, le cidevant comte de Provence. Albo też wznoszące okrzyki: Vive le roi Charles Philippe, le cidevant comte d’Artois, jeśli tamtego przedwcześnie zabierze choroba. A jeśli los sprawi, że obaj twoi bracia umrą młodo? Czy chcesz, żeby dziedzicem tronu został syn jednej z tych szpetnych Sabaudek? A może wolałbyś jako swojego następcę kogoś z domu orleańskiego? Na przykład syna ładnej małej księżnej de Chartres? - Lubię jeść - powtórzył Ludwik August. - Lubię jeździć konno i polować. Lubię budować meble i zamki według wskazówek monsieur Gamaina. - To wszystko ci się chwali - odparł król. - Jeśli jednak twoje ulubione zajęcia
stanowią przeszkodę w uczynieniu tego, czego wymaga od ciebie wiek i racja stanu, będziesz musiał z nich zrezygnować. - Na jak długo? - zapytał delfin, wyraźnie przestraszony. Ludwik XV zerknął na mnie. - Dopóki Madame la Dauphine nie zaokrągli się brzuch. - Odwrócił się do medyka. Czy to słuszne postanowienie, monsieur Lassone? - Doktor skłonił głowę. - Jestem pewien, że Jej Cesarska Wysokość Maria Teresa również je pochwali - zakończył monarcha, patrząc mi prosto w oczy. Milczałam. W obecności papy króla zawsze czułam się bardziej dzieckiem niż kobietą. Bliskość wielkiego łoża, którego symbolika zdawała się kpić z moich małżeńskich niepowodzeń, napełniała mnie przedziwnym lękiem. Jeszcze tego brakowało, żeby do monarszej sypialni wtargnął teraz najpotężniejszy z ministrów, diuk d’Aiguillon, i obwieścił swój triumf, a zaraz za nim ta okropna du Barry. Wyobraziłam sobie, jak staje obok łoża i radzi Ludwikowi, by odesłał nic nie wartą Autrichienne z powrotem za granicę. To ona się nie sprawdziła, bo przecież niepodobna, aby wina za małżeńskie niepowodzenie leżała po stronie wnuka Jego Majestatu. Ludwik August zaszurał nogami i zapatrzył się ponuro w diamentowe sprzączki przy trzewikach. - To nie jedzenie ani też jazda konna - wyszeptał. - Oho - zawołał król z udanym zdumieniem. - Czyżbyś znał się lepiej na tych sprawach niż królewski medyk? Polano na kominku wystrzeliło snopem iskier. Jedna ze świec zaskwierczała i zgasła. W tej chwili delfin przypominał mi starego psa, odpędzonego kopniakiem od stołu, z którego usiłował skraść jakieś resztki. - To nie z powodu wyczerpania nie jestem zdolny do... do wypełnienia małżeńskiego obowiązku - odezwał się po długiej chwili milczenia. - Moja żona jest urocza, papo królu. Kocham ją, ale potrzebuję więcej czasu, aby przezwyciężyć nieśmiałość. - Twarz miał zaczerwienioną z zażenowania. Moje ciało przeszył nagły dreszcz. Nie był to jednak strach, tylko ogromne, przeogromne zdumienie. Siedząc na skraju przepastnego łoża przylgnęłam wargami do ciepłego, spłonionego policzka mojego męża. Kochał mnie? Dlaczego nigdy mi tego nie powiedział?
28 Czerwiec 1773 Odkąd przybyłam do Wersalu, błagałam papę króla, aby wolno było delfinowi i mnie pojechać z oficjalną wizytą do Paryża, jednak w odpowiedzi słyszałam zawsze zdecydowane „nie’!. Prosiłam nawet Mesdames Tantes o wstawienie się za mną do ojca, rozmawiałam też o tej sprawie z hrabią de Mercy. - Czyżby grandpere obawiał się, że delfin i ja zostaniemy przyjęci w stolicy ze zbyt wielkim entuzjazmem? - żartowałam. Coraz częściej zdarzało mi się słyszeć, jak sprzedawcy krążący po pałacowych dziedzińcach i korytarzach, oczekujący audiencji petenci czy złośliwi dworzanie mówią, że Ludwik XV już dawno przestał być dla paryżan le BienAime. Od czasu, kiedy przybyłam do Francji, minęły trzy lata i łuski spadły mi z oczu. Początkowo traktowałam papę króla z szacunkiem i wdzięcznością; był wysoki i przystojny, miał szlachetny profil, więc dla naiwnej czternastolatki stanowił prawdziwe uosobienie królewskości. Teraz jednak miałam lat siedemnaście i w znacznym stopniu przesiąkłam zblazowaną, cyniczną atmosferą dworu. Przedłużająca się scysja o publiczne uznanie madame du Barry pozwoliła mi zobaczyć papę króla takim, jakim był naprawdę: próżnym, samolubnym, pozbawionym kośćca moralnego. Myślę, że Ludwik coraz częściej odczuwał na karku zimny powiew śmierci - zwyczaj nakazywał, aby królewski następca zaprezentował się paryżanom jeszcze za życia panującego monarchy - ponieważ w końcu ustąpił i naznaczył dzień ósmego czerwca dniem naszej joyeuse entrée, pierwszej formalnej wizyty delfina i delfiny w stolicy. Mąż bardzo się z tego ucieszył, a ja wraz ze szwagrami uknułam sprytny plan. Wjazd do Paryża miał być wspaniałym wydarzeniem, ale czy nie sprawiłoby nam większej radości, gdybyśmy najpierw odwiedzili miasto incognito? Moglibyśmy wówczas zobaczyć znacznie więcej niż tylko bezpośrednie otoczenie Palais Royal i Opery! Po ósmym czerwca taki wypad stanie się niemożliwy, bo wszyscy będą wiedzieli, jak wyglądamy. Organizacją potajemnej eskapady zajął się hrabia d’Artois, obdarzony najbardziej awanturniczą żyłką z rodzeństwa (pod tym względem był podobny do mnie). Pierwszego czerwca 1773 roku, dwie godziny po zachodzie słońca, nasza piątka - ja, delfin, obaj bracia Ludwika Augusta i hrabina Prowansji - założyła wielkie czarne domina i naciągnęła na głowy
kaptury. Maria Józefina i ja trochę się obawiałyśmy o nasze wysokie koafiury, ale perspektywa wymknięcia się ukradkiem do stolicy wygrała z próżnością. Przekupiony obietnicą butelki cesarskiego tokaju stangret zasiadł na koźle nieoznaczonej cyfrą Burbonów karety i ruszyliśmy. Od Paryża dzieliło nas szesnaście kilometrów wyboistej drogi noszącej nazwę Królewskiego Traktu. Kiedy minęliśmy bramy miasta, towarzyszący nam lokaje zapalili pochodnie i ruszyli pieszo przed powozem, prowadząc nas przez ciemny labirynt wąskich uliczek. Odsunęłam zasłony i zbliżyłam twarz do szyby. Spodziewałam się widoku imponujących budowli stojących wzdłuż szerokich brukowanych allées, podobnych do naszych ulic w Wiedniu. Zobaczyłam wąskie pochylone domki, wspierające się jeden na drugim niczym pijani marynarze podczas admiralskiej inspekcji. Nasz powóz niemal natychmiast utknął w błocie, zalegającym dosłownie wszędzie. W porównaniu ze smrodem bijącym z każdego zaułka cuchnące zastarzałą uryną korytarze pałacu wersalskiego nagle wydały mi się wonne niczym ogród w maju. - Jesteście pewni, że to Paryż? - jęczałam, zatykając nos, podczas gdy ekscytacja przygodą walczyła we mnie z odrazą. Lokaje, wyraźnie niezadowoleni, że przypadła im w udziale tak brudna i obmierzła robota, wyciągnęli nasz powóz z błota i mogliśmy ruszyć dalej. Po przejechaniu wąskiego mostu prowadzącego na Ile de la Cité, znaleźliśmy się na sporej wielkości placu przed katedrą NotreDame, zastawionym kramami, w których można było kupić dosłownie wszystko, od wstążek i koronek po polityczne pamflety. Mimo późnej pory ruch panował tu równie wielki jak na wersalskim Cour Royale. Studenci grzebali w wyłożonych księgach, kobiety sprzedawały garnki i różne gliniane naczynia, w klatkach popiskiwały żywe kurczęta. W pewnej chwili nasz powóz minęła młoda kobieta uginająca się pod ciężarem ogromnego wiklinowego kosza, który miała umocowany na plecach. - Ostrygi, świeże ostrygi - wykrzykiwała, zachwalając swój towar. - Ostrygi? - ożywił się delfin i natychmiast zastukał w dach karety złoconą gałką laski. - Zatrzymać się! Stangret zatrzymał konie, a lokaje opuścili schodki i otworzyli drzwi. Hrabina Prowansji i ja wysiadłyśmy jako pierwsze - prosto w błotnistą kałużę! Zaczęłam chichotać jak szalona. - Co ja teraz powiem Madame Etykiecie? Pięć złotych luidorów dla tego, kto wymyśli najbardziej wiarygodną historyjkę usprawiedliwiającą opłakany stan mojej sukni. Hrabia d’Artois żartobliwie poklepał mnie po plecach.
- Przyjmuję wezwanie, madame. - Jeśli będziesz bez namysłu przyjmował każdy zakład, pewnego dnia zostaniesz bankrutem - moralizatorskim tonem pouczył go starszy brat. - Papa król pospłaca moje długi. - Po śmierci papy króla ja z pewnością ich nie ureguluję - nie ustawał mój mąż. - Delfin traktuje wszystko zbyt poważnie - wtrącił hrabia Prowansji. - Czy opowiadałem wam, jak kiedyś - wiele lat temu - dał odprawę nauczycielowi konnej jazdy? Nie czekając na naszą odpowiedź, mówił dalej: - Siedział na końskim grzbiecie jak ostatnia łamaga, aż przykro było patrzeć, więc masztalerz zaczął go pouczać: „Monsieur le Dauphin, czyżbyś nie wiedział, że książę, którego przeznaczeniem jest zostać wielkim monarchą, musi umieć trzymać się w siodle?”. Na to mój brat mocniej naciągnął kapelusz na czoło i odparł: „Nie, o tym nie wiedziałam. Wiadomo mi tylko, że wielki monarcha musi rządzić sprawiedliwie i dbać o poddanych”. Koniuszy i ja zdrowo się wtedy uśmialiśmy. - To wcale nie było śmieszne - obruszył się delfin. - Powiedziałem przecież prawdę. Zresztą obecnie nikt nie mógłby mi zarzucić, że jeżdżę konno jak łamaga - dokończył z ponurą miną. - Och, przestań, mon cheń Nie bądź sztywny niczym... niczym kołek tkwiący w błocie - powiedziałam, spoglądając na umazane burą mazią satynowe pantofelki. Obaj bracia delfina zaśmiali się hałaśliwie, a hrabina Prowansji zachichotała nerwowo pod osłoną wachlarza. Ludwik August przywołał sprzedawczynię ostryg. - Ile za dwa tuziny? - zapytał, wyciągając z kieszeni domina aksamitną sakiewkę ozdobioną jego inicjałami. Jęknęłam cichutko. Jeszcze chwila, a z powodu nieposkromionego apetytu mojego męża zostaniemy zdemaskowani. Na szczęście sprzedawczyni, której oczy na widok pieniędzy zrobiły się równie okrągłe jak złota moneta na wyciągniętej dłoni delfina, nie zorientowała się w niczym. Zresztą jak miałaby nas rozpoznać. Przecież to nie profil delfina widniał na monecie, a otyłych dworaków z wypchaną sakiewką, okrytych ciemną opończą z kapturem, widziała pewnie nieraz. Nie mając w co zabrać zakupu, delfin musiał prosić o pomoc braci. Zaczęliśmy żartować, że teraz będziemy musieli się także tłumaczyć, dlaczego trój rożne kapelusze obu hrabiów śmierdzą ostrygami i solanką. Delfina tak to rozbawiło, że wybuchnął gromkim śmiechem, który odbił się echem od kamiennej fasady katedry. Nas bardziej rozweselił jego widok - z szeroko rozdziawionymi ustami Ludwik August wyglądał zupełnie jak jeden z kamiennych maszkaronów nad jego głową.
Obchodząc powoli plac, zatrzymaliśmy się na chwilę przy kataryniarzu z małpką ubraną w jedwabny surducik, kamizelkę i krawacik. - Nie uważacie, że wygląda dokładnie jak diuk de la Vauguyon? - zawołałam, kiedy zwierzątko wskoczyło mi na ramię. - Założę się jednak, że jest od niego znacznie mądrzejsza. Kilka kroków dalej jakiś mężczyzna z twarzą ucharakteryzowaną na pierrota przeciskał się przez tłum na szczudłach, z góry nadzorując swojego wspólnika, drobnego złodziejaszka, który mógł mieć najwyżej dziesięć albo jedenaście lat. W cieniu katedry gnieździli się włóczędzy, niektórzy bosi i w łachmanach. Podobnych zdarzało mi się widywać nawet w pałacu. Za użebrane grosze wypożyczali od straganiarzy przy bramie stosowne nakrycia głowy i potem wędrowali korytarzami château. Czasami przysypiali w jakichś zakamarkach, jednak strażnikom ze spanielami bardzo szybko udawało się ich wytropić. Ominęliśmy wielką kałużę i ruszyliśmy dalej. Młodziutkie bliźniaczki zachwalały pokazy latarni magicznej. - Czarodziejskie obrazki! Do obejrzenia za jedno sou - wołały. Ich magiczne latarnie były prostymi, oświetlonymi pojedynczą świeczką pudełkami, z wymalowanymi w środku scenkami pastoralnymi czy egzotycznymi krajobrazami, jednak hrabina i ja czym prędzej rozsupłałyśmy sakiewki. W teatrze czy w operze zobaczyłybyśmy znacznie efektowniejsze pokazy, jednak bez reszty poddałyśmy się barwnej beztroskiej atmosferze miasta, dla nas równie obcej i osobliwej, jak dla paryżan pałac. Spódnice miałyśmy uszargane niemal do kolan i już wyobrażałyśmy sobie, ile czasu zajmie nam wytłumaczenie się naszym dames d’honneur. Dzwony kościelne wybiły jedenastą i tłum powoli się przerzedzał. Mały złodziejaszek uparcie krążył wokół nas, niczym pies szukający miejsca, w którym mógłby się załatwić, albo drapieżny ptak polujący na ofiarę. Mój mąż, najostrożniejszy z nas wszystkich, pociągnął mnie za okrycie. - Pora wracać - powiedział. Zbierając w garść brudne zwoje jedwabiu, hrabina Prowansji i ja wsiadłyśmy do powozu. Bracia Burbonowie od razu wyciągnęli nożyki i zabrali się do otwierania ostryg. Ruszyliśmy w stronę Wersalu, uwożąc ze sobą zapachy Paryża i co chwila wybuchając śmiechem. Oczywiście poprzysięgliśmy sobie nigdy nikomu nie zdradzić naszej eskapady. Brawurowałam, ale w głębi duszy trochę bałam się reprymendy hrabiny de Noailles za złamanie tysiąca nakazów protokołu i zniszczenie sukni. Na szczęście Madame Etykieta udała się na spoczynek, zanim wróciliśmy do pałacu. Przy pomocy wiernej księżnej de Lamballe szybko zrzuciłam z siebie powalaną odzież, upychając każdą sztukę w innym kącie i planując
niepostrzeżenie pozbyć się ich jak najprędzej. Nasza potajemna wyprawa stanowiła wstęp do prawdziwej joyeuse entrée. Ósmego czerwca, dokładnie o godzinie jedenastej rano, odezwały się wszystkie armaty na dziedzińcu wielkiego więzienia zwanego Bastylią, jak również te stojące przed Hôtel de Ville, czyli ratuszem, obwieszczając nasze przybycie. Na schodach ratusza czekał gubernator Paryża, diuk de Brissac, który wręczył nam klucze do miasta. Cudowne słońce! Błękitne niebo bez jednej chmurki! Powietrze pachnące świeżością! Dźwięki muzyki i radosne głosy dookoła. Starannie pozamiatane ulice bez śladów błota. Na widok tłumów, które wyległy, aby nas powitać, odwróciłam się do delfina i zawołałam głośno. - Mon Dieu, ileż tu ludzi! Z ulic zniknęli żebracy i łachmaniarze, wszędzie widać było wyłącznie zażywnych mieszczan, wystrojonych niczym na wielkie święto. Fartuchy straganiarek lśniły nieskazitelną bielą, z balkonów domów zwisały girlandy kwiatów i wstążek, tysiące osób stały głowa przy głowie, wypatrując naszego widoku. Wiele przyszło zapewne jeszcze przed świtem, żeby zająć lepsze miejsce, ale dzięki zapobiegliwości handlarek nikt nie został pozbawiony śniadania. Wśród tłumu krążyły przedsiębiorcze kobiety z parującymi imbrykami, za dwa sous oferując café au lait. - Vive le dauphin, vive la dauphine! - brzmiały okrzyki. Nikt nie zawołał: „Vive le roi”, co było nawet bardziej wymowne niż głośnie szyderstwa. Studenci podrzucali w górę czapki, dzieci obsypywały nas kwiatami. Robotnicy stali obok kupców, mieszczanie obok arystokratów, czeladnicy obok mistrzów rzemiosła, zupełnie jakby wszystkie paryskie szpitale, klasztory, sklepy, warsztaty i domostwa wypuściły swoich mieszkańców i rezydentów na ulice. - Madame la Dauphine! - zawołała z tłumu jakaś kobieta. Odwróciłam się i zobaczyłam zakonnicę w przekrzywionym kornecie, machającą do mnie obiema rękami. Znałam ją. Była to przeorysza HôtelDieu, szpitala, który niedawno został strawiony przez pożar. Ogień pochłonął wówczas wiele istnień ludzkich. Na mój znak strażnicy utorowali jej drogę do mnie. - Niech ci Bóg błogosławi - zawołała, gnąc się przede mną w ukłonie. Podjęłam ją pod ramiona i ucałowałam w oba policzki. - Czy wiesz, pani, że byłaś jedyną z rodziny królewskiej, która sięgnęła do prywatnej sakiewki i obdarowała nas donacją? - szepnęła. - Jakże mogłabym postąpić inaczej - odpowiedziałam, myśląc z goryczą, że żaden z moich burbońskich krewniaków, nie wyłączając delfina, nie zdobył się na podobny gest.
Stojący na stopniach katedry arcybiskup przywitał nas z rozpostartymi ramionami. Uśmiechnęłam się ukradkiem na wspomnienie naszej nocnej przygody z poprzedniego tygodnia. O arcybiskupie słyszałam same dobre rzeczy - że jest uczciwym chrześcijaninem i prawdziwym sługą bożym. Od razu przypomniałam sobie innego księcia Kościoła, witającego mnie na stopniach katedry strasburskiej, kiedy zdążyłam postawić stopę na ziemi francuskiej. Nadskakujący mi biskup koadiutor, mój odległy krewny, książę de Rohan, był faworytem hrabiny du Barry. Za jej namową papa król uczynił go swoim ambasadorem w Austrii, odwołując markiza de Durfort. Maman była oburzona tą zmianą. Książę de Rohan nigdy nie powiedział dobrego słowa o Habsburgach, a o cesarzowej wyrażał się wręcz obraźliwie. W obecności maîtresse en titre ośmielił się nawet powtórzyć historyjkę opowiadaną przez Fryderyka Wielkiego po podziale Polski, który miał miejsce w sierpniu 1772 roku. „Diabeł” skomentował wówczas, że moja matka w jednej ręce trzymała chusteczkę, którą ocierała łzy wylewane z żalu nad tą nieszczęsną krainą, a w drugiej miecz, którym wygrażała Polakom. Weszliśmy do katedry, aby wysłuchać mszy. Wnętrze zaskoczyło mnie całkowicie. Strzelisty gotyk, tak odmienny od naszych wiedeńskich kościołów - prawdziwa koronka wykuta w kamieniu. Promienie słońca przesączały się przez barwne witraże, oblewając nawę kolorowym blaskiem, pełnym rozmigotanych plamek. Kiedy wyszliśmy z kościoła, na placu było jeszcze więcej ludzi niż przedtem. Kroczyłam wśród nich z oczami błyszczącymi szczęściem. - Jaka piękna - słyszałam zewsząd pochwały dla mojej urody. - Jaki on miły i łagodny - powtarzano na widok delfina. Moje serce było przepełnione miłością. Delfin także promieniał. Jego przemowa do tłumu, w której obiecywał, że gdy nadejdzie czas, będzie godnym i sprawiedliwym sternikiem państwowej nawy, była władcza i dobrotliwa zarazem. Nawet hrabia de Mercy był poruszony zgotowanym nam przyjęciem, gdyż jego zwykle zblazowane oczy dziwnie powilgotniały. Wiedząc, że zdobycie miłości moich poddanych ważne jest nie tylko dla Burbonów, ale też dla Austriaków, ujęłam go pod ramię. - Obiecuję popełnić tak mało błędów, jak tylko potrafię. A jeśli już jakiś mi się przydarzy, od razu się do niego przyznam - powiedziałam. Obiad jedliśmy w pałacu Tuileries, podobnie jak podczas grands couverts w Wersalu także na oczach publiczności. Tym razem jednak przywilej oglądania posilających się członków rodziny monarszej nie był zarezerwowany wyłącznie dla osób szlacheckiego pochodzenia. Do stołu zasiadło z nami pięćdziesiąt straganiarek z paryskiego targu, wśród nich sprzedawczynie ryb i serów. Kiedy uczta dobiegła końca, delfin i ja podziękowaliśmy im
wszystkim za wspólnie spożyty posiłek. Kobiety podziwiały moje klejnoty i uczesanie, ostrożnie dotykały fałd spódnicy, niczym kupcy tekstylni rozcierały w palcach szeleszczący jedwab. Pełna zachwytu, zaraz po powrocie do Wersalu usiadłam przy sekretarzyku, żeby napisać do maman. Ten dzień zapamiętam na całe życie. Kiedy jechaliśmy do Tuileries, tłum był ta\ wielbi, że nasz powóz utknął na trzy kwadranse, a po powrocie ze spaceru staliśmy jeszcze przez pól godziny na otwartym tarasie, pozdrawiając zgromadzonych, którzy nie chcieli pozwolić nam odejść. Jakie to szczęście z taką łatwością zdobyć miłość całego ludu. Szerokie uśmiechy na wszystkich twarzach poruszyły mnie do głębi. Oddano nam wszelkie możliwe honory - lecz to nie z ich powodu byłam taka szczęsiiwa. Bardziej niż proklamacje, przemowy i wstęgi moje serce poruszyła miłość i serdecznosć tych biednych ludzi, którzy mimo gnębiących ich podatków okazywali nam swoje uwielbienie, szlochając z radości na nasz widok wszystkich twarzach poruszyły mnie do głębi.
29 Październik 1773 - Zaczekaj, nie tak... o, tutaj. - Delfin i ja miotaliśmy się między nieskazitelnie białymi prześcieradłami. Przesunęłam nieco biodra, tak aby nasze intymne części zetknęły się ze sobą. Ludwik August wycelował we mnie swoją męskość. - Au! Chciał się zsunąć, ale zamknęłam go w uścisku ramion i zatrzymałam na sobie. - Przecież nawet cię nie dotknęłam tam na dole. - Wiem, ale... to boli. - Westchnął ciężko. - Nie potrafię tego wytłumaczyć. - Mon cher, tak mi przykro - powiedziałam, bliska łez. Dlaczego coś, co podobno miało sprawiać radość, u niego powodowało uczucie przykrości i dyskomfortu? - Czy ten ból to przeze mnie? - Nie, nie przez ciebie. To coś we mnie samym. Nie rozumiem. Przecież ja chcę dodał z bolesnym jękiem. - Chcesz czy musisz? - zapytałam, choć bardzo lękałam się odpowiedzi. - Chcę. Jesteś piękna, Toinette. - Naprawdę? - Moje oczy wypełniły się łzami. Jeszcze mocniej objęłam go ramionami, choć swoim ciężarem boleśnie przygniatał mi żebra. Ośmielona jego słowami, zaczerpnęłam głęboko powietrza. - Pamiętasz ten wieczór, kiedy bada! cię monsieur Lassone? Powiedziałeś wtedy papie królowi, że mnie kochasz. Czy to prawda? W ciszy, jaka nagle zapadła, słyszałam niespokojne bicie naszych serc. Wreszcie Ludwik August przemówił pełnym niedowierzania głosem. - Czyżbyś w to wątpiła? Teraz ja milczałam. Moja szczera odpowiedź musiałaby brzmieć: chyba tak. - Prawdziwie cię kocham, Antoinette - podjął delfin po krótkiej chwili. - Kocham, a jeszcze bardziej szanuję. W moim sercu rozszalała się radość. W głowie miałam prawdziwą galopadę myśli. Przedtem nie wierzyłam, żeby kochał mnie naprawdę, uważałam go za niezdolnego do miłości. Teraz poczułam wstyd, że tak go oceniałam. Ludwik August po prostu nie był wylewny. Kiedy powiedział królowi, że mnie kocha, szczerze mnie wzruszył, ale po tym
wyznaniu, stanowiącym tłumaczenie się przed dziadkiem, nigdy nie dał mi dowodu swojego uczucia do mnie. Byłam delfiną, więc należało mi się poważanie. Kiedy przechodziłam, mężczyźni odkrywali głowy i gięli się w ukłonach, a kobiety wykonywały głęboki dyg. Z prawdziwym szacunkiem miało to jednak niewiele wspólnego. Większość dworzan przestała szanować króla. Mnie do tej pory nikt szacunkiem nie darzył. Maman mnie kochała, ale jednocześnie lekceważyła. Tak, dar poszanowania, jaki otrzymałam od delfina, znaczył może nawet więcej niż jego miłość do mnie. - Nie wiedziałam o tym, Ludwiku - szepnęłam. - Nigdy mi nie mówiłeś, że mnie szanujesz. - To, że nie mówiłem, nie oznacza jeszcze, że tak nie czuję. Au! - Co się stało? - zaniepokoiłam się, tuląc go do siebie. - Nie rób tak. Tylko pogarszasz sprawę. - Kiedy cię obejmuję? Ludwiku! Z ustami wykrzywionymi bólem delfin przetoczył się na plecy, skulonymi dłońmi osłaniając swoją męskość. W oczach błyszczały mu łzy. Poczułam się straszliwie upokorzona. Co za poniżenie - dla mnie, dla niego. Coś lepkiego i wilgotnego spływało mi - Pamiętasz ten wieczór, kiedy badał cię monsieur Lassone? Powiedziałeś wtedy papie królowi, że mnie kochasz. Czy to prawda? W ciszy, jaka nagle zapadła, słyszałam niespokojne bicie naszych serc. Wreszcie Ludwik August przemówił pełnym niedowierzania głosem. - Czyżbyś w to wątpiła? Teraz ja milczałam. Moja szczera odpowiedź musiałaby brzmieć: chyba tak. - Prawdziwie cię kocham, Antoinette - podjął delfin po krótkiej chwili. - Kocham, a jeszcze bardziej szanuję. W moim sercu rozszalała się radość. W głowie miałam prawdziwą galopadę myśli. Przedtem nie wierzyłam, żeby kochał mnie naprawdę, uważałam go za niezdolnego do miłości. Teraz poczułam wstyd, że tak go oceniałam. Ludwik August po prostu nie był wylewny. Kiedy powiedział królowi, że mnie kocha, szczerze mnie wzruszył, ale po tym wyznaniu, stanowiącym tłumaczenie się przed dziadkiem, nigdy nie dał mi dowodu swojego uczucia do mnie. Byłam delfiną, więc należało mi się poważanie. Kiedy przechodziłam, mężczyźni odkrywali głowy i gięli się w ukłonach, a kobiety wykonywały głęboki dyg. Z prawdziwym szacunkiem miało to jednak niewiele wspólnego. Większość dworzan przestała szanować
króla. Mnie do tej pory nikt szacunkiem nie darzył. Maman mnie kochała, ale jednocześnie lekceważyła. Tak, dar poszanowania, jaki otrzymałam od delfina, znaczył może nawet więcej niż jego miłość do mnie. - Nie wiedziałam o tym, Ludwiku - szepnęłam. - Nigdy mi nie mówiłeś, że mnie szanujesz. - To, że nie mówiłem, nie oznacza jeszcze, że tak nie czuję. Au! - Co się stało? - zaniepokoiłam się, tuląc go do siebie. - Nie rób tak. Tylko pogarszasz sprawę. - Kiedy cię obejmuję? Ludwiku! Z ustami wykrzywionymi bólem delfin przetoczył się na plecy, skulonymi dłońmi osłaniając swoją męskość. W oczach błyszczały mu łzy. Poczułam się straszliwie upokorzona. Co za poniżenie - dla mnie, dla niego. Coś lepkiego i wilgotnego spływało mi po udach, znacząc koszulę nocną i prześcieradło. Przesunęłam się na skraj łóżka, żeby nie leżeć pośladkami na mokrej plamie. Z samego rana pokojówki wymienią wieść o śladach na pościeli na kolejną złotą monetę. W chwilę później w sypialni rozległo się chrapanie, oznaczające, że Ludwik August zapadł w kamienny sen. Ja długo jeszcze leżałam z otwartymi oczami, dręczona poczuciem pustki. Drugiego listopada 1773 roku obchodziłam osiemnaste urodziny. Stanęłam przed lustrem. Płaska, lekko kanciasta sylwetka z czasów przybycia do Francji gdzieś zniknęła, a w jej miejsce - Gott sei dank}* - pojawiły się łagodne krzywizny pęczniejących piersi i prawdziwie kobiecych bioder. Jeszcze chwila, a po poczwarce nie zostanie ani śladu. * Bogu dzięki! Z nową figurą przyszły też nowe doznania. Zaczęłam zauważać wpatrzone we mnie z podziwem oczy, zwłaszcza kiedy spoglądały na mnie z przystojnej twarzy. Do tej pory flirt na wersalskim dworze podniesiony do rangi sztuki - nie robił na mnie wrażenia. Teraz co chwila czerwieniłam się po korzonki włosów. Moja nowa szwagierka, Maria Teresa hrabina d’Artois, żona młodszego brata delfina, skomentowała (i to przy wszystkich!), że kiedy na moich cercles pojawiają się urodziwi dworzanie, nie muszę wcale używać różu. Ośmieliła się nawet posunąć jeszcze dalej powiedziała, że skoro delfin nie potrafi zaspokoić żaru moich lędźwi, powinnam wziąć sobie kochanka. Łatwo jej było triumfować. Jej przystojnemu, czarującemu mężowi udało się przezwyciężyć awersję do jej szpetoty już podczas nocy poślubnej. Omal jej nie spoliczkowałam, słysząc tę bezwstydną uwagę. Nieuczciwość małżeńska
stanowiła kwintesencję wszystkiego, czym pogardzałam; gdybym uległa, czyniłoby mnie to nie lepszą niż madame du Barry. Zresztą nawet gdyby w mojej naturze leżała rozwiązłość (a z całą pewnością nie leżała), nie mogłoby być mowy o innych mężczyznach, dopóki nie urodziłabym delfinowi syna. Nigdy nie dopuściłabym do tego, aby ktoś kwestionował ojcostwo dziedzica tronu! Gdybym nie pozostała cnotliwa, odesłano by mnie do Austrii, a kruchy rozejm łączący moją ojczyznę z Francją ległby w gruzach, zniweczony przez jeden nierozważny postępek. Ale czystość też niosła ze sobą zagrożenie. W oczach Kościoła katolickiego bezpłodność była równie wielkim grzechem jak cudzołóstwo.
30 Styczeń 1774 Od pół roku oddawałam się nowej namiętności, oczywiście za wiedzą delfina. Pochlebstwa i uwielbienie ze strony poddanych, których posmakowałam podczas naszej joyeuse entrée, stały się dla mnie eliksirem, bez którego nie potrafiłam się obejść, ambrozją osładzającą gorycz małżeńskich niepowodzeń. Pragnąc zapomnieć choćby na kilka godzin, jak rzadko mój mąż pragnął dotykać mojego ciała, kilka razy w tygodniu pozwalałam paryżanom muskać moją duszę. Bywałam w operze, gdzie dawałam się ponosić dźwiękom kunsztownych arii, rozkoszowałam się anonimowością niezliczonych bali maskowych. Śmiertelnie bojąc się nudy, wyszukiwałam sobie coraz to nowe rozrywki. W Wersalu całymi nocami grywałam w lancknechta, a w ciągu dnia wraz z braćmi delfina i ich żonami zabawiałam się w teatr amatorski. Z Ludwikiem Augustem jako jedynym widzem urządzaliśmy przedstawienia w jego apartamencie na antresoli. Była tam bardzo sprytnie urządzona scena, dająca się składać i chować w ścianie, dzięki czemu nikt, łącznie z papą królem, nie miał pojęcia, czym się zabawiamy. Hrabia Prowansji okazał się bardzo utalentowanym aktorem. Gruby, dowcipny, łysiejący (z powodu dolegliwości skórnych w wieku szesnastu lat stracił większość włosów), był po prostu wymarzonym Tartuffe’em. Starszy z braci delfina uwielbiał się stroić, więc z upodobaniem wyszukiwał dla siebie coraz to nowe przebrania. Z kolei hrabia d’Artois, również obdarzony niemałym talentem, doskonale wypadał w rolach omdlewających z miłości amantów i pląsających z gracją tancerzy. Ja najchętniej wcielałam się w pokojówki albo pasterki, szczęśliwa, że nie muszę zakładać ciężkich, sztywnych sukien. Udawanie, że jestem kimś innym niż w rzeczywistości, sprawiało mi wielką radość. Ale jeden tylko delfin w charakterze widza, to było dla mnie za mało. Pragnęłam większej widowni. Doskonałą namiastkę teatru stanowiły urządzane w Paryżu bale maskowe. Ludwik August nie lubił na nich bywać. Święcie wierzył w ludowe porzekadło o korzyściach płynących z wczesnego kładzenia się spać i wstawania o brzasku, więc gdy tylko zegar wybijał dziesiątą wieczorem, zaczynał ostentacyjnie ziewać. Jeździłam więc do stolicy w towarzystwie wybranych dam dworu. Nawet w szerokich spódnicach w eleganckiej szklanej karocy mogłyśmy rozsiąść się wygodnie we trzy czy we cztery. W niedzielę trzydziestego stycznia 1774 roku odbyła się premiera Armidy
Sacchiniego, a po niej wielki bal w operze. Na tę okazję wybrałam srebrzystoróżową suknię, z kaskadą koronek z Chantilly przy rękawach, pięknie podkreślającą kształt rąk. We włosach miałam diamenty i pęk strusich piór, a w dłoniach trzymałam długą rączkę maseczki i lornion. Skłonna do ożywionej gestykulacji, musiałam się bardzo pilnować, żeby przypadkiem nie odsłonić twarzy. W asyście dam przechadzałam się po zatłoczonym salonie, pozdrawiając gości uprzejmymi skinieniami głowy. Byłam delfiną, więc nie mogłam dygać przed nikim, jednak nie sądziłam, aby ktokolwiek zwrócił na to uwagę. Pomieszczenie było okropnie duszne, gdyż w obawie przed styczniowym mrozem szczelnie pozamykano wszystkie okna. - Zamieńmy się maseczkami, madame - szepnęła mi do ucha księżna de Lamballe. Jeśli zechcesz się napić lemoniady, będzie ci trudno utrzymać jednocześnie rączkę maski i pucharek. - Vous avez raison* - zgodziłam się chętnie. Skryte za złoconą kolumną, pospiesznie dokonałyśmy zamiany. * Ma pani rację. Muzyka sama podrywała do tańca. Tak bardzo pragnęłam, aby ktoś mnie zaprosił. Wokół nas wirowały rozbawione pary; woń pachnideł mieszała się z nieznośnym odorem pomady do włosów i potu. - Wyglądasz, pani, na spragnioną - usłyszałam nagle. Odwróciłam się. Jakiś wysoki mężczyzna (wzrostem dorównujący delfinowi, ale znacznie od niego szczuplejszy) wyciągał w moją stronę napełniony winem kieliszek. - Bardzo dziękuję, monsieur, ale... ja nie pijam wina... przepraszam - wydukałam. Nieznajomy uśmiechnął się ciepło. - Może więc lemoniadę. - W drugiej ręce trzymał pucharek pełen złocistego płynu. Przyjęłam go z wdzięcznością i podniosłam do ust, od razu wychylając połowę zawartości. - Merci, monsieur. Byłam naprawdę spragniona, a pan okazałeś się moim dobrym Samarytaninem. Nieznajomy strzelił obcasami niczym żołnierz na służbie. - Ratowanie damy w opresji to dla mnie zaszczyt. Zaczęłam się śmiać. - Czy zawsze traktuje pan wszystko z taką powagą? Mój rozmówca roześmiał się także. - My, Szwedzi, nie słyniemy z poczucia humoru, więc proszę o wybaczenie, madame. Flirt to domena Francuzów, ich narodowa rozrywka, ja jednak nie opanowałem tej sztuki. Nie jestem Francuzem - dodał, opierając się o kolumnę.
- Ja również nie - odparłam. Nieznajomy stał tak blisko, że poczułam niepokój. Jego oczu nie widziałam, gdyż częściowo skrywała je maska. Widziałam za to pięknie zarysowane wargi i szczęki zaciskające się mocno po każdym wypowiedzianym zdaniu. Byłam oczarowana jego pełnym galanterii zachowaniem. - Ja także nie jestem Francuzką i nie potrafię flirtować - uzupełniłam. - Ale chyba zdradziłam już zbyt wiele - dodałam pospiesznie, zerkając z niepokojem na księżnę de Lamballe. - Muszę już iść. Szwed szybko podniósł rękę, jakby chciał mnie zatrzymać. - Nie, madame, proszę jeszcze nie odchodzić - powiedział, wyciągając ku mnie odwróconą dłoń. - Czy zaszczycisz mnie tańcem? - zapytał z uśmiechem. Podniosłam na niego wzrok. Jasnobrązowe, niemal nieupudrowane włosy, zdecydowana linia podbródka, pełna gracji postawa, oczy, których koloru wciąż nie potrafiłam rozpoznać, spoglądające śmiało i z odrobiną melancholii. Poczułam, że się rumienię. - Ja... ja nie śmiem. To znaczy, nie śmiem zatańczyć. Powinnam już jechać do domu. - Agdzie znajduje się ten dom, jeśli wolno mi zapytać? - Głos miał niski i słodki niczym dźwięk wiolonczeli. - Nie wolno zapytać - zażartowałam. - Odpowiedź natychmiast zdradziłaby moją tożsamość, a przecież znajdujemy się na balu maskowym. Mój rozmówca rozważał coś przez chwilę, po czym nachylił się do mojego ucha i wyszeptał. - Wiem, kim jesteś, pani. - Ale... skąd? W jaki sposób...? - Twój sekret jest u mnie bezpieczny, Madame la Dauphine. Jestem hrabia Axel von Fersen i zostałem ci przedstawiony podczas noworocznego balu miesiąc temu. Ledwo mogłam złapać dech. - Ale jak... jak rozpoznał mnie pan dzisiaj? - Madame - odparł Fersen, kłaniając się dwornie - żadna obecna tu kobieta nie ma tyle wdzięku co ty. Rozpoznałem cię po sposobie, w jaki trzymasz głowę i poruszasz dłońmi. Twoje urodzenie i pozycja zdobią cię niczym najpiękniejszy diamentowy naszyjnik. Twojego śmiechu nie sposób jest pomylić ze śmiechem innej damy. A w twoim głosie, madame, słyszę leciutki akcent austriacki, co tylko dodaje ci uroku. Od kogoś, kto nie urodził się Francuzem, możesz to przyjąć za komplement. - Monsieur le comte, proszę o wybaczenie, że pana nie rozpoznałam, choć starałam się rozmawiać ze wszystkimi gośćmi noworocznego balu. Było tam jednak tyle osób...
Fersenowi błysnęły oczy. Jakiego one były koloru? Nie błękitne, nie zielone. Brązowe? - Ze mną rozmawiałaś, madame. Nigdy tego nie zapomnę. Gorączkowo usiłowałam sobie przypomnieć temat tej rozmowy, zbyt speszona, aby zapytać wprost. Fersen zdawał się czytać w moich myślach (mój dawny nauczyciel kaligrafii Herr Mesmer nazwałby to magnétisme animai). - Zapytałaś mnie, czy w Szwecji pierwszy dzień roku jest zimniejszy niż we Francji. Zmieszana podniosłam dłoń do ust. - Co za głupie pytanie! - Ależ wcale nie - odparł dwornie. - W końcu to było niczym grand cercie. Do każdego z gości musiałaś, pani, zwrócić się z jakąś osobistą uwagą. Teraz miałam już czerwone nie tylko policzki, lecz także szyję i dekolt. Ten okropny rumieniec, zdradzający, jak bardzo byłam zakłopotana! - Osobistą! Ależ ja zagadnęłam pana o pogodę, monsieur le comte. - O pogodę w Szwecji - poprawił. - Zważywszy sytuację, była to wystarczająco osobista uwaga. Poczułam na ramieniu łagodne dotknięcie dłoni księżnej de Lamballe. - Muszę już iść - powiedziałam, choć tak naprawdę pragnęłam zostać jak najdłużej. Hrabia Fersen miał w sobie coś niezwykle ujmującego. - Mąż będzie się niepokoił... tak późno i tak daleko od domu. - Twój mąż, madame, jest bardzo dobrym człowiekiem - odparł bez śladu szyderstwa w głosie. - Musicie być bardzo szczęśliwi, mając siebie nawzajem. Skłoniłam głowę i ruszyłam do wyjścia. Księżna de Lamballe pomogła mi nałożyć obszerne aksamitne okrycie i nasunęła na głowę calèche, ogromny kaptur ocieniający twarz. Idąc ku drzwiom, czułam na plecach spojrzenie hrabiego Fersena, ale nie odwróciłam się. Został przedstawiony u dworu, co oznaczało, że był tam mile widzianym gościem, obdarzonym przywilejem miejsca w królewskiej karocy oraz uczestniczenia w levers i couchers. Zobaczę go jeszcze. Wsiadając do powozu, czułam w żołądku znajome trzepotanie niepokoju połączonego z euforią. * Magnetyzm zwierzęcy.
31 14 lutego 1774 Wasza Cesarska Wysokość, Przeznaczenie delfiny niebawem się wypełni. Pó!{rólu znać już wiek,; powtarza się, zapomina, o czym przed chwilą mówił. Jest samotny, pozbawiony oparcia dzieci. Żyje otoczony dworakami, wśród których nie ma ludzi naprawdę mu oddanych i wiernych. Jedyną osłodą jego starości jest Madame la Dauphine. Tu jednaj muszę zwrócić uwagę Waszej Wysokości na jeden niezmiernie istotny punkt. Delfina w lot chwyta wszystkie sprawy, wykazuje jednaj nadmierną bojaźń. Nie odważa się pomyśleć, że pewnego dnia to jej przypadnie władza. Jej uległy charakter sprawia, że łatwo ulega wpływom, ponadto bywa bardzo nieśmiała. Boi się rozmawiać z królem, boi się rozmawiać z ministrami - peszą ją nawet osoby z jej bezpośredniego otoczenia. Z kplei delfin obdarzony jest zdrowym rozsądkiem i wieloma cennymi przymiotami charakteru, bral{ mu jednaj siły woli i chęci panowania, więc nie należy sądzić, by objął samodzielne rządy. Jeśli delfina nie pokieruje nim odpowiednio, zda się całkowicie na innych. Ponieważ wywyższenie tej pary nastąpi już wkrótce, uważam za wskazane, abyśmy od tej pory zamiast zwracać uwagę delfinie na jej braki, podkreślali jej mocne strony, których przecież posiada tak wiele. Za pozwoleniem Waszej Wysokpsci (i oczywiście z zachowaniem odpowiedniej dyskrecji), zamierzam wprowadzićjq obecnie w zagadnienia, które powinna poznać. Uniżony sługa, Mercy 28 kwietnia 1774 Na dworze wielkie poruszenie. Poprzedniego dnia podczas polowania w Grand Trianon Ludwik znienacka zaniemógł. Królewski medyk, le premier médecin, monsieur Lemonnier, uznał początkowo, że to tylko skutki niegroźnego upadku z konia i nawet nie zawiadomił nas o chorobie. Szybko jednak stało się jasne, że stan Jego Majestatu jest znacznie poważniejszy, niż początkowo sądzono. Monarcha majaczył w gorączce, mylił noc z dniem, nie wiedział, gdzie się znajduje. Wołał, że przecież dopiero co gonił jelenia - a może to był zając? Albo lis? Chwilami wydawało mu się, że pędzi za uciekającą zwierzyną, to znowu przypominał sobie, że przecież niesiono go na noszach. Pytał, co się stało i jak długo leży w łóżku. Hrabina du Barry nie opuszczała go ani na chwilę. Trzymając kochanka za rękę,
pochylała się nad nim, a jej imponujące piersi gasnącemu monarsze bez wątpienia musiały się jawić niczym jakaś olśniewająca gwiezdna konstelacja. Wreszcie do Trianon wezwany został pierwszy chirurg królewski, monsieur La Martinière, który odkrył ze zgrozą, że stan chorego pogarsza się z godziny na godzinę, tymczasem za pielęgniarzy ma on zaledwie jednego pokojowca i kochankę. Po konsylium z premier médecin monsieur La Martinière zawyrokował, że niedomagający władca co prędzej musi znaleźć się w paradnym łożu królewskim. - C’est à Versailles, Sire, qu’il faut être malade. Chorować przystoi tylko w Wersalu, panie - oznajmił z poważną miną. Papa król usiłował jeszcze walczyć. - Pojadę konno, przyprowadźcie... Ale w gorączce nie potrafi! sobie przypomnieć imienia ulubionego wierzchowca. Wymoszczono więc królewski powóz i złożono go w nim ostrożnie, niczym jajko w gniazdku ze słomy. Do karocy zaprzęgnięto najłagodniejsze konie. Po przyjeździe do château, sekretną klatką schodową, tą samą, którą do sypialni władcy nieraz przekradały się kurtyzany, wniesiono teraz chorego monarchę i delikatnie opuszczono na paradne łoże, w którym tak często zabawiał się z kochankami. Oczywiście choroba władcy nie pozostała sekretem zbyt długo. Kiedy w sypialni zebrało się konsylium - sekstet medyków, kwintet chirurgów i tercet aptekarzy, co dziesięć minut skrupulatnie mierzących pacjentowi puls - wieść o nieszczęściu poniosła się korytarzami i wielką klatką schodową, docierając do najbardziej odległych zakamarków pałacu. Do apartamentu delfina przyniósł ją zadyszany paź. Zamknięta w gabinecie, odbywałam akurat naradę z hrabią de Mercy i abbé Vermondem. Austriacki ambasador odwiedzał mnie teraz dwa razy w tygodniu, zawsze o tej samej porze co Vermond, aby nie wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń. Oczywiście Żywot świętego Antoniego natychmiast poszedł w kąt. Nasze têteàtêtes wypełniały wykłady hrabiego na temat królewskiej polityki i skomplikowanych układów na dworze francuskim. Tego okropnego kwietniowego popołudnia Mercy tłumaczył mi, że generalny kontroler finansów, zaawansowany wiekiem abbé Terray, usiłował ograniczyć wolny handel zbożem i napotkał przy tym na znaczny sprzeciw. Od razu zapytałam, czy kanclerz, równie wiekowy i równie przebiegły diuk de Maupeou, miał coś wspólnego z protestami przeciwko restrykcjom, i chyba nie było to naiwne pytanie. Gdy tylko paź przyniósł nam straszną nowinę, moją pierwszą myślą było: muszę koniecznie pójść do króla. Unosząc fałdy oliwkowozielonej spódnicy, pospiesznie
przebiegłam moje komnaty, a potem puste pokoje delfina. Zapominając o gracji, pokonałam biegiem szerokie schody i amfiladę siedmiu salonów poprzedzających Oeil de Boeuf, skąd wchodziło się do apartamentów monarchy. W antykamerze roiło się od dworzan. Wszyscy mieli pobladłe, przerażone twarze. Sekretnym pasażem próbowałam przedostać się do sypialni, ale zatrzymali mnie strażnicy. Musiałam wrócić do Oeil de Boeuf, pełnym dworaków, ministrów, ambasadorów i księży. Tam wreszcie zobaczyłam tych, których szukałam - Mesdames Tantes i delfina. Przypadłam do męża. Na pobladłej twarzy Ludwika Augusta, jak zwykle w chwilach napięcia, pojawiło się mnóstwo drobnych pryszczy. - Chcę zobaczyć dziadka - upierał się, ale nadaremnie. Dworski protokół zabraniał delfinie i delfinowi zbliżania się do chorego monarchy. Również medycy surowo przykazali nam, byśmy trzymali się od niego z daleka. Madame Adelajda złapała mnie za rękę. - Czy mam coś przekazać królowi? Moje siostry i ja będziemy przy nim czuwały we dnie i w nocy. - Powiedz papie królowi, że delfin i ja pragniemy być teraz przy nim i że gorąco modlimy się o jego wyzdrowienie. - To ostatnie z pewnością go rozbawi - zauważyła Adelajda sarkastycznie. - Nawet jeśli on tego nie czyni, ja zawsze modlę się szczerze - powiedziałam cicho, opuszczając wzrok na podłogę. Mesdames Tantes wolno było wejść do sypialni króla. Nie były sukcesorkami, więc ich choroba nie mogła zaszkodzić interesom państwa. Ja i delfin wróciliśmy do siebie. Zażądałam, aby podano nam zimną kolację, ale żadne z nas nie tknęło jedzenia. Siedzieliśmy w milczeniu w przeciwległych kątach salonu, nie wiedząc, co począć. Pełni niepokoju czekaliśmy na wieści o stanie króla. Medycy nakazali, aby światło w sypialni było przytłumione. W pewnym momencie jednak jeden z służących przypadkowo uniósł do góry świecę. Wokół łoża chorego rozległ się zbiorowy jęk, a potem ze wszystkich piersi wyrwał się okrzyk zgrozy: - Mon Dieu, to ospa! Dworacy uciekali w popłochu, niczym stado ściganych zwierząt. Pozostali tylko najodważniejsi - medycy, garstka najwierniejszych służących, córki króla oraz hrabina du Barry. Tylko te kilka osób było gotowych się poświęcić i służyć monarsze po ostatnie godziny. Jeśli jednak Ludwik miał uzyskać absolucję i umrzeć w stanie łaski, hrabinę du Barry
trzeba było oddalić. Nieważne, ile znaczyła dla konającego jego maitresse en titre, bez niego nie znaczyła nic. Jeanne Becu była zwykłą dziewką uliczną, z herbem równie fałszywym jak wielkie koła różu na policzkach, poprzylepiane do twarzy muszki i jasne włosy, których prawdziwa barwa przypominała ciemny mahoń i które tylko dzięki fryzjerskim sztuczkom przemieniły się w płynne złoto. Papa król miał już sześćdziesiąt cztery lata. Był bardzo stary i umierał. Na tronie Francji zasiadał prawie sześć dekad. Kiedy przybyłam do Wersalu, wpatrywałam się w niego niczym w słońce. Obecnie moja litość dla niego była niemal równie silna jak uczucie miłości. Cały pałac opanował strach - lęk przez zarazą, ale i obawa przed nowymi rządami. Czy delfin - już niebawem król - zachowa tych samych ministrów? Kto zatrzyma stanowisko? Kto będzie musiał ustąpić? Kto odejdzie w niesławie? Ile wpływów przypadnie delfinie? Czy uda jej się odesłać na wieś diuka d:Aiguillon i przywrócić jako pierwszego ministra diuka de Choiseul? Najbardziej zaniepokojeni byli poplecznicy madame du Barry, zwłaszcza diuk de la Vauguyon i guwernantka młodych księżniczek, madame de Marsan, lojalni wobec Ludwika Xy ale jeszcze bardziej lojalni wobec jego kochanki. W oczekiwaniu na wieści niespokojny, rozgorączkowany tłum zapełnił Oeil de Boeuf. Ludzie stali pod ścianami, leżeli na podłodze, nie dbając o zmianę szat na czyste, zapominając o proszku do zębów, grzebieniach, perfumach i świeżej pościeli. Zza drzwi, za którymi znajdowała się królewska sypialnia, bił coraz okropniejszy odór, wydzielany przez sczerniałe, rozdęte, pokryte wrzodami ciało. Dwa dni później w lśniącej nowością bibliotece przyjęłam monsieur de Clichy, który usunął w cień monsieur Lemonniera i zajął jego miejsce jako pierwszy medyk. - Podobno król przez cały czas jest przytomny. Dlaczego więc nie wolno mi do niego pójść? - Madame la Dauphine, w twoim ciele będzie wzrastał przyszły władca Francji. Nie możesz - królestwo nie może ryzykować twojego kontaktu z ospą. To śmiertelna choroba zaczął mi tłumaczyć tak protekcjonalnym tonem, że zapragnęłam zerwać mu z głowy perukę i cisnąć do zabawy wiewiórkom śmigającym po kwietnym klombie za oknem. Zachowałam jednak spokój. - Monsieur le medecin, z całym szacunkiem ośmielę się powiedzieć, że jest pan w błędzie. Kilka najdroższych mi osób z rodziny także zabrała ospa, mnie jednak udało się przeżyć tę chorobę, a później zostałam zaszczepiona. Moja matka, cesarzowa Austrii, która również zaraziła się ospą i przeżyła, jest bardzo postępowa, jeśli idzie o kwestie zdrowotne. Jak rozumiem, Mesdames Tantes nigdy nie przeszły szczepień, gdyż dwór francuski nie
uznaje tej metody. Kiedy los sprawi, że w moich niegodnych rękach znajdzie się odrobina władzy, zapewniam pana, monsieur, że wszyscy w rodzinie królewskiej zostaną poddani szczepieniom. Tak nakazuje zdrowy rozsądek. - Wcale nie wziął pod rozwagę moich słów. Udawał tylko, że słucha - poskarżyłam się później delfinowi. Odkąd papa król zachorował, Ludwik August i ja niemal nie zmrużyliśmy oka. Staraliśmy się unikać wszystkich poza najbliższymi krewnymi, choć biadolenie szwagierek nad moją bladością oraz okropnym stanem oczu, opuchniętych i zaczerwienionych od łez, z ciemnymi podkówkami ze zmęczenia, źle działało na moje i tak już zszargane nerwy. Znaczna część dnia upływała nam na modlitwach. Kiedy podnosiliśmy się z klęczek, siadaliśmy obok siebie na sofie, mocno ściskając się za ręce, próbując przelać jedno drugiemu tę odrobinę siły, jaka w nas jeszcze pozostała. Godziny wlokły się nieznośnie. Czekanie. Nic więcej nam nie pozostawało. Czwartego maja spowiednik Ludwika wezwał go do oczyszczenia duszy. Nadszedł moment, którego król obawiał się najbardziej. Śmierć mniej mu była straszna, niż rozstanie z ukochaną, opowiadała mi później madame Wiktoria. - Czy naprawdę śmierdzę tak okropnie? - zapytał szeptem, widząc, że hrabina wstrzymuje oddech. Po tylu latach panowania nagle znowu był małym przestraszonym chłopcem. A wówczas kochanka uśmiechnęła się przez łzy i przycisnęła jego dłonie do swoich wspaniałych piersi. - Tak, mon amour, śmierdzisz. Ale kiedy opuszczę pałac, a ty umrzesz, święty Piotr coś na to zaradzi. Ludwik ucałował jej ręce. - Dziękuję ci za twoją beztroskę. I za tak wiele innych rzeczy - dodał, zbyt słaby, aby je wszystkie wymieniać. Minister d’Aiguillon dał znak: nadszedł czas oddalenia maîtresse en titre i spowiedzi króla - moment, który wszyscy starali się odsunąć jak najdalej. Nawet madame Adelajdzie nie spieszyło się do wezwania spowiednika, gdyż święcie wierzyła, że gdy tylko ojciec usłyszy o wiatyku, zrozumie, że nadeszła jego ostatnia godzina i do reszty straci wolę walki o powrót do zdrowia. Na prośbę króla diuk d’Aiguillon oddał hrabinie do dyspozycji pobliski zameczek Rueil. Ludwik miał nadzieję, że z czasem jego kochance wolno będzie powrócić do château Louveciennes, ofiarowanego jej kiedyś w prezencie. Madame Wiktoria ze łzami wzruszenia w oczach relacjonowała mi później, że jej ojciec wyraził życzenie, aby nowy król - choć
leżało to w jego mocy - nie odbierał hrabinie tych włości. O bogactwach Louveciennes nasłuchałam się sporo. Pomyślałam, że jeśli hrabina du Barry szczerze kochała króla, a nie tylko klejnoty i władzę, jaką dawał związek z nim, jej serce kiedyś znajdzie pocieszenie. Zanim ja szczerze jej wybaczę, też pewnie upłynie sporo czasu. Nie uronię nad nią łzy, mam przecież kogo opłakiwać. Ona będzie miała swój pałac, prawdziwy Wersal w miniaturze, z wielką jadalnią o białych ścianach ze sztukateriami pokrytymi płatkami czystego złota, mieszczącą setkę gości, oraz tabuny służących w pąsowych i bladożółtych liberiach. Choć wygnana ze dworu, będzie żyła w luksusie, tak samo jak w czasach, kiedy była królewską metresą - wśród ogromnych kryształowych kandelabrów, puszystych dywanów, eleganckich mebli i wytwornych drobiazgów ze szkła, porcelany i brązu. Podobno kiedy w należącym do diuka d’Aiguillon powozie opuszczała Wersal, płakała. Ciekawe, czy mijając pozłacaną bramę projektu Mansarta, rzuciła spojrzenie za siebie, czy też zgodnie ze swoją dewizą Boutez en avant wypatrywała tylko tego, co znajdowało się przed nią. Siódmego maja król niemal zupełnie stracił mowę. A przecież musiał jeszcze dokonać swojej ostatniej - i jak nakazywała etykieta, publicznej - spowiedzi. Przez prawie czterdzieści lat nie przystępował do sakramentu pokuty. Teraz, kiedy mial wygłosić właściwe formuły, które od tak dawna nie gościły na jego wargach, okazało się, że nie potrafi ich wypowiedzieć. Od kaplicy do królewskiej sypialni ruszyła uroczysta procesja, której przewodził monseigneur de la RocheAymon, dostojnie kroczący pod baldachimem. Duchowni i dworzanie nieśli palące się świece. Wzdłuż marmurowych schodów stali gwardziści pod bronią, w Galerii Zwierciadlanej i w amfiladzie apartamentów państwowych gwardia szwajcarska utworzyła szpaler. Do tej pory delfinowi i mnie nie wolno było nawet zbliżyć się do zajmowanej przez króla komnaty. Teraz dołączyliśmy do procesji, wraz z młodszymi braćmi Ludwika Augusta i ich żonami, jednak w progu musieliśmy się zatrzymać. Drzwi sypialni były szeroko otwarte. Ogarnięci chorobliwą ciekawością dworzanie cisnęli się jeden przez drugiego i chciwie wyciągali szyje, koniecznie chcąc zobaczyć Ludwika XV w jego ostatniej godzinie. Na widok takiej bezduszności zrobiło mi się słabo. Z ogromnego paradnego łoża król został przeniesiony na skromne łóżko polowe. Po obu jego stronach uklękli dwaj książęta krwi, Conti i Kondeusz. Nabrzmiała twarz monarchy wydawała się dwa razy większa niż normalnie. Obraz czarnych
strupów
pokrywających
rozkładające
się
ciało
wstrząsnął
duchownymi
zgromadzonymi wokół łoża, aby wysłuchać spowiedzi umierającego. Nawet medycy byli
przerażeni stopniem rozkładu. Mnie podobny widok nie był całkiem obcy. Dwie Józefy opuściły ten padół płaczu i przeniosły się do lepszego świata. Ich poczerniałe ciała gniły teraz w Kaisergruft, za to ich dusze powędrowały prosto do nieba - czyste i nieskalane. Król już prawie nie potrafił wydobyć z siebie głosu, więc Wielki Jałmużnik przekazał jego słowa skierowane do dworzan: „Moi panowie, król polecił mi przekazać wam, że prosi Boga o wybaczenie przewin i tego, że wiódł tak grzeszne życie na oczach swoich poddanych. Jeśli Wszechmocny przywróci mu zdrowie, przyrzeka do końca swoich dni na ziemi poświęcić się czynieniu pokuty i złagodzeniu doli ludu”. Wraz z Ludwikiem Augustem stałam w przedpokoju, trzymając w ręku zapaloną świecę i słuchając ostatniej spowiedzi papy króla, przekazywanej wszystkim przez kardynała. Wiedziałam, że mój mąż obawia się, że jego łzy zostaną skomentowane jako niemęskie, więc zerknęłam ukradkiem na szwagrów. Obaj mieli zupełnie suche oczy, wcale nie dlatego, że byli silniejsi i bardziej opanowani od delfina. Po prostu nie kochali króla tak mocno jak on. Grandpère nie zawsze był sprawiedliwy wobec najstarszego wnuka i nigdy go nie cenił. Czasami podejrzewałam, że wolałby, aby na tronie zasiadł któryś z braci Ludwika Augusta. Raz usłyszałam nawet, jak mówił, że kiedy delfin obejmie rządy, dla hrabiego Prowansji i hrabiego dArtois nadejdą ciężkie czasy. Papa król mylił się jednak. Mąż o wiele bardziej od swoich braci nadawał się na monarchę, gdyż miał coś, czego tamci dwaj byli kompletnie pozbawieni: szczerą i współczującą naturę. Czy któryś z hrabiów przeznaczył dwieście tysięcy franków dla biednych w Paryżu, tak jak to uczynił delfin? Była to pierwsza rzecz, którą zrobił, kiedy po wysłuchaniu spowiedzi króla wrócił do swoich apartamentów. Ja także miałam swój wkład we wspomożenie nędzarzy. Zapowiedziałam zniesienie starego, sięgającego jeszcze średniowiecza obyczaju, zgodnie z którym kiedy nowy monarcha rozpoczynał panowanie, mieszkańcy królestwa płacili specjalny podatek na królową, tak zwany Droit de Ceinture, czyli prawo paska. Był to relikt zamierzchłych czasów, w których królowe nosiły złote paski wokół talii. - Paski dawno już wyszły z mody - zażartowałam. Naprawdę chodziło mi o coś zupełnie innego. Posiadałam tak wiele, podczas gdy wielu z moich poddanych cierpiało biedę. Nie chciałam, by kiedy zostanę władczynią, musieli jeszcze płacić na Pasek Królowej. Odkąd król zachorował, w każdym oknie jego sypialni stanęła zapalona świeca. Przez trzynaście dni Mesdames Tantes trwały przy łożu ojca, znosząc okropny odór rozkładającego się ciała, z rzadka tylko wspomagane przez książąt krwi.
Dziesiątego maja wstał kolejny piękny dzień. Nad drzewami ocieniającymi wysypane żwirem allées, rozchodzące się promieniście od pałacu, śpiewały skowronki, puszyste białe obłoki żeglowały po lazurowym niebie. Po południu, dokładnie dziesięć minut po trzeciej, nad sypialnią królewską przesunął się cień. Monarcha od samego rana oddychał z najwyższym trudem. Zamknięte powieki miał niemal całkowicie nieruchome, tylko od czasu do czasu przebiegało przez nie ledwo wyczuwalne drżenie. Nagle ciężko wypuścił powietrze, jakby wydychając tę resztkę siły, jaka się w nim jeszcze tliła. Odszedł. Książę Orleanu zbliżył się do okna i dwoma palcami zdławił płomień świecy.
32 10 maja 1774 Delfin i ja siedzieliśmy w salonie, mocno trzymając się za ręce. Dwa dni wcześniej przywdziałam czarne szaty i odmówiłam uróżowienia policzków. Upiększanie się w chwilach smutku i boleści wydawało mi się czymś niestosownym. Tego dnia od rana nie mieliśmy wieści o stanie króla. Usłyszałam zegar wybijający kolejny kwadrans, więc zerknęłam na tarczę, żeby sprawdzić, która godzina. W oddali rozległo się jakieś poruszenie, głośny dźwięk potężniejący z każdą chwilą, zupełnie jakby setka ogarniętych paniką ludzi biegła, szukając ratunku w naszym apartamencie. Wszyscy coś głośno krzyczeli. Początkowo nie potrafiłam rozróżnić poszczególnych słów, gdy nagle... - Król umarł! Niech żyje król! Zaszlochałam histerycznie. Ludwik le BienAimé odszedł. - Wasza Wysokość, teraz ty jesteś królem Francji - szepnęłam, składając przed mężem przepisowy dyg. Ludwik August wydał stłumiony okrzyk, po czym chwycił mnie za rękę i padł na kolana. Pospiesznie uklękłam obok niego. - Jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie - wyjęczał mój mąż. Był młodym, wchodzącym w życie mężczyzną, którego fortuna wyniosła właśnie na sam szczyt, a jednak wydawało się, że jest całkowicie zdruzgotany. Drzwi otworzyły się raptownie. Zdyszana hrabina de Noailles, przypadła do nas, gnąc kolana w ukłonie. Za nią podążał cały tłum. - Niech Bóg chroni Wasze Wysokości. Nasze dłonie wciąż były złączone w modlitewnym geście. - O tak, niech nas strzeże i ochrania - szepnęłam cicho. Wśród składających nam hołd były też siostry Ludwika Augusta, księżniczki Elżbieta i Klotylda. Kiedy złożyły przepisowy dyg, mąż podjął je pod ramiona i pomógł wstać, a ja obdarzyłam siostrzanym uściskiem. - Co z nami będzie? - pytała przestraszona Elżbieta, tuląc się do brata. - Nie rozstaniemy się - zapewnił ją ze łzami w oczach. - Będę się o was troszczył. - Nigdy cię nie opuszczę, bracie - przyrzekła Klotylda, całując jego dłoń.
Madame Etykieta - czy przeczuwała, że skoro zostałam królową, jej dni w służbie dworskiej są już policzone? - zaprowadziła nas do Wielkiej Galerii. Nasze wejście zapowiedziały gromkie werble. Przeszliśmy pod szpalerem skrzyżowanych szabel gwardii pałacowej i przez następne czterdzieści pięć minut przyjmowaliśmy gratulacje ministrów i dworzan. Wszystkim spieszno było podejść do nas, swoich nowych suwerenów, choć jednocześnie każdy marzył o tym, aby jak najprędzej opuścić skażony zarazą Wersal i schronić w wiejskiej posiadłości. Z powodu ospy zrezygnowano z ceremonii całowania dłoni, a Mesdames Tantes w ogóle nie pozwolono się do nas zbliżyć. Za niecałą godzinę miały wsiąść do jednego z szesnastu królewskich powozów, czekających w gotowości już od rana, i pojechać do oddalonego o pięć mil od Wersalu chateau de Choisy, malowniczo położonego nad brzegiem Sekwany. Pałac wersalski miał zostać odkażony i gruntownie sprzątnięty, zanim królewskiej rodzinie i dworzanom wolno będzie zamieszkać w nim z powrotem. Ja, mój mąż, jego siostry i bracia z żonami też mieliśmy przenieść się do Choisy, jednak na mieszkanie wyznaczono nam inne skrzydło pałacu niż ciotkom, które najpierw musiały przejść kwarantannę. Madame Adelajda już próbowała, jak daleko sięgają jej wpływy na bratanka. Przysłała mu liścik z sugestią, że powinien wezwać na dwór hrabiego de Maurepas, dawnego ministra zmarłego króla, od dwudziestu pięciu lat przebywającego na wygnaniu za rozpowszechnianie paszkwili na temat madame de Pompadour. - Konie dla królowej! - usłyszałam wołanie za oknem. Kufry czekały spakowane już od dawna, choć przecież nikt nie ośmieliłby się wyjechać przed odejściem starego króla. Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, że śmierć zebrała większe żniwo. Siedemnaście osób opiekujących się grandpère w ostatniej ciężkiej próbie zmarło także, więc teraz Ludwik August i ja modliliśmy się za ich nieśmiertelne dusze. - Co się stanie z papą królem? - zapytałam hrabinę de Noailles. - Nadal istnieje niebezpieczeństwo zakażenia - odparła chłodno, cedząc słowa przez zęby. - Została sporządzona specjalna trumna z podwójnej warstwy ołowiu i wypełniona alkoholem. - Zadrżałam na wspomnienie mojej ukochanej Józefy, którą śmierć zabrała na kilka dni przed uroczystym wyjazdem do Neapolu. - Ci, którzy pielęgnowali króla, zanim zamknął oczy, otrzymali ostatnie namaszczenie - ciągnęła hrabina. - Aby uniknąć niebezpieczeństwa dalszych zakażeń, zwłoki Jego Wysokości zostaną jak najspieszniej złożone w królewskiej krypcie katedry SaintDenis. Ludwik XV władał Francją prawie sześćdziesiąt lat. Przez całe dekady był kochany i podziwiany. Jakie to smutne, że na miejsce ostatniego spoczynku udawał się w nieprzystojnym pośpiechu i bez uroczystych fanfar, niczym ktoś, kogo trzeba się jak
najszybciej pozbyć. Nie miałam jednak czasu na refleksje na temat królewskiego pochówku, bo zaraz przyszła mi do głowy kolejna myśl. Po powrocie do Wersalu to my zajmiemy apartamenty zmarłego monarchy, obecnie udekorowane kirem na znak żałoby. Ale kto je najpierw wysprząta i porządnie wyszoruje, skoro wszyscy, nie wyłączając służby, uciekają z pałacu niczym szczury z tonącego okrętu? O czwartej, a więc zaledwie trzy kwadranse po tym, jak papa król wydał ostatnie tchnienie, królewskie powozy zaczęły ruszać. W jednym z nich zajęły miejsce księżniczki Elżbieta i Klotylda w towarzystwie swojej guwernantki, okropnej madame de Marsan, przyjaciółki od serca madame du Barry. Ośmiu grenadierów eskorty spięło ostrogami konie i kawalkada ruszyła. Odwróciłam się do męża i ujęłam jego dłoń. - Królu Ludwiku Auguście, czas na nas - powiedziałam, czując w żołądku niespokojne mrowienie. - Ludwiku - poprawił mnie natychmiast. - Po prostu Ludwiku XVI. Niestety, nie mam w sobie nic z Augusta - dorzucił ze smutnym uśmiechem. - Wobec tego niech żyje król Ludwik XVI - odparłam, podnosząc jego dłoń do ust. Wyszliśmy na Cour Royale, wielki dziedziniec, oblany bursztynowym światłem popołudniowego słońca. Moje psy odjechały wcześniej, teraz niosłam już tylko Mopsa, którego wsadziłam sobie pod pachę. Obszerna królewska karoca czekała gotowa do drogi. Jako nowi suwerenowie i osoby najwyższe rangą, wsiedliśmy do niej pierwsi, zajmując miejsca przodem do kierunku jazdy. Ludwik siedział pośrodku, po jego lewej ręce ja, a po prawej hrabina Prowansji, nerwowo bawiąca się wachlarzem. Naprzeciw usadowiła się jej młodsza siostra, wciśnięta między męża i korpulentnego szwagra. Przez chwilę wierciła się niespokojnie, wreszcie złożyła głowę na ramieniu hrabiego d’Artois i przymknęła oczy. Zanim powóz minął złoconą bramę, spała już głęboko, znużona łagodnym kołysaniem. Inna kareta, w której szklanym wnętrzu spoczywała pokryta srebrnym całunem haftowanym w złote fleursdelis trumna ze zwłokami Ludwika XV ruszyła z dziedzińca kilka chwil przed nami i skierowała się na północ Królewskim Traktem, w stronę Paryża i SaintDenis. Mknęła w takim pędzie, jakby eskortujący ją gwardziści pragnęli jak najspieszniej pozbyć się złożonego w środku ładunku. Ledwo zdążyłam pomyśleć, jak bardzo niestosowny jest ten pośpiech, kiedy moją uwagę zwróciło coś jeszcze bardziej szokującego. Oto ludzie zebrani wzdłuż drogi żegnali zmarłego monarchę w najbardziej nieprzystojny sposób. Wołali „taillaut, bierz go, bierz go”, tak jak papa król zwykł poganiać wierzchowca, kiedy pędził za zwierzyną; wymachiwali rękami i chusteczkami, wznosząc szydercze
okrzyki:,Adieu le BienAimé, krzyżyk ci na drogę”. Zadrżałam na myśl, co zaczną wykrzykiwać, kiedy będzie ich mijała nasza kareta. Ale moje obawy okazały się niepotrzebne. Na nasz widok wszystkie twarze rozjaśniły się radością. - Louis de Désiré - rozległo się w tłumie. Wieśniacy podnosili dzieci do góry, żeby mogły zobaczyć nowego króla i królową. Ludwik i ja pozdrawialiśmy ich przez okna karocy, przy czym on miał minę dość chmurną, a ja rozdawałam wszystkim szerokie uśmiechy. - Ludwik Upragniony! - zawołałam, mocno ściskając dłoń męża. - Wyobraź sobie tylko! Wszyscy gorąco pragną zobaczyć cię na tronie. - Kiedy wypowiadałam te słowa, jego twarz zrobiła się niemal zielona. - Co ci jest, mon cher? - dodałam zatroskana, widząc, że nagle pobladł. - Zrobiło ci się niedobrze od kołysania powozu? - Nie - odparł mrukliwie. - Od poczucia odpowiedzialności. Popatrzyłam na szwagrów. Na twarzach mieli wymuszone uśmiechy, maskujące tłumioną zazdrość. Od śmierci starego króla nie uronili ani jednej łzy. Inaczej mój mąż - on jeszcze teraz co chwila zakrywał dłońmi oczy, ukrywając przed nami, że płacze. - Wyszydzają go, a przecież kiedyś go kochali - powiedział cicho w pewnej chwili, wskazując powóz przed nami. - Ja także go kochałem. - Och, przestań. Dobrze wiesz, że on cię nienawidził - rzucił hrabia Prowansji z irytacją. Pogładziłam Ludwika po ręce. - Nie zwracaj uwagi na słowa brata. Jestem pewna, że on także opłakuje papę króla na swój sposób. - Maman byłaby dumna z moich dyplomatycznych talentów. - A właśnie, że nie - upierał się hrabia. - Grandpère wcale mnie nie nienawidził - powiedział mój mąż, opuszczając głowę, by bracia nie zauważyli trzęsącej się brody. - Po prostu mnie nie rozumiał. Hrabina Prowansji wychyliła się do przodu i trzepnęła męża po kolanie złożonym wachlarzem. - Stanisławie, to nie pora na dąsy i dokuczanie sobie nawzajem. - Zrobiła obszerny gest dłonią, wskazując ciągnącą się przed nami drogę, oblane złocistym światłem pola i błękitne niebo w górze. - Maria Józefina ma rację - poparłam ją szybko. - Porozmawiajmy lepiej o czymś innym. - Właśnie. Czy ktoś z was czuje ten okropny smród? - Hrabina skrzywiła się z niesmakiem i zaczęła węszyć podejrzliwie. Poszliśmy za jej przykładem.
- Paskudny - powiedział hrabia d’Artois, jedną ręką zatykając nos, a drugą macając w poszukiwaniu chusteczki. Podałam mu swoją. - Zbyt długo przebywały na słońcu - wtrąciła nagle hrabina d’Artois, budząc się z drzemki. Po francusku wciąż mówiła dość kiepsko i podobnie jak siostra, fatalnie akcentowała, przez co wypowiadane przez nią słowa czasami nabierały zupełnie innego znaczenia. - Czy czujesz jakiś dziwny zapach? - zapytała Maria Józefina, ignorując dziwną uwagę siostry. - Co przebywało zbyt długo na słońcu? - chciał wiedzieć Ludwik. - Vos cheveux, Votre Majesté. Och, co za okropny smród! Zapadła pełna niedowierzania cisza. Jak ona śmiała? - Co się stało? Co ja takiego powiedziałam? - zaczęła się dopytywać Maria Teresa, rzucając niespokojne spojrzenia na nasze twarze. - Oznajmiłaś królowi, że jego włosy okropnie śmierdzą - wyjaśniłam. Hrabina d’Artois przycisnęła dłoń do piersi. Policzki miała teraz równie pąsowe, jak jedwabne obicie poduszek, na których siedziała. - Nie, nie, miałam na myśli coś zupełnie innego. - Usiłowała się odwrócić przodem do jazdy, ale okazało się, że mąż i szwagier przysiedli jej spódnicę i trzymają ją niczym w kleszczach. Może na szczęście, bo gdyby udało jej się wykręcić, swoim długim nosem pewnie rozbiłaby przednią szybę. - Konie. To konie tak śmierdzą. Zaczęłam się śmiać jak szalona. - Oh, mon Dieu! Konie! Konie to po francusku chevaux. Ty powiedziałaś cheveux, a to oznacza włosy. Hrabia d’Artois w lot chwycił okazję i zaczął pokpiwać ze starszego brata. - Wasza Wysokość, twoje włosy, to znaczy twoje konie okropnie śmierdzą - wołał, ostentacyjnie zatykając nos. Maria Teresa wydęła usta i szturchnęła go pod żebro. - Nie wyśmiewaj się ze mnie. To nie jest grzeczne. - Skoro jesteś śmieszna - zrewanżował się jej mąż. Po długiej chwili mój mąż przyłączył się do powszechnej wesołości. Najpierw uśmiechnął się lekko, potem zaczął chichotać, wreszcie gruchnął gromkim śmiechem. - To już ostatni raz, kiedy pozwalam, aby mnie obrażano - obwieścił. - W dodatku własna rodzina. - Lepiej rodzina niż tamci - zażartowałam, wskazując na tłumy stojące wzdłuż drogi.
Zanosiliśmy się od śmiechu, szczęśliwi, że choć na chwilę możemy zapomnieć o żałobie i nakazach etykiety. Od tej chwili świat miał należeć do nas - wspaniały, radosny, wypełniony tańcem, muzyką i towarzystwem młodych ludzi czerpiących z życia pełnymi garściami. Dni zramolałych kawalerów i podstarzałych zrzędliwych dam bezpowrotnie odeszły w przeszłość. Przed nami rozciągały się wonne ogrody Choisy, a dalej królestwo, które obecnie należało do nas - do Ludwika i do mnie. Mogliśmy je kształtować według własnych upodobań. - Cała Francja leży u twoich stóp - powiedziałam, czując niecierpliwe trzepotanie motyli w żołądku. Palcami dotknęłam warg i przesłałam w powietrzu pocałunek wiwatującym tłumom.
Dołączanie bibliografii do powieści beletrystycznych nie jest powszechnie przyjętym zwyczajem, ja jednak postanowiłam to uczynić, chcąc zaznajomić czytelników ze źródłami, z których korzystałam, opracowując trylogię o Marii Antoninie. W moich badaniach zawdzięczam bardzo wiele następującym autorom: Abbott John S.C., History of Marie Antoinette, New York 1849. Administracja pałacu Schônbrunn, Schônbrunn, Wien 1971. Asquith Annunziata, Marie Antoinette, New York 1976. Bernier Olivier, Secrets of Marie Antoinette: A Collection of Letters, New York 1986. Boyer MarieFrance, Halard François, The Private Realm of Marie Antoinette, New York 1996. Cadbury Deborah, The Lost King of France: How DNA Solved the Mystery of the Murdered Son of Louis XVI and Marie Antoinette, New York 2002. Cronin Vincent, Louis and Antoinette, New York 1974. Erickson Carolly, To the Scaffold: The Life of Marie Antoinette, New York 1991. Fraser Antonia, Marie Antoinette: The Journey, New York 2002 [wyd. pol. Maria Antonina. Podróż przez życie, przeł. Irena Stąpor, Warszawa 2006]. Haslip Joan, Marie Antoinette, New York 1987. Hearsey John, Marie Antoinette, New York 1973. Hibbert Christopher oraz wydawcy Newsweek Book Division, Versailles, New York 1972. Lady Younghusband, MarieAntoinette: Her Early Youth, London 1912. Lever Evelyne, Marie Antoinette: The Last Queen of France, New York 2000. Pick Robert, Empress Maria Theresa: The Earlier Years, 1717-1757, New York 1966. Thomas Chantal, The Wicked Queen: The Origins of the Myth of MarieAntoinette, New York 2001. Weber Caroline, Queen of Fashion: What Marie Antoinette Wore to the Revolution, New York 2006. Zweig Stefan, Marie Antoinette. Bildnis eines mittleren Character, Leipzig 1932 [wyd. pol. Maria Antonina, przel. Zofia Petersowi, Katowice 1984]. Mojej agentce Irene Goodman i redaktorce Caitlin Alexander serdecznie dziękuję za to, że zobaczyły historię Marii Antoniny moimi oczami i z pełnym zaangażowaniem popierały moją wizję. Dziękuję także: Marii Zannieri za nauczenie mnie wersalskiego ślizgu; Christine Trent za podzielenie się ze mną ogromną wiedzą na temat osiemnastowiecznych lalekmodeli oraz za nieustanną obecność i słowa zachęty w czasie, kiedy powstawała ta książka; wszystkim, którzy dorzucili coś do dyskusji na temat opery, zainicjowanej przeze mnie na Facebooku - wasz entuzjazm, pasja i znajomość tematu wzbudziły mój niekłamany podziw; Elenie Marii Vidal za szczodrość, z jaką dzieliła się ze mną swoją rozległą wiedzą i
wynikami badań. Słowo „dziękuję” to za mało, abym mogła wyrazić swoją miłość i wdzięczność dla Scotta, mojego męża i największego fana, który kiedy postanowiłam zwiedzić Paryż i Wersal, bez wahania wsiadł ze mną do samolotu. W Marii Antoninie (i Ludwiku Auguście) zakochałam się podczas pracy nad pewnym projektem badawczym. Wcześniej niewiele wiedziałam o jej życiu i bez większych zastrzeżeń przyjmowałam wersję prezentowaną przez europejską szkołę historyczną, kreującą ją na pustogłową strojnisię, namiętnie trwoniącą pieniądze. Kiedy dowiedziałam się, że Maria Antonina bynajmniej nie była lnianowłosą blondynką, tak jak najczęściej ukazują ją książki i filmy (w rzeczywistości miała włosy w odcieniu rudawym, stąd pogardliwe przezwisko la petite rousse, nadane jej przez madame du Barry), zaczęłam odkrywać niezbadane do tej pory strony jej osobowości. Im więcej czytałam o Marii Antoninie i Ludwiku Auguście, tym lepiej zaczynałam ich rozumieć. Rozpoczynali wspólne życie jako para sympatycznych, naiwnych nastolatków, niewiele rozumiejących z polityki, nieświadomych zmian zachodzących w otaczającym ich świecie pod wpływem takich myślicieli, jak Wolter czy Rousseau, których idee były żywo dyskutowane w salonach całej Europy. Uprzywilejowani, rozpieszczani, izolowani od społeczeństwa, robili wszystko, by zadowolić swoich wychowawców, podczas gdy ludzie z ich bezpośredniego otoczenia starali się ich wykorzystać dla własnych korzyści. Żadne z nich nie było głupie, jednak od dzieciństwa wpajano im wiarę w boskie prerogatywy rządzących, stąd ich niezrozumienie nadciągających przemian i opór przeciwko podporządkowaniu się nim. W porównaniu na przykład z książętami renesansu byli też bardzo słabo wykształceni. Maria Antonina miała tak wielkie luki w edukacji, że musiała przejść żmudny proces intelektualnej (i fizycznej) przemiany, zanim Francuzi uznali, że jest odpowiednio przygotowana do roli delfiny. Moja powieść jest wytworem fikcji, ale wszystkie opisane wydarzenia są oparte na rzetelnie przebadanych faktach. Występujące w niej osoby, odpowiedzialne za poszczególne aspekty transformacji arcyksiężniczki, istniały naprawdę. Kiedy odkryłam, jak bardzo wszechstronny i wyczerpujący był to proces, wzięłam sobie za punkt honoru ustalić prawdziwą tożsamość wszystkich zaangażowanych w tę przemianę uczestników. Postaciami historycznymi są także wprowadzeni przeze mnie na karty książki dyplomaci. Większość listów oparta jest na autentycznej korespondencji. Cesarzowa Maria Teresa była osobą wielkiego formatu, a przy tym wytrawnym politykiem, pozwoliłam jej więc przemówić własnym głosem. Zależało mi także na tym, aby pokazać działania zakulisowe, których Maria Antonina była całkowicie nieświadoma. Zostawszy delfiną, podejrzewała, że
jest szpiegowana, jednak nie zdawała sobie sprawy, do jakiego stopnia się nią manipuluje i że to matka pociąga za sznurki. Nie wiedziała również, że osoby z jej najbliższego otoczenia, które darzyła całkowitym zaufaniem, nie zawsze na tę ufność zasługiwały. W kilku miejscach pozwoliłam sobie skorzystać z przysługującej autorowi swobody. Wydarzenia poprzedzające remise rzeczywiście rozegrały się w tych dniach, które podałam, i towarzyszyła im wymiana listów między hrabią de Mercy i cesarzową. Nie znalazłszy jednak w źródłach dokładnych dat wysłania tej korespondencji, wprowadziłam daty oparte o własne wyliczenia oraz zastosowałam pomysł z rozstawionymi kurierami, pędzącymi co koń wyskoczy z Kehl do Wiednia i z powrotem. Obiad w gronie rodzinnym w wieczór poprzedzający ceremonię zaślubin, podczas którego Maria Antonina po raz pierwszy ujrzała madame du Barry i naiwnie pytała o jej rolę na dworze, w rzeczywistości został wydany w prześlicznym chateau de la Muette, królewskim pałacyku myśliwskim na skraju Lasku Bulońskiego. Nie chcąc skazywać czytelnika na zbyt częste przemieszczanie się z miejscowości do miejscowości, przeniosłam ten wieczór do Wersalu. W końcu to samo wydarzenie było ważne, a nie miejsce, w którym się rozegrało. Ponadto wersalska lokalizacja pozwoliła mi od samego początku postawić czytającego w położeniu bohaterki, a to dzięki scenie z hrabiną de Noailles, wprowadzającej Marię Antoninę w skomplikowane arkana dworskiej etykiety i objaśniającej genezę rygorystycznego protokołu. Kolejną wprowadzoną przeze mnie zmianą było uczynienie hrabiny Prowansji bardziej Włoszką niż Francuzką. Sabaudia w ciągu wieków wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk, a Maria Józefina Sabaudzka i jej młodsza siostra, Maria Teresa hrabina dArtois, słynęły z tego, że błędnie wymawiały francuskie słowa, co często prowadziło do komicznych sytuacji (wykorzystałam to w scenie zamykającej powieść). Prawdopodobnie językiem ojczystym obu sióstr był francuski, skażony ciężkim lokalnym akcentem, uznałam jednak, że biorąc pod uwagę inne cechy ich osobowości, zabawniej będzie uczynić je rodowitymi Włoszkami. Jednym z powodów, dla których pragnęłam opowiedzieć historię dzieciństwa i pierwszych lat małżeństwa Marii Antoniny, był ten, że prowadząc badania, nigdzie nie natrafiłam na racjonalne i satysfakcjonujące wytłumaczenie strachu delfina przez fizycznym kontaktem z żoną. Historycy i biografowie są zgodni co do jednego: pierwszą reakcją Ludwika Augusta na widok narzeczonej było nerwowe wzdrygnięcie się. W podobny sposób reagował na jej obecność przez dłuższy czas. Żaden z jego biografów nie pokusił się o analizę takiego zachowania. Osobisty lekarz
Ludwika Augusta, doktor Lassone, początkowo był zdania, że delfin nadmiernie się objada i zanadto forsuje siły. W późniejszym czasie postawił diagnozę, że następca tronu cierpi na pewną drobną przypadłość natury medycznej, z czym biografowie późniejszego Ludwika XVI na ogół się zgadzają. Wielu historyków utrzymuje jednak także, że Maria Antonina była delfinowi zupełnie obojętna, że ociężały, nieruchawy młodzieniec w ogóle nie interesował się seksem. Drodzy czytelnicy, zapewniam was, że to bzdura! W kolejnym tomie powieści ujawnię, co trapiło delfina, teraz powiem tylko, że im więcej czytałam na jego temat, tym większą miałam ochotę obdarzyć go pokrzepiającym uściskiem. Nic dziwnego, że nie potrafił się przemóc, aby skonsumować swoje małżeństwo, choć przecież miał pełną świadomość ciążących na nim obowiązków. Jeśli do dolegliwości fizycznej dodamy wrodzoną nieśmiałość, znaczną krótkowzroczność, pokaźną tuszę i młodzieńczą niezręczność... Choć z racji urodzenia cieszył się licznymi przywilejami, to jako człowiek zasługiwał na szczere współczucie. Marię Antoninę także darzę ogromną sympatią; uważam, że miała o wiele bardziej złożoną osobowość, niż się powszechnie przyjmuje. Kiedy przybyła do Wersalu, liczyła sobie zaledwie czternaście wiosen, tymczasem wymagano od niej, by jak najprędzej urodziła dziedzica tronu i nie tylko bez problemów odnalazła się na obcym dworze, rządzonym nakazami rygorystycznej etykiety, ale także zajęła na nim pierwsze miejsce. Maria Antonina robiła wszystko, by sprostać tym wymaganiom i zadowolić matkę, którą kochała, ale której jednocześnie się bała, ta jednak wysyłała jej często sprzeczne sygnały. Dwa najpoważniejsze potknięcia delfiny na francuskim dworze stanowiły rezultat kurczowego trzymania się wskazówek cesarzowej. William Werner, mój ulubiony profesor angielskiego w szkole średniej, zwykł mawiać: „Ilekroć czytam Hamleta, mam nadzieję, że bohater nie umrze na końcu”. Podobne odczucia towarzyszyły mi podczas pisania Marii Antoniny. Komponując końcową scenę, kiedy ona i Ludwik August, wciąż jeszcze prawie dzieci, pełni wiary i radości, choć także i niepokoju obejmują panowanie, desperacko pragnęłam wierzyć w to co oni, kiedy jechali do chateau de Choisy, witani radosnymi okrzykami poddanych, wypatrujących Ludwika Upragnionego - że przyszłość rysuje się przed nimi jasna i promienna. Świadomość tego, co spotkało oboje na końcu drogi, napełniła mnie ogromnym smutkiem.