Arthur Conan Doyle
Ostatnia zagadka Sherlocka Holmesa Tom Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw...
6 downloads
11 Views
518KB Size
Arthur Conan Doyle
Ostatnia zagadka Sherlocka Holmesa Tom Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1994
Tłumaczył Jarosław Kotarski
Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa Biuro Promocji i Reklamy Fantastyki "Sfera" oraz Agencja Wydawniczo_Handlowa "Passa" Pisała K. Pabian Korekty dokonali: K. Kruk i St. Makowski Po raz pierwszy ujawnione! Modny ostatnio trend usuwania "Białych Plam" na historii nie może ominąć i literatury sensacyjnej. Sir Arthur Conan Doyle napisał kilkadziesiąt opowiadań, których bohaterami byli Holmes i Watson. W Polsce dotąd ukazała się jedynie niewielka ich część. Niniejszy tom jest prezentacją premierową nigdy dotąd w Polsce nie tłumaczonych opowiadań z tej serii. Po raz pierwszy więc czytelniku bierzesz do ręKi tom Conan Doyle'a, którego nikt dotąd poza tobą nie czytał.
Trzej Garridebowie Mogłaby to być historia równie komiczna, co tragiczna. Jednego człowieka kosztowała spokój, mnie trochę krwi, a jeszcze innego bliższą znajomość z wymiarem sprawiedliwości. A mimo to sprawa miała w sobie coś z komedii. Czym była w rzeczywistości, niech każdy
oceni sam. Doskonale pamiętam, kiedy to było, gdyż zdarzyło się w tym samym miesiącu, w którym Holmes odmówił przyjęcia szlachectwa za usługi... być może pewnego dnia je opiszę. Wspominam o tym tylko zdawkowo, gdyż jako jego towarzysz i osoba zaufana zobligowany jestem do unikania jakichkolwiek niedyskrecji. Powtarzam jednak, iż dlatego właśnie jestem w stanie podać dokładną datę, a mianowicie: ostatnie dni czerwca 1902 roku, krótko po rozstrzygnięciu wojny burskiej Holmes spędził kilka dni w łóżku, co było czasami jego zwyczajem, lecz tego ranka pojawił się na śniadaniu z obszernym pismem w dłoni i
błyskiem zainteresowania w oczach. - Oto okazja zarobienia paru groszy, mój drogi - oznajmił. Słyszałeś kiedyś nazwisko "Garrideb"? - Przyznam szczerze, że nie. - Szkoda, gdybyś znał jakiegoś, mógłbyś na tym skorzystać. - Dlaczego? - O, to długa i oryginalna historia. Nie sądzę, byśmy w dotychczasowych badaniach natury ludzkiej natrafili na coś równie specyficznego. Nasz klient będzie tu niedługo, toteż poczekam z omówieniem problemu do czasu jego przybycia. Przedtem spróbujemy tego, co najprostsze. Książka telefoniczna leżała obok mnie, toteż zabrałem się do przerzucania jej stronic. Zwykle takie poszukiwania nie dawały efektu, ale tym razem, ku swemu zaskoczeniu, znalazłem w niej owo dziwne nazwisko. - Mam, Holmesie! wykrzyknąłem. - Garrideb N. - Przeczytał mój przyjaciel pochylając się nad stronicą - 136 Little Ryder Street, W. Przykro mi cię
rozczarować, mój drogi, ale to właśnie nasz człowiek. Ten adres figuruje na jego liście. Potrzebny nam jeszcze jeden, żeby było do pary. Pani Hudson pojawiła się w drzwiach z wizytówką na tacy. Wziąłem ją zaskoczony. - Oto i on! John Garrideb, radca prawny z Moorville w Kansas, U$s$a - zawołałem. Holmes uśmiechnął się, spoglądając na wizytówkę. - Obawiam się, że będziesz się musiał zdobyć na jeszcze jeden wysiłek, mój drogi. Ten dżentelmen jest również zamieszany w całą historię, choć przyznaję, że nie spodziewałem się dziś go ujrzeć. Jest on jednak w stanie opowiedzieć nam znacznie więcej o całej sprawie i jestem tej opowieści nader ciekaw. W chwilę potem nasz gość był już w pokoju. John Garrideb, radca prawny, był krępym, silnym mężczyzną o świeżo ogolonej, rumianej twarzy, charakterystycznej dla przedstawiciela amerykańskich sfer finansowych. Był to młodzieniec o szerokim i szczerym uśmiechu, choć najbardziej przykuwały uwagę jego oczy - rzadko bowiem widuje
się źrenice tak żywe, tak wyraziście i gwałtownie odzwierciedlające każdą myśl. Miał amerykański akcent, ale nie towarzyszyła mu typowa dla przedstawicieli tej nacji ekscentryczna wymowa. - Pan Holmes? - spytał, spoglądając wpierw na mnie, potem na Sherlocka. - O, to pan! Pańskie fotografie są dość podobne do oryginału. Otrzymał pan list od Nathana Garrideba, prawda? - Proszę usiąść. Jak sądzę, mamy sporo spraw do omówienia zaproponował mój przyjaciel. Pan jest oczywiście tym Johnem Garridebem, o którym wspomina
niniejszy dokument. Przebywa pan w Anglii już od dość dawna, czyż nie? - Co pana skłania do takiego wniosku? Wydawało mi się, że w oczach naszego gościa czai się podejrzliwość. - Pańskie ubranie jest angielskie. - Czytałem o pańskich metodach - Garrideb roześmiał się nieszczerze. - Ale nigdy nie
sądziłem, że sam będę obiektem tych pańskich sztuczek. Jak pan to zauważył? - Krój płaszcza w ramionach, noski butów. Czy ktokolwiek może wątpić? - Cóż, nie miałem pojęcia, że się tak zanglizowałem. Interesy przywiodły mnie tu już jakiś czas temu i stąd to ubranie, prawie w całości kupione w Londynie. Sądzę jednakże, że pański czas jest zbyt cenny, zaś moje skarpetki nie są celem naszego spotkania, toteż, jeśli pan pozwoli, proponowałbym przejść do tych papierów, które ma pan w ręku. Zachowanie Holmesa musiało nieco dotknąć naszego gościa, gdyż jego twarz straciła sporo ze swego radosnego wyglądu i przybrała poważny wyraz. - Spokój i cierpliwość, panie Garrideb - odparł mój przyjaciel łagodnie. - Doktor Watson może panu powiedzieć, że te moje dygresyjki niejednokrotnie kończyły się w całkowicie poważny sposób. Przechodząc zaś do rzeczy, dlaczego pan Nathan Garrideb nie przybył z panem? - Należałoby raczej zadać pytanie, dlaczego on w ogóle pana w to mieszał? - warknął z nagłym gniewem zapytany. - Nie ma pan z tym nic wspólnego. Dwóch dżentelmenów załatwia ze
sobą pewną sprawę i oto jeden z nich postanawia wezwać detektywa na pomoc. Widziałem go rano i jestem tu dlatego, że powiedział
mi o tym, co zrobił. Nie zmienia to jednak mojej oceny jego postępowania. - O panu nie ma w tym liście nic, poza niewielką wzmianką. Po prostu prosi mnie o pomoc w osiągnięciu celu, który, jeśli się nie mylę, jest równie ważny dla obu panów. Wie, że mam różne możliwości uzyskiwania informacji i jest rzeczą zupełnie normalną, że zwrócił się do mnie. Wyraz rozdrażnienia powoli znikał z twarzy naszego gościa. - Cóż, to zmienia postać rzeczy. Kiedy zobaczyłem się z nim dziś rano i dowiedziałem się, że udał się po pomoc do detektywa, wziąłem jedynie pański adres i z miejsca przybyłem tutaj. Nie lubię policji grzebiącej w prywatnych sprawach. Ale jeśli ograniczy się pan do pomocy w odnalezieniu brakującego nam człowieka, to może to jedynie znacznie ułatwić nasze zadanie.
- O to właśnie chodzi zapewnił go Holmes. - A teraz korzystając z tego, że już pan tu jest, może usłyszymy od pana jak mają się sprawy. Obecny tu mój przyjaciel nie ma pojęcia, o co chodzi, a i ja z przyjemnością posłucham pańskiej relacji. Garrideb przyjrzał mi się niezbyt przychylnym wzrokiem. - Czy on musi wiedzieć? spytał. - Zazwyczaj pracujemy razem. - No cóż, właściwie nie jest to żadna tajemnica. By oszczędzić czasu, podam panom fakty pokrótce. Gdybyście panowie pochodzili z Kansas, tłumaczenie, kto to taki Alexander Hamilton Garrideb, byłoby niepotrzebne. Zrobił pieniądze na handlu nieruchomościami, a potem zbożem w Chicago. Kupił za nie tyle ziemi, że mógłby zmierzyć nią obszar niektórych państw w Europie. Wszystko, co leży na
zachód od Fort Dodge, wzdłuż Arkansas River, to jego posiadłości. Łąki, pola i lasy, które razem wzięte przynoszą
komuś, kto wie, jak z nich korzystać, fortunę. Nie miał krewnych ani rodziny (a jeśli miał, to ja nigdy o nich nie słyszałem), ale był dumny z dziwności i unikalności swojego nazwiska. I to nas właśnie połączyło. Studiowałem prawo w Topeka. Pewnego dnia odwiedził mnie starszy człowiek, uradowany niepomiernie, iż spotkał kogoś, kto nosi to samo nazwisko. To był jego pomysł, by poszukać, czy są na świecie jeszcze inni ludzie o takim nazwisku. Kazał mi znaleźć jeszcze jednego, a gdy mu oznajmiłem, że jestem zbyt zajęty, by włóczyć się po świecie, złożył mi propozycję, która diametralnie zmieniła moje podejście do sprawy. Zmarł rok później, pozostawiając testament, chyba najdziwniejszy, jaki kiedykolwiek sporządzono w stanie Kansas. Podzielił w nim swój majątek na trzy części, jedna z nich przypada mnie pod warunkiem, że znajdę dwóch innych Garridebów, dla których są pozostałe części. Wypada tego po pięć milionów dolarów dla każdego, ale nie mogę dostać z nich ani centa, póki pozostali nie stawią się przed sądem i nie potwierdzą oficjalnie swych nazwisk.
Szansa była zbyt kusząca, toteż zawiesiłem praktykę prawniczą i zająłem się poszukiwaniami. W Stanach nie znalazłem ani jednego, a szukałem, proszę mi wierzyć, naprawdę uczciwie. Zająłem się więc starym krajem i w książce telefonicznej Londynu znalazłem pierwszego. Zjawiłem się u niego dwa dni temu, wyjaśniając mu całą sprawę. Ale człowiek ten, podobnie jak i ja, jest samotny,
a w testamencie wyraźnie napisano, że chodzi o trzech dorosłych mężczyzn. Jak pan widzi, mamy jeszcze jeden wakat i jeśli pomoże nam go pan zapełnić, z przyjemnością zapłacimy panu honorarium. - Cóż, Watsonie - odezwał się mój przyjaciel - powiedziałem ci, że to niecodzienna sprawa. Dla mnie oczywistym posunięciem jest danie ogłoszenia w gazetach. - Zrobiłem tak, panie Holmes, i nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. - No, no. To doprawdy ciekawostka, którą trzeba będzie zająć się poważniej. A tak przy
okazji, skoro pan jest z Topeka. Miałem tam znajomego, niestety już nie żyje. Stary doktor Lysander Starr, był burmistrzem w 1890 roku. Znał go pan? - Dobry, poczciwy doktor Starr! - ucieszył się nasz gość. - Jego imię nadal jest żywe w tym mieście. Sądzę, panie Holmes, że najlepiej zrobimy, jeśli każdy z nas spróbuje dalej szukać brakującej osoby i będzie na bieżąco informować pozostałych o postępach. Proponuję spotkanie za dzień lub dwa. Po tych słowach skłonił się i wyszedł. Holmes zapalił fajkę i przez chwilę siedział w milczeniu, z dziwnym uśmieszkiem na ustach. - I cóż? - spytałem w końcu. - Zastanawiam się, mój drogi. - Nad czym? - Zastanawiam się, Watsonie powiedział biorąc fajkę w rękę. Dlaczego na Boga, ten człowiek naopowiadał nam tyle bzdur. Niewiele brakowało, a spytałbym go o to wprost. Wiesz przecież, że czasami najlepszą bronią jest frontalny atak, ale doszedłem w końcu do wniosku, że lepiej będzie pozostawić go chwilowo w przekonaniu, iż udało mu się nas oszukać. Zacznijmy od tego, że
nosi angielską marynarkę, wytartą nieco na łokciach, i takież spodnie z wypchniętymi, od co najmniej rocznego noszenia kolanami, a według dokumentów i jego własnych słów jest prowincjonalnym Amerykaninem przybyłym tu nie tak dawno. W londyńskich gazetach nie było żadnych ogłoszeń. Wiesz, że ten dział jest moją ulubioną lekturą i coś takiego nie uszłoby mojej uwadze. Poza tym nigdy nie znałem doktora Starra z Topeka i nie mam pojęcia, czy ktoś taki kiedykolwiek istniał. Sądzę, że nasz gość faktycznie jest Amerykaninem, ale od lat przebywa w Londynie, co znacznie wygładziło jego akcent. Natomiast godny uwagi jest cel, jaki chce osiągnąć poprzez to niewiarygodne poszukiwanie Garridebów, gdyż, zakładając, iż jest to kanalia, przyznać należy, że inteligentna i pomysłowa. Teraz musimy stwierdzić, czy autor tego listu nie jest także oszustem. Zadzwoń do niego, jeśli łaska. Wykręciłem numer i usłyszałem po drugiej stronie piskliwy, drżący nieco głos:
- Tak, tu Nathan Garrideb. Czy to pan Holmes? Bardzo chciałbym z nim mówić. Mój przyjaciel wziął słuchawkę i usłyszałem następującą połówkę dialogu: - Tak, był tutaj. Rozumiem, że pan go nie zna... Jak długo?... Tylko dwa dni!... Tak, oczywiście, perspektywa nader nęcąca. Będzie pan w domu wieczorem? Przypuszczam, że nie w jego towarzystwie?... Doskonale, zjawimy się wobec tego. Wolałbym porozmawiać pod jego nieobecność... doktor Watson będzie mi towarzyszył... Z pańskiego listu wnoszę, że nie wychodzi pan często... Tak, około szóstej idealnie mi odpowiada... Nie musi pan o tym
informować naszego amerykańskiego przyjaciela... Doskonale, wobec tego do zobaczenia. Zmierzchało już, gdy znaleźliśmy się na Little Ryder Street, jednej z najmniejszych przecznic Edgware Road o rzut kamieniem od osławionego Tyburrn Tree, o którym złe wspomnienia
żywe są jeszcze w pamięci co starszych londyńczyków. Dom, do którego kierowaliśmy swe kroki, był dużym budynkiem, zbudowanym we wczesnogregoriańskim stylu, o regularnej fasadzie i jedynie dwóch oknach na parterze. Tam właśnie mieszkał nasz klient, a okna wychodziły z dużego pokoju, w którym spędzał dzień. Holmes zwrócił uwagę na mosiężną tabliczkę z wygrawerowanym nazwiskiem na drzwiach. - Wisi ładnych parę lat, Watsonie. Jest to zatem jego prawdziwe nazwisko, co wydaje się w tej sprawie dość istotne. Klatka schodowa była wspólna dla całego domu, a z listy lokatorów poznać można było innych mieszkańców, oraz instytucje, które miały tu swe biura. Ogólnie wyglądało to bardziej na kącik starych kawalerów, niż na rezydencję mieszczańskich rodzin. Nasz klient otworzył nam drzwi osobiście, gdyż, jak oznajmił, kobieta, która u niego sprząta, wychodzi o #/16#00. Nathan Garrideb okazał się wysokim, chudym osobnikiem, bladym i łysym jak kolano, w wieku mniej więcej sześćdziesięciu lat. Miał trupią twarz o bladej cerze człowieka, któremu obce jest słońce i spacery, a kozia bródka i duże, okrągłe okulary nadawały
mu wygląd kogoś wiecznie ciekawego nowinek. Ogólnie sprawiał wrażenie przyjaznego ekscentryka. Pokój, do którego nas wprowadził, był równie dziwny
jak jego właściciel. Wypełniały go szafki i gabloty z okazami geologicznymi i anatomicznymi. Na ścianach wisiały oprawione kolekcje motyli. Na środku pomieszczenia stał stół zawalony najrozmaitszymi szczątkami, spośród których wyzierała mosiężna tuba silnego mikroskopu. Rozglądałem się po wnętrzu zaskoczony wszechstronnością zainteresowań gospodarza - od monet, poprzez instrumenty muzyczne, do skamielin. Nad biurkiem wisiał rząd gipsowych czaszek, opatrzonych napisami "Neandertalczyk", "Heidelberg", "Cromagnon". Nasz gospodarz tymczasem stał przed nami, wycierając kawałkiem skóry jakąś monetę. - Syrakuzy z okresu świetności - wyjaśnił widząc moje zainteresowanie. - Pod koniec znacznie się zdegenerowali.
Niektórzy wolą szkołę aleksandryjską, ale ja uważam ich za najlepszych. Krzesło jest tutaj, panie Holmes, tylko proszę mi pozwolić uprzątnąć te kości. A pan... no tak, doktor Watson, jeśli byłby pan tak uprzejmy i odstawił tę japońską wazę... o, doskonale, proszę spocząć. Co prawda, mój lekarz ma mi za złe, że nie wychodzę na powietrze, ale to, co panowie widzą, to całe moje życie. A poza tym, po co mam wychodzić, skoro tyle jest tutaj interesujących problemów. Dokładne skatalogowanie którejkolwiek z tych szaf zabrałoby około trzech miesięcy. Holmes rozejrzał się z ciekawością. - I nigdy pan stąd nie wychodzi? - spytał. - Czasami do Sotheby'ego lub Christee, ale poza tym naprawdę rzadko. Nie jestem już młody, a moje badania zabierają mi sporo czasu. Może pan sobie wyobrazić, panie Holmes, jaki szok,
przyjemny co prawda, przeżyłem, słysząc o tym niespodziewanym uśmiechu fortuny. Potrzeba
jeszcze tylko jednego Garrideba, z pewnością go znajdziemy. Miałem brata, ale niestety, nie żyje, a żeńskie przedstawicielki rodu nie wchodzą w grę. Ale przecież na świecie musi być jeszcze jakiś Garrideb. Słyszałem, że zajmuje się pan dziwnymi przypadkami i dlatego napisałem do pana. Oczywiście ten dżentelmen z Ameryki miał całkowitą rację, iż najpierw powinienem spytać go o radę, ale działałem w jak najlepszej wierze. - Osobiście sądzę, że postąpił pan rozsądnie - wtrącił Holmes. - Ale, tak na marginesie, zamierza pan osiąść w Stanach? - Ależ skąd! Nic nie skłoni mnie do opuszczenia zbiorów, lecz ten dżentelmen zapewnił mnie, że jak tylko ustalimy nasze prawa, wykupi moją część za pięć milionów dolarów. Jest na rynku z tuzin okazów, które doskonale pasowałyby do mojej kolekcji, a których nie mogę nabyć z powodu braku paruset funtów. A tu! Aż strach pomyśleć, co mógłbym zrobić mając te pieniądze. Stworzyłbym zalążek muzeum narodowego, byłbym Hansem Sloane naszego wieku. Oczy za szkłami błyszczały mu gorączkowo i jasne było, że gotów jest na wszystko, byle
tylko znaleźć brakującego przedstawiciela rodu. - Zadzwoniłem jedynie po to, by pana poznać, toteż nie ma powodu, dla którego miałby pan przerywać swe studia - odezwał się mój przyjaciel. - Zawsze wolę osobiście poznać tych, z którymi wiążą mnie interesy. Mam do pana parę pytań, które uzupełnią obraz całej sprawy, w czym i tak znacznie pomógł mi już nasz amerykański przyjaciel. Rozumiem, że do tego tygodnia w
ogóle nie wiedział pan o jego istnieniu? - Dokładnie tak. Zadzwonił w zeszłą środę. - Czy opowiedział panu o naszej dzisiejszej rozmowie? - Tak, przybył tu prosto od pana i był bardzo zdenerwowany. - Dlaczego? - Zdawał się sądzić, że moja prośba do pana stanowi jakąś ujmę na jego honorze. - Czy zaproponował jakieś konkretne działanie? - Nie. - Czy otrzymał lub prosił pana o jakieś pieniądze? - Dotąd nie.
- Nie widzi pan też niczego, co chciałby osiągnąć? - Poza celem, o którym mówi od początku, nie. - Czy powiedział mu pan o naszym spotkaniu? - Tak. Holmes pogrążył się w zadumie i zauważyłem, że jest zaskoczony. - Czy w swej kolekcji ma pan jakieś cenne eksponaty? - spytał po chwili. - Nie, nie jestem bogaty i choć ten zbiór jest interesujący, nie jest cenny. - Nie obawia się pan złodziei? - Nie. - Jak długo mieszka pan pod tym adresem? - Prawie pięć lat. Dalsze wypytywanie przerwało niecierpliwe pukanie do drzwi. Ledwie nasz gospodarz je otworzył, do wnętrza wpadł podniecony gość z Ameryki. - Jest! - krzyknął wymachując nad głową jakimś papierem. Pomyślałem, panie Garrideb, że natychmiast dam panu znać i pogratuluję osobiście. Jest pan teraz bogatym człowiekiem, a nasz wspólny interes został szczęśliwie zakończony. Co do pana, panie Holmes, to możemy jedynie przeprosić za zbędny kłopot.
Wręczył naszemu gospodarzowi trzymany w ręku papier. Ten wpatrywał się weń zachłannie. Obaj z Holmesem pochyliliśmy się i przez ramię przeczytaliśmy następujące ogłoszenie: Howard Garrideb Konstruktor maszyn rolniczych. Grabie, łopaty, parowe i ręczne płógi, świdry, wozy, brony i inne narzędzia farmerskie. Urządzenia do studni artezyjskich. Grosvenor Building. Aston. - Wspaniale - gospodarz odzyskał głos. - Mamy wobec tego trzeciego. - Rozpocząłem poszukiwania w Birmingham - wyjaśnił nowo przybyły. - Mój agent przysłał mi to ogłoszenie z lokalnej gazety. Musimy jednak dopilnować sprawy na miejscu. Napisałem do tego dżentelmena i wyjaśniłem mu, że zobaczy się pan z nim jutro w jego biurze około #/16#00. - Chce pan, żebym tam jechał? - A co pan radzi, panie Holmes? Nie sądzi pan, że to byłoby najrozsądniejsze?
Dlaczego miałby uwierzyć mnie, obywatelowi obcego państwa? Tymczasem jest tutaj obywatel imperium, z solidnymi referencjami i to, co on powie, w uszach rodaka będzie miało zupełnie inną wagę. Pojechałbym z panem, ale akurat jutro jestem bardzo zajęty, a poza tym zawsze mogę tam dojechać, jeśli tylko napotka pan jakieś problemy. - Cóż, nie jeździłem tak daleko już od paru ładnych lat. - Drobiazg, panie Garrideb. Spisałem rozkład jazdy pociągów. Wyjedzie pan o #/12#00, a po #/14#00 powinien pan być już na miejscu. Wrócić może pan tej samej nocy. Wszystko, co ma pan tam do zrobienia, to tylko zobaczyć się z tym człowiekiem, wyjaśnić mu sytuację i otrzymać
dokument potwierdzający jego nazwisko. Do diabła! W porównaniu z tym, co ja musiałem zrobić, żeby pana znaleźć, ta stumilowa przejażdżka to nic wielkiego. - Zgadzam się - wtrącił nagle Holmes. - W tym, co pan mówi, jest wiele racji. Nathan Garrideb wzruszył z
rezygnacją ramionami. - Cóż, jeśli panowie nalegacie, to pojadę. Trudno mi czegokolwiek odmówić zwiastunowi tak wielkich i wspaniałych nowin. - Wobec tego uzgodnione powiedział mój przyjaciel. - Mam nadzieję, że da mi pan znać zaraz po powrocie. - Osobiście tego dopilnuję ucieszył się Amerykanin, spoglądając na zegarek. Przykro mi, ale muszę już iść. Zadzwonię jutro, panie Garrideb, i odwiozę pana na dworzec. Idzie pan, panie Holmes? Nie? W takim razie do zobaczenia, mam nadzieję, że jutro będziemy mieli dla pana ciekawe wiadomości. Zauważyłem, że twarz mego towarzysza rozjaśniła się, gdy niespodziewany gość wyszedł. Poprzednio wyrażała skupienie. - Chciałbym dokładniej zapoznać się z pańskimi zbiorami - zwrócił się Holmes do gospodarza. - W moim zawodzie wszystkie wiadomości, nawet najdziwniejsze, mogą się przydać. A ten pokój jest ich pełen. Po usłyszeniu tych słów Garrideb wyraźnie poweselał. - Wiedziałem, że jest pan inteligentnym człowiekiem. Oprowadzę pana natychmiast, jeśli ma pan oczywiście czas.
- Niestety, teraz nie mam, ale okazy są tak doskonale opisane, że nie musi się pan trudzić. Gdybym znalazł czas jutro, czy nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym je obejrzał pod pana nieobecność?
- Absolutnie nie. Mieszkanie będzie oczywiście zamknięte, ale pani Sanders jest do #/16#00 w suterenie i wpuści pana. - Doskonale się składa. Mam akurat wolne popołudnie i gdyby pan ją uprzedził o mojej wizycie, zjawię się z prawdziwą przyjemnością. Tak na marginesie, kto jest właścicielem tego budynku? - "Hollowey i Steele" z Edgware Road. A dlaczego pan pyta? - Jeśli chodzi o budynki, to jestem archeologiem amatorem roześmiał się Holmes. Zastanawiałem się, czy zbudowano go za królowej Anny, czy później? - Bez wątpienia później. - Tak też sądziłem, ale to i tak bez znaczenia. Do zobaczenia, panie Garrideb, życzę udanej podróży do Birmingham.
Ponieważ firma na Edgware Road była już zamknięta, poszliśmy do domu i dopiero po kolacji Holmes wrócił do tego tematu. - Nasza mała sprawa zbliża się ku końcowi - oznajmił. - Nie wątpię, że również wpadłeś na ogólne zarysy rozwiązania. - Przyznam ci się, że nie mam o nim zielonego pojęcia. - Pojęcie powinieneś mieć, gdyż widać jasno jak na dłoni, a kolor ustalimy jutro. Nie zauważyłeś niczego dziwnego w tym ogłoszeniu? - Zauważyłem, że "pługi" było napisane z błędem. - O, dostrzegłeś to! Moje gratulacje. Drukarz złożył tak, jak dostał w oryginale, ale nie to jest akurat istotne. "Studnie artezyjskie" to typowo amerykańskie określenie. Zresztą samo urządzenie jest w Anglii dość rzadko spotykane. To typowe ogłoszenie z amerykańskiej gazety, a ma być rzekomo anonsem brytyjskiej firmy. Co o tym
sądzisz? - Mogę jedynie przypuszczać,
że ten Amerykanin sam je ułożył, choć nie wiem, co chciał przez to osiągnąć. - Wyjaśnień jest kilka, ale tylko jedno pasować będzie do jego poczynań. Pewne jest, że chce się pozbyć naszego niedawnego gospodarza z domu i wysyła go do Birmingham. Mogłem go ostrzec, ale po namyśle stwierdziłem, że lepiej będzie oczyścić scenę i przyspieszyć bieg wydarzeń. Jutro, Watsonie, dowiemy się wszystkiego. Holmes wyszedł wcześnie rano, a gdy powrócił na lunch, zauważyłem, że ma zatroskany wyraz twarzy. - Sprawa jest znacznie poważniejsza, niż sądziłem, Watsonie - oznajmił. - Muszę cię uprzedzić, że staje się niebezpieczna, choć wiem równocześnie, że to cię i tak nie powstrzyma. Powinieneś jednak wiedzieć, że kryje się w niej niebezpieczeństwo, i to znaczne. - Cóż, nie pierwszy raz, i mam wrażenie, że nie ostatni. Co konkretnie grozi nam tym razem? - Mamy do czynienia z trudnym przeciwnikiem. Zidentyfikowałem bowiem Johna Garrideba, radcę prawnego z Ameryki. To "Killer" Evans, osobnik o reputacji mordercy.
- Wydaje mi się, że nie miałem dotąd przyjemności bliższego poznania go. - No cóż, nie nosisz w pamięci przenośnego archiwum Newgate. Widziałem się z komisarzem Lestrade'em w Scotland Yardzie i choć nie są tam obdarzeni nadmiernie wyobraźnią, to jednak cechuje ich dokładność i rutyna. Pomyślałem sobie, że może uda mi się rozpoznać naszego podopiecznego w ich archiwum, i faktycznie znalazłem jego radosną podobiznę w Galerii
Przestępców. Jones Winter, alias Morecroft, alias "Killer" Evans, tak głosił podpis. - Holmes wyjął z kieszeni kopertę. Zapisałem parę szczegółów jego kariery. Lat czterdzieści sześć, urodzony w Chicago i ścigany za potrójne morderstwo. Dzięki politycznym koneksjom uciekł do Anglii w 1893 roku. W styczniu 1895 w nocnym klubie na Waterloo Road, zastrzelił przy kartach człowieka, ale okazało się, że to tamten zaczął. Zabitym był niejaki Rodger Prescot, słynny fałszerz z Chicago. Evansa zwolniono w 1901 roku. Był pod
nadzorem policji, lecz jak dotąd prowadził uczciwe i przykładne życie. To człowiek niebezpieczny, zawsze ma broń i jest gotowy jej użyć w każdej chwili. - Ale o co mu chodzi? - I to zaczyna się wyjaśniać. Byłem w hipotece. Nasz klient, jak sam mówił, mieszka na Little Ryder Street od pięciu lat. Wcześniej mieszkanie stało puste przez cały rok, a poprzednim lokatorem był człowiek o nazwisku Waldron, którego wygląd dobrze tam zapamiętano i który nagle zniknął, nie dając do tej pory znaku życia. Był wysokim mężczyzną, z ciemną brodą i takimiż włosami. Prescot, którego zabił Evans, według danych Scotland Yardu wyróżniał się takim właśnie wyglądem. Jako hipotezę roboczą przyjąłem, że to on właśnie zamieszkiwał ten sam pokój, który nasz nieświadomy przyjaciel zamienił na muzeum. - A dalej? - Musimy to sprawdzić. Wyjął z szuflady rewolwer i wręczył mi go ze słowami: - Swój ulubiony mam w kieszeni. Jeśli nasz przyjaciel z Dzikiego Zachodu będzie się starał potwierdzić swój przydomek, to lepiej, żebyśmy byli na to przygotowani. Daję ci godzinę na
sjestę, a potem pora na finał na Ryder Street. Było już po czwartej, kiedy dotarliśmy do dziwnego apartamentu Nathana Garrideba. Pani Sanders szykowała się wprawdzie do wyjścia, ale wpuściła nas bez wahania, wyjaśniając, że drzwi mają sprężynowy zatrzask, który Holmes solennie obiecał sprawdzić przed wyjściem. Wkrótce potem trzasnęły frontowe drzwi, jej kapelusz przedefilował przed naszym oknem i wiedzieliśmy, że zostaliśmy sami. Holmes błyskawicznie zbadał otoczenie i wybrał stojącą w mrocznym kącie szafkę, odstającą nieco od ściany. Odsunęliśmy ją jeszcze dalej przycupnęliśmy za nią, podczas gdy mój przyjaciel wyjaśniał mi szeptem swe zamiary: - Chciał pozbyć się stąd gospodarza, to nie ulega wątpliwości, a ponieważ ten rzadko wychodzi, wymagało to sporego zachodu. Cały pomysł z Garridebami służył właśnie temu celowi i muszę przyznać,
Watsonie, że na swój sposób jest genialny. To wykorzystanie dziwacznego nazwiska, przy braku innych możliwości legalnego wejścia, jest doprawdy godne podziwu. Wykazał w tej sprawie dużo pomysłowości i cierpliwości. - A co jest jego celem? - Właśnie po to tu jesteśmy, żeby się tego dowiedzieć. Nie ma to nic wspólnego z naszym klientem, przynajmniej o ile wiem. Natomiast jest powiązane z człowiekiem, którego zastrzelił i który, być może, był jego wspólnikiem. W tym pokoju kryje się jakiś mroczny sekret. Z początku sądziłem, że Garrideb ma w swych zbiorach jakiś cenny eksponat i nie zdaje sobie z tego sprawy, ale fakt, że niesławnej pamięci Rodger
Prescot zamieszkiwał ten pokój, wskazuje na głębsze podłoże sprawy. Cóż, mój drogi, możemy jedynie ćwiczyć cierpliwość i czekać na to, co przyniosą nam najbliższe godziny. Trzeba przyznać, że nie czekaliśmy długo - może po pół godzinie usłyszeliśmy
skrzypienie drzwi wejściowych i głośny szczęk klucza w zamku. Po chwili nasz znajomy z Ameryki znalazł się wewnątrz zamykając za sobą cicho drzwi. Rozejrzał się wokół, po czym stwierdziwszy, że jest bezpieczny, zdjął płaszcz i zdecydowanym krokiem kogoś, kto doskonale wie, czego chce, podszedł do stojącego na środku pokoju stołu. Przesunął go na bok, zwinął dywan i wyjętym z kieszeni dłutem zabrał się do usuwania deski w podłodze. Usłyszeliśmy serię niezbyt głośnych trzasków. W chwilę później otworzył się w podłodze prostokąt wejścia, w którym przybysz zniknął z ogarkiem świeczki w dłoni. Nasza chwila nadeszła. Holmes dotknął mojej ręki i razem ruszyliśmy ku drzwiom w podłodze. Poruszaliśmy się ostrożnie, ale mimo to stara podłoga skrzypnęła pod naszymi stopami i głowa Amerykanina wynurzyła się nagle z otworu. Spojrzał na nas z niedowierzaniem, które błyskawicznie zmieniło się we wściekłość, a ta z kolei w niewyraźny uśmiech przywołany na twarz, gdy uzmysłowił sobie, że są weń wycelowane dwa pistolety. - No, cóż - mruknął gramoląc się na górę. - Nie mogę się z
panem równać, panie Holmes. Przejrzał pan moją grę od samego początku i szpetnie mnie wykiwał. Przyznaję, że mnie pan pokonał i... Szybkim jak mgnienie oka ruchem wyciągnął zza paska spodni rewolwer i dwukrotnie
nacisnął spust. Poczułem na udzie dotyk rozpalonego żelaza i ujrzałem, jak broń Holmesa opada na głowę strzelającego. Ten rozciągnął się na podłodze, z krwawiącą raną na czole. Mój przyjaciel zabrał mu broń i sprawdził, czy przypadkiem nie ma drugiego rewolweru. Następnie podszedł do mnie i ostrożnie poprowadził w stronę krzesła. - Nie jesteś ranny? Watsonie, na Boga, to chyba nic poważnego? To stwierdzenie warte było rany, nawet nie jednej - poznać tę głębię lojalności i przywiązania, jaka kryła się pod zimną maską. Jego błękitne oczy przez moment były zamglone, a pewne zwykle dłonie drżały. Przez tę chwilę widziałem serce równie wielkie, co umysł, choć przez wszystkie te lata nie zdawałem sobie sprawy z tej
wielkości. - To nic, Holmesie, zwykłe skaleczenie. Holmes rozciął mi nogawkę spodni i odetchnął z ulgą. Masz rację, to tylko powierzchowny postrzał spojrzał płonącym wzrokiem na ruszającego się więźnia. - Masz szczęście, gdybyś zabił Watsona, nie wyszedłbyś stąd żywy. A teraz, co masz nam do powiedzenia? Okazało się, że nic. Wspierając się na ramieniu Holmesa zajrzałem do otworu. Prowadził do niewielkiej piwniczki, oświetlonej migotliwym blaskiem świeczki przyniesionej przez Evansa. Na pierwszy rzut oka dostrzegłem jakąś przerdzewiałą maszynerię, bele papieru i rzędy butelek, a potem niewielkie, starannie poukładane na stole paczuszki. - Prasa drukarska - mruknął Holmes. - I owszem - nasz więzień z trudem dobrnął do krzesła i opadł na nie z ulgą. Największy i najlepszy punkt
fałszowania funtów w całym
Londynie. Pordzewiałe urządzenie to maszyna Prescota, a w paczuszkach na stole jest dwa tysiące banknotów po sto funtów każdy, które bez mrugnięcia okiem zostaną przyjęte w każdym banku. Proszę wziąć ile chcecie, i zakończmy tym samym sprawę. Holmes parsknął śmiechem. - Nie robimy takich rzeczy, panie Evans. W tym kraju nie ma dla pana kryjówki. To pan zastrzelił Prescota? - Ja... I uczciwie odsiedziałem za to pięć lat, choć to on pierwszy wyciągnął broń. Za ten dobry uczynek powinienem dostać od was medal, i to wielkości talerza. Nikt nie jest w stanie odróżnić jego banknotów od tych, jakie emituje Bank Anglii. Gdybym go nie zastrzelił, zalałby nimi całe państwo. Byłem jedynym, który wiedział, gdzie je produkuje, i chyba was nie dziwi, że chciałem się tu dostać. Możecie sobie panowie wyobrazić, jak się czułem, stwierdziwszy, że siedzi tu ten łowca robaków o głupim nazwisku, nie mający o niczym pojęcia i nie opuszczający tych czterech ścian ani na krok. Może byłoby rozsądniej usunąć go z drogi definitywnie, co nie stanowiłoby żadnego problemu, ale nigdy dotąd nie zastrzeliłem nikogo, kto nie miał w ręku
broni. Proszę mi powiedzieć, panie Holmes, kiedy popełniłem błąd? Nic nie zrobiłem temu staremu; nie drukowałem tych pieniędzy. O co więc mnie pan oskarży? - O usiłowanie zabójstwa. Ale to już nie ja, zajmie się tym policja. Nam zależało jedynie na wyjaśnieniu całej sprawy. Bądź tak uprzejmy Watsonie, i zadzwoń do Scotland Yardu. Nie będzie to całkiem niespodziewany telefon, ale lepiej ich nie denerwować. Tak przedstawiają się fakty w sprawie "Killera" Evansa i jego
godnej uwagi pomysłowości. Dowiedzieliśmy się potem, że Nathan Garrideb nigdy nie doszedł do siebie po ciosie spowodowanym rozwianiem marzeń o fortunie. Ostatnie, co o nim wiem, to że znalazł się w domu opieki społecznej w Brixton. W Scotland Yardzie natomiast odkrycie warsztatu Prescota było świętem - wiedzieli, że taki istniał, ale nie mieli pojęcia gdzie; a po śmierci fałszerza stracili nadzieję na jego odnalezienie. Było niezaprzeczalnym faktem, że
banknoty stanowiły klasę wśród fałszerstw i gdyby znalazły się na rynku, byłyby bardzo trudne do wychwycenia. Chciano nawet dać Evansowi ten medal wielkości talerza, ale sąd miał inny pogląd na całą sprawę i "Killer" wrócił w cień murów, które tak niedawno opuścił. Zaginiony sportowiec Co prawda, byliśmy już z Holmesem przyzwyczajeni do dziwnych telegramów przychodzących na Baker Street, ale ten, który nadszedł owego zimowego poranka przed siedmiu czy ośmiu laty utkwił mi szczególnie w pamięci. Był zaadresowany do Sherlocka i brzmiał następująco: "Proszę mnie oczekiwać. Straszne nieszczęście. Zaginął prawoskrzydłowy, nie zastąpiony jutro. Overton" - Nadany na Strand o #/10#30 oznajmił Holmes oglądając depeszę. Overton musiał być mocno podniecony, gdy go wysyłał, stąd ta nielogiczność i nieprzejrzystość. Myślę, że zjawi się tu niebawem, i to zanim skończę czytać "Timesa".
Od niego dowiemy się
wszystkiego. Nawet najgłupsza sprawa będzie jakąś odmianą w tych nudnych czasach. Od dłuższego czasu nic ciekawego nam się nie trafiło. Zacząłem się już nawet bać o Holmesa, gdyż dotychczasowe doświadczenia nauczyły mnie, iż takie przedłużające się okresy bezczynności są niebezpieczne dla aktywnego umysłu mego przyjaciela przyzwyczajonego do ciągłej pracy. Przez lata odzwyczajałem go od uciekania się w takich przypadkach do narkotyków, ale wiedziałem też, że przeciwnik nie zginął, a jedynie zasnął, gotów w każdej chwili zbudzić się z letargu. Poznawałem to po oczach Holmesa, gdy przeciągały się okresy bezczynności, i dlatego wdzięczny byłem temu Overtonowi, kimkolwiek był, za przerwanie ową wiadomością apatii, groźniejszej dla mojego przyjaciela niż wszystkie związane z jego zajęciem niebezpieczeństwa razem wzięte. Jak się spodziewaliśmy, telegram niewiele wyprzedził
nadawcę, którego przybycie oznajmił nam bilet wizytowy. Cyril Overton z Cambridge, potężnie zbudowany i umięśniony, wypełniał prawie całą futrynę swymi barami atlety, przyglądając się nam kolejno sympatycznymi, choć zaniepokojonymi oczyma. - Pan Sherlock Holmes? Mój towarzysz skłonił się w milczeniu. - Byłem w Scotland Yardzie i widziałem się z inspektorem Hopkinsem, który poradził mi zwrócić się do pana. Powiedział też, że jego zdaniem moja sprawa bardziej nadaje się dla pana, niż dla policji. - Proszę więc usiąść i wyjaśnić mi, o co chodzi. - To okropne, panie Holmes! Sam się dziwię, że jeszcze nie osiwiałem. Godfrey Staunton:
słyszał pan oczywiście o nim? Jest on po prostu centralnym elementem planu gry całej drużyny. Wolałbym, żeby mi zabrakło trzech innych graczy niż jego. Obojętnie, w ataku czy obronie, nie ma sobie równych. Co teraz robić? Mam co prawda
rezerwowego, nazywa się Moorhause, ale został źle przeszkolony i ciągle zapuszcza się na prawo, zamiast pilnować swego miejsca w linii. Ma dobry wykop, ale zły sprint i brak mu wyczucia sytuacji. Morton czy Johnson z Oxfordu załatwią się z nim bez problemów. Stevenson z kolei dobrze biega, ale nie trafi z dwudziestki piątki, a skrzydłowy, który tego nie umie nie wart jest w ogóle wzmianki. Nie, panie Holmes, jeśli nie pomoże mi pan odnaleźć Godreya, jesteśmy skończeni. Holmes przysłuchiwał się temu z rozbawieniem, zwłaszcza że przemowa obfitowała w gwałtowne gesty i ożywioną mimikę gościa akcentującego każde zdanie silnym uderzeniem pięści w kolano. Gdy zamilkł, mój przyjaciel sięgnął po "leksykon" i przestudiował uważnie literę "S". - Jest tu Arthur H. Staunton, początkujący fałszerz - mruknął. - I Henry Staunton, którego pomogłem powiesić. Ale Godfrey jest dla mnie zupełnie nową postacią. Teraz nasz gość wyglądał na zupełnie zaskoczonego. - Ale... słyszałem, że pan wie o wszystkim, co się dzieje na świecie - wyjąkał. - Przepraszam pana. Wobec tego, jeśli nie
słyszał pan o Godfreyu Stauntonie, to nie zna pan również Cyrila Overtona? Holmes przytaknął z uśmiechem. - Święty Boże! - jęknął Overton. - Byłem rezerwowym Anglii przeciwko Walii, i to przez cały rok. Ale nie o to chodzi. Nigdy bym nie
przypuścił, że jest ktoś w tym kraju, kto nie słyszał o Godfreyu Stauntonie, najlepszym prawoskrzydłowym z Cambridge, Blackheth. Dobry Boże! Panie Holmes, na jakim świcie pan żyje? Tym razem Holmes, nie mogąc się opanować, parsknął śmiechem. - Pan żyje w innym świecie, niż ja - odparł. - W świecie znacznie zdrowszym i przyjemniejszym. Moje zainteresowania rozciągają się na wszystkie prawie afery towarzyskie, ale sportu jak dotąd nie objęły, co jest zresztą najlepszym dowodem zdrowia i pogody tej sfery zainteresowań angielskiego społeczeństwa. Jednakże pańska wizyta przekonuje mnie, że tu również jest pole do popisu dla
moich umiejętności. Proszę więc się uspokoić, przejść do porządku nad tym, że nie orientuję się w ogóle w tych sprawach i dokładnie opowiedzieć mi, co się stało i jak mogę panu pomóc. Twarz młodzieńca wskazywała jasno, że jest on bardziej przyzwyczajony do używania mięśni, niż głowy, ale stopniowo, z powtórzeniami i przerwami, których pozwolę sobie nie przytaczać, opowiedział nam dziwną historię. - Wygląda to tak, panie Holmes. Jestem kapitanem zespołu piłkarskiego Unirex Cambridge, a Godfrey to mój najlepszy zawodnik. Jutro gramy mecz z Oxfordem, tu, w Londynie. Przyjechaliśmy wszyscy wczoraj i zamieszkaliśmy w prywatnym hotelu "Bentley". O #/10 wieczorem sprawdziłem, czy wszyscy udali się na spoczynek, jako że mocny i długi sen jest niezbędny do tego, by być w dobrej formie. Zamieniłem też przy okazji parę słów z Godfreyem, zanim położył się spać. Wydał mi się blady i
zaniepokojony, ale na moje pytania odparł, że nic mu nie jest, tylko trochę boli go głowa. Wyszedłem życząc mu dobrej nocy. Jednakże niepokoił mnie jego stan. W pół godziny później portier poinformował mnie, że zjawił się jakiś podejrzany typ z wiadomością dla niego. Godfrey jeszcze nie spał, gdy mu ją doręczono do pokoju. Przeczytał i jak rażony gromem padł na krzesło, co tak przeraziło portiera, że chciał biec po lekarza i po mnie. Ale Godfrey powstrzymał go, wypił nieco wody i najwyraźniej zebrał się w sobie, gdyż zszedł do oczekującego posłańca. Zamienili parę słów i wyszli. Portier zauważył, że udali się w kierunku Strand. Dziś rano pokój Godfreya okazał się pusty, a łóżko nadal pościelone. Wszystkie jego rzeczy były na tym samym miejscu, co wczoraj, gdy się rozstaliśmy. A zatem oddalił się poprzedniego wieczora po otrzymaniu nagłej wiadomości, wraz z tym obcym i zniknął, nie dając znaku życia. To prawdziwy sportowiec, panie Holmes, i z całą pewnością nie zrobiłby tego dobrowolnie przed tak ważnym meczem, gdyby nie zaszło coś nagłego i nieprzewidzianego. Mam
przeczucie, że zniknął na dobre i że nigdy go więcej nie ujrzymy. Holmes wysłuchał opowieści z uwagą, po czym zapytał: - Co pan zrobił? - Zatelegrafowałem do Cambridge, czy mają jakieś wiadomości od niego i dostałem odpowiedź, że nikt go nie widział. - Mógł tam dojechać w nocy? - Owszem kwadrans po #/23#00 jest ostatni pociąg. - Ale z tego, co pan wie, nie pojechał nim? - Nikt go tam nie widział.
- Co pan uczynił dalej? - Zatelegrafowałem do Lorda Mount_Janesa. - Dlaczego? - Godfrey jest sierotą, a najbliższym jego krewnym jest właśnie Lord Mount_Janes. O ile dobrze pamiętam, jest on wujem Godfreya. - Rzuca to nowe światło na sprawę - mruknął mój przyjaciel. - To jeden z najbogatszych ludzi w Anglii. Tak mówił Godfrey. - I byli blisko spokrewnieni?
- Jest jego jedynym spadkobiercą, a stryj ma już ponad osiemdziesiąt lat i podagrę, która mocno mu dokucza. Poza tym, jak słyszałem, jest strasznym skąpcem. Nigdy nie dał Godfreyowi ani szylinga, choć trzeba przyznać, że zapisał mu wszystko. - Czy dostał pan odpowiedź na swój telegram? - Nie. - A jaki, pańskim zdaniem, cel miałby Godfrey, by się tam udać? - No cóż, coś go trapiło. Jeśli chodziło o pieniądze, to zrozumiałe, że udał się do najbliższego krewnego, zwłaszcza że ten ma ich w bród. Co prawda, szansa na ich uzyskanie byłaby nikła, ale jeśli nie miał innego wyjścia... - Cóż, wyjaśnimy to, sądzę, dość szybko, ale nie rozwiązuje to sprawy nocnych odwiedzin i wrażenia, jakie wywarła na nim otrzymana wiadomość. Overton złapał się za głowę szepcząc: - Nic z tego nie rozumiem. - Proszę się uspokoić, mamy piękny dzień, a ja z przyjemnością zajmę się tą sprawą - pocieszył go Holmes. Radziłbym panu przygotować się do meczu nie biorąc pod uwagę tego młodzieńca. Powodem jego nieobecności musi być, jak sam
pan powiedział, nader istotna przyczyna, która może zatrzymać
go przez jakiś czas. Chodźmy do hotelu zobaczyć, czy portier może coś dodać do tego, co już panu powiedział. Holmes był mistrzem w wydobywaniu prawdy od świadków i dość szybko w opuszczonym pokoju Stauntona dowiedział się wszystkiego, co wiedział lub przypuszczał portier. Nocny gość nie był ani robotnikiem, ani dżentelmenem. Portier opisał go jako "średnio zamożnego", około pięćdziesiątki, o potarganej brodzie, bladej twarzy i spokojnym w kolorach i kroju ubraniu. Sam wydawał się mocno zdenerwowany - drżała mu ręka, gdy podawał list. Godfrey wsunął go w kieszeń, wychodząc z pokoju, a obecnemu nie podał nawet ręki. Zamienili kilka słów, z których portier usłyszał jedynie "czas", i wyszli - zegar hotelowy wskazywał wtedy #/22#30. - Podsumujmy - Holmes usiadł na łóżku Stauntona. - Jesteście dziennym portierem, nieprawdaż?
- Tak, sir. Kończę pracę o jedenastej. - Nocny portier, jak rozumiem, nic nie zauważył? - Nie, sir. Jedna para wróciła późno z teatru, poza tym nikogo nie było. - Cały dzień byliście wczoraj na służbie? - Oczywiście, sir. - Czy przed nocną wizytą nie było żadnych listów do pana Stauntona? - Był telegram. - Ciekawe, o której? - Około osiemnastej. - Gdzie przebywał Staunton, gdy mu go doręczyliście? - Tutaj, w swoim pokoju. - Byliście przy tym, gdy go czytał? - Tak, czekałem, czy będzie odpowiedź. - Była? - Tak, sir. Sam ją napisał.
- Wysłaliście ją? - Nie, sir. Sam ją zaniósł na pocztę. - Ale pisał w waszej obecności? - Tak, sir. Ja czekałem przy drzwiach, a on siedział przy
stole. Gdy skończył pisać, powiedział, że sam ją wyśle. - Czym pisał? - Piórem. - Czy na tych formularzach telegraficznych, które leżą na stole? - Tak, sir. Na pierwszym z góry. Holmes podniósł się żywo, wziął ze stołu leżący tam stosik i dokładnie obejrzał przy oknie. - Szkoda, że nie użył ołówka mruknął rozczarowany. - Jak z pewnością zauważyłeś, Watsonie, tekst często odbija się na następnej stronicy, co niejednego złoczyńcę zaprowadziło już za kratki. Tu jednak nie ma ani śladu. Natomiast bibularz powinien nam być wielce pomocny, jeśli tylko pióro było grube... O, nie mówiłem? - Wyjął z bibularza kartkę, na której znajdowały się następujące hieroglify: "Eżkat ąksob ćotil an, iman z źdąb" - Niech pan przyłoży to do lustra. - Overton był silnie podniecony. - Nie ma potrzeby - uspokoił go Holmes. - Bibuła jest cienka, wystarczy spojrzeć na odwrotną stronę. Patrzcie. - Odwrócił kartkę i przeczytaliśmy:
"Także bądź z nami na litość boską". - Jest to więc zakończenie telegramu, który wysłał na parę godzin przed swym zniknięciem. Co najmniej sześć słów tej wiadomości umknęło nam, ale to, co zostało, wskazuje wyraźnie,
że piszącemu zagrażało poważne niebezpieczeństwo, z którego ktoś mógł go wybawić. Wraz z nim wplątana w sprawę była przynajmniej jeszcze jedna osoba, stąd użyta w telegramie liczba mnoga. Najprawdopodobniej był to ów blady brodacz o niezbyt silnych nerwach. Pozostaje pytanie: co mają ze sobą wspólnego? I jeszcze jedno: kto jest adresatem tego wezwania o pomoc? Praktycznie nasze zadanie sprowadza się do znalezienia odpowiedzi na te dwa pytania - zakończył mój przyjaciel. - W zasadzie wystarczyłoby znaleźć adresata zasugerowałem. - Właśnie, mój drogi Watsonie. To samo przyszło mi do głowy.
Ale pozwolę sobie zauważyć, że gdybyśmmy poszli na pocztę i zażądali wglądu w depesze, nie spotkalibyśmy się ze zrozumieniem i pomocą ze strony urzędników tej instytucji. Nie wątpię jednak, że przy odrobinie sprytu i finezji uda nam się ten cel osiągnąć. Teraz chciałbym w pana obecności, panie Overton, przejrzeć leżące na stole papiery. Leżało tam sporo listów, rachunków i notatek, które Holmes przejrzał uważnie. - Nic - mruknął w końcu. Pański przyjaciel był, jak rozumiem, zupełnie zdrowy i nie uskarżał się na żadne dolegliwości? - Był zdrów jak ryba. - Czy kiedykolwiek chorował w czasie, w którym panowie się znacie? - Nie. Raz skaleczył się w rękę, innym razem skręcił nogę, ale przy czynnym uprawianiu sportu to się zdarza. - Być może nie był tak całkiem zdrów, jak się panu wydaje. Myślę, że coś mu jednak dolegało, ale zachował to w tajemnicy. Jeśli nie ma pan nic
przeciwko temu, zabiorę te dwie kartki. Mogą nam być nader pomocne w ustaleniu prawdy. - Chwileczkę! - rozległo się za naszymi plecami. Głos był dość żałosny, toteż obejrzeliśmy się jak na komendę. W drzwiach stał, postękując i trzęsąc się, zasuszony starzec, niewysokiego wzrostu, ubrany w staromodne, zużyte czarne ubranie i takiż cylinder. Na szyi nosił białą chustę. Sprawiał wrażenie biednego pastora albo emerytowanego urzędnika niższego szczebla. Jednakże mimo dziwnego, niepokaźnego wyglądu jego głos przyzwyczajony był do rozkazywania, a zachowanie zwracało uwagę. - Kim pan jest i jakim prawem dotyka pan tych papierów? spytał. - Jestem prywatnym detektywem, zobowiązanym do wyjaśnienia zagadki zniknięcia ich właściciela. - O, doprawdy? A wobec kogo jest pan zobowiązany? - Wobec mojego klienta, tu obecnego przyjaciela pana Stauntona, którego skierował do mnie Scotland Yard. - A kim pan jest? - to pytanie skierowane było do Overtona. - Cyril Overton.
- Aa, to pan wysłał do mnie telegram! Jestem Lord Mount_Janes i przybyłem tu tak szybko, jak mógł mnie przywieźć autobus. Wynająłeś więc pan detektywa? - Tak, sir. - I gotów pan jesteś zapłacić za jego usługi? - Nie wątpię, że uczyni to Godfrey, gdy go znajdziemy. - A jeśli go nie odnajdziecie? No, odpowiedz pan. - W takim przypadku bez wątpienia zapłaci jego rodzina. - Nic podobnego! Jestem całą rodziną, jaką ma ten młody człowiek, i nie ponoszę
odpowiedzialności za jego zobowiązania. Nie dam ani pensa! Rozumiesz pan, panie detektyw? Jeśli wydaje mu się inaczej to dlatego, że zebrałem trochę grosza dzięki mej oszczędności i nie zamierzam jej teraz zaprzestać. Co zaś się tyczy papierów, w których żeś pan tak beztrosko grzebał, to oznajmiam, że jeśli było tam cokolwiek wartościowego, to będziesz pan dokładnie rozliczony z tego, co pan z nimi zrobisz.
- Doskonale - odparł Holmes. A teraz mógłby mi pan powiedzieć, co sądzi o zniknięciu tego młodego człowieka? - Nic nie sądzę, mój panie. Jest za duży i za stary, by nie potrafić zatroszczyć się o siebie. A jeśli był na tyle głupi, że zaginął, to ja bynajmniej nie zamierzam ponosić kosztów poszukiwań. - Rozumiem dokładnie pańskie stanowisko - w oczach Holmesa czaiła się złośliwość, co tylko ja zauważyłem - ale z całą pewnością pan niedokładnie rozumie moje. Godfrey Staunton zdaje się być nierozważnym człowiekiem. Jeśli go porwano, to nie dla czegokolwiek, co sam posiada. Wieść o pańskim majątku jest szeroko rozpowszechniona, nie tylko w Anglii, ale i poza jej granicami, sir. Jest całkiem możliwe, że gang złodziei porwał pańskiego siostrzeńca, by uzyskać od niego informacje dotyczące pańskiego domu, skarbów i przyzwyczajeń. Twarz nowo przybyłego zbladła tak bardzo, że dorównała kolorowi chustki na szyi. - Wielki Boże! - pisnął. - Co za pomysł? Nic podobnego nawet mi na myśl nie przyszło! Co za łotry! Ale Godfrey to dobry chłopak, nie zdradziłby własnego
stryja. Srebra jeszcze dzisiaj oddam do banku, a pan niech nie szczędzi trudów. Proszę zrobić
wszystko, żeby go sprowadzić całego i zdrowego. Co do pieniędzy, to na piątkę, czy dziesiątkę może pan zawsze u mnie liczyć. Choć udobruchany i wstrząśnięty, nie był nam w stanie jednakże udzielić informacji, które mogłyby być pomocne, gdyż prawie nic nie wiedział o prywatnym życiu swego siostrzeńca. Naszą jedyną nadzieją pozostał telegram, toteż pozbyliśmy się zarówno lorda, jak i Overtona, który udał się na konferencję z resztą drużyny, by powiedzieć im o nieszczęściu, jakie ich spotkało i skierowaliśmy się do najbliższego urzędu telekomunikacyjnego. - Spróbujemy szczęścia powiedział Holmes, gdy zatrzymaliśmy się przed drzwiami. - Rzecz jasna, mając nakaz moglibyśmy oficjalnie przejrzeć te telegramy, ale jeszcze nie teraz. Nie sądzę też, żeby w tak wielkim urzędzie
zapamiętywali twarze klientów. Chodźmy zatem. - Przepraszam, że panią fatyguję - odezwał się uprzejmie do młodej urzędniczki w okienku "telegramy". - Wczoraj nadałem tu telegram i zrobiłem niewielki błąd. Nie mam dotąd odpowiedzi i obawiam się, że go nie podpisałem. Mogłaby mi pani pomóc? Panienka wzięła do ręki stertę formularzy. - O której godzinie pan tu był? - spytała. - Tuż po osiemnastej. - Do kogo był adresowany? Holmes spojrzał na nią błagalnie i położył palec na ustach. Ostatnie słowa brzmiały: "na litość boską!" - szepnął zmartwiony. - Jestem niepocieszony, że nie mam odpowiedzi. Urzędniczka wyciągnęła jeden z formularzy.
- Zgadza się, jest bez podpisu - oznajmiła, kładąc go przed Holmesem. - To dlatego nie ma odpowiedzi - ucieszył się mój przyjaciel. Ależ głupiec ze mnie. Do
widzenia pani i serdecznie dziękuję. Ledwie znaleźliśmy się na zewnątrz, zachichotał i zatarł ręce z radości. - I co? - spytałem. - Robimy postępy, mój drogi. Miałem siedem różnych pomysłów, jak obejrzeć telegram, ale, doprawdy, nie liczyłem na to, że już pierwszy okaże się skuteczny. - A co przez to uzyskałeś? - Punkt wyjścia naszego śledztwa - oznajmił zatrzymując dorożkę. - Kings Cross Station. - Wybieramy się więc w podróż? - Pojedziemy odwiedzić stare Cambridge. Wszystko wskazuje na to, iż tam właśnie znajdzie się rozwiązanie. - Powiedz mi - zapytałem, gdy znaleźliśmy się w pojeździe czy masz jakieś podejrzenia co do powodów jego zniknięcia? Nie sądzę, bym spotkał dotąd sprawę, której motywy byłyby bardziej niejasne. Tego, co powiedziałeś jego stryjowi, nie myślisz chyba naprawdę? - Przyznaję, mój drogi, że nie wydaje mi się to zbyt prawdopodobne. Ale było doskonałym pretekstem, by zainteresować tego wielce nieprzyjemnego starca. - I w rzeczy samej zainteresowało. Ale jaką masz
alternatywę? - Mógłbym wymienić parę. Musisz przyznać, że dość zastanawiający jest fakt, iż wypadek ów miał miejsce na krótko przed meczem. Nieobecność Godfreya na boisku przesądza o wyniku spotkania. Może to być oczywiście przypadek, ale dość niezwykły. Sport amatorski wolny jest od zakładów, ale nikt nie
broni publiczności obstawiać wygranych. Niewykluczone, że komuś opłacało się wyeliminować zawodnika na podobieństwo konia z wyścigów. To jedno wyjaśnienie. Po drugie, jest on dziedzicem fortuny i może chodzić o najzwyklejsze w świecie porwanie dla okupu. - Żadna z tych wersji nie wyjaśnia jednakże sprawy telegramu. - Słusznie, Watsonie. Telegram nadal pozostaje jedyną konkretną przesłanką, z jaką mamy do czynienia, i nie możemy sobie pozwolić na to, by o nim zapomnieć. Właśnie aby wyjaśnić jego znaczenie, jesteśmy teraz w drodze do Cambridge i, choć sprawa jest nieco zagmatwana,
byłbym zaskoczony, gdybyśmy przed wieczorem jej nie wyjaśnili lub nie dokonali znacznych postępów. Było już ciemno, gdy znaleźliśmy się w starym, uniwersyteckim mieście. Ze stacji wzięliśmy dorożkę i pojechaliśmy do oddalonego ledwie o parę minut jazdy domu doktora Leslie Armstronga. Dom był przestronny, położony przy jednej z głównych ulic. Po dość długim oczekiwaniu znaleźliśmy się w gabinecie gospodarza, który przyjął nas siedząc za biurkiem. O tym, jak dalece przestałem być na bieżąco ze swoim zawodem, świadczy fakt, że nazwisko Armstrong było mi całkowicie obce, a był on wówczas nie tylko jednym z najznakomitszych profesorów swej uczelni, ale także jedną z najtęższych głów w tej gałęzi nauki, uczonym o europejskiej sławie. Mimo to, nawet jeśli się go nie znało, nie sposób było, nie być pod wrażeniem tej twarzy, przenikliwych, ukrytych pod krzaczastymi brwiami oczu, oraz masywnej, wykutej jakby z
granitu szczęki. Człowiek bystrego umysłu i głębokiego charakteru, uważny i rzutki, pewny siebie, lecz uczynny dla innych - tak oceniłem go jeszcze przed rozmową. Trzymał w dłoni wizytówkę mojego przyjaciela i przyglądał się jej z niezbyt miłym wyrazem twarzy. - Słyszałem o panu, panie Holmes i zdaję sobie sprawę, czym pan się zajmuje, choć z góry uprzedzam, że nie pochwalam tego zajęcia. - Podobnie jak wszyscy przestępcy tego kraju - odparł Holmes spokojnie. - Dopóki pańskie wysiłki są skierowane na zwalczanie przestępczości, powinny mieć poparcie każdego uczciwego członka społeczeństwa, choć osobiście nie wątpię, że oficjalny aparat ścigania jest wystarczająco sprawny. Zupełnie inna sprawa, gdy wdziera się pan w czyjeś prywatne życie, wywleka na światło dzienne sekrety rodzinne i marnuje czas osób, które są bardziej zajęte niż pan. W tej chwili powinienem pisać rozprawę naukową, a nie rozmawiać z panem. - Nie wątpię w to, a jednak ta rozmowa może okazać się ważniejsza od rozprawy naukowej.
Tak na marginesie, zmuszony jestem poprawić pana. Robimy dokładnie coś przeciwnego niż to, co pan powiedział: staramy się, by jak najmniej osobistych spraw przeniknęło do wiadomości publicznej, co niechybnie nastąpiłoby, gdyby sprawą zajęły się czynniki oficjalne. Może pan mnie uważać za pioniera, który wyprzedza regularne siły policyjne w tym kraju. Pana natomiast chciałbym zapytać o Godfreya Stauntona. - A konkretnie? - Zna go pan, prawda? - Jest moim bliskim przyjacielem. - Wie pan o tym, że zniknął?
- Ach, w rzeczy samej? - wyraz twarzy naszego gospodarza nie uległ zmianie. - Zeszłej nocy opuścił hotel i do tej pory nie dał znaku życia. - Powróci bez wątpienia. - Jutro jego drużyna gra bardzo ważny mecz. - Nie interesują mnie te chłopięce zabawy, w przeciwieństwie do losów i przyszłości tego młodzieńca, jako że znam go i lubię
serdecznie. Mecz piłkarski natomiast zupełnie mnie nie obchodzi. - W takim razie liczę na pańską pomoc w odnalezieniu Godfreya. Wie pan, gdzie on jest? - Skądże znowu! - Nie widział go pan od wczoraj? - Nie. - Czy Staunton jest zdrowym człowiekiem? - Absolutnie. - Czy wiadomo panu, by kiedykolwiek chorował? - Nigdy. Holmes położył na jego biurku kartkę papieru wyjętą z kieszeni. - To może wyjaśni mi pan, skąd rachunek opiewający na trzynaście gwinei, zapłacony przez Godfreya Stauntona w zeszłym miesiącu panu Leslie Armstrongowi z Cambridge. Znalazłem go w papierach zaginionego w jego pokoju hotelowym. Doktor poczerwieniał z gniewu. - Nie widzę najmniejszego powodu, dla którego musiałbym to robić, panie Holmes. Mój przyjaciel schował rachunek do notesu. - Jeśli woli pan publiczne wyjaśnienia, to mogę zapewnić, że niedługo do nich dojdzie -
oznajmił sucho. - Mówiłem już panu przed chwilą, że mogę wyciszyć niejedną sprawę, która w przeciwnym wypadku dostałaby
się do publicznej wiadomości, i wielokrotnie już to robiłem. Doprawdy, rozsądniej z pana strony byłoby obdarzyć mnie zaufaniem. - Nie mam nic do powiedzenia. - Miał pan jakieś wiadomości od Stauntona z Londynu? - Żadnych. - No, patrzcie państwo! Jakaż ta poczta jest opieszała westchnął Holmes. - Bardzo pilny telegram został wysłany przez niego do pana wczoraj wieczorem, a pan go jeszcze nie otrzymał. Ma to bez wątpienia związek z jego zniknięciem. Na pana miejscu udałbym się na pocztę i złożył zażalenie. Gospodarz poderwał się na nogi, czerwony z wściekłości. - Zmuszony jestem prosić pana, by pofatygował się razem z przyjacielem za drzwi - warknął. - Może pan oznajmić swemu zwierzchnikowi, Lordowi Mount_Janesowi, że nie życzę sobie mieć nic wspólnego z nim
samym ani z ludźmi nasłanymi przez niego. Ani słowa więcej! Z furią pociągnął za sznur dzwonka i oznajmił lokajowi, gdy ten stanął w drzwiach: - Johnie, wskaż panom wyjście. Służący wyprowadził nas uprzejmie, acz zdecydowanie. Gdy już znaleźliśmy się na ulicy, Holmes parsknął śmiechem. - Doktor Armstrong z pewnością jest człowiekiem energicznym i zdecydowanym - powiedział po chwili. - Nie spotkałem dotąd człowieka, który gdyby skierował w tę stronę swe talenty, byłyby bardziej predestynowany do zajęcia wolnego miejsca po niesławnej pamięci profesorze Moriartym. Tak oto, mój biedny przyjacielu znaleźliśmy się, niebożęta, w niegościnnym mieście, którego jednak nie możemy opuścić, jeśli chcemy rozwiązać tę zagadkę. Gospoda po przeciwnej stronie ulicy zdaje się być wprost wymarzona dla
naszych potrzeb. Gdybyś był tak uprzejmy i zajął się wynajęciem pokoi oraz nabyciem paru drobiazgów potrzebnych do noclegu, mógłbym się tymczasem
nieco rozejrzeć. Rozglądanie okazało się jednak dłuższe niż Holmes przypuszczał, gdyż w gospodzie znalazł się dopiero po dziewiątej wieczorem. Był blady i zmęczony, a ubranie pokryte miał kurzem; do chwili spożycia oczekującej na stole kolacji nie odezwał się słowem. Dopiero gdy zapalił fajkę, był w stanie spojrzeć na sytuację na wpół ironicznie, na wpół filozoficznie, co było dla niego naturalne, gdy sprawy nie układały się po jego myśli. Odgłos kopyt końskich skłonił go do podejścia do okna. Przed drzwiami doktora stał powóz zaprzężony w parę gniadoszy. - Nie było go trzy godziny mruknął. - Wyjechał o wpół do siódmej, a wrócił dopiero teraz. To daje odległość około dwunastu mil. Jeździ tam codziennie, a zdarza się, że i dwukrotnie w ciągu dnia. - Jest to dość naturalne dla lekarza z praktyką. - On w istocie nie jest praktykującym lekarzem. To teoretyk i konsultant, ale bez praktyki z pacjentami, która rozpraszałaby go i zajmowała czas potrzebny na pracę naukową. Te wyjazdy są jak na niego czymś niezwykłym. Rodzi się zatem pytanie, do kogo tak zapamiętale
jeździ? - Jego woźnica... - Mój drogi, a jak sądzisz, od kogo zacząłem? Nie wiem, czy powodowany własną złośliwością, czy poleceniem chlebodawcy, poszczuł mnie psem. Ani pies, ani on nie polubili mojej laski i sprawa się nie udała. Po incydencie uzgodniliśmy poglądy i z tych uzgodnień jasno wynika, że dalsze próby dowiedzenia się
czegokolwiek z tego źródła skazane są na niepowodzenie. Wszystko, czego się dowiedziałem, pochodzi od przyjaznej duszy z tutejszej gospody. Ona właśnie powiedziała mi o zwyczajach doktora i codziennych podróżach powozem. Jakby potwierdzając jego słowa, ten ostatni podjechał pod dom. - Nie mogłeś go śledzić? - Doskonale, Watsonie! Masz dziś genialne pomysły. Rzecz jasna, przyszło mi to do głowy, a jak zapewne zauważyłeś, nie opodal jest sklep z rowerami. Od właściciela wypożyczyłem rower i wyjechałem jeszcze przed powozem, starając się, by
odległość między nami nie przekraczała stu jardów. W mieście pomagały mi go śledzić tylne światła, ale gdy znaleźliśmy się na wsi, zdarzył się niezbyt miły wypadek. Otóż powóz zatrzymał się nagle, doktor wysiadł, zbliżył się do mnie i w sardoniczny sposób oznajmił mi, iż choć droga jest wąska, obawia się, że nie na tyle, by jego pojazd blokował mi drogę. Przyznaję, że zrobił to naprawdę w doskonały sposób. Przejechałem obok powozu i trzymając się głównej drogi ujechałem parę mil, po czym zatrzymałem się w dogodnym miejscu, by nań poczekać. Nie pojawił się jednak, widać skręcił w którąś z licznych bocznych dróg. Przyjechałem z powrotem, nadal nie widząc jego śladu, i oto teraz dopiero powrócił. Naturalnie z początku nie miałem żadnych powodów, by łączyć te wyjazdy ze sprawą Godfreya; zająłem się nimi jedynie dlatego, by mieć pełniejszy obraz poczynań doktora Armstronga, ale po tym wydarzeniu sprawa nabiera nowego znaczenia. Jeśli ktoś spodziewa się, że będzie śledzony, jest to już samo w sobie podejrzane. Nie
spocznę, dopóki nie wyjaśnię tej zagadki. - Możemy jutro za nim pojechać. - Naprawdę? To nie jest takie proste, jak ci się wydaje. Nie znasz okolic Cambridge, a jest to teren płaski i nie zalesiony, w którym naprawdę trudno się ukryć. W dodatku człowiek, który nas interesuje, nie jest głupcem, co dobitnie dziś wykazał. Zadepeszowałem do Owertona, by pod ten adres dał mi znać o każdym nowym wydarzeniu w Londynie, tymczasem możemy skoncentrować się na osobie doktora Armstronga, którego nazwisko pozwoliła mi przeczytać w urzędzie pocztowym ta miła osóbka. Mogę się założyć, że wie on doskonale, gdzie jest ten młody człowiek, i jeśli się tego nie zdołamy dowiedzieć, będzie to wyłącznie nasza wina. Jak dotychczas, on jest górą, ale znasz mnie i wiesz, że nie pozwolę, by ten stan rzeczy trwał zbyt długo. Mimo tego zapewnienia następny dzień minął nie zbliżając nas ani o krok do rozwiązania zagadki, a przy lunchu dostarczono nam następujący
liścik: "Sir, Mogę Pana zapewnić, że śledząc mnie traci Pan czas. Jak odkrył Pan ostatniej nocy, mam okno w tylnej ściance powozu, a zatem jeśli życzy Pan sobie dwudziestomilowej przejażdżki, która przywiedzie Pana do miejsca, z którego Pan wyjechał - służę uprzejmie: wystarczy, by jechał Pan za mną. Pragnę też poinformować Pana, że szpiegowanie mnie w żadnym razie nie pomoże Stauntonowi. Natomiast przekonany jestem, iż największą przysługą, jaką może mu Pan oddać, jest natychmiastowy powrót do Londynu i poinformowanie swego
chlebodawcy o Pańskich bezowocnych poszukiwaniach. Czas spędzony tutaj, to dla Pana czas stracony. Z poważaniem Leslie Armstrong" - Szczery i otwarty przeciwnik - skomentował Holmes. - No cóż, list ten wzmaga tylko moją ciekawość; zanim stąd wyjadę, muszę ją zaspokoić. - Jego powóz zajechał -
poinformowałem go. - Właśnie wsiada, spoglądając w nasze okna. Może ja spróbowałbym szczęścia na rowerze? - Nie, mój drogi. Z całym szacunkiem dla ciebie, ale nie sądzę, byś był godnym dlań przeciwnikiem. Raczej spróbuję coś osiągnąć za pomocą innych środków. Obawiam się, że będę zmuszony pozostawić cię samego, gdyż pojawienie się dwóch obcych wypytujących się o różne rzeczy w tej sielankowej wiejskiej okolicy mogłoby wzbudzić więcej plotek, niż to potrzebne. NIe wątpię, że znajdziesz coś interesującego w tym szacownym mieście i mam nadzieję, że wieczorem będę miał dla ciebie lepsze nowiny. Holmes wrócił ponownie zmęczony i rozczarowany. - Zmarnowałem dzień, Watsonie - oświadczył. - Znając kierunek, w którym się udał nasz doktor, spędziłem dzisiejszy dzień na odwiedzaniu wiosek leżących po tamtej stronie Cambridge i rozmowach z gospodarzami. Przyznaję, że zwiedziłem spory szmat kraju: Chesterton, Histon, Waterbeach, Oakington. Nigdzie jednak nie natrafiłem na najmniejszy nawet ślad. Nie można przeoczyć czegoś takiego,
jak codzienne wizyty powozu, i to zupełnie nieznanego. Doktor wygrał drugą rundę. Czy jest jakiś telegram? - Owszem, pozwoliłem go sobie otworzyć. Oto treść:
"O Pompeya spytać Jeamy Dixona, Trinity College". - Zupełnie go nie rozumiem. - Och, to jasne. Jest to odpowiedź naszego przyjaciela Overtona na pewne pytanie, które mu wcześniej wysłałem. Prześlę wiadomość do Dixona i pewien jestem, że tym razem szczęście się do nas uśmiechnie. $~a propos, czy są jakieś wiadomości o tym meczu? - Owszem, lokalna popołudniówka zamieściła doskonałe sprawozdanie z jego przebiegu. Oxford wygrał, i to dzięki, co wyraźnie napisano, nieszczęśliwej absencji Godfreya Stauntona, którego nieobecność na boisku dała się odczuć już w pierwszych minutach meczu. Brak tego zawodnika tak osłabił atak i obronę, że udaremnił zupełnie wysiłki drużyny. - Zatem obawy Owertona były uzasadnione - mruknął Holmes.
- W pełni zgadzam się z doktorem Armstrongiem. Futbol nie interesuje mnie zupełnie. Kładziemy się spać, Watsonie, gdyż dzień jutrzejszy, jak sądzę, będzie męczący i, mam nadzieję, rozstrzygający. Następnego ranka, tuż po przebudzeniu, przestraszył mnie widok Holmesa, który siedział przy kominku ze strzykawką w dłoni. Widząc wyraz mojej twarzy, roześmiał się i położył strzykawkę na stole. - Nie, mój drogi, tym razem to nie morfina. Ten drobiazg jest kluczem do naszej zagadki, a przynajmniej mam taką nadzieję. Właśnie wróciłem z małego zwiadu i sądzę, że wszystko jest na najlepszej drodze. Zjedz dobre śniadanie, gdyż udamy się śladem doktora Armstronga i nie będziemy się zatrzymywać na posiłki, dopóki nie znajdziemy tajemniczego miejsca przeznaczenia. - Wobec tego najlepiej będzie
zabrać ze sobą drugie śniadanie. Jego powóz zajechał oznajmiłem.
- Spokojnie, niech sobie jedzie. Jeśli nam się tym razem nie uda, to przeproszę go osobiście na piśmie. Zjedz teraz, a potem przedstawię cię komuś, kto jest niezastąpionym specjalistą w rozwiązywaniu takich zadań. Gdy wyszliśmy, Holmes udał się ku stajni. Tu otworzył drewniany kojec, z którego wyskoczył średnich rozmiarów pies, cały biały w brązowe łaty i z długimi uszami - coś pośredniego między wyżłem a ogarem. - Pozwól przedstawić sobie Pompeya - powiedział mój przyjaciel. - Jest chlubą tutejszej sfory. Choć niezbyt szybki, co widać po jego budowie, jest niezastąpiony na tropie. Cóż, Pompeyu, może nie jesteś szybki na polowaniu, ale obawiam się, że dwóch londyńczyków i tak ci nie dotrzyma kroku. Wobec tego pozwól, że założę ci smycz. A teraz chodź i pokaż, co potrafisz. Poprowadził psa do bramy wjazdowej domu doktora. Zwierzę obwąchało ją i z piskiem podniecenia ruszyło w dół ulicy, ciągnąc smycz z całych sił. Po pół godzinie byliśmy już za miastem, żwawo maszerując wiejską drogą.
- Co ty właściwie zrobiłeś? spytałem. - Użyłem nietrwałego i może niehonorowego, ale za to skutecznego w takich wypadkach środka. Dziś rano spryskałem zawartością strzykawki, którą widziałeś, tylne koła powozu Armstronga. To anyż, mój drogi, a pies myśliwski pójdzie za tym zapachem na koniec świata. Armstrong musiałby przejechać przez rzekę, żeby zgubić trop, a nie sądzę, by mu to przyszło do
głowy. O, szelma! To w ten sposób wtedy mi zniknął! Pies skręcił nagle z drogi na porośnięty trawą trakt, który pół mili dalej wychodził na inną drogę, a trop skręcał ostro w prawo, w stronę miasta, z którego właśnie przyszliśmy. Droga biegła na południe, omijając Cambridge, i dalej w przeciwnym kierunku niż ten, w którym szliśmy. - A więc to kółko było tylko na naszą cześć - warknął rozeźlony Holmes. - Nic dziwnego, że moje poszukiwania w tych wioskach nie dały rezultatu. Trzeba przyznać, że
doktorek rozegrał partię jak prawdziwy zawodowiec grający o dużą stawkę. Na prawo powinno być Trumpington i, na Boga, oto i powóz wyjeżdżający zza rogu. Szybko, Watsonie, albo koniec z nami. Skoczył w pole, ciągnąc za sobą psa, a ja za nim. Ledwie zdążyliśmy się skryć, gdyż powóz minął nas z turkotem. Dojrzałem przelotnie doktora Armstronga siedzącego ze zwieszonymi ramionami i twarzą ukrytą w dłoniach - przedstawiał sobą obraz najwyższej rozpaczy. Sądząc po wyrazie twarzy mego przyjaciela, także to zauważył. - Obawiam się, że nasze poszukiwania mogą się smutno skończyć - powiedział po chwili. - Chodź, Pompeyu, otóż i dom stojący w polu. Nie mogło być wątpliwości, że oto osiągnęliśmy cel naszych poszukiwań. Pompey z radosnym skowytem minął bramę, za którą w miękkiej ziemi widać było ślady kół powozu. Przez trawnik, w stronę drzwi prowadziła wąska ścieżka, toteż Holmes przywiązał psa do pompy i ruszyliśmy ku budynkowi. Mój towarzysz zapukał lekko zardzewiałą kołatką, ale nie wywołało to żadnego odzewu. Domek jednak nie był opuszczony, gdyż do naszych uszu dobiegł
niski dźwięk - coś jakby zawodzenie po niepowetowanej stracie. Holmes zatrzymał się na chwilę, po czym spojrzał na drogę. Zbliżał się nią powóz, którego zaprzęgu nie sposób było zapomnieć. - Doktorek wraca! - krzyknął. - To upraszcza sprawę. Musimy zobaczyć, co się tam dzieje, zanim się tu zjawi. Otworzył drzwi i znaleźliśmy się w hallu - zawodzenie było teraz głośniejsze i dochodziło z góry, toteż pognaliśmy tam co sił w nogach. Mój przyjaciel otworzył uchylone drzwi i obaj zamarliśmy na progu. Młoda, piękna kobieta leżała martwa na łóżku. Otwartymi, błękitnymi i niewidzącymi oczyma wpatrywała się w sufit. W nogach posłania klęczał młody mężczyzna, z twarzą ukrytą w pościeli; jego ciałem wstrząsał szloch. Był tak pogrążony w rozpaczy, że nie zauważył nas, dopóki Holmes nie położył mu ręki na ramieniu. - Pan Godfrey Staunton? - Tak, ale... spóźnił się pan. Ona odeszła.
Był zbyt przytłoczony nieszczęściem, by zrozumieć, że nie jesteśmy lekarzami przysłanymi do pomocy. Holmes chciał mu wyjaśnić nieporozumienie i poinformować o niepokoju, jaki wywołało jego zniknięcie, gdy na schodach zadudniły ciężkie kroki, a po chwili w drzwiach pojawił się zaskoczony doktor Armstrong. - Więc to tak - wykrztusił po chwili. - Osiągnął pan swój cel i z wrodzoną sobie delikatnością wybrał stosowny do tego moment. Nie będę nic więcej mówił w obliczu śmierci, ale zapewniam, że gdybym był młodszy, nie uszłoby panu takie postępowanie na sucho. - Proszę mi wybaczyć, doktorze, sądzę, że niedokładnie
się rozumiemy - odparł Holmes. Gdyby był pan łaskaw zejść z nami na dół, wyjaśnilibyśmy sobie to nieporozumienie. W parę minut później znaleźliśmy się we trójkę w salonie. - Słucham. - Chciałbym na wstępie panu wyjaśnić, że nie jestem opłacany
przez Lorda Mount_Janesa, a moje prywatne sympatie nie znajdują się po stronie tegoż szlachcica. Gdy ktoś ginie, a jego przyjaciel zwraca się do mnie z prośbą o pomoc, bym odszukał zaginionego, dokładam wszelkich starań, by to wykonać tłumaczył mój towarzysz. - Jeśli stwierdzę, że nie miało miejsca żadne przestępstwo, to robię co mogę, by zatuszować całą sprawę zamiast rozgłaszać ją wszem i wobec. Skoro w tym przypadku, jak sądzę, nie zostało naruszone prawo, może pan całkowicie polegać na mojej dyskrecji. Doktor Armstrong złapał rękę Holmesa i potrząsnął nią silnie. - Jest pan uczciwym człowiekiem - powiedział. - Źle pana oceniłem i dziękuję Niebiosom, że wyrzuty sumienia wobec biednego, pozostawionego tu samotnie Godfreya skłoniły mnie do powrotu i bliższego poznania pana. Wie pan już wystarczająco wiele, reszta jest prosta do wyjaśnienia. Rok temu ten młodzieniec mieszkał przez pewien czas w Londynie. Zakochał się tam w córce kobiety, u której wynajmował mieszkanie. Pokochali się, pobrali. Żona jego była równie miła, co piękna i nie musiał się jej wstydzić. Ale Godfrey jest dziedzicem tego skretyniałego sknery i był
zupełnie pewien, że gdyby dotarła do jego uszu wieść o małżeństwie, byłoby to równoznaczne z końcem sprzyjającej mu fortuny. Znam Godfreya dobrze i darzę go głębokim uczuciem. Zrobiłem
co można, by pomóc im utrzymać ten związek w tajemnicy. Dzięki temu domkowi i wrodzonej dyskrecji Godfrey do tej pory zachował sekret. Poza mną i służącym, który udał się właśnie po pomoc do wioski, nikt o niczym nie wiedział. Niestety, cios nadszedł z zupełnie nieoczekiwanej strony: żona Godfreya zachorowała nagle i to poważnie. Biedak omal nie oszalał, a musiał jechać do Londynu na ten głupi mecz, gdyż bez wyjaśnienia całej sytuacji nie miał żadnych powodów, by tam nie być. Starałem się telegraficznie informować go o stanie zdrowia żony i podtrzymywać na duchu. W odpowiedzi na mój telegram wysłał mi depeszę, o której pan się dowiedział, choć pojęcia nie mam jakim cudem. Nie powiedziałem mu oczywiście jak
groźna jest sytuacja, wiedząc, że jego obecność i tak nic nie pomoże. Ale ojcu dziewczyny napisałem całą prawdę. On też natychmiast skontaktował się z Godfreyem i obaj przyjechali tutaj. Dziś rano śmierć położyła kres jej cierpieniom. I to wszystko, panie Holmes. Jestem pewien, że mogę polegać na dyskrecji pana i pańskiego przyjaciela. Holmes uścisnął mu dłoń i bez słowa odwrócił się. Wyszliśmy w milczeniu z tego domu żałoby na dwór, gdzie świeciło słabe, zimowe słońce. Szlachetnie urodzony kawaler Zarówno małżeństwo lorda St. Simona, jak i dziwne unieważnienie tego związku dawno już przestało być tematem zainteresowania w kręgach, w których obracał się nieszczęsny oblubieniec. Nowe skandale przyćmiły to pechowe małżeństwo, a rozmaite pikantne szczegóły odciągnęły plotki od
czteroletniego już dramatu. Mam jednakże podstawy sądzić, że nie
wszystkie fakty są znane szerokiemu ogółowi, a ponieważ mój przyjaciel Sherlock Holmes, miał znaczny udział w rozwikłaniu całej zagadki, śmiem twierdzić, że żadne wspomnienia nie są kompletne bez tego epizodu. Było to na parę tygodni przed moim własnym małżeństwem, kiedy wciąż jeszcze mieszkałem z Holmesem na Baker Street. Wrócił on wieczorem tegoż dnia i zastał list adresowany do siebie. Przez cały dzień nie wychodziłem z mieszkania, gdyż niespodziewanie zaczęło padać i zrobiło się wietrznie, co powodowało nieodmiennie przypominanie się rany od kuli po afgańskiej kampanii. Siedząc w fotelu, z nogami opartymi na drugim, otoczony stertą gazet, które zdążyłem już przeczytać, na wpół leżąc oglądałem imponujący herb i monogram na kopercie, zastanawiając się leniwie, kim też może być szlachetny korespondent mojego przyjaciela. - Jest tu godna uwagi epistoła - poinformowałem go, gdy wszedł. - Twoja poranna korespondencja, jeśli dobrze pamiętam, składa się przeważnie z listów od sklepikarzy i agentów ubezpieczeniowych. - Istotnie, twój sąd nie jest pozbawiony podstaw - zgodził się
z uśmiechem. - Ten zaś tutaj wygląda jak jedno z tych niepożądanych i uciążliwych zaproszeń na zebrania towarzyskie, na których zmuszają człowieka bądź do nudzenia się, bądź do kłamania. Złamał pieczęć i przebiegł wzrokiem treść listu. - Patrzcie państwo - mruknął. - Okazuje się, że to jednak coś interesującego. - Od szlachetnie urodzonego klienta? - Jednego z najlepiej
urodzonych w tym kraju. - Moje serdeczne gratulacje. - Mogę cię zapewnić, Watsonie, że wysokie urodzenie, czy też jego brak, nie ma dla mnie żadnego znaczenia, w przeciwieństwie do tego, czy sprawa jest interesująca, czy też nie. Możliwe, że ta okaże się zupełnie banalna. Czytałeś, jak widzę, najświeższe gazety? - Owszem - przytaknąłem patrząc na stertę papierów koło fotela. - Z braku lepszego zajęcia... - Dobrze się składa, oszczędzi nam to wiele czasu. Osobiście
poza rubryką kryminalną i ogłoszeniami nie czytałem nic. Jeśli zaś przeglądałeś najnowsze wydarzenia, to musiała ci wpaść w oko notatka o lordzie St. Simonie i jego ślubie. - I owszem. - Doskonale. List, który mam w ręku, jest właśnie od niego. Przeczytam ci go, a ty przewróć te papierzyska i poszukaj mi wszystkiego, co wiąże się z tą sprawą. Oto, co przeczytał mi Sherlock: "Drogi Panie Holmes! Lord Backwater powiedział mi, że mogę mieć zaufanie do Pana sądów i dyskrecji. Zdecydowałem się wobec tego napisać i prosić Pana o radę w kwestii nader bolesnej. Wiąże się to z moim ślubem. Pan Liestrade ze Scotland Yardu działa już w tej sprawie, ale zapewnił mnie, że nie ma nic przeciwko pańskiej współpracy. Obaj sądzimy, że może być nam wielce pomocna. Zjawię się o #/4 po południu i byłbym bardzo zobowiązany, gdyby znalazł Pan dla mnie czas, gdyż sprawa jest, przynajmniej dla mnie, najwyższej wagi. Z poważaniem Robert St. Simon" - Wysłany z Grosvenor Mansions, pisany piórem, a autor miał pecha i umazał się
atramentem na zewnętrznej powierzchni małego palca prawej dłoni - dodał Holmes składając list. - Napisał, że będzie tu o czwartej, a więc mamy godzinę, by wyrobić sobie zdanie na podstawie tego, co piszą w prasie. Zajmij się tymi artykułami, a ja sprawdzę, kim jest konkretnie nasz gość. Z półki nad kominkiem wziął oprawny w skórę tom i zaczął kartkować. - Jest. "Robert Walsingham de Vere St. Simon, drugi syn księcia Balmoral. Herb czerwone tło, trzy kotwice nad sobolem. Urodzony w 1846 roku". Ma wobec tego 41 lat, co w zupełności wystarczy do małżeństwa. Był podsekretarzem do spraw zagranicznych. Są bezpośrednimi potomkami Plantagenetów, a pośrednimi Tudorów. Poza tym nic ciekawego. Mam nadzieję, że tobie się lepiej powiodło. - To, co potrzebne, znalazłem bez problemów. Wydarzenia są zupełnie świeże, a cała sprawa utkwiła dość silnie w mej pamięci. NIe chciałem ci jednak
nic mówić, bo wiem, że masz w tej chwili na głowie dochodzenie i nie lubisz, jak coś innego odrywa cię od tej pracy. - Och, masz na myśli tę błahą sprawę wozu meblowego z Grosvenor Square? Wszystko jest już zupełnie jasne, właściwie od początku nie wzbudzało wątpliwości. Streść mi, proszę, co piszą w gazetach. - Oto pierwsza wzmianka, na jaką się natknąłem. Zamieszczona była w "Morning Post" przed paru tygodniami. Tytuł brzmi: "Uzgodnione małżeństwo": Jeśli wiadomości nasze zostaną potwierdzone, wkrótce zostanie zawarty związek małżeński pomiędzy lordem Robertem St. Simonem, drugim synem księcia Balmoral a Katty Doran,
jedyną córką Aloysiusa Dorana, Esg. Z San Francisco, Kalifornia, U$s$a. - Zwięzłe i jasne - wtrącił Holmes wyciągając nogi w stronę ognia. - W tym samym tygodniu był o tym cały artykuł w jednej z
gazet towarzyskich. O, mam: Wkrótce będzie trzeba ogłosić przepisy antyeksportowe na małżeńskim rynku, gdyż obecnie trwająca wolna konkurencja zdaje się zdecydowanie nie sprzyjać naszemu rodzimemu produktowi. Szlachetne damy Wielkiej Brytanii przechodzą po kolei w ręce naszych kuzynów zza oceanu. W ostatnim tygodniu do imponującej listy łupów tych uroczych najeźdźców dołączył lord St. Simon, który przez ponad dwadzieścia lat okazał się odporny na strzały Amora. Obecnie ogłosił on o swym zbliżającym się małżeństwie z panną Katty Doran, fascynującą córką kalifornijskiego milionera. Panna Doran, której zgrabna postać i pociągająca twarz zwracały uwagę w Westbury House, jest jedynaczką i najświeższe notowania jej posagu przekraczają sześć cyfr. Dodając do tego fakt, który jest wszystkim znany, a mianowicie, że książę Balmoral zmuszony był w ostatnich latach wyzbyć się części kolekcji obrazów, a lord St. Simon nie posiada żadnych nieruchomości poza niewielką posiadłością w Birchmoor, oczywiste jest, że nie tylko amerykańska oblubienica
skorzysta na tym związku, który z republikańskiej damy zmieni ją w szlachetnie urodzoną lady. - Coś jeszcze? - spytał Holmes ziewając. - Och, całe mnóstwo. Choćby notatka z "Morning Post"
oświadczająca, że związek zawarty będzie po cichu w Kościele St. George na Hanover Square z udziałem jedynie pół tuzina najbliższych przyjaciół, a nowożeńcy powrócą do domu na Lancaster Gate zakupionego przez pana Dorana. Dwa dni później jest krótka notatka, iż małżeństwo odbyło się, a miesiąc miodowy spędzony zostanie w posiadłości lorda Backwatera koło Petersfield. To wszystko, co pojawiło się w prasie przed zniknięciem panny młodej. - Przed czym? - Holmes aż się poderwał. - Przed zniknięciem oblubienicy. - Kiedy to się stało? - Na ślubnym śniadaniu. - To zaczyna być bardziej obiecujące, niż się zapowiadało. Powiedziałbym, że wręcz
dramatyczne. - Owszem, mnie też uderzyło. Trochę odbiega to od zwyczaju. - Bywa, jak zauważyłeś, że panny znikają przed ceremonią, a czasami w trakcie miodowego miesiąca. Ale nie mogę sobie przypomnieć podobnego przypadku. Podaj mi szczegóły. - Ostrzegam cię, że z pewnością nie są kompletne. - Nie szkodzi. - Na szczegóły składa się jeden artykuł we wczorajszej gazecie, który ci przeczytam. Zatytułowany jest: "Szczególne wydarzenie na weselu". Oto jego treść: "Rodzina lorda St. Simona doznała niemałej konsternacji w związku z dziwnym wypadkiem na jego weselu. Ceremonia ślubna co zostało podane w gazetach wczorajszych - miała miejsce poprzedniego ranka, ale dopiero teraz możliwym stało się potwierdzenie dziwnych plotek, które się po niej pojawiły. Wbrew usiłowaniom przyjaciół, by wyciszyć całą sprawę, rzecz stała się przedmiotem
powszechnych rozmów. Ceremonia odbyła się w Kościele St. George na Hanover Square. Była cicha i skromna, a uczestniczyli w niej jedynie: ojciec panny młodej, księżna Balmoral, lord Eustace i lady Clara St. Simon (młodszy brat i siostra pana młodego) oraz lady Alicja Whittington. Całe towarzystwo udało się do domu Pana Dorana na Lancaster Gate, gdzie przygotowano śniadanie. Wygląda na to, że kłopoty sprawiła pewna kobieta o nieznanym nazwisku, która wdarła się do domu w ślad za gośćmi twierdząc, iż ma prawo widzieć się z lordem St. Simonem. Dopiero po długiej i bolesnej scenie udało się lokajowi i odźwiernemu ją usunąć. Panna młoda, która na szczęście zdążyła wejść przed tym przykrym wydarzeniem, zasiadła ze wszystkimi do śniadania, gdy niespodziewanie zdjęta nagłą niedyspozycją, musiała wycofać się do swego pokoju. Jej przedłużająca się nieobecność wywołała sporo komentarzy, zatem ojciec panny młodej udał się po nią. Od pokojówki dowiedział się, że pani pojawiła się tylko na chwilę, wzięła pelerynę, kapelusz i wybiegła. Jeden ze służących twierdzi, że widział, jak młoda kobieta opuszcza dom,
ale nie rozpoznał panny młodej, o której sądził, że przebywa z gośćmi. Stwierdziwszy, że jego córka zniknęła, Pan Doran wraz z panem młodym natychmiast skontaktowali się z policją, która wszczęła nader energiczne śledztwo. Powinno ono wkrótce przynieść wyjaśnienie tego niespotykanego wypadku. Do późnych godzin nocynych jednak nie było wiadomo, gdzie przebywa zaginiona dama. Chodzą słuchy o zagrażającym jej niebezpieczeństwie i mówi się, że policja aresztowała kobietę, która była sprawczynią
zamieszania przed wejściem do domu, podejrzewając, że z zazdrości lub innych powodów mogła ona przyczynić się do dziwnego zaginięcia panny młodej". - To wszystko? - Jest jeszcze wzmianka w porannej gazecie, krótka, ale za to nader agresywna. - I co ona głosi? - Że panna Flora Millar, która wywołała zamieszanie, w rzeczy
samej została aresztowana. Była poprzednio baletnicą w teatrze i znała pana młodego przez parę lat. Nie ma dalszych szczegółów; sprawa jest teraz w twoich rękach. To wszystko, na co możesz liczyć, jeśli chodzi o gazety. - Sprawa wydaje się nader oryginalna. Za nic w świecie nie chciałbym, żeby wymknęła mi się z rąk. Ale cóż i dzwonek do drzwi. Zegar wskazuje trzy minuty po czwartej i można spokojnie założyć, że to nasz zapowiedziany klient. NIe zbieraj się do wyjścia, Watsonie, gdyż bez ciebie zmuszony byłbym rzucić całą sprawę, a wolałbym tego uniknąć. Poza tym chcę mieć świadka na wypadek nagłej utraty pamięci. - Lord Robert St. Simon zaanonsował nasz służący otwierając drzwi. Do pokoju wszedł dżentelmen o miłym, kulturalnym obliczu, ozdobionym spiczastym nosem znamionującym zarówno opanowanie, jak i przyzwyczajenie do posłuchu. Jego ruchy były żywe, ale sprawiał wrażenie osoby mającej już swoje lata. Chodził lekko przygarbiony, z nieznacznie ugiętymi kolanami. Gdy zdjął kapelusz, można było dostrzec, że na czubku głowy włosy
zaczynają mu już rzednąć. Ubrany był nader starannie, w czarne ubranie nienagannego kroju i
śnieżnobiałą koszulę. Stroju dopełniały skórzane rękawiczki i takież buty. Wszedł rozglądając się uważnie, trzymając w dłoni okulary w złotej oprawie. - Witam milordzie - Holmes wstał i ukłonił się uprzejmie. Proszę usiąść i pozwolić przedstawić sobie mojego najlepszego przyjaciela i współpracownika, doktora Watsona. Proszę się przysiąść do ognia i powiedzieć nam, co pana sprowadza. - Nader bolesna dla mnie sprawa, jak pan może z łatwością sobie wyobrazić, panie Holmes. Wiem, że miał pan już w swojej karierze parę spraw równie delikatnej natury, choć ośmielę się zauważyć, że dotyczyły ludzi z trochę niższych klas społecznych. - Powiedziałbym raczej, że wręcz przeciwnie. - Przepraszam? - Ostatnim moim klientem był król. - Och, przepraszam! Nie
wiedziałem. A który, jeśli wolno spytać? - Król Skandynawii. - Czyżby on też stracił żonę? - Niezupełnie. Ale rozumie pan, obowiązuje mnie wobec moich klientów taka sama dyskrecja, jaką obiecałem panu. - Oczywiście! Bardzo słusznie i proszę mi wybaczyć niestosowną ciekawość. Co do mojej sprawy, to naturalnie gotów jestem podać panu wszelkie informacje, jakich tylko będzie pan potrzebował. - Dziękuję. Dowiedziałem się już tego, co podano do publicznej wiadomości, ale jak dotąd jest to wszystko, co wiem. Zakładam, że artykuły te, ot, chociażby ten o zniknięciu panny młodej, są napisane rzetelnie. Lord St. Simon przejrzał podaną mu gazetę. - Tak, to, co tu napisano, zgodne jest z prawdą. - Ale zanim ktoś wyrobi sobie
na tej podstawie jakąś rozsądną opinię, należałoby tę informację uzupełnić - dodał mój przyjaciel. - Prosiłbym, żeby udzielił mi pan odpowiedzi na parę pytań.
- Proszę bardzo. - Kiedy po raz pierwszy spotkał pan pannę Katty Doran? - Rok temu, w San Francisco. - Podróżował pan po Stanach? - Tak. - Czy wówczas się zaręczyliście? - Nie. - Ale wasza znajomość stała się dość bliska? - Podobała mi się i wiedziałem, że o tym wie. - Jej ojciec jest bardzo bogaty? - Mówią, że jest najbogatszym człowiekiem na wybrzeżach Pacyfiku. - Wie pan, jak doszedł do pieniędzy? - Kopalnie. Parę lat temu miał niewiele, ale znalazł złoto i mądrze inwestował. - Jaka jest pana opinia o tej młodej damie? Jaki ma charakter? Nasz gość poruszył okularami i zapatrzył się na długą chwilę w ogień. - Widzi pan, panie Holmes powiedział wolno - moja żona miała dwadzieścia lat, kiedy jej ojciec stał się bogaty. Wcześniej mieszkała w obozach górniczych, wśród lasów i gór, co spowodowało, że swą edukację bardziej zawdzięcza naturze niż nauczycielom. Jest - jak to nazywamy w Anglii - "swobodna i
świeża". Ma silny charakter, nie skażony żadnymi tradycjami czy zwyczajami. Jest wybuchowa i szybka w decyzjach. Z drugiej strony nie dałbym jej nazwiska, które noszę, gdybym nie był przekonany, że jest kobietą szlachetną i honorową. Jestem pewien, że zdolna jest do wielkich poświęceń i nigdy nie zrobiłaby niczego niezgodnego ze
swoim honorem. - Ma pan jej portret? - Przyniosłem jeden, sądząc, że będzie panu potrzebny otworzył portfel i pokazał nam twarz uroczej kobiety. NIe była to fotografia, lecz miniatura z kości słoniowej, na której artysta doskonale oddał kruczoczarne loki, wielkie, ciemne oczy i doskonale wykrojone usta. Holmes przyjrzał jej się uważnie, po czym oddał miniaturę właścicielowi. - Młoda dama przybyła więc do Londynu i odnowiliście państwo znajomość? - spytał. - Ojciec przywiózł ją na ten sezon. Spotkaliśmy się kilkakrotnie, zaręczyliśmy, a w ostatnim czasie pobraliśmy.
- Jak rozumiem, wniosła panu pokaźny posag? - Nie większy, niż jest to przyjęte w mojej rodzinie. - Skoro małżeństwo zostało zawarte, posag pozostanie rzecz jasna w pana rodzinie? - Przyznam, że nie orientuję się w tej kwestii. - Oczywiście. Widział pan pannę Doran w przeddzień tej uroczystości? - Tak. - W jakim była nastroju? - Doskonałym. Rozmawialiśmy o tym, co będziemy robili w przyszłości. - Ciekawe. A rankiem, w dniu ślubu? - Była taka jak zwykle, przynajmniej do zakończenia ceremonii. - Czy wówczas zaobserwował pan jakąś zmianę w jej zachowaniu? - Cóż, prawdę mówiąc, zauważyłem wtedy, że ma ostry temperament i zmienne nastroje. Sam incydent był jednak zbyt trywialny, by o nim mówić, a poza tym nie ma żadnego związku ze sprawą. - Chciałbym jednak, by pan o tym opowiedział. - Och, to dziecinne. Gdy
szliśmy do wyjścia, upuściła bukiet. Akurat mijaliśmy przednie ławki i bukiet wpadł pomiędzy nie, co na moment nas opóźniło, ale siedzący tam dżentelmen podał jej kwiaty, a upadek nie wyrządził im żadnej szkody. Mimo to, gdy ją o to spytałem, odpowiedziała mi dość gwałtownie, a w powozie przez całą drogę wydawała się absurdalnie podenerwowana tym drobiazgiem. - Powiedział pan, że ktoś tam siedział. Ceremonia była więc dostępna publiczności. - Cóż, nie da się tego uniknąć, gdy kościół jest otwarty. - Ten dżentelmen był znajomym pańskiej żony? - Nie. Nazwałem go dżentelmenem tylko przez grzeczność, ale wyglądał pospolicie, zresztą nie zapamiętałem go prawie wcale. Doprawdy sądzę, że odbiegliśmy od tematu. - Tak więc lady St. Simon wróciła z ceremonii ślubnej w mniej radosnym nastroju, niż na nią pojechała. Co zrobiła, gdy znalazła się w domu ojca? - Widziałem, jak rozmawia ze swoją służącą. - Kto to taki?
- Na imię ma Alice, jest Amerykanką i przyjechała ze swoją panią z Kalifornii. - To zaufana służąca? - Nawet zbyt zaufana. Zdaje mi się, że jej pani pozwala na zbyt wiele swobody. Choć muszę przyznać, że w Ameryce patrzą na te sprawy zupełnie inaczej. - Ile czasu rozmawiały? - Och, parę minut. Miałem co innego na głowie w tym momencie i nawet mi to odpowiadało. - Nie słyszał pan przypadkiem, o czym mówiły? - Lady St. Simon powiedziała coś o "skoczeniu po swoje". Była przyzwyczajona do używania pewnych gminnych wyrażeń.
Pojęcia nie mam, co to może znaczyć. - Amerykański slang jest czasami nader obrazowy - wtrącił mój przyjaciel. - Co pańska żona zrobiła po rozmowie ze służącą? - Weszła do jadalni. - Wsparta na pańskim ramieniu? - Nie, w takich drobiazgach była niezależna. Po jakichś dziesięciu minutach posiłku wstała pospiesznie i wyszła przepraszając. Nigdy potem już
jej nie widziałem. - Ale, jak rozumiem, to służąca Alece oświadczyła, że jej pani poszła do swojego pokoju, założyła pelerynę, kapelusz i opuściła dom. - Właśnie. Potem widziano ją idącą w stronę Hyde Parku w towarzystwie Flory Millar, która przebywa obecnie w areszcie i która tego ranka wywołała już pewne zamieszanie w domu pana Dorana. - Hm, tak. Chciałbym poznać parę szczegółów dotyczących tej młodej damy i pańskich z nią stosunków. Lord St. Simon wzruszył ramionami i uniósł w górę brwi w niemym zdumieniu. - Byliśmy na przyjacielskiej stopie od paru lat. Mogę powiedzieć, że nawet na bardzo przyjacielskiej stopie. Nie byłem oszczędny, więc nie miała podstaw, by zgłaszać pretensje, ale sam pan wie, jakie są kobiety. Flora to kochane stworzenie, może tylko nader lekkomyślne i zbyt silnie do mnie przywiązane. Gdy dowiedziała się, że zamierzam wstąpić w związek małżeński, pisywała do mnie tragiczne listy i, prawdę powiedziawszy, dlatego właśnie zdecydowałem się na cichy ślub. Po prostu obawiałem się, by nie wywołała skandalu w
kościele. Zjawiła się pod drzwiami domu tuż po naszym powrocie z kościoła i wepchnęła się do środka, wyrażając się
przy tym dość sugestywnie o mojej żonie, a nawet jej grożąc. Przewidziałem coś podobnego i wydałem służbie odpowiednie instrukcje, toteż szybko znalazła się na zewnątrz. Wówczas uspokoiła się, rozumiejąc najwyraźniej, że nic dobrego nie wyniknie z awantury. - Czy żona to słyszała? - Dzięki Bogu nie. - I potem widziano ją, jak spaceruje z tą kobietą? - Tak i dlatego pan Lestrade ze Scotland Yardu potraktował to tak poważnie. NIe jest zresztą wykluczone, że Flora mogła wywabić dokądś moją żonę i zastawić na nią groźną pułapkę. - Cóż, to możliwe - przyznał z wahaniem Holmes. - Pan w to nie wierzy? - Powiedziałbym, że jest to mało prawdopodobne. A co pan o tym sądzi? - Myślę, że Flora nie skrzywdziłaby nawet muchy. - Mimo tego, że zazdrość
dziwnie zmienia charaktery? Jaka jest pańska teoria na temat tego, co się wydarzyło? - Prawdę mówiąc, po to właśnie do pana przyszedłem. Powiedziałem panu wszystko, co wiem. Skoro jednak pan o to pyta, to wydaje się zupełnie możliwe, że podniecenie i świadomość tego, jak dalece polepszyła swoją pozycję społeczną, mogły wywołać pewne zakłócenia w systemie nerwowym mojej żony. - Mówiąc krótko: załamanie? - Cóż, gdy się weźmie pod uwagę z czego nagle zrezygnowała... NIe mówię o sobie, ale o pozycji, o którą tak wielu stara się bez sukcesu. Nie mogę znaleźć innego wytłumaczenia. - Jest to godna rozważenia hipoteza - uśmiechnął się Holmes. - Myślę, lordzie St. Simon, że mam już teraz prawie wszystkie potrzebne
informacje. Muszę jeszcze spytać, czy przy śniadaniu mógł pan widzieć, co dzieje się za oknem?
- Widać było przeciwną stronę ulicy i park. - Cóż, wobec tego nie sądzę, abym musiał zatrzymywać pana dłużej. Proszę oczekiwać wiadomości ode mnie w najbliższym czasie. - Oby był pan w stanie rozwiązać ten problem oświadczył nasz klient wstając. - Rozwiązałem go. - Hm... słucham? - Powiedziałem, że go rozwiązałem. - Wobec tego gdzie jest moja żona? - To jest właśnie ten szczegół, którego jeszcze muszę się dowiedzieć i dowiem się tak szybko, jak tylko będę mógł. - Obawiam się, że ta zagadka wymaga mądrzejszych głów niż pańska czy moja - nasz gość potrząsnął ze smutkiem głową, po czym skłonił się uprzejmie i wyszedł. - To nader wielkoduszne z jego strony, że zniżył się do porównania mojej głowy ze swoją - roześmiał się Holmes. - Myślę, że zasłużyłem sobie na cygaro i whisky. Przyznaję, że opinia, jaką wyrobiłem sobie o całej sprawie, zanim nasz gość się tu zjawił, jak dotąd sprawdziła się w całej pełni. - Mój drogi! - oburzyłem się. - Mam notatki dotyczące paru
podobnych spraw, choć żadna, przyznaję, nie była aż tak oczywista. Moje pytania miały jedynie na celu zmianę przypuszczeń w pewność. Dowody poszlakowe są częstokroć równie przekonywające jak naoczni świadkowie. - Ależ ja słyszałem to samo co ty! - Nie znasz natomiast podobnych przypadków, które ułatwiły mi niezmiernie całą
sprawę. Istnieje spore podobieństwo na przykład ze sprawą z Aberdeen i nader zbliżoną z Monachium z czasów wojny francusko_pruskiej. To jedna z... o, oto i Lestrade! Dobry wieczór. Szklankę znajdzie pan w szafce, a cygara są tu. Detektyw odziany był w marynarkę piaskowego koloru i podobnej barwy krawat, co nadawało mu tropikalny zgoła wygląd, w ręku zaś miał czarną torbę. Usiadł po krótkim przywitaniu i zapalił podane mu przez Holmesa cygaro. - O co chodzi? - spytał mój przyjaciel. - Wygląda pan na rozczarowanego.
- I tak też się czuję. To przez tę przeklętą sprawę tego arystokratycznego małżeństwa. W ogóle nie mogę się w niej połapać. - Doprawdy? Zadziwia mnie pan. - Czy kto kiedy słyszał o tak pokrętnej sprawie? Każdy ślad zdaje się przeciekać między palcami. Cały dzień się nad nią męczyłem. - Co, zdaje się, przemoczyło pana solidnie - dodał Holmes, dotykając rękawa jego piaskowej marynarki. - Owszem, przeszukiwaliśmy Serpentine. - Po co, na miłość boską? - Szukaliśmy ciała lady St. Simon. Sherlock odchylił się w fotelu, tłumiąc chichot. - A basen na Trafalgar Square też? - spytał, uspokoiwszy się nieco. - Co? Co pan ma na myśli? - To, że szanse, iż ją tam znajdziecie, są w obu przypadkach takie same. Lestrade posłał mu niezbyt miłe spojrzenie. - Przypuszczam, że pan już zna rozwiązanie - warknął. - Przyznaję, że poznałem jedynie przebieg faktów, ale mam już wyrobioną opinię.
- Och, doprawdy? I sądzi pan, że Serpentine nie ma tu nic do rzeczy? - Myślę, że jest to nader mało prawdopodobne. - To może uprzejmie wyjaśni mi pan, jakim cudem znaleźliśmy to w rzece? - spytał, otwierając torbę i wyrzucając na podłogę suknię ślubną, parę białych pantofelków i wianek wraz z welonem, wszystko przesiąknięte wodą. - Oto - dołożył obrączkę jest mały orzech do zgryzienia dla pana, panie Holmes. - I wyciągnęliście to wszystko z Serpentine? - spytał Sherlock puszczając symetryczne kółka dymu. - Nie, znalazł je stróż pływające przy brzegu. Zostały zidentyfikowane jako jej rzeczy i sądzę, że ciało powinno być gdzieś niedaleko. - Według tych błyskotliwych zasad dedukcji ciało każdego człowieka powinno znajdować się w pobliżu jego szafy. Można wiedzieć, co zamierza pan osiągnąć dzięki temu? - Holmes wskazał na stertę Ml `a@C`a--@qC---@qC@C@qC1@LC`a --@LC- -`a-- -@LB-@B-@LC-`a@AB@`C- --`a--3 -@IC`a# - @IC-@LC``- -@LB- -'-@B`a-- -- `a--@qC`a@C~-- @IC@IC- -@B`a@IC@LC@C-@C-
@C`a@qC@B- @LC-@IB@qC`a `a- kieszonce sukni jest niewielki pugilares, wewnątrz którego znajduje się kartka położył ją przed sobą na stole. - Proszę posłuchać jej treści: "Zobaczymy się, gdy wszystko będzie gotowe. F$h$m" - Teraz moja teoria o zwabieniu lady St. Simon przez Florę Millar, która wraz ze wspólnikami jest bez wątpienia odpowiedzialna za jej zniknięcie, potwierdza się. Tu oto jest podpisana jej inicjałami notatka, która naturalnie została wsunięta w dłoń damy, aby wywabić ją na zewnątrz. - Doskonale - zachichotał Holmes. - Wspiął się pan na szczyty. Mógłbym zobaczyć tę kartkę?
Obejrzał ją bez zainteresowania, ale stan ten błyskawicznie uległ zmianie, gdy zbadał ją dokładniej. - To faktycznie bardzo ważne - mruknął po chwili.
@qB-`a--8@C-
- Ha! Przyznaje mi pan rację! - Szczerze gratuluję. Lestrade'a rozpierała duma. Spojrzał uważnie na mojego przyjaciela. - Przecież pan ogląda nie tę stronę! - pisnął. - Ta właśnie jest przypadkowo właściwa. - Zwariował pan? Notatka napisana jest ołówkiem na drugiej stronie. - A tu jest najwyraźniej fragment rachunku hotelowego, który bardzo mnie zainteresował. - Nic ciekawego tam nie ma skrzywił się Lestrade. - Czwarty października. Pokoje osiem szylingów, śniadanie dwa szylingi sześć pensów, cocktail jeden szyling, lunch dwa szylingi sześć pensów, sherry osiem pensów. Nic nadzwyczajnego. - A jednak. Co do samej notatki, to również jest istotna, a przynajmniej inicjały. Pozwolę sobie ponownie panu pogratulować. - Straciłem już wystarczająco wiele czasu - rzucił Lestrade wstając. - Wierzę w ciężką pracę, a nie w snucie teorii przy kominku. Do widzenia, panie Holmes. Zobaczymy, kto pierwszy dojdzie prawdy. Zebrał rzeczy do torby i skierował się ku drzwiom.
- Dam panu ślad - odezwał się niespodziewanie mój przyjaciel. - Podam panu prawdziwe rozwiązanie całej sprawy. Lady St. Simon to mit. Nie ma i nigdy nie było takiej osoby. Lestrade spojrzał na niego z żalem, po czym zwrócił się do mnie i potrząsnął smutno głową, pukając się w czoło, a następnie pospieszył ku drzwiom. Ledwie
zdołał je za sobą zamknąć, gdy Holmes wstał i nałożył pospiesznie płaszcz. - Coś jest w tej wychwalanej przez niego ciężkiej pracy oznajmił. - Pozwolisz, że zostawię cię na jakiś czas z papierami, Watsonie. Sherlock wyszedł około piątej po południu. NIe zdążyłem poczuć się samotny, gdy po niespełna godzinie od jego wyjścia zjawił się na Backer Street właściciel pobliskiej restauracji, z kelnerem i wielkim pudłem. Ku memu zaskoczeniu zawierało ono wystawną zimną kolację, która zaraz też znalazła się na naszym stole. Była tam kaczka, bażant, zestaw ciast i serów, a do tego
odpowiednia kolekcja butelek. Nakrywszy stół, obaj zniknęli bez słowa, niczym dżiny z arabskich opowieści. Jedyne, co zdołałem od nich wyciągnąć, to wyznanie, że posiłek został opłacony i bez dwóch zdań polecono im dostarczyć go pod ten właśnie adres. Tuż przed dziewiątą wieczorem zjawił się w pokoju Sherlock. Minę miał poważną, ale błysk w jego oczach przekonał mnie, że nie zawiódł się. - Przynieśli kolację - mruknął na widok stołu. - Zdaje się, że oczekujesz gości. Jest pięć nakryć. - Wydaje mi się, że ktoś do nas wpadnie. Powiem więcej, dziwi mnie, że lord St. Simon jeszcze się nie zjawił. Aha, jeśli się nie mylę, to właśnie jego kroki słychać na schodach. Faktycznie, nasz poranny gość niemal wpadł do pokoju, zawzięcie machając okularami, z dość dziwnym wyrazem na arystokratycznym obliczu. - Czy mój posłaniec zdołał pana odnaleźć? - spytał Holmes. - Tak, i muszę przyznać, że wiadomość wstrząsnęła mną do
głębi. Jest pan pewien tego, co napisał? - Najzupełniej. Lord St. Simon opadł na fotel i gestem rozpaczy potarł czoło. - Co powie książę - jęknął gdy się dowie, że ktoś z naszej rodziny doznał takiego upokorzenia? - To czysty przypadek. NIe widzę w tym żadnego upokorzenia - sprzeciwił się Holmes. - Spogląda pan na to z niewłaściwej strony. - Nie widzę winnego. Naprawdę, ta młoda dama nie mogła postąpić inaczej, choć gwałtowna metoda, jaką przyjęła, godna jest ubolewania. Ale dziewczyna nie ma matki, ani nikogo, kogo mogłaby się poradzić w tak krytycznej chwili. Nasz gość zaczął bębnić palcami w stół. - Nie zmienia to faktu, że zostałem zlekceważony, i to publicznie. - Musi być pan wyrozumiały dla tej biednej dziewczyny, która znalazła się w tak nieoczekiwanej sytuacji. - Nie mogę być wyrozumiały. Prawdę powiedziawszy, zły jestem, że wykorzystano mnie, i to w taki sposób. - Chyba ktoś dzwonił - odezwał
się po chwili milczenia mój przyjaciel. - Skoro ja nie jestem w stanie zmienić pańskiego podejścia do sprawy, mam nadzieję, że adwokat, którego pozwoliłem sobie zaprosić, odniesie na tym polu większe sukcesy. Otworzył drzwi, wpuszczając do środka damę i towarzyszącego jej dżentelmena. - Lordzie St. Simon powiedział Holmes - proszę pozwolić przedstawić sobie państwa Moultonów. Panią Moulton, jak sądzę, miał pan już okazję poznać. Na widok nowo przybyłych nasz klient zerwał się na równe nogi
i zamarł bez ruchu. Stał ze wzrokiem wbitym w ziemię i dłonią założoną za kieszeń, stanowiąc doskonały obraz urażonej godności. Dama postąpiła krok do przodu, wyciągając ku niemu dłoń, ale on nadal nie podnosił oczu. Było to rozsądne posunięcie, gdyż wyraz jej twarzy mógłby łatwo skruszyć twardsze, niż jego, sumienie. - Jesteś zły na mnie, Robercie
- powiedziała. - Nie przeczę, że masz wszelkie po temu powody. - Nie przepraszaj - odparł kwaśno lord St. Simon. - Och, wiem, że potraktowałam cię okrutnie i że najpierw powinnam była z tobą porozmawiać. Ale od momentu, gdy zobaczyłam Franka, nie wiedziałam, co mówię czy robię. Do tej pory nie mogę się nadziwić, że nie zemdlałam w kościele. - Może woli pani, byśmy z przyjacielem wyszli, póki nie skończy pani wyjaśnień zaproponował Holmes. - Jeśli mogę się wtrącić rzekł milczący dotąd nowo przybyły - to uważam, że wokół tej sprawy zebrało się i tak zbnyt wiele tajemnic. Jeśli o mnie chodzi, nie mam nic przeciwko temu, by cała Europa do spółki z Ameryką znały prawdę. Był niezbyt wysoki, ale zgrabny, o opalonej twarzy, ostrych rysach i żywym usposobieniu. - I tak wreszcie muszę o wszystkim powiedzieć - zgodziła się z nim kobieta. - Frank i ja spotkaliśmy się w 1881 roku w obozie Mc Quire w pobliżu Rockies, gdzie tata prowadził prace. Zaręczyliśmy się, ale pewnego dnia tata trafił na
żyłę, stając się bogaty, podczas gdy działka Franka okazała się całkowicie pusta. Im szybciej tata się bogacił, tym szybciej
Frank biedniał. I w końcu tata nie chciał więcej słyszeć o naszych zaręczynach. Zabrał mnie do Frisco, ale Frank nie rezygnował tak łatwo. Pojechał za nami i mimo przeszkód spotykał się ze mną bez wiedzy ojca, wiedząc, że to by go tylko rozwścieczyło. Obiecał, że nie spocznie, dopóki nie dorówna ojcu, a ja przyrzekłam mu, że będę na niego czekać i nie wyjdę za innego. W końcu zdecydowaliśmy się pobrać w tajemnicy, zachowując całą rzecz w sekrecie, dopóki Frank po mnie nie przyjedzie. Tak też zrobiliśmy i Frank pojechał szukać fortuny, a ja wróciłam do ojca. Dochodziły mnie o nim wieści, że jest w Montanie, potem w Arizonie, a na końcu w Nowym Meksyku. Potem długo nic i wreszcie artykuł w gazecie o tym, jak to obóz górników w tych okolicach został zaatakowany przez Apaczów. Wśród zabitych
znajdował się Frank. Na tę wiadomość zemdlałam i przez długie miesiące chorowałam. Ojciec szukał porady u najlepszych lekarzy, ale nie przyznałam się, co jest powodem mej słabości. Ponad rok nie miałam żadnych wieści i nie wątpiłam w to, że Frank nie żyje. Po roku lord St. Simon zjawił się w Stanach, potem ja w Londynie i uzgodniliśmy, że się pobieramy. Ale w głębi serca czułam, że nikt inny i tak nie zajmie w mym sercu miejsca, które miał biedny Frank. Nie można kierować swymi uczuciami, ale można i należy swoimi czynami. Poszłam do ołtarza ze szczerym zamiarem poślubienia lorda St. Simona i przekonaniem, że będę tak dobrą żoną, jak tylko potrafię. Możecie wyobrazić sobie, co czułam, gdy tuż przy ołtarzu ujrzałam Franka wpatrującego się we mnie z pierwszej ławki.
Pomyślałam z początku, że to jego duch, ale gdy obejrzałam się powtórnie, nadal tam był i miał taki wyraz oczu, jakby pytał, czy cieszy mnie, czy też
martwi jego widok. Dziwię się, że nie zemdlałam. Czułam, że wszystko wokół mnie wiruje, a słowa księdza były dla mnie pustym dźwiękiem. NIe wiedziałam, co czynić: czy przerwać uroczystość i zrobić scenę w kościele, czy też pozwolić, by wszystko toczyło się swoją koleją. Zerknęłam na Franka, który zdawał się wiedzieć, jakie myśli przelatują mi przez głowę, gdyż uniósł palec do ust. Zobaczyłam, że pisze coś na skrawku papieru i wiedziałam, że to wiadomość dla mnie. Gdy mijałam jego ławkę, odchodząc od ołtarza, upuściłam bukiet. Podając go, wsunął mi w dłoń karteczkę. Była to prośba, żebym się z nim spotkała. Oczywiście ani przez moment nie miałam wątpliwości, wobec kogo w tej sytuacji powinnam być lojalna; gotowa byłam na wszystko, byle dotrzymać słowa. Ledwie znalazłam się w domu, opowiedziałam o wszystkim Alice, która znała Franka jeszcze z Kalifornii i zawsze była doń przyjaźnie nastawiona. Nakazałam jej całkowite milczenie i poleciłam przygotować parę rzeczy, w tym moją pelerynę. Wiedziałam, że powinnam porozmawiać z Robertem, ale przy jego matce i tych wszystkich
gościach było to po prostu niemożliwe. Postanowiłam zniknąć i wyjaśnić wszystko później. Siedziałam przy stole nie dłużej niż dziesięć minut i wtedy ujrzałam Franka po drugiej stronie ulicy. Skinął głową i ruszył w stronę parku. Wymknęłam się z domu i ruszyłam za nim. Po drodze przyłączyła się do mnie jakaś kobieta, mówiąc różne rzeczy o
lordzie St. Simonie. Wyglądało na to, że on też miał swoje małe sekrety przedmałżeńskie. Udało mi się jej pozbyć i wreszcie spotkałam się z Frankiem. Wsiedliśmy do dorożki i pojechaliśmy do hotelu na Gordon Square. Po tylu latach oczekiwania miałam prawdziwe wesele. Frank, jak się okazało, był przez długi czas więźniem Apaczów, zanim udało mu się uciec. Przybył do Frisco, stwierdził, że uznałam go za zmarłego i pojechał za mną do Londynu po to, by znaleźć mnie w dzień mojego ślubu. - Zobaczyłem wiadomość w gazecie - wyjaśnił Amerykanin. Podano tam tylko, gdzie odbędzie
się ślub. Nie było natomiast jej adresu. - RozmawialiśMy o tym, co dalej robić; Frank był zdania, że należy wszystko ujawnić, ale mnie było tak wstyd, że najchętniej zniknęłabym i nigdy więcej nikomu nie pokazywała się na oczy, przysyłając tylko ojcu wiadomość, że żyję i nic mi nie jest. Wobec takiego stanowiska Frank zabrał mój ślubny strój i pozbył się go, żeby nie można było mnie wyśledzić. Nazajutrz mieliśmy zamiar wyjechać do Paryża. Pan Holmes przyszedł do nas po południu, choć pojęcia nie mam, jak nas znalazł, i wyjaśnił nam, że to Frank, a nie ja, miał rację i że błędem było tak długo to wszystko ukrywać. Zaofiarował się dać nam szansę spotkania z lordem St. Simonem sam na sam. Przybyliśmy tu nie zwlekając. Teraz, Robercie, usłyszałeś całą historię. Bardzo mi przykro, że sprawiłam ci ból. Mam nadzieję, że nie będziesz długo żywił do mnie urazy. Lord St. Simon stał nieporuszony, ale słuchał całej tej wypowiedzi ze zmarszczonym czołem i wyrazem napięcia na twarzy. - Proszę mi wybaczyć - odezwał się, gdy skończyła - ale nie
leży w moich zwyczajach omawianie najintymniejszych spraw publicznie. - Więc mi nie przebaczysz? Nie podasz mi ręki zanim się rozstaniemy? - Och, jeśli ci to sprawi przyjemność - wyciągnął dłoń i chłodno uścisnął podaną mu rękę. - Miałem nadzieję - wtrącił się Holmes - że zjemy wspólnie kolację. - Myślę, że zbyt wiele pan ode mnie wymaga - odparł arystokrata. - Byłem zmuszony przyjąć do wiadomości te wyjaśnienia, ale trudno oczekiwać, by mnie one cieszyły. Za pozwoleniem państwa, życzę wszystkim dobrej nocy. Skłonił się nam oficjalnie i wyszedł. - Wobec tego mam nadzieję, że państwo zaszczycicie nas swym towarzystwem - Holmes zwrócił się do stojącej niepewnie pary. - Zawsze sprawia mi przyjemność poznanie przedstawiciela pańskiego narodu, gdyż jestem jednym z tych, którzy wierzą, że mimo głupoty ministrów i błędów monarchy nasze dzieci pewnego dnia staną się obywatelami kraju podobnego do pańskiego nie tylko
pod względem języka i barw na fladze. - Sprawa była dość interesująca - zauważył Holmes, gdy nasi goście wyszli - choćby jako dowód, że najprostsze wyjaśnienie jest słuszne. Nic nie może być naturalniejszego, niż przebieg tych wypadków, o których opowiedziała nam panna młoda. Podobnie jak nic nie może być dziwniejszego, jeśli patrzy się na te sprawy z punktu widzenia Lestrade'a. - Którego ty nie podzielałeś. - Od początku były dla mnie oczywiste dwa fakty: pierwszy, że dama zupełnie dobrowolnie wzięła udział w ceremonii zaślubin i drugi, że pożałowała
swej decyzji w parę minut po powrocie do domu. Najwyraźniej zaszło coś, co spowodowało zmianę jej nastawienia. Rodziło się pytanie: co też to było? Nie mogła z nikim rozmawiać, gdyż przez cały czas pozostawała w towarzystwie pana młodego. Wobec tego musiała kogoś zobaczyć. Jeśli tak, to musiał to być ktoś z Ameryki, gdyż w Anglii
przebywała zbyt krótko, by ktoś mógł wywrzeć na niej tak silne wrażenie. Pozostawała kwestia: kim jest ów Amerykanin i dlaczego ma na nią tak wielki wpływ? Mógł to być kochanek, mógł to być mąż to było najbardziej oczywiste. Wiedziałem, że spędziła młodość w różnych dziwnych miejscach i w dziwnym towarzystwie, i to zanim jeszcze powiedział nam o tym lord St. Simon. Gdy mówił o mężczyźnie, który podał bukiet jego żonie i zmianie w jej zachowaniu (zresztą upuszczenie bukietu jest tak trywialnym sposobem, by przy tej okazji móc otrzymać jakąś karteczkę, że szkoda mówić), byłem już bliski rozwiązania zagadki. Dalej, ta konferencja tuż po powrocie do domu z zaufaną służącą i wypowiedź, której lord nie zrozumiał, a która w górniczym slangu oznacza objęcie w posiadanie działki, do której ktoś inny miał prawo pierwszeństwa. Cała sprawa stała się zupełnie jasna. Zniknęła z mężczyzną, który był bądź jej kochankiem, bądź mężem. - A jak udało ci się ich odnaleźć? - Byłoby to znacznie trudniejsze, gdyby nie to, że Lestrade miał w swych rękach informację, z której wartości
sam nie zdawał sobie sprawy. Inicjały są tu naturalnie bardzo istotne, ale większe znaczenie miał fakt, że autor notatki zamieszkał w zeszłym tygodniu w jednym z najlepszych hoteli
Londynu. - Skąd wiedziałeś, że w jednym z najlepszych? - Zorientowałem się po cenach. Osiem szylingów za pokój i osiem pensów za sherry wskazywały wyraźnie, że to jeden z najdroższych hoteli. Niewiele jest takich w tym mieście. W drugim, który odwiedziłem, dowiedziałem się z książki meldunkowej, że Francis H. Moulton, Amerykanin, wymeldował się zaledwie wczoraj. Zauważyłem też notatkę, że korespondencję do niego należy przesyłać na 226 Gordon Square. Tam też się udałem i miałem na tyle szczęścia, że udało mi się zastać zakochaną parę. Pozwoliłem sobie udzielić im ojcowskiej rady, że dla wszystkich zainteresowanych byłoby lepiej, gdyby wyjaśnili motywy swegho postępowania zarówno opinii publicznej, jak i
lordowi St. Simonowi. Zaprosiłem ich więc tutaj i jego też nakłoniłem do przybycia. - Z niezbyt dobrymi rezultatami - zauważyłem. - Jego reakcja nie była zbyt przyjazna. - Cóż, Watsonie - uśmiechnął się Holmes - myślę, że twoja reakcja również nie byłaby zbyt przyjazna, gdybyś po całych problemach z zalotami i ze ślubem znalazł się w sytuacji osoby pozbawionej nie tylko uroczej żony, ale w dodatku i jej fortuny. Myślę, że powinniśmy traktować lorda St. Simona wyrozumiale, nie mówiąc już o tym, że mało prawdopodobne wydaje mi się, byśMy kiedykolwiek znaleźli się w jego sytuacji. A teraz bądź tak uprzejmy i podaj mi skrzypce, gdyż jedynym problemem, jaki nam pozostał, to jak spędzić te przygnębiające, jesienne wieczory.