ZDZISŁAW S. PIETRAS
ZDZIS ŁAW $. P I E ï R A S
O B R O N A N I E M C Z Y 1 0 1 7
Książka wydana
tu 200-Jecie
Polskich Bibliotek Wojskowych
5
I
łi
In
0...
5 downloads
11 Views
5MB Size
ZDZISŁAW S. PIETRAS
ZDZIS ŁAW $. P I E ï R A S
OBRONA N I E M C Z Y 1017
Książka wydana tu 200-Jecie Polskich Bibliotek W ojskowych
5
Z D Z I S Ł A W S. P I E T R A S
i ¡i
I
łi In 0
OBRONA NIEMCZY - 1017
1 s *Ni>\
Ł> l i
i S S
l
♦
i ••
'i
i ? ? X
i WYDAWNICTWO MI NI ST ERST WA O B R O N Y N A R O D O W E J
%
?
t 9 6 7
|
&
O k ład k ę, str o n ę ty tu ło w ą I ry su n k i p r o je k to w a ł M IEC ZY SŁA W W IŚN IE W SK I R e d a k to r JA D W IG A N A D Z IE JA R e d a k to r techn* ZY G M U N T PŁ A T E K
P r i n t e d in P o l a n d W y d a w n ic tw o M in iste rstw a O b ro n y N aro d o w ej W a r s z a w a 1967 r. W y d a n i e I N a k ł a d 30 000 + 304 egz* O b j ę t o ś ć ark* w y d . p 5,03 a r k . d r u k . 5,00, P a p i e r d r u k . s a t . V kl. 65 g .P f o r m a t 63X80/32 z F a b r y k i C e l u lo z y i P a p i e r u im . J . D ą b r o w s k i e g o w K l u c z a c h . O d d a n o d o s k ł a d u 4.1.67. D r u k u k o ń c z o n o w k w i e t n i u 1967 r. W o j s k o w a D r u k a r n i a w Łodzi* Z a m . n r 110 z d n . 12.1.67 r. C e n a zł 8.— T-98
M otto:
„Nigdy nie słyszałem o oblę żonych, którzy by z większą od nich wytrwałością i bardziej przezornie zabiegali o swoją obronę”. (T h i e t m a r, Kronika)
ZAPOMNIANE IMIONA
ród nazyw ał się Niemcza. Archeolo gowie znaleźli jego im ponujące śla dy na południowym , wyniosłym , skalistym cyplu w zniesienia, które niby olbrzym ia m aczuga leży rzucone w do linę Slęzy. W schodni sk raj doliny jest u rw i sty, natom iast z pozostałych stron łagodnie schodzą dalekie stoki Gór Sowich. Niegdyś były tu bagna. Przejście przez dolinę prow a dziło tylko grzbietem w zniesienia, na które trzeb a się było w pierw w drapać. N aw et jesz cze dziś tylko dw ie drogi wiodą do leżącego n a skale, w m iejscu grodu i podgrodzia, m ia steczka: od południa i od północy. Te drogi, ostro w spinające się w górę, w ystarczyło po prostu zam knąć wałem. Miejsce z n a tu ry obronne. Dużo było grodów w Polsce Piastów , ten jednak był nieco inny. Na polańskich rów ni nach drew niano-ziem ne konstrukcje w ałów w ykładano od zew nątrz gliną lub darnią, tu ta j użyto do tego celu łatw o dostępnego
G
7
kam ienia. K am ień był tw ardszy, jed n ak nie on przyniósł grodow i chwałę, lecz ludzie. I tu ta j kłopot. Nie znam y rąk , k tó re wznosiły wały, nie wiem y, ile tru d u i potu kosztowało sprow a dzenie n a m iejsce dziesięciu tysięcy wozów skalnego budulca. W iem y tylko, że założycie.lam i grodu byli Słowianie, którzy później weszli w skład P ań stw a Polskiego. Ściśle mówiąc, gród był strażnicą plem ienia Ślęzan. Dwieście la t w cześniej niż rozpoczyna się n a sza opowieść zdobyli go M oraw ianie, potem Czesi, w reszcie Mieszko I, Początkow o był skrom ny, otoczony palisadą. Z czasem p ali sadę zastąpiono niew ielkim w ałem . K ażde pokolenie pow iększało wały, w zm acniało je kam iennym licem , k tó re wreszcie osiągnęło u podstaw y grubość dw óch m etrów . Mieszko I dokończył dzieła w edług w łasnych, p rzy niesionych z rów nin, wzorów. Za jego pano w ania gród stał się potężny jak nigdy dotąd i taki pozostał. Nasz pierw szy w ładca histo ryczny słynął z tego, że potrafił budow ać grody i um acniać się n a zdobytych terenach. Gdzie raz stan ęła noga jego w oja, tam pozo staw ała Polska, rodziła się jedność przyszłego narodu. W raz z rozw ojem grodu przybyw ało w nim ludności, wznoszono now e dom y n a podgro dziu, rosła w ieś w pobliżu, krzew iło się rze miosło, rolnictw o, handel. Tak było wszędzie, a w ięc i tu ta j. Okolica staw ała się ludna. 8
K iedyś archeologowie powiedzą dokładnie, czym zajm ow ała się ludność niem czańskiego podgrodzia, n a razie jednak pozostaje nam przypuszczać, że skoro gród był ta k potężny, jak dowodzą w ykopaliska, m usiał być także bogaty. Na przestrzeni około dwóch hektarów skupiono w iele zabudow ań ,,w ojskow ych”, jak w każdym innym grodzie. Były tu ta j ob szerne kleci dla licznej załogi w czasie oblę żenia i dla ludności okolicznych siedzib, były składy włóczni, toporów, łuków i różnego sprzętu. Były obory i chlew y dla bydła i owiec, k tó re w owych czasach pełniły rolę żywej spiżarni, były spichlerze na zboże, w a r sztaty rzem ieślników w yrabiających broń, obszerny dw ór grododzierżcy, kościółek, ple bania. Żyli i m ieszkali tu ludzie księcia, sta now iący część jego drużyny. Archeologowie potrafią dokładnie odtw a rzać kształty grodów, obliczać ich w ym iary, rekonstruow ać wieże i budow le, lecz nie po trafią wskrzesić ani jednej tw arzy, ani jed nego serca. Z w ykopalisk poznajem y zajęcia ludności, ale nie znam y żadnego d ram atu z tam tych lat, nie słyszymy pieśni i śmiechu. P rzebrzm iał dźw ięk słów, zaginął naw et ich kształt. K onieczna jest głęboka wiedza i w yobraźnia, aby przywołać do życia dawno w ym arłe postaci, wskrzesić blask sław y ich czynów. Rozrzucone po archiw ach i bibliote kach w zm ianki, krótkie notatki, zwięzłe re la cje kronikarzy u łatw iają historykom zadanie, 9
ale niem ało tru d u kosztują. Pójdziem y śla dam i ieh poszukiw ań, zagłębim y się w ich przem yślenia. D aw ny św iat powoli w yłoni się* z m gły niepam ięci, stanie przed naszym i oczyma — b arw n y , pulsujący życiem i zgieł kiem .
Był rok 1017, trzeci rok w ielkiej w ojny. W Niem czech panow ał cesarz H enryk II, w Polsce książę Bolesław, później nazw any C hrobrym . Polska była m onarchią rycerską. N ieznany z im ienia autor pierw szej naszej kro n ik i napisał, że byliśm y k rajem walecz nych ry cerzy i pracow itych oraczy. K ro n ik arza nazyw am y Gallem . B ył cudzo ziemcem, m oże Francuzem , a może W łochem, schronił się u nas przed w łasnym i rodakam i, któ ry m w czymś się naraził. Choć obcy, do skonale poznał k ra j, obyczaje i trad y cje pol skie. Czasam i tylko przesadzał w opisach, ale to nic strasznego. Wiedząc o tym , możemy spokojnie z jego k ro n ik i korzystać. W tym w y p ad k u przesada polegała na uproszczeniu. S k ądinąd w iem y, że nie tylko oracze i rycerze zam ieszkiw ali Polskę księcia Bolesława. W ojna trw a ła trzeci rok, ale tak napraw dę zaczęła się piętnaście lat tem u, po śm ierci m łodego, 23-letniegó, cesarza O ttona III. Był on w ładcą św iatłym , o szerokich horyzontach, m arzył o stw orzeniu wielkiego, zachodniochrześcijańskiego im perium , w którym Polska 10
i Niem cy m iałyby takie sam e praw a. Choć w ielu m iał w rogów u siebie, choć bardzo był młody, przecież realizow ał swoje zam ierzenia. P am iętam y jego przybycie do G niezna w ro ku tysięcznym , pam iętam y, jak serdecznie i jak bardzo po polsku w itał go tam książę Bolesław. Ale cóż, nadzieje okazały się płonne w raz z przedwcześnie zgasłym życiem m a rzycielskiego im p erato ra m inęła sielanka. Polsko-niem iecka historia m iała się potoczyć innym i drogam i. Na razie jed n ak w Niemczech zapanowało burzliw e bezkrólewie. P reten d en t do tronu, krew n iak zm arłego cesarza, książę H enryk B aw arski, nie mógł się obejść bez pomocy i dlatego zjednał sobie Bolesława. Między Polską i B aw arią często dochodziło do współ działania przeciw Sasom, którzy dla nas byli groźniejsi, bo bezpośrednio zaangażow ani w ekspansję na wschód i północ, w k ra je sło w iańskie. Między książętam i stanęła ugoda: jeśli H enryk dzięki pomocy Polski zostanie w Niem czech królem , a później także cesarzem , Polska zabierze sobie słow iańskie Łużyce i Milsko. I ta k się też stało. Po koronacji od był się zjazd w M erseburgu, gdzie obaj w ład cy spotkali się dla ostatecznego załatw ienia spraw granicznych. Obecnych tam było w ielu panów niem ieckich i polskich. W toku p ertrak tacji w ynikły wszakże tru d ności. H enrykow i trudno było dotrzym ać da nego przedtem słowa. Panow ie sascy, którzy 11
m ieli stracić ziem ię łużycką i Milsko, stali teraz po stro n ie króla. J a k tu pozbawić ich źródeł niem ałych dochodów, jakże ich zrażać do siebie, skoro sy tu acja w k ra ju bardzo n ie pew na? W N iem czech owych czasów nie było jednom yślności, każdy w ładca m iał wrogów, któ ry ch m u siał zwalczać przez całe życie. Możni panow ie feudalni m yśleli tylko o so bie, niechętnie znosili czyjąś w ładzę, a ponie sionych s tra t nie darow yw ali nigdy. Ale sło wo się rzekło. O brady trw a ły długo, były pełne spięć, w reszcie książę B olesław zgodził się na kom prom is: Z Łużyc i z M ilska, jako z ziem co ty lk o należących do C esarstw a, zło żył hołd lenny H enrykow i. Czy książę B olesław był zadowolony? C hy ba nie bardzo. P osiadanie Łużyc i M ilska na praw ach lennych, składanie hołdu człow ie kowi, z k tó ry m niedaw no rozm aw iało się jak rów ny z rów nym , w szystko to nie mogło za spokoić am bicji naszego dum nego w ładcy. A „poszkodow ani” panow ie sascy? Ci mogli m ieć nadzieję, że odzyskają stra ty po śm ierci księcia Polski, ale byli przy tym bardzo nie cierpliw i. W każdym razie tylko pozornie spraw a zdała się być pozytyw nie załatw iona n a przysłow iow e sto lat. N ikt w Niem czech jaw nie nie kw estionow ał praw Bolesława, gdzieś tam jed n ak w u k ry ciu pulsow ała sta ra nienaw iść, k n u ła się zdrada, kiełkow ała chęć obalenia stan u rzeczy. Po skończonych cerem oniach i rozm ow ach 12
orszak księcia Bolesława opuszczał m iasto. Było to w lipcu 1002 roku. N ie wiem y: św ie ciło w łaśnie poranne słońce, czy zapadał już zmierzch. W iadomość zawdzięczamy biskupo w i niem ieckiem u Thietm arow i, k tó ry nie dbał 0 przekazyw anie takich drobnostek. T hietm ar był entuzjastą nowego króla, księcia Bole sław a nie cierpiał. Trzeba jed n ak przyznać, że trochę koloryzująe, w iernie opisał w ażniej sze w ydarzenia swoich czasów. Historycy chętnie sięgają do jego dzieła. Tuż przy boku księcia Bolesława jechał ze swoim orszakiem książę H enryk ze Szw ajnfu rtu . Z osobistych powodów niezadowolony z króla, H enryk reprezentow ał wówczas poli tyczną opozycję. O dgadyw ał zapew ne uczucia polskiego w ładcy, może naw et był z nim w jak iejś zmowie. Książę Bolesław nieraz znaj dow ał sprzym ierzeńców n a zachodzie, czasem kogoś popierał przeciw cesarzowi, niekiedy sam b y ł popierany. Tym razem jakaś nie zna n a w spólnota interesów zbliżyła go do pana ze S zw ajnfurtu. Przyjaciele opuszczali m iasto strzem ię w strzem ię, zapew ne w iele m ieli sobie do powiedzenia, wiele do przem yślenia, do ułożenia może n a daleką przyszłość. N agle naprzeciw ko ukazał się tłum zbrojnych ludzi, jakiś podburzony m otłoch na służbie w rogów Polski. T łum rzucił się do ataku, rozgorzała w ałka. Nie wiadomo, jakby się to wszystko skończyło, gdyby książęta nie jechali razem 1 gdyby nie in terw encja innego Niemca, 13
księcia B ern ard a Saskiego. O statecznie niko m u nie stała się krzyw da, napadnięci bez szkody opuścili M erseburg. Ale w ich ser cach pozostała zadra, oburzenie, gniew. N ikt nie m iał złudzeń, że chodziło tu o Łużyee i Milsko, że tylko co zaw arte porozum ienie mogło być szczere i trw ale. D okonany tuż pod bokiem k ró la n apad n a suw ał przypuszczenie o jego m ilczącej nań zgodzie. Wobec tego książę Bolesław poczuł się w olny od zobowiązań lennych, a tylko co zaw arte porozum ienie uznał za niebyłe. Po żegnał serdecznie tych, którzy u ratow ali m u życie, następ n ie po drodze zaatakow ał i złupił gród pograniczny — Strzałę. Zam ieszki n a ulicach M erseburga stały się pierw szą bitw ą w d łu g otrw ałych w ojnach. N adszedł czas w ielu kam panii, pochodów, w alk, najazdów na Polskę. Z aw ierano pokoje, któ re były raczej rozejm am i, chw ilam i w y tchnienia, albow iem nie mogły zadowolić żad nej ze stron. Bolesław uparcie nie chciał go dzić się na zależność lenną od H enryka II, który tym czasem został cesarzem. H enryk utw ierdzał się w zam ierzę rzucenia Polski na kolana. W pierw szym ro k u wojny, w roku 1015, w ojska cesarskie poniosły dotkliw ą klęskę w ziem i Dziadoszan. Zginęło dw ustu rycerzy i feudałów niem ieckich, a ilu poległo prostych w ojów i czeladzi, n ik t nie liczył. Mogło się zdawać, że teraz cesarz zaw rze trw a ły pokój, 14
na poszanow aniu suw erenności Polski oparty. N adzieje na to nie opuszczały ludzi przez cały rok 1016, kiedy na „fro n tach” panow ała cisza. W zimie Bolesław w ysłał posłów do cesarza, aby zbadali sytuację. Sam przybył nad granicę i czekał. Potrzebow ał pokoju, aby sw ojem u zięciowi, Św iętopełkow i z Kijowa, dopomóc w w alkach o pow rót do stolicy, z której w ygnał go b ra t przyrodni. Posłow ie polscy pozostali w Niemczech jako zakładnicy, natom iast do Bolesława przy jechali posłowie niemieccy. Był koniec stycz nia, pora najzim niejsza w roku. N ikt dokład nie nie notow ał rozmów, nie sporządził pro tokołu, który m ógłby przetrw ać do naszych czasów. Jed n a k dzięki kronice T hietm ara znam y dobrze treść i ducha p ertrak tacji. Na jej podstaw ie spróbujm y wyobrazić sobie tam ten dzień. P osłuchanie odbyło się w Chociebużu nad Szprew ą, w jak iejś obszernej kleci, czyli bu dow li „now oczesną” m etodą w zniesionej z tram ów spojonych na zrąb. Może na polu św istał w iatr, płom ień w wielkim , kam ie niam i obłożonym i om urow anym palenisku w ysuniętym do połowy na zew nątrz, raz po raz try sk ał iskram i aż do środka kom naty, dym buchał od w ew nątrz, szukał sobie ujścia gdzieś m iędzy gontam i dachu. Bolesław siedział zapew ne na ław ie pod ścianą, łokcie oparł o stół na kozłach. W y glądał jak olbrzym , jak bajeczny W yrw idąb, 15
k tó ry strudzony pracą, postanow ił chw ilą od począć. P rzy nim siedzieli najbliżsi druhow ie, przyjaciele-doradcy. Ze starych kronik znam y ich dwóch: S tojgniew a i A ntoniego, zwanego zdrobniale T unim . S tojgniew był w ojew odą książęcym , poli tykiem , posłem , dyplom atą. P alatyn. Im ię sło w iańskie, jak ie zachow ał mimo chrztu, św iad czy być może o tw ard y m charakterze. P o słując nieraz do N iem iec spisyw ał się dzielnie. D obrze rep rezen to w ał swój k ra j i księcia. Z n ał Niem cy, Niemców, ich język, w iedział, kto jest za cesarzem , a kto przeciw niem u, p o trafił znaleźć sprzym ierzeńców . N ieprze jed n an a wobec H en ry k a II postaw a, ch y tra i skuteczna działalność polityczna nieraz ścią gały n ań gniew b iskupa T hietm ara, k tó ry nazyw ał go w ichrzycielem i kłam cą. W rze czyw istości jed n ak S tojgniew n a pew no był kim ś z poczuciem godności, pełen m ajestatu , w zbudzał szacunek. Może pochodził z jakiegoś starego rodu w łodyków plem iennych, którzy w jedności z P iastam i w idzieli przyszłość k raju ? T uni-A ntoni był m nichem . D ziw ny to jed n ak m nich, skoro w ro k u 1015 w idzim y go w obozie niem ieckim w ch arak terze niby po sła, a w łaściw ie szpiega i d y w ersanta. Skąd p rzy b y ł do Polski, nie wiem y, a zatem mógł się i u nas urodzić. Rodzice posłali go do zakonu, ale jego serce rw ało się do św iata, do o d egrania w nim jak iejś roli. P rzy księciu 16
praw dopodobnie pełnił obowiązki notariusza lub kanclerza. Na koń zapewne nie w siadał w habicie i bez zbroi. T u taj jednak, w kom nacie chociebuskiego grodu, n ik t nie m iał na sobie pancerza. Mie cze, topory bojowe, włócznie, szczyty, zbroje i szyszaki w isiały ponad głowam i siedzących za stołem, na kołkach w bitych w ścianę, po m iędzy tram y. Posłowie niem ieccy stali kilka kroków przed księciem. Byli ludźmi niższych rodów, w łaściw ie naw et trudno ich nazwać posłami. To praw dziw i posłowie przysłali ich tu ta j dla naw iązania p ertrak tacji. Także nie m ieli przy sobie broni. Czapki futrzane trzym ali w rę kach, nie zdjęli kożuchów po podróży. Ogień z paleniska ogrzew ał ich ciała. Zm arzli w drodze, nie chciało im się zbyt szybko od chodzić, rozw lekali w słowa treść swojego posłannictw a. Było ich trzech, a może pięciu. N ajw ażniejszy z nich, jakiś panek-rycerz lub m nich-kancelista stał w ysunięty do przodu o krok od pozostałych, w ym ieniał nazw iska mężów, których cesarz niem iecki wyznaczył, aby zaw arli pokój: arcybiskup m oguncki E rkanbald, arcybiskup Gero, biskup h alb ersztadzki A rnuf, g ra f Zygfryd, książę saski B ernard... Wszyscy przebyw ali w grodzie nad M uldą i zapraszali do siebie jego miłość, księ cia Bolesława, aby przyszedł zawrzeć pokój św ięty, tak przez w szystkich upragniony. Książę słuchał z uwagą. Nie wiem y, jakim i 2 — O b r o n a N ie m c z y
17
słow y odpow iedział w ysłannikom niem iec kim. W edług późniejszej tra d y c ji spisanej przez naszego k ro n ik arza, G alla, by ł wesoły, rubaszny, ale tak że am bitny, w ybuchow y, c h y try ja k lis i odw ażny jak lew . Tym r a zem zapew ne siedział pochm urny i gniew ny. Czasem uśm iech ironii na krótko skrzyw ił jego szerokie usta, rozjaśnił ogorzałą tw arz. Na pew no iiie spuszczał b y stry ch oczu z goś ci. M ieli rację, że pokoju p ragnęli wszyscy. N ajw yższy czas skończyć piętnastoletnie w o jow anie. Ale bo to raz zaw ierali pokój, któ ry niczego nie uładził? W ciągu tych p ię tn a stu la t były rozejm y, pokoje, a później znów bitw y, rzezie i pożogi. D obry pokój mógł być za w arty tylko w Budziszynie. Budziszyn. N azw a tego grodu z pewnością padła z ust księcia. Było tam dość m iejsca d la znam ienitych gości, dość k om nat na uczty i zabaw y. Jeśli posłow ie niem ieccy p ra gnęli pokoju, tam pow inni przyjechać. On, książę Polski, p o trafi przyjąć ich godnie. P osłańcy w ysłuchali księcia z należytym szacunkiem , w reszcie, zaproszeni do stołu, zjedli kupy m ięsa i kaszy, w ypili trochę m io du i odjechali. Za tydzień w rócili. C ała scena pow tórzyła się w poprzedniej prostocie. P anow ie arcybi skupi, biskupi, książęta i grafow ie nie chcieli przybyć do Budziszyn a. Jeśli jed n ak jego m i łość, książę Bolesław, nie m a ochoty jechać^ nąd Ł abę, to może raczy się pofatygow aćK _ 18
tuż nad granicę? Jest taki jeden gród nad (C zarną Elsterą. W ystarczy przejść po moście, nie trzeba daleko jeździć, aby stać się m iłym gościem spragnionych pokoju posłów cesarza. Tym razem nie w idniał już chyba ironicz ny uśm ieszek na tw arzy Bolesława. Książę Polski, zwycięzca w ostatniej bitw ie tej w oj ny, pogrom ca w ojsk cesarskich w ziemi Dziadoszan m usiał ham ować gniew. Do dia bła! Czy ten ich cesarz jeszcze nie zrozumiał, że w ojna jest dlań przegrana? Kogo on chce zwalczyć w boju? W iatr? Burzę? M atkę-ziemię? Dotychczasowe w ypraw y na Polskę po w inny go przekonać, że Polska jest jak ży wioł. L udzie w rośnięci w ziem ię stanow ią z nią jedność. Ziem ia ściele pod nogi najeź dźców bagna, zagradza drogę rzekam i szero kim i jak m orza, w y rasta puszczami. A wszę dzie tam , gdzie sam a nie może się bronić, walczą za nią woje osadzeni w pracow icie wzniesionych grodach, ukryci w gąszczach leśnych za przesiekam i, czyhający za w ałam i wzdłuż rzek! Jeśli to praw da, co o księciu Bolesławie po wiedzieli dziejopisowie, a nie m am y powo dów w ątpić, to tym razem m usiał w ybuch nąć szyderczym śmiechem. G niew zerw ał się w nim ja k żywioł, do którego porów nyw ał swój k raj. M iał chyba ochotę wyskoczyć zza stołu i przepędzić wysłańców. Ale ci ludzie nie byli winni. Opanował się w końcu i po w tórzył: „Budziszyn. Budziszyn, a jak nie, to 19
wojna! Nie chcą cesarscy posłowie przyjechać na polską ziemię, to niech sam cesarz jesz cze raz przybędzie tu jako wróg. Zobaczymy, co z tego w y n ik n ie”. B olesław w iedział, czego chciał. Nad Ł abą lub C zarną E lsterą czekano, aby zgiął kola na. M iał tam pielgrzym ow ać jako posłuszny „syn” cesarski, by prosić o przebaczenie za krnąbrność, by złożyć hołd lenny może n a w et z całej Polski. Dość już takiego staw ia nia spraw y! Łużyce i Milsko otrzym ał jako w ynagrodzenie za przysługi oddane cesarzo wi, kiedy ten nie był jeszcze naw et królem . W d o datku przecież to ziemie słow iańskie. W iększe m iał do nich praw o książę Polski niż cesarz Niemiec. P e rtra k ta c je zostały zerw ane. Na wieży niem czańskiego grodu stał woj i czuwał. Wieża strzegła bram y, była ciężka, przysadzista, k ry ta gontam i. Od czasu Miesz ka d rew n ian e tram y zdążyły już sczernieć, ale były jeszcze tw ard e, zdrowe. Woj, ledw ie widoczny w cieniu pod płaskim dachem , w dziurze strzelnicy-okienka, m rużył źrenice, p atrzał na południe ponad ciasnym i uliczka mi grodu, sięgał poza półkole w ału, lu stro w ał drogę w iodącą do K łodzka i dalej, do Czech. O dw racał się i w tedy spoglądał ponad dacham i, śledził dróżkę, która za podgro dziem ukośnie schodziła po w schodniej stro20
*mej skarpie w zniesienia i ginęła za cyplem skały, by w ytrysnąć bardziej na lewo, na ła godnym stoku, gdzie leżała d rew niana wieś. Tan* też stał kościółek kam ienny. Wieś była centraln y m punktem okolicy, w niej scho dziły się w szystkie drogi; tych dróg pilnow ał gród. W idok był z wieży rozległy, w zrok bez przeszkód błądził po rozkołysanym oceanie wzgórz z czarnym i grzyw am i lasów. Tylko na wschodzie oczy potykały się o kopulastą górę, k tó ra podchodziła do grodu na niebez pieczną odległość i uryw ała się nagle postrzę pioną ścianą skał. Między nim i i grodem roz lew ały się wody Slęzy. Droga do K łodzka i Czech powoli zarastała traw ą. Czasy były niepew ne. Już daw no tam tędy nie jechali kupcy. Czechy pod panow a niem księcia U dalryka trad y cy jnie były len nem niem ieckim , nie było po co tam jeździć. Ale woj, który pełnił straż na wieży, nie k u p ców w y p atry w ał w oddali. Chciał na czas dostrzec wroga. Na razie jednak ani wróg, ani goniec na spienionym koniu nie zbliżał się do grodu, ale należało stać i patrzeć. We w szystkich grodach w Polsce stali woje na wieżach, n a wałach, m rużyli oczy w blasku I dnia, łowili uchem cisze nocy. T ak kazał ksią żę, a jego trzeba było słuchać. N ikt nie chciał mieć księcia* zależnego od obcych, takiego, który m usi cesarzowi płacić daniny, daw ać 21
w ojska na w y p raw y w ojenne w obcej sp ra wie. Lały deszcze, św ieciło słońce, było zimno, doskw ierał upał. Coraz to inny woj w yehodził na wieżę, patrzał w przestrzeń, śledził drogi schodzące się we wsi, ustępow ał m iej sca tow arzyszow i, spożywał jakąś kaszę czy polewkę, k aw ałek chleba z m ięsem — s tra w ę przyrządzoną przez kuchcików grodo dzierżcy — odpoczywał, grał w kości, śm iał się, kłócił z kolegam i i znów szedł na wieżę, na wały. Czuwał. Z resztą stan ie n a straży to nie najcięższe zajęcie. N a w olnym placu pośrodku podgro dzia dzieci ugan iały się za sobą, z krzykiem i śm iechem ścigały się, rzucały kam ieniam i do w bitej w ziem ię tyczki. W kuźnicy w ali ły m łoty, u cieśli dźwięczała piła, zachłysty wał się strug. K uźnik k u ł ostrza do włóczni, kow alczyki zawzięcie odkuw ały groty do strzał. Tych o statnich nigdy nie było za w ie le, w ojna wciąż potrzebow ała now ych i no wych. Stalow e odkuw ki z drew nem łączył cieśla. Było na co patrzeć, było się czemu przysłuchiw ać. Nie w iem y, jak nazyw ali się woje, jakie im iona nosiły dzieci, kowal, cieśla. Ba! Nie w iem y także, jak w ołał się sam grododzier żca, z jakiego pochodził rodu, co było jego znakiem . I czy był chudy czy gruby, w ysoki czy niski, w ybuchow y lub moce spokojny, opanow any, zrównoważony. W ogóle mało 22
m am y z tam tych czasów wiadomości pisa nych. M nisi-kronikarze notow ali najw ażniej sze w ydarzenia na m arginesach kalendarzy. P ergam in był drogi, m usieli oszczędzać, to też n o tatk i były skąpe, lapidarne. Dopiero porów nyw anie ich z innym i przekazam i poz w ala historykom dowiedzieć się czegoś. Ale w Niemczy n aw et tak zwięzłego i skąpego „dziejopisa” nie było. D uchow ni z m iejsco w ych kościołów potrafili zapew ne pisać, nie wiadom o jednak, czy mieli potrzebne ku te m u w arunki. Nie pozostał po nich bowiem żaden kalendarz. Przebieg wypadków , jakie niedługo tu ta j dziać się zaczną, znam y z kro niki niem ieckiego T hietm ara. S tał on blisko cesarza, m iał wiadomości z pierw szej ręki, może sam b ra ł udział w wojnie. Ale naw et T hietm ar mógł jedynie opisać to, co w idział, o czym się dowiedział. Im ienia grododzierżcy z Niemczy mógł nie znać. Jeśli był w Polsce, to w ątpić należy, czy składał k u rtu azy jn e w i zyty grododzierżcom. Tak więc im iona pozostały w ukryciu. Ale czy to takie ważne? Grododzierżca był dziel nym człowiekiem, to pewne. Był zaufanym sługą księcia, z pewnością na niejedną jechał z nim w ypraw ę wojenną. Może osłaniał go przed ciosami w ów dzień lipcowy przed pięt nastu laty, kiedy zdradziecko usiłow ano go zabić? Jeśli tak, to pam iętał w rzaski nacie rającego tłum u, widział w zniesione w górę miecze, topory, rozumiał, ile znaczyło tylko 23
co zaw arte porozum ienie z cesarzem . A to z pewnością dodaw ało m u bodźca, by tym sum ienniej w y p ełn iał swoje obowiązki. Nie znam y jego im ienia, ale to nic nie szkodzi. Był po pro stu grododzierżcą Niemczy. W y starczy. Troszczył się o pow ierzonych sobie wojów, dbał, by gród był w każdej chw ili go tow y do obrony. O w iele bard ziej żałować należy, że u k ry to przed nam i im iona członków jego załogi. Tych było w ielu, tru d n o ich odróżnić od sie bie. Żeby jed n ak całkiem nam się nie po plątali, m ożem y o nich myśleć: Kowal, K owalczyki, Cieśla, Ciesielczyki. Ale co z wo jam i księcia B olesław a i z tym i, którzy sw o je obow iązki obrony k ra ju pełnili dorywczo? Może nazw iem y ich jakoś? W tedy różne przezw iska nosili ludzie, więc mogło się zda rzyć, że w śród w ojów był na przykład n ie jak i W ilk. W ilk pochodził pew nie z wioski gdzieś nie daleko położonej. M ieszkali w niej spokre w nieni z sobą ludzie. W tedy nie było jeszcze w si-źrebi zaludnionych obcymi kolonistam i. Chyba, że książę lub jak iś m niejszy feudał osadził na roli pojm anych w w ojnie niew ol ników. Ale W ilk był Polakiem . K arczow ał las, siał żyto, proso, len, hodow ał krow y, ow ce, w ieprze, orał ziem ię pługiem zaprzężonym w woły, woził płody rolne do grodu wozem, ciągnionym przez konia. Wóz był podobny do dzisiejszej fu rk i chłopskiej: m iał te sam e roz 24
m iary, skrzynię plecioną z w ikliny — jak to jeszcze dziś można spotkać na Podhalu. Ko ła m iały piasty i stpice, czyli szprychy, tyle że nie okute żelazem, bo żelazo było drogie, ledw ie starczało go na miecze i zbroje. Wieś leżąja na obszernej już polanie, stały tam k u rne chaty, trochę w padnięte w ziemię. Były małe: kilka kroków wzdłuż, kilka wszerz. Ale zw ierzęta m iały już w łasne bu dynki, tak zwane chlewy, z których niedaw no dopiero w yprow adzili się ludzie. Na opo le, do którego wieś należała, w ypadła w łaś nie kolej stróżow ania w grodzie. Chłopi peł nili stróżę na zmianę. Co jakiś czas nowa ich grupa przychodziła z polan w śród wzgórz i lasów. Tam u siebie byli oraczam i, tu taj staw ali się wojam i. Jeśli nie m ieli w łasnej broni, b rali do rąk książęce miecze lub topory , włócznie i szczyty. Na głowy wdziewali książęce szyszaki, aby w yglądać dość okaza le i groźnie. Ręce od pługa tw ardo trzym ały broń gotową do ciosu, oczy w ytrw ale pene trow ały okolicę, choć myśli chw ilam i w ra cały do żony, dzieci, sąsiadów. Była wola księcia, więc ją pełnili, wiedząc, że dla w łas nego dobra ją pełnią. . W ilk był młody, silny. C herlaków tu nie potrzebow ano. Kiedyś nazyw ał się inaczej. W dzień postrzyżyn rodzice dali mu imię Zdziech. Później, na chrzcie jakieś inne imię otrzym ał. K iedy jednak podrósł, obydwa im iona poszły w zapomnienie. Ponieważ przy25
pom inął w ilka, zaczęto go przezyw ać W il kiem. Był niski, krępy, czarnowłosy, tw arz m iał śniadą, niem al czarną, z m ocnym i szczę kam i. U śm iechał się jakoś półgębkiem , k rzy wo. Tylko w w yjątkow ych chw ilach rozba w ienia lub złości odsłaniał dw a rzędy dużych, m ocnych zębów. W grodzie nie czuł się dobrze. W okół w rza ła praca, na któ rej się nie znał. K ow ale, ku źnicy i cieśle w y rab iali broń, kołodzieje r e perow ali koła i wozy, bednarze szykow ali nowe kadzie na m iód i piwo, n ap raw iali dzieże i w iadra. Czeladź grododzierżcy po rządkow ała spichrze i składy, przygotow y w ała je na przyjęcie d an in i dziesięcin z po woli zbliżających się tegorocznych zbiorów. W ilk co najw yżej m ógłby w w olnej chw ili pójść do wsi, gdzie był duży dw ór książęcy, i pomóc pastuchom przy owcach lub koniach. Ale nie bardzo go tam ciągnęło. Nie znał lu dzi, jeszcze sobie pom yślą, że zam ierza kogoś pozbawić zajęcia. Toteż traw ił czas bezczyn nie, zazdroszcząc konnym drużynnikom gro dodzierżcy. Jeździli sobie daleko, robili w y pady nad sam ą granicę albo i dalej jeszcze. Coraz częściej przychodziła m u na myśl pograniczna puszcza „niczyja", otaczająca je go w ieś rodzinną. Po praw dzie puszcza n ie zupełnie by ła „n iczyja”, bo należała do księ cia, to tylko on tak ją w m yślach nazyw ał. W iadomo: książę daleko, puszcza blisko. Byle grododzierżca się nie dowiedział, o resztę 28
m niejsza. W łodyka, który trzym ał wieś w g a r ści, nie był groźny: sam chodził po kryjom u w lasy i w duchu nigdy w yłącznych praw księcia do puszczy nie uznał. Zw ierza było dość dla każdego, kto potrafił łowić. W cieniu grabów, jaw orów i dębów, pod łapam i św ierków i kiściami sosen, wśród krzew ów m alin czy jeżyn, pom iędzy butw iejącym i z w olna w ykrotam i W ilk czuł się tak samo u siebie, jak w domu. Tropił, pełzał, skrad ał się chytrze, wreszcie szył z łuku, przew ażnie celnie. Łuk m iał w łasny, przez siebie samego zrobiony. Grotów do strzał ku pił w grodzie za m iarkę prosa skradzionego ojcu. Wychodząc na stróżę dobrze schował broń w dziupli n a pół zbutw iałej lipy, która od niepam iętnych czasów stała na sk raju la su i zawsze była jednakow o stara. Mógł za brać łuk z sobą, przecież wolno m u było po siadać w łasną broń w służbie, ale po nam y śle zrezygnował. Teraz jednak żałował, że nie m iał przy sobie ukochanej broni. P rzy najm niej pokazałby maluchom, które wciąż ciskały kam ieniam i do tyczki, jak p otrafi strzelać. Aż dłonie św ierzbiły go, by dotknąć strzały, aż w kościach go kręciło na myśl, że m ógłby poczuć rozkoszny tru d napinania cię ciwy. T aki był W ilk, t^k i m ógłby być, gdyby żył. Może naw et napraw dę ktoś podobny był w grodzie, ale — niestety — nie m am y pe wności, Gdybyśm y jem u przypisali jakieś 27
w ielkie, chw alebne czyny, skrzyw dzilibyśm y tych innych, których imion nie znam y, a o których rzeczyw iście w iem y, że żyli w Niemczy, pracow ali i wreszcie walczyli. H istoria obeszła się z nim i surowo: obdarzy ła sław ą, a później w ykreśliła z pam ięci ich postaci. O ddajm y im za to tym większą cześć, n ato m iast o W ilku zapom nijm y. T ak będzie lepiej. P rzy n ajm n iej n ik t nie zarzuci nam fałszu i brzydkiej stronniczości.
POKOJU NIE BĘDZIE
ie wiem y dokładnie, co książę Bole sław porabiał m iędzy zimą i latem 1017 roku, gdzie przebyw ał, z kim się schodził. K ronikarz niem iecki pi sze ogólnie, że nie atakow ał ziem niem iec kich, tylko um acniał się w domu. W ystarczy nam tyle. U m acnianie się w dom u znaczyło bardzo wiele. K ry ją się za tym inspekcje grodów, kierow anie intensyw ną pracą rze miosła, rozbudow a i wzm acnianie wałów obronnych w grodach i nad brodam i, budow a przesiek oraż wszystko to, co dzisiaj nazy w am y pracą sztabu generalnego nad przy gotow aniem planów strategicznych i opera cyjnych. T rudno w yobrazić sobie działalność sztabu w tam tych czasach, kiedy m apy istniały ty l ko w głowach, łączność utrzym yw ano przy pomocy gońców konnych lub pieszych, a sło wo pisane było w ielką rzadkością. Niem niej ślad istnienia takiego sztabu zachow ał się w kronice Galla, który wspom ina o dw unastu 29
najbliższych księcia druhach-w ielm ożach. To oni zapew ne w raz z księciem przem yśliw ali nad obroną k ra ju , udzielali rad i wskazówek. K siążę był wodzem naczelnym , mógł brać pod uw agę zdanie swoich doradców lub je odrzucić. Jed n y m z zadań „sztabu” było przygoto w anie pospolitego ruszenia, czyli daw nej m o bilizacji, oraz w yznaczenie grodów, w któ rych w ojska m iały się zebrać w odpow ied nim czasie. Czas m obilizacji oraz rejony k on centracji, jak byśm y to dzisiaj nazw ali, w y znaczano w zależności od przew idyw anych poczynań w roga, od jego w łasnego planu strategicznego. Przedw czesne rozesłanie wici niepotrzebnie odryw ało ludność od pracy, zbyt późne n ato m iast mogło spowodować klęskę. S tąd kolejne zadanie sztabu i księcia: baczna obserw acja przedsięw zięć niep rzy ja ciela. T h ietm ar pisze, że książę Bolesław m iał w Niem czech w ielu zaufanych i oddanych sobie ludzi, któ ry ch przekupił bądź zjednał sobie innym sposobem. Ludzie ci byli N iem cam i —- lub — częściej — Słow ianam i, któ rzy zw artą m asą zam ieszkiw ali niem ieckie m archie i polskiem u księciu nieraz daw ali dowody sym patii. Dom yślam y się, że raz po raz ktoś zjaw iał się n a dw orze księcia Bole sław a i zdaw ał relację. Dzięki tem u nasz mo n arch a w iedział w szystko, co chciał wiedzieć. P rzede w szystkim dow iedział się, że cesarz 30
zwołał w ypraw ę na Polskę na dzień 8 lipca. W tym dniu w Licykaw ie pod M agdebur giem m iały się zebrać w ojska z całych Nie miec. Cesarz surowo nakazał w szystkim pod danym , aby staw ili się licznie i żeby na w łas ną ręką nie wszczynali żadnych rozmów z księciem Polski. W w ypraw ie m ieli wziąć udział także Czesi i Wieleci. Pierw si na za sadzie powinności lennej, drudzy jako soju sznicy. W ieleci stanow ili luźny związek blisko spokrew nionych z sobą plemion słowiańskich. Przechow ane o nich wiadomości, krótkie i la pidarne, pozw alają sądzić, że posiadali wy soką k u ltu rę duchow ą. Nie zdołali jednak stworzyć silnego organizm u państwowego na wzór swoich wschodnich sąsiadów i pobra tym ców — Polaków. Mocno zw arci wokół bli żej nie znanego k u ltu religii pogańskiej, w y ruszając n a w ojnę najpierw prosili kapłanów o wróżbę, a potem, jeśli wróżba była pomyśl na, zabierali przechow yw ane w św iątyni sztandary bojowe i posągi bóstw. Polaków nie cierpieli. Może nie mogli nam darow ać przyjęcia chrześcijaństw a, może działały tu jakieś inne, zadaw nione przyczyny waśni? W każdym razie nie mieliśmy do nich szczęś cia, ani oni do nas. Bratobójcze w alki dla nich w łaśnie skończyły się później tragicznie. Osam otnieni, nie poradzili sobie z naporem niem ieckim i ulegli zagładzie lub germ aniza cji. Ale teraz, w ro k u 1017, czuli się jeszcze 31
mocni, nie dostrzegali wiszącej nad sobą groźby. W jaki sposób w różby Wieleckich k a płanów w ypadały pom yślnie a k u ra t wów czas, gdy chrześcijańskiem u cesarzow i N ie m iec było to na rękę i dlaczego nigdy nie doszło do polsko-w ieieckiego sojuszu, na za wsze pozostanie tajem nicą w spaniałej, radogoskiej gontyny i świętego gaju, w którym żył cud-koń. W idocznie starszyzna Wielecka, owo ciało ,,k o lek ty w n ie” spraw ujące najw yższą w ładzę w Zw iązku, um iała w yw ierać określone w pły wy. P o trafiła także skutecznie działać pręż na i sp ry tn a dyplom acja H enryka II. W roku 1017 w ysłańcy cesarza dotarli ta k że do Rusi i na W ęgry. W ęgrom chodziło za pew ne o jak iś gród pograniczny w K arp a tach, natom iast książę kijowski, Jaro m ir, bał się Bolesław a, k tó ry był teściem jego b ra ta przyrodniego Św iętopełka, chciał więc sko rzystać z okazji, aby go osłabić. T ak to P ol ska znalazłszy się w okrążeniu, m usiała sta wić czoło na wschodzie, zachodzie i połud niu. K sięcia i jego sztab czekały nie lada tru d y . Rzecz jasna, obrona przed cesarzem by ła zadaniem głów nym . S tam tąd to bowiem groziło najgorsze: u tra ta niepodległości. Gdzieś n a początku czerwca Polacy przy stąp ili do akcji. Chcąc nie dopuścić do peł nej koncentracji w Licykaw ie, książę Bole sław w ysłał rozkaz sw ojem u nam iestnikow i w M oraw ach, aby zebrał wojsko i w każdej 32
chw ili był gotów do uderzenia na Baw arię. Niech śledzi nieprzyjaciela, a kiedy ry cerst wo b aw arskie ruszy, niech zastąpi m u drogę i w tedy niech się dzieje wola nieba! N am ie stnika m oraw skiego nie trzeba było w iele zachęcać. Przed dwom a laty w ykonyw ał ta kie samo zadanie, jednakże poniósł ciężkie straty . W ielu M oraw ian poległo lub odniosło rany. B aw arow ie zostali w praw dzie zatrzy m ani i już nie wzięli udziału w kam panii, ale rycerze m oraw scy niecierpliw ie czekali na okazję, aby się zemścić. Zanim jeszcze przyszedł rozkaz od księcia, kipiący z ochoty do boju liczni zwiadowcy przem ykali może wśród gór i lasów Bawarii, by zasięgnąć języka. Przy. końcu czerwca ogłoszono pospolite r u szenie w Łużycach. Ta najbardziej na zachód w ysunięta k rain a m usiała osiągnąć pełną gotowość obronną w czasie licykaw skiej kon ce n tracji.. K ilka dni później zjechał na Ł użyce książę Bolesław z liczną drużyną, któ ra m iała dodatkowo wzmocnić grody. Nie w iem y, gdzie zatrzym ał się książę, ale był tu ta j na pewno. Praw dopodobnie przybył do Chociebuża, w którym bawił zimą. G ród nie m iał w ygodnych „kleci’' ni kom nat, w szyst ko tu było proste na m iarę żołnierza, ale książę chętnie tu przebyw ał i dobrze się czuł. Sam był przede w szystkim rycerzem , potem chytrym politykiem , a dopiero gdzieś tam na 3 — Obrona Niemczy
33
końcu w ielkim , dbającym o wygody gospodzinem . W Chociebużu, praw dopodobnie naty ch m iast po przybyciu, Bolesław otrzym ał p ier wszy m eldunek z dalekiego pola w alki: cały oddział śpieszących do L icykaw y Baw arów został w ycięty w pień. W iadomość przyw ie źli specjalni gońcy m oraw skiego nam iestn i ka. W ysłani przez niego któregoś z ostatnich dni czerw ca, całym i dniam i pędzili przez Mo raw y i Polskę korzystając z koni rozstaw nych, k tó re w ym ieniano im w grodach co k il kadziesiąt mil. Zmęczeni, ale rozprom ienie ni, p ew n i sow itej nagrody, stali przed księ ciem i ciągle od now a opow iadali, ja k się to odbyło. Chociebuż aż pęczniał od wojów. W ici ścią gnęły do grodu tych, co m ieli obowiązek się staw ić, oraz innych, którzy tego obow iązku nie m ieli. P rzy b y w ali w raz z całym i rodzi nam i i dobytkiem , aby się bronić j>rzed nie wolą i grabieżą. E w akuow ani, jak byśm y ich dzisiaj nazw ali, tłoczyli się na podgrodziu, zachow yw ali cicho. Siedzieli ponurzy w cie niu chałup, kobiety niem raw o k rzątały się przy ogniskach, piekły mięso, gotow ały k a szę lub rosół w glinianych g arnkach. Ci lu dzie m ieli już dość w ojny. P orzucali niepokoszone zboża i pastw iska dla bydła, które przyprow adzone tu ta j, skazane być mogło tylko na rzeź. C zekała ich przyszłość jed n a kowo ciem na, bez w zględu na w ynik wojny. 34
K iedy wrócą do swoich siedzib, na pewno za staną je spalone. Każdy przem arsz obcych w ojsk w tam tych czasach znaczony był zglisz czami. T aka już była m etoda walki. W sam ym zaś grodzie, gdzie przebyw ali ludzie pod bronią, było wesoło i gwarno. Obecność księcia wzniecała w sercach w ojo w ników zapał do w alki, była gw arancją po wodzenia, budziła radosną nadzieję zdoby cia łupów. K rzykliw ie obsiadano poustaw ia ne na wolnym powietrzu stoły, biesiadow a no hucznie. Książę nie żałował własnego by dła i owiec. Całe stada, które pasły się w oko licy, przeznaczone były tylko na w yżyw ienie tych, od których zależał w ynik zbrojnej roz praw y. W oczekiw aniu na przybycie cesarza zaba w iano się więc, jedzono, popijano piwo lub miód. N iektórzy strzelali z łuków do celu dla w praw y lub popisu, inni rzucali włócz niam i do kukieł z siana. Wszyscy niecierpli w ie czekali na rozkaz wym arszu. Ale ksią żę nie daw ał takiego rozkazu. Zabaw iał się wesoło, ale zapały w ojenne ham ow ał. Staw ka była zbyt w ielka, aby w daw ać się w aw antu ry zbrojne z tak ą w gruncie rzeczy garstką, która przebyw ała w Chociebużu. Obiecywał jed n ak dość bitew i w ypraw , tylko trochę później. M iał już w głowie obm yślony plan działania, wszystko musiało się odbyć w edług niego, a więc wc właściwym czasie i miejscu. Inaczej krucho byłoby z państw em . 35
Tym czasem w chociebuskim grodzie pono w nie odbyły się p ertrak tacje pokojowe, o których T h ietm ar zaledw ie wspom ina. Jesz cze m niej o nich w iem y niż o zimowych roz m ow ach z w ysłannikam i posłów niem ieckich. Z nam y jed n ak tło w ydarzeń i osobę cesar skiego posła. Ł atw iej więc nam będzie od tw orzyć sytuację. K siążę Bolesław zajęty był jeszcze z m o raw skim i gońcam i, kiedy nagle gruchnęła wieść, że drogą od leżącego na zachodzie Do brego Ł ugu zbliża się orszak rycerski. O rszak nie mógł być zbyt liczny, ale także nie mógł być zbyt m ały, ja k na okazję dodania splen d o ru cesarskiem u posłowi. Ot, chyba trz y dziestka jeźdźców bez pancerzy, w barw nych, odśw iętnych strojach. Z daleka m ożna było dostrzec, że orszak pędził co koń wyskoczy, dopiero bliżej grodu zwolnił i zbliżał się do stojnie. Książę w raz ze swym palatynem Stojgniew em i kanclerzem Tunim w yszedł z cie kaw ości na wały. W szyscy p atrzy li ze zdzi w ieniem . Szaty rycerzy m iały b arw y księcia H en ry k a V z L uksem burga. Był to więc o r szak nie byle jaki. W jazd niem ieckiego poselstw a ożywił za pew ne m ieszkańców podgrodzia. Zaszum ieli nagle jak pszczoły w ulu. Może nie będzie w ojny? Serca zabiły nadzieją. W ojowie zaś w grodzie um ilkli z w rażenie. S tali na w a łach jak słupy, głow a przy głowie, niechęt ni, ponurzy, wrodzy. Świetność orszaku nie 36
w zbudzała zachw ytu, oczy nie dostrzegały bo gactw a rzędów, strojów. W praw dzie każdy chciałby m ieć coś takiego, ale to całkiem in- * na spraw a. Orszak prow adził sam książę L uksem burski. Co ten w ielki gospodzin m iał do pow iedzenia księciu Bolesławowi?
Książę H enryk i książę Bolesław znali się od lat. N iejedną beczkę piwa w ypili, knując przeciw cesarzowi na tajnych naradach. Z nał księcia H enryka także palatyn Stojgniew , który jeździł do niego niedaw nym i laty. K sią żę H enryk, b ra t cesarzowej K unegundy, do piero ostatnio pogodził się ze swoim dziew ierzem. Czyżby teraz przyjechał Polaków na m aw iać do tego samego? Na to pytanie nie mogli sobie odpowiedzieć wojowie, ponieważ książęta obradow ali przy 37
drzw iach zam kniętych, jedynie w obecności najbliższych, zaufanych ludzi. Być może, w ie dziano tylko, że książę Bolesław p rzy jął goś cia serdecznie, służba kuchenna bowiem od razu w zięta została w obroty: tłu ste b aran y poszły pod nóż, najlepsze przypraw y wzięto do zup. N aw et T hietm ar nigdy nie dow ie dział się p raw d y o słowach, jakie w ym ienia no i jeszcze dziś uczeni historycy nie znają dokładnie treści poselstwa. Praw dopodobnie cesarz groźbam i i obietnicam i stara ł się zm u sić księcia Polski do uległości, praw dopodo bnie także książę H enryk niezupełnie solida ryzow ał się z cesarzem . Rozmowa toczyła się wszak m iędzy ludźm i, których w ięcej łączy ło niż dzieliło. W każdym razie poselstwo nie odniosło skutku. K siążę H enryk, opuszcza jąc Chociebuż, żałow ał zapew ne tylko jed n e go: że jego przyjaciel będzie m usiał ciężko walczyć, zam iast oszczędzać swoich sił do cza su, kiedy w Niem czech sytuacja dojrzeje, by z zew nątrz i od w ew nątrz rów nocześnie za atakow ać cesarza. I chyba ta w łaśnie troska skłoniła go do przyjazdu. K siążę H enryk odjechał zaraz następnego dnia. Razem z nim opuścił Chociebuż także polski orszak poselski. Książę Bolesław nie zam ierzał kapitulow ać, ale nie mógł pom inąć okazji do lepszego poznania sił i nastrojów nieprzyjaciela. W iemy, że polski orszak poje chał do Niem iec napraw dę, nie w iem y je dnak, kto m u przewodził. Być może, był to 38
w łaśnie Opat Tuni-A ntoni, który już dw a la ta wcześniej otrzym ał zadanie opóźniania ru chów w ojsk niem ieckich i dokładnego ich rozpoznania. Obydw aj parlam entariusze, strzem ię w strzem ię, 10 lipca przyjechali do Licykaw y. To tu taj baw ił teraz cesarz z głów nym i swo imi siłami. W ysłannicy Bolesława m ieli oka zję obejrzeć z bliska potęgę, która zagrażała Polsce. Z przekazów źródłowych wiemy, że była ona większa niż kiedykolw iek. Stanow i ły ją w ojska cesarza oraz drużyny książąt i feudałów z całych Niemiec, a m iędzy inny mi arcybiskupów : E rkanbalda z Moguncji, Poppa z T rew iru, Gerona z M agdeburga, U nw ana z H am burga, biskupów z H alberstadtu, B am bergu, Metzu, W iirzburga, Monasteru, P arm y, M inden, M erseburga, H aw elbergu, oraz księcia B ernarda II Saskiego i panów saskich niejakiego Z ygfryda i Eryka. Mamy podstaw y przypuszczać, że ta olbrzy m ia rzesza w ojsk nie przeraziła posłów księ cia polskiego. O glądali niezliczone dachy na miotów, wozy, konie, słuchali obozowego h arm id eru i nic, po prostu spokojnie jechali w stronę dw orku biskupa W igona z Brenny, gdzie z pewnością zamieszkał cesarz w raz ze swoją świtą. Wszystko, co widzieli, stara n nie notow ali w pamięci, było to głównym celem ich podróży. W końcu stanęli przed obliczem cesarza. I znów nie wiemy, jakich użyli słów, jak 39
spełnili poselstw o. M ówili zapew ne, że ic.h gospodzin, książę Bolko, nade w szystko m i łuje pokój, zatem chętnie pogodziłby się z je go m iłością, cesarzem niem ieckim , jednakże nie sądzi, żeby do tego celu konieczne było składanie hołdu z ziem, k tó re słusznie posia da. C esarz zapytał, czy w idzieli potęgę nie m iecką. Odpowiedzieli tw ierdząco. — Więc cóż o niej m yślą? — Ano, w ielka, w asza cesarska miłość. — Tylko tyle? Może jeszcze m acie coś do pow iedzenia? — Tylko tyle, w asza cesarska miłość. Po w iedzieliśm y już wszystko, co nam książę nakazał. Nie dodam y więcej ani słowa. N iezależnie od posłuchania posłów polskich zdał sp raw ę z podróży książę H enryk. Czy przedstaw ił p ersp ek ty w y pokojowego u reg u low ania konfliktu, na zawsze pozostanie ta jem nicą. Praw dopodobnie robił jakieś n a dzieje, k tó re cesarzow i były na rękę. Dziw nie n iejasn a jest ta spraw a w ym iany po selstw tuż przed w ym arszem arm ii niem iec kiej n a wschód. Cesarz był chyba bardzo nie pew ny w yn ik u sw ojej w ypraw y, skoro po stanow ił dalej kontynuow ać rozm ow y. N ie w ątpliw ie sądził, że książę Bolesław nie wie, co m u grozi, ale niech tylko jego w łaśni lu dzie opowiedzą m u, co widzieli, od razu zm ie ni zdanie i przyjdzie dobrow olnie złożyć hołd cesarzow i, poddać się pod jego w ładzę. K siążę H en ry k jeszcze raz w ziął na siebie 40
trudne, w rącz beznadziejne zadanie posłowa nia. Bardzo m u w idać zależało, aby zapobiec rozlew ow i krw i sąsiadujących z sobą n aro dów. N azajutrz orszaki poselskie m iały wy jechać. Obóz został zw inięty i cesarskie w oj ska ruszyły w drogę. H enryk II chciał poka zać, że na ukorzenie się Polski nie będzie czekał w nieskończoność. Bolesław powinien się śpieszyć, jeśli nie ma ochoty poznać skut ków świętego gniew u cesarskiego. Ale nie wszyscy Niemcy rhyślcli podobnie jak ich w ładca. Tam nigdy nie było jedno myślności w spraw ie wojen z Polską. N ieje den z uczestników w ypraw y pam iętał po przednie najazdy, które więcej przynosiły stra t w ludziach i sprzęcie niż korzyści z łu pów. Rozbieżnością zdań należy chyba tłu maczyć powolne tempo m arszu arm ii cesar skiej, która w ciągu dnia pokonyw ała odcin ki zaledwie 8—10-kilometrowe. N aw et jak na ówczesny stan dróg była to „szybkość” ślimacza. Znam y z tych czasów7 kam panie, w których arm ie 'p o lsk ie szły z szybkością 20—30 kilom etrów na dobę. Inna rzecz, że w tam tych latach zorganizo w anie m arszu tak licznej arm ii, jak cesarska, było sztuką nie lada. Wojsko w kraczało w k ra j wroga, gdzie tyle tylko można było otrzym ać żywności, ile zdobyło się siłą. Stąd konieczność zabrania z sobą zapasów przy najm niej na sześć tygodni. Ale jakich zapa sów? Nie konserw , sucharów7, lecz bydła, 41
zboża, kaszy. Jed y n ie na opał m ożna było li czyć w drodze, bo na dach n ad głową także nie. Za kolum ną konnego rycerstw a i pieszych tarczow ników , pod silnie uzbrojoną eskortą, posuw ały się w ielkie ilości wozów, które m ia ły brzydki zwyczaj po osie zapadać się w b a gnach, spraw iać kłopot przy przepraw ie przez byle rzeczkę. Pędzone na uwięzi zwie rzęta trzeb a było popasać, poić, doić, zarzy nać, ćw iartow ać, smażyć, a dopiero potem można było siadać do posiłku. D odajm y do tego jeszcze b ra k m ap, konieczność korzy stania z obcych, przew ażnie w rogich prze wodników, konieczność budow ania kładek i pomostów, rozbijania i zw ijania nam iotów... Nielekko szło się na tak ą wojenkę. Zwłasz cza do k raju , gdzie pełno m okradeł i lasów, gdzie na każdym kroku czyha w ukryciu nie przyjazne oko w oja-zw iadow cy, który czeka tylko na jedną chw ilę słabości, na trochę roz gardiaszu, aby naty ch m iast zaw iadom ić o tym swoich rodaków , zawsze gotow ych do ude rzenia znienacka. Tak więc arm ia cesarska szła powoli, bez zapału. Jed n i po p ro stu się bali, inni pyszni li się w łasną liczebnością i siłą, wszyscy na każdym b iw ak u w y p atry w ali wieści z Polski, czekali, że zjaw i się k rn ąb rn y syn pól i la sów słow iańskich, by w pokorze prosić o łas kaw e zezwolenie na posiadanie w łasnych ziem i krain. 42
Książę H enryk V z L uksem burga i opat T uni przybyli do Chociebuża w połowie lipca. W tym czasie książę Bolesław wiedział już, że książę czeski U dalryk ruszył na pół noc, by w łasne w ojska połączyć z w ojskam i cesarza, że Wieleci także opuścili swoje osa dy. Pew na ich grupa m iała się spotkać z ce sarzem , część natom iast m iała sam odzielnie działać od północnego zachodu, w kieru n k u Lubusza. Może naw et zawiadom iono go, że Rusini księcia Jaro m ira zbliżali się do Brześcia nad Bugiem, a w ojska w ęgierskie zaczęły forsow ać K arpaty. M achina w ojenna została w praw iona w ruch. Książę Bolesław nie bał się wojny. Znając historię jego panow ania możemy przypusz czać, że w łaśnie w czasie w alk, w pochodach w ojennych, na koniu i w zbroi czuł się n a j lepiej. R elacji przybyłych posłów w ysłuchał z zainteresow aniem o tyle, o ile dotyczyły spraw czysto wojskowych. Reszta go nie in teresow ała. Na próżno książę H enryk pona w iał swoje w łasne propozycje uregulow ania konfliktu. Przecież Bolesław, jego w ierny przyjaciel, mógł tylko udać trochę pokory — tłum aczył zapew ne Henryk. Niech sobie ce sarz myśli, że władca Polski boi się go na praw dę. Cóż szkodzi odsypać nieco złota i srebra, posłać cesarzowi trochę skórek ku nich, lisich czy niedźwiedzich, może jeszcze soli i ryb na dodatek. Pokój zostanie zacho w any, ludzie nie będą ginąć, k ra j uniknie 43
w ielkiego zniszczenia. A później, kiedy sto sowna chw ila nadejdzie... . Słowa niem ieckiego księcia nie tra fiły do przekonania polskiem u władcy. Bolesław, czu ły na honor, m ocny jak nigdy przedtem , sam p rag n ął g en eraln ej, ostatecznej rozpraw y, chciał skończyć raz na zawsze z przew lekłym problem em . Dość nieszczerych hołdów i za kłam anych tra k ta tó w pokojowych. Jego złoto, srebro i w szelkie d o bra pochodziły z pracy jego w łasnego ludu albo z w ojennej zdoby czy. Nie może nim i szafować n a rzecz obcego m ocarza. A nuż długo trzeba będzie czekać n a chw ilę słabości cesarza H enryka, o jakiej m arzą niektórzy w Niemczech? A nuż stanie się tak, jak w Czechach, k tó re w żaden spo sób nie m ogą się pozbyć lennej zależności od cesarzy niem ieckich? Kom u stra ta to strata, kom u zysk to zysk. N a pewno nie Polska po niesie najw iększe ofiary w tej w ojnie. Jeśli cesarz niem iecki p rag n ie polskiego złota, niech sam spróbuje je sobie zabrać. H enryk, książę L uksem burga, zrozum iał zapew ne w końcu naszego księcia. Serdecz nie żegnany, w rócił do cesarza, aby rozwiać niem ieckie nadzieje na hańbiący Polskę po kój. Od T h ietm ara wiem y, że sam dotrzym ał przyjaźni Bolesław ow i i nie w ziął udziału w w ypraw ie.
WOJENNE ZNAKI NAD ŚLĘZĄ
rm ia cesarska, wzmocniona przez Czechów i W ieletów, przyśpieszyła kroku, aby czym prędzej osiągnąć to, na co dobrowolnie nie godził się dum ny w ładca pól, lasów i grodów. Tym cz sem on sam nie m arnow ał czasu. Od daw na przygotow any plan obrony k ra ju został w pro w adzony w życie. Gońcy na śmigłych i wy trw ały ch konikach rozpierzchli się z Chocie buża w trzy strony św iata. Sobie tylko zna nym i ścieżkam i, zmęczeni i bez snu, dotarli do głównych grodów k raju : W rocławia, Ł ę czycy, Kołobrzegu, Gniezna i Poznania, a m o że także w stąpili do Santoka, Głogowa i Opo la. S tam tąd znacznie więcej gońców na nie m niej rączych koniach pognało do grodów pom niejszych, które już wyliczać trudno. W ciągu k ilku dni cały kraj wiedział, że do granic zbliża się wróg, którego trzeba pobić na głowę. Grododzierżcy K rakow a, Wiślicy, Brześcia nad Bugiem i Lubusza już dawno otrzym ali pouczenie, co i jak m ają robić sa
A
45
m odzielnie, aby skutecznie staw ić czoło na w łasnych „fro n tach ”. K tóregoś dnia jeździec na spienionym ko niu, zdyszany i p rzejęty swą m isją, stan ął także przed obliczem grododzierżcy z N iem czy. Była już d ru g a połowa lipca, upalne dni leniw ie w lokły się w słońcu. Czasem niebo zasnuły chm ury i rozszalała się burza. W te dy szeroko rozlane wody Ślęzy zabarw iły się spłu k an ą z pól gliną, w ezbrały nieco. Rzeka przez kilka dni płynęła w artko, a pó źniej, znow u uspokojona, ty lko środkiem rozlew iska toczyła n u rt b ardziej bystry. Ko w ale i cieśle pracow ali w ytrw ale. W ojna, któ ra ty le lat trw ając nie zaw itała jeszcze w te okolice, w ym agała niezliczonych ilości strzał i włóczni, toporów i mieczy. Od czasu do czasu po gotową b ro ń przyjeżdżał wóz książęcy i zab ierał ją gdzieś na północ, gdzie m iała być potrzebna. T u taj n ie spodziew ano się w roga. Z brojni, którzy n a koniach odpro w adzali tran sp o rty , opow iadali, że cesarz z pewnością ud erzy n a K rosno, jak czynił to poprzednio. O R usinach i W ęgrach jakoś nik t nie m ów ił nic ciekaw ego; pew nie nie byli zbyt groźni. Życie toczyło się od daw na w y znaczonym torem , panow ał niem al całkow i ty spokój. Aż dopiero ten goniec, przylepio ny do k a rk u w ierzchow ca galopem m inął wieś, sk ręcił za kościołem w stronę grodu, niem al nie zw alniając w padł na skałę, prze leciał przez plac podgrodzia i znikł w ciągle 46
ł
otw artej bram ie, by zatrzym ać się tuż przed dw orem grododzierżcy. Goniec trzym ał w rę ce znak książęcy: jakąś laskę, toporek czy proporczyk — coś w każdym razie dobrze znanego gospodarzowi Niemczy, coś, co n a w et bez słów wołało: „Wici słać!”, co przyna glało do pośpiechu, było błyskaw icą dalekiej burzy, któ rej grom u na razie nie słychać, ale o której się wie, że nadciąga. Czasu nie było do stracenia. Pot na grzbie cie gońcowego konia jeszcze nie wysechł, a już przez bram ę grodu w ypadła czereda jeźdźców i rozprysła się po okolicy. Każdy m iał w rękach taki sam znak książęcy, spe cjalnie na tę okazję sporządzony, dobrze zna ny m ieszkańcom okolicznych wiosek, każdy wiedział, jak ie dróżki m a przelecieć, jakie osady odwiedzić. To było już ostatnie ogniwo system u alarm owego. Na znaki książęce pa trzyli ludzie oderw ani od żniwa. P rostow ały się zgięte do ziemi plecy, okrąglały oczy, sier py w ypadały z rąk. Człowiek na koniu po trząsał proporczykiem czy toporkiem , coś krzyczał i w ołał — i znów pędził dalej. Opa dał kurz w zbity końskim i kopytam i, pozo staw ały ściśnięte serca kobiet, płaczące dzie ci, zaniepokojeni mężczyźni. Po chw ili włodyka, który wieś trzym ał w garści, człek nie stary, ale doświadczony, w yznaczał tych, co m ieli iść. On sam, na wzór rycerzy obdarzo nych ziemią, m usiał staw ać konno, reszta zaś m iała służyć na piechotę. 47
1
Nie wszyscy mężczyźni szli n a w ojnę w tam tych czasach. N iektórzy uczeni sądzą, że było to obowiązkiem co piątego, inni u trzy m u ją, że m usiał iść co czw arty lub co szósty. R eszta pozostaw ała, kosiła v zwoziła zboże, w alczyła w ram ach tak zw anej „pogo n i”, czyli w tedy, kiedy wróg, rozbity i nie liczny, rozpierzchnął się po k ra ju w ucieczce lub w m niejszych grupkach penetrow ał oko lice, poszukując żywności. N a podstaw ie do m niem anej gęstości zaludnienia obliczono, że w Polsce Bolesława C hrobrego było 187 500 m ężczyzn zdolnych do noszenia broni. Na zew w ici mogło się staw ić 35—50 tysięcy osób. W ro k u 1017, kiedy krajow i zagroziła niebyw ała dotąd potęga, książę pow ołał pod broń zapew ne w ięcej m ężczyzn niż kiedykol wiek. W dw orach m ożnowładców, w siedzibach rycerskich, w chałupach oraczy rozpoczął się gorączkow y ruch. M obilizacja w tam ty ch cza sach przebiegała o w iele sp raw niej, niż moż na by przypuszczać. Rycerz, zajęty w dom u pracą na roli lub w ielki feudał — dogląda niem pracujących n a niego ludzi, po prostu w dziew ał zbroję, za pas w ty k ał miecz, topór łub m aczugę, do ręk i b ra ł włócznię, w ieszał n a plecach tarczę, w siadał n a konia i już był gotow y do drogi i boju. P ro sty oracz albo rzem ieślnik jeszcze m niej m iał kłopotu. 48
W kładał w ygodne buty, czystą bieliznę, suk m anę, n a plecach lub w pasie przyw ieszał woreczek z drobiazgam i i trochę żywności. Jeśli m iał b ro ń — jakiś topór bojowy, włócz nię, może łuk — to ją zabierał. Posiadanie w łasnej broni w tam tych czasach było nie tylko dozwolone, ale konieczne. Stan rycerski dopiero się kształtow ał, wszyscy obyw atele m ieli na razie rów ne praw a. Na w ojnę szli z ochotą. N iejeden dorobił się n a niej m a ją t ku. Jeśli był dość sprytny, odważny i um iał przypodobać się księciu, mógł z oracza zostać rycerzem . Ale to już zdarzało się coraz rza dziej. Feudałow ie zaczynali strzec w łasnych przyw ilejów . Przypuszczalnie drugiego dnia po rozesła niu wici we W rocław iu pojaw ili się rycerze konni, trzeciego natom iast przybyli tam wszy scy ci, co szli na piechotę. Zaczęło się form o w anie szyków i legionów. N ikt w tedy niczego nie zapisyw ał, w oje nie kw itow ali odbioru broni, szyszaków i tarcz. Po prostu każdy otrzym yw ał, co m u było potrzebne i staw ał w kolum nie m arszowej. D yscyplina była wielka. B rak płytkiej, biuro k raty czn ej kontroli nad sprzętem i uzbrojeniem w ytw arzał głębokie poczucie odpowiedzialności. Ludzie byli przekonani, że dezercja jest niem ożliw a i haniebna. Książę o w szystkim wiedział, m iał m ir i posłuch, so w icie nagradzał, ale i surowo k arał. Zresztą każdy b ał się najeźdźców, n ik t nie chciał ich 4 — O b r o n a N ie m c z y
49
panow ania. Nieśli z sobą pożogę. O drobiaz gowe uchybienia wojew odow ie nie m ieli p re tensji. Szło o w iele i tylko w ielkie rzeczy się liczyły: odw aga w boju, w ytrw ałość w m a r szu. Jedzenie w ydaw ano na postojach z za sobów księcia, w m iarę potrzeb i możliwości. A możliwości państw a, jak podają daw ni k ro nikarze, były nieograniczone. T rudno n ato m iast sobie w yobrazić, aby książę mógł być skąpy, doskonale bow iem zdaw ał sobie sp ra wę, że od tego, jak ugości wojów, zależy los k ra ju i jego w łasnej osoby. Dziesięć, może dw anaście dni po rozesłaniu gońców z Chociebuża cała arm ia była gotowa do w alki, rozlokow ana n a z góry w yznaczo nych pozycjach. S k ład ała się ona z drużyny książęcej, m niejszych drużyn feudałów i z po spolitego ruszenia. K ra j, uzbrojony i przygotow any, nie czekał n a w roga z założonym i rękam i. Dopiero za częły się żniwa, trzeb a więc je było skończyć czym prędzej i dobrze schować zboże. Życie n abrało przyśpieszonego rytm u, w ojna stała się głów nym tem atem rozmów m ieszkańców grodów i w iosek od B ałty k u po K arp aty i od Łużyc aż po Bug. W Niem czy też tylko o niej rozpraw iano. Nie m ożna bow iem było myśleć o czym in nym w tedy, gdy „wszystko leciało człow ie kow i z rę k i”, kiedy naw et dzieci przestały dokazyw ać i z o tw arty m i buziam i przyglą dały się zajęciom w łasnych rodzicieli. N iby 50
każdy się w ojny spodziewał, a jednak był za skoczony. Człowiek zawsze się łudzi, że n a j gorsze nie nadejdzie, że powodzi nie będzie, chociaż powszechnie wiadomo, że każdej wio sny rzeki w ylew ają. W praw dzie n ik t Niemców nie spodziewał się tu ta j, ale ludzie szeptali sobie na ucho, że z w ojnam i nigdy nic nie wiadomo. Opowia dano wróżby, przepow iednie, śledzono gw iaz dy i bieg księżyca, usiłowano przewidzieć przyszłość. J a k tym razem skończy się wszy stko? Czy też tylko na strachu, jak poprzed nim i laty? W ciągu piętnastu lat w ojny tylko raz ujrzano tu nieprzyjaciół, w ycofującą się arm ię czeską, k tó ra — siedem lat tem u — przeciągnęła opodal grodu, spaliła wieś i znikła za pagórkiem , n a drodze do Kłodzka. G rododzierżca jakby się odm ienił. Człek stateczny i zrównoważony nagle dostał ru m ieńców na tw arzy, jego głos raz po raz rozbrzm iew ał w śród w ąskich uliczek, niósł się daleko za w ały, był słyszany naw et we wsi koło kościoła i skrzyżow ania dróżek. Dla niego w ojna była spraw ą najw ażniejszą, n a j droższą chw ilą życia. Odkąd siedział w Niem czy, jeszcze nie m iał okazji skosztować jej należycie, zdobyć m iłych rycerzow i laurów . Może teraz los okaże się łaskaw szy? — m yślał z nadzieją, poszturchując pachołków , popę dzając ich do pośpiechu. Gród, zdaw ałoby się od daw na przygotow any do oblężenia, ciągle kry ł jeszcze w ielkie możliwości zm ian i uzu 51
pełnień. N ieliczna, „pokojow a” załoga w raz z chłopam i ze Stróży m iała za swoje. K ażdy topór bojow y, sennie leżący w skrzyni, m usiał być obejrzany, każdy zwój lin sta ra n n ie p rze m ierzony. W d odatku na drogach pokazały się pierw sze wozy chłopskie z daninam i i dziesięcinam i, w e w si zaś przybyło owiec książęcych i krów, na wszelki w ypadek w pobliże grodu spędzonych. Owce, krow y i ko nie m usiały m ieć dość paszy, najlepiej od razu zgrom adzonej w obrębie wałów. I z tym też m usiał się uporać. Ta wzmożona działalność grododzierżcy, ta jego wszędobylskość nie pozw alała ani na chwilę zapom nieć o nadciągającej burzy. Konni drużynnicy, jeśli nie pracow ali w po cie czoła w grodzie, to jeździli po w siach przynaglać chłopów do pośpiechu. Ze żniw a mi, z daninam i, nie wolno było czekać ani chwili. Co za czasy! Co za gorączka! Niemców ni w idu, ni słychu, a tu taki ruch! — u ty skiw ał może jak iś leń. Jed n ak że surow y i krzykliw y grododzierżca m iał rację, a nie ci, którzy w oleliby gnuśne, niem raw e życie. K ilk a dni po rozesłaniu wici Niemcza przekonała się, że w ojna nie była czymś zbyt odległym i nierzeczyw istym . Pew nego przedw ieczerza aż dziesięć legionów konnego ry cerstw a z głośnym tęten tem zja wiło się n a drodze z W rocław ia, przebiegło przez w ieś i z fan tazją w drapało się do grodu, 52
gdzie natychm iast zrobiło się ciasno. Takiej ilości ludzi i koni nie goszczono jeszcze tu taj. Było ich dziesięć legionów, tak zapisał T hietm ar, m usim y mu wierzyć. Co to był legion? Uczeni różne snują domysły, porów nują „legion” z m niejszym „szykiem ”, do chodzą do rozbieżnych wniosków. Beztroska naszych kronikarzy, ich b rak zrozum ienia konieczności pozostaw ienia nam ścisłych in form acji i w tym w ypadku fatalnie odbiły się na naszej wiedzy. Praw dopodobnie orga nizacja w ojsk Bolesława Chrobrego opierała się na system ie dziesiętnym pom ieszanym z trójkow ym . W średniow iecznych źródłach najm niejszą jednostką organizacyjną w ojsk jest „trzy d ziestk a”, a poza nią spotykam y jeszcze oddziały złożone z 300 albo z 3000 wojow ników . P rzyjm ijm y zatem, że owa n a j m niejsza trzydziestka to „szyk”, dziesięć „szyków” — legion, zaś dziesięć legionów — 3000 głów — to już potężny, jak na daw ne w aru n k i oddział, zdolny do w ykonyw ania sa m odzielnych zadań operacyjnych, a więc do w alki w oderw aniu od w łasnych sił głów nych. Dziesięć legionów w łaśnie odwiedziło Niemczę pewnego przedwieczora. Woj, który po daw nem u pełnił straż, dojrzał rycerzy — tum an kurzu, w nim skulone postacie w siod łach — kiedy byli jeszcze daleko, kiedy w szalonym pędzie ukazali się zza zielonego wzgórza, kędy kaw ałek drogi w ychylał się 53
zza lasu i był widoczny ponad cyplem skały, u ry w ającej się za podgrodziem. Woj k rzy k nął, dobył z g ard ła jakiegoś nieludzkiego w rzasku, k tó ry p rzeraził dzieci na podgrodziu i w d arł się do św ietlicy grododzierżcy. Kto żyw, skoczył na w ały, pobiegł tam też grodo dzierżca. Wszyscy z podnieceniem pokazyw ali sobie zjaw isko na drodze. R ycerze pędzili galopem , w yciągnięci długim wężem, którego końca nie było widać. Grododzierżca był człow iekiem ob latan y m w świecie, lepiej znał się na koniach i ludziach niż inni. W ystar czyła m u chw ila, aby rozpoznać barw y księ cia M ieszka Bolesławowica. Książę, który osiem lat później zasiądzie w stolicy P olski jako król Mieszko II, od kilku już lat był w tajem niczony w spraw y państw a. Ojciec dopuszczał go do rządów , nieraz po lecał m u w ykonyw ać sam odzielne, w ażne za dania bojow e lub polityczne. Mieszko był głęboko w ykształcony: znał łacinę, grekę, m ów ił po niem iecku. Nie było dziedziny w ie dzy, k tó rej zdobycia poskąpiłby synow i w ład ca bardzo bogaty, m ogący sobie pozwolić na zakup najdroższej księgi, na sprow adzenie najlepszego nauczyciela. Jed n ak wiedza i do bre obyczaje m iały bardziej przydać się póź niej. Na razie m usiał dowodzić dużym od działem rycerzy, zadaw ać straty wrogom . W tym też celu Mieszko zjaw ił się w Niemczy, skąd blisko już do Czech. Jego rycerze uzbro jeni byli w lekkie zbroje, miecze lub topory, 54
przez plecy m ieli przerzucone tarcze, na gło w ach stro jn e szyszaki. I tylko te szyszaki były barw ne, bo odzież konnych przybyszów była prosta, szara i skrom na, ale w ygodna i nie kręp u jąca ruchów . Nie wiem y, jak pow itano w Niemczy mło dego następcę tronu, co w takim w ypadku przew idyw ał cerem oniał polskiego dworu. Na pewno jed n ak cześnicy, stolnicy, cała służba i czeladź długo czuli w kościach tę noc, jaka zapadła po przybyciu wojska. Nie gardzono w tedy jadłem i napojem , zwłaszcza kiedy rankiem trzeba było wyruszyć kom unikiem w k raj nieprzyjaciela, aby zadać m u straty najw iększe, jakie tylko można, aby spalić, co jest do spalenia, złupić, co jest do złupienia. 0 ile więc ludność podgrodzia i wioski zapa m iętała zgiełk i wesoły gw ar, o tyle służba grododzierżcy w spom inała później ciężki znój zabijania owiec, sm ażenia mięsa, gotow ania 1 podaw ania do stołu, a także k arm ienia i po jenia trzech tysięcy koni. >
55
R ycerze ucztow ali zapew ne długo w noc, w reszcie poszli spać do ch at przygotow anych dla przyszłej załogi. Tym czasem książę Mie szko n a pew no dokonał — ku zadow oleniu grododzierżcy — lu stracji grodu i jego za sobów. P rzed św item rogi zagrały pobudkę, a chw ilę później cały oddział, pośpiesznie zjadłszy resztk i wieczerzy, dosiadł koni i rów nie nagle odjechał, ja k przedtem nagle się zjaw ił. W grodzie pozostały splam ione stoły do szorow ania, porozrzucane k ubki i czarki, w iele m is do m ycia i czyszczenia oraz św ia domość, że w o jn a rozgorzała na dobre. W y pad księcia M ieszka II do Czech był pierw szą w tej kam panii akcją zbrojną Polaków . A k cją, dodajm y od razu, przeprow adzoną śmiało i z rozm achem n a dalekim skrzydle arm ii cesarskiej, tam gdzie n ik t się jej n ie spo dziew ał.
ZJEDZCIE SWOJE KONIE
rm ia cesarska mozolnie człapała po drogach i bezdrożach, w yciągała wo zy z bagien, rozbierała je, przenosiła w suchsze miejsca, składała i znów szła naprzód. Przerzucano kładki i pomosty pracow icie posuw ano się w k ieru n k u w yzna czonym przez H enryka II. Cesarz w szystkim obiecyw ał sow itą nagrodę. Polska była k ra jem bogatym , tylko pokonać ją i już każdy nazbiera tyle łupów, ile tylko udźw ignąć zdo ła. Rycerzom, knechtom i czeladzi otuchy dodaw ała świadomość, że gdzieś tam na pół nocy atak u ją w raz z nimi Wieleci, od połud nia idą na Polskę Węgrzy, a od wschodu Rusini. W ypraw a m iała szanse pełnego po wodzenia. D ługa kolum na konnego rycerstw a, pie szych tarczow ników , wozów i nie przerze dzonych jeszcze zbytnio stad bydła m inęła D obry Ług i Chociebuż, nie próbując zdoby w ania tych grodów. Na to szkoda było cesa rzow i czasu. On chciał jak najszybciej dopaść
A
57
głów nych sił księcia Polski, rozbić je do szczętnie, B olesław a wziąć do niew oli lub strachem zm usić do złożenia hołdu i zapłace nia olbrzym iej k o n try b u cji. W ojna poza swoi m i celam i politycznym i m iała w szak jeszcze i gospodarcze: m usiała się opłacać. Nie szło już tylko o hołd z Łużyc i M ilska. G dyby tylko to było celem, w ystarczyłoby zająć te raz te ziemie, oblegać grody, k tó re wobec w ielkiej przew agi niem ieckiej m ogłyby w końcu ulec. Cesarz H en ry k II zam ierzał cał, kowicie pokonać Polskę, uzależnić ją od sie bie. Jeden lub może dw a legiony dobrze uzbro jonego ry c erstw a polskiego na lekkich, w y trw ały ch koniach w yprzedzały w drodze arm ię najezdniczą, strzegły boków jej kolum ny. B yła to sta ra m etoda uprzykrzania życia nieproszonym gościom, pilnow ania, aby w ro gowie nie czuli się zbyt bezpieczni, aby nie rozchodzili się po k ra ju , nie rabow ali, nie niszczyli w szystkiego po drodze. Legiony eskortujące cesarza zawczasu ostrzegały lu d ność, k tó ra pośpiesznie kończyła żniw a, szy kow ała sobie kry jó w k i w niedostępnych ostę pach leśnych i tam przenosiła cały swój do bytek, jeśli żadnego grodu nie było w pobliżu. Wróg znajdow ał więc na sw ojej drodze po rzucone chaty, puste spichrze i obory, które co najw yżej m ogły udzielić schronienia i k tó re potem palono zawzięcie. W ysyłani z pol skich legionów gońcy bez przerw y inform o58
w ali księcia, gdzie znajduje się cesarz, w ja kim k ieru n k u zm ierza. Polski „plan operacyjny” przew idyw ał za pew ne obronę rejo n u Krosna, rozbicie w kontru d erzen iu głównych sił niem ieckich, a następnie pościg za nimi. Silne załogi gro dów łużyckich, które cesarz om inął i które sam e nie wyszły przeciw niem u w po le, m iały w czasie pościgu zastąpić nieprzyjacielow i drogę, dopomóc w jego oskrzydleniu. Czy „sztab” niem iecki do gadyw ał sens tego planu? Chyba tak, wszak w ielkiej liczby w ojsk w grodach łużyckich nie dało się ukryć. Liczono jednak na zwy cięstw o pod Krosnem , na załam anie się Pol ski pod naporem wrogów idących z trzech stron św iata. Cesarz dysponował może m niej szą liczbą w ojsk niż książę Polski, ale jego rycerstw o było całe ciężkozbrojne. T aka jaz da, byle tylko piechota utorow ała jej drogę, roznosiła w puch pieszych tarczow ników i lżej zbrojną konnicę, z jakiej w przew ażającej m ierze składała się zapewne konnica polska. R ycerstw o polskie, na lżejszych koniach, w lżejszych pancerzach, nie obciążone tabo ram i z żywnością, przewyższało arm ię nie m iecką ruchliw ością, znajomością terenu, możliwością atakow ania znienacka, w dogod nym dla siebie m iejscu i czasie. Do Polski w iodła droga przez okolice K ro sna, gdzie szeroka pradolina w arsząw sko-berliń sk a znacznie się zwęża nad Odrą i kę-
dy ku brodom w iodły suchsze przesm yki w śród bagien. T ędy cesarz zw ykł się prze praw iać, tu ta j czekały n ań głów ne siły pol skie. Przejście było znane od daw ien daw na i, widać, nieraz uczęszczane przez zbrojne oddziały, skoro dwa stykające się tu ta j ple m iona prapolskie: Polanie i Dziadoszanie, każde po sw ojej stronie rzeki, w zniosły grody obronne. G ród Dziadoszan, przytulony do lewych brzegów O dry i Bobru, był bezpiecz ny pom iędzy w odam i; gród Polan, w ybudo w any kilka kilom etrów na wschód od swo jego przeciw nika, leżał w m iejscu tru d n o dostępnym , w yniosłym . K iedy k ra j zjedno czono i u stały w aśnie plem ienne, obydw ie nieprzyjazne sobie tw ierdze weszły w skład wspólnego, rozbudow anego system u obron nego. A rcheologowie, którzy przebadali po dziś dzień zachow ane resztki um ocnień, dwom pierw szym P iastom przypisują ich roz budowę. W czasach B olesław a obydw a grody były dobrze utrzym ane, brzegi rzek w pobliżu wzm ocniono nasypam i, dalszych brodów strzegły przesieki. Książę Bolesław rozlokow ał głów ne swoje siły za Odrą. O gród krośnieński w w idłach rzeki, o cały broniony pierścieniem w ałów i bagien pas brodów mógł być spokojny. N ie przyjaciel nieraz już próbow ał przejść na dalekich skrzydłach, najpraw dopodobniej w dole rzeki, co czasem m u się udaw ało. Toteż 60
dalekich skrzydeł trzeba było strzec. Domy ślam y się zatem , że książę nauczony doświad czeniem, w tej sytuacji nie siedział w m ało zagrożonym grodzie, lecz urządził sobie kw a terę gdzieś na wysokim praw ym brzegu Odry, w m iejscu, skąd wzrok sięgał daleko, dokąd n ajłatw iej mogli dotrzeć konni gońcy z w ieściam i i gdzie tym samym najłatw iej było dowodzić. Legiony w ojsk polskich rozstaw ione były wzdłuż rzeki, w górę i w dół jej n u rtu , sil nie broniąc brodów. Obsadzono też grody nad rzeką, jak Bytom, Głogów i W rocław. Około pierwszego sierpnia stan ął cesarz pod K rosnem . Był u celu pochodu, teraz m iał od być decydujący bój. Przed sobą w idział dob rze znany z lat poprzednich węzeł obronny. D rew niano-ziem ne wały krośnieńskiego gro du wysoko pięły się w górę, a od nich, w lewo i w praw o rozpełzały się w ały dalsze. Takich w ałów nie można było skruszyć taranem , jak kruszyło się inne, kam ienne, budow ane w po łudniow ej i zachodniej Europie. Pozostaw ał stary, znany od lat sposób obejścia przesz kody. Gdzieś więc z dala od polskich stanow isk cesarz zatrzym ał się na postój i rozkazał szu kać dalekich przejść przez Odrę i Bóbr. Już kiedyś znalazł takie przejścia i zaskoczył tym księcia Bolesława. Może i tym razem się uda? Specjalne oddziały piechoty niem ieckiej, cze skiej i Wieleckiej rozpełzły się po okolicy, 61
rozpoczęły próbne atak i w celu rozpoznania brodów , a także rozm ieszczenia i liczebności sił polskich. C esarz zbierał m eldunki dostarczane przez zwiadowców, szykow ał atak na brody. Był doświadczonym wodzem, już nieraz znajdo w ał się w tym m iejscu. Szybko zapew ne po znał, że tym razem K rosno było bronione przez nie spotykane tu przedtem siły polskie. W d o d atk u nastąpiło coś nieprzew idzianego: z Czech przybyli gońcy z w ieściam i o najeździe Mieszka. Gońcy m usieli pokonać — okrężnym i drogam i — w ielką przestrzeń, gnębiło ich zmęczenie, ale przerażenie doda wało im sił. M ówili o ogrom nej liczbie w ojsk polskich, o im pecie najazdu, o stratach w lu dziach i dobytku. Ich wieści może były prze sadzone, a może nie. T h ietm ar napisał potem , że cesarz na wieść o najeździe Polaków za pałał w ielkim oburzeniem . N apraw dę zaś chyba po prostu u jrzał się w now ej, n ie ła t w ej sytuacji. S tał przed silniej niż daw niej um ocnionym przejściem w głąb kraju, praw e skrzydło m iał odsłonięte i narażone na dzia łalność w ojsk polskich, za sobą, w Łużycach, pozostaw ił nie zdobyte grody, których strzeg ły silne załogi. Wieści z P rag i w zburzyły um ysły Czechów księcia U dalryka. Bo jakże to być mogło? Oni tu ta j w spierali cesarza, stali pod K ro s nem , a tam , u siebie w domu, nie byli pew ni m ienia i życia w łasnych rodzin. K raj, pozba62
wiony rycerstw a, staw ał się łatw ym łupem . Książę U dalryk na pewno przyszedł do cesa rza, przedkładał swój punkt widzenia, prosił o natychm iastow e zwolnienie jego rycerstw a, któ re powinno czym prędzej biec do k raju , by bronić go przed Polakam i. Co w tej sytuacji m iał począć „biedny” cesarz, am ator cudzych m ajątków , pałający żądzą podporządkow a n ia sobie Polski? Po próbnych atakach na brody spodziewano się atak u prawdziwego. W ojska polskie w głów nej m ierze składały się zapewne z dosko nale uzbrojonej piechoty, w której dużą rolę odgryw ali zapraw ieni w bojach łucznicy, czyli woje, którzy poza toporam i i włóczniami m ie li jeszcze łuki, typow ą broń m iotającą wcze snego średniow iecza. Tysiące ukrytych w za roślach oczu śledziły rzekę, spojrzenia ślizgały się po gładkim nurcie, w bijały w przeciw legły brzeg. Ręce ściskały trzonki to porów, tuliły do piersi tarcze. Łucznicy poza kładali strzały, ich dłonie nieruchom iały w oczekiw aniu na rozkoszny tru d napinania cięciwy. R ycerstw o konne, znajdujące się w odwodzie, trzym ało konie za uzdy. Tylko wskoczyć na grzbiet i pędzić co tchu. Szturm jed n ak nie nastąpił. Było to bez precedensu w całej historii w ojen z cesarzem. Ludzie, początkowo zdziwieni, zaczęli się nie cierpliw ić, wreszcie rechotali zjadliw ie: ce sarz stchórzył. Przeciw legły brzeg Odry w y raźnie pustoszał, coraz m niej kręciło się na 63
nim ludzi. Ż adna łódź nie odbijała od brzegu, nie próbow ała zam ącić spokojnego biegu rzeki. W pew nej chw ili do ukrytego w zaroślach „p unktu dow odzenia” księcia i jego najbliż szej d rużyny przybiegli zwiadowcy. A rm ia cesarza ruszyła w górę O dry — donieśli. M anew r był niebezpieczny. Można go było tłum aczyć zam iarem przekroczenia rzeki w m iejscu m niej bronionym , tam gdzie atak rokow ał w iększe nadzieje powodzenia. N ie wiem y dokładnie, jak przebiegł ten okres kam panii. P raw dopodobnie książę B olesław zarządził dalszą, energiczną akcję zwiadowczą i w raz z głów nym i siłam i niezwłocznie po szedł w ślad za cesarzem , tyle że po drugiej stronie rzeki. Rozpoczął się forsow ny m arsz. Rycerze nie szczędzili koni, a zw ykli piesi w ojow nicy — w łasnych nóg. Było coś dziw nego w tej w ojnie, k tó ra w yraźnie p rz ek ra czała u ta rte schem aty. P oprzednie kam panie nieodm iennie zaczynały się bojem o prze praw ę pod K rosnem . A rm ia polska szybko posuw ała się w zdłuż brzegów rzeki, w reszcie w yprzedziła cesarza, w Głogowie p rzep raw iła się n a d ru g i brzeg i zastąpiła drogę nieprzyjacielow i. Okolice Głogowa n adaw ały się do w alki obronnej rów nie dobrze, ja k okolice K rosna. Gród leżał n a w yspie pośrodku rzeki, był silnie obw ałow any, nie do zdobycia. S tanow ił doskonałe zaplecze; w razie potrzeby można 64
by się w nim schronić. Jednakże nie za jego w alam i książę Polski czekał na cesarza, lecz rozlokow ał sw oje siły na lew ym brzegu Odry. Cesarz stan ął pod Głogowem 9 sierpnia. Znów tysiące polskich oczu w p atryw ały się w stronę, skąd spodziewano się uderzenia. H enryk II rozbił obóz z dala od polskich pozycji obronnych. Czuł się bardzo niepew nie, obóz z pewnością był obw arow any: pierścień wozów, dookoła piechota, w środku nam ioty rycerstw a. Z apadła noc. Na polskich stanow iskach ob ronnych czuw ały w arty, ludzie drzem ali n a zm ianę. Spodziew ano się atak u, który po w inien nastąpić z samego rana. Mógł cesarz przerazić się przepraw y przez rzekę, ale tu ta j żadna w oda nie dzieliła jego ciężkiej jazdy od polskiej piechoty, od lżej zbrojnej kon nicy. Książę był pewien, że dojdzie do bitw y. By ła ona potrzebna cesarzowi. Jakże bow iem bez pokonania w ojsk polskich m ógłby zreali zować swój plan? Do bitw y jednak nie do szło. Polacy robili zapewne wycieczki pod obóz cesarski, pokrzykiw ali w stronę w roga, może naw et ostrzeliw ali go z dalekiej odleg łości, prow okow ali. W szystko darem nie. T hietm ar zanotował, że ich w ezw ania do w alki n ie odniosły skutku, cesarz zabronił swoim atakow ać. Dlaczego? H istorycy nie m ogą dać n a to jednoznacznej odpowiedzi. 5 — O b ro n a N ie m c z y
65
B rak w yraźnych przekazów źródłow ych skła nia do hipotez. B olesław stał pew nie na wieży głogowskiego gro d u i z tej wysokości p rzy glądał się rozłożonem u w oddali obozowi ce sarza. J a k ie były jego myśli, jak ie uczucia m iotały jego burzliw ą duszą? Oto n iep rzy ja ciel mógł atakow ać, jednak zaniechał tego. Czyżby sam raczej wolał być atakow any? Jeśli tak, to się przeliczył. Przypuszczalnie obaj wodzowie, którzy w ów dzień 9 sierpnia 1017 roku stanęli ze sw ym i arm iam i naprzeciw siebie, jednakow o oceniali szanse w alki. A tak niem iecki n a do brze uszykow ane w ojska polskie m usiał się nie udać, i zakończyć klęską — ta k samo jak ew en tu aln y atak Polaków na zw arty obóz niem iecki. Siły były rów ne, natom iast — jak uczy dośw iadczenie — dla skutecznego p rze prow adzenia n a ta rc ia trzeba dysponow ać trzy k ro tn ą przew agą. Im m niejsza liczba w o jów, tym w ięcej zależy od um iejętnego m a new ro w an ia w ojskam i w celu zapew nienia sobie pow odzenia przy n ajm niej n a jednym odcinku. M anew r cesarza spod K rosna pod Głogów nie ud ał się. W ojska polskie błyska w icznie poszły za nim , cesarz zatem głów ne ich siły znow u m iał przed sobą. Książę spoglądał z wieży i m arszczył czoło, lecz uśm iech powoli torow ał sobie drogę ku ustom . Jeśli w tej sam ej chw ili cesarz nie m iecki p atrz ał w stronę Głogowa, jego czoło bardziej m usiało być zbrużdżone. Niemożność 66
atakow ania była dlań klęską, podczas gdy dla Bolesława — może niezbyt błyskotliw ym , ale przecież zwycięstwem. O statecznie to nie książę, tylko cesarz był w obcym k raju , nie książę, tylko cesarz chciał podbijać, zmuszać do uległości. Cesarz m iał mocne nerw y, nie pozwolił się sprowokow ać do z góry skazanej na przegra ną bitw ę. Dobrze widać, potrafił oceniać w łasną sytuację. Przed południem do księcia Bolesława znowu przybyli zwiadowcy, dzia łający na zapleczu arm ii nieprzyjaciela. Donieśli oni, że duży oddział niem ieckiej konnicy odłączył się od sił głównych i, pozba w iony taborów , z niew ielkim zapasem żyw ności ruszył z kopyta w stronę Lubina. Od dział składał się z dw unastu, jak to zanotow ał T hietm ar, legionów, był więc niem ały, po w ażnie osłabiał głów ne siły. Po co to? Dokąd? — oto pytania, jakie w pierw szej chw ili m usiały pozostać bez odpo wiedzi. Posuw ając się drogą w k ieru n k u L u bina, można było potem skręcić w lewo, w stronę Środy i jechać prosto do W rocławia. Czyżby cesarz pod W rocławiem chciał spró bować przepraw y? Chwilę później z wieży głogowskiego grodu dostrzeżono, że cesarz zw inął obóz i ruszył w ślad za tam tym oddziałem. Było niem al pew ne, że szuka nowego, jeszcze dogodniejszego m iejsca do w alki. W tej sytuacji Bolesław C hrobry po raz w tóry zdjął w ojska ze sta 67
now isk, ponow nie p rzep raw ił się przez Odrę i pom aszerow ał do W rocław ia, aby swoje głów ne siły doprow adzić tam , zanim p rzy będzie nieprzyjaciel. W ieczorem, kiedy książę był w drodze n a czele sw ojej arm ii, doszły go dalsze wieści. W ydzielony oddział niem iecki m inął Lubin i zm ierzał pośpiesznie w stronę Legnicy. Znów padło pytanie: po co? Czyżby cesarz ostatecznie zrezygnow ał z bitw y i po prostu torow ał sobie drogę odw rotu przez Czechy? Bolesław dobrze znał H enryka II i jego w ściekły plan pokonania Polski. T rudno było przypuszczać, że zrezygnow ał z niego n a sa m ym początku w ypraw y, kiedy żadna ze stron nie poniosła jeszcze strat. O świcie, kiedy w ojska polskie odpoczywa ły po w yczerpującym m arszu, księcia zbudzili gońcy w ysłani zapew ne z Legnicy. D w anaście legionów niem ieckich rycerzy om inęło z dala ten gród i rozłożyło się obozem n a nocleg przy drodze do Jaw o ru . Niem cy praw dopo dobnie przebyli w ciągu jednego dnia ponad 50 kilom etrów . Gońcy, którzy p rzy n ieśli w ia domość, przebiegli tę sam ą drogę w ciągu krótkiej, letniej nocy. Z nali k ra j, m ogli je chać także po ciem ku. W śród polskiej starszyzny zaw rzało gorącz kowe w iecow anie. W ciągu godziny trzeba było w yjaśnić sobie znaczenie m anew ru n ie przyjaciela i podjąć decyzję. Możliwość cał kow itej k ap itu lacji cesarza odpadała. Nie po 68
to szło się na Polskę, aby bez bitw y rezyg now ać ze swych planów. Pozostaw ała jedyna możliwość: cesarz w ysłał silny oddział pod Niemczę, aby zdobyć ją niespodziew anym szturm em . Posiadanie Niemczy mogło m u ułatw ić nie tylko odwrót, ale także późniejsze w ypady na Śląsk, stopniowe opanow yw anie ziem polskich na lewym brzegu Odry, w resz cie odcięcie Bolesławowi dostępu do Łużyc i okrojenie państw a. Polska była zbyt silna, aby ją pokonać w otw artej bitw ie, należało więc działać powoli, system atycznie. Tak za pew ne m yślał cesarz, tak też władca Polski m usiał sobie tłum aczyć jego postępowanie. W obozie polskiej konnicy zagrały rogi. Zbudzeni przedwcześnie rycerze w staw ali zdziwieni, nie wypoczęci jeszcze po całodzien nym , do późnej nocy trw ającym m arszu. Do wódcy legionów, szyków, dziesiętnicy k rzy kiem przynaglali do pośpiechu. N astąpiło coś nieprzew idzianego. Rycerze pośpiesznie w dziew ali koszulki żelazne, łapali za broń. Bogatszym czćladź podprow adziła konie, inni sam i biegli po wierzchowce, które pasły się gdzieś w pobliżu. Wreszcie cała konnica, uform ow ana pod swymi znakam i, stanęła przed księciem, gotowa do boju. Wokoło czer niały tysiące pieszych tarczow ników . Tych nie ustaw iano na razie w szyki. Po prostu, zbudzeni hałasem , wybiegli patrzeć, co się dzieje. Książę Bolesław objeżdżał legiony rycer69
stw a. Jego w p raw n y w zrok w yłuskiw ał z ciż by tych, na których n ajb ardziej m u w tej chw ili zależało. Byli to rycerze m łodsi w ie kiem , w lżejszych pancerzach albo i bez nich zupełnie, ale za to dosiadający najlepszych koni. W skazyw ani ręką, w ystępow ali z sze regów, a potem już zajm ow ali się nim i m ia now ani przedtem wojewodowie. T h ietm ara nie było przy tym , nie podał nam więc ich liczby. Rycerzy m usiało jednak być d w a-trzy legiony. Ich zadanie, sform ułow ane w rozka zie, brzm iało: dotrzeć do Niemczy przed legio nam i cesarza, w ejść za w ały i nie oddać grodu za żadną cenę. Rycerzy konnych nie używano zasadniczo do obrony grodów , ale tym razem sytuacja była w yjątkow a. T rzeba było odbyć wyścig z czasem, w yprzedzić oddziały niem ieckie, które m iały dzień przew agi i w chw ili w y ruszania naszej odsieczy budziły się ze snu po spokojnej nocy. — No, dobrze — zapytałby ktoś — ale co zrobić z końm i w grodzie? — Zjeść je — brzm iałab y odpowiedź księ cia Bolesław a i te jego słowa zdradzałyby całą pow agę chw ili. Dobry koń bojow y w tam tych czasach b y ł przecież praw dziw ym skarbem .
SKAMIENIAŁY SERCA \
im pędzące co koń wyskoczy posiłki polskie stanęły strudzone na krótki odpoczynek nocny, do Niemczy w padli gońcy z wieściami. W ysłał ich w ojewoda legionowy które bez przerw y śle dziły ruchy w ojsk cesarskich. Nie wiemy: był jeszcze dzień, czy zapadła już ciem na noc, ale św ietnie zorganizow ana arm ia Bolesława z pewnością w porę ostrzegła zagrożony gród. Grododzierżca długo czekał na ten m om ent, wreszcie żniwo sław y szło k u niem u po la tach posuchy. Byle tylko nie dać się zasko czyć, w porę zam knąć bram ę. Reszta zależała od w ytrw ałości ludzkiej i od księcia. Książę w iedział o wszystkim , ludziom nie brakow ało m ęstw a. Głos grododzierżcy zabrzm iał tubal nie, gromko, poderw ał na nogi tych} co od poczywali w oczekiwaniu na kolej stróżo w ania. Jeśli to była noc, w praw ieni do grania na rogach woje zanurzali się w ciemność podgrodzia, pobiegli do wsi. Rogi długo grały, 71
w oje krzyczeli, kołatali do drzw i, aby n ik t nie m iał w ątpliw ości, że zbliża się wróg. A w ięc stało się. Rzem ieślnicy, kupcy, o ra cze i p asterze zryw ali się z legow isk, rozbie gali po w łasnych obejściach. Jed n i śpieszyli do w arsztatów , drudzy do obór i śpichrzy. K obiety budziły ze snu dzieci, pakow ały co najcenniejsze w gospodarstw ie domowym. Jeszcze czas! Jeszcze czas! — zapew niali ludzie grododzierżcy. Tylko spokojnie, bez zam ieszania! Po to w oje-zw iadow cy gnali ko nie na złam anie k arku, po to grododzierżca od ra zu kazał w szystkich pobudzić, aby było dość czasu na spokojną przeprow adzkę za w ały. Z abłysły pochodnie, rozśw ietliły drogę do grodu. M igotliwe, czerw one ognie, niby ol brzym ie robaki św iętojańskie biegały w górę i w dół, od wsi do grodu i z pow rotem , od podgrodzia do o tw artej szeroko bram y. Było cicho. P ierw sze krzyki, jakieś jękliw e „K yrie eleison!” kobiet, jakieś mocne, n a pół pogań skie p rzek leń stw a mężów zam ilkły, tylko nogi tupotały. Czasem zakw iliło dziecko, beknął b aran , ry k n ęła krow a, zarżał koń, głośniej za terk o ta ły koła ciężko obładow anego wozu. To w szystko. W grodzie, tam gdzie grododzierżca w ska zał m iejsce, w jakiejś obszernej, pustej dotąd * szopie, piętrzyły się toboły, garnki, w iadra, cebry, beczki. Gdzie indziej, zapew ne w pob liżu kuźni, której w m roku widać nie było, 72
rosły ste rty narzędzi. Osobno piły, piłki, dłuta i m łotki ciesielskie, osobno m łoty, kow adła, kleszcze, jakieś tygle i miechy kowalskie. W grodzie były wygodne kleci dla w arszta tów rzem ieślniczych. Nieczynne w czasie po koju, teraz dopiero m iały ożyć. Rzemieślnicy, zabierając narzędzia, nie za pom inali także o gotowych w yrobach i o su rowcach: szewcy o skórze, cieśle, kołodzieje i bednarze o najcenniejszych kaw ałkach drew na, kowale i kuźnicy o ciężkich, niew iel kich bryłach wytopionego żelaza, którego na razie nie zdążono przekuć na broń. Żelazo było tak samo cenne, jak bydło domowe i owce. Miało dostarczyć środków do walki, jak tam to pożywienia. Jedno bez drugiego niew iele znaczyło. Dopiero kiedy w grodzie kowale mieli co przekuwać, a w ojacy jeść, w tedy wszystko było w porządku. Mamy pod- ' staw y przypuszczać, że w Niemczy napraw dę w szystko było w porządku. Książę Bolesław, dla którego w ojna była dniem powszednim, na pewno troszczył się o należyte przygoto w anie grodów do oblężenia. Rzemieślnicy m ieli tam m iejsca do pracy, a stada książę cego bydła, owiec, koni i zw ierzęta domowe oraczy ze wsi na skrzyżowaniu dróg znajdo w ały z góry przygotow ane chlewy, w pobliżu których czerniały stogi siana. Rano chaty i spichrze były puste. W gro dzie zadom ow iały się rodziny, urządzały so bie życie na całe tygodnie. A wroga jeszcze 73
nie było. G rododzierżca surow iej niż zw ykle nakazał wojom czuwać w wieży, a na wzgó rze, k tó re hen daleko zasłaniało w idok scho♦ dzącej z ho ry zo n tu drogi do Legnicy, w ysłał kilku jeźdźców dosiadających specjalnie do branych koni. Sam zaczął organizow ać szyki z przybyłych mężczyzn, którzy od tej chw ili m ieli stać się częścią załogi. S krom ne to je dnak były szyki, niepełne, gdyż mężczyzn mogło być półtorej setki. Ale dobre i tyle. W ędrow ały ze skrzyń topory, szczyty, szy szaki, włócznie dłuższe niż w piechocie, haki podobne do bosaków, jak ich dzisiaj używ ają strażacy. D ziesiętnikam i i dowódcam i szy ków zostaw ali dośw iadczeńsi woje z „zawodo w ej” drużyny księcia, może n aw et niektórzy oracze spośród pełniących stróże. Ci ostatni także znali sw oje rzem iosło, dobrze czuli się w grodzie, m ogli rozkazywać, poryw ać do w alki w łasnym przykładem . W tam tych cza sach nie znano „cenzusów”, nie było szkół dla dowódców. W ażna była silna indyw idual ność ludzka, głowa na k arku, m ężne serce. Niżsi dow ódcy w y bijali się niejako w sposób n atu raln y . U szykow ane oddziałki ponownie ruszyły do wsi i n a podgrodzie, gdzie od samego ran a m yszkow ały kobiety. Teraz, w św ietle dzien nym łatw iej m ożna było dostrzec zagubione w m ro k u przedm ioty, narzędzia. P rzede w szystkim skrzętnie oczyszczano budynki z w szystkiego, co mogło przedstaw iać w ar 74
tość także dla nieprzyjaciela. Chłopi sta ra n nie w yskrobyw ali skrzynie z ziarnem , z m ą ką, kow ale i kuźnicy zbierali resztki węgla drzewnego. W prawdzie dość było go w gro dzie, ale przecież żal zostawić choćby jeden kaw ałek. K iedy już wszystko było sprzątnięte i w y miecione, zaczęto rozbierać domy na podgro dziu. Leciały na ziemię gonty, fruw ała słoma z dachów. Słomę palono na stosie, gonty zno szono do grodu. Cieśle rozbierali ściany; b el ki i lekkie z takich chałup tram y rów nież w ędrow ały za bram ę. Jeśli tam nie przyda dzą się na nic, to można je będzie zużyć na opał albo później, po oblężeniu, na nowo spoić w stary m miejscu. Tak więc podgro dzie dosłownie pustoszało. Nic nie mogło zo stać dla wroga. Schyłek dw unastego dnia sierpnia 1017 ro ku zastał grodzian jako tako przygotow anych do obrony. A był to dzień pochm urny. Thietm ar, którem u zawdzięczamy krótki, lecz jakże w ym ow ny opis oblężenia, pisał o ulew nych deszczach, które tego wieczora spadły na Niemczę. Zatem m usiało być także gorą co, duszno, jak to bywa przed burzą. Zm ę czeni ludzie skończyli pracę, mogli teraz od począć. Podgrodzie było uprzątnięte do ostatniej tyczki, za to wieś stała cała: stam tąd za daleko byłoby nosić tram y. Opuszczone chaty d a rem nie zapraszały do środka pootw ieranym i 75
na oścież, żałośnie skrzypiącym i n a w ietrze drzw iam i. W okół było pusto. N ikt nie szedł do kościoła, n ik t śm iechem i gw arem nie roz w eselał skrzyżow ania dróg. C hatom sm utno było leżeć pod zachm urzonym niebem . W reszcie ktoś zlitow ał się nad opuszczonymi, skrócił m ękę samotności. N ajpierw jeden ję zyk ognia p rzed arł się przez snopki dachu, w net inne zaczęły tańczyć na dom ach sąsie dnich, potem płom ienie ogarnęły wszystko. Bury, biaław y dym pełzał po ziemi, przesła n iał w idok konających domów. Tylko k a m ienny kościółek, którego nie im ał się ży wioł, stał nieruchom o, wyniosły, m ilczący; zdaw ał się pływ ać ponad dym am i jak ark a rybacka po w zburzonych falach. Kobiety, dzieci i m ężczyźni stali na w ałach grodu i z daleka p atrzy li na śm ierć chat. Kogoś m ocniej zakłuło w sercu, kogoś bardziej za piekły oczy jak b y dym , k tó ry snuł się nad bagnam i i łąkam i, podpełzał aż tu taj, n a w y niosłość grodu. Razem z w sią u m ierały do mowe skrzaty, złe i- dobre duszki, którym po kryjom u w ciąż jeszcze sypało się resztki je dzenia, m im o że kościół był w e w si od lat. U m ierało coś z życia, coś, co nie pow tórzy się potem, kiedy odbudow ana w ieś zabłyśnie W słońcu złotem now ych tram ów , świeżą sło mą dachów. Ale trudno, ta k m usiało się stać. Dobre, poczciwe chałupy nie m ogły służyć obcym najeźdźcom . A obcy byli tuż, tuż. W ysłany na pagórek 76
zw iad grododzierżcy w racał co sił w koń skich kopytach. Ledwie zniknął w szarych dym ach wioski, już na wzgórzu ukazali się tam ci. G alopowali — długi, coraz dłuższy wąż rycerzy i koni obładowanych sprzętem . Grododzierżca Niemczy w itał ich pochm ur nym spojrzeniem . Więc nadchodzili, od d a w na oczekiw ani, by przynieść sław ę lub śm ierć. On i jego gród byli gotowi na godne ich przyjęcie, ale w grodzie było za mało lu dzi. Siedziała tu norm alna załoga książęcych drużynników licząca ak u rat tyle toporów lub mieczy, ile było potrzeba do pilnow ania nie zagrożonej granicy. W zmacniała ją stróża chłopska, zasilili mężczyźni z osad pobliskich, ale to jeszcze mało. W tam tych czasach, kie dy groziło oblężenie, wzm acniano załogi gro dów specjalnie przysłanym i oddziałami. Tym razem tak i oddział nie przybył. A gród był rozległy, ciągnęły nań olbrzym ie siły cesa rza, trzeba było się liczyć z nieustannym i szturm am i, w których cesarz m iał możność w ym ieniać napastników . G rododzierżca m arszczył czoło, ale nie skarżył się ani słowem. Gdzieś tam , głęboko w duszy czaiło się zaufanie do księcia, kieł kow ała otucha. W jakim ś zakam arku mózgu pęczniała w zgardliw a myśl: jeśli zam iast w y m arzonej sław y nadejdzie śm ierć, to nie b ę dzie to śm ierć haniebna. W oje-zwiadowcy zniknęli za północnym cyplem skały, po chwili gęsiego wspięli się 77
w ąską dróżką po w schodniej sk arp ie w znie sienia i już byli w d aw nym podgrodziu. Jesz cze chw ila i zniknęli w grodzie. Ciężka b ra m a z grubych tram ów , może naw et o k u ta żelazem, z hukiem zam knęła się za pow racającym i do siebie. Z grzytnęły zasuwy. O ddźw ierni znosili daw no przygoto w ane kloce, tarasow ali wejście, podpierali podwoje. M ożna było odetchnąć. Niem ców w ciąż w idać na horyzoncie. Sie dzieli n a zdrożonych koniach, gdzie im tam myśleć o dopędzeniu grodowych. Zw olnili zatem . N a samo w zniesienie w jechali stępa, ostrożnie, tłocząc się w ciasnym gardle dróż ki. R ozsypani po pustym placu, om ijając doły po chatach, podjechali bliżej grodu. B y ło ich całe m row ie, a przecież to jeszcze nie wszyscy, to tylko cząstka sił cesarskich. N ie którzy od razu pozsiadali z koni, inni wciąż jeszcze tk w ili w siodłach. P atrzą. Wszyscy patrzą. Z adzierają głow y w górę. Na tle po chm urnego, kam iennego nieba obłożone ska łą — jak d arn ią — w ały rysują się przed ich oczyma w całym m ajestacie. K iedy tu ta j pędzili, gnani rozkazem i chę cią grabieży, m ieli nadzieję, że może zdobę dą ten gród jednym , silnym szturm em .,C zę sto w ten sposób zdobywano grody w tam tych czasach. P an ik a i bałagan pierw szej chw ili oblężenia, m ocne w rażenie, jakie b u dzi gw ałtow ny, niespodziew any najazd w ro ga, ułatw iały atak. Ale tu taj nie mogło być 78
mowy o czymś podobnym. Na szczycie w a łów, w strzelnicach wieży czerniały szyszaki, jaśniały tw arze. Twarze okrągłe, tw arze po dłużne, stare, młode, różne tw arze z przy m rużonym i oczyma, pobladłe, ale n ieu stra szone. Usta były zaciśnięte, oddechy, zda się, przycichły. Ludzie to? Nie-ludzie? Posągi w ykute z tego samego kam ienia, którym w y łożono lica wałów? W gasnącym św ietle po chm urnego dnia nie sposób było rozróżniać rysy, nie m ożna było poznać, co myślą i czy w ogóle myślą i czują popiersia ludzkie w y soko na wałach. W ydawało się jednak, że jeśli żyw ili jakieś uczucia, to nie był to strach. Raczej śm iertelna powaga. Trzy tygodnie wcześniej drogą, którą n ad jechali Niemcy, podążali na północ rycerze M ieszka Bolesławowica. W racali z Czech. Prow adzone luzem konie zdobyczne i woły obładow ane były workam i, do siodeł rycerzy przytroczono liny. Końce innych lin krępo w ały ręce pieszych niewolników. Co trzeci jeździec m iał takiego tow arzysza-piechura, któ ry szedł plącząc nogami, powłóczył w zro kiem po ziemi. Woje śpiewali jakieś wesołe pieśni, jeńcy w m ilczeniu z trudem popychali po drodze swe cienie. Ten obraz sprzed dw udziestu dni odżywał w pam ięci grodzian, mieszał się z widokiem Niemców w dole. Oni też m ieli zwoje lin u siodeł. K toś z najeźdźców nie w ytrzym ał wreszcie, 79
uderzył konia ostrogam i i ruszył z krzykiem naprzód. W ołał.coś w ielce obelżywego i m ę żnego zarazem . W tam tych czasach robiono tak ie rzeczy: skoro nie m ożna było dosięgnąć w roga bronią, ścigano go słowem. W ierzcho wiec n iech ętn ie zrobił kilka kroków , w spiął się, zatańczył pod jeźdźcem, n ajw yraźniej p rzejęty niesam ow itą atm osferą spotkania z m ilczącym i postaciam i na w ałach. Koń nie m iał ochoty iść naprzód, ale rycerz szarpał wodzami niem iłosiernie, bódł ostrogam i, więc w końcu dał się skłonić do kilku dalszych kroków . W tem stało się coś, czego nie można było przew idzieć. J e d n a jed y n a tw arz na wysokościach uniosła się w górę. W yglądało to jak b y k am ien n a fig u ra w stała z klęczek, zdradzając że posiada ręce, a w ręk ach luk, i że je st po p ro stu w ojem żywym , czujnym . Z araz w n astęp n ej chw ili, ani odrobinę za wcześnie, ani odrobinę za późno, jęk n ęła cię ciwa. Ś m iałek w zd ry g n ął się, zasłonił tw a r 2 tarczą. Jego stojący w oddali tow arzysze po słyszeli stu k i u jrzeli strzałę d rgającą pośrod ku tarczy. R ycerz zawrócił błyskaw icznie, rzucił się do ucieczki. T w arze obrońców jak b y pojaśniały, rozba w ione p rzerażeniem krzykacza. Były to już teraz całkiem zw yczajne, ludzkie tw arze. Niem cy ocknęli się z zapatrzenia. P rzy jech a li tu ta j walczyć, m ieli w yraźne zadanie oto czenia grodu. Wódz niem ieckich legionów k rzy k n ął coś, część rycerstw a ponow nie do80
siadia koni, ruszyła za nim w stronę zjazdu ze wzniesienia. Reszta zaczęła pośpiesznie staw iać nam ioty. Po chw ili straże niem ieckie stały wzdłuż drogi okrążającej bagna od zachodu, na prze sm yku m iędzy grzęzaw iskam i od południa, na kopulastym wzniesieniu, które zbliżało się do grodu na niebezpieczną odległość i uryw ało się tuż nad wodami Śłęzy. Ze wzgórza gród był widoczny jak na dło ni. K am ienne zrośnięte ze skałam i w ały od bijały się w wodzie. Mogło się zdawać, że od samego dna rzeki stromo pną się w górę. P onad w ałam i tłoczyły się k ry te gontam i da chy, snuły dym y zapalonych ognisk. W cięż kim, dusznym pow ietrzu dym y w ypełzały spom iędzy domów, przew alały się poza gród, opadały ku rzece. Na wzgórzu pachniało pa lonym drew nem żywicznym i jeszcze czymś, co przypom inało dom, żonę, dzieci i długie wieczory w gronie przyjaciół. Czasem ktoś krzyknął w grodzie, ale nie był to okrzyk trw ogi. Jak ieś przeciągłe w ołania kobiece, którym odpow iadały głosy dzieci lub basy mężczyzn. Ponad tym i glosami panow ała ci sza. Można by pomyśleć, że gród był niem y i stąd pochodziła jego nazwa. Wódz legionów niem ieckich, urzeczony po tęgą przeciw nika, ruszył naprzód i w raz ze swoją św itą ujechał kilka kroków. K aw ałek dalej zaczynało się skaliste urw isko, w któ rym bulgotała Śłęza. Wódz jeszcze raz oce6 — O b ro n a N ie m c z y
81
nił odległość do grodu: toż to całkiem blisko! Pod dachem rozpiętym wzdłuż w ału w yraź nie ciem niały postacie ludzkie. W idoczne do pasa, stały nieruchom o, niem o w patrzone w tych tam n a wzgórzu. Były drobne, nie groźne. K toś ze św ity wodza zdjął łu k z ple ców, założył strzałę, napiął cięciwę. P ierza sty pocisk w yleciał w górę, następnie chlupnqł w n u rt rzeki m iędzy jej środkiem a gro dem. Ł ucznik założył nowy, zjechał poniżej wodza. Tym razem dosięgnął kam iennego po dw ala, posłyszał trzask łam anego drew ienka i ciche cm oknięcie bagna, k tó re wchłonęło odprysły grot. L udzie n a w ałach robili w rażenie, jakby tylko po to tam stali, aby oglądać .ciekawe zjaw isko. K iedy strzały b yły w pow ietrzu, zadzierali głow y i ledw ie-ledw ie zdaw ali się w zruszać ram ionam i. Potem znów m artw o w lepiali oczy w obcych najeźdźców. — K u kły! — nazw ał ich łucznik i ponow nie sięg n ął do kołczana. Z jechał niem al na samo urw isko. W tedy jed n ak niem i błyskaw icznie unieśli w łasne łuki, gród try sn ą ł czarnym i, w ydłużonym i kroplam i. Niem iec skulił się w siodle, zaw rócił konia, zaczął um ykać. G ro ty św istały w okół niego, packały w ziem ię za nim i przed nim , k tóryś dziabnął go w p raw ą łydkę. Z aw ył z bólu. Wódz niem ieckich legionów nie zważał na to. J a k urzeczony patrzał przed siebie. Gród w yglądał potężnie, jednak zdaw ał się nie 82
mieć licznej załogi. Może zatem szturm o wać? — m yślał. — N aprędce sklecić drabiny, rzucić się do atak u pod osłoną łuczników? To byłaby chwała, gdyby cesarz zastał bram ę otw artą, wygodne m ieszkanie w dworze gro dodzierżcy! Rozjaśnione na chwilę oczy wodza zamgliły się jednak. A takow ać można by tylko od strony podgrodzia, a tam wał najwyższy. Ja k więc wysokie m usiałyby być drabiny?! — Wódz niem ieckich legionów przym knął po wieki, obliczał w myślach ilości stóp. W ypa dała jak aś w ielka liczba. A drabin m usiało by być dużo, bardzo dużo. Inaczej nie pora dzisz. — Rozejrzał się po niskim, zasnutym chm uram i niebie. Robiło się ciemno, pierw sza kropla deszczu spadła na tw arz. Dzień się kończył, nadchodziła noc. Trzeba było odłożyć decyzję do jutra. Dziś i tak nikt nie będzie ścinał drzew w lesie. Legiony, w ysłane przez księcia Bolesława z pomocą załodze Niemczy, nie obciążone n i czym prócz tarcz i broni, w dobrze znanym terenie, pierwszego dnia m usiały przejechać osiem dziesiąt kilom etrów albo i więcej. Po nocnym popasie ruszyły dalej. Teraz jednak zmęczone konie szły znacznie wolniej. W re zultacie nie zdołano wyprzedzić Niemców. Polacy przybyli pod gród kilka godzin póź83
niej, kiedy lał deszcz. Niemcy podążali do celu krótszą drogą i m ieli dzień przew agi. U lew a m usiała być nie byle jaka, skoro k ro n ik arz niem iecki uznał za stosowne uw iecznić ją w swoim opisie jako okolicz ność bardzo znam ienną dla pierw szych chwil oblężenia. W yobraźm y sobie błotnistą, gli niastą drogę, kałuże, b ajo rk a i strugi wody spadające z ciemnego, nocnego nieba. S prys k ane błotem konie w y trw ale człapały n a przód. Ludzie siedzieli w siodłach skuleni, przem oczeni, zziębnięci. O grzew ani ciałam i wierzchow ców m arzyli o przyjem nym cieple osłoniętych przed deszczem palenisk. Byli już blisko Niemczy, gdzieś niedaleko pow in na być wieś. Oczy darem n ie jed n ak w y p atry w ały w ciem ności sylw etek chałup. W reszcie przytłum iony, m okry zapach spalenizny ude rzy ł w nozdrza, spłoszył konie. W ojew oda zatrzym ał w ierzchow ca, rozej rzał się w około ja k w ilk w środku stada osaczony przez pasterzy. Poczuł niepokój, ale i gniew , głuchą nienaw iść. Co będzie, kiedy książę Bolesław się dowie, że n ie w ykonał zadania?! Rycerze podjeżdżali do wojewody, zbijali się za nim w gęstą ciżbę. Rozumieli, co zaszło. P rzeg rali wyścig z czasem , czuli w styd. Równocześnie nie zakosztow ana jesz cze w tym ro k u w alka pociągała ich, kusiła. Byli gotow i na wszystko. Słowa szeptem w y danego przez w ojew odę rozkazu błyskaw icz nie d o tarły do końca kolum ny. B ędą się prze84
bijać, to jasne. Wszyscy wiedzieli to samb: muszą dostać się do grodu, bo inaczej hańba. Rycerze mocniej pochylili się w siodłach, ręce tw ardo ujęły drzewce skierow anych do przodu włóczni. Konie, posłuszne ostrogom, ruszyły co sił. Zbita masa rycerstw a znów w ydłużyła się, wąż jeźdźców zwinnie ześliz nął się ze wzgórza wioski, błyskaw icznym rzutem cielska dopadł wzniesienia Niemczy. Głowa węża z sykiem końskich oddechów wpełzła na skałę, popychana przez resztę nie cierpliw ego ciała. Rzęsisty deszcz i w icher bu rzy tłum iły chlupot kopyt. Niemcy siedzieli w nam iotach, tylko nieliczne straże krążyły po placu. Nie obawiali się ataku z grodu, o odsieczy nie myśleli. Dobry był ten deszcz. Konie poczuły tw ard szy jg ru n t podgrodzia, pew niej staw iały kopyta. Wzgórze niem czańskie łagodnie wznosi się w stronę grodu, mo żna było znów pędzić szybciej. Czoło kolum ny, nie rozglądając się na boki, gnało w kie ru n k u zam kniętej bram y. K ilka konnych po staci zam ajaczyło w m roku, więc w nich! W ysunięte do przodu włócznie trzasnęły w piersi zaskoczonych, zdum ionych w arto wników. Niemcy polecieli na ziemię, zaczęli krzyczeć. Do grodu jeszcze czterysta, jeszcze trzysta m etrów . Tylko nie zwalniać pędu, nie tracić czasu na walkę! W reszcie gród już blisko, lecz bram a zam knięta. Polacy, do tychczas pędzący w milczeniu, teraz m usieli wołać do swoich. Głosy z podgrodzia dosię85
gły czuw ających na w ałach. W śród straży ruch, k rzątan in a, podniecone szepty. Drżące z przejęcia ręce zaczęły odrzucać kłody blo kujące wejście. Na w zniesieniu coraz więcej było polskich rycerzy. W ypadali z wąskiego gardła dróżki, gnali w stronę grodu — bez słów, cicho, aby nie zdradzać w łasnej liczby, aby w m roku nie w skazyw ać swojego położenia. Tym cza sem Niem cy, zbudzeni w rzaskam i powalonej w arty, w ybiegali z nam iotów. W pierw szej chw ili przerażeni, opanow ali się jednak, za częli po ciem ku form ow ać szyki, dosiadać ko ni lub pieszo staw ać do w alki. Było ich w ie lu, bardzo wielu. Całą m asą skoczyli w po przek w artk ieg o stru m ien ia nieoczekiw anych śm iałków. W ciemności nie bardzo było w i dać, gdzie swój, gdzie obcy. Nie pozwolić sobie odciąć drogi! — to jedyny nakaz od sieczy. W łócznie ślepo kłuły w lewo i w p ra wo, w reszcie poleciały w ciemność, rzucone na chybił trafił. W ręk ach znalazły się m ie cze, topory, co tam kto m iał za pasem. K aż dy połyskujący w m roku zad koński, każde skulone plecy były przyjazne, każda biele jąca tw arz, p arskający łeb konia był wrogi. T eraz nie m a już sensu milczeć, przeciw nie, trzeba krzyczeć. K rzyczeli Polacy i Niemcy, rżały konie, jęczeli ran n i. A larm w grodzie objął całą załogę. Uzbro jen i po zęby w oje w ysypali się przed bram ę, zw artym półkolem otoczyli wejście. W bite 86
końcam i w ziemię włócznie pochyliły się gro źnie, dobyte miecze zawisły ponad głowami. Do otw artego półkola, w szpaler wiodący do bram y, w padali jeźdźcy. Kto w ołał po swoj sku, był przepuszczany, kto ścigał w milcze niu, kłuł w plecy um ykającego przed sobą, zw alany był z siodła. Ale tych ostatnich nie znalazło się w ielu. B itw a toczyła się dalej, jej zgiełk rozlega się u w ylotu drogi. Była krw a wa, zacięta, jednak trw ała niedługo. Tum ult i w rzask na podgrodziu zaczął cichnąć, od dalać się. Coraz m niej jeźdźców w padało do bram y. Jeszcze ktoś ranny, słaniający się w siodle, jeszcze ktoś na kw ilącym jak dziec ko wierzchowcu. K rzyki, w ołania polskie, niem ieckie przeniosły się gdzieś do spalonej wsi. W reszcie nie słychać było już nic, tylko szum deszczu i pohukiw anie w iatru uderza jącego w skały. Grododzierżca dał rozkaz pow rotu, kazał dobrze zam knąć bram ę. Jego ociekająca deszczem tw arz jaśniała w m roku. W praw dzie nie wszyscy rycerze zdołali wpaść do środka, ale załoga grodu w zrosła kilk ak ro t nie. N ajw ażniejsza zaś była już nie nadzie ja, nie przeczucie, lecz pewność, że gród był otoczony opieką, że książę nie w ydaw ał go na pastw ę wroga. Noc m inęła spokojnie. W deszczu i wichu rze nie spodziewano się szturm u. Zatem je87
dni, strudzeni poprzednio pracą, inni w yczer pani daleką drogą i w alką odpoczywali przy ogniskach, ch rapali w w ygodnych posłaniach z siana. Tylko nieliczne straże okrążały gród nasłuchując szelestów od strony rozebranego podgrodzia. Niem cy także odpoczywali. Dość zmęczyła ich podróż, bitw a i gorączkowe, nerw ow e n arad y po niej, kiedy to usiłow ano sobie w yjaśnić, jak mogło dojść do odsieczy i kiedy naprędce szukano słów usp raw ied li w ienia siebie wobec cesarza. Spali tw ardo w swoich targ an y ch w iatrem nam iotach, ty l ko ra n n i pojękiw ali z cicha. R anek poderw ał obie strony do działania. O blegający, speszeni nocną porażką i zagnie w ani n a sam ych siebie, energicznie p rzy stą pili do budow y drabin. Niech cesarz zobaczy, że całkiem n ie stracili czasu, że na coś zdało się jed n ak przysłanie ich tu taj. Ale o sztu r m ie już nie m yśleli. O tym m iał zadecydo wać sam m ajestat cesarski. Z grodu od razu dojrzano ruch w obozie niem ieckim . W praw ne oko grododzierżcy niew iele potrzebow ało czasu, aby odkryć cel krzątaniny. D rabiny b y ły czymś naturalnym , bez nich nie m ożna w yobrazić sobie w alki. Zatem niech Niem cy budują owe drabiny, to p o trw a kilka dni, będzie czas na spokojną organizację obrony. P rzybycie posiłków w ym agało w ielu zm ian w grodzie. Na nowo trzeb a było podzielić od cinki w ałów dla każdego szyku i każdej dzie88
siątki, wyznaczyć, kto co m iał robić podczas w alki. A potem, aby były pod ręką, na wały znosić kam ienie, zapasowe włócznie, haki, strzały do łuków. Pierw szy dzień oblężenia był pierwszym dniem w ytężonej pracy. Uśpione dotąd kleci dla rzem ieślników ożyły dźwiękiem młotów, chrzęstem strugów do drew na. Zgrom adzona w grodzie ludność dzielnie tow arzyszyła wo jom w ich trudzie. K obiety gotow ały straw ę dla w szystkich, opatryw ały rannych we w czorajszych potyczkach. S tarcy, w m iarę sił, zaopatryw ali w ały w broń i sprzęt bojo wy. Ale n ik t tak jak dzieci nie w kładał tyle serca w w yszukiw anie i w ykopyw anie z zie mi najcięższych naw et kam ieni, które potem m iały lecieć na głowy atakujących. Pocis ków w praw dzie było wiele już z daw na na tę okazję przygotow anych, ale w ynajdyw a nie głazów, wciąż gdzieś ukrytych, miało w sobie coś z przygody. Poza tym pozosta wało jeszcze dość innych prac do w ykonania. Można było znosić głownie na wały, pom a gać w układaniu palenisk, na których m iała się gotować smoła. Wszędzie krzątało się pełno m ałych pomocników, których nie od pędzano, jako że mimo wczorajszej odsieczy w grodzie nie było zbyt w ielu rąk do ro boty. Rycerze, bohaterow ie wczorajszego dnia, wypoczęci i w yspani do woli, na nowo podzie leni w szyki, stali już w raz ze starą załogą 89
na straży. T eraz już znacznie więcej głów i ram ion w ystaw ało sponad popiersia wałów, znacznie więcej groźnych tw arzy spoglądało z wysoka na nieproszonych gości.
Trzy dni po sw ojej forpoczcie przybył do Niemczy cesarz. Była połowa sierpnia, sądzić zatem w ypada, że dzień uśm iechał się w słoń cu, radow ał zm ęczonyh wędrowców. Już sześć tygodni byli w drodze, a jeszcze żadnej ko rzyści nie odnieśli z tej w ojny. Przeciw nie, czuli w kościach niedaw ne słoty, niewygody. Po drodze niszczyli wszystko, co spotkali, nie mogli więc liczyć absolutnie na nic u m iesz kańców m ijanych osad. Ludzie chow ali się przed nim i po lasach i w ertepach, nie zosta w iając choćby krom ki świeżego chleba, któ rego pragnęli już zapew ne n iefortunni ryce rze. Osaczeni przez działające wkoło legiony polskie, byli zdani tylko na w łasne zapasy żywności, na sen pod gołym niebem albo w naprędce skleconych nam iotach. Z grodu dobrze było w idać arm ię, jaka ściągnęła z cesarzem . Znów, głow a przy gło wie, niem i w ojowie stali na w ałach i spoglą dali bacznie w dół. Co czuli? Co myśleli? Mo że widok niedaw no pędzonych jeńców czes kich m ieszał im się z w idokiem Niemców, z tym , co czekało ich po przegranej bitw ie o gród. Z w ysoka spokojnie p atrzały oczy na w ielotysięczną arm ię, k tó ra zajm ow ała całe 90
wzgórze i przew alała się poza nie, do wsi, gdzie w miejsce domów staw iano nam ioty dla czeladzi. W pobliżu wioski były łąki i pastw iska, tam więc cesarz m usiał uloko wać swój żywy inw entarz, tam urządzić ku chnie i gospodarcze zaplecze. Chyba niedługo po przybyciu cesarz doko nał lu stracji okolic grodu, przyjrzał się tw ierdzy, podobnie jak przedtem przyglądał się jej wódz cesarskiej szpicy. Rozpoznanie teren u zawsze było naczelnym obowiązkiem wodza planującego bitwę. Wódz szpicy mógł sobie pozwolić na bliższe podejście do grodu, cesarz zaś patrzał z większej odległości, m u siał bowiem dbać o pełne bezpieczeństwo swojego m ajestatu. Możemy go sobie w y obrazić, jak siedzi sztywno na koniu i spo gląda z samego szczytu góry podchodzącej 91
pod gród od wschodu. Może na tę okazję u b rał się w stro jn e szaty, aby spraw ić na obrońcach w rażenie potęgi i bogactw a? Niech grodzianie poznają m ajestat, k tó ry zniżył się do w alki z nim i. Szyszak, zdobny złotem, srebrem i drogim i kam ieniam i, strzelał w gó rę b arw n y m pióropuszem , kręcił się w raz z głową to w lewo, to w prawo, oczy błyska ły białkam i. Gród leżał przed nim , zda się, na odległość w yciągniętej ręki. P ołudniow y ow al w yłożonych kam ieniem w ałów raził źrenice blaskiem odbijających się od nich prom ieni słońca. Im dalej na wschód i północ, tym b lask był łagodniejszy, w reszcie n a sam ej północy kam ienie zdawać się m ogły m iękkie ja k wosk. Z w ysoka wzrok sięgał poza um ocnienia, błądził pom iędzy do m am i, po uliczkach, gdzie biegały niby m rów ki dzieci, m igały białe plam ki kobiet, spokojnie kroczyli mężczyźni. B ystre oko niem ieckiego wodza doskonale oceniało licz bę obrońców. Nie by ła ona zbyt w ielka i to nadzieją krzepiło jego serce. Za to reszta nie była już pom yślna. Słońce srebrzyło zm u r szałe gonty, gdzieniegdzie plam iło złotem no we pokrycie dachów. Gród był dobrze u trzy m any, to od razu rzucało się w oczy. C esarz w idział frag m en ty w ałów od środ ka, a p atrz ał uw ażnie. D ostrzegał kupy przy gotow anych pocisków ze skały, naręcza w łó czni i haków , kosze w iklinow e pełne strzał 92
do łuków, głow nie drew niane, które w y star czyło tylko zapalić, aby... Słońce przypiekało coraz silniej. Gorąco było stać n a szczycie nagiej góry i przyglą dać się grodzianom , którzy stali w cieniu, pod rozciągniętym ponad w ałam i dachem. Także otaczającej cesarza świcie skw ar do kuczał coraz bardziej. Znam ienici rycerze i doradcy niespokojnie kręcili się w siodłach. N ajwyższy czas usłyszeć od wodza, w jaki sposób zdobywać się będzie to kam ienne gro dzisko i zjechać stąd, odpocząć w cieniu ja kiejś lipy albo jaw ora. Cesarz jednak nie w yrzekł jeszcze ani słowa. Dumał, układał w myśli plany. Miał wiele doświadczenia w zdobyw aniu twierdz. N iejeden kasztel w Italii, L ongobardii czy na zachodzie cesar stw a padł już na jego oczach. Ten jeden m iałby się oprzeć? Jest wszak do zdobycia, tylko trzeba użyć sztuki. Same d rab in y nie wystarczą... W zgardliwy wzrok najeźdźcy od szukał w kole doradców pechowego wodza dw unastu legionów. Tu potrzeba czegoś in nego, czegoś, co samym w yglądem przerazi, sp araliżu je nieprzyjaciela. G rodzianie dojrzeli cesarza na górce. Coraz więcej ciekaw ych tw arzy patrzyło na lśniące, kolorowe zjaw isko na wzniesieniu. Białogło wy przestały rajcow ać z sobą, dzieci zanie chały gonitw. A cesarz wciąż stał w słońcu jak posąg, k tó ry wszyscy m ają podziwiać. W reszcie przemówił. G adał coś niestrudze 93
nie, gestykulow ał długim i rękam i, dobytym mieczem w skazyw ał w cztery strony św iata, m ierzył w różne m iejsca na zboczu, w sam gród i obok niego. Jeszcze nigdy nie było tu taj kogoś tak strojnego, w spaniałego. Książę Bolesław, k tó ry przyjeżdżał od czasu do cza su na roki, był bardziej ludzki, do swoich podobny, chociaż i on pono lu b ił się stroić we w spaniale szaty. J a k a szkoda — m yśla no może — że nie wolno wpuścić owego męża za w ały, by przyjrzeć m u się z bliska. Niedawno, siedem naście lat tem u, inny ce sarz niem iecki baw ił w polskim grodzie. Ale tam ten przybył jak przyjaciel, więc w itano go jako przyjaciela. Ten tu stanął jako wróg, zatem jako w roga go przyjm ą.
NA POMOC NIEMCZY
^
nn,
dzieś między Głogowem i W rocła wiem, w m iejscu postoju arm ii pol" J l skiej, odbyło się zgrom adzenie książęcych dostojników. Przypom inało ono zapew ne bardziej naradę sztabu gene ralnego niż debatę p arlam entarną. Książę był wodzem naczelnym , po trosze „w łaścicielem ” państw a, na pewno najpotężniejszym jego feudałem , nie był jednak w ładcą absolutnym . W szystkie ważniejsze decyzje podejm owano na w iecach zwoływanych pod jego wodzą, w chw ilach szczególnej wagi. A teraz tak a w łaśnie chw ila nadeszła. Trzeba było rozw a żyć nową sytuację w ojenną, orzec, jak dalej postępować i walczyć. W ysłane do Niemczy legiony daw no były w drodze, a w książęcym nam iocie lub może gdzieś w cieniu jakiegoś starego dębu roz brzm iew ały podniecone głosy. Jeszcze może chw ilam i w racała poprzednia nuta zdziw ie nia i zaskoczenia, ale w net ustępow ała m iej sca zw ykłej radości. M arsz cesarza do N iem -
C
95
czy b y ł d la strony polskiej korzystny, d a w ał bow iem swobodę działania n a dalekich skrzydłach, stw arzał możliwość zasilenia po zostałych „frontów ” : Wieleckiego, w ęgier skiego i ruskiego. To, że cesarz nie podjął w alki pod Głogowem, oceniano jako jego kapitulację. G w ar w nam iocie księcia czy też pod owym dębem był coraz weselszy. Zapew ne też znalazł się skądś miód, piwo, coś dobre go do przekąszenia. Wszakże świadom ość istn ien ia owych dalekich „fro n tów ”, gdzie nie było do tąd rozstrzygnięć, zaczęła n astrajać w szystkich powagą. Sukces odniesiony dzięki sam ej tylko gotowości do o tw artej bitw y nie m ógł przesłonić w alk, k tó re trzeba było sto czyć napraw dę. K siążęcy kom esowie i dostoj nicy zjedli, co było do zjedzenia, w ypili, co było do wypicia, nagadali się do woli, a te raz czas już na działanie, Z pew nością tego sam ego jeszcze dnia z obozu polskiego rozbiegli się gońcy do Łużyc i n a M orawy. Rozkaz książęcy d la zgrom a dzonych tam w ojsk polskich brzm iał: atako w ać i łupić ziemie lenników cesarskich! Niech w ojna czym prędzej przeniesie się poza g ra nice k ra ju . Piesi tarczow nicy i rycerze księcia Bole sław a wypoczęli nieco po ostatnich m arszach, potem obóz został zw inięty. Część arm ii pol skiej pod wodzą księcia ruszyła w dalszą 96
drogę do W rocławia, część rozjechała się lub rozeszła w różne strony. Co w tym czasie porabiał Mieszko Bolesła wowie? Oto jedna z zagadek tej w ojny, nie w yjaśniona do końca ani przez T hietm ara, ani przez innych dziejopisów. Młodego księ cia nie było więc na Łużycach ani pod L ubuszem, gdzie toczyły się ciężkie w alki z Wieletam i. D ziałania naszych wojsk w tam tych rejonach były dobrze znane niem ieckiem u kronikarzow i. Gdyby Mieszko tam w łaśnie dowodził, nie ukryłoby się jego imię. M usim y zatem M ieszka szukać gdzie indziej. Pozostają dwie możliwości: albo dowodził na „froncie” ruskim , albo na „froncie” węgierskim. Sprzym ierzona z cesarzem arm ia księcia Jaro m ira Kijowskiego oblegała w tedy Brześć nad Bugiem. Rusini mieli zwyczaj przew lekać oblężenia grodów, odcinać je od wody, od kontaktów z krajem i w ten sposób zmuszać do kapitulacji. Mieszko, jak pam iętam y, do wodził dziesięcioma legionam i konnego ry cerstw a. Konnicy nie używano do obrony grodów. Najw iększym bowiem jej w alorem była ruchliwość, zdolność do walki w polu, w dogodnym dla siebie m iejscu i czasie. Bole sław był zbyt doświadczonym wodzem, aby nie zdawać sobie z tego spraw y. Duży, zdolny do sam odzielnej walki, oddział Mieszka mógł być o w iele lepiej w ykorzystany w w alkach o K arpaty, gdzie trzeba zagradzać drogę Węgrom. W poprzednich wojnach książę nie7 — O b r o n a N ie m c z y
97
raz pow ierzał synow i obronę w ażnych od cinków, byłoby więc całkiem n atu raln e, gdy by tym razem posłał go w łaśnie na południo w y wschód, dokąd sam nie mógł pojechać, gdyż m usiał osobiście kierow ać najw ażniejszą w tej w ojnie w alką przeciw cesarzowi. Bolesław zatrzym ał się we W rocław iu d łu żej. T h ietm ar odnotow ał, że przebyw ał tam przez cały czas oblężenia Niemczy. Książę, jego osobista drużyna i możni panow ie z ra d y osiedli zapew ne w grodzie na O strow ie T um skim , nato m iast pozostającą do dyspozycji księcia część olbrzym iej arm ii rozlokowano w podgrodziach po obydw u stronach Odry, gdzie siedzib ludzkich strzegły bagna i roz lew iska Oławy. Z W rocławia blisko było do Niemczy i do Czech, Łużyce także nie leżały zbyt daleko. Cały rozległy te a tr w ojny znaj dow ał się w zasięgu gońców na chyżych, w d odatku rozstaw nych koniach. Codziennie przyjeżdżali tu posłańcy z w ieściam i i ra p o r tam i w ojew odów działających w różnych czę ściach P olski i n aw et poza jej granicam i. Książę dokładnie był inform ow any o każdym ru ch u w ojsk cesarskich i o każdej w alce lub potyczce stoczonej z nim lub z jego koalicją. Dowiedział się więc, że cesarz otoczył Niem czę i że w ysłana dla w zm ocnienia jej załogi odsiecz nie w pełni w ykonała swe zadanie. N iedobitki polskich legionów zjaw iły się chyba w e W rocław iu krótko po przybyciu tam księcia. W ielu rycerzy było rannych lub 98
posiniaczonych. Na kilku chłopskich podwodach przywieźli ciężej pobitych oraz ciała wojów, którzy zm arli w drodze z upływu krw i. N ikt nie zanotował, jak książę Bolesław przyjął w racające oddziały, ale na pewno nie był dla nich zbyt surowy. R annym i zaopieko wano się, a rodziny poległych otrzym ały so w ite odszkodowanie. W ojna przyniosła pań stw u w iele korzyści w postaci łupów i jeń ców. S karb książęcy był bogaty, było z czego płacić. Wszakże sm utkiem napaw ała świadomość, że próba wzm ocnienia załogi Niemczy tylko częściowo się powiodła. Na nic zdałyby się wszelkie sukcesy, gdyby ta jedna bitw a zo stała przegrana. Gród m usi być utrzym any! U sadow ienie się w nim Niemców bądź Cze chów przekreśliłoby nadzieje na trw ały po kój. Niespokojne m yśli księcia Bolesława raz po raz biegły więc na południe. Cesarz przybył pod Niemczę około piętna stego sierpnia. Świt następnego ra n k a zastał załogę grodu gotową do boju. Mężczyźni stali na stanow iskach, kobiety, dzieci i starcy nie opuszczali domostw, nie wychodzili na ulicz ki, gdzie mogła zabłądzić strzała z luku lub w yrzucony z procy kam ień. Polacy najsilniej obsadzili bram ę i wał od strony podgrodzia. W wieży czyhali łucznicy, na w ałach, skuleni za ich popiersiem , tkw ili woje z włóczniami, 99
dodatkow o uzbrojeni w topory lub miecze. Każdy z nich m iał uczepioną u lewego ra m ienia tarczę, k tó ra w razie potrzeby mogła osłonić całe ciało. W dole, pom iędzy uliczkam i grodu płonęły obłożone kam ieniam i ogniska. N a niektórych stały kotły z gotującą się sm o łą, przy w szystkich leżały żywiczne głow nie i szczapy gotow e do podpalenia. Ognisk pilno w ały dziesiątki ludzi słabszych fizycznie lub m niej w praw ionych do boju. Ich obow iąz kiem było dostarczać głownie na wały, może także rzucać je w dół, na głowy usiłujących się w edrzeć napastników . Głównego uderzenia spodziewano się od strony podgrodzia. To tu taj cesarz H enryk zgrom adził swe siły, tu taj było najw ięcej m iejsca na rozw inięcie szyków. N a w zniesie niu, na północ od polskich stanow isk, w od ległości znacznie w iększej, niż może pokonać strzała z łuku, stały, dach przy dachu, n a m ioty, w których m ieszkali N iem cy i Czesi. Ich konie, tab o ry i całe zaplecze „k w aterm istrzow skie” rozlokow ane było n a m iejscu spalonej, a teraz otoczonej strażam i, wioski na wzgórzu za bagnem i m ałą rzeczką, do pływ em Ślęzy. Z południow ej stro n y grodu było m niej m iejsca na obóz. W ąski przesm yk m iędzy bagnam i, znacznie niżej niż gród położony, zajęty był zapew ne przez W ieletów. P ogań scy Słow ianie nie chcieli się „kalać” zbyt bli skim sąsiedztw em z chrześcijańskim i sprzy100
m łerzeńcam i i odw rotnie. T h ietm ar w yraźnie sugeruje, że atakow ali z innej strony niż po zostałe w ojska. Mogli zatem atakow ać tylko od południa. Z innych kierunków gród był całkow icie niedostępny. Nic natom iast k ro nikarz nie w spom ina o forsow aniu bagien, 0 budow ie m ostów lub przepraw . Polacy d arem n ie czekali tego ra n k a na atak. Obóz w roga spał po podróży, tylko kilka dziesiątek tnrczow ników tkw iło na p o steru n kach w gotowości do odparcia ew entualnej w ycieczki z grodu. Czuw ali oni spacerując lub siedząc przy ogniskach, podchodzili bliżej grodu i rozkraczeni, w sparci na włóczniach, w lepiali oczy w w yłaniające się z m gieł porannych w ały i wieżę. K iedy zarysow ały się już sylw etki ludzina w ałach i można było rozróżnić tw a rze, raz po raz k tó ry ś z nich pogroził grodzianom pięścią. Polacy nie reagow ali n a to. G ro dodzierżca p atrzy ł w stronę obozu niem iec kiego, wodził oczyma pom iędzy uliczkam i n a miotów, m uskał w zrokiem sterty gotowych drabin. Coraz w ięcej niem ieckich rycerzy 1 piechurów opuszczało nam ioty, w ałęsało się tu i tam , nikt jed n ak nie zbliżał się do p rzy gotow anego sprzętu. G rododzierżcę ogarniał niepokój. G dyby w tej chw ili N iem cy rzucili się do ataku, p o tra fiłby przyjąć ich godnie. Słyszał wokół siebie sapanie i groźne pom ruki, kątem oka w idział, jak jego ludzie czają się za popiersiem w alu, 102
gotowi szyć z łuków, ciskać głownie i głazy, ściągać z drabin, bić na łeb, na szyję, mocno, do skutku. Cesarz tymczasem nie daw ał syg nału, w obozie niem ieckim nie ukazyw ały się szyki bojowe. Napięcie w zrasta. Co kryje się za tym ? Dlaczegóż ci Niemcy nie ruszają n a przód? Około południa obóz cesarski ożywił się nieco. Najeźdźcy, w yspani wreszcie i wypo częci, szybciej krążyli, przem ierzali plac pod grodzia, gestykulow ali rękam i, naradzali się nad czymś. Wreszcie na wzgórzu ukazały się ciężko obładow ane wozy. Czwórki, a naw et szóstki koni z tru d em wciągały na skałę dłu gie, z grubsza ociosane pnie św ierków i so sen. D ziesiątki rąk rzuciły się do rozładunku. Wozów było coraz więcej, rósł stos grom a dzonego budulca. G rododzierżca, nie spuszczał oka z tego, co działo się w dole. Jego niepokój w zrastał, w net bowiem poznał, co się święci. Po prostu cesarz zdał sobie spraw ę, że nie zdobędzie grodu bez m achin. To jasne, aż nazbyt jasne. Załoga Niemczy nie była liczna, ale w y star czyłoby jej, aby poradzić sobie z odsłonięty mi w atak u m asam i cesarskiego w ojska. Ma chiny m ają uw ielokrotnić siłę uderzenia, pozbawić grodzian przewagi, jaką dają im w ały i wieża. G rododzierżca zagryzł w argi, m yślał o przyszłych zm aganiach, zrozum iał, co go czeka. J ą ł przeliczać w m yślach swoje i nie103
przyjacielskie siły, pow tarzał to w ielokrotnie. W ynik był wciąż jednakow o przerażający. Tym czasem w niem ieckim obozie rozlegał się stuk siekier, dźwięczały piły. To nic — próbow ał uspokoić się grododzierżca — my nie potrzebujem y ciąć, m am y gotowe tram y z chałup podgrodzia. Nie daw ały m u jednak spokoju m ęczące py tan ia: czy m ożna tych sam ych ludzi pędzić do pracy, a później do broni? K to w ytrzym a ty le trudu? Co przy niesie przyszłość? Powoli, ostrożnie staw iając nogi na stop niach d rab in y , zszedł z wału, ruszył w stronę w arsztatów , skąd nieprzerw anie dochodził jękliw y stuk kow alskiego m łota i skrzyp stru ganego drew na. W jego głowie rodziły się plany jak ich ś konstrukcji, które trzeba bę dzie wznieść, jed n ak poprzednie pozostające bez odpowiedzi pytan ia w racały na nowo, Znów liczył swoje szyki, ręce do pracy, do broni, niezm iennie wychodziła śm iesznie m ała liczba. S tuk siekier, dźw ięk pił z nie m ieckiego obozu ścigał go na w szystkich uliczkach, aż do rzem ieślniczych kleci, gorącz kowy, coraz szybszy, głośniejszy. T ylu tych najeźdźców! Czy w ogóle w arto staw ać do w spółzaw odnictw a z nim i? Na rozum biorąc, chyba nie w arto, szkoda n aw et próbow ać, ale serce d y k tu je coś in nego, Przecież nie odda cesarzowi grodu bez w alki. Przecież m usi się bić. Tyle lat tu sie dział, aby teraz m ężnie staw ić czoło nieprzy104
jacielowi. T rzeba wziąć się do pracy. Przecież w grodzie są rzem ieślnicy, są tram y z roze branych chałup! Wszedł m iędzy pracujących ludzi, ustał dźw ięk m łota, strug u tknął na sęku chropo w atej żerdki. Jeśli teraz da poznać po sobie, że się waha, co czynić, w jaki sposób zachęci ich do tego, co zwyczajną m iarą przechodzi ludzkie siły i możliwości? Kowale, kuźnicy i cieśle obserw ow ali gro dodzierżcę uważnie. Wszyscy wiedzieli, że Niemcy budują m achiny, ale nikt nie w ie dział, co o tym myśli ich grododzierżca. Jeśli się okaże, że myśli zw yczajnie, jak o czymś całkiem naturalnym , w tedy wszystko będzie dobrze. Jeśli natom iast poznają, że duch w nim osłabł, od razu rzucą narzędzia. Ich tw a rze pobledną, ciała zaczną dygotać. Byli ludź mi pracy, znali się na kow adłach i młotach, na drew nie i żelazie, ale nigdy jeszcze nie widzieli z bliska wojny, nie m usieli walczyć o w łasne życie. Będą polegać na zdaniu swo jego w łodarza, który jest od tego, żeby znać się na rzemiośle wojennym . Grododzierżca uśm iechnął się, w zruszył r a m ionam i. N aw et nie spostrzegł, kiedy zaczął przydzielać nową robotę, objaśniać, co trzeba. W iedział tylko, że tak jest dobrze, że tak być musi i że gdzieś tam kołacze nadzieja, nie na dzieja, pewność, że książę nie zostawi grodu na pastw ę wroga. 105
Po chw ili szare postacie w długich, ln ia nych fartu ch ach stały na w ałach, tw arde k ro ki odm ierzały m iejsca dla nowych wież. Książę Bolesław wciąż zbierał wieści z róż nych stron i nie przestaw ał myśleć, jak po móc oblężonej Niemczy. A takow anie arm ii cesarskiej n a niem czańskim wzgórzu byłoby jeszcze w iększym absurdem m ilitarnym , niż uderzanie na obóz H enryka II pod Głogowem. N a skałę grodu i podgrodzia w iodła tylko jedna jedyna, w ąska dróżka. Książę znał moż liwości swoich wojów, wiedział, jak należy je w ykorzystać. Nie było innej rady, tylko jesz cze raz w ysłać odsiecz. P rzedarcie się do oto czonego przez arm ię cesarską grodu nie bę dzie łatw e, ale czegóż to nie podejm ą się sy nowie puszcz, kiedy rozpali ich świadomość, że nie m a innego sposobu, aby oprzeć się najeźdźcom ? P ójdą pieszo, bez koni, konie bowiem nie p o trafią skradać się lisim zw y czajem i rżą w n ajm n iej stosow nych chw i lach. Ale pójdą i dojdą. P rzystąpiono do form ow ania legionów no w ej odsieczy. T h ietm ar nazyw a ją „w ielką”, ale nie podaje, ilu zuchw alców odważyło się na tak szalone przedsięwzięcie. Znowu ska zani na dom ysły, przyjm ijm y, że odsiecz składała się z dwóch legionó\v, czyli liczyła 500—600 zapalonych serc. Taka liczba w od niesieniu do tam ty ch czasów i do zadania, 106
jakie było do w ykonania w ydaje się w sam raz. Znów starannie, jak przedtem , dobierano ludzi. Pow inni to być ludzie młodzi, ale za razem doświadczeni, nie jakieś żółtodzioby, które przestraszą się byle czego. Ich uzbroje nie musi być solidne, lecz lekkie: cienka, ale dobra włócznia, łuk ze strzałam i, mocny szczyt, staran n ie umocowany za pasem to pór i nóż, który można by wziąć w zęby. O kreślenie „uzbrojeni po zęby” m iało kiedyś znaczenie dosłowne. W ojownicy słowiańscy istotnie w zębach trzym ali noże, kiedy szli do ataku, a ręce były zajęte dzierżeniem bro ni, k tó ra m iała być użyta w pierw szej chwili starcia. W podchodach do grodu noże mogły być bardziej potrzebne niż kiedykolw iek. U form ow ane legiony, powierzone specjal nie w ybranem u wojewodzie, ruszyły na po łudnic. Z kroniki T hietm ara w ynika, że zna lazły się u celu na początku oblężenia grodu przez arm ię cesarską. W tym sam ym czasie w ojska polskie z Łużyc z powodzeniem atako w ały ziemie niem ieckie między Łabą i M uldą i docierały do Białej Góry. M oraw ianie brali jeńców w Czechach, zdobywali bliżej nie znany gród. W ydane pięć lub sześć dni tem u rozkazy księcia Bolesława były więc w yko nyw ane, ale pod Niemczą na razie nie w ie dziano o tym . A rm ia cesarska spokojnie zabierała się do w ykonania niezbędnych prac. Znowu dzień 107
m inął na mozolnym ścinaniu drzew w lasach, na zwożeniu z grubsza ociosanych kłód do podgrodzia, na rżnięciu i o b rabianiu tram ów . Noc nadeszła cicha i.spokojna. Obóz niem ie cki, dobrze ubezpieczony, poszedł spać. Czu w ały straże rozstaw ione wokół grodu i w y sunięte daleko w zdłuż dróg zbiegających się we wsi. Na w ałach polskiego grodu także tylko straże stały. Stąd gołym okiem w idać było wszelkie poczynania wroga, ale nic nie świadczyło o tym , aby coś miało się dziać tej nocy. Ale noc ta nie była zwyczajna. Ktoś bardzo sprytny, jeszcze bardziej niż inni dośw iad czony w łow ach i podchodach leśnych, opuś cił oddział odsieczy i poszedł dalej sam otnie. U zbrojony był tylko w nóż. S tąpał cicho, ostrożnie, jego oczy i uszy śledziły drogę z napięciem praw dziw ego łowcy grubego zwierza. P osuw ał się w ytrw ale, ale raz po raz przystaw ał, nasłuchiw ał odgłosów nocy i znów szedł, z daleka om ijając niebezpieczne m iejsca i notując je sobie w pam ięci. W resz cie znalazł się na wzgórzu. Z nał tu ta j każde drzew ko, krzak, każdą ścieżkę. Było tak ciem no, że w ały grodu ledw ie m ajaczyły w dali, były raczej w yczuw alne niż dostrzegane. Obóz niem iecki leżał cichy i głęboko uśpio ny. W ysłannik w ojew ody odsieczy m iał do w yboru albo pełzać i skradać się w dalszym ciągu, albo udać sw ojaka i przejść bez zachow ania przesadnej ostrożności. Może w y108
b rał pierw szy sposób, może drugi. Ostatecz nie, w w ypadku zetknięcia się z Niemcami, mógł udać Czecha, który na chw ilę wyszedł z nam iotu. W każdym razie dobrnął jakoś za obóz, przedostał się, nie zatrzym any, poza obręb straży niem ieckich, a potem ukradkiem podpełzł pod w ały i nasłuchiw ał, leżąc bez ruchu. Czy z tej strony grodu była fosa obronna, tak charakterystyczna dla polskich grodów na nizinach? Na to pytanie nie odpowiedzieli jeszcze archeologowie, w ydaje się jednak, że jej tu taj nie było. Gród leżał na wysokiej skale, Slęza płynęła głęboko w dole. Wody nie można by wprowadzić do fosy, a fosa bez wody nie m iała większego znaczenia. Praw dopodobnie zrezygnowano z niej, tylko w ały w ybudow ano potężne. Nasz zuch nie zamoczył się zatem, nic nie zapluskało, kiedy podpełzał pod wały. Teraz m iał do spełnienia kolejne ważne zadanie: zmylić straże polskie. Co by to bowiem było" gdyby ktoś z wysoka zaczął dopytyw ać się głośno o im ię przyby w ającego o tak niestosownej porze! Głosy obudziłyby Niemców, którzy przecież byli tak blisko. Zam iast więc grzecznie zapukać do bram y, zaczął się wspinać na wały, które były nieco pochylone do w nętrza. Taka konstruk cja nadaw ała im większą stateczność, a k a m ień lub d arń lepiej trzym ały się ściany. Nie znano jeszcze w tedy dobrej, w apiennej za109
praw y. W Niem czy używano do tego celu gliny lub iłu. Jak iś woj grododzierżcy, senny i znużony tkw ieniem na p o steru n k u posłyszał nagle dziw ny szelest i chrobot. Jak b y skrzat do mowy pukał do zam kniętych drzw i św ietlicy albo m ysz jak aś dobierała się do żyta. Woj oprzytom niał. Nie było żadnej św ietlicy, nie było zboża, nie mogło być skrzata domowego ni myszy. C hrobot jed n ak słychać w yraźnie. Do kata! Co to jest? Woj m iał dobry słuch, jed n ak nie mógł określić, skąd nadchodziły nikłe odgłosy. W reszcie zdum iał się: szelest, coraz w yraźniejszy, słychać było zza w ału, w m iejscu, gdzie zaczynała się przepaść nad Ślęzą i gdzie kończył się płaskow yż podgro dzia. Podszedł na palcach do tego m iejsca, w ychylił się poza grube, kam ienne popiersie. Zadrżał. Tuż przy w łasnej tw arzy ujrzał inną, zadartą w górę, w ąsatą i bladą. Nim zdołał dobyć z g ard ła krzyku, tw arz szepnęła cał kiem ludzkim , zw yczajnym językiem , aby woj był cicho, do pioruna, bo to się może źle dlań skończyć. Z am iast wytrzeszczać gały i otw ie rać gębę do w rzasku, niech poda rękę i w ciągnie człow ieka do góry, bo w spinanie się, w czepianie palców rąk i nóg m iędzy kam ienie nie jest najw ygodniejszym sposo bem poruszania się po świecie. Woj grodo dzierżcy przekonał się zatem , że ma do czy nienia ze zwykłą ludzką istotą, nie zaś z d u chem pokutującym , straszącym przyzw oitych 110
ludzi. W dodatku istota za w ałem od razu szepnęła tak ie jakieś zaklęcie, coś w rodzaju dzisiejszego hasła, które dwom wojownikom tak nieoczekiw anie spotykającym się oko w oko szybko ułatw iło dojście do porozumienia. Nie w iem y dokładnie, jak to tam było, w każdym razie m usiały istnieć sposoby rozpoz naw ania się w ciemnościach i w najm niej oczekiw anych chwilach, skoro kontakty grodzian z arm iam i działającym i w otw artym polu były w tam tych czasach nierzadkie. Tak więc w ysłannik wojewody odsieczy dostał się do grodu i po chw ili stan ął przed obliczem samego grododzierżcy. W ładca grodu starannie obejrzał znak ksią żęcy przyniesiony przez gońca, kazał m u do kładnie powtórzyć wszystko, co m iał do po wiedzenia. Rzecz w ydała m u się możliwa, a naw et całkiem n aturalna. Wszak m iał pew ność, że książę nie zostawi grodu na pastw ę losu. P rzybyły nie mógł kłam ać. Praw dopo dobnie zresztą obaj oni, goniec i grododzierż ca, znali się dobrze, wiedzieli, że mogą sobie zaufać. Należało tylko staran n ie omówić szczegóły, a nieprzyjaciel niech sobie śpi spo kojnie i śni o zwycięstwie. Ja k ciche było skradanie się gońca, tak cicho ogłoszono alarm w grodzie. Woje, bu dzeni pojedynczo, brali broń i staw ali przy bram ie. Tymczasem ten, k tó ry przerw ał im sen, tą sam ą, co przedtem , drogą opuścił oblę żoną Niemczę. Ostrożnie przem ykał skrajem lll
obozu niem ieckiego, co chw ila przyw ierał do ziemi, z d alek a om ijał straże. Gdzieś daleko od grodu, zapew ne w lesie poza n ajd alej w ysuniętym i czatam i nieprzy jaciela tk w ił w u k ry ciu oddział odsieczy. Czekał na pow rót woja. Dopiero pewność, że grododzierżca został zawiadom iony o przed sięwzięciu, pozw alała w ojewodzie w ydać roz kaz do ruszenia w dalszą drogę. Nim to nastąpiło, poczyniono jeszcze ostat nie przygotow ania. S taran n ie wiązano rze m yki u butów , aby obuwie nie klapało podeszwam i, popraw iano pasy, kołczany ze strzałam i um ieszczano z dala od przew ieszo nych przez ram iona łuków. Tarcza nie śm iała stuknąć o trzy m an y w ręce topór. Przodem posuw ała się m ała grupka, może dziesiątka najw ytraw niejszych szperaczy, lu dzi odw ażnych i zw innych. Woje, zapraw ieni w łow ach n a grubego zwierza, teraz mieli o w iele tru d n iejsze i niebezpieczniejsze za danie. Ja k w czasie pokoju skradali się w śród w ykrotów i puszczańskich bezdroży, tak teraz ostrożnie podchodzili pod legowisko wroga. Po drodze niejeden posterunek nieprzyjaciela m usiał być zdjęty za pomocą noży i niespo dziew anego skoku do gardła. Sam otny goniec mógł, a n aw et m usiał je omijać, ale teraz, kiedy tą sam ą drogą szły dwa legiony wojów, nie w olno było za sobą pozostaw iać w arto w ników, którzy w każdej chwili mogli wszcząć alarm . Z opisu T h ietm ara w ynika, że oddział 112
przedniej straży dobrze w ykonał sw oje za danie. Cała „duża odsiecz” bezszelestnie zja w iła się u podnóża skały, wreszcie n a niej samej. Obóz niem iecki i czeski, szeroko rozłożony na obszernym wzniesieniu, spał smacznie. Przez płótna i skóry najbliżej położonych n a miotów dochodziło chrapanie. Ciem ne posta cie rozpełzły się pomiędzy obozowe nam ioty i szałasy. Ci, którzy pierw si weszli na wzgó rze, czekali w bezruchu, aż znajdą się tam pozostali. Potem na umówiony znak, może na trzy k ro tn y krzyk puchacza, wszyscy rów nocześnie ruszyli naprzód. Początkowo jesz cze skradali się ostrożnie, ale w m iarę jak m ijali obóz i byli coraz bliżej grodu, m niej zw racali uw agi na zachowanie ciszy. Byle szybciej naprzód, byle prędzej znaleźć się u celu. Gdzieś rozległy się krzyki, jakieś nie m ieckie „Wer d a?”, jakieś „H alt!”, ale krzyki zam ierały od razu pod nagłym i ciosami to pora lub noża. U bram y grodu czuw ała silna straż. Kłody blokujące wejście zostały już odwalone. K ie dy tupot licznych kroków się przybliżał, kiedy z wieży i z wałów w yraźnie było widać m aja czące w ciemnościach, szybko m igające po staci, podwoje rozw arły się ze zgrzytem . Od siecz pędziła teraz co sił. Mogli w yskakiw ać z ciemności, nie zauważeni dotąd, spóźnieni strażnicy niemieccy, mogli krzyczeć. Jeżeli staw ali w poprzek drogi, ginęli od razu. Od8 — O b r o n a N ie m c z y
113
siecz bez przeszkód w padła do grodu, bram a z h ukiem zatrzasnęła się za nią. Dopiero teraz w obozie niem ieckim zaszum iało nagle jak w ulu. N a nic jed n ak się zdało gniew ne brzęczenie. W ysunięte w m roku nocy żądła włóczni nie m iały w kogo godzić. Na pod grodziu stała tylko arm ia cesarska. „W ielka odsiecz, korzystając z ciszy nocnej, p rz ed arła się przez w szystkie straże do gro d u ” — napisał potem T hietm ar. N atom iast w dalszej części tek stu niem ieckiej kroniki zn ajd u je się cierpka uw aga na tem at nied balstw a w ojsk cesarskich, jak b y w yrzut pod adresem tych, k tó rzy n ie p o trafili zapobiec śm iałem u i niepraw dopodobnem u w prost przedsięw zięciu Polaków . Wieść o pow odzeniu polskiej odsieczy do ta rła do W rocław ia zaraz następnego dnia. K siążę B olesław odetchnął: więcej nic nie m ógł zrobić dla rato w an ia grodu. Teraz wszystko zależało już tylko od sam ych ob rońców.
MACHINY PRZECIW MACHINOM
iedy arm ia cesarska oblegała Niem czę, rycerstw o łużyckie księcia Bo lesław a nie ustaw ało w najazdach na ziemie niem ieckie. W ielotysięczne zagony kom unikiem zapuszczały się w głąb k raju , b rały jeńców i łupy. W ojna m usiała się opłacić. Skoro cesarz zdecydował się na nią, niech ponosi jej skutki. W Czechach M oraw ianie siali spustoszenie. W ojska b aw ar skie ruszyły n a pomoc sprzym ierzeńcom ce sarza, w alki stały się ciężkie, ale dla Polski m iały tę dobrą stronę, że toczyły się z dala od jej granic. Cesarz H enryk II zbierał pod Niemczą ra porty i wieści, w ysyłał stam tąd rozkazy. Były one bezsilne, a wieści sm utne. Rusini bez skutecznie oblegali Brześć nad Bugiem. Wieleci nie zdobyli Lubusza i — jak podaje T hietm ar — stracili wielu zabitych, po czym ze sm utkiem wrócili do domu, znacząc swoją drogę zgliszczami. N ajm niej wiemy, jakie wieści dotarły do cesarza z „fro n tu ” w ęgier115
r skiego. Mamy jedynie pewność, że w alki w K arp atach się toczyły i że W ęgrzy zdobyli jakiś gródek. Nie m iał on jednak większego znaczenia, dziś n ik t nie zna naw et jego naz wy. B yła to zatem niew ielka stra ta dla P ol ski, tym bardziej że d alej już W ęgrzy się nie posunęli. Z atrzym ano ich najpew niej w P rze łęczy D ukielskiej i stam tąd odeszli do siebie. Młody książę Mieszko nie najgorzej więc w ykonał rozkaz swego ojca, a cesarzow i nie pozwolił zbytnio się radować. Gdy H enryk II i jego sprzym ierzeńcy po nosili coraz w iększe straty , książę Bolesław bezpiecznie siedział we W rocławiu, słał coraz to nowe rozkazy i ucztow ał zapew ne ze swo ją drużyną — dalek i od m yśli, że m ógłby zo stać lennikiem cesarza niem ieckiego i płacić jakieś daniny. H enryk II gniew nie zaciskał usta. Może przypom inał sobie słowa doradców, którzy na próżno usiłow ali go przekonać, że z Polską wojować nie w arto. Był jednak cesarzem , w ładcą w ielkiego im perium , niełatw o m u przychodziło uznać ra cję swoich oponentów. Zaciął się w sw oim zam iarze i pędził ludzi do pracy. Niemcza m usi być zdobyta! K iedy osiądzie w niej silna załoga niem iecka, k tó ra zapanuje n ad Śląskiem , zobaczymy, co powie Bolesław! Jeśli nie w tym , to w przyszłym roku m usi się ukorzyć. Zdobycie grodu będzie może jedynym sukcesem tej w ojny, ale w y starczy, aby przekreślić w szystkie klęski. 116
Na przedpolu grodu, w bezpiecznej odeń od ległości, w yrastały potężne wieże oblężnicze. Stały na pościąganych z wozów kołach lub w ałkach drew nianych i wciąż rosły w górę. Każdego dnia były wyższe, każdego dnia któ ra ś’ otrzym yw ała nowe piętro lub zabezpie czony przed strzałam i pomost dla łuczników. Grodzianie obrzucali je zatroskanym w zro kiem i znikali za wałem, skąd także dochodził stuk siek ier i zgrzyt pił. Na niem ieckie w ie że oblężnicze trzeba było odpowiedzieć w ie żami na w ałach. Grododzierżca był teraz spo kojny. Odkąd otrzym ał posiłki, jego wylicze nia zgadzały się z logiką serca, nie było w nim w ahań. Pozostała praca, którą trzeba było wykonać, nic więcej. A roboty nik t się nie bał w grodzie. Topory bojowe rów nie dobrze m ogły ciąć drew no, jak rozwalać głowy. Głów na razie nie było do rozbijania, więc ciosano kloce. Tram y z rozebranych na podgrodziu chałup przystosowano do nowej, niespodziew anej roli. Cieśle dobrali sobie lu dzi spośród wojów i kierow ali budową w e dług w skazań grododzierżcy. Każdy znajdo w ał zatrudnienie. Niektórzy zgodnie ze swoim w łasnym , dobrze opanow anym kunsztem , inni natom iast w m iarę potrzeby. Tkacze, ko łodzieje, garncarze pom agali cieślom jako prości woje. Niem cy przerw ali swoją krzątaninę, pa trzyli zdum ieni na pustaw e przed chwilą w ały, gdzie teraz ciem niało od krzątających 117
się ludzi. Zdum ienie ich odbiło się później w kronice T hietm ara. Więc jak to? Polacy także potrafią...? P o trafili. Pozacinane, gdzie trzeba, tram y z łatw ością d aw ały się sczepiać, spajać, n a kładać na siebie. P ierw sza wieża szybko sta nęła gotowa, w ysoko strzeliła w niebo, ziała szczelinam i dla łuczników . Była wysoka, ale i tęga, m ocno stojąca w swoim m iejscu, ja k by w yrosła w raz z grodem . Po drugiej stronie bram y zaczęła piąć się w górę druga, może jeszcze trzecia. Budowle robiły n a oblegają cych w rażenie, onieśm ielały ich, ale cesarz nie ustępow ał. Surow e rozkazy nadal nie w oliły ludzi do tru d u . Ten wyścig prący n a leżało doprow adzić do końca. Razem z Czecham i i N im cam i przygotow y w ali się do szturm u Wieleci. Od strony ich obozu gród był tru d n ie j dostępny. W ąski przesm yk m iędzy bagnam i przecinała szeroka i głęboka fosa. Do dziś jeszcze zachow ały się jej resztki — ślady głębokiego, ręką ludzką uczynionego w ykopu, w którym stała woda. W ieleci budow ali także wieżę, równocześnie jednak m usieli szykować pomost, na którym wieża zbliży się do grodu. Polacy, bacznie obserw ując ich w ysiłki pracow ali na wale. Życie w grodzie ułożyło się jakoś. Mogło się zdawać, że nigdy nie było inaczej, że zaw sze tuż za w ałam i stał wróg. Ręce i nogi po ruszały się w m rówczym pośpiechu, ale um ysły pozostaw ały spokojne. Skoro dla 118
w szystkich stało się jasne, że tylko praca mo że przynieść ocalenie, każdy, jak um iał, p ra cował bez przerw y, póki noc nie u tuliła do snu. Żywności, wody, narzędzi i broni było pod dostatkiem , czegóż więc jeszcze można by pragnąć? Spokój dorosłych udzielił się dzieciom. Po zbawione zajęć z pierwszych dni w róciły do zabaw; czasem przyglądały się pracy swoich ojców i starszych braci, z podziwem patrzyły na surow e postacie wojów, którzy czuwali na w ałach lub spacerow ali po uliczkach w peł nym rynsztunku. Przed m łodym i oczyma roz taczał się nieznany świat, dzieci przeżyw ały chw ile jedyne w życiu, które potem będą p a m iętać do śm ierci, a na starość stale w spo minać. Pew nego dnia nastąpiło coś, co zburzyło ustalony ry tm życia i pracy. Między cieśli i w ojów zajętych u podnóża północnego w ału nagle w padł oszczep. Był nieco m niejszy i lżejszy niż włócznia, w bił się głęboko w tw ardą, spaloną przez słońce ziemię. Jego drzew ce drgało jeszcze przez chw ilę tajem ni czą siłą, która skądś go rzuciła. U m ilkł stuk siekier, ludzie spojrzeli po sobie. W tem roz legł się krzyk z wałów od strony Slęzy. Już przedtem słyszeli wołania, zdum ione jakieś, natarczyw e, ale nie zw racali n a nie uwagi. T eraz dopiero spojrzeli w tę stronę. Tkwiący na w ale strażnicy w skazującym gestem w y ciągali praw ice w k ieru n k u niewidocznego 119
stąd wzgórza. Obok nich stał grododzierżca. Cieśle i woje, przed chw ilą zajęci pracą, jeszcze nie pojm ow ali, co się stało. Nagle na niebie ukazał się ciem ny punkcik, k tó ry szyb ko urósł do rozm iarów poprzedniego oszcze pu, n ad laty w ał ze świstem . Skoczyli w ulicz kę pom iędzy chałupy. G rododzierżca p atrzał n a wzgórze, bacznie obserw ow ał balisty. Z nał się na nich rów nie dobrze, ja k na w szystkim , co dotyczyło w al ki. Nie spodziew ał się, że nieprzyjaciel zacz nie je budow ać, skoro jed n ak zaczął... Był spokojny, nie n u rto w ało go przy k re uczu cie zaskoczenia. Raz zdecydow any n a pracę i w alkę do końca, ze spokojem przyjm ow ał w szelkie niespodzianki. W jego um yśle za czynał kiełkow ać plan przeciw działania. K azał zawołać rzem ieślników . Przyszli kow ale, cieśle, pow roźnicy i jesz cze jak iś człow iek (nie w iem y ja k go wów czas nazyw ano), k tó ry p o trafił w ykonyw ać doskonałe łu k i dla wojów, by ł więc jakby odpow iednikiem naszego rusznikarza. G rodo dzierżca k ró tk im w arknięciem kazał im p a trzeć. Na wzgórzu, niespodzianie wtoczone n a kołach, stały m achiny m iotające. Praw dopodobnie były to balisty, ten bo wiem typ m achin doskonale nad aw ał się do strzelania ze wzgórza. Sam T h ietm ar n a to m iast nie użył tej nazwy, po prostu napisał tylko ogólnie, że obie stro n y stosow ały m a chiny oblężnicze. W idać rzecz w ydaw ała m u 120
się niegodna bliższego określenia, praw dopo dobnie powszechnie było wiadomo, jakie Niemcy stosowali m achiny w czasie oblega nia grodów. K ronikarzow i daleko ważniejsze natom iast w ydało się podkreślenie, że w w al kach o Niemczę grodzianie stosowali taką samą broń, jak jego rodacy. Tej równości bow iem się nie spodziewał. B alistę można by porównać z późniejszą od niej i znacznie jednak m niejszą, kuszą: olbrzym i łuk lub kilka norm alnych sprzężo nych z sobą łuków na drew nianym łożu z row kiem , w k tó re w kładać było można dłu gie, ciężkie strzały. Stało to na podwoziu do raźnie skleconym z części rozebranego wozu konnego i było zaopatrzone w kołow rót do napinania długiej cięciwy. Czasem także b u dowano inne balisty. Siłę m iotającą daw ały skręcone, grube powrozy, pomiędzy którym i tkw iła belka. Belka odgięta przeciw skrętom powrozów, po uw olnieniu błyskaw icznie w ra cała do poprzedniej pozycji, w ypychając przed sobą strzałę, umieszczoną w podobnym do poprzednio opisanego row ka w poziomej prow adnicy, pełniącej rolę „lu fy ”. Z am iast jednej w iązki powrozów m ożna było użyć dwóch, umieszczonych obok siebie, dwie, w etknięte pom iędzy sk ręty belki połączyć cięciwą — i to już była bardziej skom pliko w ana, doskonała broń. Być może, że i jedne, i drugie typy balist stały na wzgórzu za Slę121
zą i raz po raz try sk ały pociskam i do w nę trza grodu. G rododzierżca Niem czy znał się n a budo w ie tak ich m iotaczy oszczepów. Jego rze m ieślnicy w lot pojęli sytuację. P raw dopo dobnie im też budow a m achin nie była p ier wszyzną. D otąd zajęci w yłącznie wieżam i, nie pom yśleli o tym . T eraz przez chw ilę stali na w ałach, kiw ali głowam i, n aradzali się, w resz cie poszli do w łasnych w arsztatów : kowal kuć p o trzebne odkuw ki dla spojeń i groty do strzał, cieśla strugać listw y, a pow roźnik i ten, którego rzem iosła nazw ać nie um iemy — sporządzać elem enty sprężynujące. P raca trw a ła może cały dzień i noc. P rzy św ietle łuczyw a cieśle zginali grzbiety nad belkam i, kow ale pracow icie m achali m łota mi, rozgrzew ali do czerwoności kaw ałki że laza. Od palenisk buchał m igotliw y gorąc, ludzie porozbierali się do pasa i, półnadzy, nie przestaw ali w alić m łotam i. N ad ranem pierw sze polskie b alisty były gotowe. U sta wiono je na w ale n ad rzeką. N ikt nie szedł spać. C ierpliw ie czekano na brzask poranka. Człowiek obeznany z budow ą łuków tro sk li w ie próbow ał n ap in ać cięciwę, pow roźnik obserw ow ał skręcone liny, zastanaw iał się, czy w y trzy m ają czy też trzeba będzie spleść inne, jeszcze grubsze. K ow ale w ażyli w rę kach świeżo od k u te groty, już osadzone na specjalnych drzew cach. Jeżeli okażą się zbyt ciężkie albo zbyt lekkie, będą m usieli n astęp-
122
ne kuć lepiej. W szystkich rzem ieślników w grodzie czekało jeszcze w iele pracy. W reszcie noc zrzedła, m gły nad rzeką opa dły, oczom przyczajonych na w ałach ukaza ły się niem ieckie m achiny. S tali już przy nich ludzie. Nadeszli z w iązkam i nowych po cisków, sennie kręcili korbam i, zakładali oszczepy w łożyska. Wtem... co to? Coś świsz czę koło uszu, w b ija się w ziemię, godzi ko goś w zgięte plecy. Niemcy odskoczyli w bok, patrzą. Na w ałach jaśnieją spokojne tw arze tych, którzy dobrze w ykonali sw oją robotę. Jeszcze zapew ne coś udoskonalą, a potem H err Gott! Co potem?! Niemcy ocknęli się, pośpiesz nie zaczęli cofać balisty do tyłu. Byle zdążyć, nim Polacy na nowo ponapinają cięciwy! Oblężenie weszło w nową fazę, T hietm ar nie podaje dni ani godzin, w których poszcze gólne m achiny ukazyw ały się na pozycjach niem ieckich bądź polskich. Pisze tylko, że w szystkie m achiny (do których zaliczano także wieże oblężnicze) budow ano przez trzy tygodnie. Domyślamy się, że przez cały ten czas broni przybywało, coraz więcej było strzał, oszczepów, coraz więcej kam ieni la tało w obie strony. K am ieniam i strzelano z tak zw anych k atapult. Ich pociski w ylatyw ały wysoko w gó rę, następnie, spadając niem al pionowo, mo gły razić poza osłoną wałów. W yobraźm y sobie prostą huśtaw kę dzie cięcą z pierw szego lepszego ogródka jo rd a123
nowskiego: długa deska, podparta w środku. Na jednym końcu dziecko i na drugim koń cu dziecko. Raz jedno, raz drugie w ylatuje w górę. A teraz coś innego: zam iast deski g ruba belka p o d p arta bliżej jednego z koń ców. Pow stały dw a ram iona dźw igni: k ró t sze, zwrócono w stronę celu i dłuższe, na r a zie spoczyw ające na m uraw ie. K rótsze r a m ię m ożna obciążyć w ielkim kam ieniem i w tedy dłuższe uniesie się w górę, ale łatw o pozwoli się ściągnąć n a ziemię przy użyciu liny, uw iązanej do kołow rotka. Jeśli na koń cu tego ram ien ia w yżłobim y nieckę dla po cisku, w łożym y w nią kam ień i nagle zwol nim y linę, kam ień zostanie w yrzucony w gó rę i poleci daleko. Na tej zasadzie działały katapulty. Oczy wiście, nie były to zabaw ki dziecięce, w yko nyw ano je staran n ie. Ramię, w m iejscu pod parcia, osadzone było na osi, całość zaś um ieszczona w olbrzym iej, ciężkiej ram ie drew nianej. N iekiedy w zm acniano jeszcze si łę m iotającą k atap u lty przez dodanie olbrzy miego łuku. K iedy k atap u lta była w ykona na staran n ie i solidnie, m ogła na odległość do ‘ dw ustu m etrów m iotać głazy o w adze pięćdziesięciu — siedem dziesięciu kilogra mów. Pociski kruszyły m ury lub w ały, roz bijały dachy domów, w padały do m ieszkań, siały popłoch. Od chw ili w prow adzenia do w alki m achin Polacy m usieli kryć się ze swoją pracą. Przez 124
trzy tygodnie coraz więcej balist i katapult bom bardow ało gród. Obrońcy w praw dzie od pow iadali tą sam ą bronią, jed n ak dla nich była ona o w iele groźniejsza. Niemcy, Czesi i Wieleci mogli cofnąć swoje w ojska poza zasięg m iotaczy kam ieni i włóczni, grodzianie nie m ieli dokąd uciekać. Pięćdziesięciosiedem dziesięciokilogram ow e kam ienie dud niły po drew nianych dachach, kruszyły gon ty. Pod ich ciosam i chwiały się ściany do mów, pękały kam ienie na wałach. Bezpiecz nie m ożna było się czuć tylko w głębokiej ziem iance. Dzieci zaniechały zabaw; zniknęły gdzieś. Jeśli ktoś chciał przejść ulicą, m usiał w pierw nasłuchiw ać, czy nie nadlatu je pocisk, a po tem iść szybko, nie spuszczając oczu z nieba i bacznie nadstaw iając uszu. Nie wiadomo było, kiedy znowu trzaśnie coś blisko, kiedy posypią się gonty, zachw ieje g ru n t pod no gami. Chw ila nieuwagi, nie dość szybkie uskoczenie w bok kosztowały życie lub po wodowały kalectw o. U parci i zdecydowani w ytrw ać do końca grodzianie szybko znaleźli ratu n ek przed fru w ającym i głazami. Po prostu rozbierali je dne ściany domów, a inne w zm acniali. W gó rze ponad izbami i św ietlicam i układano g ru be tram y. W tak zabezpieczonej kleci sie działo się jak u Pana Boga za piecem. Tu lokowano kobiety, dzieci, starców , tu taj ukła dano się na spoczynek nocny. 125
Podobnie jak ludzi zabezpieczono także ko nie, ten najcenniejszy dla rycerza skarb. Ale owiec i krów już n ie sposób było w prow adzić do m ocnych chlew ów . S tały pod gołym nie bem , raz po raz w p adał pom iędzy nie k a m ień, rozlegał się żałosny ryk. R anione zw ie rzęta w pierw szej kolejności b rano na rzeź. K atap u lty strzelały z rzadka, ale ich ilość, zgrom adzona pod grodem , w ystarczyła, aby siać spustoszenie. Strzelano z nich zapew ne w dzień i w nocy. Raz ustaw ione na pozy cjach nie w ym agały k o rek tu r, zresztą nie chodziło o precyzyjną celność. Byle kam ień przeleciał za w ały i ru n ą ł gdzieś z łomotem. Pew nego dnia niem ieckie balisty i k atap u l ty, zam iast strzelać zw ykłym i pociskam i, za częły m iotać płonące, um azane w sm ole głownie. K ażde oblężenie m iało na celu za dać najw iększe straty , w tym także za po mocą ognia. S palenie grodu było w ręcz n a j w ażniejszym zadaniem w ojsk oblegających. W czasie pożaru n ajlep iej i najskuteczniej można było atakow ać. G rodzianie, 2 ajęci ga szeniem, m niej strzegli wałów, łatw iej ule gali panice, gorzej w alczyli. P ojaw ienie się w pow ietrzu strzał ognis tych w yw ołało obrońców na dachy. W alka w chodziła w p rzed o statn ią fazę, która w r a zie niepow odzenia m ogła stać się fazą o stat nią. G rodzianie zdaw ali sobie z tego spraw ę. W ojowie i młodzież m ęska czuw ali n ieu stan nie, bacznie obserw ow ali lot sm ug ognistych. 126
Gdy tylko strzała upadła na dach, błyska wicznie zrzucano ją na ziemię. Tam czekały już n a nią wściekłe, u p arte ręce i nogi, w i dły żelazne, h ak i i drew niane w iadra z wo dą. W alka była zaciekła. Niemcy, Czesi i W ieleci bez przerw y sypali ogniem, Polacy uda rem niali ich wysiłki. Polskie m achiny, ustaw ione na w ałach, wycelowano przede wszystkim w m achiny niem ieckie. Chciano zniszczyć groźną broń przeciw nika. Płaskotorow e strzały z balist u tru d n iały Niemcom dostęp do w łasnych w y rzutni, ale nie m ogły zniszczyć obsługi: na pewno stała za osłonami z w ystarczająco g ru bych tram ów , a zapasy „am unicji” uzupeł niano w nocy. Z kroniki T h ietm ara w ynika, że „pojedy nek a rty le ry jsk i”, jak byśm y to dzisiaj n a zwali, toczył się ze zm iennym szczęściem. Bywało więc zapewne, że celniejszy pocisk polskiej k atap u lty lub balisty rą b n ą ł w n ie m iecką m achinę, strzaskał jej konstrukcję, poraził obsługę. Bywało, że grot zapalonej, dobrze nasm ołow anej włóczni ta k mocno w bił się w dach, że nie zdołano go w yrw ać, że b ra k wody pod ręką u tru d n iał w alkę z ogniem , a pożar objął budynek. Z obydw u stron padali zabici, ranni. W ybuchające pożary, bolesne rany, śmierć, nie przerażały jed n ak obrońców. P raca nie ustaw ała przez cały czas oblężenia. Rzemie ślnicy, skończywszy wieże, wciąż zapew ne 127
doskonalili w łasną broń wałową, produkow a li now e jej sztuki. Z abitych grzebano pośpiesznie. R annych op atry w an o troskliw ie. Nie znam y organiza cji ówczesnej „służby san itarno-m edycznej”, ale istn iała ona n a pewno. O patrunków do starczało płótno lniane lub konopne, lekarstw m iędzy innym i powszechnie stosow ana w lu dow ej m edycynie pajęczyna sta rta z C h le b e m . P onadto każdy szanujący się grodo dzierżca m usiał posiadać sporą apteczkę ziół, k tó re znała by le wiedźm a, byle znachor. T rzy tygodnie to bardzo długi okres. Czas dłużył się, męczyło nieustanne napięcie uw a gi. Coraz m niej domów było n ietk n ięty ch po żarem , coraz więcej dachów strzaskanych, coraz częściej słyszało się głosy ranionych łub przerażonych zwierząt. Tylko ludzie za chow yw ali się cicho, n ik t się nie skarżył, każdy pracow ał lub w alczył w zaciętym m il czeniu. — „Gdy zdarzyło im się coś pom yśl nego, nigdy nie w ykrzykiw ali z radości, ale i niepow odzenia rów nież nie w yjaw iali przez w ylew ne sk arg i” — napisał T h ietm ar o obrońcach Niemczy. Polacy czuli się pew ni w ygranej, m ieli dość sił i środków , starczało im h a rtu ducha. Skutecznie opierali się n a w ale niem ieckiej, aż sam k ro n ik arz m usiał się dziwić, i napisać potem zdanie, które znalazło się na początku niniejszej opow ieś ci: „N igdy nie słyszałem o oblężonych, któ rzy by z w iększą od nich w ytrw ałością i b a r128
dziej przezornie zabiegali o swoją obronę”. Słowa uznania i szacunku w ustach nieprzy■ jaciela to najw ym ow niejszy pomnik. Co w tym czasie robił książę Bolesław? Co m yślał o.boju, który trw ał, zda się, bez koń ca? K ierow ał w alkam i poza granicam i kraju, to wiemy. N ikt jednak nie zanotow ał jego uczuć i myśli w ybiegających w stronę oblę żonej tw ierdzy. Nie mógł skoczyć jej na ra tunek z wszystkim i swoimi siłam i, jak kilka set lat później Jan III Sobieski niósł pomoc oblężonej przez Turków stolicy dziedzica ce sarza, który teraz oblegał polski gród. Siły polskiego księcia były rozproszone po wszy stkich frontach, gdzie toczyły się w alki, które m iały zadecydować o zwycięstwie na równi z obroną Niemczy. I to zapew ne bolało n a szego władcę. Ale jedno przecież mógł zro bić, otoczyć arm ię cesarską zagonam i wszę dobylskich wojów, które uprzykrzały życie, odcinały od zaplecza, nie dopuszczały w głąb k ra ju wycieczek, poszukujących zapasów świeżej żywności. Obrońcy zapewne dostrze gali na horyzoncie od czasu do czasu ukazu jące się szyki lub naw et legiony polskie. Przem ykały one dolinam i i lasam i, bez u stan ku „polow ały” na m niejsze oddziały nieprzy jaciela. Może ten właśnie widok dodaw ał im sił i męstwa, może on w łaśnie krzepił n a dzieję, budził poczucie łączności z całym walczącym narodem ? 3 — O b r o n a N ie m c z y
ŻEGNAJ CESARZU
ID
o trzech tygodniach wieże oblężnicze były gotowe. Zgrom adzono także dość k atap u lt i balist. C esarz uznał, że czas ruszyć do szturm u. Przeciągać oblężenia nie było sensu z w ielu powodów. Ciężkie w alki w Czechach niepokoiły księcia U d alry k a i w szystkich jego rycerzy. P ragnęli szybko wrócić do siebie, ratow ać k ra j przed grabieżą i pożogą. P onadto w obozie cesar skim szerzyła się jak aś choroba. T hietm ar w spom niał o niej tylko jednym słowem, ale w iem y, czym to groziło. L ada chw ila zaraza m ogła ogarnąć cały obóz, zmóc naw et n a j odporniejszych. Nie znano w tedy sposobów zw alczania chorób zakaźnych. Jed y n y ra tu nek przed n im i to ucieczka z zapow ietrzo nego m iejsca. A rm ia była coraz gorzej odży w iana. Zapasy, zabrane z Niemiec, kończyły się, a świeżej żywności nie było skąd brać. Piesze legiony polskie, raz po raz ukazujące się na horyzoncie, tw orzyły luźny, ale do tk liw ie odczuw alny pierścień, opasujący na130
jeźdźców oblegających gród. Zbyt słabe, aby atakow ać wzniesienie, były jednak dość silne, aby nie przepuścić niem ieckich zagonów w głąb kraju. S tara, dobrze znana m etoda „uprzykrzania życia” przeciwnikowi, także pod Niemczą była stosowana. Tylko pojedynczy, bardzo sprytny goniec z rozka zem lub z wieścią mógł .się przekraść jakim iś krętym i ścieżkam i przez lasy, każdy w ysłany po łupy i żywność oddział cesarski na pewno był atakow any z zasadzki, ostrzeliw any, roz bijany. Wczesnym rankiem któregoś dnia na po czątku w rześnia 1017 roku niem ieckie wieże oblężnicze drgnęły wreszcie i ruszyły z m iej sca. Popychane niewidocznym i rękam i koły sały się na boki i wolno sunęły naprzód. Z w ałów grodu mogły w yglądać jak olbrzy mie św iątynie, w których m iejsce dobrych bóstw zajęły złowrogie dem ony pragnące od wrócić porządek rzeczy, w praw ić w ruch, co z n atu ry sw ojej zdało się być przeznaczo ne do tkw ienia w jednym m iejscu. Wieże, z każdą chw ilą przybliżając się do wałów grodu, trzeszczały g n iew n ie, przeraźliw ie skrzypiały w spojeniach, ale nie ustaw ały w swoim pochodzie. Za wieżam i posuwały się roje ludzi z d ra binam i, z m ieczami i toporami. W tym pier wszym szturm ie m iały wziąć udział w szyst kie siły i środki arm ii niem ieckiej. Na razie jeszcze napastnicy szli wolno, lecz lada mo131
m ent gotow i byli zwiększyć tem po i rzucić się naprzód niepow strzym aną falą. Gdzieś za ich plecam i, gdzieś z boków stukały ram iona k atap u lt, jęczały cięciw y balist. O lbrzym ie pochodnie leciały na d rew niane dachy grodu, zajadle godziły w wieże na w ałach. Z w ięk szą niż dotąd gwałtow nością spadały ciężkie głazy. A tak nie zaskoczył m ieszkańców Niemczy. G rododzierżca i zapraw ieni w bojach woje dobrze wiedzieli, że skoro wieże ruszyły, ce sarz rozkaże zatrąbić do szturm u. Pierw sze strzały, pierw sze ruchy wież zastały obroń ców na stanow iskach. Dotychczas walczyli tylko z ogniem i pociskam i siejącym i znisz czenie, teraz będą m usieli staczać bezpośre dni bój z wrogiem . Dłonie tw ardo ujęły broń. Żelazne szyszaki, mocno podw iązane pod b ro dę, opadły nad sam e oczy. O bsługi balist i k atap u lt bez zwłoki przystąpiły do w alki, godnie odpow iedziały m achinom niem ieckim . G rododzierżca w dział lekki pancerz z łu sek i skórzane nogawice. U zbrojony w miecz, osłonięty tarczą, wyszedł na w ały. Trochę ciężko było m u chodzić, ale chciał w yglądać godnie. W zbrojach w ystąpili także rycerze, którzy pierw si zasilili załogę grodu. Zawsze to lepiej w blachach niż bez nich. Nie trzeba tak kurczowo osłaniać się tarczą, ręc-e mogą swobodniej w ładać toporem lub mieczem. Większość jed n ak w ojów była bez pancerzy, może naw et nie wszyscy m ieli szyszaki. Ale 132
ci nie krzyw dow ali sobie. Długa tarcza w y starczająco chroniła tułów, a ciało, nie ob ciążone żelazem, pozostawało gibkie i zwin ne. Bez zbroi w ystępow ali łucznicy. Była ona im niepotrzebna. Siedzieli w wieżach z gru bych tram ów , tylko oczyma błyskali przez szczeliny. Czuli się tutaj bezpieczni, spokojni. I tak w łaśnie powinno być. Tylko bowiem w bezpiecznym ukryciu łucznik może sta ra n nie złożyć się do strzału, wypuścić celny pocisk. Od strony podgrodzia n ajp ierw atakow ali Niemcy. To oni zbudowali m achiny i chcieli zaw ładnąć grodem sami, bez pomocy sprzy m ierzeńców. Po cóż dzielić się z kim ś łupa mi? Obrońcy czekali na nich dobrze przygo tow ani. N iem ieckiej technice zdobywania grodów przeciw staw ili polską technikę ich obrony. Za chwilę rozgorzała w łaściw a w al ka dwóch technik wojennych. N iem ieckie m achiny podsuw ały się coraz bliżej. Ju ż w yraźnie rysow ały się szczeliny dla łuczników, na szczytach czerniały duże otwory, przez które napastnicy mieli w ysu nąć pomosty, aby po nich wbiec na wał. P ol skie balisty zaczęły siać ogień. W arczały ko łow rotki napinające cięciwy, ktoś podsycał w ielkie ogniska, maczał w smole specjalnie przygotow ane, grube włócznie i suche nasm ołowane szczapy, podpalał je, biegł z nimi do m achin. W praw ne ręce kładły płonącą ża giew do w yżłobienia drew nianej prowadnicy, 133
zw alniały dźw ignię spustu. Pociski leciały daleko, kładły się na drodze wież, w bijały w ich ściany. Inne, m niej celne pędziły w stronę obozu niem ieckiego, znacząc swą drogę sm ugą dym u i iskier. N iepow odzenia nie zrażały strzelców, a sukcesy ich nie u p a jały. Liczył się tylko upór i w ytrw ałość. C hw ila przerw y w walce z powodu w ybu chu dziecinnej radości lub nędznego znie chęcenia m ogła mieć wysoką cenę: wolność grodu. T rzeba było strzelać i strzelać bez przerw y, a niem ieckie m achiny nie chciały się jakoś zapalić. Zbudow ane ze świeżego drew na, były w d odatku dobrze zlane wodą. Szły naprzód nieprzerw anie. Ju ż pierw sze strzały z łuków doleciały stam tąd , św isnęły ponad głow am i przyczajo nych na w ałach. Z najw yższych pięter, które górow ały ponad w ałem , niem ieccy łucznicy mogli szyć spokojnie. S trzały głucho uderzały w tarcze, w stara n n ie w ykonane osłony, w blanki. P racu jący przy balistach w oje byli n ajb ard ziej narażeni. W praw dzie osłaniały ich tarcze, chronił ich w ał i blanki, ale nie m ogli przecież tkw ić w u kry ciu bez końca. K toś m usiał biegać po pociski, w ychylać się, aby stara n n ie oddać strzał. Byli więc już pierw si ran n i, n iejed n ą szyję przeciął grot. C zuw ający n a w ieżach grodu łucznicy z n a pięciem w y p atry w ali celów. Gdy tylko ktoś w ychylił s^ę zza popychanej naprzód m achiny oblężniczej, już n apinały się cięciwy. Z darza134
lo się to jednak rzadko. Niemcy byli ostro żni, nie narażali się zbytnio. Tylko polskie m achiny m iotały bez przerw y, tylko one m iały w kogo godzić. Pod ostrzałem znalazł się cały wał północ ny od przepaści nad Stężą po przepaść nad bagnam i. N iem iecka piechota z w rzaskiem rzuciła się naprzód. Spieszeni rycerze i zwy kli wojownicy pod osłoną w łasnych tarcz nadbiegali z drabinam i. Kiedy zbliżyli się dostatecznie, zadźwięczały polskie cięciwy w wieżach, posypały się strzały. Niemcy wciąż biegli naprzód. Czasem ktoś upadł, lub jęk n ął z bólu, ale to nie pow strzym yw ało napastników . Dość już m ieli tkw ienia pod grodem o głodzie, wśród szerzących się cho rób. Raz trzeba z tym skończyć i zdobyć gniazdo Polaków, skoro nie można odejść bez tego, skoro cesarzowi tak bardzo na tym za leży. W grodzie zgromadzono bogactw a z ca łej okolicy, tylko w nim mogą znaleźć zapła tę za w szystkie trudy dalekiej w ypraw y. Jeszcze przed chw ilą, kiedy krok w krok szli za wieżami, nękał ich paraliżujący wolę strach, ale teraz nie czuli już nic. W iedzieli tylko, że m usźą dostać się do grodu. Obrońcy natom iast zdawali sobie spraw ę, że za żadną cenę nie mogą wpuścić wroga. Na początku oblężenia ten i ów odczuwał może niepokój przed iueznanym losem, ale w m iarę upływ u czasu, z każdym dniem in tensyw nej pracy dla obrony grodu, a potem 135
w toku w alki z ogniem i zniszczeniem h a r działy dusze, a ludzie przyzw yczajali się do boju, osw ajali z m yślą o czekającej ich bez pośredniej rozpraw ie. Za popiersiam i wałów, za b lan k am i czekały zaciśnięte na mieczach i toporach ręce, czekały haki, włócznie, sto sy głazów , gotująca się smoła. Nie wiem y, jak ie stra ty ponieśli Niemcy w w ałkach o Niemczę. Nie w iem y także o stratach polskich. T hietm ar nie wspom ina 0 tym ani słowem , co w ydaje się tu ta j zna m ienne. Nie sądzim y, aby w szystkie strzały polskie chybiały, aby śm ierć om ijała n ap ast ników. W prost przeciw nie, m usiała siać wśród nich o wiele większe spustoszenie niż wśród przyczajonych na w ałach polskich wo jów. Szlak niem ieckiego n atarcia usłany był zabitym i i rannym i. Cesarz jed n ak dyspono w ał olbrzym ią arm ią, a atakow ał jedynie na w ąskim odcinku stu albo stupięćdziesięciu m etrów . Z nakom itej większości jego piechoty udało się więc dopaść wału, przystaw ić d ra biny i rozpocząć po nich wspinaczkę. Rozgorzała w alka wręcz. N ikt już nie zw a żał na strzały z wież oblężniczych, n ik t nie mógł chować się za m uram i. Łucznicy polscy 1 niem ieccy m ierzyli wzdłuż wałów. Niem cy pośpiesznie pięli się w górę. Tarcze polskich wojów in stynktow nie osłaniały ciała, w rę kach u w ijały się miecze. Co czyjaś głowa ukazała się nad koroną wału, co czyjaś dłoń uczepiła się kraw ędzi, już miecz błyskał
136
w tam tą stronę. I tak nieustannie, w szalo nym pośpiechu, dopóki celna strzała nie sta ła się przyczyną rany lub śmierci. Ale w tedy na m iejscu powalonego zjaw iał się woj n a stępny, k tó ry trw a ł na posterunku. Coraz więcej drabin niem ieckich przylgnę ło do wału, coraz więcej postaci pięło się w górę. Nie było czasu na zastanaw ianie się. Myśl staw ała się czynem pierw ej, niż zrodziła się w głowie. Sam e oczy kierow ały praw icą, a upór dodawał odwagi. U zbrojeni w haki spychali drabiny, a jeśli to nie odnosiło skutku, strącali w spinających się albo, przeciw nie, pojedynczych n ap ast ników w ciągali do środka, rzucali pomiędzy podniesione do ciosu miecze. W czasie w alki na w ałach wieże były głównym narzędziem ataku, m iały rozstrzy gnąć o losach walki. Groźna i niebezpieczna to broń. Um ożliwiały w alkę z oblężonymi na poziomie korony wałów, łucznikom pozwala ły na celne strzelanie. G rodzianie zdaw ali sobie z tego spraw ę. Zniszczyć je za wszelką cenę! — nakazał grododzierżca. Specjalnie dobrane dziesiątki wojów otrzym ały tylko je dno zadanie: spalić wieże. Niech przestaną trysk ać strzałam i, niech przestaną urągać wałom! W ytrw ałe nogi biegały z w ału do ognisk i z powrotem. T eraz nie trzeba już było balist, aby dosięgnąć wież ogniem. P ra cowite ręce raz po raz rzucały pod wieże płonące żagwie, które tryskały gotującą się 137
smołą. N iem cy zorientow ali się w niebezpie czeństw ie, w ielu w tę stronę skierow ało lu ki. N iejedna p ara nóg nagle zam ierała w bie gu, niejedna praw ica, uniesiona w górę do rzutu, nagle opadała. Rozkaz grododzierżcy trzeba było jed n ak w ykonać za wszelką ce nę. M iejsce poległych i rannych zajm ow ali zdrowi. N iem ieckie wieże wciąż sunęły naprzód. Zdaw ało się, że nic ich nie pow strzym a. Św ie że tram y wciąż nie chciały się palić; woda, którą przesiąkły, nie w yparow ała jeszcze. W reszcie zatrzym ały się same, tam gdzie życzyli sobie tego nacierający. Przez duże otw ory na wyskości korony w ału w ysunięto szerokie pomosty, k tó re spoczęły na popiersiu, na blankach. N ie pom ogły zadziorne haki ni długie, m ocne włócznie, które usiłow ały tem u przeszkodzić. Na pom osty w kroczyli zakuci w żelazo rycerze. Szli niezdarnie, ciężko, osło nięci tarczam i. K ażdy krok przybliżał ich do grodu. P olskie strzały trzaskały po pance rzach, łam ały się, spadały na ziemię, nie w y rządzając szkody napastnikom . Ci, którzy szli pierw si, torow ali drogę następnym . Nie im ał się ich miecz, nie m ogła przebić włócz nia. Byli to n ajlep si szerm ierze. R ąbali m ie czami po włóczniach, przecinali je, łam ali i szli naprzód, bezpieczni. To dla nich w ybu dowano wieże, teraz pokażą, co potrafią. O brońcy jed n ak nie daw ali się odeprzeć. Coraz to now e włócznie i haki zagradzały d ro 138
gę. Co w praw niejsze oko łucznika znajdow a ło wreszcie jakiś słabszy punkt, jakąś łydkę opiętą grubą skórą, odkryty pas ciała między pancerzem i nogaw kam i. Tam kierow ano strzały z wieży. Haki rów nież nie pozosta- w ały całkiem bezradne. Raz po raz zakrzy wione żelazo czepiało się nogi napastnika i ciągnęło niem iłosiernie, dopóki tam ten nie ru n ą ł na pomost. Taki ciężkozbrojny rycerz bardzo niezdarnie w yglądał w pozycji leżącej. Bywało, że zanim zdołał się podnieść, hak ponownie chw ytał za nogę, za ram ię, za szyję, jeszcze mocniej ciągnąc, aż wreszcie strącił rycerza z pomostu. W tedy głuchy ło skot i dźwięk m etalu rozlegał się w dole, u podnóża w ału, mieszał z jękiem tracącego przytom ność. Gdy haki dobierały się do napastników z bo ków, od frontu, od strony w ylotu pom ostu inne haki i włócznie tarasow ały drogę. N a cierającym w pancerzach staw iali czoło za kuci w zbroje rycerze. Zabezpieczeni przed strzałam i, mogli swobodnie w ładać bronią, * siłą odpychać, strącać w przepaść. Równocześnie z Niemcami atakow ali W ieleci. Tragicznie w ierni religii swoich ojców wojownicy nieśli przed sobą posągi bóstw, które m iały zapewnić im zwycięstwo. Ich wieża oblężnicza, prym ityw na i źle w ykona na, przypom inała raczej dużą osłonę dla łucz ników. P odsunięta do grodu ponad n ak ry tą w trakcie w alki fosę, ziała tylko strzałam i, 139
!* podczas gdy ludzie szturm ow ali z d ra b in lub n aw et w spinali się po nagim w ale w czepiając ręce i nogi pom iędzy kam ienie. W ierząc w opiekuńczą siłę swych bóstw, zdaw ali się nie dbać o bezpieczeństwo, stanow ili przy tym jed n ak łatw y cel. N a osłonięte tarczam i plecy leciały kam ienie, sypały się strzały. Jedni padali, ale d rudzy nie przestaw ali iść ich śla dem , uparci, odw ażni, żądni łupów, po które przyszli. Polacy — jak podaje niem iecki kro n ik arz — naprzeciw kroczącym do w alki fi gurom pogańskich bóstw w ystaw ili krzyż św ięty, który m iał odczynić zły urok, i za wzięcie bronili dostępu do w nętrza grodu. W alka była tu ta j łatw iejsza, nie stała na tak w ysokim poziomie technicznym , niem niej jed n ak była zaw zięta, krw aw a. Trzecim odcinkiem w alki były dachy grodu. Gdy trw a ły zm agania na w ałach, niem ieckie balisty i k atap u lty bom bardow ały oblężo nych. Próby podpalenia grodu m usiały być teraz gw ałtow niejsze niż kiedykolw iek. W al ka z w ybuchającym i pożaram i nie mogła ustać ani n a chwilę. K to wie, ile kosztow ała tru d u , ile w ysiłku? Ile napraw dę wybuchło pożarów, ile sam ozaparcia w ym agało nie ustan n e ich gaszenie. Może n iejed n a kobieta i niejedno dziecko dokonało tam b ohaterskie go czynu. W jak iej jed n ak m ierze w ynik w alki zależał od wojów i rycerzy, a w jakiej od ludności tak zw anej cyw ilnej? Ale w róćm y do naszych, na podstaw ie 140
T h ietm ara budow anych w yobrażeń o toczą cej się walce, którą z pewnością obserw ow ał główny jej spraw ca i reżyser — H enryk II. Pod Niemczą jest tylko jedno miejsce, skąd cesarz mógł dobrze obserwować przebieg w y darzeń i gdzie mógł być bezpieczny: szczyt wzgórza na wschód od grodu. To tu taj za pewne stał i patrzył. Widział gród, u w ijają cych się w nim ludzi, obserw ow ał kipiące ciężką w alką wały. Wieleci nie interesow ali go. Nie w ierzył, by mogli zyskać powodzenie przed Niemcami, zresztą nie po to przywiódł ich do Polski, aby zdobywali grody. Mieli walczyć o przepraw y, ścigać po lasach pol skich niedobitków. Kiedy zrezygnow ał z w alk o przepraw y i kiedy nie było kogo ścigać, nie m iał właściwie co z nimi zrobić, więc za b rał ich tu taj. Mogli się przydać bodaj dla odciągnięcia części sił obrońców, dla siania zam ętu. I tego tylko od nich w ym agał, obie cując sowitą zapłatę. Zw ycięstw a cesarz spodziew ał się tylko od swoich rodaków, na nich polegał i im ufał. N aw et nie od Czechów, którym zakazał na razie szturm ować. Więc patrzał na Niemców, jak uw ijali się w walce. Był pew ny zwycięstwa, inaczej przecież nie rozpoczynałby oblężenia. N atarcie było przy gotowane zgodnie z najnow szym i zdobycza mi sztuki w ojennej; użyto potężnych m achin m iotających i wielkich wież. Jak dotąd wieże dobrze spełniały swoje za danie, Ogień się ich nie im ał, m iotały strzała 141
m i w zdłuż wałów. N a przerzuconych pomo stach coraz więcej tłoczyło się rycerzy. Ce sarz zacierał ręce, cieszył się na m yśl o zwy cięstw ie. W idział, że jego ludzie padali, ale w idział także ginących Polaków . M iał dość sił, aby uzupełnić straty . Na m iejsce rannych i zabitych w ysyłał coraz to now e zastępy. W szelako dzień m ijał, a zw ycięstw o nie nad chodziło. R ycerze tłoczyli się na podestach, n a pom ostach, lecz nie mogli uczynić osta tecznego kroku. G rodzianie bronili się ze zdum iew ającym uporem . K iedyż wreszcie za b rak n ie im sił? — zastanaw iał się cesarz. W szak m usi to kiedyś nastąpić. N adejdzie w reszcie chw ila, gdy m iotane na gród po chodnie w zniecą pożar nie do ugaszenia, że zapalą się polskie m achiny na w ałach. Te m achiny bardzo niepokoiły cesarza. U kryci w nich łucznicy spokojnie b ra li na ceł nie m ieckich rycerzy, siali śmierć. Na razie życzenia cesarza pozostały nieza spokojone. Pożary gaszono w zarodku, w dzie rających się do grodu strącano lub po prostu nie wpuszczano dalej niż na sk raj w ału. P rzy w ieżach niestrudzenie uw ijali się lu dzie, las włóczni m iotał się tam niby puszcza w czas w ichury. Stąd, ze wzgórza, nie tylko było dobrze w idać w alkę, ale także było ją słychać. Rosło w cesarzu serce na dźwięk głosów w łasnych wojaków. A N iem cy w rze szczeli jak opętani. Udzielali sobie zbaw ien nych rad, w skazyw ali naw zajem cele, zachę142
cali do w alki, grom ko klęli obrońców, odgra żali im się niestrudzenie. H enryk II znał do brze tę wrzawę. Dopóki trw ała, wszystko by ło w porządku, spraw y zm ierzały do pom yśl nego końca. 143
D arem nie tylko cesarz nadstaw iał uszu na krzyki polskie. Czasem doleciało go jakieś krótkie w arknięcie, jak iś jęk przytłum iony. Polacy nie tracili sił n a w rzaski. W iedzieli, co m ają robić, n ik t nikogo nie pouczał, nie potrzebow ał w zyw ać pomocy. W alka przeciągała się. H enryk II zaczął się niecierpliw ić. Raz po raz spoglądał w słońce. Wysoko w isiało na niebie i oblew ało w alczą cych złotym upałem . Gorąco było stać na wzgórzu i patrzeć, a cóż dopiero walczyć w ciężkiej zbroi. Nie najgorsze jed n ak było to, że gorąc oblew ał potem walczących, lecz to, że w ysuszał niem ieckie m achiny. Dość dobrze były namoczone, jeśli jed n ak w alka przeciągnie się jeszcze... Cesarz w olał o tym nie myśleć. U podnóża wież, głęboko w dole, w m iejscu którego nie było w idać ze wzgó rza, rosły kupy zapalonych głow ni, coś za czynało dym ić podejrzanie. Dym biały n a ra zie, leniw ie snuł się w górę, zaczynał ow ie wać w alczących na pom ostach, gryźć w oczy. A Polacy nie przestaw ali biegać z naręczam i głowni, rzucać w dół zarzew ia. W praw dzie ginęli często, odnosili rany, ale inni nie u sta wali w pracy. K toś chlusnął w iadro smoły i dym stał się ciem niejszy, w ręcz czarny, w zbijał się w niebo w ielkim i kłębam i. P iekielny pomysł! — zaklął cesarz... — Wo dy! — zaw ołał w duchu. Wody i gasić! Gasić! Ale głośno nie pow tórzył rozkazu. Któż bę dzie biegał z w iad ram i po o tw arty m polu, 144
ja k zając, w zasięgu zw artego szeregu do brze u k ry ty ch łuczników? Zatem co? U stą pić? O nie! Cesarz zwrócił się do swej świty, w yrzucił z siebie jakiś rozkaz. K ilku jeźdźców pędem zjechało ze wzgórza, wpadło do podgrodzia. Jeśli w tej chw ili gród nie zostanie zdobyty, przepadnie na zawsze! K iedy w zm agała się w alka przy wieżach, ucichł nieco bój na drabinach. A takujący z d rab in jakby czekali na rozstrzygnięcie tam tego, decydującego pojedynku. Ale teraz na rozkaz cesarski nowo utw orzone szyki pie churów , którzy dotąd z daleka przyglądali się bitw ie, z w rzaskiem skoczyły do przodu. W idok zm agań w zburzył w nich krew , roz palił żądzę zabijania. Instynktow nie czuli, że dano im jedyną szansę pomścić poległych ro daków i zyskać sław ę zdobywców. Nowy atak cesarz pow itał z ulgą. No, teraz się zacznie! M ężny krzyk niósł się daleko po okolicy, strzelał w niebo, ja k dym y z wież. A te ostatnie buchały coraz potężniej, nie pozw alały dostrzec, co działo się na w ałach. Cesarz patrzał bez tchu, wreszcie doczekał się chwili, kiedy poprzez dym zaczęły w y skakiw ać czerwone sztylety ognia. Gniewne w rzaski atakujących pomieszały się z głosami paniki. Cesarz widział, jak z kłębów dym u i coraz liczniejszych płom ieni w yskakiw ali jego rycerze. Ci w zbrojach ciężko i niezdar nie pom ykali do tyłu, inni chyżo, nie oglą10 — O b ro n a N ie m c z y
145
d ając się za siebie uciekali przed ścigający m i ich strzałam i z polskich nietk n ięty ch wież. N iem ieckie m achiny oblężnicze rozpaliły się jasnym» rów nym płom ieniem ja k stosy d rew n a zgrom adzone d la ilum inacji. Jeszcze chw ila, jeszcze dwie, wreszcie dokonało się to, co później T h ietm ar u jął z w łaściw ą so bie lapidarnością, pisząc, że cesarz niebaw em u jrza ł swoje m achiny spalone. S palenie wież oblężniczych od razu prze sądziło losy b itw y o gród. O dtąd niem ieckie n a ta rc ie nie m iało ju ż w sparcia łuczników. G dy atak u jący wciąż byli n arażen i na strza ły z w ież polskich, obrońcy w ałów byli bez pieczni. M ogli już naw et zupełnie nie osła niać się tarczam i, w olne od nich ręce m ogły w dw ójnasób siec, kłuć, rzucać kam ieniam i. C esarz p a trz a ł i oczom nie w ierzył. Trzy tygodnie w ytężonej pracy poszło n a m arne, cała now oczesna technika oblężnicza nie zda ła się n a nic. Z bólem kazał o dtrąbić koniec szturm u. Z resztą była to tylko form alność. Już i bez jego rozkazu n atarcie się załamało. N iem cy poczęli um ykać do tyłu. N a północ nym w ale grodu zapanow ała cisza, w któ re j tylko ogień niem ieckich w ież trzaskał wesoło i daleko sypał iskram i. Uciszyło się także po przeciw nej stronie grodu, gdzie walczono z W ieletam i. W ielecka, p ry m ity w n a w ieża oblężnicza daw no z sy kiem płom ieni w padła do fosy i n ak ry ła się kłębam i pary. Dzielni w ojacy atakow ali jesz146
cze, aby nie być ostatnim i wśród tych, któ rzy w edrą się do grodu, ale kiedy cesarz odtrą b ił odwrót, odstąpili także. Polacy odnieśli zwycięstwo. Nie szaleli je dnak z radości i — jak podaje T hietm ar — zachow yw ali się raczej spokojnie. Może ich radość nie była gw ałtow na dlatego, że nigdy nie w ątpili w sw oje siły i teraz po prostu zbierali plon w alki i pracy, jak oracz zbie ra z pól dobrze zasiane zboże, które przecież m usiało wzrosnąć i obficie zakłosić ziarnem ? A może dlatego, że cesarz, jakkolw iek pobi ty, dalej sta ł pod grodem i był groźny? Dziś już nie odtw orzym y tajników serca dawno w ym arłych obrońców dzielnego grodu-bohatera. M otywy opanow ania, powściągliwości m ogły być takie, mogły być inne. Człowiek nie cieszy się zbytnio z sukcesu, którego był pew ien i nie śpiew a z radości, kiedy czeka go dalszy, ciężki trud. A w Niemczy tak w łaśnie było po tej pierw szej, w alnej roz praw ie. Obóz niem iecki nie został zw inięty, był nadal groźny. W rześniowa noc 1017 roku chłodną rosą n ak ry ła pole bitw y. Dzielne ręce rzem ieślników ściągają z w a łów uszkodzone balisty, przy św ietle łuczy w a zgrzytają piły i strugi pod dziuraw ym dachem , pow stają nowe drzew ce do złam a nych włóczni i haków, kręcą się now e po147
1
w rozy do balist. K obiety, a może także dzie ci, drepczą po grodzie, grzbiety zginają się, ręce zb ierają niem ieckie pociski kam ienne, znoszą je n a w ały, u k ład ają w stosy, aby znów były pod ręką. W kotłach uzupełnia się smołę, ktoś rąb ie d rw a na ogniska, kow ale k u ją now e g ro ty do strzał. S trzały niem iec kie, których pełno leży wszędzie, przydadzą się do ponow nego użytku, ale groty trzeba w nich w ym ienić, poniew aż spłaszczyły się, godząc w kam ienie lub w b ijając w drew no. G rupy innych kobiet i czeladź grododzierżcy gotują jadło, pieką świeże mięso baranów , kró w i koni, k tó re padły lub zostały zranio ne w czasie w alki. T eraz dopiero, w nocy, najedzą się do syta, bo rano, skoro św it, znowu może nie będzie czasu. Ci n ajb ard ziej strudzeni w alką odpoczy w ają n a w ałach. Siedzą oparci plecam i 0 zbryzgane k rw ią b lanki i ściany wież, snu ją świeże w spom nienia. Czasem zabrzm i ci chy śm iech, czasem ból po stracie kogoś blis kiego n a m om ent sk u je serce. Żyją, to dla nich jed n ak najw ażniejsze. Odpoczywają po w alce, jak żniw iarze po znojnym dniu. Gdzieś, w jak iejś długiej kleci leżą ciężej ran n i. Pom iędzy posłaniam i z siana, skór 1 płócien u w ijają się obeznani z leczeniem starzy ludzie, m ąd re w ziołach baby. L eka rze pracow ali cały dzień, a jeszcze nie za kończyli sw ej pracy. K toś kom uś b ru ta ln ie w yszarp u je gro t strza ły z piersi, ktoś k ra je 148
nożem strzępy ciała, składa kości, tam uje krew , zatyka ran y Chlebem startym z paję czyną. Słychać sapanie, w estchnienia ulgi ci che, przytłum ione jęki, które nie przedostaną się za w ały, nie ucieszą wroga. Zabici leżą w osobnej kleci. Równo ułoże n i pod ścianam i, sam otnie oczekują, aż żywi znajdą czas dla nich. Jeszcze nie zdążono ich umyć, w ystroić do pochówku. Ktoś tam jed n ak o nich myśli. Jakaś kobieta, jakieś dziecko w toku gorączkowej pracy ucieka m yślam i do znieruchom iałych na wieki. Jesz cze zdają się być żywi, jeszcze tru d n o pogo dzić się z świadomością, że nie staną do zwy kłej, codziennej pracy, nie zaśpiew ają pieśni, nie popieszczą szorstkim i rękam i. Ba! N ie jedno z leżących tu bez ruchu ciał pozostaje jeszcze żywe w w yobraźni daleko, n a drugim końcu Polski, pozostawionej rodziny, k tó ra nie traci nadziei, że jej ojciec, mąż czy b ra t jeszcze powróci. Chw ilę ostatniego pożegnania poległych odkłada się na potem. T eraz trzeba praco wać za nich, skoro sami już nie mogą, trzeba także pracow ać dla nich, dla zwycięstwa. Jeśli w róg w edrze się do grodu, naw et oni na tym ucierpią. Nie będą mogli zostać po chow ani z należytą czcią. Grododzierżca chodzi po grodzie w tow a rzystw ie starszyzny dowódczej. Wszędzie jest obecny, w szystko widzi. Oblicza straty , do gląda prac, kom binuje. Niem ieckie wieże zo149
stały spalone, to napełnia go spokojem . Za wsze był pew ien zwycięstw a, ale teraz już widzi je w yraźnie. Byle tylko wszyscy w y trw ali w pracy i m ęstwie. Książę Bolesław nie zaw iódł grodu, nie pozostaw ił go na p ast wę wroga, a gród nie zawiedzie księcia Bo lesława. Niemcza dobrze zam knie się przed wrogiem , nie stanie się w jego rękach n a rzędziem. Pow oli cichną kroki, ustaje ry tm dnia. S trudzeni w ojow nicy n ajed li się w reszcie i poszli spać. Tylko silne straże czuw ają na w ałach, a rzem ieślnicy pracują. T ak już b ę dzie do ran a. T h ietm ar nie podaje, ile dni trw ało jeszcze oblężenie po spaleniu wież. Mogło więc trw ać dni kilka, a mogło także skończyć się zaraz nazaju trz. W kronice niem ieckiego dziejopisa m am y tylko wiadomość, że po spa leniu m achin próbow ali jeszcze zdobyć gród Czesi, próbow ali także Wieleci i że im się to nie powiodło. N adszedł więc w końcu dzień, kiedy cesarz ostatecznie uznał swoją porażkę i zw inął obóz. Było to m niej w ięcej cztery tygodnie po przybyciu tu taj pierw szych od działów niem ieckich. N am ioty cesarskie pośpiesznie znikały, obóz kurczył się i m alał. N a wzgórze zajechały wozy, na k tó re ładow ano broń i sprzęt. G rodzianie stali na w ałach głowa przy głowie, tłoczyli się w wieżach, patrząc w m ilczeniu na odw rót śm iertelnego wroga. G łęboka ulga 150
w stępow ała w serca, myśli niecierpliw ie w y biegały w przyszłość. Niech cesarz czym p rę dzej stąd się wyniesie! Dość stracili czasu na w alkę z jego potęgą! Niemieccy, czescy i Wieleccy wojownicy podchodzili pod same wały. Nie m ieli już w rękach broni, zamiast niej trzym ali nosze, na które układali ciała poległych. N ikt do nich nie strzelał z góry, nie bronił im do stępu. T ru p y gęsto zalegały pole, więc niech je sobie zabiorą. W tam tych czasach zezwalano na ogół nie przyjacielow i zbierać z pola bitw y rannych i poległych. K iedy um ilkł szczęk oręża, lu dzie staw ali się łagodni. Zresztą po cóż zwy cięzcy m ają trudzić się grzebaniem wrogów? Niech sami wrogowie tym się zajm ą. Mogą złożyć ciała na pobliskim cm entarzu lub za brać z sobą, aby pochować w rodzinnych gro bowcach. Niepisane, ale mocno zakorzenione praw o działało zapewne także w Niemczy. C esarskie wozy zapełniały się więc trupam i i rannym i. To był jedyny lup cesarza, jedy na jego korzyść z tej wojny. Sm utno chyba było odstępować od grodu. Tylko radość po w ro tu do domów mogła osładzać myśli o klęsce. Inaczej było w Niemczy. Żal po stracie najbliższych dom inował może jeszcze, ale ży wi coraz częściej w ybiegali m yślam i w przy szłość. Trzeba będzie przed zimą odbudować podgrodzie i wieś. Książę Bolesław na pewno 151
przyśle jeńców do pracy. Ma ich w ielu, niech popracują trochę, nim ktoś ich w ykupi. N ikt nie n ap ad ał ich k ra ju . To ich w ładcy rozpo częli w ojnę, trudno, będą m usieli zakoszto wać jej skutków . A chaty będą teraz nieco w iększe niż da wne. W styd się przyznać, ale w starych b y wało ciasnawo. I niech będą trochę wyższe, m niej w kopane w ziemię. G rube tram y za pew nią dość ciepła, a w ziemi czasami by wało w ilgotno, że aż w kościach łam ało. D ługa kolum na koni, wozów, jeźdźców i pieszego lu d u zjechała z niem czańskiego wzgórza, zakręciła przy sam otnym kościele, poczęła wchodzić w dolinę poza w zgórzam i na drodze do Kłodzka. Żegnaj, cesarzu! Już teraz nie zatęsknisz do naszych ziem, nie za pragniesz naszych skarbów . Czas pom yśleć o trw ałym pokoju, n a poszanow aniu p raw Polski opartym . Czy pam iętasz, jak książę B olesław zapraszał tw oich posłów do Budziszyna? K toś będzie m usiał tam teraz pojechać! G rododzierżca kazał otworzyć bram ę gro du. Kto chce, niech idzie sobie pobiegać, roz prostow ać kości albo n aw et niech zabierze się do roboty na swoim. Nim jeńcy nadejdą, można przecież usunąć zgliszcza, wyznaczyć m iejsca dla ch at i gospodarczych kleci. Książę B olesław może jeszcze tego samego dnia dow iedział się o odejściu cesarza. N a-
152
zajutrz, kiedy grodzianie usypali już rzędy świeżych mogił na cm entarzu, drogą od W rocław ia nadeszły dwa legiony pieszych tarczow ników . Woje szli gęstą ciżbą, bardzo się śpieszyli, następow ali sobie na pięty. Ścigali cesarza. W jasnych, długich k ab a tach, w ciem nych nogaw icach w yglądali jak stado owiec pędzące na pastw isko, byli je dnak raczej sforą brytanów , które spuszcza się z uwięzi w pogoni za złodziejem. Może b ry tan y nie zagryzą nikogo na śm ierć, ale na pewno pokąsają po łydkach i niejedną porw ą nogawicę. Ale dlaczego właśnie szli pieszo, dlaczego nie były to liczne legiony konnego ry c er stw a, które mogłoby skuteczniej prowadzić pościg? I dlaczego było ich tylko 600, jak to zanotow ał T hietm ar? W idocznie całe polskie rycerstw o i głów ne siły piechoty wciąż jesżcze zajęte były na Łużycach i w K arpatach. Książę Bolesław w ysłał więc garść pieszych, bo kogoś trzeba było wysłać, nie przykładał jednak do ich w alk większego znaczenia. W ojna dogoryw ała na wszystkich frontach. Rusini po bezskutecznym oblężeniu Brześcia nad Bugiem odstąpili wreszcie, W ęgrzy zo stali zatrzym ani. Jedno, co można było zro bić — aby już dobić w roga — to jeszcze ra z najechać ziemie między Łabą i M uldą. Tam więc były owe legiony polskie, które okaza ły się już zbędne na froncie karpackim . One to w dniu 19 w rześnia, jak pisze T hietm ar, 153
spustoszyły olbrzym i szm at cesarstw a i za b rały około tysiąca jeńców. I to już w szyst ko. Bolesław C h ro b ry niebaw em rozpuścił pospolite ruszenie i zaczął przygotow yw ać podróż do Budziszyna. Nasza opowieść dobiegła końca. A utor sta ra ł się ożywić zm urszały, pokryty paty n ą czasu szkielet w ydarzeń 1017 roku, zaledwie naszkicow any w kronice T hietm ara. W ich w yniku sław ny pokój w Budziszynie, zaw ar ty z N iem cam i w dniu 30 stycznia 1018 roku na zawsze uw olnił księcia Bolesława od ko nieczności sk ład an ia hołdu cesarzowi. Łużyce i M ilsko bezw arunkow o pozostały przy P o l sce. W śród słow iańskich m ieszkańców tych k rain w iele było z tego powodu radości, k tó rej echa do dziś p rzetrw ały w podaniach lu dowych. W iem y jednak, że była to radość kró tk o trw ała. Dziesięć lat później inny ce sarz niem iecki wobec innego w ładcy Polski na nowo w ysunął stare żądania. Nasze za chodnie granice znów stanęły w płom ieniach i zdobycz Bolesław ow a została utracona. Ale to już in n e dzieje. * O braz w ielkich czynów polskiego oręża sprzed la t bez m ała tysiąca pow stał w wyo braźni au tora na podstaw ie dzieł naszych 154
historyków . Gdyby Czytelnik zapragnął sze rzej poznać epoką, oto kilka książek na ten tem at: A ndrzej Feliks G r a b s k i , Polska sztuka w ojenna w okresie wczesnego feudalizm u, W arszaw a 1959. A ndrzej Feliks G r a b s k i , Bolesław Chro bry, wyd. II, W arszaw a 1966. A ndrzej N a d o l s k i , Studia nad uzbro jeniem polskim w X , X I i X II w ieku, Łódź 1954. A ndrzej N a d o l s k i , Polskie siły zbroj ne w czasach Bolesława Chrobrego, Łódź 1956. Stanisław Zakrzewski, Bolesław C hrobry W ielki, Lwów — W arszaw a — K raków 1925. W iele bardzo ciekawych wiadomości o Pol sce pierw szych Piastów zgromadzono w K się dze Tysiąclecia pod redakcją K azim ierza Tymienieckiego, Początki państw a polskiego, t. I i II, Poznań 1962. O w ynikach badań archeologicznych inform ują czasopis ma: „Z O tchłani W ieków” (gdzie w zeszy cie 1 z 1962 r. znajduje się arty k u ł E. D ąbrowskiego na tem at K rosna) oraz „Spraw ozdania Archeologiczne” i „Śląskie Spraw ozdania Archeologiczne”, w których na 155
temat Niemczy piszą: Włodzimierz H o ł u b o w i c z, Jan K a z i m i e r c z y k i inni. Polskie przekłady K r o n ik i T h i e t m a r a i K r o n ik i P o ls k ie j naszego G a l l a A n o n i ■ma znajdują się we wszystkich więk szych bibliotekach. Szczegółowszą bibliogra fię zagadnienia podaje A. F. G r a b s k i w pracy B o le sła w C h ro b ry , Warszawa 1966.
SPIS TREŚCI
S tr . Z a p o m n ia n e i m i o n a ................................
.
.
7
P o k o ju
.
.
29
.
.
45
n ie
b ę d z i e ................................
W o je n n e
znaki nad
Z je d z c ie
s w o je
S k a m ie n i a ł y
Ś lę z ą .
k o n ie
se rca
.
N a p o m o c N ie m c z y . M a c h in y Ż egnaj
p rz e c iw
. . .
.
.
.
.
.
57
.
.
.
.
.
71
. f
.
.
95
.
.
.
115
.
.
130
.
m a c h in o m
c e s a r z u ........................................
N O W A POPULARNA SERIA WYDAWNICTWA MON
B
i twy
K ampanie
D
o w ó d c y
D zieje o rę ża polskiego. • N a jw ię k sz e k a m p a n ie i b itw y ... • K u lisy d z ia ła ń i d ecy zji... • S e k re ty zw y cięstw ... • E p izo d y w alk ... * Wybitni dowódcy polscy... Skomplikowane życiorysy... W sztabach, na polach bitew i w wirze prywatnego życia...
BKD — to s e ria o d ziejac h oręża po lsk ieg o n a p rz e s trz e n i ty siąclecia. Rzetelna informacja, kopalnia faktów... Łatwy sposób zdobycia wiedzy. Z A P A M IĘ T A J T E N ZN A K
J u ż w k r ó tc e
d a lsz e tomiki serii
B I T WY K
ampanie
D
o w ó d c y
M. in. ukażą się: BOHDAN ARCT
POLACY W BITWIE O ANGLIĘ • 1940 JE R Z Y K O R C Z A K
BITWA O WAŁ POMORSKI • 1945
K A R O L K O Ź M IŃ S K I
KSIĄŻĘ JOZEF PONIATOWSKI 1763— 1813
S T A N IS Ł A W S T R U M P H -W O JT K IE W IC Z
GENERAŁ JAROSŁAW DĄBROWSKI 1836
—
1871
Następne tomiki w przygotowaniu TOMIKI BKD do nabycia we wszystkich księgarniach D O M U K S IĄ Ż K I
C ena zł 8 .— .
•BITWY*
...Rozgorzała walka wręcz. Nikł już nie zwa żał na strzały z wież oblężniczych, nikł nie mógł się chować za murami. Łucznicy pol scy i niemieccy mierzyli wzdłuż wałów. Niemcy pośpiesznie pięli się w górę. Tar cze polskich wojów instynktownie osłaniały ciała, w rękach uwijały się. miecze. Co czy jaś głowa ukazała się nad popiersiem wału, co czyjaś dłoń uczepiła się krawędzi, już” miecz błyskał w tamtg stronę. I tak nieustan nie, w szalonym pośpiechu, dopóki celna strzała nie stała się przyczynę rany lub śmierci. Ale wtedy na miejscu powalonego zjawiał się woj następny, który trwał dalej na posterunku...