Prolog Anglia, rok 1066 Przeznaczenie dało o sobie znać. Znak pojawił się zaledwie w kilka dni po Wielkiej nocy... oślepiające światło rozdarło czerń ...
13 downloads
18 Views
1MB Size
Prolog Anglia, rok 1066 Przeznaczenie dało o sobie znać. Znak pojawił się zaledwie w kilka dni po Wielkiej nocy... oślepiające światło rozdarło czerń nieba srebrzystym językiem ognia. Jasność pojawiła się także nazajutrz i przez sześć kolejnych nocy. Lud Anglii, poczynając od króla i jego doradców, a na najlichszym z wiejskich łotrzyków skończywszy, zadrżał z trwogi. Gorejąca na niebie łuna była bowiem omenem, ostrzeżeniem danym przez niebiosa, znakiem bożego gniewu... złowieszczą zapowiedzią przyszłości. Kraj najechała obca armia, ale to nie jej obawiali się Anglicy. Duńczycy, którzy nadciągnęli z północy, dzielnie walczyli, ale zostali pokonani w uczciwej walce... Mijające dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Nadeszło lato. Z upływem czasu bladła bojaźń. Nad światem zapanowała zima. Dla niektórych jednak zapowiedź nieszczęść nie straciła na sile. Oni ciągle wierzyli, że bitwa z losem nie została jeszcze wygrana, że płonący nieboskłon wieścił przyszłość dotyczącą jedynie... Jedynie Anglii. Być może mieli rację. Wkrótce potem pojawili się oni... Przez Kanał, niczym bezlitosna burza znad morza... Setki okrętów. Tysiące wojów. Rozpełzli się po kraju jak zaraza i jak ona byli nikczemnego pochodzenia, Normanowie. Maszerowali w głąb lądu, w stronę Hastings, zostawiając za sobą ruiny i zgliszcza. Tam właśnie król Anglii, Harold, starł się z Wilhelmem, księciem normandzkim... Wynik bitwy był łatwy do przewidzenia. Anglicy nie mogli dorównać Normanom, których miecze cięły zuchwale, a
serca płonęły żarem. Podobni swym przodkom - wikingom - byli to śmiałkowie nie znający strachu; zawzięci i nieposkromicni; w pogoni za łupem i okazją do walki zapominali o zmęczeniu. Zdobywcy, wojownicy zdolni zmienić losy narodu... I życie jednej kobiety.
Rozdział pierwszy Zewsząd otaczała ją ciemność, jakiej sobie przedtem nawet nie wyobrażała. Czarniejsza od najgłębszych czeluści piekielnych. Jakieś cienie wynurzały się z otchłani i raz po raz wyciągały w jej stroną chciwe paluchy, jakby chciały ją pochwycić... Miała
dziwne
wrażenie...
Przeczucie
czającego
się
dookoła
niebezpieczeństwa. Przytłaczające i oblepiające jak maź. Wiatr przeszedł w wicher. Wył i skowyczał z furią. Błyskawica przecięła niebo krechą światła. Grom przetoczył się nad lądem wprawiając w drżenie ziemię pod jej stopami. Jeziora krwi rozlały się purpurą, powietrze wypełniło się obrzydliwym smrodem zastygłej posoki i wonią zniszczenia. A potem biegła. Wałczyła z podmuchami wiatru. Serce waliło jej jak miotem. Za sobą słyszała dudniący odgłos pogoni. Osaczona przez ciemność pędziła na oślep. Coś jej groziło. I wszędzie te ohydne cienie. Widmo śmierci było tuż-tuż. Dosięgało jej. Z trudem łapała oddech... Niespodziewanie pojawiła się przed nią zwalista postać, zjawa. Wychynęła spośród upiornych cieni... Człowiek i bestia. Rycerz i rumak. Dosiadał ogromnego czarnego konia. Chroniła go kolczuga. Był w pełni uzbrojony. Przez krótki, mrożący krew w żyłach moment zdawał się nie mieć twarzy, w miejsce której ziało pustką, skrywał się bowiem za stożkowatym
hełmem. Piorun ponownie rozdarł niebo. Zdało się, że rycerz został wykuty ze srebra. Bardzo powoli odsłaniał przyłbicę. Dreszcz wstrząsnął jej ciałem. Widoczna teraz twarz wyrażała zawziętość. Była blada i zimna jak lód. Jej widok poraził ją niczym ostrze włóczni. Niespiesznie uniósł rękę. Okryta rękawicą dłoń dzierżyła pobłyskujący miecz. Wznosił go coraz wyżej. Ostrze zawisło w powietrzu na ułamek sekundy, by opaść w dół... prosto w jej pierś...
- Alana! Na Rooda, dziewczyno, cóż cię trapi? Jeśli nie przestaniesz jęczeć, obudzisz w grobie swą matkę nieboszczkę!. Głos, suchy jak chrzęst włosiennicy, płaski i szorstki jak głos starych ludzi, zabrzmiał znajomo. Alana z Brynwaldu wsłuchiwała się weń z lubością, rozpaczliwie starając się wyrwać z okowów otaczającej ją ciemności. Obudziła się drżąca. Jęknęła żałośnie raz jeszcze. Przez chwilę leżała skulona, z policzkiem mocno przytulonym do wypchanego sianem zagłówka, z palcami mocno zaciśniętymi na okrywającej ją wełnianej derce, którą podciągnęła aż pod brodę. Rzeczywistość bardzo wolno przedzierała się do jej otępiałych zmysłów. Szczegół po szczególe. I dopiero po jakimś czasie przerażenie, trzymające w żelaznych kleszczach jej skołatane serce, zaczęło słabnąć. Była tutaj, w niewielkiej chacie, gdzie spędziła dzieciństwo, dorastała i stała się kobietą. Dniało. Przez zawarte okiennice nieśmiało sączyła się szarość świtu. W skąpym świetle mogła jednak dojrzeć obrośniętą białą brodą twarz mężczyzny, który pochylał się nad nią. Odetchnęła z ogromną ulgą. Żaden miecz nie przebił jej piersi. Nie było czarnego rycerza dybiącego na sposobność, by wytoczyć z niej krew. Żyła... To tylko sen... koszmarny sen... Znowu się jej przyśnił.
Aubrey wyprostował się, mrugając powiekami. Wytarta, złachmaniona tunika okrywała jego wątłe przygarbione ramiona. Włosy sięgały mu ramion i były równie białe jak broda. Chociaż głębokie bruzdy znaczyły policzki i czoło, spojrzenie miał bystre, a w oczach widać było troskę i zamyślenie. - Nieźleś mnie przestraszyła, drogie dziecko. Krzyki słychać było aż w moim szałasie. Alana nic nie odpowiedziała. Odrzuciła na bok zmiętą derkę i zsunąwszy się z posłania, dotknęła kolanami wilgotnego, zimnego klepiska. Usiadła z nogami podkulonymi pod siebie. Aubrey wpatrywał się w nią ze ściągniętymi brwiami. Choć Alana bardzo się starała, nic mogła zapanować nad drżeniem rąk, gdy przeczesywała palcami włosy, których faliste pukle barwy złota spływały aż do jej bioder. Nauczyła się już nie mówić nikomu o przedziwnych snach nawiedzających ją nocami. Zbyt często była pośmiewiskiem wioskowych szyderców. Ale przecież Aubrey nie był taki jak inni wieśniacy. Nawet teraz, mimo że ręce miał zniekształcone guzami, a wiek przygarbił mu plecy, słynął jako najzręczniejszy garbarz na północ od Humber. Gdy zabrakło jej matki, Edwyny, starzec był Alanie droższy - oby Bóg jej wybaczył! - od rodzonej siostry. Staruszek, podobnie jak matka, nigdy nie drwił z zagadkowych wizji, które prześladowały ją od najwcześniejszego dzieciństwa. Prawie wszystkie z nich odeszły już w niepamięć. Mimo to coś powstrzymywało ją teraz przed mówieniem o nich. Jak mogłaby mu opowiedzieć? Świadoma tego, że uważnie ją obserwuje, spuściła wzrok. Śniła wielokrotnie. Wiele, wiele razy, przez wiele, wiele nocy. O obcych. O ludziach z wioski. Nigdy jednak nic miała snu o sobie. Dziś wiedziała tylko, że nigdy przedtem nie bała się o siebie...
Nigdy, aż do tej nocy. Czarny rycerz. Kim był... lub czym był? Nie miała pojęcia. W tej chwili zdawała sobie jedynie sprawę, że był jej wrogiem, zagrażającym jak nikt inny. Dlaczego tak było? Tego nie wiedziała. Bała się go jednak bardziej niż czegokolwiek dotąd... O, nie! - pomyślała, biorąc się w karby. Nie! Nie chciała myśleć o tym straszliwym sennym rojeniu. Nie chciała myśleć o nim. Mały futrzany kłębuszek wśliznął się jej na kolana - Cedric, kot, który nie odstępował jej matki przez lata, a potem zaprzyjaźnił się z Alaną. Zanurzyła palce w miękkiej, gęstej żółtej sierści. Pochyliła głowę. Nic chciała, by Aubrey zauważył jej zatroskanie. Starzec martwiłby się i roztrząsał wszystko, a do tego nigdy świadomie by nic dopuściła. - Proszę! - wyszeptała. - Wiesz dobrze, że nigdy nie sprawiłabym ci przykrości. Powiedziałabym wszystko, gdybym mogła. Ale nie mogę. Przysięgam, że sprawa jest zbyt błaha, by się nią zajmować. Zatem przestań się frasować, bo nie ma powodu. Stare oczy zwęziły się podejrzliwie. - To dlaczego cała się trzęsiesz? Po raz pierwszy zdobyła się na nikły uśmiech. - Listopadowe ranki są zimne, ot i cała tajemnica. W końcu jaki mógłby być inny powód? - Rozpogodziła twarz jeszcze bardziej. Spracowana dłoń Aubreya zacisnęła się w pięść. - Przeklęci Normanowie! - wymamrotał. - Ukradli nam drewno i teraz możemy albo ogrzać kości, albo ugotować strawę. Ukradli zbiory, na które tak długo i ciężko pracowaliśmy. Zanim zima odejdzie z Brynwaldu ludzie będą na wpół zagłodzeni. Jeśli oczywiście do tego czasu nie pomrą! Z tym słowami na ustach, kuśtykając wyszedł z chaty. Alana delikatnie zdjęła kota z kolan i wstała. Podobnie jak reszta zabudowań w wiosce, także i
jej dom był ubogi. Podłogę zastępowało klepisko z ubitej ziemi. Niewielki stół na krzyżakach i dwa zydle stały obok paleniska. Obmyła się szybko w drewnianej dzieży z wodą, a potem zaplotła włosy w warkocz. Szczupłe stopy owinęła kawałkami skóry - buty rozpadły się już wiele miesięcy temu. W brzuchu burczało jej z głodu, ale starała się nie zwracać na to uwagi. Resztką zapasów podzieliła się wczoraj z Aubreyem. W spiżami został jedynie maleńki bochenek chleba. Minął już prawie kwartał, od kiedy Normanowie zajęli Brynwald. Alana zacisnęła usta. Aubrey miał rację. Nazywali siebie Normanami, ale ci, których ziemie najechali, mówili o nich „dranie". Dzień był ponury. ludzie robili wrażenie umęczonych. Anglicy to naród pokorny, bo większość to prości chłopi, zwłaszcza tutaj, w północnej części kraju. Nie było komu zatrzymać nadciągających przez Kanał wrogich hord... Rabowali dorobek całego życia biedaków, zabierali żywność. Zostawiali za sobą splądrowane wioski, w których nawet domy nie uniknęły zniszczeń. Panujący w Anglii spokój został zburzony, ziemie najechane, a życie ludzi zagrożone. Przez dłuższą chwilę Alana stała w niewielkich, wypaczonych ze starości drzwiach i wpatrywała się w stronę brynwaldzkiego zamczyska. Wysoko w górze widać było stromą skałę otoczoną drewnianą palisadą. Na szczycie, nad brzegiem stalowoszarych wód Morza Północnego, wznosiły się mury. Choć warownia należała do jej ojca. nigdy nie była jej domem. Nie, te ziemie to nie miejsce dla niej, pomimo że była córką lorda Kerwaina, władcy Brynwaldu. Ostry, gwałtowny ból przeszył jej serce, bo Kerwaina nic było już wśród żywych. Padł pod ciosem normandzkiego miecza. Ten sam los spotkał jego żonę Rowenę. O Sybil zaś słuch zaginął. Dla Alany był to znak, że jej siostra przeżyła w jakiś sposób masakrę. Modliła się, by tak właśnie było... Alana nie różniła się od pozostałych mieszkańców tego skrawka ziemi - od
czasu pierwszych okrutnych napaści bała się. Powietrze było ciężkie od dymu i gryzącego zapachu płonących strzech. Przez zdające się nie mieć końca trzy dni i trzy noce słychać było przerażające krzyki i wrzaski. Teraz wystarczyło, że na drodze rozległ się tętent kopyt, a wieśniacy kryli się w chatach jak spłoszone kury. Przedtem żyli jedynie w strachu przed bożym gniewem. Dziś bali się Normanów. Wiedziała, że nie może zostać w chacie na zawsze. Musiała przecież zatroszczyć się o coś do jedzenia dla siebie i Aubreya. Z haka wbitego w ścianę zdjęła łuk. Wsunęła strzały do kołczana i przewiesiła go sobie przez ramię. Wychodziła właśnie, gdy zauważyła Aubreya, kuśtykającego od strony wioskowego placu. Starzec zmarszczył czoło widząc, że w rekach ma łuk. - Alano, nie myślisz chyba iść na polowanie! - Potrzebujemy jedzenia - odpowiedziała po prostu. - Ale Normanowie zakazali opuszczania wioski - nie ustępował. - Potrzebujemy jedzenia, Aubreyu. Staruszek ściągnął brwi. - A co z Normanami? - upierał się przy swoim. Uśmiechnęła się nieznacznie. -
Ach, w takim razie nie wykluczam, że mój łuk ustrzeli grubszą
zwierzynę, na przykład jakiegoś normandzkiego żołnierza! Dla Aubreya nie było to jednak zabawne. Potrząsnął głową z dezaprobatą i spojrzał dziewczynie prosto w oczy. Alana posłała mu niewinny uśmiech. Wyruszyli oboje. Niedaleko wioskowego pastwiska minęli żonę karczmarza idącą z córkami. Wieśniaczki jednak nawet słowem nie odezwały się do napotkanej i z pewnością niedobranej pary. Obrzuciły ich jedynie nieprzyjaznym spojrzeniem. Aubrey zerknął na nie groźnie i odezwał się do Alany:
- Nie zwracaj na nie uwagi. Są grupie i nie mają o niczym pojęcia. Alana nie zareagowała. Jej matka była wiejską uzdrowicielką. Nauczyła ją wszystkiego, co sama wiedziała o ziołach i sztuce leczenia. Od czasu jednak, gdy jej zabrakło, wieśniacy coraz częściej manifestowali swoją niechęć wobec córki i rozmawiali z nią jedynie wtedy, gdy w żaden sposób nie można było tego uniknąć. Dziewczyna szła z wysoko uniesioną głową, ale w głębi serca było jej niezmiernie przykro. To prawda, już od dawna traktowano ją w ten sposób, ale nie mogła się do tego przyzwyczaić. Jej urodzenie stawiało ją ponad chłopami, była przecież pozamałżeńskim dzieckiem lorda. Nie tylko to jednak miało wpływ na stosunek innych ludzi do niej. Oceniano ją jako inną także dlatego, że miała wizje, chociaż ich nie chciała i broniła się przed nimi ze wszystkich sił. Och. Alana wiedziała dobrze, dlaczego wieśniacy jej nie lubią- byli bardzo przesądni. Wszędzie dopatrywali się skutków działania palca bożego bądź też szatańskiego kopyta. Mimo że Normanowie stale zagrażali ich życiu - i jej także! - pozostała wyrzutkiem. Ta rażąca niesprawiedliwość bolała ją najbardziej. Nie była diabelskim pomiotem. Dlaczego nie chcieli przyznać, że jeśli pominąć nawiedzające ją koszmarne sny, niczym się od nich nie różni? Nie ich zdaniem to, że nienawidziła tych przeklętych wizji, było bardzo podejrzane... Teraz nawet bardziej niż kiedykolwiek. Deszcz nie padał, choć niebo było ponure i zachmurzone. Wilgotna i chłodna ziemia znakomicie wygłuszała ich kroki. Mimo że starzec zwalniał tempo marszu, i tak nie miało to wpływu na wynik polowania. Zanim słońce stanęło w zenicie, łupem Alany padły dwa króliki. Aubrey zmęczył się bardzo. Wspierał się ciężko na drewnianym kosturze. Dziewczyna słyszała wyraźnie jego rwący się oddech. Pomimo że uparcie odmawiał, zmusiła go do odpoczynku. Zatrzymali się obok ogromnego pnia
powalonego dębu. Alana zadbała, by starzec usiadł wygodnie i dopiero wtedy sama zajęła miejsce obok niego. Luk i kołczan ułożyła na miękkim mchu. Z kieszeni w spódnicy wyjęła skibkę chleba. Podzielili się sprawiedliwie. Po skończonym posiłku, strzepnąwszy okruszyny z podołka, dziewczyna spojrzała na staruszka. - Aubreyu odezwała się cicho. - Czy twoim zdaniem powinnam pójść do brynwaldzkiego zamku? Mężczyzna wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. - Do warowni!? Po co? Alana odpowiedziała, starannie unikając przy tym jego wzroku: -
Ostatnimi czasy przelano tam bardzo wiele krwi. Chciałabym się
dowiedzieć, czy Sybil nic się nie stało. - Alano! To niebezpieczne! - Ton jego głosu zdradzał zaniepokojenie. Normanowie to rzeźnicy, wszyscy, co do jednego. Jeden Pan Bóg wie co mogłoby cię spotkać w tej jaskini zbójców. Jestem pewny, że gdyby Sybil zginęła, doszłyby nas o tym jakieś wieści. Alana wolno pokręciła głową i spojrzała na opiekuna. - A jeżeli jest chora? Żyje, ale jest ranna? Aubreyu, mimo wszystko to moja siostra! W oczach starego widać było gniew. - Czy myślisz, że ona pomyślała choć raz o tobie? Moim zdaniem - nie! Dziewczyna była jednak zdecydowana i trwała przy swoim. - Tego nikt nie wie, nawet ja. - Myślisz, że gdyby przypuszczała, iż jesteś ranna, pospieszyłaby ci z pomocą? Nic! Zaprawdę nie, nigdy! - Nie mogę mówić za nią. Wiem jedynie to, co podpowiada mi serce. A mnie i ją łączą więzy krwi. - Tak, więzy krwi, dzięki którym tyle lat trzymali cię z daleka od zamku!
Przez jakiś czas Alana milczała, bo i cóż mogła na to odpowiedzieć. Aubrey miał rację. Nie znała Sybil zbyt dobrze, tak jak siostra nie znała jej. Matka Sybil. Rowena. zadbała o to już wcześniej, dokładając wszelkich starań, by pozostawały w oddaleniu. Zresztą Rowena nigdy nie ukrywała, jak niemiłe są jej kontakty córki z mężowskim bękartem. -
Twój ojciec lepiej by zrobił, gdyby zostawił Edwynę w spokoju. -
Starzec ze złością cisnął na ziemię tobołek, który trzymał w ręku. - Kochał twoją matkę, ale nie chciał się ożenić z chłopską córką. Zamiast tego wybrał inną, która mogła dać mu w wianie wielkie połacie ziemi i napełnić posagiem jego skarbiec. Ale nawet wtedy nie dał spokoju biednej chłopce. Przez cały czas miałem nadzieję, że w końcu odczepi się od niej i pozwoli wyjść za mąż za innego. - Ona nigdy by od niego nie odeszła - przerwała mu Alana cichym głosem. Na jej twarzy zagościł smutek. - Kochała go. Nie mogli być razem, ale nie mogli też się rozstać. - Był egoistą, myślał wyłącznie o własnych uciechach. Dlatego właśnie tak się uczepił twojej matki. - Twarz Aubreya wykrzywił złośliwy grymas. - A poza tym, kto raz zobaczył tę wiedźmę, Rowenę przestawał mu się dziwić. Alana zakasłała zmieszana. Położyła dłoń na ramieniu starca. - Aubreyu, mówisz o nieboszczce - powiedziała bardzo cicho. Nie dawał za wygraną: - Mówię prawdę! Dziewczynę opanowało poczucie winy. W istocie, sama wiele razy miewała podobne myśli. Było jej przykro z powodu śmierci Roweny, ale musiała przyznać, że nic odczuwała bólu po tej stracie. Sybil straciła jednak oboje rodziców jednocześnie, tego samego dnia. Alana przymknęła oczy, pochyliła głowę i zaczęła modlić się za nich wszystkich. Za ojca. Za Sybil. Za Rowenę.
Za siebie i swoje grzechy Kiedyś kochała ojca, szczerze i z pełnym oddaniem... i nienawidziła go za krzywdę, jaką wyrządził matce... i jej. Wstała i ruszyła w stronę środka polany. - Zupełnie nie wiem, co robić... - wyszeptała. Objęła się ramionami, jak zagubione dziecko, chociaż jednocześnie robiła wszystko, by właśnie tak się nie czuć. - Boję się... o siebie. Teraz jeszcze lękam się o Sybil i myślę, że nigdy bym sobie nie wybaczyła, że przez zwykłą niechęć nie pospieszyłam jej z pomocą, kiedy tego potrzebowała. Aubrey pogładził brodę i westchnął. - Jesteś taka podobna do matki, Alano. Martwisz się o innych, nie myśląc zupełnie o sobie... Ach, gdybyż tylko inni ludzie też to potrafili! Będę jednak nalegał, byś nie działała zbyt pochopnie. O Normanach mówi się, że to diabelskie nasienie. A ten, który zagarnął Brynwald dla siebie... Powiadają, że nazywa się Merrick i że jest synem samego Lucyfera. Ponoć to rycerz, który ścina głowy innym w chwili, gdy na niego spojrzą. W rzeczy samej, wszystko wskazuje na to, że jest tak samo nikczemny jak książę, któremu służy! Przerwał na chwilę i ponownie pogładził brodę. Nie wiemy, co knują przeciw nam i dlatego powinniśmy się bardzo pilnować... Nie dane mu było jednak dokończyć. Drwiący, zgrzytliwy śmiech wypełnił ciszę. - Dobrze powiedziane, starcze. Teraz jednak za późno już na ostrzeżenia. Alana obróciła się. Krew odpłynęła jej z policzków, gdy zobaczyła sześciu jeźdźców wyłaniających się z lasu, jeden za drugim. Przypomniało się jej wypowiedziane rano życzenie... „Nie wykluczam, że mój łuk ustrzeli grubszą zwierzynę,
na
przykład
jakiegoś
normandzkiego
żołnierza".
Sytuacja
przedstawiała się cokolwiek inaczej, bo to oni byli tymi, którzy mogli na nią zapolować...
Oni, normandzcy żołnierze. Wpatrywali się w nią pożądliwie z wysokości grzbietów potężnych, prawic czarnych rumaków. Mieli spojrzenia głodnych wilków - Alana czuła się tak, jakby to ona miała być głównym daniem uczty, na którą się szykowali. Zerknęła na łuk i kołczan leżące obok Aubreya. Furia i rozpacz ogarnęły ją jednocześnie z ogromną siłą. Nie miała najmniejszych szans sięgnięcia po broń, wojowie byli zbyt blisko. - Pewnie miałabyś ochotę przeszyć mnie strzałą, dziewko? Widzisz, ja mam ochotę zrobić ci to samo. chociaż łuk nie będzie mi potrzebny. - Żołnierz uśmiechnął się triumfująco. - Obejdzie się też bez strzały. Mówiąc to rycerz zsiadł z konia. Spod przyłbicy widać było dwoje czarnych, błyszczących oczu badawczo oceniających kształty dziewczyny. Cienka wełniana sukienka nie była w stanie ukryć pięknie uwypuklonych piersi Alany. Och. jakże żałowała, że nie ma na sobie grubej peleryny. Nie, nie po to, by chroniła przed zimnem - marzyła o niej, by skryć się przed świdrującymi, chciwie wpatrzonymi w nią oczami tego zbója. Przestała się bać, była po prostu wściekła. - Nazywam się Raoul - odezwał się zbrojny jeździec. Miał silny obcy akcent. - Ktoś ty, dzieweczko? I dlaczego jesteś sama w lesie, bo starca, który ci towarzyszy, trudno uznać za obrońcę? Alana uniosła wysoko głowę i śmiało spojrzała na żołnierza. Na wszystkich świętych, prędzej zgnije w piekle niż ukorzy się i odpowie temu łajdakowi zza morza. - Kim jest staruch? Czy to twój ojciec? - żołdak nie ustępował. Alana gniewnie wykrzywiła usta. - Nic ci do tego, kim jest. I to, co robię w lesie, też nie powinno cię obchodzić. - Nie zapominaj, że nowy władca Brynwaldu zabronił wam opuszczania
wsi. A ty jesteś z wioski, mam rację? - Tak, ale... - W takim razie bardzo mnie obchodzi to, co tu robisz. Aubrey wstał. - Zostaw dziewczynę w spokoju, Normanie - powiedział głośno. Mężczyzna zwany Raoulem nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Spokojnie ruszył przed siebie i stanął naprzeciw Alany. - Niepokorna. To mi się podoba, dziewczyno. Zdecydowanie podoba. Stał bardzo blisko. Alana widziała teraz, że jest młody. Rysy twarzy zdradzały arystokratyczne pochodzenie. W jego oczach dojrzała jednak niebezpieczne ogniki, które sprawiły, że stała się czujna. Sposób, w jaki na nią patrzył, wywoływał dreszcze. Rozłożył ramiona i uśmiechnął się. - Moim zdaniem starzec nic jest twoim ojcem, dziewczyno. Tylko mi nie mów, że to twój mąż! Kompani Raoula roześmieli się głośno. - Może szuka okazji, by ktoś ją lepiej wyobracał w łożnicy?! - zawołał któryś z nich. -
Nie trzeba długo myśleć, żeby dojść do wniosku, że staremu do
wzmocnienia sił potrzebny jest cud. Jego męskość przypomina zapewne wyschniętą gałąź - dorzucił następny. Bezsilna złość dławiła Alanę. -
Przestańcie! On nie jest ani moim ojcem, ani mężem. Ale jest
człowiekiem, którego bardzo kocham i dlatego odczepcie się od niego, wy normandzkie świnie! - Alana! Nie odzywaj się. Ich słowa nie dotykają mnie w żaden sposób! Spojrzenie Raoula ponownie spoczęło na dziewczynie. - Ho, ho. Ustalcie wreszcie, czy to on broni ciebie, czy też ty bronisz jego. Mówiąc to chwycił Alanę za włosy. Owinął sobie jej warkocz dookoła
pięści i szarpnął dość mocno. Gdy dziewczyna stawiła opór, żołnierza opanowała wściekłość. - Chodź tu, suko! - wychrypiał złośliwie. Alana nie mogła powstrzymać jęku, który wydobył się z jej ust. Twarz Aubreya poczerwieniała z oburzenia. - Zostawcie ją, dranie! - Krzycząc, starzec ruszył do przodu. Nie zdołał jednak zrobić nawet dwóch kroków, gdy jeden z konnych płazem miecza uderzył go w tył głowy. Aubrey osunął się na ziemię. -
Aubrey! Och, Aubrey! - krzyknęła przerażona Alana. Próbowała
wyswobodzić się z rąk trzymającego ją łotra, ale ten puścił warkocz i chwycił ją w pasie. Dziewczyna szarpała się rozpaczliwie. Wyginała ciało. Drapała. Kopała. Wbiła mu paznokcie w policzek. Wrzasnął dziko i znów złapał ją za włosy. Alana jakimś cudem zdołała zrobić unik i wyrwać się. Pobiegła w stronę miejsca, gdzie leżał Aubrey. Za nią rozległ się złowieszczy śmiech. - I co wy na to, panowie? Chyba wszyscy powinniśmy się z nią zabawić? - Myślisz, że można by spróbować po dwóch naraz? Świadomość tego, co mówili, poraziła Alanę jak grom. Dopiero teraz zrozumiała, do czego od początku dążyli. Chcieli ją zgwałcić. Raz po raz... Uklękła obok leżącej postaci. Kiedy dotknęła ramienia staruszka, jęknął cicho. Dzięki Bogu, żył! - Aubreyu! Aubreyu, proszę, musisz wstać! Musimy uciekać, zanim będzie za późno. Żołnierz o imieniu Raoul właśnie do niej podchodził. - Chodź, dziewko - powiedział szorstko. Alana podniosła się błyskawicznie i zrobiwszy półobrót, z całej siły uderzyła go w twarz. Czuła przeszywający ból w ręce, ale nie zwracała na to uwagi, tak jak nie przejmowała się wściekłością, która ogarnęła Normana. - Zostawcie nas w spokoju, łajdacy! Rycerz zaklął.
- Na Boga, dziewko, albo sama się uciszysz, albo ja to zrobię! Uniósł rękę, chcąc zadać cios. Alana zobaczyła jego pięść i zasłoniła twarz. Ale uderzenie nie nastąpiło. Dziwne, naprawdę dziwne. Dopiero po pewnym czasie zdała sobie sprawę, że jakiś inny rycerz wjechał na polanę. Boże w niebiesiech! Przerażenie sparaliżowało ją zupełnie. Głuchy jęk wydarł się z gardła. To był on... Rycerz z jej sennego koszmaru.
Rozdział drugi Był między Normanami człowiek noszący imię Merrick. Młody, w pełni sił, wysoki i dobrze zbudowany. Mężczyzna na schwał. Jak większość Normanów, został wychowany na żołnierza. Od najmłodszych lal uczono go wojennego rzemiosła. Trzeba przyznać, że Merrick przykładał się do nauki był teraz jednym z najlepiej władających mieczem i włócznią rycerzy, doskonałym myśliwym, jeźdźcem i wojownikiem. Chociaż był synem księcia d'Aville, nie miał szans na objęcie dziedzictwa, urodził się bowiem jako najmłodszy. Pięciu braci i dwie siostry przyszło na świat przed nim. Dlatego teraz, jeśli chciał władać jakimiś ziemiami, musiał je zdobyć w walce. Okupował wysiłkiem wszystko, co osiągnął. Dumny i niepokorny, był mężczyzną, który bierze swój los we własne ręce. Z tego też powodu przyłączył się do księcia Wilhelma, który obiecał mu pokaźną połać ziemi w zamian za pomoc w zwycięstwie. Merrick zdecydował się wywalczyć dla siebie włości w kraju leżącym za morzem... W Anglii. Właśnie tutaj, na północ kraju, Wilhelm posyłał swoich najdzielniejszych rycerzy. Tutaj też Merrick stoczył długą i zaciętą bitwę z lordem Brynwaldu... I zwyciężył.
Od tamtej pory Brynwald należał do Merricka... i tak miało pozostać. Nowy pan tych ziemi był na tyle rozumny, by wiedzieć, że choć Anglicy złożyli broń, tliła się w nich nienawiść i wrogość. Być może winna była temu ich duma, a może po prostu - głupota. Zresztą niezależnie od przyczyny Merrick zdawał sobie sprawę, że musi minąć dużo czasu, zanim naprawdę skapitulują i staną się jego lojalnymi poddanymi. W rzeczy samej - scena, która właśnie rozgrywała się na jego oczach, była tego znakomitym dowodem. Usłyszał krzyki i odgłosy szamotaniny, dlatego tu przyjechał, choć i tak świetnie wiedział, co zastanie na miejscu. Nie był zaskoczony widokiem żołnierzy, otaczających miejscową dziewkę. Wojacy nie robili wrażenia niewinnych młodzieniaszków, przeciwnie, twarze mieli naznaczone żądzą. To, że schwytali jakąś dziewuchę, nie robiło na nim wrażenia, w końcu takie były prawa wojny. Nie, nie miał zamiaru pozbawiać ich tej przyjemności. Zmienił jednak zdanie, gdy przyjrzał się ich brance. Merrick był mężczyzną, który potrafił docenić prawdziwe piękno, a ta dziewczyna przedstawiała sobą wspaniały widok. Żaden zawój nie zasłaniał jej twarzy. Wspaniałe włosy, koloru połyskującego, jasnego złota, zaplecione w warkocz gruby jak ramię, opadały aż do bioder. Mimo tego że stopy miała obwiązane skórami, a odzienie było w żałosnym stanie, wiedział, że skrywa nadobność kształtów znacznie wykraczającą ponad przeciętność, a profil dziewki zdawał się obietnicą słodyczy godnej najwyższych wyrazów uznania. Jednak gdy ich oczy się spotkały, odniósł wrażenie, że widziała w nim diabła. Tak, rzeczywiście, już sam jego widok śmiertelnie ją przerażał... Zmusił konia do wolnego truchtu. Zatrzymał się dopiero kilka kroków od niej. - O co tu chodzi? - zapytał. Odpowiedział mu Raoul: - Napotkaliśmy tu tę dziewkę i towarzyszącego jej starca, a przecież to nie
jest miejsce dla nich. - Sięgnął ręką do łokcia Alany, ale ona gwałtownym szarpnięciem ramienia zdołała wyrwać się z jego uścisku. Wyprostowana, wysunęła jedną nogę do przodu. - A co innego możemy robić? - krzyczała. - Aubrey i ja jesteśmy głodni, jak wszyscy w naszej wiosce! - Wskazała palcem na torbę myśliwską. Przyszliśmy tu na polowanie. W sakwie znajdziecie dwa króliki, które miały być naszą kolacją. Raoul wykrzywił usta w złośliwym grymasie. -
Staruch jest tak słaby, że nigdy nie napiąłby cięciwy, zresztą nie
utrzymałby nawet łuku. Dziewczyna pokręciła energicznie głową i powiedziała zimno: - To ja zastrzeliłam zwierzaki. I gdybym miała łuk w rękach, kiedyście nas napadli, daję głowę, że bylibyście teraz martwi jak te króliki. Na twarzy Raoula pojawił się wyraz zaciętości. Zanim jednak zdążył powiedzieć choć słowo, Merrick roześmiał się głośno. -
Mam wrażenie, że dziewka nie darzy cię specjalnymi względami,
Raoulu. Słysząc to Raoul zarumienił się. Merrick zaś spojrzał na starego człowieka. - Nie żyje? - zapytał. Tym razem odpowiedział mu jeden z towarzyszy Raoula: - Żyje, panie. Cios miał go jedynie uciszyć. - To dobrze. - Merrick pokiwał głową z aprobatą. - Jego śmierć mogłaby być przyczyną niepotrzebnego przelewu krwi. Skierował wzrok na dziewczynę. - Jesteś z wioski? Nie dała mu żadnej odpowiedzi, uniosła po prostu wyżej brodę. Gniewnie wpatrywała się w niego. Mężczyzna zmarszczył brwi. Jej postawa, niezależnie od tego, czy kobieta
mówiła, czy milczała, była po prostu denerwująca. - Ponieważ nie zaprzeczasz, mogę jedynie przypuszczać, że jesteś właśnie stamtąd i że wiedziałaś o moim zakazie opuszczania wsi. W końcu zdecydowała się mówić. -
Dlaczego? Dlaczego nie możemy opuszczać wioski? Jesteśmy
więźniami? Merrick zacisnął mocno szczęki. Musiał się z całą pewnością omylić przy poprzedniej ocenie dziewczyny. To nie przerażenie pojawiło się w jej oczach na jego widok. To była nienawiść - czysta i bezgraniczna nienawiść. - Nie, nie jesteście więźniami, ale w obecnych czasach najlepiej będzie dla was samych, jeśli zostaniecie we wsi. Tylko w ten sposób można będzie utrzymać tu pokój. - Pokój? - Jadowite szyderstwo dźwięczało w jej głosie. Powiedz mi, panie, jak może tu zapanować pokój, skoro odbierasz nam wolność? Oczy zwęziły mu się do szparek. Odpowiedział powoli, ale w jego słowach czaiła się źle skrywana złość: - Nic o mnie nie wiecie, Sasi, ani o kraju mego urodzenia, A mimo to, gdybyście tylko mogli, szkodzilibyście mi zawzięcie. Mam rację? - Och, gdybym tylko mogła, to wiedz, że zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy, by z tobą walczyć - powiedziała z żarliwością, jaką można usłyszeć tylko przy wypowiadaniu słów modlitwy. Patrzył na nią w zamyśleniu. Jego ręce, okryte stalowymi rękawicami, spoczywały na łęku siodła. - To ciekawe - wyszeptał. - A z jakiego powodu, jeśli wolno spytać? -
Nie potrzebuję żadnego powodu. Wystarczy, że jesteś normandzką
świnią! - Świnią? - Uśmiechnął się z niesmakiem. - Dlaczego w takim razie patrzysz na mnie, jakbym przypominał wyglądem co najmniej wysłannika
piekieł? - Bo może nim jesteś! -Normandzka świnia. Wysłannik piekieł. Zdecyduj się na coś, dziewczyno. Wpatrywała się w niego z nienawiścią. -
Moim zdaniem jesteś świnią z piekła... i znacznie gorzej. Uśmiech
zniknął z twarzy Merricka. Oczy zwęziły się jeszcze bardziej. Mimo to nie okazywał emocji. - Kim jesteś? - zapytał niespodziewanie. Wyprostowała ramiona i wysoko uniosła głowę. - Nic ci nie powiem. Normanie. Ani mojego imienia, ani rodu. Nic nie powiem do czasu, aż sam się przedstawisz! Z bliska zyskuje na wyglądzie, pomyślał Merrick. Jest młodziutka, tak... ale nie tak znowu bardzo... Ale czy jest słodka? Usta ozdobił mu ledwo widoczny uśmiech. - Nie mam przed tobą nic do ukrycia. Nazywam się Merrick. Jestem panem tych włości. Ziemia, na której stoisz, należy do mnie. Oczy dziewczyny zapłonęły wewnętrznym ogniem, gdy tylko usłyszała te słowa. Jej usta wykrzywił grymas pogardy. - A więc Merrick to ty! Zafajdany lord! Dowódca normańskich świń. Coś ci powiem, Merricku z Normandii. Tu jesteś nikim, wieprzem, którego miejsce jest w chlewie razem z innymi świniami! Przez chwilę Merrick nie wierzył własnym uszom. Był obrażany i to przez prostą wieśniaczkę. Nie, takiej zniewagi nie mógł puścić płazem! Czuł, jak ogarnia go łuna. Na Boga, albo była idiotką, albo miała dużo, bardzo dużo odwagi... W rzeczywistości nie chodziło ani o jedno, ani o drugie. Alana była po prostu śmiertelnie wystraszona. Nie wiedziała, co zmusza ją do tego, by ubliżała rycerzowi, który prześladował ją we śnie.
Normandzki rycerz wyprostował się dumnie. Jego postać była imponująca. Siedział na koniu, ubrany na czarno, z zarzuconą na bary wełnianą peleryną, która jeszcze bardziej uwydatniała szerokość jego piersi. W przeciwieństwie do pozostałych Normanów nie miał na głowie wygolonej tonsury. Jego kruczoczarne, bujne włosy opadały swobodnie na ramiona. W odróżnieniu jednak od Anglików, których większość nosiła brody, Merrick był gładko ogolony. Widać było jego mocne, ostro zarysowane szczęki. Słońce i wiatr sprawiły, że skóra jego twarzy miała prawie brązowy kolor. Od strony żołnierzy dał się słyszeć pomruk gniewu. Merrick uciszył ich spojrzeniem. Gdy zapanowała zupełna cisza, Alana poczuła się bardzo nieswojo. Patrzyła na niego, jak zsiadał z konia. Robił to bardzo powoli, bo wiedział, że trzymanie jej w niepewności pracuje na jego korzyść. Drań! Przez cały czas nie odrywał od niej wzroku. Te oczy! Były jasne i zimne jak lód. Podszedł do niej ze swobodą człowieka, który jest przyzwyczajony do sprawowania władzy. Gdyby nie powstrzymywała się całym wysiłkiem woli, z krzykiem uciekłaby do lasu. Mężczyzna stojący obok był znacznie potężniejszy, niż się jej wydawało, gdy siedział na koniu. I nie było złudzeniem to, że bary miał szerokie na długość miecza. Tak wysokiego mężczyzny jeszcze nie widziała. Był wyższy nawet od Radburna, jednego z najdzielniejszych rycerzy jej ojca. Stanął przed nią tak blisko, że jej stopy znalazły się między jego butami. Czuła na swoim ciele jego unoszącą się przy każdym oddechu pierś. Nie cofnęła się jednak, chociaż każda cząstka jej ciała zmuszała ją do tego. Była pewna, że jej ojciec nigdy nic okazałby słabości podczas walki, nawet w obliczu tak straszliwego przeciwnika. Ona także zdecydowała - i chyba bardziej z powodu zapalczywości niż rozsądku - nie ustępować choćby o krok. Chociaż serce truchlało jej z trwogi, odważnie spojrzała rycerzowi w oczy. -
Już trzy razy nazwałaś mnie świnią - mówił łagodnie, a ton głosu
przeczył jakby jego postawie, mającej wyrażać gniew. -Na Boga, kobieto, za znacznie mniejsze przewinienia zabiłem wielu ludzi. Będziesz nazywała mnie lordem? To mogę ci obiecać. Powiem więcej: przysięgam, że tak się stanic! Dumnie uniesiona głowa dziewczyny świadczyła o tym, że jego słowa nie zrobiły na niej wrażenia. -
Będę nazywała cię zgodnie z tym, kim jesteś, normandzki psie! -
wykrzyczała mu w twaiz. - Mówisz o pokoju. A przecież wy, Normanowic, nic nie wiecie o pokoju! Znacie tylko wojnę! Potraficie jedynie zabijać! Jesteście narodem złodziei! Wszyscy, co do jednego! Kradniecie ziemie, mordujecie! Nie będę ci posłuszna, Normanie. I nie mam zamiaru przestrzegać twoich praw. Pluję na ciebie i na was wszystkich! Dopiero wtedy, gdy rzeczywiście splunęła, zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko. W chwili gdy mężczyzna wycierał sobie wolno policzek, dotarło do niej, że była bardzo surowa w ocenie... Chwycił ją za ramiona tak szybko i niespodziewanie, że krzyknęła. Rozpoznała gwałtowność i wrogość, pamiętane ze snu - po co znowu mówiła, zanim pomyślała!? Nic potrzebował żadnej broni, by zadać jej śmierć. Wystarczy, że zaciśnie palce na jej szyi i lekko ściśnie. Jego dotyk... nie był jednak brutalny, choć nie był też delikatny. Nie, nie będzie miał dla niej litości, - Zastanawiałem się - powiedział cicho - czy rzeczywiście jesteś taka odważna, czy może po prostu głupia. Zdaje się, że teraz znam już odpowiedź. Alana wpadła w panikę. Spróbowała go odepchnąć. - Pozwól mi odejść! -
Jeszcze nie teraz. Przecież to ty zaczęłaś tę grę. - Uśmiechnął się
szyderczo. - A ja znam jej zakończenie. Mogę ci obiecać, że tak właśnie będzie. Powoli zwalniał uścisk. - Może trzeba ci po prostu uciąć język, dziewczyno. - Błądził spojrzeniem po jej ciele, zatrzymując wzrok na pysznie wysklepionych piersiach, których
obrys był bardzo wyraźny pod cienką materią sukni, a potem patrzył tam, na tajemnicę każdej kobiety - tam gdzie łączą się nogi. Miała wrażenie, że stoi przed nim zupełnie naga. Uśmiechnął się, a ona wiedziała, że ten uśmiech nie wróży nic dobrego. - Może - dodał - jest jakiś inny sposób, by uciszyć te urocze usteczka. Ochrypły śmiech rozległ się na polanie. Żołnierze manifestowali swoje poparcie dla planów dowódcy. - Dziewka jest smakowitym kąskiem! - Daj jej posmakować normandzkiego sztychu, panie! - Niech padnie na kolana, milordzie! -
Ach, i pomyśleć tylko, gdzie wtedy znajdą się jej usta! Mężczyźni
rechotali lubieżnie. Twarz Alany płonęła rumieńcem. Choć mówili po francusku, rozumiała wszystko ojciec dobrze nauczył ją tego języka. A nawet gdyby nie rozumiała, ich gesty i intonacja mówiły więcej, niż chciałaby wiedzieć. W tej właśnie chwili Merrick z Normandii oderwał wzrok od dziewczyny i spojrzawszy na kompanów powiedział tylko: - Zostawcie nas. Odprowadźcie starego do wioski, a potem wracajcie do warowni. Alana patrzyła przerażona, jak dwóch wojów podnosiło z ziemi Aubreya. Poczuła ogromną ulgę, gdy okazało się, że staremu właściwie nic się nie stało, choć był jeszcze trochę oszołomiony i niepewnie stał na nogach. Oddział odjechał. Dziewczyna mocniej zacisnęła usia. by ukryć ich drżenie. Nie poruszyła się, mimo że strach ogarniał ją z coraz większą siłą. Objęła się ramionami, jakby w ten sposób mogła się obronić. Przed spojrzeniem czarnego rycerza nie było jednak ucieczki. Miała dziwne wrażenie, że przed nim samym też nic zdoła nigdzie uciec. Przełknęła głośno śłinę.
- Dlaczego kazałeś im odjechać? - zapytała ledwie słyszalnym szeptem. Posłał jej uśmiech - uśmiech demona, to pewne! - Może mam zamiar dokończyć dzieło rozpoczęte przez moich ludzi, a przerwane moim przyjazdem. W głowie Alany kłębiły się domysły. Ludzie w wiosce powiadali, że rozpustni Normanowie nie przepuszczą żadnej kobiecie. Przecież już pierwszego dnia ich najazdu zobaczyła na skraju łąki krzepkiego Normana, jak wstawał znad najstarszej córki mleczarza. Uda Hawise pokryte były szkarłatną krwią. Wzdrygnęła się. - Nie - powiedziała omdlewającym głosem. - Nie myślisz chyba... - Jesteśmy tu sami, a ze mną nie wygrasz. Chyba miał rację. Chyba nie powinna nawet próbować mu się opierać. Ale i tak wiedziała, że nie podda się bez walki. Jej wahanie trwało ułamek sekundy. W chwilę potem rzuciła się do ucieczki. Udaremnił to z łatwością. Ręce w stalowych rękawicach oplotły jej talię. Obrócił ją przodem do siebie. Próbowała go odepchnąć. Każda cząstka jej ciała broniła się przed nim. - Nie! Nie waż się mnie tknąć! Jej uderzenia zdawały się muskać jego ramiona. Przewrócił ją na wilgotny mech i zaśmiał się ochryple tuż przy jej uchu. - Tknę cię, dziewczyno, oj tknę! Niestety, mówił prawdę. Alana była zaszokowana przygważdżającym ciężarem męskiego ciała. Jego tors miażdżył jej piersi. Mocarne, umięśnione uda bez wysiłku pokonały opór jej nóg. Czuła się tak, jakby dotykał jej wszędzie naraz. Stalowe dłonie chwyciły jej ręce i przycisnęły do ziemi obok głowy. - Jesteśmy zdobywcami, kobieto. Poddaj się swemu normandzkiemu panu.
-
Nie! - krzyknęła z rozpaczą. - Nigdy się nie poddam. My się nie
poddajemy! Będziemy walczyć aż do czasu, gdy wrócicie na drugi brzeg morza, do Normandii. Uścisk jego rąk stał się mocniejszy. - A kto wygra w tej bitwie, między mną i tobą? Alana zagryzła wargi i podjęła próbę zrzucenia go z siebie. Nadaremnie. Przygniatał ją jak głaz. -
Możecie nas teraz pokonać, wy! Normanowie! - krzyczała z
wściekłością. - Ale i tak powstaniemy przeciwko wam i to my będziemy zwycięzcami! Śmiał się. Drań! Po prostu śmiał się jej w twarz. Doprowadziło to Alanę do furii. Spróbowała kopnąć go tak, by odwróciwszy jego uwagę wyrwać się i uciec. Na próżno jednak się wysilała. Przycisnął ją mocniej i poczekał chwilę, aż zaniechała szamotaniny. - Pytam ponownie: kto zwycięży w tej walce, dziewczyno? Norman czy Angielka? Łzy napłynęły jej do oczu. Nie mogła zrobić nic więcej poza przeczącym ruchem głowy. Złość i gniew zagościły w jego oczach. Tak, był bardzo silny. Alana nie miała co do tego wątpliwości. Zrobi, co będzie chciał. Zacisnęła powieki, ze strachem myśląc o jego zemście za doznaną obrazę. Nie poruszył się jednak, nie odezwał słowem. Alana otworzyła oczy i zobaczyła, że rycerz wpatruje się w nią i ma przy tym bardzo dziwny wyraz twarzy. Nie drgnęła nawet, gdy uwolnił jej ręce. A zrobił to jedynie po to, by zdjąć rękawice. Szorstki palec pogładził jej szyję, a potem obrysował kształt pełnych ust dotyk był bardzo delikatny i lekki jak piórko. Głaskał skórę wokół dekoltu. Zaskoczył ją zupełnie subtelnością tych poczynań, bo spodziewała się raczej, że podrze na niej ubranie i weźmie ją podobnie jak żołdak gwałcący Hawise.
To, co robił, bardziej przypominało pieszczotę. Alanie szumiało w głowie. Nie mogła zebrać myśli. Był tak blisko. Bała się bardziej niż kiedykolwiek. Miał silne szczęki, usta były mocno zarysowane pod prostym nosem. Oczy zdawały się bardzo jasne w zestawieniu z opaloną skórą - przezroczyście błękitne. Nie było już w nich poprzedniego chłodu. Emanowały ciepłem, od którego robiło się jej zimno i gorąco na przemian. Serce zaczęło jej walić jak młotem, puls dudnił w uszach. Spojrzenie Merricka spoczęło na ustach Alany. Czuła na policzku wilgotny oddech. Nie, nie odważy się mnie pocałować, pomyślała w panice. Nie, na pewno nie... - Jesteś zwycięzcą! - krzyknęła. - Tak, ty, Norman, wygrałeś! Przeraziła się tego. co powiedziała, bo teraz właśnie mógłby ją pocałować. Odchyliła głowę jak mogła najbardziej. Zsunął się z niej i stanął wyprostowany. - Obrażasz mnie - powiedział wykrzywiając usta. - Wolisz przyznać się do porażki niż znieść zwykły pocałunek? Alana zerwała się na równe nogi. Spojrzała na niego, śmiało przeciwstawiając się tej złośliwości. - Pocałunek Normana - nawet nie próbowała ukryć w głosie uszczypliwości - tak, rzeczywiście, normandzka świ... Przerwała w pół słowa widząc, co się z nim dzieje. Był wściekły! - Nie powtarzaj tego! - wysyczał. - Przysięgam, że jeśli jeszcze raz to powiesz, będziesz żałowała do końca swoich dni! Już żałuję, pomyślała. Patrzył na nią wyzywająco, jakby oczekując na kolejną zniewagę. Kiedy jednak to nie nastąpiło, odwrócił się. Alana wpatrywała się wojowniczo w plecy Merricka. Skryła dłonie w szerokich rękawach. W jednym z nich miała ukryty sztylet. Nie, nie zapomniała o tym. Po prostu nie miała okazji, by go użyć. Rzucanie się z tak małym ostrzem na Raoula byłoby nieroztropne, przecież towarzyszyło mu kilku innych zbójów. Przeszedł ją dreszcz, gdy przypomniała sobie sen – to, że czarny rycerz
stał teraz przed nią, zakrawało na nieprawdopodobieństwo! Och, ale Merrick nic był demonem przebranym za istotę ludzką. Nie był zjawą ze świata cieni. Był człowiekiem z krwi i kości, mężczyzną... Wysunęła sztylet z rękawa. Zaciskając w pięści rękojeść, ukryte ostrze w dłoni i wsunęła je między fałdy spódnicy. Myślała bardzo intensywnie. W ustach jej zaschło. O, Matko Boska, czy zdoła to zrobić? Nie miała tak naprawdę ochoty zabijać tego człowieka. Gdyby jednak udało się jej go zranić, może pojawiłaby się szansa ucieczki. Zaczekała do momentu, gdy nachylił się. by podnieść z ziemi rękawice. Stał tyłem do niej. Przemknęło jej przez głowę, że być może nie będzie już miała tak dogodnej okazji. Merrick jednak kątem oka zauważył błysk metalu. Jak na świetnego wojownika przystało, obrócił się błyskawicznie akurat w chwili, gdy dziewczyna uniosła do góry rękę zbrojną w sztylet, gotową do zadania ciosu. Palce w bezlitosnym uścisku zacisnęły się na jej nadgarstku. Walczyła z zawziętością, o jaką samej siebie nie podejrzewała. W trakcie szamotaniny ponownie znaleźli się na ziemi. Już po raz drugi w ciągu kilku minut on znowu leżał na niej. Uścisk ręki Merricka nie łagodniał. Przeciwnie, naciskał coraz mocniej, aż jej dłoń zaczęła wiotczeć, a sztylet wysunął się i upadł na mech. Duma kobiety została głęboko zraniona, jej gniew był teraz równy pasji mężczyzny. Już wcześniej miał zamiar dać jej solidną nauczkę, i - na Boga - zrobi to teraz. Nie uwolni się od niego tak szybko i... tak łatwo. Skoro nie chce wyć ze złości, będzie wyła z innego powodu. - Bądź przeklęty! - wycharczała przygwożdżona ciężarem. - Niech cię piekło pochłonie, Normanie! Ślepa furia ogarnęła go z ogromną siłą. Wściekłość wybuchła w nim gorejącym płomieniem. Ze złością wbił miecz w poszycie leśne tuż za jej
głową. Na Boga, ta dziewka sama przypieczętowała swój los.
Rozdział trzeci Wstawaj, dziewczyno! Oczy Merricka były znowu zimne jak lód. Ton głosu nic dopuszczał żadnego sprzeciwu. Alana, choć bardzo niechętnie, posłusznie wykonała polecenie. Nogi trzęsły się pod nią tak bardzo, że bała się, że nie ustoi. Przepełniający go gniew przerażał ją śmiertelnie. Co takiego mówił o nim Aubrey? Że jest synem samego Lucyfera i że ścina głowy innym w chwili, gdy na niego spojrzą. Przeszedł ją dreszcz. Sądząc po wyrazie jego twarzy, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Nachylił się, by podnieść sztylet, ale tym razem pilnował się i nie stanął do niej tyłem. Zważył broń w dłoni. Kciukiem gładził wysadzaną klejnotami rękojeść. Zatknął ostrze za pas, a potem spojrzał na Alanę. W jego oczach widziała silne emocje. - Mówiłaś o tym, że Normanowie kradną, ale może to właśnie ty jesteś złodziejką. Komu ukradłaś ten sztylet? Alana nie odpowiedziała. Jeśli mu powie, nic dobrego dla niej z tego nie wyniknie. Nazwie ją po prostu kłamczuchą. Zmarszczył czoło. - Na twoim miejscu nie igrałbym więcej z moją cierpliwością. Mów, czyj to sztylet? Alana splotła ręce, starając się w ten sposób ukryć ich drżenie. Zbierając całą odwagę, jaka jej pozostała, uniosła brodę do góry. - Należy do mnie - powiedziała chłodno. - Dostałam go od ojca.
-
Ojca?! - Roześmiał się szyderczo. - Pani, masz mnie chyba za
największego na świecie głupca. Taki sztylet mógł należeć wyłącznie do męża lub niewiasty mających jakąś pozycję i majątek. - A tak - zgodziła się chętnie. - Dał mi go ojciec. - Oświeć mnie, proszę. Kto jest w takim razie twoim ojcem? Alana zacisnęła usta. Merrick zaklął pod nosem. - Mów prawdę, i to natychmiast! - Poznałeś go. Normanie! - W jej glosie słychać było pogardę.
Przecież
pan tych ziem zginął od twojego miecza. - Co?! Chcesz przez to powiedzieć, że twoim ojcem jest Kerwain, lord Brynwaldu? - Aha. - Twój ojciec zginął podczas bitwy, ale nie od mojego ciosu. - Mówiąc to patrzył jej prosto w oczy. - A córkę Kerwaina widziałem. Na nogach miała buty z miękko wyprawionej skóry, a nie stare futerka. Jej szata nie przypominała łachmanów, ale uszyta była z najdroższej wełny. Alana wyprostowała się dumnie. Świetnie wiedziała, jak żałośnie prezentuje się jej strój. - Nie jestem złodziejką. - W jej głosie słychać było żarliwość. - Prosiłeś o prawdę i usłyszałeś ją. Nie obchodzi mnie, co o tym myślisz! - Zdołała jeszcze jakimś cudem wykrzesać z siebie resztki godności. - A teraz, Normanie, czy pozwolisz mi wrócić do wioski? - Nie, Angielko, nic pozwolę. Alana zdążyła już wysunąć nogę do pierwszego kroku. Oniemiała, zwróciła na niego spojrzenie. - Dobrze słyszałaś. Nie pozwalam ci wrócić do wioski. Jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się w niego uporczywie. Widać było,
że jest z siebie zadowolony. Nic miała co do tego żadnych wątpliwości. Zdradzał go półuśmieszek, błąkający się w kącikach ust. - Nie - mówił dalej nie pozwalam. Zamiast tego pojedziesz ze mną. W gardle jej zaschło. - Dokąd? - spytała, ledwie mogąc poruszyć ustami. - Jak to dokąd? Do Brynwaldu. - Do Brynwaldu?! - Nie potrafiła ukryć wrażenia, jakie to na niej zrobiło. Ale po co? Uśmiechnął
się
szeroko.
Taki
uśmiech
musiał
być
zwiastunem
nieszczęścia. Alana zupełnie nieświadomie dotknęła dłonią szyi. Ogarnął ją obezwładniający strach. Ma zamiar zemścić się za doznane zniewagi, pomyślała. Była tego tak pewna, jak tego. że po nocy następuje dzień. -
Może będziesz szorowała podłogi. Może każę ci pomagać służbie
kuchennej. A może będziesz doglądała inwentarza w oborze. Właściwie to mogłabyś nawet usługiwać moim rycerzom. - Uśmiechał się coraz szerzej. Tak, zwłaszcza w nocy byłabyś im przydatna. Ze złości jej oczy napełniły się łzami. - Nie! Nie będę twoją niewolnicą! - Nic ma nic ubliżającego w służeniu. - Jest, jeśli służy się tobie! Na twarzy Merricka pojawił się wyraz zaciętości. - Tak? A to dlaczego? - spytał zimno. - Bo jesteś Normanem! - Tak, jestem Normanem. Normanem, który jest teraz twoim panem i zdobywcą. Pogódź się z tym albo do końca życia będziesz tego gorzko żałować. - Nic mam pewnie żadnego wyboru? - powiedziała głośno z goryczą w glosie, dając upust ogarniającej ją rozpaczy. - Wyboru? - Merrick stawał się coraz bardziej arogancki. -W pewnym
sensie tak, dziewko. Ale chodzi o mój wybór. Tak powiedział... i tak też się stało.
Już wkrótce Alana przekonała się. że Merrick był mężczyzną, z którym nie wygra. Kazał jej iść przodem. Jechał zaraz za nią na swoim ogromnym, czarnym rumaku, który jej zdaniem miał takie samo piekielne pochodzenie jak jego pan. Zbliżali się do skraju lasu, do miejsca, gdzie wieśniacy zbierali korzenie na opał... Niedaleko stąd znajdowało się miejsce tak gęsto porosłe drzewami, że jazda na koniu była tam niemożliwa, pieszo natomiast... Nadzieja zaświtała jej w głowie. Gdyby tylko zdołała tam dobiec... Szybko jednak pożałowała nawet chęci ucieczki. Złapał ją z dziecinną łatwością i posadził przed sobą na siodle. Przez dłuższą chwilę Alana musiała walczyć z ogarniającą ją paniką, bo nigdy dotąd nie jechała konno. Chociaż próbowała siedzieć prosto i odsuwała się od Merricka jak tylko mogła najdalej, nie pozwolił jej także i na to. Objął Alanę silnie w pasie, przysunął do siebie tak blisko, że czuła na plecach każdy ruch jego piersi, unoszonej oddechem. Do warowni brynwaldzkiej dojechali przed wieczorem. Mijając drewnianą palisadę, Merrick nie zatrzymał się ani na chwilę, zrobił to dopiero wtedy, gdy znaleźli się na dziedzińcu zamczyska. W momencie gdy ogier zatrzymał się. ryjąc ziemię kopytami, Alana ześliznęła się z siodła. Zeskoczyła ciężko i upadła, raniąc dłonie i siniacząc kolana, ale nie zwracała na to uwagi. Wszystko, czego pragnęła, to być jak najdalej od Merricka Była zrozpaczona. Przecież właśnie dzisiejszego ranka powiedziała Aubreyowi, że chciałaby pojechać do Brynwaldu i dowiedzieć się czegoś o losie siostry. Ale nie w taki sposób chciała się tu znaleźć, nie w taki sposób... Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Wieczorny chłód nie był jednak tego przyczyną. Nie mogła odpędzić stale powracającego przed oczy koszmarnego
snu. Modliła się gorąco, by wizja nie okazała się wróżbą przyszłości... jej przyszłości. Znalazła się bowiem w rękach mężczyzny, którego bała się jak nikogo i niczego na świecie... a wszystko przez jej własną głupotę. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że Merrick zsiadł z konia. Czuła na sobie jego spojrzenie, które parzyło ją niczym rozżarzone żelazo. Niedbałym gestem przekazał cugle szczupłemu młodzikowi. Chłopak miał takie same jak on, kruczoczarne włosy i wysoko wygięte brwi - może był jego synem? Nie zdążyła się nad tym zastanowić, bo w sekundę później silne palce objęły jej łokieć. - Tędy, dziewczyno. Poprowadził ją przez podwórze pełne błota. Kręcili się tu normandzcy żołnierze oporządzający konie i służba. Rozpoznała nawet niektórych stajennego i praczkę, a także kilkoro innych. Żadne z nich nie ośmieliło się spojrzeć w jej stronę. Z pochylonymi ramionami i spuszczonym wzrokiem pokornie
przechodzili
obok.
Wyczuwało
się
atmosferę
surowości
i
posłuszeństwa. Nic nie zostało z radosnego rozgardiaszu, który panował tu jeszcze tak niedawno. Bo przecież nikomu nie było do śmiechu, a sami Normanowie nie śmiali się chętnie. Zerkając na boki, Alana zauważyła kilku rycerzy, zupełnie otwarcie rzucających w jej stronę pożądliwe spojrzenia. Poszturchiwali łokciami jeden drugiego. Któryś z nich zaśmiał się chrapliwie. Na pewno myśleli, że dowódca już ją posiadł. Alana czuła, jak policzki pokrywa jej rumieniec. Pociągnął ją za sobą na schody prowadzące do hallu. W dalekim końcu komnaty palenisko złociło ściany jasnym światłem ognia. Przy stole, zajmującym prawie całą izbę, siedziało na ławach kilku rycerzy. Wtedy zauważyła Sybil. Widać było, że siostra miała właśnie wyjść przez drzwi prowadzące do kuchni, która znajdowała się w oddzielnym budynku.
Alana nie zastanawiała się nawet przez ułamek sekundy, nie zważała też na mężczyznę, który stał przy niej i trzymał ją za ramię. Rzuciła się biegiem przez izbę. - Sybil!!- wołała.- Sybil! Dziewczyna obróciła się gwałtownie. Widać było wyraźnie, że nie wierzy własnym oczom. - Alana! Co też... - Och, Sybil! - Alana objęła mocno siostrę. - Tak bardzo martwiłam się o ciebie! Nie miałam nawet pojęcia, czy żyjesz, czy zginęłaś! Sybil otwierała właśnie usta. ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, cień przesłonił im światło. Alana nie musiała nawet się odwracać, by wiedzieć, kto stanął za nimi. Zesztywniała i powoli obróciła głowę. Merrick nie zwracał na nią jednak najmniejszej uwagi i zwrócił się bezpośrednio do Sybil: - Znasz tę dziewkę? Sybil spuściła oczy i opowiedziała cicho: - Tak, panie, to Alana. Dopiero teraz spojrzał na swą brankę. - A zatem ma na imię Alana. - Wykrzywił usta w półuśmiechu. - Widzisz, moja pani, żołnierze złapali ją w lesie, chociaż wyraźnie rozkazałem wieśniakom siedzieć w chatach i nic wyściubiać stamtąd nosów. Z całą pewnością podcięłaby mi gardło, gdybym w porę nie zabrał jej sztyletu. A potem opowiedziała niesłychaną bajeczkę, że dostała sztylet od ojca, a tym ojcem jest nikt inny, tylko Kerwain. Choć Alana zapewniała go, że to prawda, teraz zacisnęła jedynie usta. Niech Sybil mu powie. Może wtedy jej uwierzy. Sybil zagryzła wargi. Przez bardzo długą chwilę nie odzywała się słowem. Jej niezdecydowanie sprawiło, że Alana spojrzała na nią pytająco, bo przecież
Sybil nigdy się tak nie zachowywała. W rzeczy samej, dopiero teraz dotarło do niej, że siostra nie była tu dobrze traktowana. Niegdyś białe jak kość słoniowa policzki pobrudzone były kurzem, a zawój rozdarty. Plamy tłuszczu szpeciły piękną swego czasu suknię. Z warkocza wysuwały się niepokorne kosmyki. Jeszcze nigdy nie widziała Sybil w takim stanie. - Panie - odezwała się Sybil w końcu - to nie bajeczka. Alana jest moją przyrodnią siostrą, starszą o dwa miesiące. Merrick zmarszczył brwi. - Starszą o dwa miesiące? Jak to możliwe? - Kerwain uznał nas obie. Moją matką jest Rowena. Ta, która zginęła podczas bitwy. Matką Alany jest Edwyna, chłopka z pobliskiej wsi. Alana nie była wychowywana na zamku. Po raz kolejny Alana musiała znosić lodowato zimne spojrzenie Merricka. Tym razem popatrzyła na niego z jawną pogardą. Ciemne brwi uniosły się w zdziwieniu. - A więc nie jesteś legalnym dzieckiem? Sybil odpowiedziała tym razem znacznie chętniej i szybciej, niż można się było spodziewać: - Nie, panie. Jest bękartem. Merrick jeszcze przez jakiś czas nie odrywał wzroku od Alany. Dziewczyna wstrzymała oddech, bo choć jego oczy śledziły każdy jej ruch, nie mogła wyczytać z nich jego myśli. Ostatecznie jednak kiwnął po prostu głową. - Idź z siostrą i rozejrzyj się, do czego możesz się tu teraz przydać rozkazał. - Potem zdecyduję, co z tobą zrobić. Alana miała nieprzepartą chęć okazać mu nieposłuszeństwo. Och, był po prostu aroganckim potworem! I chociaż było to wbrew jej własnej naturze, nie nie mogła poradzić, że musiała uznać jego przewagę. Patrzyli na siebie z jawną wrogością. Gdyby złość potrafiła krzesać iskry, to miedzy nimi byłoby jasno
jak w południe. Dziewczyna wyczuwała jednak, że cierpliwość mężczyzny jest na wyczerpaniu i wystawiając ją na próbę po raz kolejny, może nie mieć już tyle szczęścia, Obróciła się na pięcie, nic pozbawiając się przy tym przyjemności posłania mu ostatniego, wyzywającego spojrzenia. W kuchni trwały przygotowania do wieczerzy. Sybil wręczyła siostrze nóż. Obie zajęły się krojeniem cebuli i kapusty. Dym znad palenisk wypełniał pomieszczenie. Przez szare kłęby Alana wpatrywała się w Sybil. - Mówią, że z tych, którzy przeżyli, zrobił niewolników - odezwała się cicho. Sybił westchnęła. - To prawda - przyznała. - złapał wszystkich, którzy próbowali uciekać. Pozwolił nam wybierać: albo więzienie, albo służba u niego. - A jak potraktował ciebie? Sybil spuściła złotobrązowe oczy. - Dla mnie nie miał żadnych specjalnych względów - powiedziała prawie szeptem. - Ależ przecież ty jesteś lordowską córką. Złość spowodowała, że glos Alany stał się donośny. Sybil pokręciła głową. - Teraz on jest tu panem, a ja nic miałam wyboru, musiałam go słuchać. Smutek słychać było w każdym jej słowie. -Podobnie zresztą jak inni. Nie pokonamy Normanów. Słyszałam, że książę Wilhelm zajął już całą Anglię i obwołał się królem. Wszystko wskazywało na to, że Sybil jest znacznie bardziej pogodzona z losem, niż Alana mogła tego po niej oczekiwać. Nie wierząc do końca w słowa siostry, zaczęła zadawać pytania: - Czy on cię bił? Och, łajdak! Sybil, ja... - Nie, Alano, nie bił mnie. Powiedział nawet, że gdy tylko jego siostra, Genevieve, przybędzie tu z Normandii, nie będę musiała pracować w kuchni.
Zostanę jej pokojową. Alana prychnęła z niezadowolenia. Nie sposób było nie zauważyć spierzchniętych, czerwonych rąk Sybil. Szlachcianka nie była przecież przyzwyczajona do ciężkiej pracy, którą teraz musiała wykonywać. Oczywiście, jako pokojowa będzie miała znacznie lżejsze obowiązki. - A po co czekać aż do przyjazdu tej Genevieve? Nie mogłabyś usługiwać jego żonie? Niesforny kosmyk ciemnych włosów opadł na czoło Sybil, zakrywając tajemniczy uśmiech, który pojawił się na jej twarzy. - On nie jest żonaty. -
Ale... Widziałam chłopaka, który musi być jego synem, bo ma
identycznie zarysowane brwi... - To jego siostrzeniec. Simon. Jest giermkiem. Genevieve to matka tego młodzieńca. Nic mówiąc już nic więcej, wróciły do przerwanej pracy. Zajęta krojeniem. Alana nie mogła pozbyć się narastającego bólu w sercu. Choć z drugiej strony, odczuwała swego rodzaju ulgę. Jej ojciec połączył się z matką i żyją oboje między aniołami -może choć w niebie będą razem, skoro nie było im to dane na ziemi. Żałowała ojca, ale cieszyła się ze spotkania z siostrą i z tego, że Sybil przeżyła. A tam gdzie było życie, tam była też nadzieja. Kilka następnych godzin minęło niepostrzeżenie. Norma-nowie spożywali wieczerzę, a obie siostry im usługiwały. Alana niezliczoną ilość razy przebyła drogę do kuchni i z powrotem, nosząc misy z jadłem i dzbany piwa. Od ciężarów bolały ją ramiona i plecy Sybil zaś wyglądała na zupełnie wykończoną. Normanowic nie byli ludźmi o wysokiej kulturze. Alana musiała bez przerwy opędzać się od podszczypujących ją i poklepujących „zalotników".
Miała ogromną ochotę tłuc ich po łapach, ale powstrzymywał ją strach przed tym, że za karę mogliby przewrócić ją na ziemię i... Patrzyła ze zgrozą na dziewkę usługującą przy stole, która niechcący wylała trochę sosu na buty jednego z tych obleśnych żołdaków i właśnie w ten sposób została ukarana. Zacisnąwszy zęby, Alana starała się zatem ignorować zaczepki. Robiło się coraz później. Pochodnie dopalały się. Alana szła po piwo, gdy ktoś złapał ją za łokieć. Uścisk był bardzo mocny. Została obrócona dookoła. Dopiero wtedy zorientowała się, że zatrzymał ją rycerz, który przyłapał ją podczas wypadu do lasu - Raoul. Wpatrywał się w twarz Alany, a potem czarnymi, połyskującymi oczami zlustrował całą jej sylwetkę. Sposób, w jaki na nią patrzył, sprawił, że wzdrygnęła się. - Powiedz mi, ślicznotko, czy Merrick zdołał cię zadowolić? - Zostaw mnie w spokoju! - Próbowała się wyrwać. Chwycił ją w pasie i przyciągnął do siebie. - Wszystkie normandzkie dziewki szepczą między sobą, że mógłby konkurować z buhajem, a i temperament ma nie gorszy od byka! Dlatego właśnie lecą na niego jak muchy do miodu. Ale ja zaspokoiłbym cię znacznie lepiej, gdybyś tylko na to pozwoliła! Nie panując nad sobą. Alana wzrokiem poszukała Merhcka, siedzącego u szczytu stołu. Patrzył akurat na nich. Usta miał zaciśnięte i ponury wyraz twarzy. Podążając oczami za spojrzeniem dziewczyny. Raoul zauważył Merricka. Wykrzywił usta w grymasie niezadowolenia, gdy zdał sobie sprawę, że jego poczynania z dziewką zostały zauważone. Puścił ją, ale wcześniej dał jej sójkę w bok i wyszeptał konfidencjonalnie: - Spotkamy się jeszcze... Z westchnieniem ulgi Alana uciekła do kuchni. W ciągu tej nocy jeszcze wiele razy lękliwie spoglądała na Merricka, ale on zdawał się nie zwracać na
nią najmniejszej uwagi. Jak typowy Norman miał wilczy apetyt, który był przewyższany jedynie przez jeszcze większe zamiłowanie do trunków. W końcu jednak, choć bardzo powoli, przycichał hałas rozmów i wybuchy śmiechu. Wielu Normanów udało się już na spoczynek. Pozostali legli na ławach, albo też zasnęli z głowami opartymi o blat stołu. Pijackie pochrapywanie odbijało się echem od wysokich ścian. Alana zatrzymała się i ostrożnie postawiła dzban z piwem na stole. Wtedy właśnie dotarło do niej... Od jakiegoś czasu nie widziała Mcmcka. Zresztą nie było tu nikogo, kto mógłby powiedzieć, że służba jest zwolniona z obowiązków... Sybil podeszła do Alany, ziewając. - Nie jesteśmy tu już potrzebne. Przydzielono mi pryczę w izbie pod schodami. Jeśli chcesz, znajdzie się tam miejsce i dla ciebie. - Tak, masz rację, nie jesteśmy tu już potrzebne - powiedziała Alana nieswoim głosem. Sybil spojrzała na siostrę zdziwiona. Poczuła, jak Alana bierze ją za rękę. -
Siostrzyczko, teraz nikt nie zwróci na nas uwagi. Mogłybyśmy
spróbować uciec z zamku! Strażnicy są bez wątpienia tak samo pijani jak reszta mówiła bardzo podniecona. Czuła, że emocje wywołują ucisk w żołądku. Możemy uciec Normanom, Merrickowi! Nie trafi nam się lepsza sposobność! Sybil rozglądała się po sali. - Merricka tu nie ma - powiedziała Alana kręcąc głową. Na pewno leży już we własnym łożu! Młodsza siostra nie robiła wrażenia przekonanej. - Alano - odezwała się - nie jestem pewna, czy... - Sybil! Pomyśl tylko! Chcesz zostać niewolnicą do końca życia? Nagły spazm bólu wykrzywił twarz lordowskiej córy. - Nie, ale... Och, może masz rację.
- Mam, Sybil. Nie możemy jednak zwlekać ani chwili dłużej. - Tylko... dokąd pójdziemy? - To nie ma znaczenia! Może do Yorku. Czy niczego nie rozumiesz? Zrzucimy jarzmo Normanów, będziemy wolne. Szybko. Powinnyśmy być bardzo daleko w chwili, gdy się obudzą. Iskierka nadziei błysnęła w oczach Sybil. Energicznie potaknęła głową. - Zabrali mi prawie wszystko, co miałam - powiedziała. - Udało mi się jednak schować kilka klejnotów. Gdybyśmy zaczekały jeszcze chwilę, przyniosłabym je. Mogą nam się później przydać. Wąskimi, krętymi schodami pobiegły obie w dół. Większość służących spała już kamiennym snem. W izbie Sybil macała ręką przed sobą, w ciemności starając się znaleźć drogę do pryczy. Podczas gdy wydobywała błyskotki z ukrycia, Alana stała na zewnątrz. W chwilę potem znowu były razem. - Jestem gotowa - powiedziała Sybil, łapiąc oddech. Alana popchnęła ją do przodu. - Prowadź! - wyszeptała. Znasz warownię znacznie lepiej niż ja. W hallu zapanowała już ciemność. Płomienie na palenisku dogasały. Żołnierze spali jak zabici, mimo to Alana rozglądała się niespokojne. Miały szczęście - nikt nie szedł za nimi. Serce biło jej bardzo mocno, oddychała szybko. Szeroki łuk drzwi prowadzących na dziedziniec znajdował się o kilka kroków. Już prawie tam były... Nieoczekiwanie Sybil przystanęła. Alana zatrzymała się dosłownie w ostatniej chwili, by na nią nie wpaść. - Sybil. nie zatrzymuj się! Powinnyśmy się spieszyć... - Jestem innego zdania, moja miła. Tej nocy nigdzie nie pójdziecie, zresztą nie będzie takiej nocy, kiedy wam się to uda. Alanę zmroziło i serce zamarło jej w piersi. Za cenę ogromnego wysiłku udało się jej zdławić krzyk rozpaczy. Dobry boże! To on – Merrick!
Stał w drzwiach, szeroko rozstawiwszy nogi. Chociaż był bez hełmu, prawie dotykał głową wysokiego łuku framugi. Alanie zaschło w ustach. Jego oczy byłu stalowobłękitnc i błyszczące. W ich przepastnej głębi tliły się ogniki rodem prosto z Hadesu. - Zaspokójcie moją ciekawość, drogie panie. Czyj to był pomysł? Sybil aż nazbyt chętnie wydała siostrę: - To wszystko przez nią, milordzie. Sama nigdy nie zdobyłabym się na coś takiego. - To prawda - wtrąciła szybko Alana. - Nie wiń jej za to. Jego zaciśnięte usta przypominały kreskę. - Odejdź! - jednym słowem odprawił Sybil. Dziewczyna uciekła, jakby gonił ją cały zastęp piekielny. Chociaż Alana marzyła o tym, by podążyć jej śladem, nie ruszyła się z miejsca. W środku drżała jak osika. Merrick z pewnością nie daruje jej łatwo takiego przewinienia. - I znowu nawarzyłaś sobie piwa. Powiedz, czy naprawdę chciałaś uciec? Uprzejmość w jego głosie źle maskowała złość. Alana uniosła do góry głowę. Na Boga! Nie okaże strachu, ani przed nim,ani przed innym Normanem. - Tak! - Choćbyś uciekła na koniec świata, i tak bym cię odnalazł. - I co zrobiłbyś wtedy, Normanie? Oczy mu pociemniały. - Wtedy - jego uśmiech stał się okrutny - marzyłabyś jedynie o tym, żebym tego nie robił. Przeszedł ją dreszcz. Nie miała żadnych wątpliwości, że mówił prawdę. Ton jego głosu, podobnie jak wyraz twarzy, świadczyły zgodnie, że nie miałby dla niej litości. W tej właśnie chwili Alana nienawidziła go jak nigdy jeszcze nikogo. Arogancja mężczyzny nie miała granic!
-
Posłuchaj.
Normanie.
Nie
będę
odwoływała
się
do
twojej
wielkoduszności ani też błagała o litość, bo wie, że to uczucia całkiem ci obce! - Litość!? - odezwał się ostro. - Pani, przecież żyjesz. Twoja siostra także. Przeżyło wielu z twoich rodaków. Zginęli tylko ci, którzy podnieśli na nas miecze. Powiadam ci, że los twój i twojej siostry mógłby być znacznie gorszy. Mogłabyś trafić na pana, który byłby znacznie okrutniejszy ode mnie. Ponieważ Alana nic na to nie odpowiedziała, Merrick uśmiechnął się jedynie i dodał: - Zdradzają cię oczy, dziewczyno. Gdyby wzrok mógł zabijać, leżałbym tu martwy. Cieszę się, że nie masz już sztyletu. Zbyt impulsywna, by się pohamować. Alana wybuchnęła: - Wiedz jeszcze i to, Normanie, że chociaż ukradłeś mi sztylet, potrafię radzić sobie z łukiem i strzałami! Prawie niedostrzegalnie pokiwał głową. - Ostrzegasz mnie zatem - stwierdził zimno. - W takim razie odpłacę ci pięknym za nadobne. Posłuchaj: nie będę tolerował żadnych prób ucieczki. A gdybyś mimo to zaryzykowała, obiecuję ci... nie, przysięgam, że gorzko tego pożałujesz W Alanie aż się zagotowało. Niech diabli porwą tego przeklętego Normana! Jeśli ma zamiar ją zabić, dlaczego to odkłada i znęca się nad nią? - Bądź przeklęty! - powiedziała z wściekłością. - Dlaczego nie zostałeś w Normandii? Gdybyś się tu nie przywlókł, mój ojciec żyłby jeszcze! Mocno zacisnął szczęki. - Rozumiem twoją rozpacz po jego stracie. Pamiętaj jednak, że zginęło także wielu moich rodaków. Co się stało, to się nie odstanie. Zresztą powiedziałem ci to już dzisiaj rano. To my jesteśmy zwycięzcami, a wy zostaliście pokonani. Tak toczy się świat, i tak właśnie tworzą się dzieje ludzkości. Albo pogodzisz się z tym, albo spowodujesz niepotrzebny przelew
krwi. - Pogodzić się?! Nigdy! - odpowiedziała podniesionym głosem. - Skoro i tak masz zamiar mnie zabić, zrób to teraz! Roześmiał się. jakby powiedziała świetny żart. -
Jeszcze nie teraz, Alano, rachunki między nami nie są jeszcze
wyrównane. Z drugiej strony bez trudu potrafię wyobrazić sobie znacznie przyjemniejszy sposób spędzania z tobą czasu niż zabijanie. Zaczął chodzić bardzo wolnym krokiem dookoła niej. Zataczał coraz ciaśniejsze kręgi aż w końcu zatrzymał się tuż obok. Stali blisko siebie. Zbyt blisko. Serce biło jej jak oszalałe, ale Alana nic poruszyła się. A Merrick w tym czasie patrzył na nią tak, jak jeszcze żaden mężczyzna. Pod tym spojrzeniem czuła się naga... Przerażająca wizja nieuniknionych zdarzeń wypełniła jej myśli. Wiedziała, świetnie wiedziała, do czego zmierzał... Gdy zbliży się do niej następnym razem, nie ograniczy się do patrzenia. Nie, wtedy na pewno poczuje na sobie jego władcze ręce. W tej chwili jej własne dłonie stały się zimne jak lód. Ukrywając je w fałdach spódnicy, walczyła z narastającym odruchem wymiotnym. W jakiś sposób udało się jej wydobyć z siebie głos: - Proszę! - wyszeptała. - Czego ty właściwie chcesz ode mnie? Uśmiechnął się tak, jakby znał każdą jej myśl, każdą obawę rodzącą się w głowie. - Myślę, że świetnie wiesz. Mocniej zacisnęła palce na materii sukienki. - Nie - powiedziała omdlewającym głosem - nie ośmielisz się... - Ależ ośmielę, ośmielę. Rozciągnął usta w szatańskim uśmiechu. Chciałem i zdobyłem prawo do Brynwaldu. Zostałem panem włości należących przedtem do Kerwaina, a teraz... teraz chcę ciebie, jego córkę.
Rozdział czwarty Był wściekły i niebezpieczny. Alana wyczuwała to każdą cząstką swego jestestwa. Chociaż nieźle to ukrywał, wiedziała, że nią gardził. Co takiego powiedział Raoul? Jego głos rozległ się echem w jej głowie. „Mógłby konkurować z buhajem, a i temperament ma nie gorszy od byka..." Czuła zimne dreszcze przebiegające po plecach. Dzielić łoże z tym rozzłoszczonym Normanem... Nie będzie delikatny. Pamiętała doskonale ciężar jego ciała, przygniatający ją do ziemi. Obraz Hewise, zmaltretowanej i pokrwawionej, znowu pojawił się Alanie przed oczami. Jak to wytrzyma... Jak mogłaby go powstrzymać? Ucieczka nie wchodziła w rachubę. Dwie pierwsze próby były dobrą lekcją. Co w takim razie jej pozostało? Obróciła się na pięcie i chciała odbiec. Ale i tym razem był szybki jak błyskawica i złapał ją z łatwością. Silne dłonie zacisnęły się na jej talii i zmusiły do zwrócenia doń przodem. - Zostaw mnie w spokoju. Normanie! - Wrzała złością. Zacisnęła pięści i chciała uderzyć go w piersi, ale nawet go nie tknęła. Zamiast tego poczuła, że podnosi ją do góry i przerzuca sobie przez ramię jak worek ziarna. Ruszył biegiem, szybko dotarł do krętych wąskich schodów. Bez najmniejszego wysiłku przeskakiwał po dwa stopnie. Z każdym krokiem coraz bardziej brakowało Alanie powietrza. Gdy postawił ją na nogi, kręciło się jej w głowie i była zupełnie oszołomiona. Odruchowo chwyciła się czegoś, żeby nie upaść. To, że dotyka porośniętego włosami, muskularnego przedramienia, dotarło do niej znacznie później. Trzymała go za ramię! Trzymała za ramię swojego prześladowcę! Cofnęła rękę tak gwałtownie, jakby się oparzyła. Chichotał złośliwie. Alana wyprostowała się, spojrzała na niego z
wyrzutem i znacząco odwróciła głowę. Ogromne łoże, z grubym siennikiem zasłanym futrami, zajmowało prawie całą szerokość przeciwległej ściany. W kącie stała zaśniedziała tarcza, przy której spoczywał wyszczerbiony miecz. Komnata robiła wrażenie męskiego przybytku... zdecydowanie należała do Merricka. Coraz bardziej zatrwożona, Alana zdała sobie sprawę, że rycerz przyniósł ją do własnej sypialni. Na kominku płonął ogień. Z trudem utrzymując równowagę, Alana instynktownie zbliżyła się do ciepła. Obróciła się jednak szybko, gdy usłyszała zasuwanie skobla przy dębowych drzwiach. Zamarła, widząc Merricka idącego w jej stronę. Patrzył na nią badawczo. Ręce miał oparte na biodrach, a jego postawa pełna była arogancji i władczości. Z każdym jego krokiem Alana stawała się coraz bardziej zła, a coraz mniej przerażona. Jakimś cudem udało się jej unieść odważnie brodę. - Nie masz już dość niechętnych ci anglosaskich kobiet, Normanie? Jego uśmiech doprowadzał ją do wściekłości. - Gdybyś znała mnie trochę lepiej, wiedziałabyś, że nic muszę uciekać się do siły, gdy mogę coś osiągnąć gładkimi słówkami i gorącymi pocałunkami. Wierz mi, to znacznie przyjemniejsze. Alana wydęła usta. - A, tak. Raoul mówił mi o normańskich dziewkach, lgnących do ciebie całymi gromadami. Wiedz jedno: jeśli zmusisz mnie do tego, bym była ci powolna, zrobię to z największym obrzydzeniem. Nie przestawał się uśmiechać, ale jego oczy stały się lodowato zimne. Odezwał się jednak bardzo uprzejmym tonem: - Na twoim miejscu, pani, zastanowiłbym się nad swoim położeniem. Bo w rzeczy samej, mógłbym pokusić się o udowodnienie ci. jak bardzo się mylisz. Tak, to mogłoby być swego rodzaju wyzwanie: udowodnić ci, że mówisz po
prostu nieprawdę. Miał rację. Do tej chwili Alana nie zdawała sobie sprawy, że drażnienie się z nim było jednocześnie kuszeniem go. Nerwowo oblizała wargi. Bardzo rozsądnie postanowiła tym razem nic nie mówić. Wojowniczo spoglądała na niego, gdy przeszedł przez pokój, kierując się do niewielkiego stolika stojącego naprzeciw kominka. Na ciemnobrązowym blacie stał dzban wina. Nie żałując sobie trunku. Mcrrick nalał szkarłatnego płynu do czary i wychylił ją jednym haustem. Odstawiwszy naczynie, otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał na dziewczynę. Szczerze mówiąc. Alana straciła całą odwagę. Jej ojciec był bardzo spokojnym, uprzejmym człowiekiem. Oczywiście, jeśli sytuacja tego wymagała, potrafił być stanowczy, ale nigdy nic posunął się do okrucieństwa. Mężczyźni z wioski byli czasami grubiańscy i zachowywali się w stosunku do niej lekceważąco, byli jednak tylko prostymi wieśniakami. Ale Merrick... on był żołdakiem do szpiku kości. Wyczuwała w nim upór, hardość i brak litości, które napawały ją lękiem. Zbliżał się do niej powoli. Zesztywniała, gdy znalazł się obok. Nie zatrzymał się jednak aż do chwili, gdy dzieliła ich jedynie grubość szat. Groza ogarnęła Alanę ze zdwojoną siłą, gdy jakby na nowo przekonała się, ze Merrick jest ogromnym mężczyzną. Głową ledwo sięgała mu do ramion, a przed oczami miała jego pierś. Sprawiał, że czuła się mała, słaba i bezradna, a tego bardzo nie lubiła. -
Chciałbym się przekonać, czy dobrze cię zrozumiałem. Czy jeśli
znajdziesz się w moich ramionach, odczujesz jedynie obrzydzenie? Stał tak blisko, że musiała mocno odchylić głowę, by spojrzeć mu w oczy. - Tak! - odpowiedziała z przekonaniem. Uniósł brwi, zdziwiony. - Bądźmy uczciwi, moja pani. Nie jestem przecież aż tak źle wychowany, ani też trędowaty. Mówiąc szczerze, wiele kobiet jest nawet zdania, że mogę się
podobać. Alana westchnęła ciężko. Och, jeszcze nigdy nic spotkała mężczyzny tak bardzo zadufanego w sobie! I znowu, zanim pomyślała, odezwała się z właściwym sobie brakiem rozsądku: - Mówisz, że nie jesteś trędowaty. To prawda, ale dla mnie i tak nie jesteś wiele wart! Uśmieszek błąkał się w kącikach jego ust. - Ach - odezwał się swobodnie. - Domyślam się, że w takim razie to ty jesteś wiele warta. Prawdziwy skarb. Zatem, moja droga, daj spokój sprzeczkom. Pocałowałem cię już wcześniej i teraz też proszę wyłącznie o pocałunek. - Prosisz?! - krzyknęła ze złością. - Proszenie nie leży w twojej naturze, ty przecież nawet nie żądasz. Wy, Normanowie, po prostu bierzecie wszystko bez pytania. Nie chodzi ci wcale o pocałunek! Chciałbyś znacznie więcej! Wiedz zatem, Normanie, że nie chcę twojego pocałunku! Słyszysz, nie chcę ciebie! Wymienili wojownicze spojrzenia. Merrick wykrzywił usta w parodii uśmiechu. Oczy płonęły mu błękitnym ogniem. Ku zaskoczeniu Alany nie powiedział jednak słowa. Westchnęła cicho z ulgą, kiedy wrócił do stołu. Znowu sięgnął po czarę, a potem odwrócił się w stronę kobiety. Nie takich słów oczekiwała. - Wojna skończona - powiedział zupełnie spokojnie. - Wilhelm przywróci pokój na tych ziemiach. Moim zdaniem my także powinniśmy zaprzestać walki.- Uniósł do góry puchar w ironicznym geście toastu. - Za Normanów. Za Sasów. Za ich unię... tak, połączenie narodów powinno, moim zdaniem, zostać dopełnione jeszcze tej nocy. Alana oniemiała. Ależ był okrutny, skoro tak się z nią drażnił, i to w chwili gdy wydawało się, że trochę złagodniał... Nie mogła się opanować. Odruchowo zerknęła w stronę drzwi.
Posłał jej demoniczny uśmiech, tak - demoniczny w każdym calu! Przełknęła głośno ślinę, czując suchość w ustach. Żar bijący z kominka ogrzewał Alanie plecy, ale choć gorąco było prawie namacalne, jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak zimno. Mróz wypełniał żyły i każdą cząstkę jej ciała. Nagłe, nie wiedzieć jak, Merrick znalazł się przy Alanie. Patrzyła, jak silne dłonie kładą się na jej ramionach. Stała niczym schwytane zwierzę, czekając na niewiadome, które ma się nieuchronnie wydarzyć. Cyniczny szept rozległ się koło jej ucha: - Jestem bardzo cierpliwy, kobieto, ale ty przekroczyłaś wszelkie granice. Uśmiech zniknął z jego warzy. Zaciśnięte usta i świdrujący wzrok dopełniały obrazu bezlitosnego i zdecydowanego człowieka. Szarpnęła się, chcąc wyrwać z jego objęć. Błyskawicznie chwycił ją za biodra. - Stój spokojnie - wysyczał. Serce podeszło jej do gardła. Powietrze stało się nagle duszne i ciężkie. Chociaż mężczyzna obejmował ją bardzo mocno, nie sprawiał jej bółu. Nienawidziła sposobu, w jaki teraz na nią patrzył, jakby rozbierał ją oczami... Nachalnym wzrokiem lustrował to, co za chwilę spodziewał się obmacywać. Dotyk jego rąk palił ją żywym ogniem. Diabelskie dłonie posuwały się w górę jej ciała, by obmierzłymi kleszczami objąć piersi. Kciuki zaczęły naciskać sutki. Oddychała ciężko. Czy rzeczywiście dotykał jej sutków, czy tylko tak się jej wydawało? Rumieniec wstydu oblał szkarłatem policzki Alany. Odchrząknęła głośno, rozpaczliwie próbując zapanować nad sytuacją. - Nie rób tego - wyszeptała. - Proszę, nie rób tego. Jeśli wcześniej zdał się jej hardym żołdakiem, to teraz jego hardość jeszcze wzrosła. Obejmujące ramiona stały się żelaznymi obręczami. Odezwał się do niej prawie nie otwierając ust:
- Już mi nie uciekniesz. W oczach Merricka widać było władczość i pewność siebie. Wstrząśnięta ich wyrazem i tym, co się z nią działo, Alana osłupiała. Niestety, jej milczenie i bezruch Mcnick wziął za sprzeciw. Potrząsnął nią. - Boisz się mnie, moja branko? - Nie! - zdołała wykrztusić. Chociaż słowo zostało wypowiedziane, oczy Alany zdawały się mu przeczyć. Były teraz szeroko otwarte, wielkie i ciemne, przypominały zielone jeziora. Merrick poczuł, jak opuszcza go złość, zastępuje ją zaś zupełnie inne uczucie... Niemożliwością było dotykać ciała tej kobiety i nic nie czuć. Nie musiał widzieć jej nagości, by wiedzieć, że łachmany okrywają doskonałą piękność. Stała z lekko rozchylonymi ustami - delikatnie różowymi i wilgotnymi jak angielska róża. pożądanie obudziło się w nim ze zdwojoną siłą. Samcza żądza, prymitywna i instynktowna, opanowała jego myśli. Był aż do bólu świadomy dotyku jej ciała. Była taka delikatna, taka maleńka. Prawie bezbronna... Posępnie przypomniał sobie, że chociaż jest biedną łachmaniarką, nie ma w niej śladu pokory. Nie, była zbyt dumna, nawet jeśli miało jej to poważnie zaszkodzić... Och, wiedział, że jej nie weźmie, nie teraz. Niemniej miał przynajmniej tę satysfakcję, że ona o tym nic wiedziała. Uśmiechnął się na widok oczu pełnych trwogi. Choć bardzo się starała, by tego nie okazywać, jej wysiłki były próżne. Z każdą chwilą mocniej zaciskał dłonie na jej talii. - Powiadasz, że mnie nie chcesz. A ja powiem ci coś innego. Gdybym zechciał, posiadłbym cię nawet w tej chwili. I świetnie o tym wiesz, prawda? Tym razem nie zwlekała z odpowiedzią. - Tak, wiem.
Puścił ją. - Tak się składa, że jestem bardzo zmęczony i najchętniej poszedłbym już spać. Na twoim miejscu zrobiłbym to samo. Mówiąc to wziął kilka futer z posłania i rzucił w jej stronę. Alana złapała je odruchowo, nadal jednak niepewna, czego Merrick po niej oczekuje. Przestał jednak zwracać na nią uwagę, zajęty ściąganiem tuniki. Nie patrząc nawet na podłogę, cisnął tam zdjętą część garderoby. Alana oniemiała wpatrywała się w jego pierś wspaniale umięśnioną, szeroką i pokrytą ciemnymi, kręconymi włosami. Teraz jego ręce zajęły się skórzanym pasem opinającym spodnie. Alana zagryzła usta i cofnęła się odruchowo. Słodki Jezu. przecież chyba nie rozbierze się do naga!? Wszystko wskazywało jednak na to. że nie miał zamiaru krępować się jej obecnością. Rzeczywiście, nie miał takiego zamiaru. Zupełnie nieświadomie rozchyliła usta. Mężczyzna był nieprawdopodobnie wąski w pasie. Jego ramiona były proporcjonalne i smukłe. Kiedy się pochylił, by rozsupłać rzemienie obwiązujące onuce, plecy utworzyły imponujący łuk z opalonego, pysznie gładkiego ciała. Alanie przemknęło przez myśl, że miał w sobie tyle samo gracji, co siły. Wyprostował się. Przez moment widziała jego obnażoną męskość. Alana miała wrażenie, że serce przestało jej bić. W chwilę potem jednak mężczyzna odwrócił się i wśliznął pod filtra. Głośno wypuściła powietrze z płuc. Merrick uniósł się na łokciach. - Jeśli tylko zechcesz, możesz położyć się obok mnie. Jestem dziś wyjątkowo wspaniałomyślny, wiec wybór pozostawiam tobie. Dopiero w tym momencie Alana zdała sobie sprawę, że stoi na środku komnaty jak słup soli, z naręczem futer przyciśniętym do piersi... Fala gorąca zabarwiła jej policzki na różowo. Poczuła się zakłopotana faktem, że przyłapał
ją na tak otwartym wpatrywaniu się w niego. Słysząc jednak słowa Merricka, obróciła się na pięcie i usiadła ciężko na podłodze. Serce waliło jej jak młotem. Rozłożywszy futra przed kominkiem, zwinęła się w kłębek i okryła szczelnie Doszedł ją głośny, niski śmiech mężczyzny. A potem zapanowała cisza. Chociaż w pokoju było ciepło. Alaną wstrząsały dreszcze. Drżała. Rozpaczliwie próbowała zmusić serce do wolniejszych uderzeń. Nie mogła jeszcze uwierzyć, że Merrick tak po prostu zostawił ją w spokoju. Przecież wszystko wskazywało na to, że przywiódł ją do tej komnaty w jednym celu - by wziąć rewanż za jej zachowanie. Wyraźnie jednak zawiesił wykonanie wyroku. Nie bardzo wiedziała, dlaczego tak postąpił. Nie, nie będzie się nad tym zastanawiać, postanowiła, bo nie potrafiła uwierzyć, że podobnie będzie następnym razem. Cóż takiego mówił o nim Aubrey? Ze jest synem samego Lucyfera, i że to rycerz, który ścina głowy innym w chwili, gdy na niego spojrzą. Naiwna ufność nie leżała w naturze Alany, a Merrick był przecież jej wrogiem! Zaczęła namawiać samą siebie do ostrożności. Wszak nie pokazał jeszcze prawdziwego, diabelskiego oblicza. Nie ufała mu. Nie odważyła się mu zaufać. Wynik rozważań i świadomość obecności mężczyzny w drugim końcu komnaty sprawiły, że nie czuła się bezpieczna. Myśli kłębiły się w jej głowie z nieopanowaną siłą. Chociaż przez cały czas obiecywała sobie nic zmrużyć oka, już wkrótce zasnęła głęboko. Nic się jej nie śniło.
Gdy obudziła się następnego ranka, powitało ją docierające przez szpary w okiennicach światło deszczowego dnia. Leżała przez chwilę, zaskoczona obcością miejsca. Nagle przypomniała sobie wszystko. Strach ponownie
zapanował nad jej myślami. Uklękła gwałtownie, przyciskając futrzane okrycie do piersi. Okazało się, że bała się niepotrzebnie - była zupełnie sama. Niezdarnie podnosząc się z posłania, rozmasowała zesztywniała szyję i zerknęła z niedowierzaniem w stronę łoza. Grubość wypchanego sianem materaca świadczyła, że Merrickown spało się wygodnie i miękko. Oczywiście, był w końcu panem tego zamku, nawet jeśli zagarnął go siłą. Mimo wszystko Alana uważała się za szczęściarę - wolała twarde kamienie posadzki od piernatów, jeśli musiałaby dzielić je z normandzkim potworem! Wygładziła ubranie i zakrzątnęła przy toalecie. Po umyciu twarzy w niewielkiej misie, rozpuściła włosy i przeczesała je starannie palcami. Nie zaplatała warkocza, zdecydowała zostawić je rozpuszczone. Przerwała na chwilę swoje zajęcie, niepewna, czego Merrick mógłby teraz od niej oczekiwać. To prawda, jej radość z jego nieobecności była ogromna i nie miała najmniejszej ochoty szukać go gdziekolwiek. Nie chciała jednak gniewać go tym, że nie pojawi się w miejscu, gdzie byłaby potrzebna. Nie miała też najmniejszego zamiaru ukrywać się w jego komnacie ani chwili dłużej. Z takim właśnie nastawieniem miała właśnie zamiar wyjść, gdy do sypialni wszedł Merrick. Jego postać wypełniała prawie całe drzwi. Stał, ogromny, odziany w tunikę z ciemnej wełny. Alana instynktownie cofnęła się w momencie, kiedy on postąpił do przodu. Nie tracił czasu na dokładne przyglądanie się jej. - Widzę, że już wstałaś. W samą porę - mówił przyjaźnie i prawie wesoło. Zacząłem podejrzewać, że chcesz wylegiwać się przez cały dzień. Alana miała na końcu języka ciętą ripostę, ale zanim zdążyła się odezwać. Merrick odsunął się na bok. Wysoki, szczupły młodzian wszedł za nim do pokoju. Był to ten sam chłopak, którego widziała wczoraj na dziedzińcu i
wzięła za syna czarnego rycerza - jego siostrzeniec, Simon. Splatając ręce na piersi, patrzyła na giermka przechodzącego przez środek komnaty i stawiającego na stoliku tacę z jadłem. Choć uśmiechnęła się do niego nieśmiało, zdawał się zupełnie jej nie zauważać. Kiedy chłopiec wyszedł, Merrick wskazał tacę ruchem ręki. - Pomyślałem, że możesz być głodna. Alana zawahała się. Spojrzała na wielką pajdę chleba, której zapach spowodował, że ślinka napłynęła jej do ust. Zobaczyła też gomółkę sera. Głód dał o sobie znać silnymi skurczami żołądka, przypominając, że poprzedniego dnia zjadła bardzo niewiele. Wieczorem Sybil podsunęła jej kęs baraniny, ale Alana ze zdenerwowania nie mogła zjeść nawet tak małej ilości mięsa i ledwie co skubnąwszy, oddała resztę psiakom, biegającym po hallu. Zwróciła zaczepne spojrzenie na Mcrricka, bo nie mogła w żaden sposób znaleźć wytłumaczenia troski o jej potrzeby... a może jednak był tego jakiś znany jej powód. -
Masz rację. Normanie. Jestem głodna. Nie mogę jednak oprzeć się
pokusie spytania cię, czego oczekujesz w zamian? Zamrugał powiekami, jakby na czymś go przyłapała. Po chwili jednak uśmiechnął się, tym znanym jej aż za dobrze, niebezpiecznym uśmiechem. - Może prościej będzie odwrócić to pytanie: co możesz zaoferować? Spojrzenie Menicka spoczęło na jej piersiach. Alana wiedziała, że materiał sukienki skrywa bardzo niewiele. Z trudem oparła się pokusie zakrycia ich dłońmi. Chociaż wyprostowała się dumnie, policzki zapłonęły jej rumieńcem. Roześmiał się. - Szkoda, wielka szkoda. Alano, że aż tak bardzo się tym przejmujesz. - Przejmuję się? - odezwała się chłodno. - Powiedzmy sobie jasno. Normanie: to obrzydliwe i napawa mnie wstrętem. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Widać było, jak bardzo jest
niezadowolony. Mimo to jego głos był aż nadto uprzejmy. - Widzę, że dzisiejsza noc jedynie wyostrzyła twój języczek. Może nastrój zmieni ci się na bardziej ugodowy, gdy zaspokoisz głód. Alana zerknęła na tacę. Nie miała pojęcia o tym, że czytał w jej oczach jak w otwartej księdze. Wiedział, że jest naprawdę bardzo głodna. Ujął ją delikatnie za łokieć i pociągnął w stronę stolika. Odkroił kromkę chleba i kawałek sera, położył je na drewnianej deszczułce i postawił przed Alaną. - Jedz - powiedział zwyczajnie. - Nie jestem aż tak podły, jak myślisz. Nie musisz się obawiać, że pozbawiając cię jedzenia będę coś na tobie wymuszał. Alana zarumieniła się. Choć rzadko zdarzało się jej najeść naprawdę do syta i dość dobrze znosiła głód, tym razem rzeczywiście zgłodniała. Usiadła na zydlu, który jej podsunął. Dotykając już palcami brzegu drewnianego talerza, spojrzała na Merricka. W jej oczach czaiła się niepewność. - Jedzenia wystarczy dla nas obojga - wyszeptała. - Podzielę się... - Nie ma potrzeby. - Pokręcił przecząco głową. - Zjedz, ile masz ochotę i nic mówmy już o tym. Powiedział to trochę szorstko, ale ton jego głosu nie był nieuprzejmy. Mimo to Alana odczuła ulgę, gdy odwrócił się i zajął ogniem na kominku. Żując przypieczoną skórkę chleba patrzyła, jak Merrick idzie w stronę okien. Otworzył okiennice. W komnacie zrobiło się jasno. Nie odchodził od okna i stał tyłem do niej. Już po chwili Alana zapomniała zupełnie o obecności mężczyzny, zajęta zaspokajaniem głodu. Podszedł do niej w momencie, gdy kończyła jeść. Nie od razu zorientowała się, że stanął tak blisko, kiedy jednak to zauważyła, odstawiła drewniany talerz na tacę i szybko wstała. Ku jej zdziwieniu Merrick wyciągnął rękę w stronę stołu. - Zaniosę to z powrotem do kuchni - powiedziała szybko. - I tak pewnie
mnie tam potrzebują... Pokręcił przecząco głową. - Pomożesz przy wieczerzy. Do tego czasu możesz robić, co chcesz. - Po chwili dodał surowo: - Ale nie waż się opuszczać warowni. Pamiętaj, co obiecałem... Wraz z tym zdaniem uleciały wszystkie miłe myśli, jakie zaczynała o nim mieć. - Wiem, co obiecałeś - przerwała mu z goryczą w głosie. - Pożałuję, jeśli znowu się na to odważę, czy to miałeś na myśli? Kwaśno się uśmiechnął i ruszył w stronę drzwi. Przystanął na chwilę i złożył jej ukłon. -
Bardzo mnie cieszy, że tak dobrze się rozumiemy. Alana mocno
zacisnęła usta. W chwili gdy drzwi zamknęły się za nim, uderzyła pięścią w stół. Nie chciała i nie mogła panować już nad sobą. -
To mu najwyraźniej sprawia przyjemność - mówiła z furią. - Ach,
arogancki łajdak! Egoista! Taki sam drań jak pan, któremu służy! Zanim się uspokoiła, minęło sporo czasu. Chodziła nerwowo po komnacie. Kiedy w końcu zatrzymała się przy oknie, usta miała jeszcze mocno zaciśnięte. Wyjrzała na dziedziniec. Powoli docierało do niej to, co działo się w dole. W twierdzy tak dużej jak Brynwald potrzeba po zmierzchu bardzo dużo światła - grupa kobiet, zebranych na samym środku placu, zajęta była właśnie robieniem świec. Niektóre z nich kręciły konopne knoty. Podawały je z kolei innym, moczącym sznurki w łoju. Obok stajni oporządzano konie. Nagle wybuchło jakieś zamieszanie. Kilku normandzkich żołnierzy biegło, wykrzykując i wskazując na coś. Po ich zachowaniu można było sądzić, że ktoś niepożądany dostał się do zamku. Alana zauważyła brązową tunikę, siwe zmierzwione włosy i pochylone ramiona. Dławiony szloch wstrząsnął jej
ciałem. Człowiekiem otoczonym przez rozjuszonych normandzkich żołdaków okazał się Aubrey.
Rozdział piąty Alana wypadła z komnaty i już po chwili znalazła się na dziedzińcu. Energicznie przepychała się przez zebraną ciżbę. Oddział rycerzy z obnażonymi mieczami otaczał Aubreya. Alana miała gołą głowę i bose stopy. Gdy biegła, rozwiane włosy tworzyły za nią złocisty welon. Brukowce i kamyki, którymi wyłożony był plac, raniły jej nogi. Nie zważała na to, pędząc niczym rycerz w pełnym rynsztunku, ruszający do bitwy. - Zatrzymaj się, starcze! - krzyknął jeden z żołnierzy. Alana usłyszała głos Aubreya. Kipiał złością: - Nie zatrzymasz mnie, człowieku. Nie zrobi tego nawet cała armia! Wasz szatański lord Merrick przywiózł tu dziewczę imieniem Alana! Chcę ją zobaczyć! Starzec nie czekał na reakcję wojów. Ująwszy laskę w obie ręce, uderzył nią najbliżej stojącego Normana po piszczelach. Nogi ugięły się pod zaatakowanym, ale nie upadł. Serce Alany zamarło z przerażenia, żołdak bowiem już w chwilę później stał prosto gotów do akcji, z mieczem skierowanym na starca. - Nie! - krzyknęła najgłośniej jak potrafiła. - Zostawcie go! Zostawcie go! Alanie brakło tchu, gdy w końcu udało się jej przecisnąć do pierwszego rzędu gapiów. Spojrzała na Aubreya. Dzięki Bogu! Jeśli nie liczyć siniaka na skroni, chyba nic mu się nie stało.
- Kim jesteś, dziewko? - spytał jeden z Normanów. - Jestem tą, której szuka - powiedziała, z trudem łapiąc oddech. - Jestem Alana. -
Poprzysiągł zabić nas wszystkich - nie zważając na jej odpowiedź,
żołnierz uparcie mówił dalej - nie będziemy tolerować takich gróźb ze strony Sasa. Musi być ukarany. Wściekłość ogarnęła Alanę ze zdwojoną siłą. - Ani się ważcie! Jeśli spadnie mu choć włos z głowy, przysięgam, że poślę was wszystkich do piekła! Zebrana czereda zaczęła szeptać między sobą. Kilku Sasów przeżegnało się trwożliwie. Gest ten nie uszedł uwagi Normanów. Alana zauważyła to także. Zrozumiała natychmiast. Tym razem jej złorzeczenie mogło uratować Aubreya. Bardzo powoli uniosła brodę do góry. Zlustrowała tłum. - Jeśli mi nie wierzycie, spytajcie tych ludzi - wskazała kościstą praczkę spytajcie tę kobietę. I jego. - Teraz pokazywała na pomocnika garbarza. - Mówi prawdę - odezwała się praczka. - Chociaż jest przeklęta, to jednak córka naszego pana. I od dziecka jest nawiedzona! - Tak, tak - dodał ktoś inny. - Wiedźma! Wszyscy to wiedzą. Czarownica! Normanowie stali się nerwowi. Trzech czy czterech z nich cofnęło się nawet o kilka kroków. Alana modliła się w duchu do Boga, by przebaczył jej to bluźnierstwo. - Słyszycie? - powiedziała głośno i bez śladu trwogi, choć serce truchlało jej ze strachu. - Radzę wam, żebyście puścili starca albo pozamieniam was w kozy, wszystkich! Szepty nasiliły się. Normanowie spoglądali po sobie zmieszani. Nie było miedzy nimi takiego, który odważyłby się sprzeciwić jej prośbie i sprawdzić, co potrafiła naprawdę.
- Ach, tak - Alana posuwała się coraz dalej. - A może powinnam to zrobić niezależnie od tego, czy go uwolnicie, czy nie. Może powinnam zamienić wszystkich Normanów, z waszym panem na czele! - To mogłoby być interesujące - doszedł ją przytłumiony głos z tyłu. - W rzeczy samej, interesujące, Alano. To Merrick. Serce zatrzepotało jej jak ptak w klatce. Była pewna, że Merrick nie da się nabrać tak łatwo jak jego ludzie. Miała rację, niestety. Wskazał na najbliższego żołnierza. - Zabrać starca do hallu i czekać na moje rozkazy. Alana zamarła. Krew zastygła jej w żyłach. W głowie huczało. W jednej chwili poczuła na ramionach stalowy uścisk jego rąk. Spróbowała się wyrwać, ale choć wiła się i szarpała, jej wysiłki nie odnosiły żadnego skutku. Merrick był zdecydowany przynajmniej tak samo jak ona, ale dysponował przy tym znacznie większą siłą. Zaczął ją ciągnąć w stronę wejścia do zamku, a potem po schodach, do komnaty. Wrzucił ją do środka jak worek ziama i trzasnął drzwiami. Stała na środku pokoju, zupełnie sparaliżowana. Merrick skrzyżował ręce na piersi. Swoją postawą chciał ją przerazić i udawało mu się to aż nazbyt dobrze. Wpatrywał się w nią, a jego spojrzenie przykuwało Alanę do miejsca skuteczniej niż łańcuchy. Ponownie go rozgniewała, to pewne. Wyraz jego twarzy świadczył o tym niezbicie - był ponury jak burza gradowa. - Kłopoty trzymają się ciebie jak pisklęta kwoki. - Głos Merricka był szorstki i surowy. - Zaczynam żałować, że nie zostawiłem cię w lesie. Odwrócił się na pięcie i skierował do drzwi. - Zaczekaj! - krzyknęła za nim. - Co zrobisz z Aubreyem? Obrócił głowę w jej stronę. Jego twarz była teraz podobna do kamiennej maski. Alana mięła nerwowo fałdy spódnicy.
- Nie wyrządzisz mu żadnej krzywdy? Przecież on nic nie zrobił. Oczy mężczyzny zwęziły się w szparki. - Nie muszę ci się tłumaczyć, kobieto. I nie mam takiego zamiaru. Alanę zaczęła ogarniać panika, mina Merricka bowiem nie wróżyła nic dobrego. Nie poruszyła się jednak. Zdobyła się jedynie na nieme błaganie, które zawarła w skierowanym na niego spojrzeniu. „Proszę, powiedz mi. Muszę to wiedzieć. Uwierz mi, starzec nie chciał zrobić nic złego". Merrick nie zareagował. Alana czuła, jak trwoga zaciska jej gardło. - Spytałeś rano, co mogłabym ci ofiarować. Nie odpowiedziałam wtedy, ale jeśli uwolnisz Aubreya, za twoją łaskawość jestem gotowa ofiarować samą siebie. Merrick cały czas milczał. Kobieta zwilżyła wyschnięte wargi końcem języka. -
Słyszałeś, co powiedziałam, Normanie? Rób ze mną, co chcesz,
cokolwiek by to było. - Łaskawość? A co będzie, jeśli okaże się, że w ogóle nie znam tego uczucia? -
Wtedy mój los będzie przesądzony - wyszeptała. Czuła, jak serce
przewierca jej nieznośny ból, może już przepadła... Wzgardził nią. Wzgardził i powiedział o tym. Mówił. a w oczach tlił mu się lodowaty, niebieski płomień. - Tak szybko zapomniałaś? - naigrawał się z niej. - Nie możesz się ze mną targować, bo nie masz niczego do zaoferowania. Zrobię z tobą, co będę chciał, kiedy tylko zechcę. Przecież już zależysz od mojej łaski, i tak pozostanie. Nie oszukuj się myśląc, że przejdę nad tym do porządku dziennego i puszczę ci to płazem. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, pani, z tobą rozprawię się trochę później.
Gdy tylko skończył mówić, wyszedł z komnaty. Alana nie ruszyła się z miejsca jeszcze przez dłuższą chwilę. Potem podbiegła do drzwi i starała sieje otworzyć. Ciągnęła za skobel i krzyczała, rozjuszona. Osunęła się na podłogę i płakała z bezsilnej złości. Ten drań zamknął ją!
Minęło sporo czasu, zanim po drugiej stronie drzwi usłyszała odgłos przesuwanej sztaby. Spojrzała w tamtą stronę z miejsca, gdzie siedziała oparta łokciami o blat stołu. Drzwi otwierały się powoli, zgrzytając. Stał w nich Simon. W rękach trzymał tacę, ale nie wchodził do środka. Wyciągnął przed siebie ramiona. - Jak tylko zjesz, pani, mój pan chciałby, żebyś udała się do hallu i pomogła przy wieczerzy - poinformował ją rzeczowym tonem. Pani. W każdej innej sytuacji Alana zaczęłaby pewnie chichotać. Teraz jednak zmęczenie i smutek zbyt mocno trzymały ją w swoich szponach. Wstała i siląc się na uśmiech, podeszła do chłopca. - Dziękuję, Simonie. - Wzięła od niego tacę. Przemknęło jej przez głowę, że chłopak rzeczywiście zapowiada się na bardzo przystojnego mężczyznę, przynajmniej tak przystojnego jak jego wuj... Gdy tylko to pomyślała, oprzytomniała. Merrick... przystojny? Dobry Boże! Ależ pokrętnymi ścieżkami podążają jej myśli! Choć Alana zmuszała się do jedzenia, niewiele pożywienia ubyło z tacy. Nie marnując czasu, zeszła po schodach na dół. Weszła do zadymionej kuchni. Nie zdążyła się jeszcze dobrze rozejrzeć, gdy spotkała Sybil. Siostra nie bawiła się w grzecznościowe powitania oparłszy dłonie na biodrach zmierzyła Alanę złym wzrokiem. - Tuś mi - wycedziła. - Czy zdajesz sobie sprawę, że cały zamek już wie, co dzisiaj wyrabiałaś? Nie minie wiele czasu i mnie także zaczną nazywać diabelskim pomiotem, a wszystko dlatego, że jesteś moją przyrodnią siostrą! Na
szczęście powszechnie wiadomo, że to wina twojej matki, to nad nią ciążyła diabelska klątwa. Diabelski pomiot... diabelska klątwa. Alana czuła, że traci cierpliwość. - Mów o mnie, co chcesz, Sybil - powiedziała. Oczy płonęły jej gniewem.Ale wiesz równie dobrze jak ja, że Edwyna była chodzącym dobrem i w całej wsi nie znalazłabyś kogoś o równie gołębim sercu. Dlatego ani słowa więcej na jej temat, proszę! Sybil prychnęła wojowniczo. - Bo co? Co mi zrobisz, Alano? Czy mnie także przemienisz w kozę? Siostrzyczko, tego już robić nie trzeba, zdecydowała Alana w myślach, ale w chwilę potem zawstydziła się własnej postawy. Przecież gardzenie kimkolwiek było do niej zupełnie niepodobne, przeciwne jej naturze. Chciała jakoś to naprawić i miała właśnie zamiar odezwać się pojednawczo do Sybil, gdy ta odwróciła się do niej tyłem i zajęła czymś przy kuchni. Zranione serce bardzo bolało. Alana powtarzała sobie, że nie powinna zwracać uwagi na okrucieństwo siostry i przejmować się jej celowymi zniewagami. Niezliczoną ilość razy widziała, jak Rowena traktowała jej matkę. Była tak samo wyniosła, jak teraz Sybil w stosunku do niej. Dlatego wcale nie dziwiło jej to, że przez resztę wieczoru Sybil nie zwracała na nią uwagi. Również tego wieczora Alana biegła z misami pełnymi jadła i dzbanami piwa. Biesiadnicy byli równie liczni co poprzedniego dnia, ale mniej zuchwali w stosunku do niej. Tu i ówdzie Alana słyszała wymieniane szeptem uwagi na swój temat. Zauważyła także ukradkowe spojrzenia rzucane w jej stronę. Miało to swoje dobre strony - przynajmniej nikt nie próbował obmacywać jej piersi czy też podszczypywać, jak to miało miejsce podczas minionej uczty. Dzięki Bogu Merricka obsługiwała Sybil. Co prawda nie raz i nie dwa Alana czuła na sobie jego wzrok i miała wtedy wrażenie, jakby ktoś wbijał jej w plecy setki igieł. Obietnica, którą złożył, ciągle jeszcze dźwięczała jej w
uszach: „Żebyśmy się dobrze zrozumieli, pani, z tobą rozprawię się trochę później". Na samą myśl o tym robiło się jej gorąco. Słyszała przecież niejedno o Normanach i ich okrutnej naturze. Zresztą na własne oczy przekonała się w wiosce, do czego są zdolni. W ostateczności rozkaże ją torturować. A może sam to zrobi. Mógłby nawet uciąć jej język, gdyby zechciał... Bała się nawet myśleć o tym, jaką karę dla niej obmyśli. Cokolwiek miało to być, jednego Alana była pewna - nie pozwoli jej już, tak jak zeszłej nocy, wykręcić się sianem. Było już bardzo późno, gdy do sali wprowadzono grupę wymizerowanych Sasów. Alanę wzruszył ich widok, bo rzeczywiście przedstawiali sobą smutny obraz. Nie dość, że wymęczeni fizycznie, robili wrażenie załamanych duchowo. Zwłaszcza jeden z nich... Porwane ubranie miał zbryzgane krwią, ręce i nogi skute kajdanami. Dopiero teraz Alana go rozpoznała. Tym człowiekiem był Radbum, najdzielniejszy i najzręczniejszy z wojów Kerwaina. Szlachcic, którego ojciec był parem Anglii. Poczuła ogromną ulgę, od pewnego czasu bowiem bardzo zasmucała ją myśl, że Radbum także został zabity przez Normanów. Zalała ją fala wzruszających wspomnień... jak każda dziewczynka marzyła kiedyś o mężu i gromadce dzieci. Tak... wspomnienie marzeń związanych z tym mężczyzną opanowało jej umysł. Był bardzo wysoki, silny i dzielny. Głęboko w sercu Alana widziała, jak niemądre były te określenia. Nie mogła jednak nic na to poradzić, że właśnie dlatego uwielbiała Radbuma. Spotkała go przedtem tylko kilka razy, a on był dla niej zawsze bardzo uprzejmy i przyjazny. Raz przyłapała go na tym, że ją obserwował i miał przy tym dziwny wyraz oczu. Było w tym coś cudownego. Rzeczywistość jednak dała o sobie znać bardzo szybko, gdyż w niedługi czas potem Alana zobaczyła go w towarzystwie bogatej wdowy z Yorku.
Alana wiedziała... To, że jej ojcem był Kerwain, pan na Brynwaldzie, nie miało najmniejszego znaczenia. Mężczyzna taki jak Radbum nie zaprzątałby sobie głowy bękartem, mającym na dodatek matkę chłopkę. Nie minęło wiele czasu i Normanowie zaczęli opuszczać hall. Alana rozejrzała się szybko dookoła. Radbum siedział oparty o ścianę w odległym końcu sali. Zerkając na boki, Alana ściągnęła ze stołu barani udziec i ukryła go w fałdach spódnicy. Szybkim krokiem ruszyła w kierunku jeńca. W chwili gdy do niego podeszła, Radbum uniósł głowę. Zaskoczenie malowało się na jego twarzy. - Alana! Dziewczyna przyklękła i bez słowa podała mu mięso. Nawet nie zwróciła uwagi na to, że jej nie podziękował. Łapczywość z jaką zatopił zęby w pieczeni, świadczyła o tym, jak bardzo był głodny. Nie odezwała się słowem, czekając aż skończy jeść. Kiedy to nastąpiło, rzucił kość szczekającym nie opodal psom i wytarł dłonie o tunikę. Alana nie mogła oderwać oczu od jego twarzy. Jeden policzek miał spuchnięty i pokrwawiony, siniak na siniaku, skaleczenia. Wyciągnęła rękę w jego stronę. - Jak... - To nic - nie pozwolił jej dokończyć, uśmiechając się nieznacznie. Nawet to jednak sprawiło mu nieznośny ból. - Nie minie miesiąc, a się zagoi. Z przejęcia Alana zacisnęła wargi. Nie było słów, które mogłyby opisać jej gniew i ogarniającą ją furię. Gdy dotykał jej dłoni, zadzwoniły łańcuchy. -
Widziałem śmierć twojego ojca - powiedział łagodnie. Przerwał na
chwilę. - Alano, naprawdę nie bardzo wiem, co powiedzieć... umarł, jak na dzielnego rycerza przystało. Zupełnie niespodziewanie łzy napłynęły Alanie do oczu. Zażenowany
Radburn gładził jej rękę. - Alano... Szybko otarła mokre policzki. -
.
Nic mi nie jest. To dlatego że... och, jak ja strasznie nienawidzę
Normanów. Nienawidzę ich za to, co zrobili. Nigdy już nie będziemy tacy jak dawniej! - Wtem. - Zacisnął palce na jej dłoni. - Musimy jednak pogodzić się z ich obecnością, bo nie jesteśmy w stanie ich pokonać. Przeżyliśmy, i to się liczy. Ich spojrzenia spotkały się. Alana wyczuwała, że powiedziałby znacznie więcej, ale w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że nie są już sami. Merrick stał bardzo blisko, z rękami założonymi do tyłu. wyprostowany, potężny. Wpatrywał się w nią z uwagą. - Nie powinno cię tu być. Alano. - Niby dlaczego? Zrobiłam już wszystko, co do mnie należało - odcięła się. - Niezupełnie - powiedział spokojnie. - Nie zrobiłaś jeszcze wszystkiego, co należy do twoich obowiązków tej nocy. Masz natychmiast udać się do mojej komnaty. Rumieniec zabarwił jej policzki głęboką czerwienią. Była wściekła za to, że poniżał ją w obecności rodaka. Chociaż napięcie i srogość malowały się na twarzy Merricka, nie zważała na to. - Za chwilę... - Nie, kobieto. Pójdziesz ze mną natychmiast. Nachylił się i zmusił ją do wstania. Zaciskając zęby Alana wysyczała: - Przestań! - Nie, pani. Nie przestanę. I ostrzegam cię, nie sprzeciwiaj się, bo nie mam zamiaru znosić twoich fochów raz jeszcze. - Zaczął popychać ją w stronę schodów.
Stalowy uścisk jego palców i ton głosu świadczyły o tym, że mówił prawdę. Ramię ją bolało. Spróbowała się wyrwać, ale bezskutecznie. Wlókł ją za sobą wzdłuż korytarza. Na ścianach igrały cienie rzucane przez światła pochodni. Kiedy już zamknęły się drzwi od sypialni, nastrój Merricka nie uległ poprawie. -
Powiedz mi, moja droga, a pytam z czystej ciekawości, czy ten
mężczyzna... jest twoim kochankiem? Alana oniemiała. Jej kochankiem? - Nie! - powiedziała twardo. - A nawet gdyby był, i tak nie powinno cię to obchodzić! - Nie zgadzam się z tobą. Oczywiście, że mnie obchodzi. Zresztą już ci przecież o tym mówiłem. Jestem twoim panem i zdobywcą, dlatego należysz do mnie. Udało mu się trafić w jej czuły punkt. Teraz naprawdę była upokorzona. - Dlaczego zakuto go w kajdany? - spytała mimo wszystko. - To niebezpieczny człowiek. - Niebezpieczny? - krzyknęła ze złością. - Został pobity! - Jesteś kobietą - ton głosu Merricka był surowy - i nic nie wiesz o gorączce bitewnej. Zanim udało się nam go schwytać, walczył jak rozjuszony dzik. Moi ludzie musieli jakoś zmusić go do uległości. Nie przejmuj się tak, w końcu jest szczęściarzem, bo przeżył. Kiedy przekonam się, że nie stanowi już żadnego zagrożenia, a on sam zdecyduje się uznać we mnie nowego pana tych ziem, zostanie uwolniony. - A co z Aubreyem? Staruszek nie zrobił nic złego twoim ludziom. Jestem przekonana, że do tej pory nieźle go obili i to dla samej przyjemności znęcania się. - Ku własnemu przerażeniu Alana zdała sobie sprawę, że głos jej się załamuje, Z całych sił powstrzymywała płacz.
- Aubrey został odprowadzony do szałasu, pani. Zdrów i cały. - Merrick był na nią wściekły za to, że mogła go podejrzewać o znęcanie się nad bezbronnym starcem. Zresztą nie różniła się niczym od innych. Wszyscy Sasi byli przekonani o jego podłości. - Choć nie nosisz żadnego oręża i nie wdziewasz zbroi, jesteś takim samym wojownikiem jak rycerze twego ojca. Mam wrażenie, że nigdy nie masz dość walki. Tyle że walczysz językiem. Czy dlatego właśnie nazywają cię wiedźmą? Och, jak bardzo chciała mu nawymyślać. Zamiast tego jednak opanowała się i starała sprawiać wrażenie spokojnej. - Tak - stwierdziła sucho. - I może właśnie dlatego powinieneś mieć się na baczności, Normanie. Mogę rzucić na ciebie urok. Uśmiechnął się, patrząc jej prosto w oczy. - Masz wiele wspaniałych przymiotów, Alano. Dobrze polujesz. Jesteś czarownicą. Umiesz zachowywać się tak, jakbyś była panią tego zamku. Ale chociaż udało ci się otumanić moich ludzi głupiutkimi bajeczkami, mnie nie przestraszysz tak łatwo. - Ani ty mnie, Normanie! Nie przestawał się uśmiechać. - Nie? Strach może być bardzo pomocnym sprzymierzeńcem. Wiesz o tym bardzo dobrze. Straszyłaś moich ludzi, gdy mówiłaś, że zamienisz ich w kozy. Posłużyłaś się ich strachem przeciwko nim samym. Moim zdaniem jesteśmy do siebie bardziej podobni, niż skłonna byłabyś uwierzyć. Mówiąc podchodził do niej coraz bliżej... aż znalazł się zupełnie blisko. Serce Alany zaczęło bić jak oszalałe. Puls dudnił jej w uszach. Merrick zatrzymał się dopiero wtedy, gdy prawie dotykał jej torsem. Miała dziwne wrażenie, że jest w pułapce... w pułapce bez wyjścia. Nie mogła oderwać wzroku od twarzy Merricka. Jego szczęki zdawały się wykute z kamienia. Oczy przypominały kryształki lodu z uwięzionym w nich
zimnym płomieniem. Wyczuwała, że mężczyzna jest w tej chwili po prostu... niebezpieczny. On był niebezpieczny. Gdyby tylko chciał, mógłby ją zmiażdżyć gołymi rękami. Och, jak bardzo żałowała teraz, że tak nierozsądnie postępowała i drażniła go przy każdej okazji. -
Jesteś ciągle bardzo zdenerwowany - odezwała się pojednawczo. -
Przecież nie mogłam postąpić inaczej. Aubrey jest bardzo starym człowiekiem. Nie przyszedł tutaj po to, by sprawiać kłopoty. Chciał po prostu sprawdzić, czy nic mi się nie stało. A ja... ja nie mogłam pozwolić żołnierzom skrzywdzić bezbronnego starca. Merrick milczał przez chwilę. Zastanawiał się, co Alana powiedziałaby, gdyby wiedziała, że w głębi serca podziwiał jej odwagę. Wyobrażał sobie, jak stoi bosa, z rozwianymi włosami, gotowa bronić starucha. Tak, taka właśnie mu się podobała. Dumna i odważna. Nie mógł jej jednak tego darować, bo wtedy posunęłaby się jeszcze dalej. Położył dłonie na jej ramionach. Wzdrygnęła się, jakby ją oparzył, ale uścisk był zbyt silny, by mogła się wyrwać i świetnie o tym wiedziała. - Drżysz, dziewczyno. Jesteś dzielna, ale strach nie jest ci obcy. Powiedz w takim razie, czego się po mnie spodziewasz? -
Wiem, co zrobisz - odezwała się, miną nadrabiając brak pewności
siebie.- Ukarzesz mnie. - Aha. - Groźnie zmarszczył brwi. - A w jaki sposób, twoim zdaniem, cię ukarzę? Prawie niedostrzegalnie pokiwała głową. - Sam wiesz najlepiej. - Nie, nie wiem. Jak uważasz, co ci zrobię? - We... weźmiesz mnie - powiedziała ledwo słyszalnym szeptem. - Wezmę?
Zamknęła oczy i zadrżała. - Tak. Weźmiesz mnie do twego łoża - mówiła omdlewającym głosem. Merrick wpatrywał się w nią przez cały czas. Gdyby nie to, że go obraziła, byłby się roześmiał - tak bardzo go rozbawiła. Kobiety, z którymi dzielił łoże, znajdowały w tym przyjemność, nie ból. W tej chwili stała jednak przed nim białogłowa, dla której cielesne obcowanie z nim zdawało się cierpieniem, i jakby tego było mało, sama wzmianka o tym śmiertelnie ją przerażała. Kiedy jednak otworzyła oczy, zobaczył w nich nie strach, a palącą nienawiść. Nie, ona nigdy nie będzie mu powolna. Czuł, że ogarnia go ślepa furia. Skoro zawsze uważała go za potwora może właśnie teraz powinien wreszcie zachować się zgodnie z jej oczekiwaniami. Zmiął w palcach materiał jej sukni na ramieniu. - Twoja kiecka jest dla mnie obelgą. Ściągaj ją! Zaskoczona rozchyliła usta, ale w chwilę potem zacisnęła je gwałtownie. - Nie... nie mogę! Nie ściągnę! - Skoro ja tak każę, to tak będzie, pani. - Jego srogość dorównywała jej uporowi. - A jeżeli nie? Pobijesz mnie tak samo, jak twoi ludzie pobili Radburna? Merrick zazgrzytał zębami. - Na Boga, dziewko, tym razem posunęłaś się za daleko. Zrobisz to, co mówię! Dlatego, że cię o to proszę. Nie! Dlatego, że ci każę. - Nie. - Odmówiłaś mi swego ciała... - Widząc, że Alana chce mu przerwać, zasłonił jej usta ręką i mówił dalej: - Tak, odmawiasz i teraz. Wiesz o tym dobrze. Powtarzałaś „proszę!", „proszę nie rób tego!" Możesz odmawiać mi swego ciała, ale nie możesz zabronić mi na nie patrzeć. Usta jej drżały. Mimo zaciśniętego gardła Alana zmusiła się do mówienia: - Bóg cię osądzi, Normanie.
- Bóg? W twoich ustach brzmi to co najmniej śmiesznie. Moi ludzie uważają, że jesteś wiedźmą, mnie z kolei Sasi uznają za wcielonego diabła. Stanowimy niezłą parę, nie sądzisz? Wróćmy jednak do twojej sukienki... pospiesz się, pani. W jego głosie było coś takiego, że nie ośmieliła się sprzeciwić. Sztywno i bardzo powoli nachyliła się i uniosła brzeg spódnicy. Zdjęła suknię przez głowę. Rozwiązała tasiemkę przy koszuli i wolno, opuściła ją na ziemię. Potem zsunęła z ramion płócienną koszulę. Drżącymi rękami odrzuciła ją od siebie. Stała teraz przed nim zupełnie naga... Naga i zawstydzona. Nigdzie nie mogła się ukryć przed spojrzeniem jego zimnych i błyszczących jak kryształ oczu. Przez chwilę zdającą się trwać całą wieczność, patrzył na nią zachłannie. Zwiedził wzrokiem każdy zakamarek jej ciała. Do tej pory nikt poza matką nie widział jej bez ubrania. Zacisnęła powieki, jeszcze nigdy w życiu nic czuła się tak zmieszana. Merrick uśmiechał się. -
Co byś powiedziała na to, gdybym poprosił cię, żebyś mnie także
uwolniła od odzienia? Szeroko otworzyła oczy. - Co takiego? - wyszeptała z niedowierzaniem. - Rozebrać cię? - Aha. Chyba powiedział coś jeszcze, ale nie dosłyszała. Sama myśl o tym, że miałaby zdejmować ubranie z ciała rycerza, dotykać jego muskułów... Zrobiło się jej słabo. Przeszedł ją dreszcz. Zupełnie nieświadomie zakryła dłońmi nagie piersi. - Nie masz ochoty? Cóż, może innym razem - powiedział po prostu. Dotknięcie jego ręki, gdy położył dłoń na jej rozpalonym policzku, wywarło na niej paraliżujące wrażenie. - Ulegniesz mi w końcu, dziewczyno. - Jego głos był cichy i łagodny. - Na razie jednak zadowolę się pocałunkiem.
- Pocałunkiem? Nie oszukasz mnie - odpowiedziała mu równie cicho, ale stanowczo. - I tak zrobisz, co zechcesz... -
Oczywiście, ale gdybym wziął cię teraz, pyszniłabyś się glorią
męczennicy. Mogłabyś grać rolę skrzywdzonej niewinności, podczas gdy ja uchodziłbym za łajdaka bez sumienia. - A czy nim nie jesteś? - teraz ona drażniła się z Merrickiem. - „To my jesteśmy zwycięzcami, wy zaś pokonanymi", to twoje słowa, Normanie. Ja... ja nienawidzę cię za to! Mężczyzna zdawał się nie słyszeć ostatniego zdania. - Cieszę się, że tak dobrze to zapamiętałaś, urocza czarownico. Teraz jednak będziesz musiała pozwolić mi na pocałunek, o którym mówiliśmy. Nie zostawił jej czasu na protest, nie zdołała choćby pomyśleć, gdy oplótł ją silnymi ramionami. Jego usta przywarły do jej warg. Przytulał ją do siebie zbyt mocno, by zostawić jej odrobinę swobody ruchu. Stopy Alany znalazły się między jego mocarnymi nogami. Jakakolwiek walka z nim była teraz niemożliwa. Nagie piersi opierały się o miękką wełnę okrywającej go tuniki. Zaciśnięte dłonie Alany uwięzły pomiędzy ciałami. Nie walczyła, bo wiedziała, że i tak tej bitwy nie wygra. Zaskoczenie i panika sparaliżowały ją zupełnie, ale czuła także coś jeszcze, coś, czego się nic spodziewała. Zachłanność jego wpijających się w nią warg spowodowała, że Alana w ogóle nic mogła zebrać myśli. Do niedawna myślała, że dotyk ust Merricka będzie dla niej czymś wstrętnym, bo on sam był dla niej odpychający. Jego wargi nie były jednak zimne i oschłe, a pocałunek brutalny i szorstki. Chociaż nie było w tym człowieku nawet cienia delikatności, jego pocałunek mogła nazwać czułym. Smukłe palce mężczyzny zagłębiły się w burzy włosów i przyciskały jej twarz do jego twarzy. Wilgotne usta pewnie i stanowczo pieściły jej wargi. Nadal był rozkazującym wodzem, choć spełniała jego żądanie. Był
przewodnikiem, nawet wtedy, gdy zdawał się poszukiwaczem. Gorące i szorstkie usta zmuszały ją do bezwzględnego posłuszeństwa. Alana nie mogła nic na to poradzić. Zupełnie niespodziewanie dla samej siebie poddawała się tej chwili, poddawała się jemu. Ciepły oddech wypełnił jej usta. To był jego oddech. Powinna być wstrząśnięta, a... co prawda jakaś jej mała cząstka zamarła z przerażenia, bo przecież Alana była całowana przez mężczyznę po raz pierwszy w życiu. Nie zwracała na to jednak najmniejszej uwagi, gdyż całą sobą od dawna tęskniła do tego i chciała, by teraz trwało to i trwało... Straciła zupełnie poczucie czasu. Nie miała pojęcia, gdzie jest, nie wiedziała, kim on jest. Ulegała mrocznemu pożądaniu jego warg, tak słodkich, gdy całował ją raz za razem. Na policzkach czuła szorstkość zarostu, ale sprawiało jej to przyjemność. Otaczał ją jego zapach, dziwny i obcy, ale nie nieprzyjemny. Przeszedł ją dreszcz, gdy dotknął językiem jej języka. Miała wrażenie, jakby jasny płomień śmiało się w nią zagłębiał, badając wilgotną tajemnicę jej ust. Naciskał i wił się, zapierając jej dech w piersiach, sprawiał, że zapominała o bożym świecie. W uszach słyszała głośne i oszalałe dudnienie, ale minęło sporo czasu, zanim niejasno zdała sobie sprawę, że to jej własne serce daje o sobie znać. Czuła, że robi się coraz słabsza, nogi zaczęły się pod nią uginać. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby dojść do siebie. Kiedy już mogła jako tako pozbierać myśli, zauważyła wpatrzone w siebie oczy Merricka. Patrzył na jej rozchylone po pocałunku usta. Uniesionym kciukiem muskał delikatnie wilgotną wargę, pełną i pulsującą. - Brzydzisz się mną teraz, urocza czarownico? - Tak - odpowiedziała szybko słabym głosem. Jednak oboje świetnie wiedzieli, że nie mówiła prawdy.
Odwróciła od niego oczy. Nienawidziła triumfu, który dostrzegła w jego spojrzeniu. Jej reakcja na pocałunek najwyraźniej sprawiła mu ogromną przyjemność. Alana gardziła sobą za tę chwilę słabości. Wzdrygnęła się i zasłoniła ramionami piersi - zapomniała o tym, że była przecież naga! Ścisnął jej ramiona, ale trwało to tylko chwilę. Gdyby Alana patrzyła na niego, widziałaby, że zmarszczył brwi. - Zmarzłaś na sopel lodu. Najwyższy czas ułożyć cię do snu. Zmarzła? Zdziwił ją tym stwierdzeniem. Jak mogła zmarznąć, skoro wstyd palił ją żywym ogniem od stóp do głowy? Zaczęła przygotowyać sobie miejsce do spania obok kominka, jak poprzedniej nocy, ale Merrick powstrzymał ją. - Nie, nie tutaj - powiedział i zdecydowanie, choć bardzo lekko, popchnął ją w stronę łoża. Jakże chciała wykrzyczeć mu, że nie będzie dzieliła z nim posłania. Nie śmiała jednak tego zrobić, powstrzymywana obawą przed jego gniewem. Jej duma ucierpiała już wystarczająco, a wszystko wskazywało na to, że koniec udręki jeszcze nie nastąpił. Bez słowa, zwinnie wślizgnęła się pod futra. Policzki oblały się rumieńcem. Merrick ściągnął tunikę przez głowę, a potem zdjął resztę rzeczy i rzucił je obok łoża. Westchnąwszy głęboko, ułożył się obok Alany. Podobnie jak ona, był zupełnie nagi. -
Cóż to znowu za fochy? Oszczędzam ci kolejnej nocy na zimnej,
kamiennej posadzce, a ty zachowujesz się, jakbym wyrządzał ci jakąś ogromną krzywdę. Zrozum, że chodzi mi wyłącznie o to, żeby ci było wygodniej. Podciągnęła pod brodę futrzane przykrycie. - Leżenie tutaj nie sprawia mi żadnej przyjemności - powiedziała bez emocji. Merrick uśmiechnął się tajemniczo.
- Tak samo jak mój pocałunek? Znienawidziła go w tej chwili. Nienawiść ogarnęła ją z taką siłą, że Alana przesiała zważać na to, co mówi. - Niczego nie odczuwałam - powiedziała z przekonaniem. - Słyszysz, Normanie? Niczego nie odczułam, bo jesteś dla mnie nikim! Tym razem arogancki uśmiech wykrzywił mu usta. - Na twoim miejscu nie igrałbym z ogniem, pani. W końcu zmusisz mnie do tego, żebym udowodnił ci, że kłamiesz w żywe oczy. I chętnie to zrobię, a będzie mi tym przyjemniej, że ty podzielisz ze mną to odczucie. A przecież właśnie tego nie chcesz, jak mi się zdaje. Mam rację, branko? Spojrzała na niego. - Bóg przeklnie twą duszę - powiedziała z żarliwością w głosie. - Jeśli do tego zmierzasz, to dlaczego... nie weźmiesz mnie po prostu, teraz... i niech już wreszcie będzie po wszystkim! - Tak od razu? - Roześmiał się. - W odpowiednim czasie, urocza wiedźmo. W odpowiednim czasie. Może jutro. Co ty na to? A może nie. Och, nie martw się... - Przerwał widząc, że jej oczy robią się wielkie jak talary. - Dziś w nocy cię oszczędzę. Posłuchaj mnie jednak uważnie, jako że jesteś strasznie upartą dziewuchą... Alana odsuwała się, w miarę jak on znajdował się coraz bliżej, ale wkrótce była na samym brzegu łoża. Dosięgnął jej ciała bardzo łatwo i gładził ją po szyi. Arogancja nie znaczyła już jego twarzy złośliwym grymasem, zamiast niej pojawiło się skupienie. - Tak, tak - mówił, ale jego głos stracił uwodzicielskie ciepło - wezmę cię, ale ty nie będziesz wiedziała wcześniej, kiedy to nastąpi. Nie będziesz także wiedziała, gdzie to się stanie. Jedno nie ulega wątpliwości: będziesz moja, chociaż tak naprawdę już jesteś moja. Na twoim miejscu nigdy bym o tym nie zapominał.
- Ostatnie zdanie zabrzmiało i jak groźba, i jak obietnica. Gdy skończył mówić, odsunął się i obrócił do niej plecami. Alana szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w potężne plecy, których skóra połyskiwała w świetle płomieni z kominka. W ustach jej zaschło. Nie powiedział już nic więcej, bo też nie zostało nic do powiedzenia. „Będziesz moja, chociaż tak naprawdę już jesteś moja". Alana wiedziała... świetnie wiedziała, do czego zmierzał. Nie zostawił jej w spokoju z litości czy też dlatego, że był czuły. Dopiero teraz zaczynała go rozumieć. Powiedział, że ją posiądzie i pewnie tak się stanie. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Zmusi ją do czekania, do zastanawiania się, której nocy to się wydarzy. Och, był okrutniejszy od potwora z piekła rodem! Zacisnęła palce na futrze. Zaczęła bezmyślnie przyglądać się cieniom tańczącym na suficie. Rozgoryczenie legło jej na duszy nieznośnym ciężarem. Tak. przybył tu, do Anglii. Odniósł zwycięstwo. Wojna była skończona. Ale jej bój dopiero się zaczynał.
Rozdział szósty Dla Alany była to najdłuższa noc w życiu. Czuła w ustach smak popiołu - tak właśnie smakował strach. Z początku podejrzewała Merricka o niecny podstęp. Była przekonana, że nie śpi i wyciągnie do niej ręce, kiedy nie będzie się tego zupełnie spodziewała, i zrobi to, co jej tak solennie obiecywał. Nie będzie przy tym zważał na jej uległość ani opór. Nawet wtedy, gdy nie miała już wątpliwości, że zasnął głęboko, leżała sztywno wyciągnięta na łożu, bojąc się ruszyć. Bała się, że najmniejsze poruszenie może go obudzić i rozgniewać, albo jeszcze gorzej - może wzniecić
płomień jego pożądania. Księżyc umykał już z nocnego nieba, kryjąc się przed nastającym dniem, kiedy Alana zapadła wreszcie w niespokojny sen. Wydawało się jej, że dopiero zamknęła oczy, gdy poczuła ruch obok siebie- Merrick wstawał. Leżała skulona na swojej połowie łoża, tak daleko od niego, jak to tylko było możliwe. Teraz, choć miała zaciśnięte powieki, stała się czujna jak tropione zwierzę. Słyszała jego krzątaninę po komnacie. Zapalił wygasły ogień w kominku. Potem ubrał się i przypasał miecz. W chwilę później zrobiło się cicho. - Alano. Dziewczyna zamarła. Głos był czuły i cichy... i dochodził z bardzo bliska. Doszedł ją niski, głęboki śmiech. Ciepłe palce pogładziły jej odkryte ramię. - Nie oszukasz mnie, przecież wiem, że nie śpisz. Jego dobry humor nie udzielił się Alanie. Zaciskając powieki jeszcze mocniej, zanosiła gorące modły do nieba, by Norman zostawił ją samą. Niestety, widać Bóg trzymał z drugą stroną, bo w następnej chwili poczuła, jak obok ugina się siennik. - No, daj spokój - wyszeptał. Zmieniła pozycję i teraz leżała na plecach. Otworzyła oczy i spojrzała na niego z widoczną niechęcią. - Nie zniosę... Pochylił się nad nią, uśmiechnął tym swoim bezczelnym uśmiechem, którego nie cierpiała, i przerywając jej powiedział: - Ależ zniesiesz, zniesiesz. Czy jeszcze się tego nie nauczyłaś? Zamierzyła się, chcąc uderzyć go pięścią w pierś, ale był od niej szybszy. Stalowe ramiona oplotły ją niczym konary i przyciągnęły blisko... tak bardzo blisko, że czuła na sobie jego oddech. Cokolwiek chciała zrobić, jej trud był daremny. Wykorzystując swoją siłę, Merrick nie pozwolił Alanie na żaden
ruch. Prawdę powiedziawszy, trzymał ją tak mocno, że ledwo mogła oddychać. Chociaż uśmiech nie zniknął z jego warg, w oczach tliły się dziwne ogniki. Nie zdążyła się jednak dobrze przyjrzeć jego twarzy, bo nagle pochylił się jeszcze bardziej. Nie szukał jej ust, jak się tego spodziewała. Zdławiła krzyk. Jego wargi musnęły jedynie linię policzków. Rozpalone żarem usta wędrowały do łuku jej szyi i tam zatrzymały się, dokładnie w miejscu, gdzie bił puls, wygrywający rytm serca w szalonym tempie. Uwolnił jej ramiona, ale ona nawet nie zwróciła na to uwagi. Futra leżały odrzucone na bok. Alana znowu była przed nim naga... naga dla oczu i rąk. Zesztywniała, gdy jego dłoń, błądząc po jej ciele, natknęła się na karminowy pączek jednej z piersi. Dotykał go raz po raz. Serce Alany biło tak mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi. Otworzyła szeroko oczy, gdy skłonił głowę i przylgnął wargami do sutka. Najpierw jednego, a później drugiego. Potem odszukał jej usta. Od niechcenia rozsmakowywał się w nich, jakby czas nie istniał. Dyszała ciężko, kiedy wreszcie uniósł głowę. Już się nie uśmiechał. Posłał jej jedno długie spojrzenie. Nie mając żadnego doświadczenia. Alana nie mogła jednak zrozumieć, co oznaczało. Nie zrozumiała także jego stów: - Ogromnie trudno cię opuścić, dziewczyno. Powiedziawszy to wstał. Alana instynktownie okryła nagość futrami i starała się na niego nie patrzeć. Wkrótce wyszedł z komnaty, ale zanim to się stało, pocałował Alanę raz jeszcze... i po raz kolejny wywołał w niej reakcję, jakiej nie chciała. Przeszedł ją dreszcz. Teraz kiedy leżała w łożu sama, mimo futer było jej zimno. Płonący raźnie na kominku ogień zdawał się nie dawać żadnego ciepła. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Alana dotknęła palcami ust. Czuła jeszcze na sobie jego dotyk. Otaczał ją jego zapach. Ciężko wzdychając wstała i ubrała się. Ze wszystkich sił chciała
zapomnieć o Merricku z Normandii. Kiedy weszła do kuchni. Sybil już się tam krzątała. Prawie wszyscy zajęci byli oprawianiem świeżo złowionych ryb. Alana chętnie włączyła się w codzienną pracę. Córka Roweny była nieprzystępna i prawie się do niej nie odzywała. Alanie serce się krajało na widok siostry, która urodziła się do zupełnie innego życia. Nie miała jednak pojęcia, jak można by zmienić ten stan rzeczy... Może Radbum miał mimo wszystko rację, przyznawała niechętnie. Nie można pokonać Normanów i dlatego trzeba się pogodzić z ich obecnością. Aż do zmierzchu nie widziała Merricka. Niestety, gdy zostali sami w jego komnacie, wydarzenia z poprzedniej nocy powtórzyły się z bolesną dokładnością. Myśląc, że mężczyzna nie patrzy, Alana wślizgnęła się do łoża. Tym razem miała na sobie koszulę. Głupia! On zdawał się dostrzegać najmniejszy szczegół, a cóż dopiero mówić o koszuli! Usta wykrzywił mu grymas niezadowolenia. Ściągnął z niej płócienną szmatkę i rzucił na podłogę. - Teraz już będziesz wiedziała... - Przerwał i nie powiedział już nic więcej.
Ani się obejrzała, jak minął miesiąc. Teraz, kiedy ciemność obejmowała panowanie nad ziemią, Merrick nie robił nic, by się zbliżyć do Alany. Nie próbował jej posiąść, zgodnie z daną obietnicą. Alanę nie łatwo było oszukać. Wiedziała, o co mu chodziło. Znęcał się nad nią, torturował, zmuszając do wyczekiwania i ciągłego przemyśliwania! Ośmieliła się przecież mu sprzeciwić, drażniła się z nim, igrała... a on utemperował ją. Nauczył ją tego, że jest jej panem, że jej los zależy od jego woli... i kaprysu. Nie pozwolił jej nawet na odrobinę prywatności. Na choćby okruchy wstydu. Dotykał jej ciała w miejscach, które chciał dotknąć, kiedy tylko miał na to
ochotę. Jego ciemne oczy śledziły każdy jej ruch, gdy usługiwała przy wieczornych posiłkach. Raz po raz odzywała się w jej umyśle przysięga, którą złożył, chociaż Alana broniła się przed tym, nie chciała pamiętać. „Będziesz moja, chociaż tak naprawdę już jesteś moja". Ostatniej nocy przyciągnął ją do siebie bardzo blisko. Poczuła na plecach jego włochatą pierś. Miedzy nogi wsunął jej muskularne udo. Leżeli spleceni w uścisku niczym kochankowie, chociaż nimi nie byli. Jego ramię opasywało jej talię. Ciepła i znajoma dłoń spoczywała na jej brzuchu. Właśnie tej nocy, ku swemu ogromnemu zawstydzeniu, Alana obudziła się i ze zgrozą stwierdziła, że przez sen przytuliła się do piersi Merricka. Było nawet gorzej - on to zauważył i przyglądał się jej z niejakim rozbawieniem. Pogładził palcem czubek jej nosa. - Następnej nocy, urocza wiedźmo - wyszeptał. Przerażenie obezwładniło ciało Alany. W bladym świetle poranka zdała sobie sprawę... Nie, ona nigdy nie pogodzi się z myślą, że teraz w Anglii rządzą Normanowie... nigdy go nie zaakceptuje. Na pewno nie! A zwłaszcza nie w taki sposób, w jaki on zamierzał ją do tego skłonić! Desperacja podpowiadała jej drogę ratunku. Musi uciekać, zanim będzie za późno. Nie modliła się o pomoc, o ratunek. Jej modlitwy, jak do tej pory, nie odnosiły skutku. Nie, niepotrzebne jej były zastępy niebieskie. Jeśli miała uciec od Merricka, mogła polegać jedynie na sobie. Mimo wszystko - niech Bóg jej wybaczy - nie ośmieliła się zaufać Sybil. Zagryzła wargę, przypominając sobie pierwszą noc w warowni, gdy zamyślała uciekać. Sybił nie wahała się nawet przez chwilę przy wskazywaniu jej jako prowodyrki. Siostra czy nie, Alana przeczuwała, że Sybil będzie się martwiła przede wszystkim o siebie, niezależnie od ceny, jaką innym przyjdzie za to zapłacić. Ta myśl ją otrzeźwiła. Teraz Alana nie miała już żadnych wątpliwości, że
siostra na pewno potrafi zadbać o siebie i nie jest wcale taka bezradna, jak się jej wcześniej zdawało. W rzeczy samej, to nie Sybil była zmuszana przez Merricka do dzielenia z nim łoża. Okazja do ucieczki nadarzyła się znacznie wcześniej, niż Alana mogła się spodziewać. Właśnie tego dnia. Usłyszała, jak jeden z pomocników kwatermistrzowskich mówił, że Merrick opuścił zamek i nie spodziewają się go przed zmrokiem. Wszechpotężny pan włości, które zagarnął bezprawnie, udał się na lustrację majątku, pomyślała z pogardą. Jednocześnie zaczęła się gorączkowo zastanawiać. Z trudem ukrywała podniecenie. Po raz pierwszy od bardzo dawna nadzieja pojawiła się w jej sercu. Wczesnym popołudniem służba miała wolne. Był to czas ich posiłku. Alana nie rozglądała się jednak za wolnym kątem, jak inni. Kiedy nikt na nią nie patrzył, ściągnęła ze stołu bochen pszennego chleba i gomółkę sera sporych rozmiarów. Zawinęła łup w lnianą szmatkę. Gdy związywała rogi, drżały jej ręce. Potem jeszcze zakrzątnęła się przy zdobyciu bukłaka z piwem. Nikt nie zwrócił na nią uwagi, gdy wymykała się kuchennym wyjściem. Z wysoko podniesioną głową przemaszerowała przez dziedziniec i weszła na drogę prowadzącą do wioski. Robiła wrażenie osoby nie mającej nic do ukrycia. Dzień był ponury, mimo że słońce raz po raz przeświecało przez szarobure, skłębione chmury. Alana drżała z zimna, bo wilgoć przenikała ją chłodną mżawką, a ona miała na sobie jedynie sukienkę. Nie zatrzymywała się jednak - przecież tak śmieszna niedogodność nie mogła jej powstrzymać. Prawie się jej udało... - Stój! Żołdak, który ją zatrzymał, sprawiał wrażenie szerszego niż wyższego. Nie marnował czasu na przyglądanie się. - Wiem, kim jesteś, pani, a lord Merrick nie zostawił żadnych poleceń
względem ciebie, dotyczących opuszczania warowni. - Zapewne nie powiedział także, jakobym nie mogła wychodzić - odważnie odpowiedziała Alana. Dech zaparło jej w piersi. Modliła się, żeby tak było naprawdę. Kiedy jednak żołnierz nic nie odpowiedział, potrząsnęła głową i uniosła do góry tobołek. - Kucharz prosił mnie, żebym zaniosła to lordowi Merrickowi do pobliskiej wioski. Wszystko wskazywało, że wartownik nie był na to przygotowany. Ujął w ręce zawiniątko i starał się sprawdzić, co jest w środku. Wepchnął paluch między fałdy materiału i chociaż wynik inspekcji zdawał się go zadowalać, on sam nie był przekonany. - To bardzo dziwne, że lord Merrick nic mi o tym nie powiedział. - Przyznam, że ja sama jestem zdziwiona. Wiem jedno: będzie bardzo niezadowolony, jeśli przyjdzie mu na próżno czekać na jedzenie. Jestem przekonana, że jego gniew będzie ogromny, gdy się dowie, że zatrzymałeś mnie bez potrzeby. Zresztą ja też nie będę ci wdzięczna. - Ostatnie zdanie dodała, znacząco patrząc na wartownika. Wpatrywała się w niego bez drgnienia powiek. Żołnierz pobladł i raptownie zwrócił jej tobołek. - Idź zatem - wymamrotał. - I uwiń się z tym szybko. Alana chciała krzyczeć z radości. Zamiast tego jednak ruszyła przed siebie tak szybko, jak tylko mogła. Zresztą i tak miała zamiar iść najpierw do wioski. Idąc rozglądała się czujnie na boki. Wypatrywała jeźdźców normandzkich. Po drodze napotkała kilku pasterzy, ale nie zwrócili na nią najmniejszej uwagi. Alana miała zamiar wstąpić do zagrody matki, by zabrać stamtąd co nieco ziół i mikstur leczniczych - jeżeli nie przydadzą się jej w drodze, być może uda się je sprzedać i w ten sposób zdobyć choć parę groszy. Przede
wszystkim jednak chciała zobaczyć się z Aubreyem. Kiedy już znalazła się w wiosce, skierowała kroki do chaty starca. Aubrey siedział przy palenisku. Wyciągając ręce, ogrzewał je nad ogniem. Widząc wchodzącą Alanę, z wrażenia otworzył usta. - Alana! Uklękła przy nim. - Och, Bogu niech będą dzięki! Jesteś cały i zdrowy! -mówiła w podnieceniu. - Musimy uciekać, Aubreyu. Musimy opuścić wieś, zanim będzie za późno! - Uciekać? - Starzec wpatrywał się w jej twarz z niepokojem w oczach. Dokąd, moje dziecko? Alana przytuliła policzek do jego ręki. - Nieważne dokąd. Może do Londynu... nie mogę zostać w Brynwaldzie ani chwili dłużej... nie, nie chcę tu zostać! Muszę stąd odejść, a ty pójdziesz ze mną! Wiekowy opiekun kiwał głową w zamyśleniu. - Alano - powiedział łagodnym głosem. - Nie opuszczałem tego miejsca przez całe życie. Skoro musisz stąd odejść - odejdź, ja jednak zostanę. - Musisz iść ze mną! - Nie, Alano, nie mogę! - Aubreyu, nic nie rozumiesz! Muszę stąd uciekać! Muszę uciekać przed nim. - Przed Merrickiem z Normandii? - Aha. Starzec pogładził się po zarośniętym policzku. - Dlaczego? Przecież nie wyrządził ci żadnej krzywdy, przynajmniej tak mi się wydaje. A może jednak? - Nie w taki sposób, o jakim myślisz. - Alana nie bardzo wiedziała, jak to wyjaśnić.
Nawet przed sobą trudno było się jej przyznać do tego, co już miało miejsce, nie wspominając o zamiarach Normana. Jakże mogłaby opowiedzieć o tym Aubreyowi?! Nie mogła znieść uczucia wstydu, które ją ogarniało. Splotła ręce na piersi i dodała: - Jedno wiem: Merrick to dla mnie wyrok śmierci. Aubrey uśmiechnął się nieznacznie. - Śmierć znacznie wcześniej zakołacze do moich drzwi, dziecko. Ty masz jeszcze dużo czasu. Gwałtownie kręciła głową. Jej oddech rwał się z emocji. - Jeżeli tu zostanę, wydarzy się coś strasznego. Wiem to na pewno! Starzec zacisnął usta i zmarszczył czoło. - Skąd możesz to wiedzieć? - Śniłam o tym! Śniłam o Merricku, a moje wizje zawsze się sprawdzały. Zresztą, kto jak kto, ale ty zawsze mi wierzyłeś i nie zawiodłeś się. Widziałam we śnie śmierć, krew i ciemność. - Alana była na granicy płaczu. - I on tam był, Aubreyu, on tam był! Aubrey westchnął ciężko. - Alano, ja także byłem kiedyś przekonany, jak wszyscy - że Merrick z Normandii jest diabłem w ludzkiej skórze. Muszę ci jednak wyznać, że od czasu, gdy odprowadzono mnie z warowni do chaty, codziennie przysyłają mi pożywienie z tamtejszej kuchni. Wczoraj Merrick przywiózł mi je osobiście. Dopytywał się nawet, czy nie trzeba mi czegoś jeszcze. A gdy spytałem go o ciebie, powiedział, że nie znosisz wszystkiego, co łączy się z Normanami, a zwłaszcza z nim. Dodał jednak, że masz się znakomicie. -Położył dłoń na jej złocistych włosach. - I tak jest w rzeczywistości, dziecko. Widzę wyraźnie, że nic ci nie jest i dlatego proszę: uspokój się. Po burzy zawsze następuje spokój. Twoje obawy są płonne, czuję to, Alano. Czuję! Alana wpatrywała się w niego. Wewnętrzne napięcie nie opuszczało jej
nawet na chwilę. Czyżby staremu pomieszało się w głowie? Jedno było pewne: Aubrey nie będzie już słuchał tego, co do niego mówi. Na pewno także nie będzie jej towarzyszył w ucieczce. Ze wzruszeniem patrzyła, jak wstawał, choć kosztowało go to sporo bólu i wysiłku. - Powinienem teraz trochę odpocząć - wymamrotał. - Zajrzyj do mnie jeszcze, może będę się lepiej czuł. Zerwała się na równe nogi i pomogła staruszkowi oprzeć się o ścianę. Dopiero teraz Alana zdała sobie sprawę, jak bardzo był... wiekowy. Wiekowy i słaby. Alana popadła w rozterkę. Pozostanie w Brynwaldzie nie wchodziło w grę. Aubrey mógł wierzyć Merrickowi, że Alanie nic nie zagraża, ale ona wiedziała lepiej. Na własne uszy słyszała groźby, które wypowiedział. Poza tym miała przecież sen... ten koszmarny sen. Katusze związane z dokonywaniem wyboru stawały się nieznośne. Ujęła Aubreya za rękę, spoczywającą na zapadłej piersi. Gdy odezwała się do niego cichym głosem, w jej oczach pojawiły się łzy. -
Będę się za ciebie codziennie modliła i nigdy cię nie zapomnę -
szeptała.- Niech łaska boska będzie z tobą, Aubreyu... niech cię Bóg zachowa.
Podczas gdy Alana idąc do wioski wędrowała na południe, powracający do Brynwaidu Merrick nadjechał z północy. Wręczył cugle Simonowi. Był bardzo zirytowany, a to dlatego że ostatnio zamiast poświęcić się całkowicie obowiązkom, zajmował się piękną, złotowłosą branką i nawet teraz nie potrafił przestać o niej myśleć. Niewykluczone - ta ponura refleksja przyszła mu właśnie do głowy - że dziewka jest w zmowie z diabelskimi mocami, bo jak inaczej wytłumaczyć roztaczany przez nią czar. Żaden mężczyzna nie mógł się jej oprzeć.
Służba w kuchni, z uniesionymi do góry głowami i szeroko otwartymi oczami, wpatrywała się w pana zamku, który niespodziewanie pojawił się między nimi. Nie zauważywszy Alany, spytał o nią. Za odpowiedź musiały mu wystarczyć bezradnie rozkładane ręce. Dopiero Sybil, która stanęła za nim w drzwiach, powiedziała wszystko, co wiedziała. - Nie widziałam jej od południowego posiłku, milordzie. - Uśmiechnęła się perfidnie. - Nie ulega wątpliwości, że gdzieś się ukryła i nie pojawi się aż do chwili, gdy praca, którą powinna wykonać, zostanie skończona. Och, gdyby Bóg stworzył ją choćby odrobinę mniej skłonną do próżniactwa! Z kuchennych zakamarków dał się słyszeć głośny pomruk niezadowolenia. - Czy mówisz o Alanie, pani? Z opisu można sądzić, że chodzi o ciebie, gdyby mnie ktoś o to zapytał. Sybil spojrzała jadowicie na śmiałka. - Ale nikt cię nie pytał! - ucięła ostro. Merrick aż uniósł brwi ze zdziwienia, kiedy w następnej chwili pełna złości twarz Sybil stała się promienna, a w jego stronę został skierowany przymilny uśmiech. Patrzył przez moment na biodra kobiety, kołyszące się kokieteryjnie, gdy szła w jego stronę. Była równie piękna jak jej siostra, ale mimo to nie wzbudzała w Merricku nawet śladu pożądania. Szkoda, pomyślał z odrobiną czarnego humoru, bo sprawiałaby mu znacznie mniej kłopotów niż Alana. Alany nie było ani w hallu, ani w sypialni. Nie można jej było nigdzie znaleźć. W lordzie Brynwaidu zaczęło kiełkować niejasne jeszcze podejrzenie. Wybiegł na dziedziniec i rozkazał osiodłać konia. Polecił zawołać kilku rycerzy. Czekając, lustrował wzrokiem podwórzec i marzył, że dojrzy gdzieś w pobliżu smukłą sylwetkę i włosy koloru bladego złota. Właśnie wtedy zobaczył zbliżającego się żołnierza, który prowadził ze sobą Gerarda, wartownika pełniącego służbę przy bramie prowadzącej do wioski. Gerard stanął przed nim
na baczność. Jego twarz wyrażała zmieszanie. - Panie. - Odchrząknął. - Domyślam się, że szukasz miejscowej dziewki, Alany. - Tak. Gerard nerwowo przebierał nogami. - Panie mój, przeszła obok mojego posterunku nie tak dawno temu. Niosła ze sobą tobołek z chlebem, serem i piwem. Powiedziała mi, że kazałeś jej przynieść posiłek w okolice wioski. Merrick prychnął niezadowolony. - Człowieku, czy nie masz za grosz rozumu? Gdybym wydał takie polecenie, wiedziałbyś o tym na pewno! Mężczyzna przełknął głośno ślinę. - Panie - kajał się - zastanawiałem się nad tym. Groziła mi jednak twoim gniewem, mówiła, że sama też nie będzie mi wdzięczna, poza tym wspomniała, że jeśli ją zatrzymam, będziesz ze mnie bardzo niezadowolony. Sposób, w jaki na mnie patrzyła... - Żołnierz zbladł. - Panie, bałem się, że rzuci na mnie urok. bo miała takie złe oczy. Przecież wszyscy wiedzą, że jest czarownicą... - Nie jest żadną czarownicą - przerwał mu Merrick ponurymtonem. - Choć jasno widać, że jest od ciebie znacznie mądrzejsza. - Mówiąc to wyrwał z rąk Simona cugle przyprowadzonego właśnie konia. - Jesteś zwolniony ze służby. Nie potrzeba mi mazgajowatego tchórza wśród żołnierzy. W chwilę później Merrick wraz z kilkoma rycerzami pędził konno w stronę wsi. Co do tego, że Alana będzie próbowała ucieczki, Merrick nie miał nigdy wątpliwości. Nie mylił się także sądząc, że jest inteligentna i sprytna. Był przekonany, że piękny zbieg poszuka raczej schronienia w lesie niż uda się wzdłuż klifu w stronę morza - tam zbyt łatwo można ją było wytropić. Postanowił, że jednak najpierw przeszukają wioskę. Alana nie mogła przecież
zajść zbyt daleko, miał zatem trochę czasu. Nawet jeśli przebyła już znaczną odległość, Merrick i jego drużyna dogonią ją konno z łatwością, bo musiała wędrować pieszo. Zanim jednak Normanowie dotarli do wioski, napotkali grupę chłopów. - Hej, tam! - zawołał Merrick zatrzymując konia. - Dziewka o imieniu Alana... gdzie jest jej chata? Jeden z wieśniaków wskazał ręką znajdującą się w głębi pola zabudowę. - Na końcu pastwiska, panie. Merrick, wskazując jednego ze swoich ludzi, gestem nakazał mu stanąć obok siebie, reszcie wydawał rozkazy: - Pozostali pojadą do chaty starego Aubreya. Sprawdzicie, czy jej tam nie ma. Jeśli okaże się, że nie, macie przeszukać wszystkie zagrody. W niedługi czas potem zeskoczył z konia. W każdym ruchu, który wykonywał idąc w stronę małej chaty pokrytej strzechą, widać było determinację. Gwałtownie otworzył drzwi. W środku... Alana zamarła. Przerażenie sparaliżowało ją zupełnie. Nie musiała odwracać głowy, żeby wiedzieć, kto wszedł do izby. Jego masywne ciało wypełniało wejście. Potężne ramiona przesłoniły światło słońca wpadające do chaty. Nie odezwał się słowem, ale wyraz jego twarzy aż nadto wyraźnie świadczył o targających nim uczuciach. Cisza stawała się nie do wytrzymania, przez co Alana czuła się jeszcze bardziej nieswojo. Merrick wszedł do chaty i zamknął za sobą drzwi. Czas zdawał się stać w miejscu. Kiedy w końcu nowy pan tych ziemi odezwał się, ledwie można było dosłyszeć, co mówi... mówił tak cicho. Śmiertelnie cicho, pomyślała Alana. - Ostrzegałem cię, że nie będę tolerował już ani jednej próby ucieczki.
Alana instynktownie chciała temu zaprzeczyć: - Och, przecież ja nie... - Nie kłam! Cofnęła się jak rażona piorunem. Trzymana w ręku torba ze skóry jelenia, do której Alana zdążyła już włożyć matczyne mikstury przelane do glinianych naczyń, upadła na klepisko. Dziewczynie przemknęło przez myśl, że ktoś taki jak on nie potrzebuje broni, by pozbawić ją życia. Wystarczy dźwięk jego głosu, spojrzenie, a dusza ulatywała z człowieka w mgnieniu oka. - Mówiłem ci, kobieto, żebyś nie uciekała ode mnie już więcej. Mówiłem też, że w przeciwnym razie gorzko tego pożałujesz. - Zrobił krok do przodu. W chwilę potem stał już obok niej zupełnie blisko. - Czas zatem na nauczkę dodał łagodnie. Alana zrobiła się blada jak płótno. Obróciła się na pięcie i chwyciła nóż leżący na stole. Niestety, choć była bardzo szybka, on miał refleks zaprawionego w bojach wojowika. Nie zdołała nawet unieść broni do góry. W jednej chwili ostrze znalazło się w jego ręku, a potem z brzękiem odbiło się od ściany i upadło w kąt zasnuty pajęczynami. W uszach dźwięczał jej ostry, okrutny śmiech. Trwoga zmroziła jej serce. Jeszcze nigdy w życiu Alana nie słyszała czegoś tak przerażającego. - Ta sztuczka nie udała ci się i poprzednim razem. Dlaczego uważałaś, że teraz ci się powiedzie? Oczy błyszczały mu dziwnym blaskiem. Przyciągnął ją do siebie z siłą, która zaparła dziewczynie dech w piersi. - Zostaw mnie w spokoju! - krzyknęła. Nie powiedział ani słowa. Zamiast tego obrócił ją do siebie, a potem zmusił do położenia się na ziemi. Sam też się położył. Strach przed nieznanym dusił Alanę stalowym uściskiem. - Nie! - krzyczała. - Dlaczego mi to robisz?
Jego oczy zdawały się płonącymi niebieskimi pochodniami. - Nie słuchałaś, co mówię. - Dlatego teraz ty nie słuchasz mnie? Mówię nie! Nie! - Biorę po prostu to, co do mnie należy. - Pochylona nad nią twarz była bardzo sroga. - Tak, należy do mnie i to od dosc dawna. Próbowała zrzucić go z siebie, ale był to daremny wysiłek. Zrozpaczona zaczęła bić go pięściami po ramionach. Złapał ją za nadgarstki i przycisnął je do piersi. Nie potrzebował do tego nawet obydwu rąk. Drugą ręką odchylił jej głowę. Jego pocałunek był szorstki, chciwy i pełen pasji, zdradzał palące pożądanie, przepełniała go gorączka, nad którą nie można było zapanować. Jej usta rozchyliły się pod naporem żarliwości jego warg. Język zagłębiał się, zwinny i ciepły... był zapowiedzią tego, czego miało doznać jej ciało w niedługim czasie. Zanim uniósł głowę, Alana była półprzytomna ze strachu i braku powietrza, Merrick miał surowy wyraz twarzy, w oczach igrały dziwne ogniki, których widoku Alana nie mogła znieść. Odchylił się i zdarł z siebie tunikę. Tkwiąc w potrzasku jego ramion, dziewczyna spojrzała na ciemny, szeroki i potężny tors. Potem znowu pochylił się nad nią. Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że sukienkę ma podciągniętą aż do bioder. Krzyk rozpaczy wyrwał się jej z gardła, gdy zauważyła, że mężczyzna jedną ręką rozpina pas podtrzymujący jego spodnie. - Nie! - potrafiła sformułować tylko to słowo. - Nie! - Tak - wycedził przez zaciśnięte zęby - Tak! Alana zacisnęła mocno powieki. Upokorzenie było zbyt wielkie. Czuła na sobie jego męskość, ciepłą i twardą, ocierającą się o jej ciało. Ze wszystkich sił starała się zewrzeć nogi, ale i tym razem on był od niej silniejszy. Kolanami z
łatwością rozwarł jej uda. Alana zaniosła się płaczem - leżała przecież półnaga i bezbronna, zdana na jego łaskę. Rzeź, której oczekiwała, jednak nie nastąpiła. W chwili gdy Merrick zamierzał wtargnąć do jej twierdzy, dało się słyszeć za nim jakieś poruszenie, jakby strzała przecięła ze świstem powietrze. Merrick poderwał się gwałtownie. Furia wykrzywiała mu usta. Zupełnie zaskoczona, Alana usiadła podciągając kolana pod brodę. Wpatrywała się w krwawy ślad na ramieniu Merricka, który zdawał się zupełnie o niej zapomnieć. Głowę trzymał odchyloną na bok. Oboje dopiero teraz zauważyli niewielkie, żółtawe zwierzątko, które wdrapywało się zwinnie na belkę pod strzechą ponad ich głowami. Cedric... Alana z trudem uświadomiła to sobie. Jej kot zaatakował Merricka! Klnąc paskudnie, mężczyzna nachylił się, podniósł tunikę i wciągnął ją przez głowę. Alana nie zmieniła pozycji. Drżała wyczerpana, bojąc się poruszyć, wszystko bowiem wskazywało na to, że lord Brynwaldu bardziej przypomina teraz burzę z piorunami niż człowieka. W końcu jednak uklękła i okryła nagość spódnicą. Nie zapomniał o niej na długo. Zmusił ją do tego, by stanęła na nogach. Co jakiś czas popłakiwała cicho ze strachu. Miał ponury i zły wyraz twarzy, która zdawała się kamienną maską. Był zdecydowany i wściekły. Nie mogła oderwać od niego wzroku, gdy przyciągnął ją gwałtownie do siebie i przytulił. Jego uda napierały na nią. - Chciałem dać ci czas, abyś mnie zaakceptowała, ale teraz już koniec z tym. Dokończymy to, co zostało tu zaczęte, pani. To mogę ci obiecać. Na Boga, masz moje słowo! Jego glos był zatrważająco stanowczy. Och, jakaż była naiwna myśląc, że zdoła od niego uciec! Nie pozwoliłby jej odejść bezkarnie. A teraz - słodki Jezu - teraz nie będzie miał żadnej litości.
Jego palce niczym żelazne kajdany oplotły jej nadgarstek. Ciągnął ją za sobą w stronę drzwi. Jakimś cudem udało się Alanie pochwycić z klepiska matczyną torbę pełną ztół i mikstur. Przycisnęła tobołek do piersi. Przed chatą czekało już kilku ludzi Merricka. Ich pan, ująwszy uzdę rumaka, wskazał ręką na zagrodę. - Spalić to - powiedział lodowato. - Spalić do szczętu.
Rozdział siódmy Nie pozwolił jej iść, choć Alana bardzo chętnie by na to przystała. Zamiast tego posadził ją przed sobą na koniu. Siedząc wysoko na grzbiecie rumaka, dziewczyna z trudem opanowywała ogarniającą ją panikę, ponieważ czarna bestia raz po raz obracała łeb, jakby chciała chwycić ją zębami za nogę. Z wrażenia Alana zapomniała zupełnie, kto siedzi za nią . unikając potwornego pyska, przytuliła się do piersi Merricka. Jego ramię silnie objęło ją w pasie. - Siedź spokojnie - wysyczał. Przez całą drogę do Brynwaldu Alana nie mogła zdecydować, czy bardziej nienawidzi Merricka, czy też jego monstrualnego wierzchowca. Kiedy znaleźli się już na zamkowym dziedzińcu, Norman zatrzymał konia i lekko zeskoczył na ziemię. Bez żadnego ostrzeżenia sięgnął po kobietę. Zręcznie wziął ją na ręce i zsadził z ogiera. Gdy tylko dotknęła stopami gruntu, puścił ją. Było to tak niespodziewane, że Alana zachwiała się i byłaby upadła, gdyby nie oparła się o ramię Merricka. Zupełnie instynktownie chwyciła też drugą ręką przód jego tuniki - to był błąd! W tej samej chwili ich spojrzenia spotkały się. Wyczytała w jego oczach, że poza rozczarowaniem nic do niej nie czuje. Z przerażeniem stwierdziła, że nadal trzyma się jego tuniki. Rumieniec
oblał jej policzki, gdy raptowanie usunęła dłoń. Merrick odwrócił się i wskazując siostrzeńca powiedział: - Odprowadź panią do komnaty i dotrzymaj towarzystwa. Nie wolno jej nikogo widywać, ani też opuszczać tego miejsca z własnej woli. Czy wyraziłem się jasno? - Tak, wuju. - Chłopak skinął głową. - Pozwól, pani -powiedział do Alany. Alana wiedziała, że nie ma wyboru, więc posłusznie udała się za nim do sypialni. Palił się już tam ogień na kominku, stwarzając przytulną atmosferę. Mimo ciepła panującego w komnacie Alaną wstrząsały dreszcze. Nie zdawała sobie sprawy, że Simon może to zauważyć. W ciszy patrzyła na chłopaka dokładającego do ognia grubą kłodę. Ku wielkiemu zaskoczeniu Alany, nie wyszedł, ale zwracając twarz w jej stronę, powiedział: -
Jak mogłaś być taka niemądra, żeby uciekać? Bezpośredniość tego
pytania i ono samo zresztą, poruszyły w Alanie czułą strunę. Spojrzała młodzikowi w oczy - patrzył na nią równie surowo jak jego wuj. Alana zamrugała powiekami. Nie wiedziała, co powiedzieć. Wyznanie prawdy o planach Merricka nie przeszłoby jej przez usta. Poza tym, chociaż Simon był wysoki i wzrostem dorównywał dorosłym mężczyznom, nadal był tylko chłopcem. - Nie zrozumiałbyś, gdybym ci powiedziała. Simon nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - Uważasz pewnie, że jest okrutny? - Okrutny? - Roześmiała się. - Mój ojciec nie żyje, jego żona także. Zostali zabici przez żołnierzy Merricka. Moja siostra musi znosić upokorzenia jako służąca. Walki toczą się w całym państwie i bez wątpienia ginie bardzo wielu moich rodaków. Zabieracie nam ziemie, zabieracie nam wolność, Normanowie. Czy rzeczywiście spodziewasz się po mnie, Simonie, że padnę na kolana i będę biła dziękczynne pokłony twemu wujowi? Myślę, że nie.
Przez chwilę w oczach chłopaka widać było niezdecydowanie. - To prawda, że wielu ludzi zabija dla samej przyjemności zabijania... - Tak, i rozpoznałbyś takich ludzi od razu. nie mylę się? - W jej głosie pobrzmiewała zaczepność. - Czy wy, Normanowie, nie jesteście w tym mistrzami? Młodzik wyprostował się. - Tak, jesteśmy najlepsi, bo jesteśmy narodem wojowników. Uczymy się walki od chwili urodzenia, jak nasi przodkowie, wikingowie. Rycerz musi być gotów do boju w każdej chwili, bo przecież nikt nie wie, kiedy wypadnie walczyć. Ale wracając do walk w Anglii: wuj zabił tylko tych, którzy nastawali na jego życie. Nie zapominaj, pani, że to właśnie twój ojciec rozpoczął bitwę. - Bronił swych ziem! Swego domu! - A Merrick wykonywał jedynie rozkazy swego wodza, księcia Wilhelma. Anglicy mówią, że wywołujemy wojny bez powodu. Ale przecież wasz król, Edward, na łożu śmierci obiecał Wilhelmowi dziedzictwo korony. Król Harold jest zwykłym uzurpatorem. Wilhelm nie miał wyboru, musiał zdobyć Anglię mieczem i włócznią, skoro prawo przestało być respektowane. To była sprawa honoru... Honor. Powinność. Alana z trudem powstrzymywała się od powiedzenia temu dzieciakowi, jak niewiele jego rodacy o tym wiedzą. Zaczynała jednak rozumieć, że byłaby to strata czasu. Dyskusja z Normanem, nawet tak młodym, nie miała żadnego sensu. Simon spojrzał na nią uważnie. - Wuj ponad wszystko ceni lojalność i zaufanie, pani. Nigdy nic zapomina raz danego słowa. A jeśli ktoś daje mu słowo, on oczekuje tego samego. Na twoim miejscu pamiętałbym o tym. Alana zacisnęła usta. Nie warto było się odzywać. Dlatego odwróciła się od młodzieńca i usiadła na zydlu przed kominkiem. Czuła na sobie jego wzrok, ale nie zwracała na to uwagi. Zaczęła bawić się włosami, nawijając je na palec.
Nie było to trudne, bo po szarpaninie z Merrickiem wiele kosmyków wysunęło się z warkocza. Westchnęła ciężko i opuściła głowę - nagle poczuła się bardzo zmęczona. Popołudnie mijało ospale. Alana nie miała już ochoty na rozmowę z Simonem, a i on zdawał się mało zainteresowany wymianą uwag z kobietą, której pilnował. Zjadła posiłek przyniesiony do komnaty, chociaż nie miała apetytu. Kiedy kończyła jeść. Simon ruszył w stronę drzwi i tam zatrzymał się w oczekiwaniu. Był to czas wieczerzy w sali biesiadnej. Gdy Alana dotarła do hallu, Merricka jeszcze nic było. Nie musiała jednak patrzeć, by wiedzieć, kiedy przyszedł. Poczuła na sobie jego wzrok, który palił ją niczym rozżarzone żelazo. Pan zamku usiadł przy stole. Sybil zaczęła mu usługiwać, więc Alanie ogromnie ulżyło. W chwilę potem, gdy unikając jego spojrzeń obsługiwała biesiadników, zdała sobie sprawę, że i tak bez przerwy na nią patrzy. Zerknąwszy zauważyła, że jest w bardzo ponurym nastroju, a jego twarz zdobi sroga mina. Serce zamarło w niej na ten widok, a potem zaczęło bić jak szalone. Nie odważyła się już spoglądać na niego i przez resztę wieczoru ze wszystkich sił starała się zapomnieć o tym mężczyźnie. Ale pora była jeszcze wczesna. Noc dopiero szykowała się do objęcia panowania nad światem. Alana bała się nawet na myśli o tym, co może się wydarzyć, gdy zostanie w komnacie sam na sam z Merrickiem. To na pewno się wydarzy. W jakiś czas potem przystanęła, by wytrzeć ręce. Jej spojrzenie powędrowało w stronę ściany, gdzie poprzedniego wieczora widziała Radburna. Zmarszczyła brwi - nie było go tam. I wtedy, niestety, jej wzrok napotkał spojrzenie Merricka. Alana dziwnie się poczuła. Kiwał na nią z dalekiego miejsca na sali. Zawahała się. Przemknęło jej przez myśl, że mogłaby odwrócić się po prostu i
udać, że niczego nie zauważyła. Jednak po tym wszystkim, co wydarzyło się tego dnia, nie była już tak odważna. Nogi uginały się pod nią, gdy stanęła przy jego stole. Nie wstał na jej widok. Mimo że zdawał się wyglądać normalnie, Alana czuła emanującą od niego siłę i władczość. Długie, opalone na brąz palce obejmowały srebrny puchar. Merrick siedział z jedną nogą wysuniętą do przodu. Kamienny spokój gościł na jego twarzy. - Szukałaś kogoś, dziewczyno... Kogo? Alana odważyła się na niego spojrzeć, ale milczała. Merrick nie dawał za wygraną. - Szukałaś kochanka? W Alanie zakipiała złość. - Jeżeli masz na myśli Radbuma, to wiedz, że nie jest moim kochankiem! - A zatem na imię ma Radburn, dobrze... Mam nadzieję, że tym razem nie kłamiesz, tak byłoby lepiej dla ciebie. Nie miała żadnych wątpliwości, że się z nią drażnił. Słyszała to wyraźnie w jego głosie. Alana zdecydowała rozsądnie, że nic zwróci na to uwagi. Wyczuwała, że Merrick stawał się powoli coraz bardziej niebezpieczny. Ukrywając zmieszanie, utkwiła wzrok w srebrnym pucharze. - Wypiłeś już prawie cały puchar, panie. Zaraz przyniosę więcej piwa... -
Nie, pani. - Chwycił ją za rękę. - Siadaj! - rozkazał. Serce Alany
przestało bić. - Siadać?! Nie bardzo wiem, dlaczego... - A dlaczego nie? - wpadł jej w słowo. Jego uśmiech mógł przywieść do szaleństwa, a oczy zdawały się mrozić. - Chcę, żebyś usiadła obok, bo lubię patrzeć na piękno. - Moim zdaniem chcesz się nade mną znęcać! - wymamrotała pod nosem. Gdy mówiła, jego palce jeszcze mocniej zacisnęły się na jej dłoni. Zmuszał
ją, by schylała się coraz bardziej, aż w końcu uklękła. Chociaż w sali panował gwar, Alana przestała słyszeć cokolwiek. Tak bardzo była zawstydzona! Świetnie wiedziała, o co mu chodziło. Chciał, żeby czuła się jak przedmiot i to mu się udało. Była jego własnością. Dławił ją wstrzymywany płacz. Wkrótce potem Merrick zaczął bezwiednie bawić się jej włosami. Alana żałowała teraz bardzo, że nie zaplotła ich porządnie. Było jej źle, tak bardzo źle- tkwiła obok niego niczym pies na łańcuchu. Jego palce raz po raz przeczesywały złote pukle. Palący żal narastał w jej sercu, bowiem było to zbyt intymne, prawie tak intymne jak pocałunek. Właśnie wtedy dał się słyszeć głośny brzęk i krzyk, dochodzące z drugiego końca sali. To Sybil upadła, upuściła przy tym olbrzymi dzban z piwem, który niosła z kuchni. Rzeki pieniącego się napoju popłynęły po kamieniach posadzki. Alana spróbowała wstać. Jej jedyną myślą było teraz niesienie siostrze pomocy. Jednak dłoń Merricka. wczepiona we włosy, nie pozwoliła jej na to. - Nie - powiedział tylko. Alana zwróciła na niego szeroko otwarte oczy. - Proszę - odezwała się cicho, - Pozwól mi iść do niej. Nie jest przyzwyczajona do tak ciężkiej pracy. - Przyzwyczai się. Alanie zaparło dech w piersi. - Przyzwyczai się? Czy taki ma być jej los do końca życia? Usługiwanie twoim żołdakom? Podawanie piwa, wina i jedzenia? Merrick zacisnął usta i nie odezwał się. -
To, że nic nie mówisz, wydaje mi się dziwne, Normanie. - W
rzeczywistości Alana sama była zdziwiona własną śmiałością, bo nie zamierzała tego powiedzieć, ale stało się! - Czy nie obiecałeś Sybil, że gdy
przybędzie tu twoja siostra, zostanie jej pokojową i nie będzie musiała usługiwać twoim ludziom? - W jej głosie słychać było pogardę. - Czy w taki sposób wy Normanowie, dotrzymujecie danego słowa? Jego spojrzenie, zimne i opanowane, spoczęło na jej twarzy. -
Taka jesteś skora do wstawiania się za siostrą? - wymamrotał ze
zmarszczonym czołem. - Zastanawiam się, dlaczego nie martwiła cię raczej własna przyszłość? Mógł decydować o jej losie i ona to wiedziała. Nie musiał przekonywać jej o tym, wystarczyło, że popatrzył na nią - jego oczy zdawały się przewiercać człowieka na wylot. Alana zaczęła wpatrywać się we własne kolana. Złączyła dłonie na podołku nie chcąc, by zauważył, jak bardzo drżą. Usta także zaczynały drgać, mimo to nie próbowała nawet usunąć goryczy z głosu, gdy mówiła: - Obiecałeś nie mieć dla mnie żadnej litości, Normanie, i nie oczekuję jej od ciebie. Napięcie stało się niemal wyczuwalne. Merrick owinął sobie jej włosy dookoła dłoni i zmusił ją do odchylenia głowy. W momencie, gdy spojrzała na niego, zobaczyła stalowoniebieskie błyski. - Gdybyś mnie ładnie poprosiła, nie wykluczam, że może byłbym dla ciebie łaskawym i hojnym panem. - Jego oczy nie były już lodowało zimne. Wypełniała je łagodność, stały się uwodzicielskie. Wpatrywał się w jej usta. Poprosiłabyś? - zapytał cicho. Patrzyła na niego nienawistnie. Ze wszystkich sił starała się uspokoić rozkołatane serce. Tym razem powstrzymała się od mówienia. Nie będzie błagała czy nawet targowała się z tą kanalią! -
Nie? - Śmiejąc się szyderczo, wypuścił z rąk jej włosy. -Tak też
myślałem. Niech zatem będzie zgodnie z twoją wolą. -Odchylił się do tyłu. Czekaj na mnie w komnacie. Niedługo przyjdę.
Nie trzeba jej tego było powtarzać dwa razy. Zebrała w dłoń fałdy spódnicy i pobiegła przez salę. Zanim jednak zdołała postawić stopę na pierwszym stopniu schodów, ktoś chwycił ją za rękę. Szarpnięta, odwróciła się. Krzyk protestu zamarł jej na ustach, gdy zobaczyła Sybil. Widać było wyraźnie, że siostra jest wyprowadzona z równowagi. - Powinnam się była domyślić, że znajdziesz jakiś sposób uwolnienia się od katorżniczej pracy, którą większość z nas musi wykonywać - wycharczała w złości. - Wałkonisz się, Alano. Alana zaprzeczyła ruchem głowy. - Nie, to nie tak, jak myślisz- Sybil. Wiem, że jesteś zła za to, że nie pomogłam ci przy wieczerzy, ale Merrick... on mi nie pozwolił... - Merrick! Och, rozumiem aż za dobrze, siostrzyczko. Rzuciłaś na niego urok, tak jak twoja matka rzuciła urok na mojego ojca. Cóż, ciesz się tym, dopóki możesz, Alano, bo to nie potrwa długo. On jest diabłem wcielonym. Nie mam cienia wątpliwości, że wkrótce znajdzie sobie inną nałożnicę na twoje miejsce. - O, Boże! - Alana była tyle zraniona, co wściekła. - Nie możesz myśleć, że ja tego chcę! Niczego od niego nie chcę! Niczego! Nie jestem jego nałożnicą, Sybil. W rzeczy samej on jeszcze nie... - Urwała w pół słowa czując, że się rumieni. Była zażenowana tym, co miała właśnie zamiar powiedzieć. Sybil oparła dłonie na biodrach. Jej postawa wyrażała zarówno zaciekawienie, jak i podejrzliwość. - Chcesz mi wmówić, że jeszcze cię nie posiadł? Alanie zdawało się, że policzki palą ją żywym ogniem. - Nie, na Boga! - powiedziała, wzdrygając się. Sybil starała się powstrzymać złośliwy uśmiech. - W takim razie słusznie się obawiasz. Słyszałam, jak żołnierze rozmawiali
między sobą. Mówili, że jego kutas jest ogromny. Gruby jak ramię i długi na połowę miecza. Tak, to potwór, bo przecież żeby mieć coś takiego... Alana oniemiała. Poczuła niechęć do siostry, która okazała się taka okrutna i ordynarna. Bóg świadkiem, że Edwyna robiła, co mogła, by ochronić córkę przed potwornościami świata. Mieszkały przecież we wsi i Alana często słyszała pełne dosadnych określeń rozmowy wieśniaków. Niemniej nigdy w życiu nie słyszała, by kobieta wyrażała się w ten sposób... a przecież jej siostra była damą! Gdy Sybil zauważyła wreszcie wyraz twarzy Alany, uniosła wysoko głowę. - Powtarzam tylko to, com usłyszała - wycofywała się teraz. - Tak właśnie o tym mówili, przysięgam na grób naszego ojca. Alana była jednak zbyt wstrząśnięta, by odezwać się choć słowem. Przymilna teraz Sybil miała jednak satysfakcję. - Tak, tak - powiedziała słodko. - Słusznie robisz, że się opierasz. Może będziesz miała szczęście? Jeśli go nie zadowolisz, zwróci afekt w stronę innej. Tak, tak. Będę się o to modliła. - Zanim odeszła, poklepała siostrę po ramieniu. Alana bardzo powoli wchodziła po schodach. Nie mogła zapomnieć słów Sybil. Ogromny... gruby jak ramię i długi na połowę miecza. Zrobiło się jej niedobrze. Była przerażona. Wmawiała sobie, że Sybil chciała ją po prostu nastraszyć, bo to, co mówiła, było niemożliwe. Z całą pewnością Merrick nie może aż tak bardzo różnić się od innych mężczyzn... Czy aby na pewno? Zajęta myślami, nic zwróciła uwagi na zbliżającą się do niej postać. Kiedy znalazła się przed nią, było już za późno na ucieczkę. Alana prawie wpadła na kogoś, kto chwycił ją w objęcia. Zamarła, gdy zorientowała się, że to Raoul. Chciała się cofnąć, ale on jej na to nie pozwolił. Stalowe palce wrzynały się w delikatne ciało. Alana zwalczyła ogarniającą ją panikę.
Komnata
Merricka znajdowała się zaledwie o kilka kroków. Gdyby tylko udało się jej
wyrwać i pobiec... -O, nie - odezwał się mężczyzna złośliwie. - Nigdzie nie uciekniesz, Alano. - Puść mnie - powiedziała zdecydowanie, zmuszając się do opanowania. - Nie bądź taka niecierpliwa. - Patrzył na nią pożądliwie. -W końcu mamy wiele wspólnego, ty i ja. Alana wyprostowała się i stała sztywno. -
Czyżbyś był odważniejszy od swoich żołnierzy? Ostrzegłam, że
pozamieniam ich w kozy i jeśli mnie nie uwolnisz, taki właśnie los cię spotka. Determinacja Alany nie zdziałała jednak wiele. Raoul uśmiechnął się jedynie w taki sposób, że serce zamarło jej w piersi. - Gdybyś rzeczywiście miała taką moc, już dawno wykorzystałabyś ją, żeby się uwolnić. Nie byłoby potrzeby uciekać od Merricka. A może powinnaś uciec do mnie. Na pewno znacznie lepiej bym cię traktował. - Nie! - krzyknęła. - Nie! - Krzycz sobie do woli, dziewczyno. - Jego śmiech był rechotliwy. Merricka nie ma w pobliżu. Tym razem cię nie uratuje. - Bardzo się mylisz. Zresztą, moim zdaniem, w dalszym ciągu nie cieszysz się łaskami tej damy, Raoulu. To był Merrick. Raoul zaklął paskudnie i wypuścił Alanę z objęć. Dziewczyna zachwiała się nieznacznie. Nogi ugięły się pod nią z wrażenia - tak wielka była ulga, którą odczuwała. Och, to że wybawicielem okazał się prześladowca, nic miało znaczenia. Właściwie Alana cieszyła się teraz z jego obecności. - Alano. Spojrzała na Merricka, którego postać ukryta była w mroku korytarza. - Tak? - spytała ciągle jeszcze z trudem łapiąc oddech. - Chciałbym porozmawiać z Raoulem bez świadków. Nie musiał niczego więcej tłumaczyć ani jej zachęcać. Odwróciła się i
pobiegła. Kiedy mężczyźni zostali sami, zapadła grobowa cisza, pełna rosnącego napięcia. Merrick stał z rękami założonymi do tyłu. Milczał. Jedynie w jego oczach można było wyczytać wyraźne niezadowolenie. Zupełnie
inaczej zachowywał się Raoul. Zakłopotany uśmieszek
wykrzywiał mu usta. -
Cóż mam powiedzieć, Merricku? Ta dziewka to smakowity kąsek.
Zresztą nie pierwszy raz podoba się nam ta sama dziewczyna. Poza tym, jak do tej pory nie udało ci się zaciągnąć jej do łoża. Oczy Merricka przypominały szparki. - Skąd wiesz? Raoul wzruszył ramionami. - Podsłuchałem rozmowę tej czarownicy z jej siostrą. - Rozłożył szeroko ręce. - Skoro nie możesz sobie z nią poradzić, panie, mogę cię zapewnić, że ja nie będę miał takich problemów... - Nie waż się tknąć dziewczyny, chyba że masz ochotę stracić rękę. - Głos Merricka był jadowicie uprzejmy. - A nie chciałbym stracić tak dobrego żołnierza, Raoulu. Czy wyraziłem się jasno? Uśmiech na ustach Raoula zamarł. Żołnierz skinął głową. - Świetnie - powiedział Merrick. - Ta dziewczyna nie jest ani dla ciebie, ani dla innych. Upewnij się, że wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Raoul ponownie skinął głową i odszedł. Merrick przez jakiś czas patrzył za odchodzącym, a potem skierował kroki do zajmowanej przez siebie komnaty. Kiedy tam wszedł, Alana siedziała przed kominkiem. Na widok Merricka poderwała się z miejsca. Zatrzymał się w drzwiach i patrzył na nią nieprzeniknionym wzrokiem. Narastająca cisza zaczęła krępować Alanę. Poruszyła się nerwowo. Coś było nie w porządku, Merrick nie wyglądał
tak jak zwykle. - O co chodzi? - zapytała cicho. - Dlaczego tak się we mnie wpatrujesz? Przez chwilę myślała, że zostawi jej pytanie bez odpowiedzi. Odezwał się jednak: -
Sprawiasz kłopoty, których w ogóle się nie spodziewałem - mówił
bardzo wolno. Alana czubkiem języka zwilżyła wyschnięte wargi. Ciągle czuła się zagrożona. - Co masz na myśli? - Tylko to, co powiedziałem. Nie będziesz już usługiwała innym. Od dzisiaj będziesz służyć tylko mnie. Zaparło jej dech w piersi. -
Co takiego?! Nie masz dość saskich niewolników, którzy mogą ci
usługiwać? Podszedł do niej i zatrzymał się tuż obok. Chociaż w kącikach jego ust błąkał się uśmiech, oczy Merricka pozostały zimne jak lód. - Nie zrozumiałaś mnie, pani. Zdecydowałem, że będziesz miała inne obowiązki. Alana wpatrywała się w niego. Zaczęło w niej kiełkować straszliwe podejrzenie. - Co takiego? - powiedziała omdlewającym głosem. - Tylko mi nie mów, że chcesz, bym... - Widzę, że powoli zaczynasz rozumieć. Będziesz usługiwała mnie i tylko mnie, Alano. Zrobisz, co każę, niezależnie od pory dnia czy nocy. Niedowierzanie sprawiło, że zamarła w bezruchu. Nic minęło jednak wiele czasu, gdy w miejsce niedowierzania pojawiła się furia. - Wydaje ci się, że nie wiem, do czego zmierzasz? Robisz to tylko po to, żeby utrudnić mi ucieczkę!
Pogładził ją palcem po policzku. - Nie - powiedział łagodnie. - Robię, bo sprawia mi to przyjemność. A ty będziesz zaspokajała moje zachcianki, pani. - Wolałabym być zamknięta w ciemnicy i już nigdy nie oglądać słońca! W tonie jej głosu pobrzmiewała gorycz. - Ach, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. W rzeczy samej, czasami zastanawiam się, dlaczego do tej pory tego nie zrobiłem. Jesteś bardzo pociągająca, Alano, a ja byłem głupcem przyjmując, że coś takiego się nie wydarzy. Widzisz, dzisiejszego wieczora obserwowałem moich żołnierzy... obserwowałem, jak patrzą na ciebie. Ze zdziwienia otworzyła usta. - Nie, to niemożliwe. Mylisz się... - Nie mylę. Rozbierają cię wzrokiem. Wzbudzasz ich pożądanie i chcieliby mieć cię dla siebie, ale to ja mogę cię mieć. I nie mam zamiaru dzielić się tobą, przekonają się o tym już wkrótce. - A ja? Co ze mną? - wybuchnęła. - Co z moim zdaniem? Jak możesz się dziwić, że próbuję stąd uciec?! Na Boga, zawarłabym pakt z diabłem, bo wolałabym każdego innego niż ciebie, Normanie! Merrick uśmiechnął się nieznacznie. - Nawet Raoula? Raoul. Na samo wspomnienie jego imienia skóra ścierpła jej na plecach. O, jakże nienawidziła Merricka w tym momencie, nienawidziła za podłość. Ale najbardziej za władzę, jaką nad nią miał. Merrick uniósł brwi. - Nie. Chyba jednak nie wolałabyś jego. - Mówiąc to położył ręce na jej ramionach. Jego dłonie były ciepłe i silne. - Tak, tak - odezwał się ponownie. - Będziesz mi usługiwała. Będziesz
robiła wszystko, co każę. Zaczniesz tej nocy. - Jego głos był pełen łagodności i czułości, która wywoływała w Alanie dreszcz. Nie wiedziała jednak, czy się boi, czy jest jej po prostu przyjemnie. - Właściwie mogłabyś zacząć od zaraz wyszeptał jeszcze. Przytulił ją do siebie tak mocno, że czuła bicie jego serca. Palce delikatnie zacisnęły się na jej ramionach. Nachylił się nad nią, zasłaniając zupełnie światło płomieni na kominku. Alana zamknęła oczy. Skuliła się, bo ogarnęło ją przedziwne, wewnętrzne drżenie. I wtedy stało się coś niespodziewanego, bo chociaż bardzo nie chciała, by ją pocałował, on... tego nie zrobił. Rozległo się gwałtowne łomotanie do drzwi. - Panie! Szybko! Chodzi o Simona... Obawiam się, że umiera! - ktoś wołał zza drzwi.
Rozdział ósmy Odchodząc od Merricka, Raoul czut ogarniającą go złość. Nadejdzie taki czas, myślał, gdy Merrick nie będzie już wszechpotężnym lordem. Tak, powtarzał sobie, jeszcze karty się odwrócą... Nie odszedł jednak daleko, gdy usłyszał hałas, który przyciągnął jego uwagę. Obrócił się gwałtownie. W na pół uchylonych drzwiach stała przyrodnia siostra Alany. Próbowała się ukryć, gdy zdała sobie sprawę, że nadchodzącym jest Raoul, ale mężczyzna był szybszy. Nagłym szarpnięciem wyciągnął ją z kryjówki. - Niech cię diabli, wiedźmo! Dobrze wiem, o co ci chodzi. Szpiegujesz ich! A może mnie? - dopytywał się gniewnie. - Może ciebie powinnam zapytać o to samo?! - W jej oczach widać było rozsierdzenie. Rauol zacisnął zęby. Nic zaprzeczał. Sybil zaczęła kiwać głową.
- Tak, tak... widziałam cię kręcącego się w pobliżu, gdy rozmawiałam z Alaną. Podsłuchiwałeś, schowany pod schodami. - Uśmiechnęła się złośliwie. Musisz przyznać, Raoułu, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Patrzyła na niego bez strachu. Ręce oparła na biodrach, Nie zwracała najmniejszej uwagi na to, że suknia trochę się przesunęła, wyzywająco podkreślając kształt piersi. - Może nawet więcej, niż przypuszczasz - wymamrotał Raoul. Nie skapitulowała pod jego bacznym spojrzeniem, oceniającym jej ciało, przeciwnie odwzajemniła zimną taksację. Ona świetnie wie, jaką może mieć władzę nad mężczyzną i wykorzysta własną przewagę przy każdej nadarzającej się okazji, pomyślał Raoul. Była warta grzechu, ale sam nigdy by nie pozwolił, aby jakaś kobieta miała na niego zbyt duży wpływ. Nie, zdecydowanie wolałby dać wyraz swemu urzeczeniu nią w inny przyjemniejszy sposób. Zaczęła w nim narastać prymitywna chuć. Jego oczy stały się lśniące. Chociaż siostry nie były do siebie podobne, jedno nie ulegało wątpliwości obie były bardzo piękne. Pożądanie rozbudziła w nim dumniejsza i bardziej wyniosła z nich i to ona była celem jego zabiegów, ale teraz nie odmówiłby i tej drugiej... Z żelaznego uchwytu tkwiącego w ścianie wyjął świecę i sprawdził komnatę. Nic zauważył żadnych tobołków ni broni, mógł zatem przypuszczać, że nikt nie zamierzał spędzać tu nocy. Sybil krzyknęła, gdy chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Przyparł ją do muru. -
Widziałem, jak patrzysz na Merricka. Masz na niego ochotę -
wychrypiał. - A ja pragnę jej. Może na razie zadowolimy się po prostu sobą. Gdy to mówił, objął ją mocno. Natarł ustami na jej wargi z siłą, o jaką trudno byłoby go podejrzewać.
- Przesłań - wydyszała, gdy tylko udało się jej odchylić głowę. - Nie chcę się z tobą szarpać. Odsunął się i obrzucił ją badawczym spojrzeniem. Widać było, że jest bardzo podniecony. -
Właściwie dlaczego? Czyżbyś w przeciwieństwie do siostry lubiła
Normanów? Jej oczy były wilgotne i dziwnie błyszczały. -A jakie to ma znaczenie, żeś Normanem? Jesteś przystojny i masz stalowe mięśnie. - Spojrzała znacząco, omiatając wzrokiem całą jego sylwetkę. - Zdaje się, że natura nie poskąpiła ci także innych walorów, sądząc z tego, co mnie uciskało. Uścisk jego ramion złagodniał co nieco. - Zdaje się. że nie jesteś tak oziębła jak twoja siostra -wyszeptał. Sybil roześmiała się - niby szczerze, niby radośnie. - Mogę przysiąc tu i teraz, że dam ci rozkosz, o jakiej z nią nie mógłbyś nawet marzyć. Pozwolił jej wysunąć się z objęć. Bez skrępowania, nie okazując nawet krzty niewieściego zawstydzenia. Sybil zsunęła suknię z ramion. W ślad za suknią na posadzkę upadła koszula. Kobieta stała naga. Raoul chciwie wpatrywał się w jej postać. Pełne białe piersi wieńczyły duże, prawie brązowe sutki. Gęstwa ciemnych włosów skrywała łono. Szeroko otwartymi oczami mężczyzna patrzył na uśmiech pojawiający się na twarzy Sybil, gdy odchylała do tyłu głowę. Nie spuszczając z niego wzroku, pośliniła końce palców i kolistymi ruchami zwliżyła sutki, które lśniły teraz i sterczały wyzywająco. Przymknęła powieki. Podczas gdy ona pieściła swoje piersi, Raoul gładził się po twardej, napęczniałej męskości. W pewnej chwili uwolnił ją ze spodni. Trzymał w dłoni, poruszając w przód i w tył. Dyszał ciężko.
Sybil przestała zajmować się sobą. Pod jej spojrzeniem przyrodzenie mężczyzny zdawało się potężnieć. Czuła, jak robi się jej gorąco, zwłaszcza w miejscu, które stanowi sekret każdej kobiety. Nie wiedzieć kiedy znalazła się przed nim. Klękając, oblizała usta. - Pozwól, że się tym zajmę
wyszeptała.
Raoul odchylił głowę do tyłu i westchnął ciężko. Sybil zręcznymi ruchami rąk i ciepłą wilgotnością ust doprowadziła Raoula do granicy ekstazy. -
Wystarczy - powiedział zachrypniętym głosem. Nachylił się i
podciągając Sybil za łokcie sprawił, że wstała. Wpił się namiętnie ustami w jej usta. Poddała mu się ochoczo. Jej dłonie pieściły wyprężoną męskość Rauola, podczas gdy jego palce głaskały kędziory zdobiące kobiece łono. - Powiedz mi - dyszał - czy tam jesteś tak ciepła jak tutaj? - Jego język zagłębiał się między jej zęby i wił z pasją. Rozszerzyła nogi w zapraszającym geście. Mężczyzna śmiało dotykał wilgotnych różowości między jej udami. Odchyliła do tyłu głowę. Uwodzicielski uśmiech wykrzywił jej usta. -
Zawsze się zastanawiałam... czy wy, Normanowie, robicie to jakoś
inaczej? Spojrzał na nią. Oczy mu błyszczały. Sybil uśmiechała się coraz szerzej. - Pokaż mi, Normanie - prosiła. - Pokaż mi swą dzielność we władaniu tą żelazną włócznią... Zamiast odpowiedzieć, Raoul chwycił ją mocno za pośladki. Stanął z szeroko rozstawionymi nogami i podniósł ją do góry. a potem nasadził na sterczący pal miłości. Wszedł w nią gwałtownie i głęboko. Ciałem Sybil wstrząsnął spazm rozkoszy. Złapała go za ramiona i jęczała w zachwycie. Ich stosunek był pełen pasji i namiętności. Nie robili tego na łóżku, nie dotarli nawet do stołu. Nie potrzebowali już więcej słów. Stali się
współbrzmiącym
dyszeniem
i
pojękiwaniem
dźwiękami
wzajemnego
pożądania.
Simon rzeczywiście cierpiał. Sądząc po jego wyglądzie, była to śmiertelna przypadłość. Skóra stała się prawie biała. Rzucał się w agonii po posadzce. Merrick ukląkł obok niego. - Simonie. - Jego głos pełen był troski. - Na Boga, chłopcze, co cię boli? Twarz młodzieńca przypominała maskę bólu. - Brzuch - wydyszał. - Miecze... wbijają mi się w brzuch. - Spojrzał błagalnie na Merricka. - Pomóż mi, wuju... Zaklinam cię... pomóż mi. Jeszcze nigdy w życiu Merrick nie czuł się taki bezradny. Czuł obręcze strachu zaciskające serce. Podzielał obawy człowieka, który go zawołał - Simon mógł być umierający. Nie... nie! Nie pozwoli, by to się stało. Genevieve powierzyła mu bezpieczeństwo jedynego syna. Nie może zawieść jej zaufania... ani zaufania Simona! W jego głowie kłębiły się myśli. Nie przywieźli ze sobą z Normandii żadnego medyka. W rzeczy samej, nie było do kogo zwrócić się o pomoc... Gniew rozsadzał mu pierś. Jak mogło do tego dojść? Jak? Pewna myśl przemknęła mu przez głowę... - Zabierz chłopca do komnaty naprzeciw mojej sypialni - rzucił krótką komendę. Obrócił się na pięcie i pobiegł. Alana podskoczyła, gdy drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Wstała krzyżując ręce na piersi. - Co z nim? - spytała szybko. - Co z Simonem? -
Może to właśnie ty, pani, jesteś osobą, która zna odpowiedź na to
pytanie? - powiedział przez zaciśnięte zęby.
Alana wpatrywała się w niego, nie rozumiejąc. W ustach jej zaschło. Jeszcze nigdy nie widziała go tak wzburzonego. Zdawał się ciskać gromy. Prawie niezauważalnie pokręciła głową. - Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli - powiedziała nieswoim głosem. Zaklął siarczyście. - Starasz się grać rolę niewiniątka, pani, ale ja i tak poznam prawdę. Alana krzyknęła, gdy chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą przez hall. Cały czas kręciła przecząco głową. Znaleźli się obok wąskiego łóżka. Na widok Simona gwałtownie wciągnęła powietrze. Merrick, kipiąc złością, stanął obok. - Przez prawic cały dzień był z tobą, Alano. Ktoś słyszał, że się kłóciliście. Powiedz, czy to twoje dzieło? Rzuciłaś na niego jakiś urok, wiedźmo, że zachorował i jest umierający? Złość ogarnęła ją znacznie później, w tej chwili bolało ją jedynie to, że Merrick mógł ją posądzić o takie okrucieństwo. - Nie! - krzyknęła. - Na rany Boga, przecież to tylko chłopiec... - Norman, pani. A twoje uczucia wobec Normanów są powszechnie znane. Alana wpatrywała się w Simona. Nie ulegało wątpliwości, że chłopak był w fatalnym stanie. Podciągnął kolana pod brodę i bez przerwy jęczał. Dotknęła jego czoła. Było rozpalone i zroszone kropelkami potu. Zdecydowanie pokręciła głową. - Nigdy bym go nie skrzywdziła - wyszeptała. - To przecież dziecko... Nigdy nikomu nie wyrządziłabym krzywdy! Merrick prychnął z pogardą i odwrócił się kierując do drzwi. Alana pobiegła za nim. - Zaczekaj! - zawołała, chwytając go za łokieć. - Mogłabym mu pomóc, jeśli tylko byś mi na to pozwolił. - Ty?! - Wykrzywił usta w drwiącym grymasie. Nawet nie próbował
udawać, że jej ufa. - Ja! Moja matka była wiejską uzdrowicielką. Pomagałam jej przez lata, od czasu gdy nauczyłam się chodzić i mówić. Nie odpowiedział. Wpatrywał się w nią ze zmarszczonym czołem. - Zapytaj Sybil, jeśli mi nie wierzysz! Zapytaj któregokolwiek wieśniaka. Choć nie lubią mnie, powiedzą prawdę, ale Bóg mi świadkiem, matka nauczyła mnie wszystkiego, co sama wiedziała o ziołach i miksturach leczniczych. - Jej ręce, zaciśnięte na jego przedramieniu, drżały. Pod materią tuniki wyczuwała napięte mięśnie. Ciągle nie odpowiadał. - Proszę! - W jej oczach widać było błaganie, które wspomagała słowami:Pomogę Simonowi, jeśli tylko mi na to pozwolisz. - Wstrzymała oddech i zastygła w oczekiwaniu. Gdy już myślała, że nic z tego nie będzie, Merrick przemówił. - Bez żadnych sztuczek - ostrzegał ją. - Wyleczysz go, w przeciwnym razie drogo mi za to zapłacisz. Alana skinęła głową. Przeszły ją ciarki, gdy odwróciła się od Merricka. który robił wrażenie bezlitosnego. Podeszła do posłania. Jej umysł pracował intensywnie. Matka dobrze ją wszystkiego nauczyła, ale w rzeczywistości nie dane jej było wprawiać się w uzdrowicielstwie. Modliła się teraz o to, żeby sobie przypomnieć... A także o to, żeby Simon przeżył. Jeśli on umrze, ona też nie będzie żyła. Widać jednak opieka niebios nie opuszczała jej i teraz. Alana dziękowała Bogu za to, że uratowała z chaty torbę z matczynymi zapasami. Chłopca trawiła gorączka, wstrząsały nim dreszcze. Ból wykręcał całe ciało. Simon bez przerwy rzucał się na łóżku. Alana zaparzyła zioła, mające złagodzić skurcze żołądka. Merrick czujnie zaglądał jej przez ramię i nie spuszczał jej z oka. Sprawił, że denerwowała się tak okropnie, że niemal wylała z czarki parujący napar.
Wzięła głęboki oddech i zwróciła na niego oczy. - Musisz tak mnie obserwować? Skrzyżował ręce na piersi. - Chcę być pewny, że go nie otrujesz. Alana zapanowała nad sobą. - Nie otruję go. Podam mu coś, co złagodzi skurcze. - Czy aby na pewno? - Podszedł bliżej i powąchał napar. -Nie pachnie to najlepiej. Spojrzała na niego koso. - Jeśli cię to uspokoi, Normanie, mogę wypić pierwsza. Nie powiedział ani tak, ani nie, więc Alana upiła z czarki spory łyk. Po chwili Merrick skinął głową. - Rób, co masz robić - powiedział. Zaciskając zęby, odwróciła się tyłem do Merricka, starając się zapomnieć o jego obecności. Zresztą nie było to trudne, bo stan Simona pogarszał się z każdą chwilą. Gorączka rosła. Z początku Alana podejrzewała, że chłopak zjadł coś zepsutego. Nikt inny jednak się nie rozchorował. Nie raz i nie dwa przemknęło jej przez myśl, że być może Merrick nie mylił się tak bardzo. Może ktoś rzeczywiście otruł młodzika... Przez dwa dni i dwie noce Alana przemywała całe ciało chłopaka zimną wodą. Od czubka głowy po koniuszki palców nóg. Simon był nieprzytomny, nie przyjmował żadnego pożywienia, nic nie pił. Skurcze żołądka nadal były bardzo silne. Oddychał z wyraźnym trudem. Usta mu posiniały, skóra przybrała pergaminowy odcień. Alana czuła ogarniającą ją rozpacz. Matka zawsze powtarzała, że takie oznaki są bardzo niebezpieczne. Mogłaby mu pomóc, gdybyż tylko wypił choć trochę! W nagłym olśnieniu poszukała słomki i włożyła ją do czarki z naparem. Zatykając górny otwór palcem, mogła wkropić trochę płynu w szczelinę jego lekko rozchylonych ust. Z benedyktyńską cierpliwością, godzina za godziną, zajmowała się Simonem i modliła, by wypił wystarczającą ilość wywaru,
mogącą ulżyć cierpieniu, którego doznawał. Przez trzy długie dni nie odstępowała go ani na chwilę. Merrick przychodził bardzo często. Czując na sobie jego spojrzenie, Alana z trudem mogła się koncetrować na tym, co akurat robiła. Kilka razy kazał jej odejść i odpocząć, twierdząc, że kto inny może zająć jej miejsce. Uprzejmie odmawiała. Nie łudziła się, że wątpił w jej zdolności uzdrowicielskie. Był przekonany, że nie uratuje chłopca, ale ona nie zamierzała poddawać się tak łatwo. Udowodni mu, że nie kłamała, choćby nie wiem ile miało ją to kosztować. Jej wysiłki zostały nagrodzone wieczorem, trzeciego dnia. Gorączka zaczęła ustępować. Oddech był prawie normalny. Chłopak zasnął głęboko, spokojnym, krzepiącym snem. Alana wiedziała instynktownie, że nastąpiło przesilenie i kryzys minął. Poczuła ulgę, jakże wielką! Merrick udał się do sali biesiadnej na wieczerzę. Zupełnie wycieńczona, Alana postanowiła tylko na kilka chwil oprzeć głowę o łóżko. O, Boże, nie pamiętała, by kiedykolwiek w życiu była tak zmęczona. Odpocznie tylko przez moment... Merrick zastał ją w takiej pozycji. Siedziała na niskim zydelku obok posłania Simona, przytulona do futra okrywającego chłopca. Dopiero po pewnym czasie zdał sobie sprawę, że Alana spała. Podszedł do łóżka, starając się to zrobić jak najciszej. Jego spojrzenie powędrowało na siostrzeńca. Przyjrzał mu się uważnie, bo twarz młodzika miała prawie naturalne kolory, a oddech wskazywał, że śpi spokojnie, nie dręczony bólem. Merrick dotknął czoła chłopca - westchnął z ulgą. Dzięki Bogu, gorączka minęła! Dopiero wtedy popatrzył na Alanę. Mimo starań, by nie odczuwać w stosunku do niej żadnej pobłażliwości, wzruszył go jej widok. Była taka bezbronna. Z dłonią podłożoną pod policzek, z drugą ręką zaciśniętą w piąstkę i ułożoną na posłaniu, zdała mu się dziwnie niewinna.
- Alano - powiedział ledwie dosłyszalnie. Przerwał niezdecydowany, a potem lekko wzruszył ramionami. Alano. - Tym razem jego głos był donośniejszy, ale ona nawet nie drgnęła. Nie zdziwiło go to. Musiała być zupełnie wyczerpana. Nie pozwoliła nikomu zajmować się Simonem, a o taki upór nie podejrzewał nawet czarownicy! Irytowało go to niepomiernie, ale też budziło dla niej szacunek. Nie, nie mógł jej niczego zarzucić, gdy chodziło o opiekę nad siostrzeńcem. Gdyby nie ona, chłopak prawdopodobnie leżałby na marach. Ruszył schodami z zamiarem zawołania dziewki służebnej, która posiedziałaby przy chłopcu. Zaraz potem wrócił do komnaty. Zawahał się przez chwilę, a potem nachylił i wziął Alanę na ręce. Mój Boże, ważyła niewiele więcej niż dziecko! Już we własnej komnacie, odchylając futra, delikatnie ułożył Alanę na posłaniu. Rozwiązał rzemienie opasujące jej stopy i z wyrazem niezadowolenia na twarzy odrzucił je na ziemię. Potem przyszła kolej na suknię, którą ostrożnie zdjął jej przez ramiona. Następna była koszula. Ubranie było znoszone i w wielu miejscach przetarte prawie na wylot, zauważył ponuro. Chociaż bardzo się starał i robił to powoli, gdy pociągnął mocniej brzeg koszuli, materiał nie wytrzymał i rozdarł się. Coś dziwnego działo się z Merrickiem. Czuł ogarniające go napięcie. Alana leżała przed nim, naga i cudowna - niczym wspaniałe danie przygotowane na ucztę przeznaczoną wyłącznie dla niego. Merrick nie mógłby nazwać siebie mężczyzną, gdyby oparł się pożądaniu, jakie obudził w nim ten czarowny widok. Jeszcze nie tak dawno mógł policzyć jej żebra, ale przez ten krótki czas pobytu na zamku przybrała trochę na wadze. Jej piersi unosiły się, poruszane oddechem. Chociaż nieduże, były pięknie ukształtowane, bladoróżowe sutki współgrały kolorem z resztą ciała. Brzuch miała płaski. Ciemnozłote włoski otulały skarb ukryty między udami. Pomimo
że była bardzo szczupła, kobiece krągłości dodawały jej nieodpartego uroku, który pobudziłby zmysły każdego mężczyzny. Merrick czuł, jak budzi się w nim głód miłości. Jej skóra była jasna i nieskazitelna. Wiedział, że gdyby jej dotknął, poczułby pod palcami miękkość i delikatność jedwabiu. Krew wypełniła mu lędźwie pulsującym rytmem. Jego męskość przypominała teraz twardością marmur. Pan na Brynwaldzie nie mógł nad sobą zapanować. Jej usta były aksamitne i lekko rozchylone, ledwie dostrzegalnie wilgotne, jakby musnęła je poranna rosa. Zdawała się sama prosić o to, by ją całować. Właśnie tego pragnął całować ją aż do utraty przytomności. Zakosztować uniesienia, gdy ona nie może się bronić. Wejść w nią, zagłębić się mocą mężczyzny... Koniuszkiem palca łagodnie pieścił różowy pączek zdobiący jej pierś. Sutek stwardniał. Błysk w oczach Merricka świadczył, że sprawiło mu to satysfakcję. Nawet gdy spała, reagowała na jego dotyk. Choć walczyłaby z nim, walczyła do utraty tchu, jej ciało nie było mu nieprzychylne, jak starała się to udowodnić. Uśmiech zaczął błąkać się w kącikach jego ust. Gdyby przyłapała go na tym, co robił, nie omieszkałaby wyszydzić go i zranić słowem. Ponure myśli zaczęły powracać. Nie weźmie jej tej nocy. Nie, nie tknie nawet palcem. Chciał, żeby była świadoma. Chciał, by patrzyła na niego, gdy będzie doprowadzał ją do ekstazy. Chciał słyszeć jej jęki, czuć pod sobą rozgrzane ciało. Przełamując ogarniający go żal, odsunął się od niej. Kiedy jednak wziął do ręki świecę, zauważył błysk złotobrązowych oczu obserwujących go spod zydla. To był jej kot - Merrick do dziś nosił na ramieniu ślady jego pazurów. Nie zwracając na zwierzaka uwagi, rycerz przeszedł przez komnatę i otworzył drzwi. Zgarniając ręką brzeg tuniki, odezwał się w stronę futrzastego
„opiekuna": - A bodaj cię, przeklęty draniu! Wynocha stąd! Nerwowo poruszając końcem ogona, kot wyskoczył z ukrycia i przemknął obok mężczyzny. Merrick uspokoił się i wślizgnął do łoża. Odgarnął z czoła Alany kosmyk włosów i przytulił ją do siebie. Zamknął oczy. Po chwili spał kamiennym snem.
Inaczej rzecz się miała z Alaną. Była wykończona. Chociaż bardzo szybko zasnęła pogrążając ciało i umysł w czasowym niebycie, kojące działanie snu nie trwało długo. Głęboko w myślach rozpoczęła się gonitwa wizji. Ciemna strona osobowości wypełzała z ukrycia. Wraz z nią pojawiał się sen... sen, którego tak bardzo się bała. Śniła... ale nie tak jak zawsze.
Znajdowała się nad brzegiem morza, bardzo blisko wody. Gorzki zapach fal drażnił jej nozdrza. Gwałtowny wiatr szarpał włosy i suknią. Grzmot bałwanów wdzierał się do uszu. Wizją dopełniał obraz bezkresu wody i nieba. Niespodziewanie morski zapach przemienił się w odór śmierci, rozkładu i choroby. Zjawy i widziadła nadciągały ze wszystkich stron w upiornym tańcu. Zataczały dookoła niej coraz ciaśniejsze kręgi. Ciemność pochłaniała światło, zapierając Alanie dech w piersi. Przerażona, zaczęła uciekać. Biegła, jakby goniły ją moce piekielne. Tak, może tak właśnie było, bo on znowu się pojawił. Dosiadał ogromnego, czarnego rumaka. Spod hełmu błyszczały oczy. Krew zastygła jej w żyłach z trwogi. Trzymał uniesiony nad głową miecz. Stała sparaliżowana, a masywne ostrze opuszczało się coraz niżej... Nie była w stanie zrobić najmniejszego ruchu. Mogła tylko krzyczeć, krzyczeć, krzyczeć...
- Alano! Obudź się! Jesteś bezpieczna... Słyszysz mnie. dziewczyno?! Jesteś bezpieczna... Bezpieczna? Och, ten głos rozpoznałaby wszędzie. Tak samo jak rozpoznałaby dotyk silnych ramion, opasujących ją w talii. Cząstką świadomości wiedziała, że już się obudziła. Obok łoża migotało światło świecy. Nie mogła jednak czuć się bezpiecznie, nie w jego obecności. Nie, przemknęło jej przez myśl, nigdy nie będzie bezpieczna. W tym momencie boleśnie uświadomiła sobie, że bała się jedynie Merricka... tylko jego i nikogo ani niczego więcej. - Nie dotykaj mnie! Mówię ci, nie dotykaj mnie! - Wyrwała się z jego objęć, odsuwając jak najdalej w stronę ściany. Zasłoniła się futrami, które desperacko przyciskała do piersi. Merrick zacisnął usta. - Z jakiego powodu jestem dla ciebie jak trędowaty? Co to za obłęd? Miałaś jakiś koszmarny sen, słyszysz? Sny to nie rzeczywistość, nie mogą zrobić ci krzydwy. Alana energicznie kręciła głową. - Mylisz się. To nie był tylko sen. To się wydarzy. Uwierz mi, to się wydarzy! Zmrużył oczy. - Opowiedz mi ten sen. Nie odezwała się. Ciągle jeszcze przerażona, wpatrywała się w niego. Merrick nie ustępował. -
Opowiedz mi. Powiedz, czego tak bardzo się boisz? Alana znowu
pokręciła głową. Głęboko wciągnęła powietrze. -
Widziałam śmierć - wyszeptała w końcu. - Widziałam ciemność.
Widziałam ciebie.
Rozdział dziewiąty Widziałam ciemność... Widziałam śmierć... Widziałam ciebie... Uniosłeś do góry miecz - mówiła z przejęciem. - Uniosłeś go do góry... żeby zadać mi śmiertelny cios... - Cóż to za nonsensy? - Merrick był zniecierpliwiony. - Nie potrzebuję miecza, kobieto, żeby poradzić sobie z kimś takim jak ty. A chociaż twoim zdaniem jestem mordercą, nie zabijam bezbronnych kobiet. Pamiętaj, że i tak nie byłabyś w stanie obronić się przede mną. Alana ciągle odsuwała się od niego, jakby był najobrzydliwszym ze stworzeń. Merrick zaczął się jej bacznie przyglądać. Myślał bardzo intensywnie. Przypomniał sobie chwilę, gdy spotkał ją po raz pierwszy. Wpatrywała się w niego, pobladła ze strachu, oniemiała... półżywa z przerażenia. Nagle doznał olśnienia. Już wtedy straszliwie się go bała. - Pierwszego dnia, w lesie - mówił powoli - patrzyłaś na mnie, jakbym był wysłannikiem piekieł. Alana wzdrygnęła się. Ze wszystkich sił starała się odnaleźć w sobie dość odwagi, ale nie było to łatwe. - To dlatego że widziałam twoją twarz już wcześniej -powiedziała łamiącym się, ledwie dosłyszalnym głosem. Merrick prychnął niezadowolony. Nie dowierzał jej. - Nie, to niemożliwe... - To prawda, przysięgam na wszystkie świętości! Ja... ja... widziałam cię już wcześniej. - Gdzie? - nie ustępował. - We śnie? Alana nie odrywała od niego wzroku. Powoli wracała do siebie i otrząsała się z resztek koszmarnego snu. Serce nie biło jej już tak mocno. Merrick był
tutaj, z nią, i jak zwykle arogancko i bezczelnie domagał się wyjaśnień! Niejasno zdawała sobie sprawę, że jeszcze nie miał zamiaru jej skrzywdzić. - Tak - powiedziała spuszczając oczy. Jej głos nadał był bardzo cichy i przytłumiony przeżytymi emocjami. - Wydaje ci się, że to bardzo zabawne, gdy ktoś nazywa cię czarownicą, ale wieśniacy wierzą w to bez zastrzeżeń i dla nich jestem wiedźmą. - A jesteś? - zapytał po prostu. Jego słowa nie sprawiły jej przyjemności. To było jak dolanie oliwy do ognia. Alana zdenerwowała się. Dobrze, że miała rozpuszczone włosy, bo opadając wokół jej twarzy ukryły zaczerwienione teraz policzki. Nie mogła jednak nic poradzić na to, że jej oczy wypełniły się łzami, choć bardzo się tego wstydziła. - Nie wiem - wyszeptała. Tym razem milczał. Czuła na sobie jedynie chłodne spojrzenie jego oczu. - Nie powinnam tu być... moje miejsce jest przy Simonie. - Gorączka minęła i chłopak ma się już zupełnie dobrze. Tej nocy może da sobie radę bez twojej pomocy. Ton jego głosu wskazywał, że tłumaczył jej po prostu stan rzeczy i nie było w nim nawet cienia władczości. Alana przełknęła nerwowo ślinę, niechętnie podnosząc na niego wzrok. Jakże ją zmylił! - wizja powróciła. Tym razem oczom Alany ukazał się widok przerażającej piersi o mocnych mięśniach, nagiej i zatrważająco męskiej, pokrytej kręconymi, ciemnymi włosami. Merrick zdawał się nie zwracać uwagi na Alanę, gdy zdmuchiwał świecę. Położył się z powrotem, z jedną ręką podłożoną pod głowę. Alana szybko poszła w jego ślady, okrywając się szczelnie futrem. Migoczące na kominku płomienie barwiły całą komnatę pomarańczową poświatą. Leżała z szeroko otwartymi oczami. Chociaż odsunęła się wystarczająco daleko od Merricka, by ich ciała się nie stykały, czuła bijące od niego ciepło. Była pewna, że położył
się nagi. Świadomość tego zaalarmowała ją. Stała się czujna. Jednak wraz z upływającym czasem, gdy Merrick nie próbował w żaden sposób zbliżyć się do niej, doszła do wniosku, że nie stanowił dla niej zagrożenia, i że bała się właściwie swojej wyobraźni. Merrick obrócił głowę w stronę Alany. - Czy często masz ten sen? Alana zawahała się. - Ostatnio tak - odpowiedziała szeptem. - Miewałaś przedtem jakieś inne sny? Zacisnęła mocno usta. Och, ależ on był przebiegły! - Tak. - Jej odpowiedź brzmiała uprzejmie. - Od jak dawna? Od dziecka? - Tego nie pamiętam. Nalegał. - Czy dlatego wieśniacy uważają cię za czarownicę? Z powodu snów? Chociaż Alana bardzo chciała zaprzeczyć, nie odważyła się jednak tego zrobić. - Tak - stwierdziła po prostu. -Chciałbym poznać treść tych snów. Alano. Czy przepowiadają przyszłość? Spojrzała na niego wyzywająco. Merrick wpatrywał się w nią, a na jego twarzy malował się spokój. - Czasami. Jej odpowiedź zabrzmiała zaczepnie, ale on zdawał się tego nie słyszeć. - Czy twoje wizje sprawdzają się? Wzdrygnęła się, gdyż opadły ją wspomnienia snów, o których z całych sił chciała zapomnieć. - Bywa, że się sprawdzają - powiedziała bardzo cicho. Mężczyzna oparł się na łokciu. Alana zastygła w bezruchu, wyczuwając na sobie jego wzrok. - Opowiedz mi o nich - poprosił. Zaczęły jej drżeć usta. Znała go już wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie zdoła wykręcić się od spełnienia tej prośby. Zaczęła powoli opowiadać.
- Śniłam kiedyś o żonie piwowara, która była w ciąży. W moim śnie dziecko przyszło na świat z nóżkami wykręconymi do środka. - I było tak w rzeczywistości? Potwierdziła skinieniem głowy. Skrzyżowała ręce na piersi. - Żył raz w naszej wsi szkocki parobek. Widziałam we śnie jego syna, stojącego na szczycie urwiska niedaleko Brynwaldu, wysoko ponad poziomem morza. Potem wszystko działo się tak szybko. - Głos zaczął się jej łamać, mocno zaciśnięte dłonie pobielały na kostkach. - Zobaczyłam, jak spada i uderza o fale. - Co działo się później? - zapytał Merrick po chwili przerwy. - Znaleziono go następnego ranka na plaży w okolicach Brynwaldu. Był martwy. Alana zauważyła, że mężczyzna jest zupełnie zaskoczony. - Ale... jak to możliwe? -
Wieśniacy szeptali między sobą, że to ja zepchnęłam go ze skały.
Jedynie moja matka i Aubrcy uwierzyli mi, że to mógł być po prostu wypadek. Tylko oni wierzyli w moją niewinność. - Wzięła głęboki oddech. - Teraz już wiesz, Normanie. Wiesz, dlaczego nazywają mnie czarownicą. Ponieważ milczał, poszukała wzrokiem jego oczu. W ciemności panującej w pokoju połyskiwały światłem odbitym od kominka. Wpatrywała się w nie, gdy raptem poczuła silną rękę nakrywającą jej dłoń. - Gdybyś była czarownicą - usłyszała jego głos - pozbyłabyś się mnie już dawno temu, - Ach, ale przecież próbowałam... - Uciec? - Zacisnął lekko palce na jej dłoni. - Udało ci się. Kpił sobie z niej? Nie mogła jednak doszukać się drwiny w jego głosie. Patrzył w ogień, ale po chwili zwrócił ku niej twarz. Dostrzegła zmarszczone czoło. - Zbliż się, cała drżysz - powiedział miękko.
Miał zaciśnięte usta. Przemknęło jej przez myśł, że znowu był z niej niezadowolony. Zaczęła kręcić głową, zanim jednak zdążyła się odezwać, wyciągnął ręce i przytulił ją do siebie. Alana zastygła. Nic ośmieliła się poruszyć. Była w pełni świadoma jego nagości, a to z kolei budziło w niej grozę. Jej dłoń spoczywała na futrze. Policzkiem dotykała twardych mięśni jego ramienia. Nie usnęłaby teraz za żadne skarby świata. Nie obok niego! Ciepło jego ciała spowijało ją niby kokon, choć Alana nie życzyła sobie tego. Myśli kłębiły się jej w głowie. To, że czuła się taka... bezpieczna, nie było w porządku. Nie, to nie miało najmniejszego sensu, bo właśnie on stanowił dla niej zagrożenie. A przecież, w przedziwny sposób, właśnie teraz czuła się tak, jakby nikt i nic nie mogło jej zrobić krzywdy.
Obudziła się rankiem. Leżała skulona na swojej części łoża, ociężała od niedawnego snu. Trzęsła się z zimna i to tylko dlatego, że obok nie było Merricka. Nie mogła nic na to poradzić, ale żałowała, że ta noc dobiegła końca. Nie, nie chodziło jej o straszliwy sen. Żałowała, że minęło to, co działo się potem. Niewyraźne wspomnienie zaróżowiło jej twarz - pamiętała szept omiatający delikatnym oddechem jej policzek, palec muskający jej brew przy odgarnianiu niesfornego kosmyka włosów. Serce zaczęło jej bić szybszym rytmem. Spała w ramionach Merricka aż do rana. Pamiętała dotyk, zdradzający ich siłę, a przecież były takie czułe i ciepłe! Chyba właśnie tego bała się najbardziej. Drzwi zaskrzypiały. Merrick wszedł do środka zdecydowanym krokiem, jak zawsze. Alana chciała usiąść, ale ku własnemu przerażeniu stwierdziła, że jest zupełnie naga. Mądrze postąpiła nie ruszając się z miejsca, bo w chwilę potem dwóch młodych służących wniosło do komanty dużą, drewnianą balię. Posłuszni rozkazowi Merricka, ustawili ją przed kominkiem. Za nimi pojawiło
się kilku innych z wiadrami. Alana, szczelnie zakutana w futra, patrzyła szeroko otwartymi oczami, jak wlewali parującą wodę do balii. Kiedy procesja nosiwodów dobiegła końca i ostatni z nich opuścił komnatę, Merrick zamknął drzwi. Stanął twarzą do Alany, lekko się uśmiechnął i uniósł do góry jedną brew -nadawało mu to bardzo arogancki wygląd. Kobieta wpatrywała się w niego. Widać było wyraźnie, że jest niezadowolona - był już dawno na nogach, podczas gdy ona spała, na dodatek był teraz ubrany! Skinęła głową w stronę balii. - Oczekujesz pewnie po mnie, że cię wykąpię - powiedziała ponuro. Wiedziała, że zgodnie z obyczajem pani domu powinna asystować przy kąpieli gościa. Oczywiście, ona nie była panią domu... a on, choć przyznawała to z ogromną niechęcią, nie był tu gościem. Jego uśmiech, który doprowadzał ją do szału, poszerzył się. -Kąpiel nie jest przygotowana dla mnie, dziewczyno. Alana zacisnęła zęby. - Nie lubię takich podstępów, Normanie. Jeśli nie jest dla ciebie, dla kogo w takim razie? Szarmancko wskazał ręką na balię. - A dla kogóż by? Alana stała się podejrzliwa. - Przecież nie dla mnie... - Powtórzę raz jeszcze, skoro nie zrozumiałaś: dla kogóż by, jeśli nie dla ciebie? O, tak łatwo nie da z siebie zrobić idiotki! To świństwo z jego strony, uciekać się do takich sztuczek - wiedział przecież doskonale, że jest naga. Zdecydowanie pokręciła głową. - Nie - powiedziała, choć jej zdławiony głos był ledwo słyszalny. - Nie chcę. Nie mogę. Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Wykąpiesz się, Alano i to dlatego, że o to proszę. Nie, dlatego że tego
żądam! W mgnieniu oka rozbawienie, które łagodziło jego rysy, zniknęło. Widać było, że znów jest bardzo oficjalny. Zamykał się w sobie i stawał niedostępny. Alana zdała sobie sprawę, że w jakimkolwiek sporze z nim nie miałaby żadnych szans powodzenia, tak samo jak nie mogła okazać nieposłuszeństwa. Skończyło się na tym, że opatulona po samą szyję, usiadła na brzegu łoża. Gdy stawiała stopę na zimnej posadzce, futro rozchyliło się, ukazując biel pysznie ukształtowanego uda. Szybko poradziła sobie z tym i nie dopuściła, by futro odsłoniło choćby najmniejszy kawałek jej ciała aż do momentu, gdy znalazła się tuż przy balii. Błyskawicznym ruchem odrzuciła okrycie i nie zważając na to, że rozpryskuje dookoła wodę, zanurzyła się po czubek głowy. Okazało się jednak, że kryjówka, którą spodziewała się tam znaleźć, jest ułudą, Merrick nie miał zamiaru wychodzić! Przeciwnie! Ten łajdak podszedł jeszcze bliżej i stanął przy samej balii. Bezwstydnie gapił się na Alanę. Ku jej przerażeniu patrzył bezczelnie, jakby oceniał jej ciało w tej nowej sytuacji! Twarz paliła ją rumieńcem. W rzeczy samej, paliło ją całe ciało, bo wiedziała świetnie, że on chce zobaczyć to wszystko, co ona najchętniej by ukryła! Woda zafalowała gwałtownie, gdy kobieta podciągnęła kolana pod brodę i objęła je rękoma. Jej katusze nie miały się jeszcze zakończyć. Merrick bardzo powoli obszedł balię i stanął za plecami Alany. Słysząc, że mężczyzna klęka, Alana skamieniała. Serce zaczęło jej bić bardzo szybko. Dopiero po chwili obróciła się i próbowała go dojrzeć. - Co... co robisz? Merrick sięgnął po szmacianą myjkę leżącą obok, na zydelku. - Pani, wydaje mi się, że to oczywiste. Nie masz przecież służki, która byłaby ci w tym pomocna i dlatego ja zajmę jej miejsce. Służka? Och, jakże okrutna była jego złośliwość!
-
Nie potrzebuję żadnej pomocy, Normanie. Byłabym ci bardzo
wdzięczna, gdybyś zostawił mnie teraz samą - powiedziała zdecydowanie, choć jej pewność siebie była coraz mniejsza. Zresztą nawet w jej głosie, mimo wszystko, było to wyraźnie słychać. Nie widziała, że Merrick zmrużył oczy. Jej skromność - był przecież pierwszym mężczyzną, który widział jej nagość -zdawała się zwyciężać. W końcu przecież jego chęć zobaczenia jej w kąpieli, zupełnie obnażonej, została nie zaspokojona. Musiał zadowolić się jedynie widokiem niektórych części jej ciała, białej, doskonałej skóry, ale to wzmagało jedynie jego pożądanie i znacznie utrudniało zachowanie wstrzemięźliwości. Zbliżał się jednak czas ostatecznego załatwienia sprawy. Wkrótce, obiecywał sobie, Alana będzie jego. Wkrótce... Szorstki opuszek palca obrysował jej ramiona. - Zostawić samą? - powtarzał jak echo. - Pozbawiając się tej przyjemności? - Przyjemności!? Czy twoja przyjemność zawsze musi oznaczać dla mnie upokorzenie? - Alana już na niego nie patrzyła. Powiedziała to cicho, łamiącym się głosem. Dotknęło to bardzo Merricka. Musiał być szalony dopuszczając do takiej sytuacji, bo jakiż mężczyzna na jego miejscu pozwoliłby płaczliwym protestom zbyć jego pożądanie i... a tak, jego wolę! Gdyby dziewka broniła się, drapała i pluła, wtedy walka byłaby wyrównana. Ale przy takim stanie rzeczy... - Niech i tak będzie. Jeśli niepotrzebna ci pomoc, nie będę się narzucał. Z głośnym chlupnięciem wrzucił myjkę do balii. Alana nie ociągając się przystąpiła energicznie do mycia. Miejsca na ramionach, które gładził, piekły ją jak po dotknięciu rozpalonym żelazem. Szorowała je aż do bólu. Gdyby mogła zażywać kąpieli w samotności, byłaby to nieziemska przyjemność. Obecność Merricka zmuszała jednak Alanę do jak najszybszego uporania się z tym, bowiem marzyła teraz o jednym - ubrać się! Mając to cały czas na uwadze,
zanurzyła się z głową. W ten sposób mogła błyskawicznie opłukać włosy. Wycisnęła ciężkie pukle najlepiej jak mogła i skręciwszy je w długi koński ogon, ułożyła sobie na ramieniu. Właśnie wtedy zauważyła duże lniane prześcieradło, leżące obok balii w zasięgu ręki. Merrick stał przy oknie z rękami założonymi do tyłu. Upewniwszy się, że nie zerka w jej stronę, Alana wyszła z balii. Woda spływała strumieniami po jej ciele. Trochę niezręcznie okręciła się prześcieradłem, które sięgało jej do kostek. Na ramionach i rękach ciągle jeszcze błyszczały kropelki wody. Miała dreszcze - bardziej jednak dbała o to, by się ubrać, niż o dokładne wytarcie się. Podeszła do ognia płonącego na kominku i rozpuściwszy włosy starała się je wysuszyć, rozczesując palcami. Tak bardzo pochłonęło ją to zajęcie, że nie zauważyła, iż Merrick zaczął się jej bacznie przyglądać. Zwrócił na nią spojrzenie bezwiednie, gdy jednak zaczął patrzeć, mógł to robić bez końca. Zmoczone płótno oblepiało ją, prowokacyjnie
zarysowując
smukłą
sylwetkę,
małe
krągłe
piersi
przypominające dojrzałe owoce i łuki kołyszących się bioder. Odsłonięte ramiona połyskiwały pięknem perły, aż prosiły się o pieszczotę. Mężczyzna doświadczał nie znanych sobie wrażeń - jakby ktoś wbił mu ostrze w podbrzusze i poruszał nim w przód i w tył. Marzył o ściągnięciu z niej prześcieradła, poznawaniu ustami i dłońmi wszystkiego, co tak rozpaczliwie starała się teraz przed nim ukryć. Alana zaczęła rozglądać się po komnacie w poszukiwaniu koszuli i sukni. Kątem oka spostrzegła, że Merrick nie patrzy już w okno. Jej ubranie leżało obok łoża. W chwili gdy po nie sięgała, Merrick odepchnął ją lekko i sam podniósł z podłogi odzienie. Alana nie wytrzymała: - O co chodzi tym razem, Normanie?! Masz zamiar ukraść mi także ubranie?
Mężczyzna zdecydowanym krokiem podszedł do kominka. Nie zważając na protesty wrzucił ubranie Alany w ogień. Materiał zajął się błyskawicznie, płomienie strzeliły do góry. - Nie wierzę własnym oczom! - wybuchnęła Alana. - Oszalałeś? Spaliłeś mój dom, wszystko, co posiadałam, a teraz jeszcze palisz moją suknię! - Posłuchaj - powiedział spokojnie. - Należysz do mnie i dlatego moim obowiązkiem jest odpowiednio cię przyodziać. - Przyodziać?! krzyczała ze złością. - To była jedyna suknia, jaką miałam i świetnie o tym wiedziałeś! Nie odezwał się słowem. Zamiast tego podszedł do zydla stojącego przy kominku. Podniósł z niego równiutko ułożony stos rzeczy, którego Alana wcześniej nie zauważyła. Dziewczyna przyglądała się Merrickowi wojowniczo. -
Mam nadzieję, że będą na ciebie pasowały. - Mówiąc to rozkładał
poszczególne części garderoby. Alana, wbrew sobie, nie mogła oderwać od nich oczu. Patrzyła na koszulę, piękną suknię w kolorze ciemnej zieleni i parę ciżem wykonanych z jeleniej skóry. - Oczywiście wybór należy do ciebie. - Merrick był rozbawiony. - Dla mnie możesz zostać, jak jesteś. Alana zaczerwieniła się widząc, że bezczelnym spojrzeniem lustruje ją od stóp do czubka głowy. - Moim zdaniem masz bardzo ładne kształty. Alana głośno przełknęła ślinę. Odwróciła oczy od jego twarzy. Odruchowo wyciągnęła dłoń w stronę koszuli. Materia była miękka i delikatna w dotyku jeszcze nigdy w życiu Alana nie miała koszuli z tak doskonałej tkaniny. Nie wiedziała, że wyraz jej oczu zdradza zachwyt i urzeczenie nową garderobą. Nie uszło to uwagi Merricka.
- I jak, Alano? Czyżbym się pomylił myśląc, że te rzeczy ci się spodobają? Dziewczyna zagryzła wargi. -
Sybil mówiła mi, że zabrano jej większość ubrań, które miała -
powiedziała bardzo powoli. Jeśli to należało do niej... -
Nie należało. To rzeczy mojej siostry, Genevieve. Przywiozłem z
Normandii trochę jej ubrań. Mogę cię zapewnić, że ona ich nie potrzebuje. Widać było, że Merrick oczekuje po Alanie kolejnego ataku. Alana nie miała jednak głowy do kłócenia się teraz z Merrickiem. Gdy tylko normański lord wrócił na „posterunek" przy oknie, natychmiast włożyła koszulę. Siłą woli powstrzymała się od głośnego wyrażenia zachwytu. Jeszcze nigdy nie czuła na skórze czegoś tak gładkiego i delikatnego! Przyszła kolej na suknię. Brakowało jej szarfy, którą mogłaby przepasać biodra, ale Alana nie zwracała na to uwagi. Wygładziła dłońmi fałdy. Wsunęła stopy w ciżemki. Pasowały jak ulał i były bardzo wygodne, Gdy podniosła głowę, zaskoczył ją widok Merricka stojącego obok. Omiatał ją wzrokiem, nie pomijając nawet najmniejszego fragmentu jej figury. Ku wielkiemu zdziwieniu i niezadowoleniu Alany, ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek. - Proszę, proszę... - Uśmiechał się nie spuszczając z niej oczu. - Jesteś tak piękna, że aż wydajesz się nierzeczywista. Najpiękniejsze kobiety tych ziem nie mogą się z tobą równać. Alana spłoniła się i próbowała uwolnić rękę. Niestety, jego palce po prostu mocniej zacisnęły się na jej dłoni. Przyciągnął ją do siebie tak blisko, że poczuła się jak w pułapce, otoczona zewsząd jego mocarnymi ramionami. Serce biło jej jak oszalałe. - Puść mnie - powiedziała. Pokręcił przecząco głową. - Nie, Alano. Nie puszczę i to dlatego, że moim zdaniem należy mi się choćby najmniejsza oznaka wdzięczności.
- Za co? - Spojrzenie jej szeroko otwartych oczu nie opuszczało jego twarzy i wyrażało niezadowolenie. - A za cóż by? Za suknię. - Suknia należy do twojej siostry, nie do ciebie - odpowiedziała szybko. Poczuła, jak dłoń uwięziona między jego palcami zrobiła się zupełnie zimna. - Ale to dzięki mojej hojności masz ją teraz na sobie. Doceń przynajmniej ten gest. Alana poczuła się bardzo nieswojo. Przecież to ubranie do niej nie pasowało. Musiałaby być damą, by nosić coś tak ładnego. Jej zmieszanie było tym większe, że nie miała własnego pasa wysadzanego klejnotami ani innych kobiecych drobiazgów. Nie upięte włosy opadały kaskadami loków na ramiona i plecy. Tak, Alana nie mogła równać się z siostrą Merricka, która z całą pewnością zasługiwała na miano lady. Ta świadomość zabolała ją. Normański zdobywca zakpił z niej wyjątkowo okrutnie, wystawiając na śmieszność! Nawet nie zauważyła, że łzy płynęły jej po policzkach, oddech stał się urywany, a głos łamał się przy każdym słowie. - Ba... bawisz się mną, Normanie. Położył jej ręce na ramionach. Czuła bijące od nich ciepło. - Zatem przestańmy się bawić - wyszeptał. Chciała usunąć się zręcznym ruchem, ale Merrick i tym razem był szybszy. Znalazła się w potrzasku jego objęć. Zanim zdążyła pomyśleć o jakimkolwiek działaniu, jego usta przywarły do jej warg. Tym razem jednak w zachowaniu mężczyzny nie było żadnej gwałtowności, którą musiała znosić ostatnim razem. W wiejskiej chacie był bezlitosny. W rzeczy samej, miał wtedy zamiar ukarać ją i posiąść. Teraz sprawiał wrażenie, jakby chciał po prostu zrobić jej przyjemność. Pocałunek był pełen czaru, delikatności i aż boleśnie uwodzicielski. Samym dotykiem ust, to tu, to tam, powodował, że Alanie zaczęło brakować
powietrza. Poczuła, że poddaje się i wbrew woli ulega jego czarom. Ramiona Merricka objęły ją ciaśniej. Przytulił ją do siebie. Alana była teraz w pełni świadoma dotyku jego ud, przylegających do jej ciała, i tego, co znajdowało się pomiędzy nimi... Przeraziła się, ale trwało to jedynie chwilę, bo zaraz potem nie miała już sił opierać się dłużej. Mogła jedynie tulić się do niego, jakby straciła wszystkie siły i nie miała już własnej woli. Z bardzo daleka doszedł ją jakiś dziwny dźwięk. Jakby uderzanie w bęben. Dopiero po chwili niejasno zdała sobie sprawę, że ktoś dobijał się do drzwi. Dźwięk rozległ się ponownie, tym razem bardziej nagląco. - Panie! - słychać było głos dobiegający zza drzwi. Merrick, przeklinając, odsunął się od Alany. Ze złością otworzył drzwi. Musiał mieć bardzo groźny wyraz twarzy, bo żołnierz, który im przerwał, zasalutował zbyt energicznie. - Panie, na dole czeka posłaniec - powiedział bardzo szybko. - Twoja siostra dotarła bezpiecznie z Normandii do Anglii i oczekuje teraz w Londynie na twoją eskortę. Merrick przypasał miecz. Był w hallu. Przez wąski korytarzyk prowadzący do schodów Alana widziała, że rozglądał się dookoła, jakby kogoś szukał. Podświadomie domyślała się, że chodziło mu o nią. Chociaż starannie ukryła się w mroku zalegającym przejście, Merrick wypatrzył ją z łatwością. W mgnieniu oka znalazł się przy niej. - Chciałbym, żebyś dała mi słowo, iż zastanę cię tu po moim powrocie. Alana była z siebie dumna - stała przed nim bez cienia strachu. - Czy gdyby mnie nie było, miałoby to jakieś znaczenie? -zapytała odważnie. Na jego klasycznie pięknej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia.
- Tak - powiedział, a sądząc z lodowatego tonu głosu, Alana domyśliła się, że znowu poruszyła czułą strunę i Merrick jest teraz zły. - To ma znaczenie. Jestem twoim panem i zdobywcą, twoim normańskim zdobywcą, dlatego masz robić to, co każę. W tej chwili Alana oddałaby wszystko za możliwość spoliczkowania Merricka. Gdyby tylko nie brakowało jej na to odwagi, pomyślała z goryczą. Wkrótce potem Merrick wyjechał. Alana nie zamierzała pomachać mu ręką na pożegnanie. Szczerze mówiąc była bardzo zadowolona z tego, że Merrick wyjechał. Nie mogła nic na to poradzić, że wzdrygała się na samą myśl o tym, co mogło się wydarzyć, gdyby im nie przeszkodzono. Mój Boże, nie miała pojęcia, co się z nią działo. Słodycz jego pocałunku zaskoczyła ją zupełnie, nie była na to przygotowana. Znalazła się niebezpiecznie blisko stanu, gdy zaczęłaby prosić o coś, czego nie rozumiała do końca. Wiedziała jedynie, że gdyby tak się stało, uległaby mu. Od tej chwili jednak będzie mądrzejsza. Stanie się czujna i nie da się tak łatwo podejść. Następnego ranka dowiedziała się, że Merrick wydał rozkaz otoczenia warowni wysoką palisadą. Jednym z robotników wyznaczonych do tej pracy okazał się Radburn. Któregoś dnia Alana zobaczyła go - nie miał już skutych kajdanami rąk i nóg. Chociaż ten widok sprawił jej ulgę, usłyszana rozmowa żołnierzy Merricka, dyskutujących o jego planach, popsuła jej dobry nastrój. Nie było wątpliwości, że nowy pan tych ziem miał zamiar przekształcić Brynwald w prawdziwą twierdzę. Zdenerwowało ją to. Do chwili pojawienia się Normanów Sasi nie mieli żadnych wrogów. Do chwili, gdy pojawił się on. Zacisnęła usta. Zresztą czego można się było spodziewać po nikczemnych Normanach... i on też był jedynie bezecnym Normanem! Alanie wydawało się, że nie ma już najmniejszego problemu z ciągłym
myśleniem o Merricku. Po prostu zapominała o nim przy każdej nadarzającej się okazji, choć denerwowało ją, że mimo to myśli powracały w najmniej stosownym momencie. Czas mijał szybciej niż się tego spodziewała. Nie pozwalała sobie nawet na chwilę lenistwa. Teraz była pewna, że ktoś próbował otruć Simona. Tego ranka, gdy Merrick wyjeżdżał, chłopak czuł się już zupełnie dobrze, choć osłabienie wywołane zatruciem nie minęło zupełnie. Mimo próśb, Alana nie pozwoliła młodzikowi na opuszczenie łóżka. Następnego dnia, choć bardzo na to nalegała, nie posłuchał jej i wstał, by zająć się swoimi normalnymi obowiązkami. Na trzeci dzień wyglądał już jakby nigdy nie chorował. W sposób oczywisty łamiąc zakaz Merricka, Alana zaczęła pomagać w kuchni i usługiwać do stołu przy wieczerzy. Na widok jej nowej sukni Sybil zacisnęła usta i była zimno uprzejma. Alana prawie zapomniała o okrutnych słowach siostry, pamiętliwość bowiem nie leżała w jej naturze, szczególnie gdy chodziło o kogoś tak jej bliskiego. Wybaczyła siostrze od razu, bo wiedziała, czym była dla Sybil obecna sytuacja, jak bardzo cierpiała z powodu upokorzenia. Dzięki Bogu, nie minęło wiele czasu i zachowanie Sybil stało się serdeczniejsze. Alana w pełni zgadzała się z siostrą, że usługiwanie normańskim żołdakom nie należało do przyjemności. Niektórzy z nich w dalszym ciągu patrzyli na nią bezczelnie i pożądliwie, ale inni - z mroczną podejrzliwością. Żaden jednak nie ośmielił się posunąć do podszczypywania czy obmacywania, nawet Raoul. Istniał jeszcze jeden powód jej zadowolenia z nieobecności Merricka. Wiedziała, że nie pozwoliłby jej na odwiedzenie Aubreya, zwłaszcza po ostatniej próbie ucieczki. To prawda, że Aubrey był bardzo wiekowy, choć mimo to zapewniał wszystkich o samodzielności i o tym, że świetnie zadba sam o siebie. Jednak jego słabość, tak widoczna podczas ostatniego spotkania, martwiła Alanę. Nie mogła przestać niepokoić się o niego i nikt nie
powstrzyma jej przed zobaczeniem się z Aubreycm. Okazja pojawiła się pewnego ranka, w jakieś dwa tygodnie od wyjazdu lorda Merricka. Ponieważ Alana nie miała najmniejszej ochoty na uchodzenie za jego nałożnicę, po jego wyjeździe przestała sypiać w dzielonej z nim komnacie. Zajęła jedno z posłań w służbówce obok Sybil, gdzie mieszkała reszta saskich sług. Obudziła się wcześnie rano. Przez szpary w okiennicach sączyło się blade światło jutrzenki. Alana wiedziała, że nie ma sensu wylegiwać się dłużej, dlatego wstała i wyszła do hallu. Zatrzymała się przy ogromnych drzwiach. Uchyliwszy je przekonała się, że świt panuje już nad światem, a wartownik smacznie chrapie z brodą opartą na piersi. Poczuła podniecenie przyspieszające jej puls. Gdyby tylko udało się jej przemknąć obok niego, mogłaby pobiec do wioski. Jak tylko zobaczy się z Aubreycm i upewni, że nic mu nie jest, wróci akurat na czas, by pomóc przy porannej krzątaninie. Ponieważ budowa palisady była przyczyną ustawicznego zamieszania na dziedzińcu, Alana liczyła na to, że niepostrzeżenie wślizgnie się z powrotem do zamku. Przy odrobinie szczęścia nikt nawet nie zauważy, że nie było jej przez parę chwil. Nie minęło wiele czasu, gdy Alana stanęła przed chatą Aubreya. Udało się! Aubrey tego dnia też wstał wcześnie. Kiedy zobaczył Alanę wchodzącą do izby, oczy zalśniły mu radością. - Alana! Kochana dzieweczko, zaczynałem się zastanawiać, kiedy znowu cię zobaczę. Uśmiechnęła się do niego szeroko i mocno przytuliła. - Wiem - wyszeptała. - Już nigdy więcej nie zostawię cię ną tak długo. Zakrzątnęła się przy palenisku i przygotowała starcowi śniadanie. Aubrey wyglądał znacznie lepiej niż wtedy, gdy widziała go ostatni raz. Gdy
wypytywała go o zdrowie, zbył ją jak zwykle byle czym: - Tak. jestem już słaby. - Zaśmiał się. - Ale gdybyś była tak stara jak ja, też nie biegałabyś jak sarenka. Odpowiedź była typowa dla Aubreya, którego humor Alana pamiętała i kochała tak bardzo. Wkrótce potem, trochę podniesiona na duchu rezultatem wizyty, postanowiła wracać. Gdy zbliżyła się do warowni, straciła całą pewność siebie. Intuicja podpowiadała jej, że nie jest dobrze. Czy to tylko jej wyobraźnia, czy też rzeczywiście było znacznie ciszej niż normalnie? Serce zaczęło jej bić w szalonym tempie. Dobry Boże, oby tylko nie zauważono jej nieobecności, bo wtedy Merrick byłby naprawdę wściekły... W tej samej chwili rozległ się krzyk mrożący krew w żyłach. - Tam jest! Krzyczała jedna z wieśniaczek, jednocześnie chowając za siebie dziecko. - Tak, to jej sprawka! - krzyczał inny głos. - Kto inny ośmieliłby się zrobić coś takiego w domu Bożym? Alana zamarła. Wszyscy wpatrywali się w nią. Zupełnie zaskoczona, patrzyła na otaczających ją ludzi, przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą. Widziała nie tylko strach, ale także złość. - Co się stało? - wykrzyknęła. - O co wam chodzi? Dlaczego tak się na mnie gapicie? Podszedł do niej krępy normański żołnierz. - Nie jesteśmy głupcami, wiedźmo - wysyczał. - Wiemy, co zrobiłaś w kaplicy! Przerażenie na dobre ogarnęło Alanę. Wyraz oczu i ton głosu tego człowieka przyprawiał ją o ciarki. - Nie byłam w kaplicy! Odwiedzałam Aubreya! Żołdak wykrzywił pogardliwie usta.
-
Pewnie zaraz zaczniesz nam wmawiać, że w ogóle nie wiesz o
zbezczeszczeniu kaplicy, o tym, że ołtarz jest zniszczony, a posągi naszego Pana i świętych rozbite są na tysiące kawałków!? - Błagam! Uwierzcie mi! Niczego takiego nie zrobiłam! Dookoła niej gromadziło się coraz więcej ludzi. Krąg się zacieśniał. Alana wyczuwała palącą nienawiść, bijącą od nich niemal namacalnie. Była roztrzęsiona. - Wiemy dobrze, co zrobiłaś! - wykrzyknął ktoś. - Wiemy, kim jesteś, czarownico! - Zasłużyła na karę! - dołączył następny głos. - Zasłużyła na chłostę! - Tak, tak, zasłużyła na chłostę! - powtarzali wszyscy zgodnym chórem. Ktoś chwycił ją za rękę. Gwałtowne szarpnięcie obróciło ją dookoła. Została popchnięta i upadła w błoto. Wszystko stało się tak szybko, że Alana nie miała czasu nawet pomyśleć o obronie. Krzyknęła, gdy dosięgło ją pierwsze uderzenie. Smagniecie bicza z łatwością rozdarło delikatną materię sukni i wrzynało się w ciało palącym bólem. Drugie było jeszcze mocniejsze. Alana zagryzła wargi do krwi. Jeszcze nigdy nie doświadczyła takich męczarni. Rzemień uderzał raz za razem. Osłaniając głowę rękami, Alana modliła się, by męka skończyła się jak najszybciej. Ktoś złapał ją za włosy i zmusił do uniesienia głowy. Oszołomiona i na wpół przytomna z bólu. otworzyła oczy. Przed sobą widziała niewyraźną sylwetkę kobiety. To była Sybil. Złośliwy uśmiech szpecił jej twarz, a Alana miała wrażenie, że siostra jej nienawidzi. Usłyszała szeptane do ucha słowa: - Twoja suknia nie jest już taka piękna, siostrzyczko. W tej samej chwili na plecy Alany spadło kolejne uderzenie. Jęknęła cicho. Nie wytrzymywała. Przed oczami wszystko zaczęło jej wirować. Na rany Chrystusa! Co się tu dzieje?! Ból i ciemność brały ją w swe posiadanie. Słyszała jeszcze odgłosy
kroków. Jakby nadszedł ktoś nowy, ale dźwięk był zbyt odległy, by mogła go zidentyfikować. Znała jednak głos, który przemówił, i siłę ramion, które nagle ją otoczyły. Nie widziała nic poza rozmazanymi twarzami, zdeformowanymi grymasem uśmiechu. Zanim straciła przytomność, przemknęło jej przez myśl. że znowu była przyczyną gniewu Merricka. Tak, i znowu znalazła się w ramionach swego pana i zdobywcy. Normańskiego pana i zdobywcy.
Rozdział dziesiąty Merrick i jego siostra Genevieve spędzili noc w opactwie Denham, oddalonym o kilka godzin jazdy od Brynwaldu. Kiedy tylko złożyli hojne dary na rzecz Bożego przybytku, okazało się, że są bardzo serdecznie witanymi gośćmi, a ich normańskie pochodzenie zupełnie przestało się liczyć. Zaoferowano im nocleg. Gdyby Merrick był sam, w ogóle nie brałby pod uwagę takiej przerwy w podróży i dojechał do Brynwaldu tej samej nocy. Ale chociaż Genevieve nie skarżyła się na trudy wojażowania, Merrick wiedział doskonale, że jest bardzo zmęczona -narzucił przecież mordercze tempo jazdy od samego Londynu. Nie zabawili długo w stolicy Anglii, mimo że Merrick musiał stanąć przed księciem Wilhelmem i okazać mu należny szacunek. Okazało się, że sporo spraw wymagało dokładnego omówienia. Nie tylko w Brynwaldzie, ale w wielu innych miejscach zaakceptowanie przez miejscową ludność normańskich praw i nowych panów zdawało się wymagać czasu. Wilhelm szalał ze złości. Był zdecydowany zachować angielski tron bez względu na cenę i niechęć Sasów. Merrick nie miał żadnych wątpliwości. że normańskie panowanie w Anglii utrzyma się, bo przecież już właściwie trwało, a Wilhelm, normański książę,
zdławi każde zarzewie buntu, który może pojawić się w niektórych regionach kraju. Zresztą nowy lord Brynwaldu w ten sam sposób postrzegał swoje rządy na niedawno objętych włościach. Chociaż Wilhelm uważał, że prawem dziedziczenia należy mu się tron angielski. Merrick długo i zaciekle walczył o ziemie Brynwaldu i teraz to dawało mu uprawnienia do władania nimi. Tam chciał budować swoją przyszłość i ta ziemia stała się teraz jego własnością. Genevieve dziwiła się trochę pośpiechowi, jaki towarzyszył ich wyjazdowi do Brynwaldu, ale sama nie mniej niż Merrick chciała zobaczyć swój nowy dom i oczywiście syna - Simona, tym bardziej że brat opowiedział jej o niedawnej chorobie siostrzeńca. Merrick nie chciał tego przed nią ukrywać, bo i tak dowiedziałaby się o tym. Kolejnym powodem szczerości brata w stosunku do siostry był fakt, że niecały rok wcześniej Genevieve straciła ukochanego męża. Opłakiwała go ciągle, choć bardzo skutecznie ukrywała swą żałość przed światem. Dodatkowo zmartwił ją Simon, deklarując chęć pozostania z wujem w Anglii po to, by doskonalić umiejętności i wkrótce zostać rycerzem.
Merrick obudził się wcześnie, jeszcze przed donośnym biciem dzwonu, obwieszczającego mieszkańcom opactwa początek nowego dnia i nawołującego ich do wstawania. Umył się szybko, przywdział codzienny strój i poszedł obudzić Genevieve, śpiącą w niewielkiej celi klasztornej naprzeciw jego pokoju. Już razem wzięli udział w porannej mszy odprawianej dla mnichów i zaraz potem wyruszyli. Ranek jeszcze się na dobre nie zaczął, gdy byli już w podróży. Za nimi podążał wóz, załadowany bagażami lady Genevieve. Dzień był szary i ponury, a zbierające się chmury wróżyły deszcz. Było jeszcze wcześnie, gdy oczom podróżnych ukazał stę Brynwald. Merrick sięgnął po uzdę konia siostry i zatrzymał obydwa wierzchowce. Genevieve spojrzała na brata pytająco. Wskazał głową na północ.
- To właśnie brynwaldzka warownia. - Zawiesił głos, czekając na komentarz siostry. W rzeczywistości bardzo był ciekaw jej reakcji. Ogromny zamek wznosił się trzy piętra nad dziedziniec i zarówno dla Sasów, jak i dla Normanów przedstawiał sobą potęgę godną najlepszego lorda. Na tle burych chmur odcinały się blanki wież, za którymi rozciągało się morze. Zbudowany na szczycie bastion był trudny do zdobycia, a przy tym roztaczał się z niego widok na całą okolicę. Wystarczyło kilka ulepszeń i dodatkowych umocnień, by stał się prawdziwą twierdzą. Merrick zamierzał w dalszej przyszłości zamienić drewniane ściany na kamienne mury, ale nie była to pilna sprawa. Po raz pierwszy też poczuł dumę, gdy pokazywał siostrze swój dom. Tak, to był jego dom i tu właśnie przyjdzie mu spędzić życie. Żałował, że nie jest akurat wiosna albo lato, kiedy ziemie pokryte są grubą warstwą zieleni, lasy szumią, a pola złoci dywan z dojrzewających kłosów. Być może Sasi jeszcze nie zaakceptowali go jako pana tych ziem, ale on miał zamiar być pobłażliwy. W końcu i tak wszystko ułoży się tak samo, jak było kiedyś. Ziemia będzie rodzić i zapewniać dostatek. Pod rządami Merricka Sasi zaznają dobrobytu, a przez to i jemu będzie się dobrze powodziło. - Widzę teraz, bracie - doszedł go głos siostry - dlaczego tak bardzo spieszyło ci się z powrotem. Merrick roześmiał się szczerze. W jego śmiechu słychać było satysfakcję i radość - doświadczał tych uczuć tak intensywnie po raz pierwszy w życiu. To był jego dom. Na Boga, jego dom. Stało się nieuniknione, że taka myśl przywiedzie następną i skieruje uwagę Merricka na... Alanę. Czy zastanie ją po powrocie? Zacisnął usta. Zrobiłaby lepiej, gdyby go posłuchała, bo tym razem nie miał zamiaru być pobłażliwy. Jeśli znowu spróbowała ucieczki, pożałuje tego.
Zmarszczył czoło. To dziwne, ale tak szybko przyzwyczaił się do obecności Alany, do jej zapachu, krzątaniny. Nie był pewny, czy jest zadowolony z takiego stanu rzeczy. Nie, na pewno nie o to mu chodziło, nie tak miało to wyglądać... Obrócił się w siodle i spojrzał na siostrę. - Widzisz teraz sama, że to raj na ziemi. A zatem nie traćmy więcej czasu powiedział sucho. Do zamku dotarli w niedługim czasie. Merrick zauważył jakieś zamieszanie na dziedzińcu. Stało tam sporo normańskich żołnierzy pospołu z saskimi wieśniakami. Od razu zorientował się, że coś jest nie tak, jak być powinno. Właśnie wtedy usłyszał krzyk... W powietrzu zaświszczał bat. Dopiero teraz dostrzegł leżącą w błocie postać. - Na rany Chrystusa! Co tu się dzieje? - Wyrwał batog z reki żołnierza tak gwałtownie, że oprawca zatoczył się i upadł na plecy. - To wiedźma! - krzyczał powalony żołdak. - Narzędzie szatana... Merrick przyskoczył do niego. - Sam jesteś narzędziem szatana, skoro robisz takie rzeczy! A teraz zejdź mi z oczu i niech nigdy więcej cię nie oglądam albo sprawię, że przeklniesz dzień swoich narodzin! Tłum cofnął się, przerażony gniewem lorda, przy którym poczynania czarownicy zdawały się igraszką. Merrick ukląkł na jedno kolano. Alana wzdrygnęła się, gdy wyciągnął po nią ręce. Bardzo ostrożnie objął ją i uniósł do góry. Otworzyła oczy. Patrzyła na niego, choć wzrok miała zamglony bólem. Westchnęła głucho i skryła twarz na jego ramieniu. Przytulił ją do siebie mocniej. Gdy ruszył do zamku, a potem wspinał się po wąskich schodach, Genevieve nie odstępowała go nawet na moment. - Kim ona jest? - dopytywała się. Prawie biegła starając się dotrzymać
bratu kroku. -
To Alana, dziewczyna, o której ci opowiadałem, nieślubna córka
Kerwaina. - Pokonawszy dwa ostatnie stopnie, szedł w stronę swojej komnaty. W chwilę potem Alana znalazła się na łożu. Leżała na brzuchu, a on delikatnie pomagał jej przyjąć wygodniejszą pozycję. Genevieve aż jęknęła na widok śladów chłosty znaczących plecy i pośladki Alany krwawymi bruzdami, mimo okrywającej je sukni. Szybko jednak zebrała się w sobie. - Wody - rozkazała. - Gorącej wody i czystego płótna. W moim sakwojażu jest maść, będzie mi potrzebna. Nie zdążyła nawet dokończyć, gdy Merrick stał już w drzwiach i pokrzykiwał na służbę, żądając wykonania poleceń siostry. Nie opuszczał komnaty aż do chwili, kiedy wszystko, czego chciała Genevieve zostało przyniesione. Normandzka lady zdążyła w tym czasie zdjąć ostrożnie ubranie z Alany. Dyskretnie okryła prześcieradłem nogi dziewczyny, ale plecy i pośladki pozostały odkryte. Na widok pokrwawionej, opuchniętej skóry, Merrick zbladł. - O, Jezu - zdołał jedynie wyszeptać. Genevieve posłała mu karcące spojrzenie. - Jeśli opieka będzie właściwa - powiedziała spokojnie - nie powinno być żadnych blizn. Nie oddalając się nawet na krok, Merrick trwał uparcie u wezgłowia łoża. Genevicvc sprawnie i szybko czyściła rany. - Dlaczego nazywają tę dziewczynę wiedźmą? - zapytała cicho. - Miewa sny, wizje, które się sprawdzają. Przysunął sobie ławę i ciężko usiadł. Pieścił delikatnie kosmyk włosów, który zsunął się z czoła Alany. Sięgnął po kawałek płótna i powoli otarł błoto z jej twarzy. Otworzyła oczy. Przez moment patrzyła na niego nieprzytomnym
wzrokiem, ale świadomość wróciła jej bardzo szybko. Wyciągnęła rękę. - Nie... nie ty... - Jej krzyk był zaledwie słabym jękiem. -Nie chcę, żebyś na mnie patrzył... nie ty... nie tak. - Powieki zamknęły sję, Alana ponownie straciła przytomność. Zacisnąwszy mocno usta, Merrick nie poruszył się i nie odszedł od łoża. Wkrótce Alana przebudziła się i znowu krzyknęła, widząc normańskiego lorda. Genevieve wyprostowała się z westchnieniem. - Zdaje mi się, że ona za tobą nie przepada. Merricku. Odpowiedział jej dość gwałtownie: - Cierpi. Sama nie wie, co mówi. Siostra zmarszczyła czoło. - W rzeczy samej - powiedziała zimno. - Choć mogłabym przysiąc, że świetnie wiedziała, co mówi i do kogo. - Machnęła trzymanym w ręku kawałkiem lnianej tkaniny, - Idź już stąd, bracie. Twoja obecność ją niepokoi, a ponieważ nie potrzebuję twojej pomocy, proponuję, żebyś odpoczął gdzie indziej. Twarz Merricka stała się ponura. - To moja komnata, siostro. Genevieve była nieustępliwa. - W takim razie znajdź sobie inną - powiedziała spokojnie. - Tej nocy bowiem nie będziesz tu spał. I przyjmij do wiadomości, że jeszcze przez wiele nocy będziesz musiał odmówić sobie przyjemności obcowania z tą dziewczyną. Spojrzała mu w oczy bez lęku i zrobiwszy groźną minę, odwróciła się do niego tyłem, powracając do opieki nad pacjentką. To prawda, że Genevieve była prawdziwą damą - i z charakteru, i z urodzenia. Wiedziała jednak bardzo dużo o mężczyznach, stąd zdawała sobie sprawę, że jej brat jest teraz ogarnięty żądzą, tak typową dla męskiego rodu. Wiedziała też, że bardzo pożądał tej dziewczyny. Wieśniaczka czy nie, bękart czy nie, wiedźma czy nie, Alana z
Brynwaldu była rzeczywiście tak piękna, że nie oparłby się jej żaden mężczyzna. Merrick był bardzo niezadowolony z faktu, że musi odejść od Alany, ale zdecydował, że nie warto spierać się z siostrą. Nie wyszedł jednak z komnaty, chociaż wiedział, że opieka nad nią została powierzona właściwej osobie. Stał przy kominku i stamtąd przyglądał się poczynaniom siostry. Alana nie pamiętała wiele z tego, co działo się przez kilka następnych dni. Chwilami
odzyskiwała
przytomność,
by
znowu
pogrążyć
się
w
nieświadomości. Wydawało się jej, że umarła i odbywa pokutę, bowiem plecy bolały ją, jakby były przypiekane na piekielnym ogniu. W końcu jednak wróciła jej jasność myśli. Gdy próbowała zmienić pozycję, ciało bolało ją jeszcze, ale najgorsze właściwie minęło. Nie była sama. Ładnie ubrana, drobna kobieta stała przy kominku grzejąc ręce. Spod śnieżnobiałego zwoju wysuwały się kruczoczarne kosmyki włosów. Dzięki temu, że nieznajoma obróciła się odrobinę. Alana zdołała dojrzeć jej twarz. Ponad pełnymi, czerwonymi ustami widniał zgrabny prosty nos, brwi pięknym łukiem otaczały oczy. Było w tym obrazie coś znajomego. - Jesteś jego siostrą - powiedziała Alana zanim zdążyła zastanowić się nad tym, co należałoby powiedzieć. - Jesteś Genevieve. Kobieta odwróciła się, przestraszona. Za chwilę jednak jej twarz rozpogodziła się, drobne białe zęby błysnęły w uśmiechu. - A ty jesteś Alana, przynajmniej tak mi powiedziano. Cieszę się, że przyszłaś w końcu do siebie. Alana nie odpowiedziała. Podparła się na łokciach. - Masz ochotę napić się czegoś? Zacisnąwszy usta, Alana skinęła głową. Nie spuszczała wzroku z kobiety, nalewającej wodę z dzbana do niewielkiej czarki. Chora była zaniepokojona. Jej opiekunką okazała się siostra Merricka! A jeśli była podobna do brata nie
tylko z wyglądu... Genevieve objęła Alanę ramieniem i pomogła jej usiąść. Dopiero teraz dziewczyna zdała sobie sprawę, że jest ubrana w delikatną koszulę. Dostała ją od niej? Wypiła głęboki łyk -w gardle jej zupełnie zaschło. Gdy Genevieve odwróciła się, by odstawić czarkę na tacę, Alana opadła na poduszki, zaskoczona i zmartwiona własną słabością. Genevieve uśmiechęła się łagodnie. - Jesteś bardzo osłabiona i to bez wątpienia z głodu. Musisz umierać z głodu! - Nie czekając na odpowiedź. Genevieve ruszyła w stronę drzwi i powiedziała coś cicho do kogoś stojącego na zewnątrz. Alana powstrzymywała się od wpatrywania w opiekunkę. Domyślała się, że Genevieve jest trochę starsza od Merricka, ale nie była to znaczna różnica wieku. Siostra miała takie same, przejrzysto niebieskie oczy, z tą tylko różnicą, że gościło w nich ciepło, w przeciwieństwie do lodowego chłodu źrenic brata. W chwilę potem Genevieve stała już przy łożu Alany - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chętnie obejrzałabym twoje rany. - Och, nie ma potrzeby. - Oczy Alany stały się wielkie jak talerze. - Czuję się znakomicie. Normańska lady pokręciła głową z powątpiewaniem. W jej głosie dała się słyszeć wymówka: - Naprawdę nie ma powodu do skrępowania. Przecież to ja opiekowałam się tobą przez te wszystkie dni. Alana przycisnęła do piersi okrywające ją futro. Chociaż powtarzała sobie, że taka skromność jest głupotą, zawstydzenie pojawiało się niezależnie od jej woli. Bardzo powoli odrzuciła futrzane okrycie i obróciła się na brzuch. Gdy przytulała twarz do poduszki, usłyszała kroki podchodzącej Genevieve. Dłonie opiekunki były delikatne i zręczne, gdy podciągały koszulę do góry. Po obmyciu ran ciepłą wodą, Genevieve wtarła leczniczą miksturę w gojące się
miejsca. Alana wstrzymała oddech, choć musiała przyznać, że prawie nic nie czuła. Fragmenty wydarzeń z ostatnich kilku dni pojawiły się niespodziewanie w jej myślach. Pamiętała nie tylko delikatność rąk i kojące brzmienie głosu Genevieve, ale także dotyk innych dłoni, znacznie silniejszych, chociaż nie mniej delikatnych. Poczuła skurcz żołądka. To był Merrick! Był tutaj razem z siostrą. I to on przyniósł Alanę. Jak przez mgłę przypominała sobie postać, która się nad nią pochylała. W jego głosie było coś, czego nigdy przedtem nie słyszała. Obawa? Nie, na pewno nie. Czułość? Nigdy! Genevieve skończyła zmianę opatrunku. W tym czasie służący przyniósł tacę z jedzeniem. Normanka położyła sobie na kolanach lnianą ściereczkę. - Merrick musi być na mnie bardzo zły - wyszeptała Alana. -
Zły? - Mówiąc to Genevieve postawiła sobie na kolanach miskę z
parującą polewką. Wzięła do ręki drewnianą łyżkę. - Przecież ku mojemu niezadowoleniu był tu przez cały czas, nie odstępując cię ani na chwilę. Powstrzymała uśmiech, widząc przerażenie malujące się na twarzy Alany. - I nie tylko ja wykazywałam mało entuzjazmu z powodu jego obecności -dodała łagodnie. - Zdaje się, że podzielałaś mój pogląd. Krzyczałaś, że nie chcesz, aby cię oglądał. Dreszcz wstrząsnął ciałem Alany. Teraz nie było wątpliwości, Merrick jest na nią wściekły. - Mój brat to jeden z najbardziej upartych ludzi, jakich znam. Bałam się już, że odprawi z niczym posłańca przynoszącego wieści od księcia Wilhelma. Otóż książę nakazywał Merrickowi natychmiastowe stawienie się w Londynie, a mój brat cały czas bardzo martwił się o twoje zdrowie. Jestem przekonana, że wyjechał tylko dlatego, że dałam mu słowo, iż niebezpieczeństwo minęło i szybko wyzdrowiejesz.
Alana spuściła wzrok. Genevieve nie miała pojęcia o tym, co naprawdę się tu działo. Tak, z pewnością tak było. Teraz Merrick na pewno gardzi Alaną, tak samo jak ona gardziła nim. - Pojechał znowu do Londynu? Na Boga, co się z nią działo? To pytanie zabrzmiało, jakby było jej przykro z tego powodu! Genevieve potwierdziła skinieniem głowy. Alana zwilżyła językiem usta. - Dlaczego nie żywisz wobec mnie żadnych obaw? - spytała cicho. Pozostali... uważają mnie za czarownicę, i to zarówno Sasi, jak i Normanowie. - Nie jesteś większą czarownicą ode mnie. - Głos Genevieve był bardzo spokojny. Alana była tym zaskoczona. - Ale jestem przecież Angielką! -
A ja jestem Normanka - stwierdziła Genevieve po prostu. - Czy
nienawidzisz mnie tylko za to? Za to, że urodziłam się w Normandii? Alana nie była przygotowana na taką szczerość. Pokręciła głową. Teraz mogła być jedynie uczciwa w rozmowie z tą kobietą. - Nienawidzę Normanów za to, co zrobili. Nienawidzę twego brata za to, czego dokonał. A teraz... - mówiła w podnieceniu - ty nie masz nic wspólnego z tym, co tu zaszło. Nie - dodała wolno - nie nienawidzę cię. Ta odpowiedź zadowoliła Genevieve. Alana domyśliła się tego, bo uśmiech pojawił się na ustach siostry Merricka, a z oczu płynęło ciepło sympatii. W tej właśnie chwili Alana zdała sobie sprawę, że ta kobieta ma nie tylko piękną twarz, ale także jej dusza jest anielska. - Ja również nie widzę powodu, dla którego miałybyśmy być wrogami. Na samą myśl o tym, cała się wzdrygam, przecież gdyby nie ty, mojego syna nie byłoby już wśród żywych. - Głos Genevieve był cichy i łagodny. - Czasami bardzo jestem zła na Simona, że chce być rycerzem jak jego ojciec i wuj. Wiem
jednak, że nie ma w nim za grosz powołania do duchownej sukienki. Smutek właściwy mądrości zasępił piękne oblicze Normanki. Genevieve westchnęła. -
Kiedy mężczyźni wyruszają na wojnę, kobiety zostają, by dawać
baczenie na dom, zbiory i dziatwę. Tak jest wszędzie i dlatego wierzę głęboko, że my, kobiety, podzielamy te same obawy i te same nadzieje. Miłość, którą kochamy naszych mężów, jest taka sama. A mężczyźni... Ach, oni bez trudu zmieniają sprzymierzeńców. Dobrze, wystarczy już o mężczyznach. Musisz coś zjeść, Alano. - Nagle głos Genevieve siał się rzeczowy i niemal oschły. Musisz szybko odzyskać siły. Alana bez ociągania spełniła tę prośbę. Dopiero gdy skończyła jeść zdała sobie sprawę, jak bardzo była głodna. Kiwając głową z aprobatą, Genevieve zabrała miskę. Alana ziewnęła, nagle bardzo zmęczona. - Wybacz mi proszę - wyszeptała, uśmiechając się przepraszająco - nie chciałabym być nieuprzejma, ale... - Nie potrzebujesz przepraszać - powiedziała Genevieve opatulając Alanę futrem aż po samą brodę. - Ciało domaga się snu, by walczyć z bólem i leczyć się samo. Alana spojrzała na nią uważnie. - Dziwne, że właśnie ty to mówisz - powiedziała bardzo wolno. - Moja matka powtarzała mi to setki razy. - Domyślam się z tego, że ja i ona świetnie byśmy się porozumiały, zresztą mam nadzieję, że nam też pójdzie nie najgorzej. - Lekko uścisnąwszy dłoń Alany, Genevieve odeszła. Minęło trochę czasu, zanim dziewczyna zasnęła, chociaż była bardzo zmęczona. Genevieve była zupełnie inna niż Alana się tego spodziewała. Z drugiej strony nie bardzo wiedziała, czego może oczekiwać po siostrze Merricka. Nie potrafiła oprzeć się rzeczowej postawie tej kobiety. W rzeczy
samej, matka Alany zachowywała się podobnie i właśnie dzięki temu bardzo szybko zaskarbiała sobie zaufanie potrzebujących pomocy. Choć to może wydać się dziwne, ale Alana czuła rodzaj wspólnoty z Genevieve, wspólnoty, jaką odczuwała jedynie w stosunku do Sybil. Poczucie winy, które pojawiło się w związku z tą myślą, nie zmieniło jednak w żaden sposób jej stosunku do Normanki. Dopiero następnego dnia Genevieve pozwoliła Alanie na krótki spacer po zamku. - Będziemy potrzebowały koszuli i sukni - powiedziała radośnie. - Gdzie masz swoje rzeczy? Alana spłonęła rumieńcem. - Merrick je spalił - wyznała czując się bardzo niezręcznie. Nie mogła opowiedzieć w swoim związku z Merrickiem, chociaż wszystko wskazywało na to, że Genevieve zdążyła się wiele domyślić. - Dał mi twoją suknię, ale zdaje się, że została zniszczona w czasie... - Przerwała. Nie było potrzeby mówić nic więcej. - To żaden problem. Przyniosę ci coś. Mam sporo sukien, których nie nosiłam od lat. Zresztą kilka z nich podarowałam już twojej siostrze. Przyznaję, że bardzo się zmartwiłam słysząc, co stało się z jej rzeczami. - Sybil? - Alana zdawała się zaskoczona. - Tak. Merrick uczynił ją moją pokojową, uwalniając tym samym od kuchennych obowiązków. - Genevieve uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć: „Widzisz? Potrafi być także wspaniałomyślny". Alany jednak to nie przekonywało. Nie wiedziała, co nim powodowało, ale z pewnością nie była to wspaniałomyślność. Sprawił przecież, że niemal uwierzyła w jego chęć trzymania Sybil w kuchni do końca życia - bez wątpienia chciał, żeby błagała go o lepszą dolę dla siostry! Niemniej Alana cieszyła się ze zmiany w życiu Sybil. Jej własny los mógł być zawieszony na
włosku, ale przynajmniej siostra nie cierpiała już tak bardzo. Uśmiechnęła się starając, by wyglądało to naturalnie, bo chciała sprawić Genevieve przyjemność. - Dziękuję - wyszeptała. - Przyrzekam, że znajdę sposób, by ci się za to odwdzięczyć... Nie dane jej było dokończyć. Genevieve wyciągnęła do niej ręce. - Ani słowa więcej, Alano! Zawdzięczam ci życie mego syna, a to jest dług. którego nigdy nie uda mi się spłacić. Przez pierwsze kilka dni po wyzdrowieniu Alana opuszczała komnatę tylko wtedy, gdy szła na spacer. Genevieve towarzyszyła jej w przechadzkach. Chociaż nikt nie powiedział nawet słowa, wielu przystawało i wpatrywało się z pogardą w obie kobiety. Pewnego popołudnia Alana nie mogła oprzeć się pokusie zobaczenia tego. o co była powszechnie posądzana. Westchnęła z ulgą widząc, że nikogo nie ma w kaplicy. Gdyby przypadkiem natknęła się na ojca Edgara, nie wiedziałaby, co powiedzieć, nic ośmieliłaby się spojrzeć mu w oczy. Doszła do środka nawy i przystanęła. Rozejrzała się dookoła. Serce zamarło jej w piersi. W miejscu, gdzie stała kamienna rzeźba przedstawiająca Chrystusa błogosławiącego wierzących, sterczał groteskowy cokół. Posąg Niepokalanej Marii Panny był pozbawiony głowy. Na sam widok robiło się jej słabo. Jakiś szmer w okolicach ołtarza zaalarmował Alanę. Obróciła się i zobaczyła Sybil. - Sybil! Dzięki Bogu, że to ty. - Wyciągnęła ręce i objęła siostrę. - Jakże miło cię widzieć! Sybil uśmiechnęła się nieszczerze. Jej spojrzenie błądziło po kaplicy. - Mnie także. Alana odpowiedziała szerokim uśmiechem.
-
Genevieve powiedziała mi, że jesteś teraz jej pokojową. Nawet nie
wiesz, jak się cieszę, że nie musisz już pracować w kuchni! Sybil wykrzywiła usta. - I tak jestem służącą, tyle że mam trochę inne obowiązki. Uśmiech zamarł na wargach Alany. -
Wszystko jest lepsze od usługiwania Normanom. Poza tym jestem
pewna, że Genevieve traktuje cię znacznie lepiej. Przyrodnia siostra wzruszyła ramionami. - Nie mogę narzekać. Alana zmarszczyła czoło. Nie mogła zrozumieć, jak można nie zauważyć, jaką Genevieve jest wspaniałą osobą - pełną ciepła, uprzejmą, troszczącą się o innych i współczującą. Sybil przyglądała się siostrze ze zdziwieniem. - Muszę ci się przyznać, Alano, że trochę zaskakuje mnie twoja obecność tutaj. Nawet by mi do głowy nie przyszło, że możesz tu zajrzeć. Alana zagryzła wargi. - Musiałam to zobaczyć na własne oczy - powiedziała bardzo cicho. - Merrick wpadł w furię, gdy zobaczył zniszczenia - Sybil wpadła jej w słowo. - Bóg mi świadkiem, że od jego gniewu zatrzęsły się ściany! Oczywiście zapewniłam go, że ty nigdy nie mogłabyś zrobić czegoś takiego i błagałam o pobłażliwość dla ciebie. „Ona już swoje odpokutowała", powiedziałam mu. Alana zacisnęła palce na fałdach sukni. Jakże żałowała, że nie została w komnacie. Sybil robiła jednak wrażenie, jakby nie zauważyła zmartwienia malującego się na twarzy siostry. - Och, Alano, szkoda, że tego nie widziałaś! Kurz wzniósł się tak wysoko, że prawie zasłonił dzwonnicę. Błoto, pył i kamienne okruchy były praktycznie wszędzie. Pokrywały całą podłogę, były nawet na ścianach. Nigdy w życiu nie widziałam tyle brudu naraz, a na pewno nie w domu Bożym!
Alana poczuła, że robi się jej niedobrze. Potrzebowała trochę czasu, by dojść do siebie po tym, co usłyszała od Sybil. Jaki rodzaj szaleństwa mógł doprowadzić do takiej podłości? Jak bardzo nikczemna dusza była zdolna do porwania się na Pański przybytek... Merrick także został tym bardzo dotknięty. Pokręciła głową z niedowierzaniem. - Nawet nie mogę sobie wyobrazić, kto mógłby zdobyć się na coś takiego. - Ja także. - Sybil westchnęła. - Najlepiej będzie, jeśli cię teraz zostawię, siostro. Genevieve zacznie się pewnie za mną rozglądać. - Poklepała Alanę po ramieniu i odeszła. Alana nie ruszyła się z miejsca, zamarła w bezruchu. W głowie kłębiły się jej myśli. Sybil powiedziała, że Merrick wpadł w furię. Co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, co będzie się działo, gdy wróci z Londynu. Odczuwała wielką ulgę, gdy usłyszała o jego wyjeździe, gdyż obawiała się spotkania z nim, a teraz ta obawa stała się jeszcze większa! Czy uwierzył, że mogła popełnić takie świętokradztwo? Przecież nie była złą kobietą! Nie była czarownicą! Bała się gniewu Bożego, jak wszyscy! Wtedy dopiero zdała sobie sprawę... Podniosły nastrój, który powinien panować w tym miejscu, został pogwałcony. Wyczuwało się tu rodzaj napięcia. Alaną wstrząsnął dreszcz. Coś tu było nie tak... Gdzieś czaiło się zło... Obróciła się na pięcie i wybiegła, jakby gonił ją tabun upiorów. Nie zatrzymała się, aż do samej komnaty Merricka. Zatrzasnęła za sobą drzwi i oparła się o nie, próbując złapać oddech. Wzdrygnęła się. Miała wrażenie, że nie jest sama. Schronienie, którego szukała, okazało się złudne, bo osoba, której bała się najbardziej, stała na środku komnaty. Serce podeszło Alanie do gardła. Mernck odpinał właśnie miecz i odkładał
go na bok. Chociaż nie zdobiły go teraz żadne atrybuty rycerza, nadal otoczony był aurą siły i odwagi. Przyjrzał się Alanie uważnie, lustrując ją od stóp po czubek głowy. - Wyglądasz na zdrową, Alana spiekła raka i spuściła wzrok. - Bo dobrze się czuję - wymamrotała. Wiedziała, że na nią patrzy, ale zabrakło jej śmiałości, by, choć zerknąć na niego. Cisza zdawała się trwać w nieskończoność. - Wróciłem tak szybko jak mogłem, ale wydaje mi się, że ty nie podzielasz mojej radości z tego powodu. Powiesz mi dlaczego? Bo wcale mnie to nie cieszy, pomyślała Alana i o mały włos byłaby to powiedziała głośno. Przełknęła ślinę, rozpaczliwie zbierając się na odwagę, Merrick zdawał się niecierpliwić. - Daj spokój, kobieto. Czy nie powitasz swego pana? Uprzejmości, na które się zdobyła, wypadły żałośnie. Trzęsła się cała jak w febrze i dlatego nie mogła złożyć ukłonu tak, jak powinna. -
Chciałabym podziękować ci - powiedziała łamiącym się głosem, z
trudem łapiąc oddech - za dotrzymanie słowa i uczynienie z Sybil pokojowej twojej siostry. Przez długą chwilę Merrick milczał. Kiedy wreszcie otworzył usta, powiedział coś, czego Alana zupełnie się nie spodziewała. - Gdzie byłaś przed chwilą? Bardzo niechętnie podniosła na niego oczy. Chociaż nie był w ponurym nastroju, nie uśmiechał się. Alana zdała sobie sprawę, że nie może kłamać. Nie ośmieli się kłamać. Zwilżyła wargi końcem języka. - Byłam... w kaplicy. - W kaplicy? Po co?
Mężczyzna zdawał się nieporuszony, gorzej było z Alaną, która czuła, że strach ogarnia ją coraz silniej. - Że... żeby zobaczyć zniszczenia, jakich tam dokonano. Zobaczyć, za co mnie wychłostano. Uniósł brwi w zdziwieniu. - Rozumiem. Nie wiedziałaś, co tam się stało? Zastawiał na nią pułapkę, to było pewne! - Nie! - krzyknęła. - Naprawdę, nie wiedziałam o niczym do chwili, gdy wróciłam tego ranka... - Wróciłaś? A skąd? Wpadła jak śliwka w kompot. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Wiedział! Wszystko wiedział! - Pytam ponownie, Alano, gdzie byłaś tego ranka? Nie mogła niczego wyczytać z jego twarzy, a jego głos był jeszcze bardziej beznamiętny. Och, wolałaby chyba chłostę od takiego traktowania. Oczekiwał, że będzie kłamała. Domyślała się tego i postanowiła nie dawać mu powodu do satysfakcji. - Poszłam zobaczyć co z Aubreyem. Jest przecież taki stary i nikt się nim nie opiekuje... Skrzyżował ręce na piersi, ton głosu był równie bezwzględny, jak cała jego postawa. -
Zadbałem o to, by codziennie posyłano mu jedzenie. Daruj sobie
oskarżanie mnie o... - O nic cię nie oskarżam! Musiałam po prostu przekonać się na własne oczy, jak mu się wiedzie. Och, nie spodziewam się, że to zrozumiesz, ale to najdroższy mi człowiek. Chciałam się dowiedzieć, jak mu się żyje i czy jest zdrów! Chociaż Merrick zacisnął mocniej szczęki, nie sprzeczał się z Alaną.
- I nic nie wiesz o tym, co stało się w kaplicy? Zaprzeczyła ruchem głowy. - Dlatego tam poszłam. Chciałam to zobaczyć. - Dlaczego w takim razie wbiegłaś do komnaty jak przestraszony królik? Czy ktoś tam był? Co zobaczyłaś? - Jego głos brzmiał szorstko, oczy zwęziły się w szparki. - Ni... niczego nie widziałam, a spotkałam jedynie Sybil. - To dlaczego biegłaś? -
Nie... nie wiem. - Nic odważyła się opowiedzieć mu o swoich
wrażeniach. Miałby kolejny dowód na to, że jest czarownicą. Zauważyła, że uśmiechnął się gorzko. - Ranisz mnie, dziewczyno - wyszeptał. - Myślałem przez chwilę, że biegłaś tak szybko, bo dowiedziałaś się o moim powrocie, bo chciałaś jak najszybciej być ze mną sam na sam. Policzki Alany spąsowiały. Merrick stal teraz dokładnie przed nią i to tak blisko, że widziała jedynie jego pierś. Przełknęła głośno, modląc się, by nie dostrzegł jej zmieszania. - Myliłeś się, Normanie. Gdy pochylił głowę, Alana zesztywniała. Nie dotknął jej, ale czuła na twarzy jego oddech. -
Ach, tak szybko zapomniałem, że jestem przecież dla ciebie
odpychającym potworem. Pogardzasz mną z całych sił. Dziwię się tylko temu, że w chwili gdy cię całuję, omdlewasz mi w ramionach, a serce bije ci tak mocno, że czasem aż boję się, że wyskoczy ci z piersi. Alana była kompletnie zbita z tropu. - Nie masz dla mnie litości, Normanie, bo gdybyś miał, nie robiłbyś mi tego. Nie jestem aż tak głupia, żeby nie wiedzieć, do czego zmierzasz. To nic innego jak tylko sposób ukarania mnie! Położył jej ręce na ramionach tak nagle, że nie przygotowana na ich ciepły
i mocny dotyk popadła w dziwny stan, który znała już tak dobrze - serce biło jak oszalałe, robiło się jej ciepło i zimno na przemian. Zdobyła się jedynie na bardzo cichy protest: - Nie... Przytulił ją mocno do siebie. - Tak, Alano. - Jego szept był równie przytłumiony jak jej głos. - Tak, Jego łaknące pocałunku usta znalazły jej wargi. Czuła pożądanie zaklęte w ich dotyku, w ramionach oplatających jej ciało. Stała przed nim ubrana w suknię z tak cienkiej materii, że równie dobrze mogłaby być naga. Prawie nie zauważyła, gdy odsunął się od niej i jednym ruchem ściągnął z siebie tunikę. Na widok jego nagiej piersi zaparło jej dech. W chwilę potem poczuła na sobie jego wzrok, równie głodny jej ciała jak jego ręce. Zakryła piersi ramionami, starając się ukryć je przed jego spojrzeniem. Odwróciła twarz nie mając dość sił, by znieść widok jego oczu. Coś zaciskało jej gardło stalową obręczą, łzy popłynęły po policzkach. Zrobi to, co będzie chciał... cokolwiek to będzie. - Spójrz na mnie. Alano. Nie spojrzała. Nie mogła. Zamiast tego pochyliła niżej głowę. Merrick zacisnął mocno usta. Dziewczyna zgarbiła ramiona. Płakała, a to wywołało jego wściekłość. Zaklął paskudnie. Silne palce ujęły ją pod brodę. Alana skuliła się. Była blada jak ściana. Jej ogromne oczy, wypełnione łzami, stały się jeszcze większe. W tej chwili prawie jej nienawidził. Ponure uczucia przepełniły mu duszę. -
Na rany Chrystusa, kobieto, nie zrobiłem ci nic, co mogłoby być
przyczyną płaczu. Nie masz powodu, by się mnie bać. Czy kiedykolwiek wyrządziłem ci krzywdę? Wykorzystałem cię? Alana kręciła przecząco głową. Choćby chciała, nie mogła wydobyć z
siebie głosu czy wykonać jakiegokolwiek ruchu. -
Zamieszkałaś w domu, jakiego nie dał ci rodzony ojciec -mówił z
wyrzutem. - Masz lepsze jedzenie. Dałem ci ciepłe miejsce do spania. Prosiłem siostrę, żeby zajęła się tobą najlepiej jak potrafi. Nigdy nie zaznałaś ode mnie niczego złego! Dlaczego mnie odtrącasz? Alana zacisnęła ręce. Miała wrażenie, że gdy powie choć słowo, nie uda się jej powstrzymać szlochu. - Odpowiedz mi! Dlaczego mnie odtrącasz? - Ja... ja cię nie odtrącam - wyszeptała z trudem. - Och, ależ tak! Nie słowem, nie czynem, ale tym! -Rozmazał kciukiem łzy na jej policzku. Drżała jak w gorączce. W jej postawie była jednak zraniona duma niewinnej dziewczyny. Na ten właśnie widok przyszła mu do głowy dziwna myśl. Mocniej ujął jej brodę. - Z iloma mężczyznami dzieliłaś łoże? - Nikt poza tobą nic oglądał mnie... nagiej. - Jej głos był zachrypnięty od płaczu. - Nikt poza tobą mnie nie... dotykał. Nie zaznałam jeszcze mężczyzny, żadnego... poza tobą. - Ale przecież między nami do niczego nie do... Merick przerwał w pół słowa. Ponownie zacisnął usta. Wpatrywał się w nią, jakby chciał przeszyć ją wzrokiem na wylot. Nie, pomyślał. To nie możliwe. Na pewno nie... -
Na rany boskie - powiedział zimno. - Nie wmawiaj mi, że jesteś
dziewicą! Nie odezwała się. Ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła. Jego ręce znowu znalazły się na jej ramionach. - Mów, Alano. Jesteś? - Potrząsnął nią lekko. - Jesteś dziewicą?
-
Tak - powiedziała cicho. Zanosiła się płaczem. - Tak! -prawie
wykrzyknęła i odwróciła od niego twarz. Merrick był rozzłoszczony. Nie ośmieli się wziąć jej, nie teraz, bo gdyby tak się stało, byłby prawdziwym potworem, pomyślał. Czuł gniew, miał do niej zbyt wiele żalu. Nie, nie dlatego, że była dziewicą. Dlatego że kuliła się na jego widok ze strachu. Dlatego że w jej oczach widział przerażenie, którego nie potrafiła ukryć. Dlatego że patrzyła na niego niczym pokonana ofiara, bezbronna i wyzbyta nadziei. Dlatego że uważała go za wcielenie diabła bez serca, który wykorzysta ją bez skrupułów i bez namysłu, nie zważając na to, co czuła. Wypuścił ją z objęć i podniósł tunikę z podłogi. Kiedy odwrócił się do niej, jego wzrok zdradzał silne emocje, które nim targały. -
To niczego nie zmienia - powiedział twardo. - Niczego, słyszysz?
Będziesz moja... tak jak Brynwald jest mój. - Obrócił się na pięcie i wyszedł z komnaty. Alana osunęła się na kolana i wybuchnęła szlochem.
Rozdział jedenasty Dzień zdawał się nie mieć końca. Alana marzyła o miejscu, gdzie mogłaby się ukryć przed wszystkimi. Nie miała najmniejszej ochoty na spotkanie kogokolwiek. Ciągle pamiętała pogardę, z jaką potraktowali ją Normanowie i Sasi. Nikogo nie oszukasz, mówiła sama do siebie, tak naprawdę nie chcesz zobaczyć się z Merrickiem. Godziny wlokły się jedna za drugą, ale Alana była za to wdzięczna losowi, gdyż zbliżająca się noc napawała ją strachem...
Zupełnie niespodziewanie Genevieve przyszła jej z pomocą. Nalegała na to, by Alana towarzyszyła jej podczas wieczerzy. Posadziła ją przy stole pomiędzy sobą a Sybil. Merrick zajmował miejsce honorowe, blisko paleniska. Alana tylko raz odważyła się zerknąć w jego stronę. Potem nie ośmieliła się już na taki wyczyn, bo przez cały czas czuła na sobie jego spojrzenie, które zdawało się palić ją żywym ogniem. Nie wiedziała, co je i pije. Odzywała się tylko wtedy, gdy ktoś ją o coś zapytał, choć już w chwilę później nie miała pojęcia z kim i o czym rozmawiała. Dookoła siebie słyszała salwy ochrypłego, męskiego śmiechu. Siedząca obok Genevieve była urocza i bardzo miła. Sybil uśmiechała się, mówiła i kiwała głową tak, jakby nadal była panią tego domu. W jakiś czas potem Genevieve, przepraszając, opuściła współbiesiadniczki. Alana była trochę zakłopotana widząc, że kobieta zręcznie mija krzątających się służących i podchodzi do stołu brata. Merrick siedział na ławie z szeroko rozstawionymi, muskularnymi nogami. Zdaniem Alany cała jego postać wyraża pewność siebie i arogancję. Ponieważ nie wypadało jej podążyć śladem Genevieve, nie miała możności dowiedzieć się, o czym rozmawiali. Genevieve zajęła miejsce obok brata w sposób naturalny i jakby od niechcenia. Nachyliła się w jego stronę. - Swego czasu wydawało mi się, bracie, że spieszysz z powrotem do Brynwaldu, bo tęsknisz do tych ziem i zamku. Wszystko wskazuje jednak, że się myliłam. Zastanawia mnie twój związek z saską dziewczyną o imieniu Alana. Patrzysz na nią bez przerwy, a ona odwraca się od ciebie. Genevieve wiedziała, o czym mówi, ponieważ od momentu, gdy Alana weszła do sali biesiadnej, Merrick nie spuszczał z niej wzroku. Patrzył tylko na nią. Genevieve nabrała wtedy absolutnego przekonania, że od chwili przyjazdu brata do Brynwaldu tylko ta panna umilała mu noce. Merrick uśmiechnął się nieznacznie.
- Chciałbym ci zwrócić uwagę, że nie jestem pierwszym rycerzem, który bierze wieśniaczkę do łożnicy. Normańska lady uważnie przypatrywała się bratu. Niezależnie od okoliczności, towarzyszących narodzinom Alany, nie była ona zwykłą chłopką, z którą można się tylko zabawić. Merrick na pewno tak nie uważał, a Genevieve podzielała to zdanie. Być może jej brat nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy, ale z czasem to zrozumie. Och, tak, tak, z czasem... - Ale, ale... - odezwała się Genevieve łagodnie - zdaje mi się, że jak do tej pory nie posiadłeś jej, bracie? Merrick byłby się zakrztusił piwem, którego spory haust akurat pociągnął z rogu służącego za puchar. Ugryzł się w język, powstrzymując cisnące się na usta przekleństwo, i nachylając w stronę siostry, powiedział: - Nie mieszaj się do nie swoich spraw, Genevieve. Kobieta roześmiała się. - Nigdy bym się nie ośmieliła, bracie! - Zawsze się ośmielasz, siostro. Położyła mu rękę na ramieniu. - Pozwól, że szepnę ci słówko, dobrą radę. Nie strasz jej. W jego oczach pojawiły się groźne ogniki. - Straszyć ją?! Przecież obchodzę się z tą dziewką jak z jajkiem! Niestety, nie można powiedzieć tego samego o jej zachowaniu w stosunku do mnie. Oczy Genevieve pociemniały. - Merricku, bardzo proszę. Ja nie żartuję. Jeśli Alana jest dziewicą, musisz bardzo uważać... - Wiem, jak się do tego zabrać, siostro! Dowiedziałem się na długo przed tobą! Słysząc to kobieta zarumieniła się. O wyczynach brata słyszała niesamowite historie już od wielu lat. - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. - Przerwała na chwilę, a potem dodała wolno: - Niemniej chciałabym, żebyś posłuchał mojej rady. Jeśli
będzie się bała za pierwszym razem, i - nie daj Boże spełnią się jej najgorsze przewidywania, będzie się bała za każdym razem. Merrick nawet nie próbował ukryć sarkazmu: - Nigdy nie skarżono się na mnie w tym względzie, Genevieve. Spojrzenie Normanki wyrażało niepokój. -
Coś mi jednak mówi, że nigdy przedtem nie brałeś sobie do łoża
dziewicy. Musisz być bardzo delikatny i bardzo czuły. Lord Brynwaldu zmarszczył czoło. -
Posuwasz się za daleko, siostro! Zajmij się swoimi sprawami, a ja
dopilnuję moich! Choć oczy Genevieve zdawały się ciskać gromy, jej głos nadal był słodki i łagodny, bo skoro Merrick jest na tyle bezwzględny, ona także może sobie na to pozwolić. - Nie udzielam ci rad dla własnego, czy nawet twojego dobra. Merricku. Chodzi mi o Alanę. Ta dziewczyna zasługuje na lepsze traktowanie niż byle dziewka, rozkładająca nogi przed każdym, kto tylko tego zechce.
Alana przyglądała się im z miejsca, które zajmowała. Sybil przed chwilą odeszła z Raoulcm, zostawiając ją samą. Teraz Merrick przyciągnął jej spojrzenie, chociaż wcale tego nie chciała i broniła się przed tym. Serce zabiło jej żywiej, gdy pomyślała o tym wszystkim, co już między nimi zaszło, i o tym, co mogło się dopiero wydarzyć - miała niewzruszoną pewność, że tej nocy nic jej nie uratuje. Nic dziwnego, że była zdenerwowana i nie czuła się najlepiej. Dobry Boże, była po prostu przerażona! Nie chciała, by jej dotykał, by jej rozkazywał. Wiedziała jednak, że zrobi i jedno, i drugie, bo przecież to właśnie jej zapowiedział. Był jej panem i zdobywcą. A ona należała do niego... Musiała słuchać poleceń. Musiała ulegać.
Czuła się zupełnie zagubiona, bo chociaż z całych sił chciała się przeciwstawiać jego władzy, nie mogła zaprzeczyć, że nigdy nie oskarżył jej o czary. Nie gardził nią. Nie odrzucał jej tylko dlatego, że różniła się od innych. Był na nią zły, ale za to, że mu się opierała. Alana popadła w rozterkę. Gdybyż tylko nie był tak wściekły w chwili rozstania. Gdy zamknął za sobą drzwi, zdawało się jej, że słyszy grzmoty piorunów. A teraz znowu patrzył na nią w ten przerażający sposób, jakby przewiercał ją wzrokiem. Miał mocno zaciśnięte usta. Poczuła na ramieniu delikatny dotyk i drgnęła przestraszona. Spojrzawszy do góry, zobaczyła siadającą obok Genevieve. - Czy ty nigdy się nie uśmiechasz, Alano? Nie panując zupełnie nad odruchami, dziewczyna zwróciła oczy na Merricka. Ich spojrzenia spotkały się i zwarły w nie kończącym się pojedynku: jej - ciemne i zatrwożone, jego -pewne siebie i odważne. Genevieve ujęła Alanę za rękę. - Możesz mi wierzyć, on nie jest potworem. Alana pomyślała o jego dłoniach, smukłych i silnych. Wyobraziła sobie te ręce na własnym ciele, bezlitośnie rozdzielające jej uda po to, by mógł... Zacisnęła dłoń na fałdzie sukni. - Wydaje mi się, że widzisz go trochę inaczej niż ja -powiedziała cicho. Genevieve uśmiechnęła się z wyrozumiałością. - To prawda, że nie ma cierpliwości zwłaszcza w stosunku do tych, którzy sprzeciwiają się jego planom. Większość mężczyzn jest taka. Alana zagryzła usta. - Mówi, że drażnię się z nim jak nikt. Normańska dama roześmiała się szczerze. - Powtarza mi to samo, bo jestem bardzo prostolinijna. W niektórych
sytuacjach serdecznie mnie nie znosi z tego powodu. - Przerwała na chwilę. Ale nie jest okrutnym człowiekiem, Alano. Podczas bitwy rycerz musi robić pewne rzeczy, by ocalić życie swoje i swoich ludzi. Merrick potrafi zapanować nad sobą. Nigdy nic zrobiłby krzywdy komuś słabszemu od siebie. Alana odpowiedziała jak zwykle bez zastanowienia: - Jest odpowiedzialny za śmierć mojego ojca i nieszczęścia, które spotkały mieszkańców Brynwaldu. Zrobił to jedynie dlatego, że mu się przeciwstawili. Uśmiech zniknął z ust Genevieve. - To była bitwa. Alano, a nie rzeź dokonana z zimną krwią. Gdybyś widziała mężczyzn, kobiety i dzieci zabitych bez powodu i bez litości, zrozumiałabyś różnicę. Alana zamarła, coś w głosie Genevieve... - Co mówisz? - powiedziała ledwie słyszalnym szeptem. -Widziałaś coś takiego? - Mój mąż, Philippe, został zamordowany w taki właśnie sposób. - Głos Genevieve był pełen smutku. - Mieszkaliśmy w miejscu nazywanym Marnierre, bardzo blisko Brytanii. Hrabia z sąsiedniego majątku zajął nasze ziemie, a potem dostał się podstępem do zamku. Gdy zapadła noc, jego ludzie wdarli się za mury, rozbiegli po całym terenie i mordowali mieszkańców... Alana zmarszczyła czoło. - Jednak ty i Simon ocaleliście... Lady pokiwała smutno głową. -
Byliśmy wtedy w zamku mojego ojca, w d'Aville. Gdyby nie to.
podzielilibyśmy los reszty. - Genevieve wzdrygnęła się. - Nigdy nie zapomnę powrotu do domu i widoku jatki, jaka się tam odbyła. Nigdy. Alana głęboko współczuła Normance. Genevieve była za młoda, zbył piękna, by przeżyć podobne okropności. - Co stało się potem?
spytała cicho. Normanka westchnęła.
- Ojciec i brat nie pozwolili, by śmierć Philippe'a została nie pomszczona.
Uderzyli na Marnierre i zwyciężyli. - Jej oczy wypełniły się bezbrzeżnym smutkiem. - Bez Philippe'a nic nie było już jednak takie samo. Nie mogłam tam mieszkać. Mój brat, Henri, zarządza teraz dobrami Mernierre'u i będzie dbał o wszystko aż do czasu, gdy Simon przejmie dziedzictwo. W chwili gdy mój syn będzie w stanie obronić ziemie i zamek, Mernierre stanie się jego własnością. Alanie rozjaśniło się w głowie - nareszcie zrozumiała powód wizyty Genevieve. Była przekonana, że Normanka ucieka przed wspomnieniami i że nadal opłakuje śmierć ukochanego męża, Philippe'a. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, a z drugiej strony czuła się nieswojo, bo przecież chciała jakoś pocieszyć tę kobietę. - Tak mi przykro - powiedziała w końcu. - Nie wiedziałam o tym. Genevieve uśmiechnęła się lekko, - Oczywiście, że nie wiedziałaś. Niby skąd mogłaś wiedzieć? Nie minęło wiele czasu, gdy siostra Merricka dała do zrozumienia, że chętnie udałaby się na spoczynek. Alana podniosła się z miejsca razem z nią. Sybil nie było nigdzie w zasięgu wzroku, a nie chciała zostać sama w sali biesiadnej.
Merrick spojrzał ponuro. Nie zbliżył się do niej w ciągu całego wieczora. Być może nie chciał wystawiać na próbę własnej cierpliwości i temperamentu. Alana budziła w nim bestię. Denerwowało go niepomiernie, że ta kobieta twierdziła, jakoby był niczym więcej, tylko głupim stworzeniem pochodzącym z jakiejś głuszy. Nie chciał jechać do Wilhelma, ale nie odmawia się wykonania polecenia kogoś, kto wkrótce zostanie królem. Martwił się o Alanę za dnia, a śnił o niej podczas bezksiężycowych nocy... Łajał za to sam siebie, robił sobie wyrzuty, ale kończyło się na tym, że grał rolę głupca aż za dobrze! Szczerze mówiąc. Merrick zupełnie nie rozumiał powodu własnej
fascynacji tą bosonogą dziewką. W jednej chwili była wyniosła jak królowa, a w następnej - bezbronna jak dziecko. Jednak to, co powiedział Genevieve, było prawdą - był dla niej dobry, jak jeszcze dla nikogo. Zmarnotrawił wiele czasu. Najpierw myślał, że powinien pozwolić jej przyzwyczaić się do siebie, do swego dotyku. Dać jej czas na to, by go zaakceptowała, zgodziła się na to, co miało się stać. Patrzył na nią teraz, gdy wchodziła po schodach razem z Genevieve. Mocniej zacisnął palce na rogu z piwem. Jakaś część jego świadomości nadal trwała w osłupieniu z powodu dziewictwa Alany. Być może nie było to aż takie dziwne. Wieśniacy uważali ją za czarownicę i pewnie dlatego bali się do niej zbliżyć. Może to pozycja jej ojca powstrzymywała prostaczków. Z tego, co Merrick słyszał, Kerwain chętnie uznał nowo narodzone dziecko za własne. Dopiero teraz normański rycerz mógł zastanowić się nad skutkami dokonanego niedawno odkrycia. Alana była dziewicą. Nie tknął jej jeszcze żaden mężczyzna. Poczuł gorączkę pożądania, krew zaczęła mu żywiej krążyć. To, że była dziewicą, sprawiało mu przyjemność. Sam był zaskoczony, że tak właśnie to odbierał. W rzeczy samej, pomyślał szyderczo, prawie wszystko, co się
z
nią
wiązało,
sprawiało
mu
przyjemność...
oczywiście
poza
niewyparzonym językiem. Co miał robić? Zalecać się? Ale jej duma była przecież wyzwaniem, na które nie mógł nie odpowiedzieć. Piękność Alany przyciągała go i łagodziła impułsywność. Czy miał jeszcze długo czekać, zanim ją posiądzie? Jego męskość i instynkty buntowały się przeciwko takiej postawie. Jeśli będzie zwlekał, ta złośnica nigdy mu nie ulegnie, będzie z nim walczyła bez końca! W tym właśnie momencie zauważył wpatrzone w siebie złotobrązowe oczy stworzenia ukrytego pod ławą, na której siedziała Alana. Jej kot - Cedric! Na rany Chrystusa, ależ ten kocur był wojowniczy, w niczym nie ustępował swojej pani! Merrick zerwał się z miejsca. Zwierzak prężył się i wyginał grzbiet.
Prychając, kot wymknął się z sali i zniknął w ciemnym korytarzu. Zmarszczywszy czoło. Merrick zapatrzył się przed siebie. Skoro tylko wstał od stołu, powziął pewne postanowienie. Tak, dokonał już wyboru - Na Boga, nie będzie czekał dłużej... Posiądzie ją... posiądzie ją za chwilę.
Alana chodziła w tę i z powrotem. Nerwowym krokiem przemierzała komnatę, nie mogąc usiedzieć w miejscu. Och, gdyby tylko mogła zawrzeć przed nim drzwi - gdyby ośmieliła się to zrobić! Ale niestety, Merrick przyszedł znacznie wcześniej niż się spodziewała, o wiele za wcześnie. Zanim jeszcze usłyszała skrzypienie drzwi, ogarnęło ją dziwne uczucie, które znała nazbyt dobrze. - Cieszę się, że nie śpisz jeszcze. Alana obróciła się, stając tyłem do kominka. Nagle wydało się jej, że komnata jest strasznie mała, a jego obecność wypełnia każdą wolną przestrzeń. Patrzył na nią spokojnie, nieporuszony. Ona zaś czuła, jak opuszcza ją cała zbierana z trudem odwaga. Jeszcze nigdy nie czuła się taka bezbronna, taka łatwa do schwytania. - Podejdź do mnie, Alano. Nie mogła zrobić nawet kroku Nogi miała jak z drewna. Jej spojrzenie wędrowało od jego twarzy do łoża i z powrotem. Uniósł lekko brew, trochę zaskoczony zachowaniem dziewczyny. Alana w dalszym ciągu nie była zdolna się poruszyć. Gardziła sobą za tak widoczny brak opanowania - Merrick sprawiał, ze czuła się głupią, tchórzliwą gęsią. - Wiem, że jesteś na mnie zły - zdołała w końcu wykrztusić. - Nie mam też żadnych wątpliwości, że mnie ukarzesz. Zresztą jestem na to przygotowana, mam jednak do ciebie prośbę. Nie dbam o to, co ze mną zrobisz, ale błagam nie krzywdź Sybil z mojego powodu - mówiła coraz szybciej, zdziwiona własną
odwagą. - Nie każesz jej wracać do kuchni tylko dlatego, że ja cię zdenerwowałam? Jego oczy zwęziły się nieznacznie. - Cokolwiek się stanie, przypominam ci, że o wszystkim ja decyduję. - Proszę, nie rób jej nic złego! - Prosisz o łaskę? Jeżeli tak, to ja poproszę o coś w zamian. Zaschło jej w ustach, poczuła, że wilgotnieją jej dłonie. - O co poprosisz? Och, jak mogła zadać tak głupie pytanie! Przez chwilę, zdającą się trwać całą wieczność, mężczyzna wpatrywał się w jej usta. Uśmiechnął się. - Wiesz dobrze, Alano. A tak, wiedziała. Sama myśl o tym sprawiła, że wzdrygnęła się. Wyprostowała jednak plecy, gdy podszedł do niej. - Powiedz mi, czy pozwolisz mi na tę śmiałość? Alana milczała. Splotła dłonie na podołku. Jak może się na to zgodzić? Jak może odmówić? - Wiec jak to będzie? Należysz do mnie, czy nie należysz? Głos Alany pełen był goryczy. - Jesteś moim panem i zdobywcą. Czy mam w związku z tym wybór? Twarz Merricka stężała na krótką chwilę, ale zaraz potem rycerz roześmiał się ironicznie. - Nie, nie musisz odpowiadać. W twoich oczach widzę odmowę. Przyznaję też, że masz rację. Jestem twoim panem i zdobywcą, i należysz do mnie. Arogancja jego wypowiedzi rozzłościła Alanę na dobre. - Wy, Normanowie, jesteście zwykłymi barbarzyńcami... - Gdybym był barbarzyńcą, wziąłbym cię już dawno. Leżałbym między twoimi udami i zaspokajał żądzę...
Gorące łzy popłynęły jej po policzkach. - I właśnie to zaraz zrobisz - powiedziała oskarżycielskim tonem. Merrick zaklął pod nosem. Nie pozwoli, by jej łzy ponownie odwiodły go od powziętego zamiaru, nie tym razem. Zyskał na pewności siebie widząc, że dziewczyna naprawdę się boi. Chociaż stała z wysoko uniesioną głową, zaciskała dłonie tak mocno, że pobielały jej palce, a głos zdradzał, że miota się między furią a pokornym błaganiem. - Ża... żałuję, że... nie zos... zostałeś dłu... dłużej w Londynie i ta... tam nie za... zaspokoiłeś swo... swoich chuci. Jego uśmiech był bardzo nieprzyjemny. - Ach - powiedział chłodno. - Nie mogłem przestać o tobie myśleć. Od dnia, kiedy przyjechałem do Brynwaldu, nie mógłbym dzielić łoża z nikimi innym. Mówiąc szczerze, nie chciałem żadnej innej kobiety. Owszem, wezmę cię, ale nie siłą i nie strachem. Dreszcz wstrząsnął ciałem Alany. Merrick najwyraźniej bawił się nią jak kot myszką. Odwróciła od niego twarz. - W inny sposób to niemożliwe! - powiedziała zrozpaczona. Jego spojrzenie zhardziało. - Mylisz się. To jest możliwe. Na Boga, właśnie tak się stanie. Zrobił krok do przodu. Panika ogarnęła ją ze wzmożoną siłą, bo wyraz jego oczu nie wróżył nic dobrego. Kolana zaczęły się pod nią uginać. Zdała sobie sprawę, jak daremna jest walka z tym człowiekiem. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że choć miał ponury nastrój, jego dłonie emanowały ciepłem. Smukła ręka zagłębiła się w gęstwinę włosów na karku. Kciukiem gładził Alanę po brodzie i delikatnie zmuszał, by podniosła głowę. - Nie masz się czego obawiać, dziewczyno. - Ależ obawiam się wszystkiego! - krzyknęła. O Jezu, nawet głos jej drżał.
Merrick prawie nieznacznie pokiwał głową. Muskularne ramię opasało jej plecy. Delikatnie przytulił ją do siebie. Alana wciągnęła głęboko powietrze i w tym momencie jego usta przywarły do jej ust. Przeszedł ją dreszcz. Nie mogła w żaden sposób wyślizgnąć się z jego objęć, nie mogła ukryć ust przed pocałunkiem. Przed nim nie było ucieczki. Tak, to prawda, Alana była w tej chwili zła na niego, była zmieszana, ale dotyk jego ust nie był jej niemiły, jak się tego spodziewała. Całował ją zapamiętale, bez wytchnienia, aż do chwili gdy przymknęła oczy i odchyliła głowę. Nie wiedziała już, kiedy kończył się jeden pocałunek, a zaczynał drugi. Nie zdawała sobie sprawy z tego. że Merrick rozsznurował jej suknię i zsunął z jej ramion. W ślad za suknią poszła koszula, która upadła u jej stóp. A potem objął Alanę, wziął na ręce i zaniósł do łoża. Dotknięcie futer zakrywających łoże spowodowało, że raptownie otworzyła oczy. Merrick zdejmował właśnie tunikę. Widok jego owłosionej, nagiej piersi sprawił, że Alana zaczęła drżeć. Widziała przed sobą mężczyznę, jego potężne muskuły, jego siłę. Szybko odwróciła głowę i skuliła się, starając odsunąć od niego jak najdalej. Nie położył się jednak obok niej, jak tego oczekiwała. Poczuła uginanie się siennika. Merrick siedział na brzegu łoża. W chwilę później dotknął delikatnie śladów po razach, widocznych na jej pośladkach. - Czy to ciągle jeszcze cię boli, Alano? - Nie. - Przytknęła pięść do ust, próbując w ten sposób opanować drżenie. - Nie masz żadnych blizn. To mnie cieszy. Alana głęboko wciągnęła powietrze. - Ba... bardzo żałuję, że ich nie mam. - Dlaczego? - Opuszkami palców gładził jej ramiona, plecy i pośladki. Z całego serca pragnęła, żeby przestał to robić. Dostała dreszczy. - Przecież tylko jeden powód wchodzi w grę. Gdybym je miała, ty nie...
nie... - Przerwała w pół słowa, niezdolna do nazwania tego, co miała na myśli, a co miało się za chwilę wydarzyć. Zatrzymał rękę. - Nie pożądałbym cię? - Tak - powiedziała łamiącym się głosem. - Pożądałbym, możesz mi wierzyć. W jego głosie słychać było rozbawienie, ale zanim Alana zdążyła na to zareagować, Merrick śmiałym ruchem przyciągnął ją do siebie. Pochyliwszy się, pocałował ją. Potem jeszcze raz. I znowu. A potem wstał. Alana wpatrywała się w niego bezradnie. Patrzyła, jak pozbywa się ostatniej części garderoby. Uwolniona męskość wyprężyła się, sztywna i nabrzmiała, groźna niczym ostrze, które zwykle nosił u pasa i którym raził wrogów. -
Słodki Jezu... - wyrwało się Alanie. - Widywałam już mężczyzn.
Widziałam także ciebie, ale teraz wyglądasz jakoś inaczej, jesteś... zdeformowany! Roześmiał się. Drań! Śmiał się! Usiadła na łożu przerażona tym, co miało się stać, a o czym nie miała zielonego pojęcia. Z drugiej strony nie żałowała, że nie wie, nie chciała się dowiedzieć. Ale niestety, Merrick był przy niej. Przytulił się całą szerokością klatki piersiowej. Alana przeżyła szok, czując na sobie dotyk nagiej skóry. Twarde mięśnie brzucha ocierały się o jej miękki podołek. Bała się nawet pomyśleć o tym, co znajdowało się między nimi... Chyba nie było takiego miejsca, którym by się nie stykali. Zawstydzona, zacisnęła mocno powieki. Była pewna, że czeka ją noc gorsza od najstraszliwszego koszmaru. Merrick oparł się na łokciach i wpatrzył w Alanę. Delikatnie gładził złote włosy opadające na policzek.
- To nie mnie się boisz - powiedział łagodnie. - Boisz się tego, czego nie znasz. Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą jego twarz. Coś zakłuło ją w piersiach. - Nie znam? Nie, to nie to. Wiem doskonale, co masz zamiar zrobić, Wzdrygnęła się. - Widziałam jednego z twoich ludzi z Hawise, córką mleczarza. Krzyczała i krzyczała, a on jej nie puszczał. Leżał na niej i... i nie przestawał. Zranił ją tak, że aż krwawiła... W obronnym geście oparła dłonie na jego ramionach. Merrick pozwolił jej na to, ale też nie cofnął się. - Nie mam zamiaru robić ci czegoś takiego - powiedział spokojnie. - A ty nie jesteś mi przeciwna, kiedy cię całuję, Alano. - Jestem! Sprawiasz, że czuję się bardzo dziwnie. Jej żarliwe zapewnienie sprawiło, że znowu się roześmiał. - Nie jest ci jednak nieprzyjemnie? Ponieważ Alana nie odpowiadała, dodał: - A może się mylę? - To... to nie ma znaczenia. - Alana kręciła głową. - Kiedy będziesz... robił to, co masz zamiar zrobić... - spłoniła się - wiem, że będzie mnie to bardzo bolało. Wiem... wiem, że mnie nienawidzisz, Normanie. Nie mam wątpliwości, że chcesz mnie skrzywdzić. W oczach Merricka pojawiły się dziwne błyski. - Nie nienawidzę cię, moja branko. Nie zrobię ci też żadnej krzywdy, chyba że będziesz mi się opierała. - Położył się na boku i obserwował ją uważnie. Uśmiechnął się lekko. - W rzeczy samej - dodał łagodniejszym tonem- są sposoby ułatwienia całej sprawy. Alana głośno odetchnęła. - Kłamiesz! To pewnie jedna z twoich sztuczek!
- Żadna sztuczka. I pamiętaj, że ja nie kłamię. - W takim razie powiedz mi, co to jest. Nie odezwał się jednak. Zamiast tego pochylił głowę. Wiedząc dokładnie, co robi, pocałował ją w oba sutki po kolei. Serce podeszło Alanie do gardła. - Powiedz mi, Normanie, co... to za... sposób? Uniósł głowę. W jego oczach nie mogła niczego wyczytać. Alana nie była przygotowana na szczerość. - Będę cię dotykał tutaj - szeptał. - Będę dotykał rękami, opuszkami palców, a potem poznam smak twojej skóry ustami i językiem. - Gładził jej sutki, wywołując w Alanie zdumiewające odczucia. - I tutaj. - Mówiąc to zmierzwił palcami delikatne złote loki między jej udami. - Będę cię pieścił, aż nadejdzie taka chwila, że będziesz gotowa mnie przyjąć, staniesz się wilgotna i ciepła. Sprawię ci wtedy ogromną przyjemność, przyjemność, jakiej jeszcze nigdy nic zaznałaś. Alana czuła, że uszy jej płoną. Całe ciało ogarniała gorączka. W głowie miała zamęt. Nie, nie zamęt, raczej obsesyjną myśl, że on na pewno nic jej nie zrobi. Drażni się z nią po prostu. Jego ogromna postać pochyliła się nad nią. Skóra Merricka przypomina miedź, pomyślała Alana. - Tym razem - powiedział i pocałował ją w miejsce, gdzie szyja styka się z ramionami - wprowadzę słowa w czyn. Alana wyskoczyłaby z łoża, gdyby tylko mogła. - Nie - szepnęła. - Nie odważysz się... Odważył się. W rzeczy samej, odważył... Na początku
zesztywniała
i leżała
napięta w jego
ramionach,
przeciwstawiała się sile jego mięśni, stawiała opór, nie godząc się na żadne jego poczynania. Ale Merrick był nieustępliwy. Przytulił ją do siebie mocniej, a gdy pocałował ją, poczuła, że drży tak samo jak on, choć próbowała jeszcze bronić
się resztką sił. Kiedy uniósł głowę i uwolnił jej usta, czuła się bardziej oszołomiona niż przestraszona. Mimo to usiłowała odwrócić od niego twarz. Merrick nie pozwolił jej na to. Jego dłoń zatrzymała ją tuż przy jego twarzy. - Nie - wyszeptał. - Nie odwracaj się. Poddaj się, Alano. Poddaj się... Starała się zaprzeczyć ruchem głowy. - W takim razie, muszę cię zdobywać - powiedział bardzo cicho, zanim jego usta przywarły do jej warg. Nie musiał zdobywać. Zwyciężył bez walki... Jego dłonie były nieziemsko delikatne. Poznawał jej ciało na wszelkie możliwe sposoby. Przez cały czas pieścił wargami jej usta, całował coraz namiętniej, coraz mocniej, coraz bardziej opętańczo. W jego dotyku nie było nawet śladu gwałtowności, chociaż Alana wiedziała, że wszystko to zmierza do określonego celu. Zbyt szybko uświadomiła sobie, że to nie z nim stacza walkę, nie jemu się opiera, ale sama dla siebie jest największym wrogiem. Świat zawirował w szalonym uniesieniu. Rozchyliła usta pozwalając, by jego język stał się śmiałym najeźdźcą. Powoli rozluźniała zaciśnięte pięści i nie odpychała już Merricka, zapamiętując się w pocałunkach. Jedną ręką gładził jej nagie piersi. Ciepło jego dłoni na skórze wywoływało w niej przedziwne wrażenia. Jej oddech stał się przyspieszony. Zbyt szybko! Muskał palcami jej wzgórek łonowy, drażniąc go i kusząc. Alana była zaskoczona tym, że jej sutki stwardniały i sterczały niczym drewniane kołeczki. A gdy zaczął pieścić jeden z nich, nie mogła zaprzeczyć, że to było przyjemne. Leniwy żar jego ust przesuwał się powoli wzdłuż jej szyi. W pewnej chwili Merrick zaprzestał pieszczoty - oddech Alany stał się urywany. Ńie mogła oderwać wzroku od jego głowy, przytulonej do bieli jej piersi.
Wtedy właśnie zrobił coś, co zdaniem Alany było nawet nie do pomyślenia. Jego usta zastąpiły dłonie bawiące się do tej pory sutkami. Czas się zatrzymał, gdy Merrick igrał z różowymi pączkami jej piersi, naciskał je, lekko gryzł i masował językiem, Kiedy jednak pochwycił w usta sutek i zaczął go ssać, Alana odchyliła do tyłu głowę i aż jęknęła. Siła doznań i ich niesamowite skutki wyzwoliły w niej coś, czego istnienia nawet nie podejrzewała. Merrick miał satysfakcję. Czuł, jak słabnie opór kobiety i gdy ponownie zaczął całować jej usta, przywarła do niego i dzieliła z nim żar pocałunku. Czuł jej serce, bijące w piersi jak oszalałe i żar jej skóry. Otwartą dłonią gładził teraz brzuch Alany. Na Boga, jej skóra była jak jedwab! Zacisnął zęby, świadom bolesnego napięcia w lędźwiach czuł, że nie wytrzyma dłużej, że musi wejść w nią, zdobyć jej miękkie łono granitową twardością swej męskości. Śmiałym ruchem sięgnął do złotego wzgórka między jej udami. Alana otworzyła szeroko oczy. Zacisnęła nogi, broniąc się przed jego dłońmi. Wbiła paznokcie w ramiona Merricka, który od razu zdał sobie sprawę, że przestraszył dziewczynę. - Pozwól mi, maleńka - powiedział niskim, zachrypniętym głosem. - Nie chcę zrobić ci krzywdy, przysięgam na rany Chrystusa... Scałował z jej ust nieśmiały protest. Pieszczotą dłoni pozbawił ją wątpliwości. Bardzo delikatnie, ale zdecydowanie, rozsunął różową wilgotność jej łona, głaskał je, muskał, zataczał palcem kręgi, naciskał i drażnił. Pieścił ją do chwili, gdy Alana zaczęła drżeć, jej oddech stał się urywany, a on sam był na granicy szaleństwa. Krew pulsowała mu w żyłach i rozsadzała męskość. Uniósł się nad dziewczyną. Siłą własnych ud nie pozwolił jej złączyć nóg. Tym razem nic go nie powstrzyma. Dobry Boże, nie mógłby już się powstrzymać... Alana zdołała tylko przez chwilę spojrzeć mu w oczy, pełne blasku i
dziwnych ogników. Czuła dotyk jego twardej, ogromnej i pulsującej męskości, ocierającej się o jej ciało. Czuła, jak naciska i wdziera się w nią. Miała wrażenie, że za chwilę rozedrze jej łono. Jednym pchnięciem zagłębił się w delikatne wnętrze. Rozległ się na wpół tłumiony krzyk. Mocno zacisnęła palce na jego ramionach, ale nie z powodu odczuwanej rozkoszy, tylko z bólu. Spojrzała na niego wściekła, ale Menicka nic nie mogło już powstrzymać. Próba odwiedzenia go od tego, co robił, byłaby podobna próbie zmuszenia Wilhelma do wycofania się z Anglii. Gorące łzy wypełniły jej oczy. Wciągała głęboko powietrze, ale nie przynosiło to ulgi. Przeciwnie - jeszcze bardziej była świadoma poruszającej się w niej, palącej żywym ogniem, grubej i twardej męskości Merricka. - Nie mogę - odezwała się. - Dobry Boże, nie... nie mogę... Ciepłe opuszki palców pogładziły jej policzek. - Spokojnie - wyszeptał Merrick. - Spokojnie. Zaczął delikatnie głaskać ją po twarzy, jakby chciał nauczyć się jej kształtu i gładkości. Otarł łzy z jej oczu, całował policzki i pieścił szyję. Nie poruszał się, dając jej chwilę wytchnienia i trochę czasu na przyzwyczajenie się do jego obecności w niej. Piekący ból zaczynał słabnąć. Mężczyzna przywarł ustami do jej warg i całował coraz namiętniej, a gdy i ona odwzajemniła namiętność pocałunku, ponownie zaczął się poruszać, najpierw bardzo powoli i ostrożnie, a potem coraz szybciej. Głęboko w sobie czuła przesuwającą się w przód i w tył mocarną sztywność. Jeszcze nie tak dawno uważała, że to niemożliwe... Podniecenie zaczęło ogarniać jej ciało i rozlewało się żarem po biodrach i piersiach, zapierało dech i mąciło myśli. Alana przytuliła twarz do jego szyi i w zapamiętaniu objęła go ramionami. W tej samej chwili ją także porwała dzika namiętność. Nie wiedziała, co dzieje się dookoła, czuła jedynie eksplodującą w
jej wnętrzu rozkosz. Krzyczała, nie zdając sobie z tego sprawy. Merrick poruszał się coraz szybciej, jęknął i wypełnił jej łono gęstym, gorącym nasieniem. Minęło trochę czasu, zanim wyszedł z niej powoli. Alana leżała bez ruchu, ciężko dysząc. Merrick objął ją i przygarnął do siebie. Przytuliła się plecami do jego owłosionej piersi i po raz pierwszy było jej dobrze i ciepło. Ogień na kominku dogasał. Było już bardzo późno. Alana nie mogła jednak zasnąć, leżała z otwartymi oczami i wpatrywała się w ciemność. Miała żal do Merricka. Wykorzystał jej uległość - och, jakże to było przyjemne! - i wziął ją bez wysiłku, pomyślała z goryczą. Ten odważny zdobywca podbił jej rodaków... a teraz zdobył jej ciało. Tak, nie musiał się nawet specjalnie wysilać... Wszystko stało się z pożałowania godną łatwością. Już nigdy nic ulegnie mu tak szybko i bez walki.
Rozdział dwunasty Następnego ranka Merrick, jak zwykle, obudził się pierwszy. Przez szpary w okiennicach wpadały do komnaty pierwsze promienie słońca, napełniając ją bladym światłem. Rozkoszując się ciepłem i bliskością kobiecego ciała, Merrick nie spieszył się ze wstawaniem. W końcu, choć bardzo niechętnie, postanowił opuścić łoże. Poruszał się jednak bardzo ostrożnie, nie chcąc obudzić piękności leżącej obok niego. Odchylając futro napawał się do woli widokiem jej kształtów, wiedział bowiem, że gdy się ocknie, na pewno nie pozwoli mu na to. Była cudownie smukła i kusząco naga, jej skóra koloru mleka nie miała najmniejszej skazy. Jakby od niechcenia pogładził złoty lok spoczywający na jej ramieniu. Bawił
się nim, pocierając go między palcami, zachwycony jedwabistą miękkością. Wyobraził sobie Alanę nad sobą: złota aureola włosów, całe ich kaskady opadające na ramiona. Oczami wyobraźni widział złotą mierzwę przytuloną do jego brzucha, i niżej, pieszczącą jego uda. A potem wilgotne rozchylone usta tak blisko jego... Zacisnął zęby i próbował zwalczyć narastające podniecenie. Obrazy, które podpowiadała mu wyobraźnia, odniosły jednak aż nadto widoczny skutek. Chociaż Merrick poczuł nagłą chęć wtargnięcia głęboko w jej łono, nie zrobił tego. Tak, doznania tej nocy nie mogły równać się z niczym, co przeżył do tej pory. Musiał przyznać, że pożądanie, które ogarniało go coraz silniej przypominało to, które odczuwał przed pierwszym miłosnym spełnieniem, kiedy był jeszcze młodym chłopakiem. Nic wątpił, że Alana będzie na niego zła. Chociaż bardzo się starał, nie potrafił opanować podniecenia, które przez całą noc wypełniało mu lędźwie. W swej arogancji przekonywał sam siebie, że skoro już ją miał, oplatająca go sieć fascynacji wypuści go ze swych więzów. Tak się jednak nie stało. Wciągnął głęboko powietrze. Wspomnienie przeżytych chwil wzmogło jeszcze jego pożądanie. Rzeczywiście, mógł teraz jedynie pozwolić jej spać, przecież po pierwszym razie wziął ją jeszcze ponownie i potem trzeci raz. Chociaż szukał zaspokojenia i chciał kochać ją powoli i leniwie, była taka ciasna, tak szczelnie okrywała sobą jego twardą męskość... A ostatni raz... Ach, ostatni raz. Poczuł ogromną satysfakcję. Pogładził palcem policzek Alany. Przytuliła się go niego. Och, nie miał wątpliwości, że ta uparta dziewka zaznała rozkoszy, choć nigdy się do tego nie przyzna. Zadowolił ją, tak jak ona jemu sprawiła przyjemność... wielką przyjemność. Nachylając się, przytknął usta do rozgrzanego snem, krągłego ramienia
Alany. Gdy unosił głowę, zorientował się, że już nie spała i wpatrywała się w niego. Przemknęło mu przez myśl, że może ona tego ranka będzie miała ochotę... Natychmiast stłumił w sobie ten pomysł, bo kobieta patrzyła na niego wojowniczo. Jednak jej nagość, tak apetycznie eksponowana przypominała o ostatniej nocy... W rzeczywistości Alana była zaskoczona tym, że Merrick dał jej spokój. Och, nienawidziła światła rozpoczynającego się właśnie dnia! Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak spojrzy mężczyźnie w oczy, nie myśląc od razu o tym, co jej zrobił, co pozwoliła mu zrobić! Patrzyła, jak wstawał, przeciągał się i bez skrępowania obnosił swoją niczym nie osłoniętą, nabrzmiałą męskość. Serce zaczęło jej bić, twarz okryła się rumieńcem. Modliła się, podczas gdy Merrick umył się szybko i ubrał. Była trochę zbita z tropu, kiedy podszedł do niej. - Nie masz zbyt wiele ubrań i dlatego przywiozłem ci z Londynu kilka szmatek. - Mówiąc to rzucał na łoże suknie z drogiej wełny. - I to także dla ciebie. - Na szczycie stosu znalazła się gruba peleryna. Alana usiadła powoli, przyciskając do piersi okrywające ją futro. Tego się nie spodziewała! Oniemiała wpatrywała się po prostu w dary od Merricka. Odruchowo sięgnęła ręką i dotknęła peleryny - piękna, obszyta futrem! - I jak? - Merrick nie odrywał od niej wzroku. - Czy nie zasłużyłem sobie choćby na słowa podzięki? Czy też znowu wyśmiejesz moją hojność? Alana zaczerwieniła się. Sarkazm w jego głosie był zbyt jawny. Zagryzła wargi, zastanawiając się. jak ma powiedzieć to, co leży jej na sercu i nie obrazić przy tym Normana. - Jestem ci bardzo wdzięczna - odezwała się w końcu. -Nigdy nawet nie marzyłam o tak pięknych rzeczach. - Gładziła palcami futro zdobiące pelerynę. Przełknęła ślinę i zmusiła się do spojrzenia Merrickowi w oczy. - Jest jednak
coś, co sprawiłoby mi znacznie większą przyjemność. Chciałabym cię o coś poprosić. Norman zmrużył oczy. Skrzyżował ręce na piersi, a gniew wywołany sposobem, w jaki przyjęła jego prezenty, mieszał się z zaciekawieniem. - O co chodzi, kobieto? Był zły. Alana poznała to po tonie jego głosu, ale było już za późno na odwrót. - Proszę, żebyś pozwolił mi odwiedzić Aubreya. Cisza, która nastąpiła, zdawała się trwać całą wieczność. Alana odważyła się zerknąć na twarz Merricka, ale zaraz tego pożałowała. Był wściekły! - Jesteś niemądra - powiedział spokojnie, mimo gniewu. -Nie ma o czym mówić. Zapomnij o tym po prostu. - On jest już bardzo stary, sprawdzę tylko, czy ma się dobrze... - Mówiłem ci już, że jest pod opieką. Masz na to moje słowo. Alana powoli traciła cierpliwość. - A jeśli ci nie wierzę? - Uwierzysz. - Uśmiechnął się, ale nie było to dla niej przyjemne. Patrzył na nią oczami pełnymi lodowatego chłodu. - A teraz, polecając mnie boskiej opiece, życz mi miłego dnia, bym powitał ranek w dobrym humorze. Podszedł do łoża i nachylił się nad Alaną, Ona jednak wzgardziła pocałunkiem, który chciał jej ofiarować, i ostentacyjnie odwróciła twarz. Merrick wyprostował się. -
Ach, powinienem był wiedzieć! Kobiety postępują w taki właśnie
sposób: odmawiają swego ciała, by targować się o to, czego chcą. To jednak nie zmniejsza mojego pożądania. Alana śmiało spojrzała mu w oczy. - W rzeczy samej - powiedziała zimno. - Zgodnie z tym jednak, co bez przerwy powtarzasz, Normanie, moje ciało nie należy już do mnie.
- Szybko się uczysz. - Arogancki uśmiech wykrzywił mu usta. - Bardzo mnie to cieszy. Bardzo... - Mówiąc to obrócił się na pięcie i wyszedł z komnaty. Alana zacisnęła pięści aż do bólu. Jedynie największym wysiłkiem woli powstrzymała się przed wybuchnięciem płaczem. Och, jakże go nienawidziła! Nic dziwnego, że był taki z siebie zadowolony, i z niej także! Gdyby nie była taka słaba... i taka głupia. Tak, Merrick miał rację. Bała się nieznanego, bała się tego, co mógł zrobić. I to właśnie dzięki jej słabości on miał swoją chwilę triumfu - zrobił przecież wszystko, co chciał, a ona mu na to pozwoliła! Czuła, jak ogarnia ją coraz większa furia. Nigdy więcej, przyrzekła sobie solennie. Nigdy więcej nie będzie dzieliła z nim rozkoszy. Nigdy więcej nie zadrży pod dotykiem jego rąk. Uległa mu raz - raz - ale już nigdy więcej nie odniesie nad nią zwycięstwa tak łatwo. Rozległo się pukanie do drzwi. - Lord Merrick nakazał, byśmy przynieśli ci, pani, wodę do kąpieli powiedział służący. - Ponaglał nas, żeby woda nie wystygła. Alana już miała odmówić, zamierzała bowiem przeciwstawiać się we wszystkim, ale zawahała się. Ostatecznie uznała, że może skorzystać z kąpieli i nie pożałowała tej decyzji. Z przyjemnością zanurzyła się w parującą wodę. choć w pierwszej chwili, gdy ciepło dolarło do łona, wykrzywiła się lekko z bólu. Wkładała właśnie suknię, gdy drzwi otworzyły się ponownie. Alana aż podskoczyła, serce podeszło jej do gardła, bo była święcie przekonana, że to Merrick. Któż inny wchodziłby bez pukania? Okazało się jednak, że to Sybil. która weszła zachowując się tak. jakby była u siebie. - Przyszłam po szpilki do włosów, które pożyczyłaś od Genevieve... Przerwała, wpatrzona w stos ubrań, ciągle jeszcze leżący na łożu. Zacisnęła usta w sposób, który przywiódł Alanie na myśl matkę Sybil. Rowenę. Jej siostra bez skrępowania przerzucała sukienki.
- Co to jest? - dopytywała się surowym głosem. Alana zagryzła wargi. Co miała odpowiedzieć, by nie zdenerwować Sybil. ani też nic wywołać w niej zazdrości? Nie miała innego wyjścia, musiała powiedzieć prawdę. - Merrick przywiózł to dla mnie z Londynu - wyszeptała. - Dla ciebie? W głosie Sybil słychać było niedowierzanie i zaczepność. - Och, jestem przekonana, że to dla nas obu. Szczerze mówiąc nawet nie bardzo wiedziałabym, co zrobić z taką ilością sukien. - Uśmiechnęła się nieśmiało. - Ojciec zawsze mi powtarzał, że jesteś bardzo zręczna w szyciu, a ja zupełnie tego nie potrafię. Weź sobie, proszę, co zechcesz. Oczy Sybil rozbłysły. -
Wielkie dzięki. Alano. - Śmiało sięgnęła do stosu i wybrała cztery
suknie, z których jedna - jaskrawoniebieska - szczególnie przypadła Alanie do gustu, kiedy pierwszy raz ją zobaczyła... Skarciła się jednak natychmiast w myślach. Zawiść była niegodna człowieka, przynajmniej matka tak jej mówiła. Z naręczem ubrań Sybil ruszyła w stronę drzwi. Zatrzymała się jednak, ponieważ w drzwiach stała Genevieve. Jej twarz miała dziwny wyraz, - Alano, byłam przekonana, że Merrick przywiózł te rzeczy dla ciebie, Alana wpatrywała się w Normankę. Nie wiedziała, że Genevieve jest w pobliżu i najpewniej słyszała jej rozmowę z Sybil. Pokręciła smętnie głową i odezwała się cicho: - Wiem, ale przecież moja siostra potrzebuje nowych ubrań, tak samo jak ja. - Przerwała na chwilę. - Sybil straciła prawie wszystko, gdy przyszli Normanowie. Utraciła ojca i matkę. Wcale też nie było jej łatwo przedzierzgnąć się w służącą, przecież przez całe życie była damą. A ja nie mam zamiaru pozbawiać siostry drobnych przyjemności, które mogę jej sprawić. Przez chwilę komnatę zalegała krępująca cisza. Alana pomyślała, że być
może Genevieve sprzeciwi się jej decyzji, ale Normanka uśmiechnęła się. - Rzadko spotyka się dziś ludzi tak spolegliwych jak ty, Alano. Dziewczyna zarumieniła się. ale nie powiedziała ani słowa. Genevieve wpatrywała się w nią, a to bardzo ją zawstydzało. Miała wrażenie, że Normanka domyśla się wszystkiego, co zaszło w nocy między nią i Merrickiem. Nawet jeśli tak było, normańska lady nie powiedziała nic na ten temat. Zamiast tego rozejrzała się po komnacie. -
Właściwie to przyszłam zapytać, czy nie towarzyszyłabyś mi w
wyprawie do wioski, na południe od zamku. Dzień jest ciepły i bardzo pogodny, jak na zimę. Jedna ze służących powiedziała mi, że w Fengate odbywa się jarmark, a ja chętnie zobaczyłabym, co tam mają. Co ty na to? Alana nie była pewna, czy Merrick będzie zadowolony z tego pomysłu, ale już na samą myśl o jego niezadowoleniu pozbyła się wszelkich wątpliwości. Oczywiście, że pojedzie! Ich wyjście na dziedziniec wywołało spore zamieszanie. Był tam Merrick z grupą żołnierzy i Sasów, mających przerwę w pracy przy palisadzie. Gdy tylko zauważył kobiety, obrócił się w ich stronę. Alana zesztywniała, gdy podchodził do nich. - Chcesz, bym wam towarzyszył, Genevieve? - zwracał się do siostry, jakby nie zauważając Alany. - Nie, niby po co? - Genevieve uśmiechnęła się słodko. -Ale skoro już tu jesteś, czy mógłbyś rozkazać, by przygotowano dla nas wóz? Alana i ja chciałybyśmy pojechać na jarmark do Fengate. Merrick zmarszczył czoło. - Nie mam czasu, by was eskortować... - Nie chciałybyśmy sprawiać ci najmniejszego kłopotu -Genevieve wpadła mu w słowo. - Jeden człowiek wystarczy, najlepiej Sas, który dobrze zna
okolice, a przy okazji może nas obronić. - Alana o mało nie krzyknęła, gdy Genevieve wskazała ręką Radbuma. - O, ten - powiedziała. - Alano, czy temu człowiekowi możemy zaufać? Alana wysoko uniosła brodę. Natychmiast odczuła mściwą satysfakcję wiedząc, jakie wrażenie wywrze to na Merricku. - Z całą pewnością - powiedziała wolno i wyraźnie, świadoma wściekłości Normana. Merrick wskazał ręką Radbuma i przywołał go gestem. - Nie jestem przekonany do pomysłu mojej siostry - powiedział gniewnie.Niemniej pozwolę jej, oczywiście, robić to, na co ma ochotę. Zabierzesz obie damy do Fengate i nie odstąpisz ich nawet na krok. Ostrzegam cię jednak, że jeśli chcesz zdobyć moje zaufanie, musisz to udowodnić. Na twoim miejscu nie pomyślałabym nawet o ucieczce. Chcę mieć pewność, że nic im się nie stanie. Alana wstrzymała oddech, czując nagłe napięcie, które pojawiło się niczym aura otaczająca dwóch rozmawiających mężczyzn. Radbum był równie porywczy jak Norman i mógł w każdej chwili rzucić się na wroga. Zamiast tego jednak opuścił głowę i powiedział prawie niedosłyszalnie: - Jak sobie życzysz, panie. Merrick przez chwilę wpatrywał się w niego, a potem odszedł, W niedługi czas potem obie kobiety usadowiły się na wozie. Radbum ujął lejce. Genevieve siedziała pomiędzy nim i Alaną, która, gdy opuścili już Brynwald, poczuła ciarki na plecach. Nie mogła się opanować i obróciwszy się, spojrzała za siebie. Merrick stał przy wjeździe do warowni i patrzył za odjeżdżającymi. Nawet z takiej odległości Alana wyczuwała jego niezadowolenie. Nie wiedziała tylko dokładnie, co wywołało zły nastrój Normana: sam pomysł wyprawy czy wybór towarzyszącego im mężczyzny. Wóz toczył się wolno po wyboistej drodze. Genevieve bez przerwy pytała
o coś Alanę albo Radbuma. Co jakiś czas wtrącała jakąś opowieść o swojej rodzinie. Na początku odpowiedzi Radbuma były bardzo oficjalne i wymuszone. Alana wiedziała, że jest bardzo podejrzliwy w stosunku do normańskiej wdowy. Ale Genevieve nie traktowała go protekcjonalnie, jakby był niewolnikiem czy służącym. Zresztą po jego zachowaniu i sposobie mówienia łatwo było się domyślić, że nie jest wieśniakiem, choć postrzępione i brudne ubranie mogło na to wskazywać. Genevieve nie zwracała uwagi na szczegóły, rozmawiała z nim jak z równym sobie. Alana podziwiała ją coraz bardziej. W rzeczy samej, urok, szczerość i swoboda normańskiej lady były tak zniewalające, że już wkrótce Radbum odprężył się zupełnie. Zanim Alana zdała sobie z tego sprawę, jej własne zmartwienia przestały być ważne - przynajmniej w tym momencie. Chociaż powietrze było chłodne i wilgotne, słońce mocno świeciło, a niebo pyszniło się jasnym błękitem. W Fengate, już pieszo, przemierzali wąskie brudne uliczki, mijając stragany z przyprawami, tkaninami i towarami wszelkiego rodzaju. Radbum szedł w niewielkiej odległości za kobietami. Genevieve zmarszczyła znacząco nos, gdy przechodziły obok zagrody z wołami, ale Alana tylko się roześmiała. Późnym popołudniem poczuli głód. Na skutek nalegania Genevieve, trójka gości z Brynwaldu podzieliła między siebie świeżo upieczony bochen chleba i pęto gorącej, pachnącej przyprawami kiełbasy. Najedzona do syta Alana przyglądała się później Genevieve, targującej się ze straganiarzem o cenę białozłotej chusty, W końcu lady obróciła się w jej stronę, uśmiechnięta od ucha do ucha. Wygrała z przekupniem, co sprawiło jej ogromną radość. - Och, Alano, czy tu nie jest cudownie? Przypomina mi to czasy, gdy byłam jeszcze zupełnie młodą dziewczyną... Nie dokończyła jednak. Ciężka ręka chwyciła ją za ramię i zmusiła do odwrócenia się. Alana wyprostowała się, ale w tej samej chwili podzieliła los Genevieve - ją także ktoś złapał za ramię. Popchnięta, omal nie wpadła na
Normankę. Usłyszała rechotliwy śmiech. - Jedna warta drugiej, nie, Etienne? Alana zamarła. Etienne. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że to byli Normanowie. Otoczyło je trzech ponurych, dość potężnie zbudowanych mężczyzn. Czuć ich było potem i piwem. Zrozpaczona rozejrzała się dookoła. Na Boga. gdzie podziewał się Radbum?! Chyba ich nie zostawił?! Przemknęło jej przez myśl, że być może i tym razem Merrick miał rację. Może w wyjeździe z warowni Radbum upatrywał doskonałą sposobność do ucieczki... -
Szkoda, że nie ma jeszcze jednej. - Najbardziej odpychający z
napastników uśmiechał się lubieżnie, odsłaniając duże, pożółkłe zęby z szeroką przerwą pośrodku. - Ale to i tak nie ma znaczenia - wskazał na Genevieve wskoczę na tę dziewkę, a jak zajmę się drugą, jeden z was może zacząć, ją obracać. - Przeniósł spojrzenie na Alanę, która zbladła jeszcze bardziej. Genevieve też była blada jak kreda. - Zostawcie nas w spokoju - powiedziała rozkazująco, choć głos jej drżał. W przeciwnym razie bardzo tego pożałujecie. Merrick jest moim bratem... - Już żałuję - przerwał jej jeden z nich - ale tego, że nie natknęliśmy się na was wcześniej. Skończmy te gadki i nie marnujmy więcej czasu... Nie dane mu było dokończyć. Ciemna postać wyskoczyła zza pleców natrętów, od razu powalając łotra stojącego najbliżej Genevieve. Kobieta krzyknęła i chwyciła Alanę za rękę, odciągając ją w bezpieczne miejsce. Dopiero wtedy Alana zauważyła, że to Radburn pospieszył im na ratunek. Krzyknęła przytłumionym głosem: - Na Boga! Przecież on nie ma żadnej broni, a ich jest aż trzech! Akurat wtedy dwóch pozostałych rzuciło się na obdartusa. Wyższy z nich już się uśmiechał na samą myśl o zaszlachtowaniu jeszcze jednego Sasa. W powietrzu rozległ się dźwięk wyciąganego z pochwy żelaznego ostrza. Drugi z
łajdaków wymachiwał sztyletem. Chociaż ruchy pijanych Normanów były spowolnione, bez wątpienia świetnie władali bronią, stanowiąc śmiertelne zagrożenie dla każdego, kto ośmieliłby się stanąć im na drodze. Powoli zaczęli okrążać Radbuma. Obie kobiety westchnęły jednocześnie z ogromną ulgą, gdy ich obrońcy udało się uchylić przed ostrzem sztyletu. Mimo to ostrze przecięło mu tunikę, a cienka strużka krwi sączyła się przez materiał. Na Radburnie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Kopnął silnie i miecz poszybował w powietrze, by z brzękiem upaść na bruk. W chwilę potem pięść Sasa dosięgnęła szczęki Normana, rażąc ją ze straszną siłą. Gdyby okoliczności całego zajścia nie były tak poważne, Alana roześmiałaby się z głupiego wyrazu twarzy łotra, który - zupełnie zaskoczony po otrzymanym ciosie -zwalił się na ziemię. Jednak odwrócenie się plecami do drugiego z napastników miało Radbuma sporo kosztować. Alana krzyknęła z rozpaczy, gdy ostrze trzymane przez obleśnego Normana uderzyło ich obrońcę. Radburn zgiął się z bólu, ale bardzo szybko doszedł do siebie. Łokciem mocno uderzył w brzuch tchórza godzącego w plecy. Norman charcząc odskoczył, ale już w chwilę potem ruszył z furią do ataku. W jednej chwili mężczyźni zwarli się w morderczym uścisku, turlając się i wijąc po ziemi. Ktoś krzyczał - może Genevieve, a może ona sama, tego Alaną nie była pewna. Z przerażeniem patrzyła na sztylet pobłyskujący w słońcu i skierowany w Radbuma. Wszystko działo się zbyt szybko. Ostrze spadło na swą ofiarę. Potem jeszcze raz, i jeszcze raz. Norman osunął się bezwładnie na gliniasty grunt. Zapanowała śmiertelna cisza. Genevieve zanosiła się płaczem. Alana czuła, jak uginają się jej kolana. Przez łzy zobaczyła Radbuma podnoszącego się na nogi. Podszedł do nich.
Wsparł się na Genevieve, ale zdołał zrobić tylko jeden krok. Żył.., ale był bardzo poważnie ranny. Kiedy znaleźli się z powrotem w Brynwaldzie, Genevieve całkowicie panowała już nad stytuacją. Klasnęła w dłonie. - Hej, wy tam! Zanieście tego człowieka do komnaty sąsiadującej z moją sypialnią... delikatniej! Uważajcie na jego rany! Człowieku, ostrożniej, czy chcesz, żeby znowu zaczął krwawić?! Po tych wszystkich wskazówkach, nieprzytomnego Radbuma sprawnie odniesiono do przeznaczonej dla niego komnaty. Genevieve zajęła się zdejmowaniem z niego zakrwawionej tuniki, podczas gdy Alana pobiegła po zioła i eliksiry matki. Kiedy zobaczyła obrażenia mężczyzny, aż westchnęła z wrażenia. Poza głębokim rozcięciem na ramieniu, widać było sporą ranę na wysokości obojczyka i duże skaleczenie w okolicy żeber. Nie zwlekając przyrządziła wywar nasenny. Dwie z ran były bowiem bardzo groźne i z całą pewnością wymagały szycia, aby ciało mogło się zabliźnić. Na myśl o tym poczuła skurcz żołądka, bo choć wielokrotnie asystowała matce przy takich zabiegach, nigdy sama tego nie robiła. Pot perlił się na jej czole, gdy uwijała się przy chorym tak szybko, jak to było możliwe. Nim się z tym uporała, żołądek niezliczoną ilość razy podchodził jej do gardła. Skończyła szycie i dopiero wtedy pozwoliła sobie na głęboki oddech. Genevieve ze zmarszczonym czołem przyjrzała się równiutkim szwom. - Dobra robota - pochwaliła. Alana zamoczyła w wodzie lnianą szmatkę i przetarła nią skronie Radburna. Przyłożyła mu dłoń do czoła. Troska malująca się na jej twarzy nie wróżyła nic dobrego. - Nie ma gorączki, ale bardzo niepokoi mnie jego bladość -powiedziała
kiwając smętnie głową. Zagryzła wargi. Dopiero teraz zaczynało ją opuszczać napięcie. Była śmiertelnie przerażona tym, co mogło się wydarzyć, i tym, co się wydarzyło. - To wszystko przeze mnie. To ja... ja prosiłam, by on z nami jechał, bo wiedziałam, że Merrick nie będzie z tego zadowolony. - Serce kroiło się Alanie z rozpaczy. - Dobry Boże, a jeśli Radbum umrze? - Zaczęła się słaniać. Genevieve podsunęła jej zydel. Objąwszy ją za ramiona zmusiła, by usiadła. - Alano! Nie mam takiej wiedzy jak ty, ale tylko popatrz! Wyraźnie widać, że on czuje się już znacznie lepiej. Alana wpatrywała się w nieprzytomnego mężczyznę. Leżał nieporuszenie. jakby... jakby... Nie! Nie wolno jej nawet o tym myśleć! - Teraz trzeba bardzo dbać o rany - powiedziała cicho. - Zwłaszcza przez pierwsze dni. Musi dużo odpoczywać, a opatrunki powinny być zmieniane przynajmniej raz dziennie, w przeciwnym razie może się wdać gangrena. - On nie umrze - powiedziała twardo Genevieve. - Potrafisz go uleczyć, jestem o tym przekonana. Alana pochyliła głowę. - Jest w tobie tyle wiary w ludzi - powiedziała wolno. -Skąd ją czerpiesz? Mało kto jest taki ufny. Nawet moi rodacy... Żadna z kobiet nie zdawała sobie sprawy, że Merrick przysłuchuje się ich rozmowie. Stał przy uchylonych drzwiach i zaglądał do środka. Nie potrafił zapanować nad ogarniającymi go emocjami. Gniew i wściekłość szalały w jego umyśle. Było oczywiste, że życie tego mężczyzny nic miało dla niego znaczenia -jego zdaniem każdy wojownik musiał kiedyś stanąć twarzą w twarz ze swym przeznaczeniem. Rany Sasa były ciężkie, ale chłop był z niego na schwał, więc na pewno przeżyje. Szczerze mówiąc, Merrick wielokrotnie bywał ciężej ranny i wychodził z tego. Jednak zazdrościł Radbumowi tego, że Alana
poświęcała mu całą uwagę... Merricka nigdy tak nie traktowała. Norman był zły na samego siebie... i na Alanę. Brzydził się sobą za te myśli, były bowiem zupełnie dla niego nietypowe. Nigdy przecież nie rozczulał się nad sobą! Aż się wzdrygnął na samo podejrzenie, że jest zazdrosny o przystojnego Sasa. Nie mógł jednak wypierać się prawdy. Szczerze nie znosił widoku Alany zajmującej się tym mężczyzną. Denerwował go widok jej zatroskanej twarzy - nim nigdy się tak nie przejmowała i, przyznawał ponuro, nigdy nie będzie, bo gardzi nim jak nikim innym. W końcu jednak zdecydował się podejść do kobiet. Stanął za Alaną i spojrzał z niechęcią na Radburna. - Wyjdzie z tego? - zapytał. Nie uszło jego uwagi, że w chwili, gdy się do niej zbliżył, Alana wyprostowała sztywno ramiona. Odpowiedziała mu Genevieve: - Wszystko wskazuje na to, że nie będzie tak źle. A dzięki Alanie rany nie są już tak bolesne. - W takim razie jej obecność tutaj nie jest konieczna. -Ruszył w stronę drzwi. - Chodź ze mną. Alana, która zajęła się wycieraniem twarzy Radburna, udawała, że nie słyszy. - Alano! Nie odpowiedziała. Starała się zachować spokój, co jeszcze bardziej rozsierdzało Merricka. Genevieve zerknęła na brata - widok zaciśniętych szczęk powiedział jej wszystko. Położyła dłoń na ramieniu Alany. - Już dobrze. Zostanę z Radbumcm przez całą noc. Jeśli okaże się, że jesteś potrzebna, poślę po ciebie, obiecuję. Alana nawet nie mrugnęła okiem.
- Nie trudź się. Ja z nim zostanę. - Kobieto! Nie będę cię wołał w nieskończoność! Genevieve zaczęła się denerwować. Pochyliła się i szepnęła Alanie do ucha: - Alano! Idź, proszę! Sama niejednokrotnie przeciwstawiałam się bratu, ale w takiej chwili nie odważyłabym się na to, choć jest dla mnie bardzo pobłażliwy. Alana zacisnęła usta, a potem niechętnie skinęła głową. Spełni życzenie Genevieve, ale Merrick będzie za to pokutował w piekle przez całą wieczność. Wyprostowała się i ruszyła w jego stronę. Nie raczyła nawet na niego spojrzeć, nie powiedziała słowa. Merrick szedł za nią przez cały korytarz. Gdy jednak zamknęły się za nimi drzwi jego komnaty, Alana nie mogła dłużej powstrzymywać targającej nią furii. - Czy ty nikomu nie współczujesz? Nie masz w sercu ani krzty litości dla innych! Merrick przymrużył oczy. - Na twoim miejscu, kobieto, nie igrałbym dzisiaj z ogniem, bo nie jestem w najlepszym nastroju. Jej oczy płonęły gniewem. - Ja też, Normanie! Zignorował ją.. Zamiast odpowiedzieć, odpiął po prostu miecz, odłożył go na zydel, a potem ściągnął z siebie tunikę. Na widok jego muskularnej piersi Alanie zaschło w ustach, poczuła, jak kurczy się jej żołądek. Nagi do pasa mężczyzna wydawał się groźniejszy niż w ubraniu. Zadrżała. Spojrzała na jego pierś, potem na łoże i ponownie na niego. Niebezpieczny uśmiech błądził w kącikach jego ust. Alana zacisnęła dłonie. Paznokcie wbiły się w ciało. Ból stał się dla niej źródłem tak potrzebnej w tej chwili odwagi.
- Jesteś samolubem - zaatakowała, choć jej głos graniczył z szeptem. Tam leży ranny człowiek, a ty myślisz wyłącznie o własnej przyjemności! - Jesteś niemądra, jeśli sądzisz, że tym razem uda ci się wygrać tę bitwę, Alano. Gdybyś mnie nie odpychała, pewnie dałbym ci spokój, ale teraz jest już na to za późno. Zresztą sama się o to prosiłaś. Zdecyduj się, jak będzie tym razem? Ulegniesz mi z własnej woli? Jej oczy zdawały się ciskać błyskawice. - Nigdy! - powiedziała uroczyście, jakby składała przysięgę. - Nigdy nie ulegnę ci z własnej woli! W jednej chwili znalazł się przy niej. Uśmiech zniknął z jego warg. - To wielka szkoda - powiedział ponuro. - Bo i tak cię wezmę. Czuła na sobie wzrok, który karał ją pożądaniem. Merrick zdjął z niej suknię i koszulę. W głowie miała zamęt, oddychała z coraz większym trudem. Gdy niósł ją do łoża, nie zwracał uwagi na jej krzyk. Jego usta były chciwe i nienasycone. Zmuszał ją nimi do posłuszeństwa. Zagłębił język pomiędzy jej wargi i wpychał go tam raz za razem. Przygniatał ją ciężarem swego ciała. Alana wpadła w panikę, a przy tym jeszcze nigdy w życiu nie była tak zła! W jakiś sposób udało się jej uwolnić usta. Rozsierdzona do szaleństwa, przestała nad sobą panować. - Nie! - krzyczała. - Nie! Nie pozwolę ci tego zrobić! Nienawidzę cię! Słyszysz?! Nienawidzę! Merrick zaklął. Przecież Alana została stworzona do pieszczot. Jej ciało domagało się dotyku męskich dłoni. Jego dłoni. Była stworzona do dawania mu rozkoszy. Ich spojrzenia spotkały się. Stalowoniebieskie oczy naprzeciw skrzącej się zieleni. - Nie ma w takim razie innego sposobu - powiedział twardo. - Niech cię
piekło pochłonie, kobieto! Zmuszasz mnie do tego, bym wziął cię siłą, choć mogłoby być tak przyjemnie. Ale drażnisz się ze mną, drażnisz aż za bardzo! Coś mi mówi, że dzisiejszej nocy znacznie lepiej będę się bawił z dzbanem piwa niż z tobą. Nie odrywając od niej wzroku, zsunął się z łoża. - Zapamiętaj dobrze, Alano, następnym razem nie będziesz miała tyle szczęścia. Będziesz musiała mi ulec. I to ja zdecyduję, co będziesz robiła. Cokolwiek to będzie, spełnisz moje zachcianki. Twoim obowiązkiem jest sprawianie mi przyjemności. Napracujesz się jeszcze solidnie, żeby to dobrze zapamiętać. Wyszedł z komnaty, zatrzaskując za sobą drzwi.
Rozdział trzynasty Stan Radbuma nie poprawił się następnego dnia, nie uległ jednak pogorszeniu. Ranny w dalszym ciągu nie gorączkował. Alana uznała to za dobrą wróżbę, ale ostrzegła też Genevieve przed zbytnim optymizmem. Rankiem pokazała normańskiej lady, jak zmieniać opatrunki i nakładać na rany leczniczy balsam. Właśnie podczas tego zajęcia Genevieve ostrożnie wypytała Alanę o przebieg ostatniej nocy. Alana zawahała się przez chwilę. - Był wściekły - powiedziała w końcu, ale zwierzenia nie przychodziły jej łatwo. - Nie wiem jednak, gdzie spał. Prawie niezauważalny uśmiech pojawił się na twarzy Genevieve. - On jest zazdrosny! Najzwyczajniej w świecie zazdrosny! Alana nie bardzo wiedziała, dlaczego Normanka była z tego powodu taka zadowolona. Nie wątpiła w prawdziwość stwierdzenia starszej przyjaciółki, ale
tłumaczyła je sobie inaczej. W rzeczy samej, pomyślała z goryczą, dla Merricka była jedynie czymś, co do niego należało, i z całą pewnością to jedynie było powodem jego złości. W jakiś czas potem zajrzała do Radbuma i Genevieve, chcąc sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Ranny spał, a obok niego na zydelku, z głową niewygodnie opartą o kant łoża, drzemała Normanka. Alana delikatnie dotknęła jej ramienia i gdy Genevieve popatrzyła na nią zaspanymi oczami, pokiwała głową i łagodnie ją zbeształa: -
Przecież ty nie zmrużyłaś oka przez całą noc! Usprawiedliwiający
uśmiech Genevieve musiał wystarczyć za całą odpowiedź. Wskazując drzwi, Alana powiedziała: - Idź do swojej komnaty i odpocznij trochę. Zostanę z Radbumem do twojego powrotu. Normanka wstała i powodowana impulsem oplotła Alanę ramieniem. - Masz serce anioła - powiedziała ciepło. Po jej wyjściu Alana przysunęła zydel do wezgłowia łoża. To, że zaczęła myśleć o Merricku, było nieuniknione... Nie widziała go od chwili rozstania w nocy. Jak zareaguje, gdy ją tu zastanie? Nie zdążyła nawet dobrze się nad tym zastanowić, gdy jego ogromna postać, zdająca się sięgać belek sufitu, pojawiła się tuż obok niej. Alana zerwała się na równe nogi. Niezrozumiałe dla niej samej poczucie winy spowodowało, że spłoniła się. - Genevieve czuwała przez całą noc - powiedziała szybko. - Uległa moim namowom i poszła odpocząć. Oboje wpatrywali się w siebie, zmagając się wzrokiem. Merrick być może chciał coś powiedzieć, ale zanim się zdecydował, do komnaty wbiegł Simon. Był bardzo wzburzony. - Wuju, na dole w hallu czeka rycerz o imieniu Gervase. Jeden z żołnierzy zabitych w Fengate był u niego na służbie. Wie, że Sas Radburn ciągle żyje i
domaga się wydania go, by sprawiedliwości mogło stać się zadość. Alana głęboko wciągnęła powietrze. Merrick przestał zwracać na nią uwagę. - Dopilnuj, aby poczęstowano go jadłem i winem. Wkrótce przyjdę go powitać. Simon skinął głową i wyszedł. Merrick nie zdradzał się ze swymi zamiarami. Mimo najszczerszych chęci, Alanie nie udało się nic wyczytać z jego twarzy. Gładził się po policzku sprawiając wrażenie, że zapomniał o obecności Alany. Spojrzał w końcu w jej stronę, ale nic nie powiedziawszy odwrócił się i podążył śladem Simona. Alana pobiegła za nim. Dogoniła go w połowie korytarza i złapała za rękaw. Merrick przystanął gwałtownie i szarpnął ręką. - Zostaw mnie w spokoju, kobieto - powiedział ostro. - Nie! Merricku, proszę, nie możesz wydać Radburna. Jest przecież chory! Merrick zmrużył oczy. - Zeszłej nocy powiedziałaś, że jego życie wisi na włosku. - Już tak nie jest, ale wtrącenie go do brudnego lochu może mieć fatalny wpływ na rany! - Do lochu? - Merrick roześmiał się głośno. - Jeśli go wydam, nie pożyje nawet tak długo, by się tam znaleźć! Alana zbladła. Czuła, że za chwilę zemdleje. - Co takiego? Twierdzisz, że zostanie po prostu zamordowany? - Nie zamordowany, a stracony -Norman wyjaśniał spokojnie.Spodziewałem się tego zresztą. W końcu jest Sasem, który zabił nomiańskiego żołnierza. Alanie zaparło dech w piersi. - Nie możesz na to pozwolić! - To nie twoja sprawa!
- Moja! Radburn nie zrobił nic złego! Kazałeś mu nas bronić, mnie i Genevieve. Ci żołnierze... zgwałciliby nas obie, Radburn po prostu nas bronił! Wypełniał twój rozkaz! - Nie wtrącaj się do tego, powtarzam! Z trudem łapiąc oddech, Alana nie dawała za wygraną. - Na rany Chrystusa, co z ciebie za człowiek? Oddasz go tym ludziom tylko po to, żeby mnie upokorzyć? Naglą złość ogarnęła Merricka. - Czyżby on aż tyle dla ciebie znaczył, tak bardzo go kochasz? - Och, przestań! Nie kocham go, a sam wiesz najlepiej, że Radburn nie był moim kochankiem! - Błagałabyś o jego życie? - Tak -powiedziała zrozpaczona.- Jeśli tylko mogłoby to go uratować – tak! -
Jeśli go nie wydam, będę wiele żądał w zamian. Co możesz mi
ofiarować? - To nie będzie dar, spłacę po prostu mój dług wobec niego. Uratował mi życie i dlatego muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, by go ocalić - mówiła żarliwie. - Dam ci wszystko, wszystko, czego zażądasz. Merrick chwycił ją w objęcia i przyciągnął do siebie. Jego słowa i spojrzenie były tak samo szczere. - Wiesz, że zależy mi tylko na tobie. Chcę ciebie, Alano. Chcę, żebyś dzieliła ze mną łoże. Chcę, żebyś była mi powolna, nie odtrącała moich rąk, bo sprawiasz, że czasami czuję się jak najnikczemniejszy łotr, który ośmiela się kalać cię dotykiem. Chcę, żebyś mi się oddała i przestała ze mną walczyć. Na samą myśl o tym Alana poczuła, że robi się jej gorąco i ogarnia ją dziwny nastrój. Bo chociaż Merrick był aroganckim despotą, nigdy nie posunął się do okrucieństwa- Alana gardziła sobą za to, że czuła się taka bezradna. Jednak przyznawała sama przed sobą, że dzielenie z nim łoża nie było aż tak
straszne, jak tego oczekiwała. Merrick nie zrobił jej krzywdy, poza pierwszym razem, gdy pozbawił ją wianka, ale potem był aż nadto czuły. Tak, nie miała zresztą wyboru. Za cenę ludzkiego życia była gotowa zrezygnować z dumy i godności. Serce trzepotało jej w piersi niczym spłoszony ptak, a ręce mocno drżały, mimo to zmusiła się do spojrzenia mężczyźnie prosto w oczy. - Jestem twoja, Normanie - powiedziała łamiącym się, cichym głosem. Spełnię każde twe życzenie. Na jego twarzy pojawił się wyraz triumfu. W tej chwili Alana nienawidziła samej siebie za własną uległość. - Niech tak będzie. - Odsunął ją od siebie i odszedł. Alana patrzyła za nim, dopóki nie zniknął za zakrętem. Wróciła do Radburna. Ranny spał spokojnie. Ona jednak była zbyt zdenerwowana, by usiąść i zanim zdała sobie z tego sprawę, wyszła z komnaty i zaczęła schodzić po schodach wieży. Usiadła na ostatnim stopniu. Uszy paliły ją żywym ogniem, puls łomotał w skroniach. Widziała stąd rycerza, którego nie znała. Bez wątpienia to Gervase, pomyślała. Gruby i łysy Norman siedział przy stole naprzeciw Merricka. Złość barwiła mu policzki na purpurowo, a oczy zdawały się ciskać błyskawice. - ...łotr zabił jednego z moich żołnierzy! - wykrzykiwał. -Domagam się wydania go! Chociaż Alana nie mogła zobaczyć twarzy Merricka, dostrzegła, że uniósł do góry rękę. - Czyżbyś nie wiedział, że twoi ludzie napastowali dwie kobiety? Gervasc wykrzywił usta. - Jedna z nich to jakaś saska dziewka! Przecież nie będziesz stawał w jej obronie! Głos Merricka stał się zimny jak lód.
- Ta dziewczyna bardzo wiele dla mnie znaczy. Wiele znaczy. Jeśli miała dla niego jakieś znaczenie, to wyłącznie dlatego, że jej ciało dawało mu rozkosz! - A druga - Merrick mówił dalej spokojnie, ale bardzo stanowczo - to moja siostra. Nie zniosę, by ktokolwiek -Norman czy nie - uchybiał kobietom będącym pod moją opieką. Nie udawaj, że nie wiesz, co ci szubrawcy zamierzali, Gervase. Moim zdaniem, Sas Radburn bronił po prostu mojej własności. Nie wydam go ani teraz, ani kiedy indziej. W rzeczy samej, uważam, że ci dwaj, którym udało się uciec, mogą uznać się za szczęściarzy, bo gdybym ja tam był, podzieliliby los swego kompana. Ponieważ jednak chciałbym uniknąć sporów, proponuję ci kompensatę za straconego rycerza, w granicach rozsądku, oczywiście. Alana widziała, jak Merrick dobywa spomiędzy fałd tuniki pękatą sakiewkę. Gervase nie wahał się nawet przez chwilę. Chwycił pieniądze szybciej, niż można się było tego spodziewać po rycerzu. Mężczyźni rozmawiali w dalszym ciągu, ale Alana nie była już tego ciekawa. Serce waliło jej jak młotem, w głowie miała zamęt. Merrick spełnił swą obietnicę. A teraz... ona powinna dotrzymać danego słowa. Resztę dnia Alana spędziła z Genevieve przy łożu Radburna. Wraz z nadejściem nocy stan chorego uległ pogorszeniu. Pojawiła się gorączka. W porze wieczornego posiłku Genevieve wyprawiła Alanę z komnaty, zapewniając, że niejednokrotnie już doglądała chorych z gorączką. Co do tego Alana nie miała żadnych wątpliwości i była spokojna przynajmniej o to, że zostawia Radbuma pod dobrą opieką. Merricka nie było w hallu obok schodów. Alana szukała go także w przyległych komnatach, ale bez rezultatu. Zresztą i tak była pewna, że zjawi się za chwilę. Na samą myśl o spotkaniu z nim czuła skurcze żołądka. Dlatego aż podskoczyła, gdy poczuła dotknięcie na ramieniu.
Szczęśliwie, to był Simon. Trzymał w ręku tacę pełną jadła i napojów. -
Mam tu wino i jedzenie dla ciebie, pani, i dla lorda Merricka -
powiedział chłopak rzeczowo. - Prosił, żebyś mi towarzyszyła. Alana skinęła głową. Nawet jeśli Simon zauważył, że kilka razy potknęła się na schodach, nie dał tego po sobie poznać. Idąc, Alana coraz silniej czuła ogarniający ją strach. Simon otworzył drzwi i odsunął się trochę, wpuszczając ją przed sobą do komnaty. Przeszła obok niego czując się tak, jakby szła na ścięcie. Siostrzeniec Merricka zręcznie ustawił tacę na stole i wycofał się po cichu. Widać było, że Merrick skończył właśnie kąpiel, miał na sobie jedynie spodnie. Jego włosy były mokre i zaczesane do tyłu. Kropelki wody na piersiach połyskiwały niczym małe brylanty. Opalone na brąz muskularne ramiona zdawały się błyszczeć od olejków. Zupełnie niespodziewanie Alana zaczęła żałować, że jej nie dane było zażyć rozkoszy kąpieli. Merrick gestem zaprosił ją do stołu. - Chodź i usiądź. Alana bez słowa spełniła polecenie. Spuściła wzrok, by nie zauważył, jak bardzo jest zmieszana. Nałożył jej jedzenie na talerz i podał. Gdy brała naczynie, ich palce otarły się o siebie. Dotyk jego dłoni był dla niej jak rażenie piorunem. Podczas posiłku mężczyzna nie zwracał na nią żadnej uwagi. Miał świetny apetyt, czego nie można było powiedzieć o Alanie. I skubała jedynie kilka kęsów mocno przyprawionego śledzia i poczuła, że żołądek odmawia jej posłuszeństwa. Zostawiona sama sobie, raz po raz zerkała na Merricka. Niestety, niewiele wyczytała z jego twarzy. W końcu jednak Norman odchylił się od stołu i założył ręce na karku. Spojrzał na Alanę i widać było wyraźnie, że jest zadowolony z jej obecności. Jakże żałowała, że brak jej pewności siebie! Dlaczego zawsze w jego obecności czuje się zagrożona? Och, przecież to niemądre! Może działo się tak dlatego, że
on świetnie wiedział, jakie wrażenie robi na niej taki sposób patrzenia. Ukrywszy dłonie w fałdach sukni, Alana odważyła się odwzajemnić spojrzenie i... poniosła fatalną porażkę. -
Czy musisz patrzeć na mnie w ten sposób?! - powiedziała, bo nie
panowała już nad zdenerwowaniem. Uśmiechnął się, ale w jego oczach nie było widać radości. - Zastanawiam się po prostu nad twoją decyzją. Mam nadzieję, że twój pieszczoch ma się dobrze, skoro tak bardzo poświęcasz się dla niego. Chyba doceni twoje wysiłki - mówił nie odrywając wzroku od jej twarzy - Musi ci bardzo na nim zależeć. Alana aż otworzyła usta ze zdziwienia. - Nie w taki sposób, o jakim myślisz... - A w jaki? Kochasz go? Ciągłe mówienie o tym zaczęło już trochę męczyć Alanę, ale coś ją zastanowiło. Czyżby Genevieve miała rację i on jest po prostu zazdrosny? Zagryzła wargi nieświadoma, że brak pewności maluje się wyraźnie na jej twarzy. - Może kiedyś... - powiedziała szeptem. - Byłam wtedy dziewczynką, a on dorosłym mężczyzną. Nie... nie miałam jeszcze pojęcia o tym, co łączy kobietę i mężczyznę. - Spuściła wzrok. - Radburn jest synem lorda z południa Anglii. Szybko zdałam sobie sprawę, że szlachcic nie zwiąże się nigdy z córką wieśniaczki, co najwyżej zabawi się z nią i to wszystko. Jego... jego przyszłość byłaby zrujnowana. Zrozumiałam, że musi połączyć się z jakąś damą, a nie... nieślubną córką. Podczas gdy Alana mówiła, Merrick gładził się opuszkiem palca po brodzie. Cieszył się, że nie była panną, która potrafi jedynie żądać. Radburn był głupcem, skoro nie dostrzegł tej piękności, ale myśl o tym, że Alana ciągle mogła skrycie marzyć o Sasie, nie dawała mu spokoju...
Wstał i podszedł do kominka. Dopiero wtedy obrócił się do niej przodem. - Tego wszystkiego sam mogłem się domyślić. Czy myślałaś o nim, gdy byłaś ze mną? - Nie! - Alanie aż dech zaparło. Zbyt późno zdała sobie sprawę, że gdyby zareagowała mniej żywiołowo, być może tej nocy udałoby się jej uniknąć zbliżenia, a może i następnej, i kolejnych... Merrick mimo to nie zdawał się zupełnie przekonany. - Zapłaciłaś wysoką cenę za jego wolność, Alano. I zdaje się, że nic przez to nie zyskasz. - Przynajmniej nikt nie będzie przeze mnie cierpiał. Zresztą zrobiłabym to dla każdego rannego i chorego człowieka. - Czy przysięgniesz w takim razie, że Radbum nic dla ciebie nie znaczy? Policzki Alany oblał rumieniec, ale nie uciekła wzrokiem przed spojrzeniem Merricka. - Tak, mogę przysiąc. - I przyjdziesz do mnie z własnej woli? Ku własnemu przerażeniu Alana stwierdziła, że nie może oderwać wzroku od Merricka. Skinęła głową, niezdolna wypowiedzieć słowa. - To podejdź do mnie. Serce zaczęło jej walić jak młotem. Oczy mężczyzny zdawały się gorzeć. Czekał stojąc na szeroko rozstawionych nogach. z wysoko uniesioną głową, arogancki jak zawsze. W ustach zupełnie jej zaschło. Wstała z miejsca czując, że nogi się pod nią uginają. Przystała na warunki układu i teraz musiała je spełnić. Choć starała się iść najwolniej jak potrafiła, w końcu stanęła przed Merrickiem. Ogarnęło ją dziwne uczucie. Miała wrażenie, że mężczyzna jest jeszcze wyższy niż do tej pory uważała. Poddawała się swemu przeznaczeniu, ale
jednocześnie zastanawiała, dlaczego Merrick obdarzył ją aż tak silnym afektem, choć ona nienawidziła go z całych sił! Wystarczyło, że na nią spojrzał, by wrzała od gniewu. A kiedy jej dotykał... Jego dłonie objęły szyję kobiety. Poczuła ciarki na plecach, gdy szorstkie, a zarazem bardzo delikatne opuszki palców gładziły jej kark. - Drżysz? Czyżbym był aż tak odpychający? - Nie - powiedziała szybko. - To dlatego że... że nie wiem, co każesz mi robić. Merrick puścił wodze wyobraźni, czując jak zmysłowość zaczyna brać nad nim górę. Bliskość Alany zawsze bardzo go podniecała. Chciał poczuć dotyk jej małych dłoni, zwiedzających jego ciało i wilgotne ciepło jej ust na nagiej skórze. Zanurzył palce w złotą gęstwę jej włosów, chwycił je delikatnie i zaczął powoli przybliżać jej twarz do siebie. Spojrzenie jego oczu paraliżowało Alanę. - Chciałbym cię prosić - powiedział Merrick niskim głosem, w którym słychać było napięcie - żebyś nie odtrącała mnie dzisiejszej nocy. Chciałbym dzielić z tobą łoże i wszystkie przyjemności, jakich możemy wspólnie zaznać. Nie staraj się tego zepsuć nawet w myślach. Nie wzdrygaj się przed niczym i niczego nie żałuj. Jeśli nie możesz się na to zdobyć, to lepiej będzie, jeśli wyjdziesz już teraz. Spojrzała mu prosto w oczy. Nigdy w życiu nie była tak wstrząśnięta, nigdy jeszcze nie była tak zmieszana! Przyszła do tej komnaty przekonana, że Merrick w rzeczywistości nie pragnie jej, zależy mu jedynie na tym, by dać jej nauczkę. Teraz jednak nie zauważała w nim ani śladu złośliwości czy triumfu. Jego postawa powodowała, że jej serce waliło jak oszalałe. Westchnęła i dotknęła palcami jego piersi. Poczuła ogarniające ją ciepłoChociaż w pierwszej chwili chciała cofnąć rękę, nie zrobiła tego. Zauważyła
jedynie, że na tle ciemnych włosów jej dłoń wydaje się śnieżnobiała i mała. - Nie złamię danego słowa - wyszeptała i pokręciła głową. - Nie... nie wyjdę, Normanie. W jego oczach pojawił się dziwny błysk. - A zatem niech tak będzie - wymamrotał pod nosem. - Nie wiem, czy wytrzymam dłużej. Merrick przywarł ustami do jej warg. Alana poddała mu się z jękiem. Poczuła, że nogi uginają się pod nią i objęła go mocno za szyję. Nacisk jego warg był silny i sprawił jej przyjemność, którą się rozkoszowała. Wyczuwała ogrom pożądania w uścisku jego rak, w sposobie, w jaki ją do siebie tulił i niecierpliwości, z jaką gładził jej ciało. Zmysły Alany, sprowokowane jego zapamiętaniem popychały ją w stronę równie dzikiej namiętności. Odrzucić go? - pomyślała ze zdziwieniem. Najświętsza Panienko, przecież nie mogłaby tego zrobić. Nie mogła także zaprzeczyć, że pragnie go do szaleństwa. Nie odrywał od niej gorących ust nawet wtedy, gdy położył ją na łożu i sam spoczął obok. Nie wiedzieć kiedy jej suknia i koszula znalazły się na podłodze. Dopiero wtedy Merrick uniósł głowę. Alana zarumieniła się pod spojrzeniem błyszczących błękitnych oczu, z czułością oglądających jej ciało, ale nie próbowała nawet odwrócić twarzy. Merrick wstał z łoża. Jego sylwetka, wielka i groźna, ciemną plamą malowała się na tle płonącego kominka. Cienie jeszcze bardziej podkreślały muskulaturę jego piersi. Jednym szarpnięciem zrzucił z siebie spodnie i teraz był równie nagi jak ona. Alana wpatrywała się w silnie umięśnione ramiona, a w chwilę potem, nie mogąc nad sobą zapanować popatrzyła niżej. Zaparło jej dech w piersi. Był podniecony, bardzo podniecony -jego nabrzmiała, pulsująca męskość świadczyła o tym niezbicie. Przeniosła spojrzenie na twarz Normana. Od razu
zdała sobie sprawę, że zauważył jej „lustrację" i fala gorąca oblała jej twarz. Była zażenowana faktem, że przyłapał ją na tym. Położył się obok niej. Usłyszała jego szept: - Nie potrafię ukryć pożądania, jakie do ciebie żywię. Nie przeszkadza mi jednak to, że na mnie patrzysz. Mówiąc szczerze, sprawia mi to przyjemność. Zaśmiał się krótko. - Ta przyjemność byłaby znacznie większa, gdybyś zamiast patrzeć, objęła ręką tę właśnie część mego ciała, która pożąda cię najbardziej. Gwałtownie podniosła głowę. Nie, przecież on nie miał na myśli dotykania go tam... nie, nie ośmieliłby się... Głęboko zaczerpnęła powietrza, gdy chwycił jej dłonie i przytulił do piersi. Z własnej już chęci zaczęła je głaskać, zanurzając palce w ciemnych włosach. Nakrył rękami jej dłonie i przesunął w dół. Poczuła twardość jego brzucha. A potem, prowadząc jej dłonie jeszcze niżej, oplótł nimi swoją męską potęgę, swój męski oręż. Alana poczuła dreszcze i emocje, jakich do tej pory nie zaznała. Nie była w stanie pomieścić w dłoni nawet połowy jego męskości. Opuszkami palców pieściła ją delikatnie. Jakże jego ciało było tam gorące! Była zadziwiona tym ciepłem, twardością, satynową miękkością skóry i tym, że pod jej dotykiem ten męski atrybut zdawał się rosnąć jeszcze bardziej. W uszach słyszała wściekłe uderzenia własnego pulsu. Ponownie jego ręce objęły jej dłonie. Tym razem zmusił ją do wykonywania ruchów, które miały sprawić mu rozkosz nieporównanie większą. To było jak tortura - cudowna, rozkoszna tortura. Merrick nie oddałby tej chwili za skarby całego świata. Odchylił do tyłu głowę i przymknął oczy. Zacisnął zęby, bo sposób, w jaki go pieściła, namiętny i niewinny jednocześnie, doprowadzał go do szaleńczej ekstazy. Starał się wytrzymać jak najdłużej, ale w pewnej chwili wiedział, że jeśli pozwoli, by robiła to jeszcze choćby przez moment, straci nad sobą kontrolę.
Muskał dłońmi jej ramiona i delikatnie zmusił do położenia się na plecach. Zachłanne palce, spragnione dotyku kobiecego ciała, błądziły po jedwabistej skórze. Alana nie wstydziła się już swej nagości. Merrick patrzył na nią. Podziwiał małe, jędrne piersi, pyszniące się sutkami w kolorze pączków róży. Nachylił się i najpierw trącał delikatnie językiem jeden z nich, a potem wziął go w usta. To samo zrobił z drugą piersią. Lizał potem wilgotne czubki piersi, aż do chwili gdy stały się twarde i sterczące. Alana położyła mu ręce na ramionach. Mocno zacisnęła palce. Słyszał, jak jej oddech staje się coraz szybszy i urywany, a to doprowadzało go do granic rozkoszy. Bardzo powoli uniósł głowę i przesunął palcami po jej brzuchu. Palce zanurzyły się w złotych włosach i dotarły do miejsca, gdzie była ciepła i cudownie wilgotna. Jeszcze chwila i byłby jęknął, tak silne zrobiło to na nim wrażenie. Serce biło mu jak oszalałe, z trudem łapał oddech. Jego męskość paliła go żywym ogniem, miał wrażenie, że za chwilę eksploduje, ale wiedział, że ona nie jest jeszcze gotowa. Śmiałym ruchem odnalazł to, czego szukał. Wyprężyła się cała, gdy muskał perłę jej kobiecych zmysłów. Chciał pogłębić doznawaną przez nią rozkosz, ale wyczuł, że nie jest jeszcze na to gotowa. Gdy wsunął palec w wilgotne łono i drażnił nim wnętrze, Alana zesztywniała. Nie odsunęła się jednak ani też nie broniła. Po chwili jęknęła i wolno rozchyliła uda z własnej woli. Oddychała ciężko, zwilżając językiem spieczone usta. Merrick wpatrywał się w nią, wykonując przy tym oszałamiająco erotyczne ruchy. Jęki rozkoszy, których nie mogła dłużej powstrzymywać, wypełniły pokój. Właśnie wtedy Norman położył się na niej i zmusił do podzielenia się z nim odczuwaną przyjemnością. Spletli dłonie. Nabrzmiała podnieceniem męskość wtargnęła w pokryte złotymi włosami łono. Alana westchnęła ciężko, czując powolne ruchy wewnątrz siebie i rozkoszny ucisk. Gdy wszedł w nią, chciała jedynie, by ją wypełnił. Czuła uderzenia jego pulsu, namiętnego rytmu
krwi, gdy przytulił się do niej całym ciałem. - Nic cię nie boli, maleńka? - wyszeptał z trudem. To, że w takiej chwili potrafił mówić, graniczyło z cudem. Zagłębiając się w ciepłe i wilgotne łono i czując ciasne, delikatne ścianki napierające na jego męskość, Merrick tracił poczucie rzeczywistości. Była taka mała, że gdyby nie przygotował jej do tego, nie sprawił, że zwilgotniała i stała się gotowa na jego przyjęcie, z pewnością zadałby jej ból. Oddech Alany stawał się nierówny i urywany. Chociaż wszedł w nią cały, nie odczuwała żadnego bólu. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Rysy twarzy Merricka zdradzały ogromne napięcie, oczy zdawały się płonąć nieziemskim blaskiem. Byłaby krzyknęła, kiedy wycofał się - sztywny, nabrzmiały i połyskujący, ale w chwilę potem wszedł w nią ponownie, tym razem głębiej niż myślała, że to możliwe. Jego ręce objęły jej biodra, a potem wędrowały niżej i niżej. Nieświadoma własnej reakcji, Alana położyła dłonie na jego pośladkach. Miejsce, gdzie wtargnął, napełniało się parzącym ciepłem. Gdy przeszywające każdy nerw jej ciała lawinowe uczucie rozkoszy sięgało szczytu, zaczęła szeptać: - Merrick... Merrick. Szarpnął się konwulsyjnie. Przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej i pocałunkiem zdusił rodzący się w niej krzyk. Jego usta były chciwe i namiętne. Kąsał jej wargi raz po raz, nie mogąc się nasycić ich smakiem. Wiedziona jedynie instynktem Alana dopasowała do niego swój rytm, coraz szybciej, coraz bardziej zapamiętale. Nagle wydało się jej, że tysiące gwiazd rozbłysło dookoła, wypełniając ją swym niebiańskim światłem. W tej samej chwili Merrick wybuchnął w niej, napełniając jej łono nasieniem. Czas zatrzymał się w miejscu. Alana ledwie zdawała sobie sprawę z tego, że Merrick zsunął się z jej ciała. Przytulił ją do siebie i okrył futrem aż po
ramiona. Wyczerpana do ostatka Alana odetchnęła bardzo głęboko. Czuła się tak, jakby miała za chwilę zemdleć. Kochanków ogarnął przedziwny spokój, którego nie chciała zakłócać. Merrick naruszył panującą harmonię. Mamrocząc coś pod nosem oparł się na łokciu. Alana spojrzała na niego sennymi oczami. - Coś się stało? - spytała szeptem. Mężczyzna robił wrażenie zniecierpliwionego. - To ten przeklęty kot! Czy był tutaj przez cały czas? - Mówisz o Cedricu? - Uniosła głowę i spojrzała w miejsce, gdzie Norman utkwił wzrok. Uśmiechnęła się, bo rzeczywiście zobaczyła swego przyjaciela. Cedric siedział w rogu pokoju i od niechcenia lizał łapę. Jakby poczuł na sobie ich spojrzenia, bo uniósł łebek i skierował na nich połyskujące złoto oczy. Bez pośpiechu przewędrował przez komnatę, leniwie poruszając ogonem. Alana poklepała miejsce obok siebie na łożu. Kot wskoczył i wsunął pyszczek pod jej dłoń. Chichocząc, Alana zaczęła głaskać miękkie futro. Merrick patrzył na nią, nie bardzo zadowolony z obrotu sprawy. -
Przeklęte stworzenie! - mamrotał. - Nic dalej jak wczoraj kazałem
Simonowi wynieść kota do lasu i tam zostawić. Alana spojrzała na Merricka. -
Ale on przecież nie ma się gdzie podziać. Zupełnie jak ja. Chyba
przyznasz mi rację, mój panie. Ach, byłabym zapomniała, że nie powinnam narzekać. Przecież mam dach nad głową, ciepłe łóżko i obfitość jedzenia. Przymilność jej głosu ani odrobinę nie łagodziła zawartej w nim uszczypliwości. - Nie drażnij się ze mną - wycedził Merrick. - Nigdy bym się nic ośmieliła - powiedziała słodko. -Przecież jesteś, mimo wszystko, moim panem i zdobywcą.
- Tak, jestem. - Nikły uśmiech wykrzywił mu usta, Merrick przysunął się bliżej. - Powiedz mi, Alano, czy twój pan i zdobywca sprawił ci przyjemność? Och, przecież powinna była zauważyć ten niebezpieczny błysk w jego oczach... - Zastanawiam się, dlaczego nie pytasz, czy to ja zadowoliłam cię, panie, i zamiast tego ciekawi cię moje zadowolenie? -odcięła się złośliwie. Zaśmiał się gardłowo. Alana spojrzała na niego. Poczuła się mocno pochlebiona, w jego oczach bowiem zobaczyła tyle czułości... Cedric wysunął się z jej rąk i usadowił w nogach łoża. Alanę przeszedł dreszcz, gdy poczuła dotknięcie palców Normana na nagim ramieniu. - Jeśli zadowolisz mnie raz jeszcze, cały Brynwald się o tym dowie. Alana czuła, jak policzki oblewa jej rumieniec. Odwróciła twarz, zanim zdążył to zauważyć. Zupełnie niespodziewanie Merrick obrócił ją tak, że znalazła się na nim. Zaskoczona, spojrzała na niego nie rozumiejąc, o co chodzi. Pieścił dłonią jej złote włosy. -
Tak - powiedział, wpatrując się w jej usta. - Zadowoliłaś mnie,
dziewczyno,., i bez wątpienia stanie się tak jeszcze raz tej nocy. Tak też się stało. Alana i Merrick nie byli jedyną parą, która niewiele czasu poświęciła tej nocy na sen. Genevieve wypełniała swe obowiązki z przejęciem matki piastującej dziecko. Radburn miał coraz większą gorączkę, ale Normanka nie chciała niepokoić Alany, bo wiele razy pielęgnowała już chorych z gorączką Napełniła misę letnią wodą. Zmoczyła lnianą szmatkę i delikatnie przetarła nią piersi chorego. Nagle Radbum zaczął kopać i zrzucił z siebie prześcieradło. Miał na sobie tylko spodnie. Puls kobiety przyspieszył. Oczywiście, Genevieve nie raz widziała już obnażoną męską pierś, jednak widok, który miała teraz przed sobą był dla niej
czymś niezwykłym. Rozkoszowała się pięknym rysunkiem mięśni i szerokością barów. Zarumieniła się. Domyślała się, że mężczyzna musi być mistrzem w walce na włócznie i miecze. Wskazywały na to muskularne ramiona i doskonale ukształtowana klatka piersiowa. Przeniosła wzrok na jego twarz. Miał kruczoczarne długie włosy, zmierzwione nad czołem. Ciemne, trochę podwinięte rzęsy, mocne szczęki i dość wydatny nos dopełniały obrazu. Ale to jego usta skupiły na sobie całą jej uwagę. Mogła bez końca patrzeć na wyraźnie odcinające się od skóry twarzy ciemnoróżowe, ładnie ukształtowane wargi. Czuła ucisk w okolicy brzucha, nie wiedzieć czemu zaczęło jej brakować tchu. Sas o imieniu Radburn był bardzo przystojny... Zamarła w bezruchu. Serce biło mocnym, szybkim rytmem. To prawda, od czasu śmierci Philippe'a żaden mężczyzna nie wydał się jej tak urodziwy... Boże w niebiesiech, oczy Sasa były szeroko otwarte. Wpatrywał się w nią! Ku jej wielkiemu zaskoczeniu - i niezadowoleniu - mężczyzna usiadł. Próbowała go zmusić do położenia się. - Nie, Radburnie - zawołała - nie wolno ci wstawać! Jesteś jeszcze zbyt chory. Dziwne ogniki igrały w jego źrenicach, gdy patrząc na jej twarz powiedział cicho: - Jesteś bardzo piękna, pani. Tak piękna, że nie sposób tego wysłowić. Jego głos był trochę zachrypnięty, ale w jej uszach brzmiał bardzo przyjemnie. Przemknęło jej przez myśl, że w tej chwili Radbum jest, być może z powodu gorączki, zupełnie nieświadomy tego, co się dzieje i chyba jej nie rozpoznawał. Objęła go za ramiona. Była cudownie świadoma dotyku jego nagiej skóry - rozpalonej, gładkiej i poddającej się naciskowi jej rąk. Aż zadrżała z emocji. Spojrzała mu w oczy. - Błagam, Radburnie - nalegała. - Musisz się położyć, bo jeśli tego nie
zrobisz, możesz sobie bardzo zaszkodzić. Mężczyzna wpatrywał się w jej usta jak urzeczony. - Pocałuj mnie - powiedział chrypiąc. - Pocałuj, a zrobię, co zechcesz. Nie dał jej czasu na zastanawianie się. Uniósł głowę i odnalazł wargami jej usta. Oczy Genevieve stały się okrągłe. Zdążyła jedynie głośno westchnąć. Odruchowo oplotła ramionami jego szyję, a on przytulił ją mocno do siebie. Nie zważała już na nic. To było takie naturalne. Oczywiście, grzeszyła, ale nie potrafiła się oprzeć Sasowi. Usta jej drżały, gdy rozchyliła je pod naciskiem jego warg. Serce biło jak oszalałe, przeszedł ją dreszcz. Od czasu gdy została wdową, nie odczuwała podniecenia, nie pożądała żadnego mężczyzny! A teraz mogła znowu przytulić się do męskiej piersi i sprawiało jej to niewymowną radość. Chciała, by ją całował, chciała poczuć ogarniające ją płomienie namiętności. Dlaczego działo się to teraz, dlaczego jej wybranym był saski rycerz - nie wiedziała. Liczyło się tylko to, że było jej z nim dobrze... Z odchyloną do tyłu głową nie czuła się najlepiej. Spróbowała stanąć wygodniej. Najgorsze było to, że nie miała pojęcia, co za szaleństwo ją ogarnęło. Czuła na sobie jego wzrok. Cudem zdobyła się na odwagę i odwzajemniła jego spojrzenie. - Proszę! - powiedziała drżącym głosem. - Proszę, Radburnie, połóż się, musisz odpocząć. Trzęsącymi się rękami ponaglała go do spełnienia prośby. Przez chwilę obawiała się, że będzie stawiał opór, ale ni stąd, ni zowąd mężczyzna położył się. Robił wrażenie wyczerpanego. Powieki miał przymknięte. Nagle wyciągnął ręce w stronę Genevieve i chwycił jej dłonie. - Zostań ze mną, piękna pani - powiedział urywanym głosem. - Zostań... Niedługo potem zasnął. Genevieve czuwała przy nim przez całą noc.
Delikatnie ocierała czoło i szeptała uspokajające słowa, gdy dręczony maligną rzucał się po łożu. Nad ranem gorączka zaczęta się obniżać, a Genevieve gorącą modlitwą podziękowała za to Bogu... Jej palce przez cały czas były splecione z jego palcami.
Rozdział czternasty Następnego ranka Merrick powiedział Alanie, że wolno jej odwiedzać Aubreya, choć warunkiem była eskorta Simona. Alana nawet nie próbowała się o to spierać. Co innego przykuwało jej uwagę. Nie oczekiwała bowiem aż takiej zmiany w zachowaniu Merricka... i nie mogła zaprzeczyć, że sprawiało jej to przyjemność. Nie, nie ośmieliłaby się podważać jego decyzji, zawsze przecież istniało niebezpieczeństwo, że mógłby zmienić zdanie. Dni stawały się coraz krótsze, noce były długie i ponure. Alana każdą wolną chwilę spędzała z Aubreyem - jego pogarszający się stan budził jej poważne obawy. Nie wiedzieć kiedy zima objęła panowanie nad światem, skuwając lodem jeziora i rzeki, pokrywając góry czapami śniegu, ścinając mrozem lasy i pola. Chociaż Merrick i Alana nie rozmawiali o tym, ich związek zmieniał się z każdym upływającym dniem. Życie dzielone z Normanem nie było aż tak straszne, jak Alana to sobie wyobrażała. Nie patrzyła już na niego z obawą, nie odczuwała w stosunku do niego nienawiści. W ciągu dnia odnosili się do siebie z pewną dozą ostrożnej zaczepności. ale nie mogło już być mowy o ranieniu się nawzajem docinkami czy
złośliwością. A nocami... noce upływały im w namiętnym zapamiętaniu, w dzielonym cieple splecionych ciał. Wystarczyło, że Merrick spojrzał na nią, by gorzał w niej płomień pożądania. Gdzieś w zakamarkach świadomości Alana buntowała się przeciw temu, ale stawiany przez nią opór był zbyt wątły, by zgasić ogarniającą ją lawinę namiętności. Zresztą przyrzekła, że zaprzestanie walki i dotrzymywała danego słowa. Wiele razy obiecywała sobie jednak, że nie da się ponieść uczuciom i pozostanie zimna w jego objęciach, ale potem okazywało się, że nie potrafi być tak okrutna. Z drugiej strony, Merrick nie był typem mężczyzny, który pozwoliłby jej na to. I niech jej Bóg wybaczy, ale prawdą było, że nie miała dość sił, by odepchnąć Merricka. W rzeczywistości jednak zaufanie między nimi rodziło się z pewnymi oporami z obu stron. Alana wielokrotnie obserwowała Merricka podczas jego oficjalnych zajęć, gdy jako nowy pan tych ziem rozstrzygał spory. Nie mogła zaprzeczyć, że chciała przyłapać go na jakimś błędzie, ale nic takiego się nie zdarzyło. Na początku lutego zdarzył się dzień, gdy Alana ponownie przykucnęła przy
zakręcie
schodów
i
przysłuchiwała
się
rozprawom
sądowym
prowadzonym przez Merricka. - Dwóch pijanych normańskich żołnierzy zabrało cały zapas zboża z mojej chaty! - skarżył się kmieć Filbert z pobliskiej wioski. - A potem podziurawili worki i rozsypali ziarno. Muszę wyżywić pięć głodnych gąb, panie. Teraz nie mam czym ich nakarmić! Siedzący na zydlu Merrick podrapał się po brodzie. - Czy wiesz, jak nazywają się ci żołnierze? - Wiem, panie - powiedział chłop odważnie. - Tam stoją! -Wskazał palcem dwóch żołnierzy opartych o ścianę, którzy śmiali się podczas przemowy
wieśniaka. Gdy jednak spoczęło na nich spojrzenie Merricka, ich śmiech ucichł natychmiast. - Armand! Marcel! Co możecie powiedzieć w związku z oskarżeniem, postawionym przez tego człowieka? Ten, którego zwali Armandem, otworzył usta, ale nic dobyło się z nich nawet jedno słowo. Marcel pospieszył kamratowi z pomocą: - Cóż mogę rzec, panie? Ten człowiek musi być niespełna rozumu. Filbert energicznie zaprzeczył ruchem głowy. -
Ja niespełna rozumu? To prawda, wielu mówiło mi, że muszę być
niespełna rozumu, by tu przychodzić, ale odpowiadałem im, że ty, panie, objąłeś te ziemie z zamiarem sprawiedliwych rządów, nawet jeśli ta właśnie sprawiedliwość miałaby obrócić się przeciwko twoim ludziom! I mówię ci, że to oni, widziałem ich na własne oczy. Zresztą moja żona może to potwierdzić! Merrick spojrzał na żołnierzy. -
Mów prawdę, Armandzie! - powiedział głosem nie znoszącym
sprzeciwu. - Marcel! Zabraliście ziarno temu człowiekowi? Tym razem Armand wystąpił do przodu i powiedział cicho: - Tak, panie. Wzrok Merricka spoczął teraz na kmieciu. - Zwrócę ci ziarno z zapasów zgromadzonych w Brynwaldzie. - Mówiąc to wskazał jednego ze służących. - Jean, zabierz go do spichrza i dopilnuj, by wydano mu właściwą ilość zboża. A co do was, Armandzie i Marcelu - gdy nadejdzie wiosna, przepracujecie po siedem dni na polu Filberta. Zanim przedstawiono kolejną sprawę, Alana oddaliła się, pogrążona w myślach. Musiała przyznać, że Merrick ferował sprawiedliwe wyroki i tak samo traktował Normanów i Sasów. Alana nie mogła już twierdzić, że Merrick z Normandii jest potworem, jak na początku myślała. Był człowiekiem podobnym do jej ojca: silnym i
przestrzegającym zasad honoru, sprawiedliwym i rozważnym. Jednak w głębi serca Alana nie zaznawała spokoju. Jeszcze nigdy w życiu nie była tak rozdarta wewnętrznie! Powinna przecież szanować pamięć swego ojca i być lojalną córką, ale jej uczucie do Merricka stawało się coraz silniejsze. Nie ośmielała sję jeszcze nazwać tego uczucia miłością. Nie kochała go. Mimo wszystko on nigdy nie będzie jej panem i zdobywcą... Sybil nie była kontenta z biegu wydarzeń. Obserwowała parę kochanków równie często, jak oni popatrywali na siebie -Merrick śmiało i z zadowoleniem, Alana trochę skrępowana. Towarzyszyła Merrickowi przy prawie każdej wieczerzy, a to siedząc obok, a to na jego kolanach. Bardzo często Merrick, wstając od stołu, wyciągał po nią rękę. Na ten widok usta Sybil wykrzywiał grymas niezadowolenia. A niech to! Nie potrafiła zrozumieć, co spowodowało, że Merrick dzielił łoże z jej chudą i bladą siostrą, a co dziwniejsze -że do tej pory się nią nie znudził! Coraz częściej plotkowano o tym, że nie chciał już żadnej innej kobiety. Zdaniem Sybil to ona sama była znacznie bardziej pociągająca i miała piękniejsze ciało. Wybór dokonany przez Merricka bardzo ją rozczarował. Pogładziła się po piersiach i. zadowolona z siebie, uśmiechnęła pod nosem. Alana nawet w połowie nie była tak sowicie obdarzona przez naturę. Biodra Sybil były pełne i szerokie, jakby stworzone do łączenia się z mężczyzną tak potężnie zbudowanym jak Merrick. Już na samą myśl o miłosnych igraszkach z rycerzem podobnym Normanowi. Sybil poczuła, że robi się ciepła i wilgotna. Nie miała wątpliwości, że Merrick jest bardzo doświadczonym i wymagającym kochankiem. Skryty uśmieszek zniknął z jej ust. Było dla niej oczywiste, że w znajomości sztuki miłosnej taka gęś jak Alana nie mogła się równać z nią, Sybil z Brynwaldu. Zmarszczywszy czoło, oddaliła się z sali biesiadnej.
Jej ponury nastrój nie trwał jednak długo. Zaraz za zakrętem korytarza spotkała Raoula. Z błyskiem w oku ukłonił się nisko. Rozdrażnienie Sybil minęło w jednej chwili. Chociaż Merrick był jej wybrańcem, przyrodnia siostra Alany korzystała z każdej nadarzającej się sposobności zaznania rozkoszy. A Raoul był kochankiem potrafiącym sprawić jej przyjemność. W rzeczy samej, był pierwszym mężczyzną, który mógł zadowalać ją przez całe godziny, zanim oboje osiągali satysfakcję. Znalezienie pustej komnaty nie zabrało im wiele czasu. Po chwili Sybil stała przez Raoutem naga. - Zaniedbywałeś mnie ostatnio, mój lubieżny normański rycerzu - rzekła i ujęła piersi w dłonie, jakby oferując mu je do oceny. Świetnie wiedziała, jaki efekt wywrze to na mężczyźnie. Jego oddech stał się urywany, a męskość potężniała z każdą chwilą. Roześmiał się chrapliwie. - Nie trwało to długo, ślicznotko - powiedział i zaczął pieścić dłońmi jej piersi. Nachylił się i ssał teraz sterczące sutki. Sybil aż zamruczała z uciechy. Raoul, odchyliwszy głowę, przywarł do jej ust i zagłębił w nie język. Silnym ruchem przyciągnął ją do siebie, jego ręce znalazły się na biodrach kobiety, nabrzmiała męskość naciskała na jej łono. Sybil westchnęła głośno i rozchyliła uda. Pomagając sobie paznokciami, próbowała zerwać z niego tunikę. Nagi tors nie na długo zaspokoił jej apetyt na mężczyznę. Śmiałym ruchem włożyła rękę za spodnie Raoula, a potem ściągnęła mu je aż do połowy ud. Wreszcie mogła cieszyć się tym, czego potrzebowała. Jego członek prężył się w całej okazałości. Czuła w dłoni jego ciężar i grubość. Uśmiechając się, Sybil końcem języka zwilżyła wargi. Raoul położył jej dłonie na ramionach i zmusił do klęknięcia. W chwilę potem mężczyzna jęczał
z rozkoszy. Pogrążeni w miłosnym zapamiętaniu kochankowie nie zdawali sobie sprawy, że znaleźli się bardzo blisko drzwi. Akurat wtedy korytarzem przechodziła Alana, kierowała swe kroki do komnaty Genevieve. Słysząc jakieś poruszenie w nie zajmowanym przez nikogo pokoju, zatrzymała się zaskoczona i podeszła bliżej. Dopiero wtedy zauważyła, że drzwi są uchylone. Podeszła jeszcze bliżej i zajrzała do środka. Przez dłuższą chwilę nie wierzyła własnym oczom. Otworzyła usta w zdziwieniu. Zmieszana zaczęła oddalać się szybkim krokiem i nie zauważyła nadchodzącej z przeciwka postaci. Merrick chwycił ją za łokieć. Od razu zauważył malujące się na twarzy Alany skonfundowanie. - Alano! Czy coś się stało? Nie mogła dobyć głosu, więc potrząsała jedynie głową w geście niedowierzania. - Raoul... - wydusiła z siebie - i Sybil... Właśnie wtedy rozległy się przejmujące jęki kobiety, przerywane coraz szybszym dudnieniem. Alana zbladła. - Słodki Jezu - wyszeptała. Walczyła niczym dzikie zwierzę, gdy Merrick, wziąwszy ją pod rękę. chciał odciągnąć od tego miejsca. - Czekaj! Nie mogę przecież zostawić Sybil z tym... - To, co dzieje się między nimi dwojgiem, nie powinno obchodzić nikogo innego. Przed oczami Alany znowu pojawił się obraz Raoula trzymającego Sybil za włosy. - Nie widziałeś tego, co ja! - krzyknęła. Nie wiedzieć kiedy zdążyli dojść do swojej komnaty. Merrick zamknął
drzwi, skrzyżował ręce na piersi i zmarszczył czoło. - Co takiego widziałaś? Alana czuła oblewający ją rumieniec. - Nie... nie mogę ci... powiedzieć - wydukała. - Ależ oczywiście, że możesz. Nalegał. Był nieprzejednany. Dopytywał się bez końca, aż słowo po słowie dowiedział się wszystkiego. Merrick nie odczuwał jednak ani odrobiny współczucia dla Sybil. Można było powiedzieć, że cały incydent rozbawił go, bo jego usta wykrzywiły się w uśmiechu. Alanę zaczęła ogarniać złość. Dla niej to, co przydarzyło się Sybil, wcale nie było śmieszne. Wyprostowała się wojowniczo. -
Jesteś okrutny! - wyrzucała Merrickowi. - Raoul to zwierzę, nie
człowiek! To pewnie jakieś normańskic zboczenie... - Zapewniam cię, że nie. Alana czulą, jak krew odpływa jej z twarzy. Czyżby Merrick szukał okazji udowodnienia jej, że jest jedynie prowincjonalną gąską? A może... tak jest naprawdę? - Nie - powiedziała słabym głosem. - Nie moja siostra... -Odwróciła się gwałtownie, nie mogąc dłużej znieść widoku jego twarzy. Teraz dopiero zrozumiała, jaka jest niemądra i naiwna. Merrick miał ochotę roześmiać się na głos, gdyż widok, który Alana sobą przedstawiała, był wielce ucieszny - szeroko otwarte oczy, przypominające talerze i to blednące, to czerwieniejące policzki. Podszedł do niej i stojąc z tyłu objął ją. Przytulił do swych mocarnych piersi i wsparł brodę na jej głowie. Alana poczuła przy uchu ciepły oddech. -
Są tacy, którzy twierdzą, że to prawdziwa uczta dla zmysłów...
Najcudowniejsza pieszczota, jaką mężczyzna i kobieta mogą się nawzajem obdarować. Obrócił ją tak, że jej dłonie oparły się o jego piersi. Alana wyczuwała ukrytą pod tuniką szorstkość włosów. W dole brzucha pojawiło się znane jej już mrowienie. Nie mogła jednak powstrzymać się przed mówieniem. - Słyszałeś przecież, jak Sybil jęczała... Raoul wyrządzał jej krzywdę... -
Nie każdy jęk jest wywoływany bólem, maleńka - rzekł gładząc
delikatną skórę za jej uchem. - Czy muszę ci przypominać o tak prostych sprawach? - Powoli przytulał ją coraz mocniej. Wyraz rozbawienia zniknął z jego twarzy. Ujął Alanę palcami pod brodę i zmusił do podniesienia głowy. -
To byłaby dla mnie prawdziwa przyjemność, gdybym mógł ci to
pokazać- powiedział bardzo cicho. I pokazał. Rozbierał ją powoli i był przy tym bardzo skupiony i czuły. Potem szybko zrzucił z siebie ubranie i wziąwszy Alanę na ręce zaniósł ją do łoża. W jego pieszczocie kryła się obezwładniająca rozkosz, zapierająca jej dech w piersi. Miała wrażenie, jakby jego ręce pokrywały całe jej ciało. Drżała, gdy chciwymi ustami drażnił jej stwardniałe prawie do bólu sutki, gdy gryzł je lekko i ssał zapamiętale. Jego usta wędrowały po jej ciele coraz niżej i przywarły do pępka. Oddech Alany stawał się coraz szybszy. Jednym zręcznym ruchem Merrick położył sobie na ramionach jej nogi. Choć chciała zaprotestować, słowa sprzeciwu nie zostały wypowiedziane. Zatracała się w ekstazie. Najpierw poczuła jego ciepły i wilgotny oddech. W chwilę potem już tam był, pomiędzy jej udami. Jego język drażnił się z nią i naciskał śmiało. Przeszył ją dreszcz rozkoszy. Merrick miał rację. To rzeczywiście było cudowne. Zamknęła oczy i wygięła się, chcąc ułatwić mu osiągniecie celu. I wtedy poczuła w sobie jego język, tam, dokładnie u źródła zadowolenia. Zacisnęła
mocno palce na prześcieradle. Merrick nie przestawał i pieścił ją z zapamiętaniem. Alana zagryzła wargi, próbując powstrzymać jęk rodzący się w piersi. Dyszała ciężko, gdy w końcu Merrick podniósł się i spojrzał na nią. Oczy miał rozpromienione. Kiedy kładł się na niej, nie mogła oderwać od niego wzroku. Wchodził w nią bardzo powoli, aż zagłębił się cały. Oboje byli już na granicy szaleństwa. Wypełniona twardą, ogromną męskością, Alana przywarła do piersi Merricka, obejmując go ramionami. Nachylił się nad nią. - Twoje wściekłe małe zwierzątko podrapało mnie kiedyś -powiedział cicho. - Jeśli jednak ty masz na to ochotę, to nie krępuj się, maleńka. Mówiąc to zaczął się poruszać. Niespieszne i delikatne ruchy stawały się jednak coraz szybsze i szybsze, aż w końcu jakby stracił nad nimi kontrolę. Alana nie zwracała na to uwagi. Dotyk jego ciała na jej ciele - w niej - był tak niesamowity, że prawie odchodziła od zmysłów. Zapadała się w otchłań rozkoszy. Schwytana w sieć zmysłów, poddawała się miłosnemu szaleństwu. Drapała gładkie ramiona Merricka, a potem jej dłonie przesunęły się na jego pośladki. Uniesienie sięgnęło szczytu. Wyczerpana obfitością wrażeń, których istnienia nawet nie podejrzewała, nic potrafiła już zapanować nad krzykiem, cisnącym się jej na usta. W tym samym momencie Merrick eksplodował wewnątrz niej gorącym nasieniem. Świadomość wracała jej bardzo powoli. Dopiero po dłuższej chwili Alana zdała sobie sprawę, jak bardzo go chciała. Merrick obejmował ją teraz muskularnym ramieniem i przytulał do siebie. Położyła mu głowę na ramieniu. - To nieczysta sprawa... - wyszeptała. - To, co mi robiłeś... To, że potrafisz wprowadzić mnie w taki stan... Normanie. Pod policzkiem poczuła, że jego pierś drga od powstrzymywanego śmiechu. Merrick ujął w rękę złoty lok opadający jej na skroń i owinął go sobie
dookoła palca. - Nieczysta? - Tym razem już nie ukrywał rozbawienia i roześmiał się. Na Boga, jak ktoś mógł nawet pomyśleć, że jesteś czarownicą? Przecież z ciebie prawdziwe niewiniątko. Delikatny dotyk jego dłoni sprawił, że ponownie zabrakło jej tchu w piersi. Nie była dumna z tego, że ciało podstępnie ją zdradza i reaguje tak żywiołowo, gdy tylko znajdzie się obok niego. Nic nie mogła na to poradzić, ale brak kontroli nad samą sobą trochę ją przerażał. Ta świadomość legła jej na sercu kamieniem. Przez resztę nocy nie mogła przestać o tym myśleć. W dzień te nie najweselsze myśli także jej nie opuszczały.
Następnego dnia w asyście Simona wybrała się do wioski. Miała zamiar odwiedzić Aubreya. Merrick pojechał do Yorku. Chociaż dzień był bardzo słoneczny, a pokrywający wszystko śnieg skrzył się w jasnych promieniach, trzymał siarczysty mróz. Ubrana w grubą pelerynę, którą Merrick przywiózł jej z Londynu, Alana odczuwała dojmujące zimno. Zaprzątnięta myśleniem o Merricku nawet nie zauważyła, że Simon przystanął. Dopiero gdy głośno ją zawołał, rozejrzała się dookoła. Nie byli sami. Niewielka grupa jeźdźców zagradzała im drogę. -
Hej, tam! - zawołał jeden z nich. - Chciałbym prosić o przysługę,
panienko. Alana zawahała się. Po akcencie rozpoznała, że był Sasem. Ton jego głosu był uprzejmy, jednak Alana wyczuwała w nim także coś, co powodowało, że poczuła się zagrożona. Tuniki mężczyzn były brudne i podarte. Jeden rzut oka wystarczył Alanie, by zorientować się, że Simon także się bał. Mimo strachu, to on właśnie odpowiedział:
- Czego sobie życzysz, panie? Jeździec podrapał się po zarośniętym policzku. -
Kawał drogi stąd minęliśmy rozwidlenie i chyba się zgubiliśmy.
Zdążamy do Londynu. Możesz nam wskazać kierunek? - Musicie wrócić do rozstaju dróg i skręcić w lewo. Droga biegnąca na południe zawiedzie was do Londynu w trzy, cztery dni. Mężczyzna zawrócił konia. - Wielkie dzięki, młodziku. W chwilę później jeźdźcy galopowali w swoją stronę. Alana pomodliła się w duchu, zadowolona, że mężczyźni odjechali. Skinęła głową Simonowi i razem podjęli przerwaną wyprawę. Alana wyjęła z sakwy miodowe ciastka, które Aubrey bardzo lubił. Sprawiła mu nimi przyjemność i tego zresztą się spodziewała. Dzień chylił się ku końcowi, kiedy zdecydowała się na powrót do warowni. Była bardzo niezadowolona z konieczności opuszczenia starca, bo tylko z nim czuła się naprawdę sobą. Przy Merricku przez cały czas musiała mieć się na baczności, musiała kontrolować uczucia i reakcje. Chociaż prosiła Aubreya, żeby nie wstawał, staruszek odprowadził ją do drzwi chaty. Wspierał się na kosturze, lecz mimo to mocno utykał. Święta Panienko, oby zima okazała się dla niego łaskawa! Alana pomyślała z rozpaczą, że Aubrey jest już bardzo stary. Przestraszyła się, przez myśl przemknęło jej, że... ioe jeszcze razy zdoła go zobaczyć? Uścisnęła Aubreya bardzo serdecznie. Starzec zakasłał. - Na Boga, dziecko, nie zwlekaj już ani chwili dłużej! Wkrótce zrobi się zupełnie ciemno, a ja chciałbym, żebyś dotarła do Brynwaldu przed nocą. Słyszałem, że banda saskich buntowników kręci się po okolicy kradnąc i rabując. To ludzie, którzy nie mają litości dla swoich ofiar. Położyła mu rękę na ramieniu.
- Dojdziemy do domu na długo przed zmierzchem - zapewniła go. Nie zwróciła specjalnej uwagi na ostrzeżenie, myślała o przeczuciu, które miała. Staruszek machał im energicznie ręką na pożegnanie i życzył bezpiecznej drogi. Może to tylko zbyt wybujała fantazja podsuwa mi niepotrzebne obawy, pomyślała Alana. Wkrótce jednak coś innego zaprzątnęło jej głowę. Nie uszli daleko poza wioskę, gdy Simon chwycił Alanę za łokieć. Zanim zdążyła się odwrócić, byli otoczeni przez tych samych obdartusów, których spotkali wcześniej. -
Odsuńcie się z drogi, żebyśmy mogli przejść - powiedział Simon
rozkazująco. Oczy błyszczały mu ze zdenerwowania. - Ani nam to w głowie - powiedział mężczyzna, z którym poprzednio rozmawiali.
Stał
na
przodzie
i
był
najprawdopodobniej
przywódcą
rzezimieszków. Roześmiał się rechotliwie. - Tak, ani nam to w głowie. Serce zamarło Alanie w piersi. Mimo to powiedziała odważnie: - Nic wam nie zrobiliśmy. Wracamy do brynwaldzkiej warowni... - Ach, kochaneczko, to wiemy. - Wykrzywił usta w uśmiechu pokazując braki w uzębieniu. - Zadając właściwe pytania można się dowiedzieć zadziwiających rzeczy. Alana struchlała. - Czego od nas chcecie? Nie mamy klejnotów ani monet... - powiedziała ledwie słyszalnym głosem. - Od ciebie niczego nie chcemy, ale chętnie skorzystamy z hojności lorda Brynwaldu. Nie macie się czego obawiać. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wrócicie do domu w dwie niedziele, a może jeszcze wcześniej. Alana zamarła. -
Co takiego? - powiedziała omdlewającym głosem. - Przecież nie
myślicie nas uprowadzić...
Mężczyzna mrugnął porozumiewawczo do Simona. - Bystra jest, jak na niewiastę. - Nie, nie możecie tego zrobić, jestem przecież waszą rodaczką... - Ale jesteś też zabawką Normana i sądząc z twojej peleryny, musi cię bardzo lubić. Nie mam wątpliwości, że zapłaci królewski okup za ciebie, a i za siostrzeńca nie poskąpi grosza. Alana zaczęła się naprawdę bać. Czterech jeźdźców zsiadło już z koni i ruszyło w jej stronę. Alana i Simon cofnęli się, ale od tyłu zaszło ich dwóch innych. Chociaż kobieta i chłopak walczyli ze wszystkich sił, kopali, gryźli i wymierzali ciosy, nie minęło wiele czasu, gdy zostali związani i przewieszeni przez siodła. Na sygnał przywódcy Sasi spięli konie ostrogami i pogalopowali w stronę lasu, uwożąc ze sobą cenny łup. Jedna myśl prześladowała teraz Alanę. Merrick będzie przekonany, że uciekła... znowu.
Nie myliła się. Merrick wpadł w furię, gdy wróciwszy z Yorku przekonał się, że Alany jeszcze nie ma w zamku. Kazał przyprowadzić do siebie Simona, ale chłopiec takie przepadł. Poszukiwania miały coraz większy zasięg. Nie ominęły oczywiście chaty Aubreya. Starzec przysięgał na wszystkie świętości, że opuściła jego domostwo na krótko przed zmierzchem. Uparcie obstawał także i przy tym, że Simon jej nie odstępował. Merrick uderzał pięścią w otwartą dłoń. Powinien być mądrzejszy, znał ją i dlatego nie wolno mu było jej ufać... Te cudowne usta, które tak słodko przemawiały, zawsze będą go oszukiwać i kłamać! Nie chciał pogodzić się z tą myślą, ale fakty nie pozostawiały mu wyboru. Wszystko wskazywało na to, że
dziewka znowu mu uciekła! Tylko dlaczego zabrała ze sobą Simona? To nie miało sensu. Czyżby zmusiła chłopca, by jej towarzyszył? Oczywiście, Simon nie był jeszcze mężczyzną, ale nie był także ułomkiem - miał dość zręczności i siły, by obronić się przed kobietą, zwłaszcza tak słabą jak Alana. Zaczynał padać śnieg. W kilka chwil widoczność ograniczyła się do kilku metrów, reszta świata ginęła za białą kurtyną. Merrick klął długo i siarczyście. Niewiele mógł teraz zrobić. Jeśli zaś śnieg popada dłużej, przysypie wszystkie ślady, które Alana zostawiła za sobą. Zacisnął mocno szczęki. Odnajdzie ją! A wtedy... wtedy, przekona się, że po raz ostatni zrobiła z niego głupca.
Rozdział piętnasty Alana jeszcze nigdy w życiu nie bała się tak bardzo. Jechali bez przerwy, zagłębiając się coraz dalej w leśną gęstwinę. Był już późny ranek następnego dnia, gdy wreszcie zatrzymali się na leśnej polanie. Dziewczyna była przemarznięta, wyczerpana i głodna. Przywódca porywaczy nazywał się Bramwell. Zsadził Alanę z konia. Gdy stanęła na ziemi, nogi ugięły się pod nią, osłabione wielogodzinnym siedzeniem w siodle. Mięśnie i stawy zdawały się palić żywym ogniem. Zachwiała się i niewiele brakowało, by upadła. Krzyknęła z bólu. Mężczyzna rozwiązał jej ręce, mogła teraz zakrzątnąć się przy swoich potrzebach. Nie trzeba było jej do tego zachęcać. Gdy wracała z ustronnego miejsca, niechcący podsłuchała prowadzoną szeptem rozmowę. Wzdrygnęła się, poczuwszy rękę na ramieniu. Okazało się, że to Simon. Skinął na nią i oboje wycofali się bezszelestnie.
- Słyszałaś, co mówili, pani?
zapytał cicho. Potwierdziła ruchem głowy.
- Bramwell wysłał człowieka do Brynwaldu, ma żądać okupu. Przerwała widząc, że chłopak szczęka z zimna zębami. Jeden z ludzi Bramwella zabrał mu płaszcz, inny ukradł grubą wełnianą tunikę, więc teraz Simon miał na sobie jedynie lnianą koszulę, spodnie i buty. Nie zastanawiając się ani chwili, Alana zdjęła pelerynę i nałożyła ją chłopcu na ramiona. W jego oczach widać było sprzeciw. - Nie ma potrzeby... - zaczął. -
Owszem jest, Simonie - powiedziała wojowniczo. - Trzęsiesz się z
zimna, a ja jestem o wiele bardziej przyzwyczajona do chłodu - musiała go okłamać. - Co będzie, jeśli znowu się rozchorujesz? Pamiętasz, co było nie tak dawno? Twoja matka nigdy by mi tego nie wybaczyła. Zresztą sama sobie też nie mogłabym darować, gdyby coś ci się stało. Chłopak zagryzł wargi i zerknął na nią z niechęcią. Gdy ich spojrzenia się spotkały, oboje nagle zdali sobie sprawę, że powinni być wobec siebie szczególnie lojalni. Simon dotknął ramienia Alany. - Jestem teraz twoim dłużnikiem - powiedział poważnie. Alana udawała, że patrzy na śnieg spadający z konarów drzew, ale tak naprawdę ogarnęło ją wzruszenie, dławiąc w gardle. Spędziła z Simonem sporo czasu, ale zawsze dzielił ich niewidzialny mur. Dopiero teraz... teraz miała dziwne uczucie, że wcale tak nie było. Nie dane jej było jednak poświęcić chłopcu zbyt wiele uwagi. Jęknęła, gdy niespodziewanie pojawił się przy nich jeden z ludzi Bramwella i, wykręcając jej boleśnie rękę, pociągnął za sobą. Brudny i niechlujny, miał włosy sięgające prawie do ramion. W zmierzwionej brodzie widać było resztki jedzenia. Alana nie miała żadnych wątpliwości co do jego zamiarów. Lubieżnie pobłyskujące oczy wpatrywały się w jej piersi. Chociaż ze strachu była na wpół
sparaliżowana, zdołała jednak wyrwać się z żelaznego uścisku, ale w chwilę później trzymał ją znowu. Tym razem otoczył ramieniem jej kibić. Klął przy tym siarczyście. - Jeśli coś się jej stanie - rozległ się nagle donośny głos Simona - możecie być pewni, że Merrick nie zapłaci grosza, bo bardzo ją sobie upodobał. Nie wiedzieć skąd nadbiegł Bramwell z jednym ze swoich zbirów. - Ewert! - krzyknął. - Chłopak ma rację! Zwiąż dziewkę i chodź tutaj! Sas Ewert wyciągał zza pazuchy rzemienie, którymi Alana była wcześniej związana. Kiedy już zabierał się do dzieła, Simon wtrącił się ponownie: - To niesłychane, Bramwellu! Czyżbyś aż tak bardzo obawiał się słabej kobiety, że każesz krępować jej ręce? Bramwell ponownie spojrzał w ich stronę. Alana wstrzymała oddech, bo wyraz twarzy Sasa nie wróżył nic dobrego. Zbój podszedł do nich. - Jesteś strasznie hałaśliwy, Normanie. Coś mi mówi, że znacznie lepiej będę się czuł, jeśli uciszę twój jazgot, - Podrapał się po brodzie i uśmiechnął złośliwie. - Tak, ale jeszcze bardziej podoba mi się pomysł, żeby w ogóle pozbyć się widoku twojej ohydnej normańskiej gęby. Alana przestraszyła się nie na żarty, bo była pewna, że chłopiec zostanie zabity. Bramwell odwrócił się od nich i gestem przywołał jednego z obdartusów. Mężczyźni szeptali coś między sobą. Alana nastawiała uszu. - ...Zabierz go na północ, tam gdzie rzeka wpada do morza... Trzymaj go w opuszczonym obozie... Nie... Nie! Musimy być ostrożni, bo mówią, że Merrick z Normandii jest śmiertelnie niebezpiecznym rycerzem, jak wszyscy Duńczycy razem wzięci! A my potrzebujemy jego złota, nie zemsty... Czekaj tam, aż po ciebie przyślę... Jak tylko dostaniemy okup zabijemy oboje... Serce podeszło Alanie do gardła. Dobry Boże, zabiją ich... Zgarbiła ramiona, patrząc za odjeżdżającym na koniu Sasem. Serce się jej krajało. Mogła się jedynie modlić do Boga, by oszczędził chłopca.
Minęło sporo czasu. Alana wpatrywała się w płomienie ogniska. Obawiała się tego, co Merrick może w tej chwili o niej myśleć, a jeszcze bardziej tego, o czym nie pomyśli. Była pewna, że za Simona zapłaci każdą żądaną przez Bramwella sumę, ale za nią? Zrobiło się jej smutno. W rzeczy samej, nie miał powodów, żeby dzielić się swoim majątkiem tylko po to, by ją uratować. Bez wątpienia wykorzysta tę okazję do pozbycia się Alany. Zresztą, jakie miało znaczenie to, czy zapłaci, czy nie? Bramwell i tak zabije oboje więźniów. W głowie miała zamęt od natłoku myśli. Bramwell podał jej futro do okrycia i kawałek suszonego mięsa. Alana nie mogła jednak przełknąć więcej niż jeden czy dwa kęsy. Śnieg już dawno przestał padać. Na prawie czarnym niebie połyskiwała tarcza księżyca. Sasi popijali ochoczo piwo. Alana siedziała okutana w futro, opierając się o pieniek ściętego dębu. Nie mogła przestać myśleć. Nie miała pojęcia, jak na to wpadła. Sasi zasypiali jeden po drugim. Dookoła rozlegało się coraz głośniejsze chrapanie. Nikt nic zwracał już na nią najmniejszej uwagi, nikt też nie zatrzymałby jej, gdyby... po prostu odeszła. Nie miała też wątpliwości, że zanim ci pijani dranie się obudzą, będzie już późny ranek. Księżyc w pełni srebrzystobiałym światłem rozjaśniał czerń nocy. Alana czuła ogarniające ją podekscytowanie. Wstała, choć z powodu zimna i bezruchu miała ścierpnięte mięśnie. Krok za krokiem odchodziła od obozowiska, zerkając uważnie na pogrążonych we śnie złoczyńców. Serce waliło jej jak młotem. Przez chwilę bała się nawet, że jego odgłos może pobudzić Sasów. Trzymając uzdę najłagodniejszego z rumaków, resztę wierzchowców puściła wolno, cicho zachęcając je do ucieczki. Bez koni pogoń będzie możliwa tylko pieszo, a to da jej sporą przewagę. W chwilę potem samotny jeździec pogrążył się w otchłań mroku.
Kierując się wyłącznie przeczuciem, Merrick skierował dowodzony przez siebie oddział na północ. Tak jak przypuszczał, śnieg pokrył wszystkie tropy. Dopiero gdy zbliżało się południe, zauważył na powalonym pniu ślad bezspornie dowodzący, że przejeżdżali tedy konni. Przyspieszył, zdecydowany kontynuować poszukiwania. Nie minęło wiele czasu, gdy jeden z jego ludzi zawołał: - Panie! Tam! Merrick spojrzał we wskazanym kierunku. Zobaczył zakutaną w futro postać, jadącą wolno na potykającym się bez przerwy koniu. Krzyknął głośno i popędził w stronę zbliżającego się jeźdźca. To była Alana. Zeskoczył z konia i podbiegając chwycił lejce jej wierzchowca. Ręce miała owinięte w kawałki materiału oddarte od sukni. Była blada jak śmierć. Wielkie oczy błyszczały gorączką. Futro okrywające jej ramiona zamarzło na kość. Choć usta wymówiły imię Merricka, nie dobył się z nich żaden dźwięk. Wyczerpna do ostatka, przemarznięta do szpiku kości, próbowała zebrać myśli. Zastanawiała się, czy aby to, co widzi, nie jest jedynie ułudą wywołaną zmęczeniem. Aż do tej chwili wszystkie siły skupiała na utrzymaniu się w siodle. Dotknęła ręką czoła. Dlaczego tak bardzo kręciło się jej w głowie? Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niej, że ucieczka się powiodła. - Simon... - powiedziała chrypiąc. Mówienie sprawiało jej ból, tak samo jak każdy ruch, nawet oddychanie. - Musisz go odnaleźć... Simon... Zabrali go... - Kto, Alano? - usłyszała głos Merricka. Powoli wracało jej poczucie rzeczywistości. - Kto go zabrał? Gdzie on teraz jest? Byłaby upadła, gdyby nie podtrzymały jej silne ramiona. Miała niejasne
wrażenie, że ktoś pomaga jej zsiąść z konia, a potem przytula. Spojrzała w uważne, jasne oczy. Jest strasznie zły, pomyślała obojętnie. Dopiero po chwili zrozumiała znaczenie wyrazu jego twarzy. Serce jej zamarło. Dlaczego? Dlaczego zawsze musi być na nią zły...? Przed oczami zaczęły jej wirować czerwone płaty. Postać Merricka stawała się coraz bardziej niewyraźna. Alaną wstrząsnął dreszcz. Nie zdawała już sobie sprawy, że Merrick przytula ją mocno do siebie, - Sasi. - Ostatkiem woli zmusiła się do mówienia. - Jeden z nich to Bramwell. Będzie żądał od ciebie okupu za chłopca... zabrali go na północ... tam, gdzie rzeka wpada do morza... - Jej oczy wypełniły się łzami. - Musisz się pospieszyć. Musisz mu pomóc... Merrick, nie wypuszczając jej z objęć, szybko wydawał rozkazy. Alana miała wrażenie, że świat wokół niej zawirował, a potem wszystko pogrążyło się w przepastnym mroku. Straciła przytomność.
Alana odzyskała świadomość. Znajdowała się w suchym i ciepłym miejscu. Leżała w łożu, ciasno opatulona futrem. Była w brynwaldzkicj warowni. Powracała jej pamięć, przywodząc na myśl wspomnienie ostatnich wydarzeń. Usłyszała własny głos, wykrzykujący imię Simona. Ktoś siedzący obok szeptał jakieś uspokajające słowa. Na czole poczuła delikatne dotknięcie kobiecej dłoni. To Genevieve. Alana otworzyła oczy i zobaczyła siostrę Merricka. Na jej twarzy widać było wyraz troski. Pojękując, Alana spróbowała się podnieść. - Leż spokojnie - powiedziała Genevieve rozkazująco. -Jeszcze nie masz dość sił, by wstawać. Niestety, miała rację. Alana czuła się tak, jakby każda cząstka jej ciała była zmaltretowana.
- Jak się tu znalazłam? - zapytała słabym głosem. - Merrick odesłał jednego ze swoich żołnierzy razem z tobą do zamku. Z resztą pojechał szukać Simona. - Jeszcze nic wrócili? Genevieve pokręciła przecząco głową. Choć ze wszystkich sił starała się opanować ogarniającą ją trwogę, serce zamierało jej w piersi od cisnących się do głowy czarnych myśli. Dziwnym zrządzeniem losu to Genevieve pocieszała Alanę, głaszcząc ją po ręku. - Nie obawiaj się. Mój brat da z siebie wszystko, by ochronić tych, których kocha. Odnajdzie Simona, zanim ktoś zrobi chłopcu krzywdę. - Uśmiechnęła się i dodała łagodnie: - Mówiąc szczerze, to właśnie ty napędziłaś mi najwięcej strachu. Boże, gdy zobaczyłam cię bladą jak płótno i nieruchomą... Przespałaś cały dzień i całą noc. - Pokiwała głową. - Teraz pewnie umierasz z głodu. Wstała z miejsca i stając w drzwiach wydala służbie odpowiednie polecenia. Kiedy już przyniesiono jedzenie, Alana zdała sobie sprawę, że rzeczywiście jest przeraźliwie głodna. Zjadła chleb i ser do ostatniej okruszynki. Genevieve roześmiała się zadowolona. - Masz ochotę na więcej? - zapytała i ruszyła w stronę drzwi. - Aha... - Alana nie dokończyła. Zerwała się z łóżka, zakrywając usta ręką. Rozpaczliwie próbowała zmusić do posłuszeństwa buntujący się żołądek. Genevieve widząc pełne przerażenia oczy dziewczyny i wstrząsające jej ciałem skurcze, błyskawicznie podsunęła misę. Alana upadła na kolana i wymiotowała gwałtownie. Czuła, jak oblewa ją zimny pot. Była tak słaba, że Normanka musiała pomóc jej wstać i położyć się do łóżka. Wyczerpana, opadła na poduszki. Genevieve usiadła obok i otarła jej twarz kawałkiem wilgotnego płótna.
Alana uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Wybacz mi, proszę - wyszeptała. - Nigdy nie wymiotowałam, to zupełnie do mnie niepodobne. Aż wstyd powiedzieć, że przytrafia mi się to coraz częściej. - Więc to nie pierwszy raz? - zapytała powoli Normanka. Alana pokręciła przecząco głową. Trochę się przestraszyła widząc, że Genevieve zagryza wargi i robi wrażenie zakłopotanej. Uśmiech zgasł jej na ustach, bo nie miała pojęcia, dlaczego Normanka zaczęła się jej dziwnie przyglądać. - Czy coś się stało? - zapytała niepewnie. - O co chodzi? Przez chwilę można było przypuszczać, że Genevieve nic nie powie. W końcu jednak kobieta nie wytrzymała i wyrzuciła z siebie jednym tchem: - Och, jak bardzo nienawistna jest mi myśl, żeby ci to powiedzieć... jesteś teraz taka słaba, Alano. Wszystko wskazuje na to, że moja pomoc nic jest ci potrzebna. Wystarczy, że ograniczę się do patrzenia, jak przybywa ci w talii. Przerwała na chwilę, zmieszana. - Kiedy miałaś ostatnią przypadłość kobiecą? Alana mocno się zaczerwieniła. Bardzo starała się przypomnieć sobie wszystko dokładnie. Z powodu dramatycznych przeżyć ostatnich miesięcy nie zwracała na to uwagi... - Nie miałam jej od czasu przyjazdu do zamku - powiedziała drżącym głosem. - Wydaje mi się, że w grudniu. - Alano, bardzo rzadko mylę się co do tego... Zdaje się, że jesteś przy nadziei. Alana położyła rękę na brzuchu. Dobry Boże, wyczuła niewielką krągłość, której nigdy przedtem tam nie było. - Nie - odezwała się szeptem. - Nie, to nie może być prawda. Widać było, że jest przerażona. Genevieve podeszła do niej szybko i zaczęła uspokajać, objąwszy ją ramieniem. - To nic - mówiła łagodnie. - Nie martw się! Merrick z całą pewnością...
- Merrick! - Alana przywarła do niej. - Nie, on nie może wiedzieć! Błagam, nie mów mu! Genevieve ponownie zagryzła wargi, niezdecydowana. Alana jednak prosiła ją i zaklinała na wszystkie świętości aż do czasu, gdy jednak obiecała. Zresztą był to, zdaje się, jedyny sposób pocieszenia bardzo zmartwionej dziewczyny. Udało się jej uspokoić chorą, ułożyć z powrotem w łóżku i okryć futrem po samą brodę. Dla Alany jednak nadeszły ciężkie chwile. Zwinięta w kłębek, leżała bez ruchu i wpatrywała się w jeden punkt. Aż żal było na nią patrzeć. Genevieve próbowała przekonywać ją, że dziecko to błogosławieństwo. Alana pogrążała się w rozpaczy. Nie przewidziała, że może zajść w ciążę. Była zbyt głupia, by to przewidzieć. Nagle zaczęła martwić się o przyszłość, nie tyle swoją co nie narodzonego jeszcze dziecka. Była bowiem pewna, że Merrick nie będzie zachwycony, gdy odkryje w końcu jej stan. Przez
resztę
dnia
Alana
nic
opuszczała
komnaty.
Łagodne,
pomarańczowoczerwone światło zachodzącego słońca sączyło się przez szpary w okiennicach. Zupełnie niespodziewanie na dziedzińcu coś zaczęło się dziać. Podeszła do okna. Grupa jeźdźców wjechała właśnie na teren warowni. Zobaczyła Simona zeskakującego z konia. Poczuła ogarniającą ją ulgę, ale i tak nie mogła oderwać wzroku od Merricka, który towarzyszył chłopcu. Genevieve wybiegła im na spotkanie. Patrząc na matkę obejmującą syna, Alana wzruszyła się. Normanka płakała głośno. Merrick podszedł do nich i położył rękę na głowie chłopca - wyrażał w ten sposób, bez słów, swoje uczucia. Poczuła ucisk w okolicy serca. Czy własnego syna Merrick będzie traktował tak samo? Nie mogła już powstrzymać tłoczących się myśli. Była pewną że nawet nie przyzna się do ojcostwa. Ogarniała ją melancholia. Jeszcze
nigdy nie czuła się taka samotna! Jakby z nikim nigdy nie była związana... Bo w rzeczy samej nigdy nie była. W chwilę później rozległo się pukanie do drzwi komnaty. Alana zawahała się. - Proszę - powiedziała w końcu. Poczuła ulgę, gdy zobaczyła Genevieve. Normanka trzymała w rękach oblamowaną
futrem
pelerynę,
którą
Merrick
przywiózł
z
Londynu.
Uśmiechając się położyła ją na łożu. -
Simon jest ci bardzo wdzięczny - odezwała się cicho. -A ja także
chciałabym ci podziękować. Alana uśmiechnęła się nieśmiało. - Zabrali mu płaszcz i tunikę. Bardzo się bałam, że może się znowu rozchorować. Genevieve pokiwała głową. - Przygotowują ucztę w sali biesiadnej. Nie odmawiaj mi i dołącz do nas. Alana wpadła w panikę. Myślała wyłącznie o Merricku. Wydało się jej, że wystarczy jedno spojrzenie i wszystkiego się domyśli... Przeszedł ją dreszcz... Nie, jakaż jest głupia! Jak mógłby to zauważyć, skoro ona nie miała o tym pojęcia aż do rozmowy z Genevieve? Jej wahanie zostało zauważone natychmiast. Siostra Merricka ujęła ją za rękę i spojrzała w oczy. - Nie możesz go unikać, Alano. On cię oczekuje... a ja tak bardzo pragnę, byś dzieliła ze mną moją radość. - Ścisnęła lekko dłoń Alany. - Nie wiesz nawet jak bardzo! Gorące łzy napłynęły do oczu dziewczyny. Po raz kolejny przekonywała się, że ta kobieta jest jej bliższa niż siostra. Jak mogłaby odmówić? Nie, nie zdobyłaby się na to. Jednak musiała zebrać w sobie całą odwagę, by spędzić wieczór w sali biesiadnej.
Nie spotkała Merricka aż do chwili, gdy przyszła na ucztę, od przyjazdu bowiem nie pokazał się w ich wspólnej komnacie. W duchu bardzo się z tego cieszyła. Bała się teraz śmiertelnie spotkania z nim. Merrick stał u szczytu stołu - wysoki, silny i tak bardzo przystojny, że Alanie zaparło dech w piersiach. To uczucie zatrwożyło ją jeszcze bardziej. Minęło wiele godzin, zanim zbliżył się do niej. Wyraz twarzy nie zdradzał żadnej z jego myśli. - Czy już wróciłaś do zdrowia? - zapytał zimno. Skinęła głową i zerknęła na Genevieve, która z kolei szybko odwróciła wzrok. Dotrzymała obietnicy i nic nic powiedziała, choć Alana zauważyła, że tego wieczora brat i siostra wielokrotnie wymieniali porozumiewawcze spojrzenia. - Czy Sasi wyrządzili ci jakąś krzywdę? - Nie - odpowiedziała cicho. - Simon zasugerował im, że jeśli nas skrzywdzą, nie zapłacisz okupu. Jednak ich przywódca mówił, że jak tylko dostanie okup, zabije nas oboje. - Wzdrygnęła się. - To naprawdę szczęśliwe zrządzenie losu, że odnalazłeś chłopca tak szybko. - W rzeczy samej - zgodził się z nią. - Simon przyznał mi się, że gdyby nie twoja pomoc, pani, zmarzłby na śmierć. Zdaje się, że jestem twoim dłużnikiem. Alana nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, więc milczała. Merrick wpatrywał się w nią jednak tak intensywnie, że poczuła się nieswojo. Coś było nie w porządku. Po prostu źle się działo. Wraz z narastającą, pełną napięcia ciszą, powiększała się też pewność Alany, że ma co do tego rację. Splotła mocno palce i końcem języka zwilżyła usta. - O co chodzi? Dlaczego tak na mnie patrzysz? - Niepokoi mnie to, co mówiłaś o człowieku, który miał przywieźć żądanie okupu. Jak do tej pory nikt się nie pojawił...
Alana uniosła wyżej głowę. - Nie było cię w zamku! - Byli moi żołnierze i siostra. Nie przyjechał żaden Sas z żądaniem okupu. Czekam więc na to, co masz mi do powiedzenia. Alana zacisnęła zęby. - Nie wiem, dlaczego nie przyjechał - odezwała się uprzejmie. - Być może zgubił drogę, może też twoi ludzie się pomylili... - A może po prostu kłamiesz? Powiedziałaś mi kiedyś, że zawarłabyś pakt z diabłem, byle tylko uciec ode mnie. Zaczynam się zastanawiać, czy... czy aby nie masz jakichś konszachtów ze swoim rodakiem, Sasem? Czy uknułaś to wszystko, żeby się mnie pozbyć? Ton jego głosu był równie nieprzyjemny jak spojrzenie. Alana miała zamęt w głowie. Był taki moment, kiedy z największym trudem powstrzymała wybuch płaczu. Czy naprawdę uważał, że szukała sposobności do zastawienia na niego pułapki? Poczuła się rozgoryczona. Dwa razy uratowała życie jego bratankowi. Mimo to Merrick był bardzo skory do oskarżania jej, choć nie miał dowodów i... powodów. Zawsze dostrzegał w niej jedynie same najgorsze cechy. Alanę zaczynała ogarniać złość. Nie mogła dłużej powstrzymać się od mówienia ani opanować zdenerwowania. - Twoja wdzięczność jest odrobinę męcząca, mój panie... Ach! byłabym zapomniała, panie i zdobywco! Dziękujesz mi i obrażasz jednocześnie! - Jej oczy płonęły złością. - Możesz być pewny, że już nigdy nie popełnię tego błędu! Mówiąc to odwróciła się na pięcie i pobiegła przez pełną ludzi salę. Słyszała za sobą brzęk tłuczonych naczyń i przekleństwa. Nie zatrzymywała się jednak i biegła coraz szybciej. Zaczęła dyszeć. Dochodził ją odgłos pogoni... a może było to tylko bicie jej własnego serca?
Znajdowała się już na szczycie schodów, gdy zdołał ją złapać. Odwrócił przodem do siebie. Uścisk jego rąk przypominał żelazne kleszcze. - A niech cię wszyscy diabli, kobieto! Uciekasz, bo jesteś winna? Bo wzgardziłaś moją wspaniałomyślnością? Nie będziesz nawet próbowała zaprzeczać? Wyrwała się, ale przed jego wzrokiem nie było ucieczki. - Dlaczego pytasz? - krzyczała. - Wierzysz w to, w co chcesz wierzyć i wszystko, co powiem, jest bez znaczenia! Powiem jedno, nie zrobiłam niczego, by zasłużyć sobie na twoje oskarżenia! Chyboczące się światło pochodni rzucało ponure cienie na twarz Merricka. - W takim razie myliłem się. Ale w jednym miałem rację -powiedział twardo. - Obserwowałem cię przez cały wieczór. Byłaś bardzo zmieszana! Wszyscy mogli zauważyć, jaką przykrość sprawiam ci swoją obecnością. Powiedz mi zatem, złociutka, spodziewałaś się mojego powrotu do Brynwaldu? Czy też może miałaś nadzieję, że to nigdy nie nastąpi? Alana zacisnęła wargi. Och, jak mało ją znał! Jak niewiele o niej wiedział nic go nie obchodziła! Jej uczucia, jej duma, całe jej jestestwo buntowało się przeciw tej jawnej niesprawiedliwości. Kto był większym niewdzięcznikiem? Nie ufał jej. Nie była więcej warta od rzeczy, które posiadał. Wyprostowała się, zaciskając usta jeszcze mocniej i śmiało spojrzała mu w oczy. Merrick nie wytrzymał. Chwycił ją za ramiona. - Odpowiedz na moje pytanie! Furia, która teraz ogarniała Alanę, przypominała rozszalały żywioł. Patrzyła mu w oczy równie nieugięta jak on. - A jeśli tak? Gardzę tobą - wysyczała. - Spaliłeś mój dom. Ty i twoi ludzie zabiliście mi ojca. Zrobiłeś ze mnie niewolnicę. Moja siostra jest służącą! Opłakuję dzień, w którym ty i wszyscy nikczemni Normanowie
najechaliście nasze ziemie i wypatruję dnia, kiedy stąd odejdziecie, albo powalą was saskie miecze. Tak, będę wtedy szczęśliwa jak nigdy! Traktujesz mnie, jakbym była zobowiązana do lojalności
wobec ciebie, ale ja nie
sprzymierzyłam się z tobą! Niczego ci nie zawdzięczam! Rozległo się głośne przekleństwo. Merrick potrząsał Alaną tak silnie, że nie mogła utrzymać głowy prosto. Oszołomiona, nie odrywała jednak od niego wzroku. - Na rany Chrystusa! - Merrick odezwał się cedząc słowa przez zęby. Zawdzięczasz mi życie! Żadne z nich nie zauważyło, że Genevieve podążyła ich śladem. Pojawiła się nagle obok i z krzykiem ruszyła na brata, odciągając go do Alany. - Merricku! Na Boga! Uważaj! Ona jest przy nadziei.
Rozdział szesnasty Choćby nie wiedzieć jak się starał. Merrick nie mógł pozbyć się wątpliwości. Alana płakała z obawy o życie Simona. Ale czy łzy były szczere, czy też po prostu udawała? Z łatwością mogła uknuć spisek do spółki z Sasami i porwać chłopca po to, by podstępnie wywabić Merricka z Brynwaldu, a potem zabić. Zacisnął szczęki. Myślał o Alanie bez przerwy, czy tego chciał, czy nie. Przypominał sobie, jak w żarze namiętności słabł jej opór, rozpamiętywał smak jej ust poddających się jego wargom, wspominał szaleńcze ruchy bioder, gdy w niej był. A teraz zastanawiał się, czy on budził w niej takie samo pożądanie, jakie ona rozpalała w nim? Czy oddała mu się tylko po to, by łatwiej wywieść go w pole? „Opłakuję dzień, w którym ty i wszyscy nikczemi Normanowie
najechaliście nasze ziemie i wypatruję dnia, kiedy stąd odejdziecie, albo powalą was saskie miecze. Tak, będę wtedy szczęśliwa jak nigdy!" Jej krzyk ciągle jeszcze pobrzmiewał echem w jego głowie. Nie, pomyślał ponuro. Nie, ona tak łatwo nie przestanie nienawidzić Normanów. Powinien się mieć na baczności. Wszystkie te myśli dręczyły go jednocześnie. Dlatego też zmierzył ją zimnym spojrzeniem i powiedział nieprzyjaźnie: - Czy to moje dziecko, branko? A może będziesz się przechwalała, że ojcem jest jakiś angielski szlachcic? Dla Alany było to gorsze niż uderzenie w twarz. W gardle ją dusiło, emocje rozsadzały serce. Nie mogła już wytrzymać, więc wkładając w słowa całą gorycz, krzyczała: - Nienawidzę cię, Normanie! Na Boga, jak bardzo cię nienawidzę! Odepchnęła go i wbiegła do komnaty, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi. Z przekleństwem na ustach, Merrick chciał iść za nią, ale na jego drodze stanęła Genevieve. - Jesteś głupcem - powiedziała bez ogródek. - A ty stoisz na mojej drodze - wychrypiał w złości. Genevieve zagryzła usta. - Święci pańscy, ależ ty potrafisz być okrutny. - Stłumiony głos kobiety zdradzał, że jest rozsierdzona. - Okrucieństwem było oskarżenie jej o coś takiego, gdy wiesz doskonale, że byłeś jedynym mężczyzną. Okrucieństwem było nawet pomyśleć, że mogłaby knuć przeciwko tobie spisek z Sasami. Jej rodacy uważają ją za czarownicę i odtrącają, a ty gardzisz nią za coś, co jest czczym wymysłem! Jego twarz przypominała kamienną maskę. -
Ja okrutnikiem? Ona nie jest aż tak niewinna, jak ci się wydaje,
Genevieve. Już kiedyś próbowała ode mnie uciec. Zresztą byłaś dzisiaj w sali
biesiadnej. Wszyscy widzieli jej zmieszanie i to, że chce być ode mnie jak najdalej! - Tak, bardzo się bała zobaczyć z tobą, ale nie z powodu, o którym myślisz! Nie miała pojęcia, jak ci powiedzieć, że spodziewa się dziecka. Ty zaś, jak zwykle nie licząc się z nikim i niczym, postąpiłeś tak, jak się tego spodziewała, a właśnie takiej reakcji bała się najbardziej! - Genevieve nie ustępowała z drogi. - Jesteś od niej bardziej doświadczony, bracie. Jeśli nie chciałeś mieć z nią dziecka, nie powinieneś dzielić z nią łoża! Jeśli więc zaczniesz ją teraz winić... -
Nikogo nie winię! - wybuchnął zdenerwowany Merrick. -Wszystko
dlatego, że nie byłem na to przygotowany! Genevieve uniosła wysoko brwi. - Jeśli zasiejesz pole, zawsze wzejdą kłosy, bracie. Merrick wpatrywał się w siostrę, próbując zwalczyć ogarniające go coraz silniej poczucie winy. Nie mógł jednak uciszyć wewnętrznego głosu, który powtarzał: „Już od dawna można się było tego spodziewać i Genevieve ma rację". - Jeśli masz choć odrobinę oleju w głowie, bracie, zostawisz teraz Alanę w spokoju. To dla niej bardzo trudny okres i... - Znowu wtykasz nos w nie swoje sprawy, siostrzyczko. Ostatnio stało się to wręcz nagminne. A teraz bądź tak miła i odsuń się. Mimo pozorów uprzejmości, w głosie Merricka pobrzmiewał rozkaz. Z napięcia malującego się na jego twarzy łatwo było odgadnąć, jakie ma zamiary. Ustąpiła więc, nieznacznie skinąwszy głową. Kiedy przechodził obok niej, zatroskała się. Gdy tylko wszedł go komnaty, Normanka zaczęła się żarliwie modlić. Słysząc kroki Merricka, Alana zesztywniała. Potrzebowała całej odwagi, by odwrócić się i spojrzeć mu w twarz. Czas zatrzymał się w miejscu. Cisza poraziła ich oboje. W końcu jednak
Merrick odezwał się pierwszy: - Musimy porozmawiać. Alana uniosła wysoko brodę. - Nie mam ci nic do powiedzienia, Normanie. Merrick w ostatniej chwili powstrzymał się od ciętej odpowiedzi. Płonący za Alaną ogień w kominku otaczał jej postać złotą poświatą. Widział jej szeroko otwarte oczy, mocno zaciśnięte dłonie i bladość. Nie uszło jego uwagi także i to, że świetnie nad sobą panowała. Uczucie, jakiego nie zaznał do tej pory, wypełniło go z niesłychaną mocą. Jeszcze nigdy nie była tak bardzo godna pożądania, tak piękna. I ku jego wielkiej irytacji -jeszcze nigdy nie była tak bardzo niedostępna! -
Nie powinienem był powiedzieć tego, co powiedziałem. Nie mam
żadnych wątpliwości, że dziecko jest moje - odezwał się uprzejmie. - Być może padło kilka przykrych słów, ale wiesz dobrze, że potrafisz mnie do tego sprowokować. - Sprowokować? Ciebie?! Jak? Przecież prawie nic nie mówiłam. - Ku jej niezadowoleniu głos zdradzał targające nią emocje. - Naprawdę nie wiem, dlaczego jesteś taki zły? To przecież nie moja wina! - Nie wspomniałem ani słowem o winie. Ciekawym po prostu, czy jesteś zadowolona, że będziesz matką mojego dziecka? Merrick zacisnął usta. Od razu można było po nim poznać, że kłamie. Dla Alany była to kropla przepełniająca czarę -przeżyła ostatnio zbyt dużo, by znieść jeszcze i to. Choć nienawidziła samej siebie za tę słabość, spuściła wzrok pod naporem jego spojrzenia. Twarz Merricka przypominała teraz lodową maskę. - Mogłem się spodziewać, że nie będziesz tym zachwycona - powiedział z pogardą i przerwał na chwilę. - Idź spać. Porozmawiamy o tym jutro. - Obrócił się do niej tyłem. Alany nie trzeba było ponaglać. Szybko zdjęła z siebie suknię i w samej
koszuli wślizgnęła się do łóżka. Opatulając się futrami, zerkała co jakiś czas na Merricka, który stał, wpatrzony w ogień. Ręce miał założone do tyłu, a jego postawa zdradzała niezadowolenie. Czas płynął niemiłosiernie wolno. W komnacie słychać było jedynie trzask płonących bierwion. Cisza stawała się nie do wytrzymania. Alana podkurczyła kolana, objęła je ramionami i skuliła się na swojej części łoża. Była tak bardzo nieszczęśliwa. W końcu usłyszała, jak Merrick rzuca ubranie na podłogę. Zdmuchnął świecę i położył się obok Alany. Zacisnąwszy mocno powieki kobieta udawała, że śpi. Nie było jej jednak pisane zaznać snu tej nocy. Nie miała pojęcia, jak długo leżała w ciszy i mroku wypełniających komnatę. Chociaż od Merricka dzieliła ją odległość nie większa niż szerokość dłoni, dla obojga zdawała się przepaścią. Merrick nie dotykał Alany, a ona, choć to zabrzmi niemądrze, marzyła jedynie o cieple jego rąk. Chciała, by otoczył ją ramionami, chciała usłyszeć bicie jego serca. Popadała w coraz większą rozpacz. Coś było z nią nie w porządku, ale co? Jeszcze nie tak dawno przysięgała, że go nienawidzi i rzeczywiście to uczucie przepełniało całe jej jestestwo. A teraz oddałaby wszystko, żeby tylko móc odwołać okrutne słowa. Niestety, nie było to możliwe. Dzieliły ich bardziej niż cokolwiek. Reakcja Merricka była dokładnie taka, jakiej się spodziewała... i jakiej się bała. Był taki... taki zimny i zły. Wspomnienie ostatnich kilku godzin wbiło się cierniem w serce Alany. Żałość legła jej na duszy kamieniem z taką mocą, że zaczęło jej brakować tchu. Od tłumionego szlochu bolała ją krtań. Myśląc, że Norman zasnął, rozpłakała się. Merrick obrócił się w jej stronę. Oparty na łokciu, wpatrywał się w nią. Alana leżała zwinięta w kłębek, z ręką przyciśniętą do piersi. Głowę miała
nisko pochyloną. W ułożeniu jej ciała widać było rozpacz i bezradność, a tego nie mógł i nie chciał zignorować. Wzdrygnęła się gwałtownie, czując dotyk ręki na ramieniu. Nie zniechęcony tym, Merrick odsunął włosy z jej twarzy -chcąc lepiej ją widzieć w słabym świetle kominka. - Co się stało, Alano? Dlaczego płaczesz? Zle się czujesz? -dopytywał się niecierpliwie. Alana pokręciła przecząco głową. Nie potrafiła jednak powstrzymać potoku łez. Nie dający za wygraną, Merrick obrócił ją do siebie. Kiedy starała się ukryć przed jego wzrokiem, podtrzymał jej brodę palcem. - Powiedz mi - domagał się. - Dlaczego płaczesz? Zaniosła się szlochem, a potem, nie panując nad sobą, powiedziała szybko: - Myślisz, że spiskowałam z Sasami, ale przysięgam, że to nieprawda... Pytałeś, czy jestem zadowolona? Szczerze mówiąc... nie wiem! Nie wiem, co czuję! Ale to ty jesteś niezadowolony, to ty jesteś zły... - Jeżeli jestem zły, to tylko dlatego, że dowiedziałem się od siostry tego, co powinienem wiedzieć jako pierwszy... i przyznaję, że wolałbym to usłyszeć z twoich ust. Dlaczego mi nie powiedziałaś? Chociaż Merrick robił wrażenie bardzo spokojnego, jego głos zdradzał urazę. Alana, nie wiedzieć czemu, poczuła się winna. - Ja... ja sama dowiedziałam się dziś rano. A tak naprawdę odkryła to Genevieve. - Zawahała się, ale mówiła dalej łamiącym się od płaczu głosem: Zro... zrozumiem, jeśli powiesz, że już mnie nie chcesz, że nie chcesz mojego dziecka... Nie pozwolił jej dokończyć. - Zapominasz, że to także moje dziecko. Poza tym bardzo się mylisz, bo ja ciągle bardzo cię pragnę.
Wstrzymywany z trudem szloch zapierał jej dech w piersi. - Pragniesz nie... niewolnicy, nałożnicy, a nie dziecka. Merrick zacisnął zęby. Odsunął rękę od jej twarzy i spojrzał na nią ponuro. - Nie jesteś ani niewolnicą, ani nałożnicą. Alana zadrżała, czując na sobie jego świdrujący wzrok. - Stanę się dla ciebie ciężarem, będziesz chciał się mnie pozbyć. - Nie potrafiła ukryć uczuć, które słychać było w tonie jej głosu. - Dziecko także stanie się niepotrzebnym ciężarem. - Ciężarem! Przecież to brednie.... Chyba nie myślisz, że mógłbym cię odprawić? - Merrick zaklął paskudnie. - Powiedz, myślisz tak? Skinęła głową, bo ta właśnie myśl prześladowała ją przez cały dzień. - Nie pozwolę ci odejść, dziewczyno. Nie pozwolę. A teraz przytul się. Choć jego głos brzmiał szorstko, ręce pełne były delikatności. Bez słowa ułożył ją tak, że plecami opierała się o jego nagi tors. Dłonią głaskał Alanę po krągłości biodra. Zapadła cisza, ale tym razem było im z tym dobrze. Czując, że Alana cały czas drży, Merrick przytulił ją mocniej do siebie. - Masz nudności? - zapytał szeptem. - Czasami, zwłaszcza rano - odpowiedziała równie cicho. -Jestem strasznie głupia, skoro wcześniej nie zwróciłam na to uwagi. Tak naprawdę nie głupota była tego przyczyną, ale strach przed prawdą. Tę myśl Merrick zachował jednak dla siebie. Zamilkli ponownie na jakiś czas. Mężczyzna walczył z samym sobą. Bliskość jej ciała stwarzała niebywałą pokusę, pożądał jej aż do bólu! Ta część jego ciała, którą rozpierała żądza, znajdowała się akurat między miękkością obu pośladków kobiety. Każdy ruch Alany powodował, że Merrick zaciskał mocniej zęby i całą siłą woli powstrzymywał się od przewrócenia jej na plecy, zdarcia koszuli i sprawienia, by zapomniała o wszystkim poza namiętnością. Nie robił tego jednak, bo wydawała mu się taka młodziutka i niewinna, choć przecież nosiła w łonie
dziecko. Moje dziecko, pomyślał z dumą. Właśnie w tym momencie zrozumiał, co to oznacza i ta świadomość wypełniła jego myśli. Wyczuwał, ze Alana zastyga w bezruchu, gdy pieścił dłonią jej pełne piersi i zsuwał rękę niżej, jakby uczył się na pamięć jej ciała. Położył otwartą dłoń na lekko zaokrąglonym brzuchu. -
Jest wyraźna różnica - powiedział łagodnie. - Powinienem był ją
zauważyć wcześniej. Alana zarumieniła się. Chociaż Merrick nie mógł teraz widzieć jej twarzy, domyślił się tego - ciało Alany stało się gorące. Jakże chciałby ją teraz posiąść! Boże, jaka ona słodka! Pocałował ją w ramię, wdychając delikatny zapach jej skóry. - Kiedy spodziewasz się rozwiązania? Jego głos rozległ się tuż przy jej uchu. Alana miała wrażenie, że puls ustał jej zupełnie, a dziwny ból przeszył piersi. Modliła się w myślach, by Merrick mówił prawdę i nie był na nią zły, bo nie zniosłaby myśli, że odrzucił własne dziecko. Nic wyczuwała jednak w jego głosie ani śladu dawnej hardości i arogancji. Iskierka nadziei zaświtała w mroku jej rozpaczy. Zaczęła się zastanawiać, kiedy to mogło się stać. Wszystko wskazywało na pierwszy raz. - Nie jestem pewna - wyszeptała. - Wydaje mi się, że pod koniec lata, na krótko przed świętym Michałem. - Przed świętym Michałem. - Nuta satysfakcji pobrzmiewała w głosie Merricka. - Brynwald będzie zbierał z pól owoce żniw, a ja zbiorę owoc rozkoszy zaznanej zimowej nocy. Alana wciągnęła głęboko powietrze, zaszokowana chełpliwością Merricka i roześmiała się serdecznie, przytulając się do niego mocniej. Spletli palce i położyli dłonie na jej brzuchu.
Alana nie potrafiła się opanować. Ten prosty gest spowodował, że łzy ponownie popłynęły z jej oczu. Tym razem jednak były to łzy szczęścia. Być może nie miało to sensu, ale było jej dobrze, gdy on znajdował się tak blisko. Nic przeszkadzało jej, że muskularne ramię oplatające jej kibić jest ciężkie. Na skórze pleców wyczuwała rytmiczne uderzenia serca Merricka. Zadowolona, mimo wydarzeń, w które obfitował ten dzień, powoli zapadała w sen. Stopniowo opuszczało ją napięcie. Nie minęło wiele czasu, gdy zasnęła głęboko, nie śniąc o niczym.
Następnego dnia wszyscy wiedzieli już o jej sekrecie. Niektórzy - nie wiedziała kto - słyszeli zeszłej nocy awanturę przy schodach. Wiadomość, że Alana jest przy nadziei, obiegła warownię lotem błyskawicy. Minęło jeszcze kilka dni i wszyscy mieszkańcy ziem Merricka wiedzieli już, że nosi w łonie jego dziecko. Niestety, z każdym mijającym dniem powracały też wątpliwości, które od samego początku tak bardzo martwiły Alanę. Stały się jeszcze większe, gdy spotkała Sybil, krzątającą się w komnacie Genevieve. Przyszła pożyczyć trochę nici z ogromnych zapasów Normanki. Sybil spojrzała na siostrę i na chwilę przerwała słanie łoża. -
Genevieve poszła do wsi. Miała zamiar zajrzeć do żony piwowara,
siostro - powiedziała. Alana wymamrotała słowa podziękowania i chciała się wycofać, ale Sybil odeszła szybko od łoża i zawołała: - Nie wychodź! Chciałabym zamienić z tobą kilka słów. Nie wchodząc dalej do komnaty, Alana zatrzymała się przy drzwiach. Sybil stanęła przed nią z rękami opartymi na biodrach. Wskazała głową brzuch siostry. - To było bardzo głupie, być tak nieuważną. Alana była zbyt zaszokowana,
by coś odpowiedzieć. - Który to miesiąc? - dopytywała się Sybil. - Za dwie niedziele minie czwarty - powiedziała wolno Alana. - Czwarty miesiąc! Niedługo będziesz gruba jak świnia! Alana odruchowo zasłoniła brzuch dłońmi. Podczas kąpieli tego ranka zauważyła, że mocno przytyła w talii, jej brzuch się zaokrąglił, a piersi stały się jakby cięższe i wrażliwsze. Sybil nie krępowała się zupełnie w wyrażaniu opinii: - Nie minie wiele czasu i Merrick cię stąd wyrzuci. Dopiero teraz Alana poczuła się urażona w swojej godności. - Mówisz, jakbyś była zazdrosna. Sybil odchyliła głowę i roześmiała się w głos. - Nie jestem zazdrosna, Alano. - Mrugnęła do niej. - Już Raoul zadbał o to, bym nie miała czasu nawet na myślenie o innych mężczyznach. Alana zacisnęła usta z dezaprobatą. Nie potrafiła zrozumieć, co w Raoulu mogło pociągać Sybil. - A poza tym - dodała przyrodnia siostra ze znawstwem - to typowe dla mężczyzny, żeby w czasie, kiedy jego kobieta jest ciężarna, poszukać uciech gdzie indziej. Wzdęte brzuszysko to niezbyt przyjemny i pociągający widok, i bardzo psuje całą przyjemność, jeśli wiesz, o czym mówię. Zresztą Merrick nie ma powodu, by dochowywać ci wierności, przecież nie jesteś jego żoną. Alanie zabrakło tchu. Sama myśl o tym, że Merrick mógłby z inną kobietą... Ból w piersi stał się nie do zniesienia. Sybil wykrzywiła wzgardliwie usta. - Należy też brać pod uwagę - mówiła rzeczowym tonem -że dzieciak może być obciążony klątwą jak ty. Alana spojrzała na siostrę z przerażeniem w oczach. - Nie! - krzyknęła. - Nie! Czarne, błyszczące oczy Sybil śledziły każdy jej ruch.
-
Są sposoby uniknięcia tego - powiedziała. Oszołomiona Alana
wpatrywała się w siostrę, niczego nie rozumiejąc. Sybil westchnęła zniecierpliwiona. -
Daj spokój, Alano! Twoja matka na pewno miała jakiś napar na
spędzenie nie chcianego płodu! Alana zamarła. Nie mogła wykluczyć, że Sybil chciała jej po prostu pomóc, ale tego było już za wiele. Obróciła się na pięcie i wybiegła z komnaty. Nie wiedziała, że w niszy, znajdującej się w korytarzu, był ktoś, kto obserwował ją z napiętą uwagą. W swojej komnacie Alana usiadła przed kominkiem. Zjadła wieczerzę i starała się zachować spokój, ale nie mogła zapanować nad natłokiem myśli. Co będzie, jeśli Sybil ma rację? Merrick cały czas jej pragnie, ale jak się zachowa, gdy będzie rzeczywiście gruba? Może Sybil ma rację, może odsunie się wtedy od niej? Och, czyż nie tego właśnie chciałaś od samego początku? - mówił jej wewnętrzny głos. Nie chodziło ci o uwolnienie się od niego? Serce zakołatało jej w piersi. Nie wiedziała... nie była już tego taka pewna! W chwilę później do komnaty wszedł Merrick. Zatrzymał się w drzwiach - wysoki, smukły i taki przystojny! Jednak, czy to tylko jej chora wyobraźnia, czy naprawdę w jego oczach, gdy na nią spojrzał, błąkał się wyraz znudzenia? Wstała, niepewna jego nastroju, nie bardzo wiedząc, co powinna zrobić. Ogarniały ją dziwne uczucia. Zauważyła, że Merrick miał potargane włosy, które przygładzał ręką raz po raz. Dopiero teraz spostrzegła, że jest bardzo zmęczony. - Wyglądasz na bardzo wyczerpanego - powiedziała cicho. - Może gorąca kąpiel sprawiłaby ci przyjemność? - Nie czekając na odpowiedź, przeszła obok niego i wychyliwszy się za drzwi zawołała na służbę, prosząc o wiadra z ciepłą
wodą. Niedługo potem Merrick wszedł do okrągłej balii. Nie krępował się przy tym zupełnie swoją nagością. Alana rozebrała się i położyła w łożu. Nie mogła się powstrzymać od zerkania na myjącego się Merricka. Nie poprosił jej o pomoc przy kąpieli, a ona tak chętnie by to zrobiła! Jego profil, odcinający się cieniem na tle płonącego kominka, przyciągał uwagę szlachetnym kształtem i widoczną w nim dumą. Alana wpatrywała się w linię jego nosa, prostą i silną szczękę. Jego bary i ramiona były mokre i błyszczące jak naoliwione drewno, bicepsy mocno zarysowane. Tak bardzo chciała go dotknąć, gładzić naprężone mięśnie, czuć, jak łagodnieje ich twardość pod jej pieszczotą, że w palcach odczuwała bez mała fizyczny ból. Oderwanie od niego spojrzenia, gdy wychodził z balii, było ponad jej siły. Woda spływała mu po skórze, kropelki wody połyskiwały niczym klejnoty. Jej wzrok, jakby niezależnie od jej woli, skierował się niżej. Nogi Merricka były silne i pięknie umięśnione, a jego męskość robiła piorunujące wrażenie nawet wtedy, gdy nie był podniecony. Merrick wytarł się płócienną płachtą i wślizgnął do łoża. Leżał z jedną ręką podłożoną pod głowę i wpatrywał się w sufit. Do tej pory nie odezwał się słowem - Alana czuła się z tego powodu bardzo niepewnie, wydawał się jej taki nieprzystępny! Przerwała ciszę odzywając się nieśmiało: - Jesteś bardzo milczący tej nocy, Normanie. W końcu odwrócił się do niej. Zanim się odezwał, przez bardzo długą chwilę oboje wpatrywali się w siebie. - Mam sporo spraw do przemyślenia. Alana zaniepokoiła się poważnie. Ostatniej nocy zapewniał, że nie pozwoli jej odejść. Czyżby tak szybko zmienił zdanie? Jednak chęć bycia blisko niego stała się zbyt silna, żeby Alana mogła ją
zwalczyć. Chciała, by wszedł w nią, twardy i pulsujący. Chciała czuć go w sobie. Chciała, by wypełnił jej łono, bo tylko wtedy zyska dowód, że nie przestał jej pożądać. - Meczący dzień? - spytała ledwie słyszalnym szeptem. Nie chciała, by Merrick oddalił ją od siebie. Boże dopomóż, nie chciała, by... Merrick podciągnął się i usiadł na łożu. Futro opadło mu z ramion, ale on zdawał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi. - Tak, męczący dzień - powiedział wolno. - Po prostu męczący dzień. Serce zabiło jej odrobinę żywiej, bowiem jego spojrzenie spoczęło na jej ustach. - Teraz ja zadam ci pytanie. Alano. Czy gdybyś mogła, złagodziłabyś moje zmartwienia? Pomogłabyś mi zapomnieć o całym świecie i sprawiła, bym w twych ramionach zaznał ukojenia? - Mówiąc to wyciągnął rękę i kciukiem gładził jej dolną wargę. Alana ujęła jego rękę i przytuliła policzek do wewnętrznej strony dłoni. Ten gest zaskoczył ich oboje. Serce dziewczyny biło tak szybko, że puls prawie zupełnie ją ogłuszał. Wciągnęła głęboko powietrze. - Gdyby to było w mojej mocy - słyszała własny głos, jakby dochodził z bardzo daleka - zrobiłabym to, czego pragniesz. Jego oczy pociemniały. Chwycił ją za nadgarstki i pociągnął do siebie, nie przytulił jej jednak - trzymając w pewnej odległości wpatrywał się w nią. Skromność nakazywała jej zakryć się czymś, ponieważ ciągle jeszcze czuła się skrępowana nagością, a teraz, gdy ciało podlegało zmianom, jej zmieszanie stało się jeszcze większe. Ale coraz silniejsze podniecenie kazało jej zapominać o wstydzie. Merrick niespiesznie lustrował wzrokiem Alanę. Było to prawie tak miłe jak pieszczota. Alana miała wrażenie, jakby piersi jej nabrzmiały i stały się cięższe. Sutki stwardniały i pobolewały nawet przy najmniejszym ruchu. Tęskniła do dotyku jego dłoni właśnie w tych miejscach, marzyła o jego ustach
dotykających sutków, języku zwilżającym je, głaszczącym i niecierpliwym. Merrick podłożył jej palec pod brodę i zmusił, by spojrzała mu w oczy. - Masz teraz taką okazję - wyszeptał niskim i wibrującym głosem, tak namiętnym, że Alana zadrżała. - Masz okazję... Bawiła się włosami rosnącymi na jego piersi. Bardzo chciała, by Merrick zaznał rozkoszy, chciała doprowadzić go do ekstazy tak szaleńczej, w jaką on wprowadzał ją bez wysiłku. Ale jak miała tego dokonać? Zagryzła wargi, nagle zmieszana i zagubiona. - Chcę tego - powiedziała drżącym głosem - ale nie mam pojęcia, co powinnam zrobić. Merrick spojrzał jej głęboko w oczy. - Chciałbym, żebyś mnie dotykała, dziewczyno. Możesz mnie dotykać, gdzie tylko zechcesz i robić, na co tylko masz ochotę, i tak, jak masz ochotę. Alana poczuła dreszcz emocji przebiegający po jej całym ciele. Ośmielona czułością widoczną w jego oczach, oplotła mu szyję ramionami. Wahając się przez chwilę, zbliżyła usta do jego warg. Nie zdążyła nawet zastanowić się, co robić dalej, gdy on przywarł do niej. Jego usta wpijały się w różowość jej ust. Alana wyczuwała w tym pocałunku zachłanność i rozpaczliwą potrzebę zbliżenia. Nie potrzebowała innego zaproszenia. Przytuliła się do niego i w uniesieniu oddawała pocałunek. Chciała, by każdy skrawek jej nagiego ciała stykał się z jego skórą, miażdżyła sutki o jego mocarną klatkę piersiową. W chwilę potem ujął w ręce jej piersi, a potem schylił się i pieścił ustami najpierw jedną, potem drugą - drażnił je zębami i językiem, muskał i ssał na przemian. Alana miała wrażenie, że krew w jej żyłach stała się płynnym ogniem. Przypomniała sobie, co powiedział pierwszej nocy... „Będziesz moja, ale nie zdobędę cię ani siłą, ani strachem". Dotrzymał słowa. I nawet jeśli jej rozum sprzeciwiał się temu, wystarczyło, że Merrick otarł się o nią, by ciało
domagało się spełnienia jego woli. A teraz, tak samo jak zawsze. Merrick troszczył się najpierw o jej przyjemność, by dopiero potem pomyśleć o sobie. Czuła się wręcz zbyt szczęśliwa. Była pewna, że tej cudownej nocy połączyła ich magiczna siła. Już wcześniej wiele razy marzyła o tym, by poznać jego ciało tak dokładnie, jak on poznał jej tajemnice, ale też bała się tego, bo Merrick mógłby to opacznie zrozumieć i potraktować jako swoje kolejne zwycięstwo. Teraz jednak... marzyła jedynie o tym, by sprawić mu przyjemność i dać rozkosz pełną pasji i namiętności, jaką on sam obdarował Alanę już po wielekroć. Odsunęła usta od jego warg i delikatnie zmusiła, by przerwał pieszczotę piersi. Nie uszło jej uwagi, że to, co robiła, zaciekawiło go, ale też trochę zbiło z pantałyku. Pokiwała głową. Merrick zastygł w bezruchu, z rękoma ułożonymi po bokach. Powoli uklękła pomiędzy jego udami. Drżąc i modląc się, by nie zauważył, jak niepewne są jej ruchy. Alana zaczęła gładzić jego obrośnięte piersi, szczypała delikatnie sutki i ze zdumieniem odkryła, że były równie wrażliwe jak jej własne. Merrick westchnął głęboko, a to dodało jej otuchy. Ustami kosztowała smaku jego skóry, całując coraz niżej... niżej, aż do pępka i dalej. Merrick oddychał coraz szybciej. Nawet mu przez myśl nie przeszło, by powstrzymywać Alanę. Dobry Boże, przecież na tę chwilę czekał przez całą wieczność... Dopiero teraz dotykała go z własnej, nieprzymuszonej woli. Podświadomie jednak obawiał się czegoś, czego nie potrafił nazwać, ale zdecydowanie oddalił z myśli ponure przeczucia i poddał się rozkoszy, którą przeżywał w tej chwili. Napiął mięśnie brzucha, gdy jej dłonie gładziły okolice pępka, przygotowując go na dotyk ciepłych ust.
Jej włosy opadały na jego biodra - dokładnie w ten sam sposób, o jakim po tysiąckroć śnił. Język Alany igrał z jego pępkiem, by w chwilę później zwilżyć skórę poniżej. Merrick zagryzł zęby. Krew napływała falami do jego lędźwi, wypełniając męskość, która w mgnieniu oka nabrzmiała i pulsowała w oczekiwaniu rozkoszy. Merrick spojrzał w dół i niewiele brakowało, by krzyknął. Najpierw poczuł na rozpalonej skórze delikatny dotyk chłodnych palców. Jej oddech, ciepły i wilgotny, musnął jego najwrażliwsze miejsce. A potem ona to zrobiła. Język pieścił wyprężoną męskość. Przejmujący aż do bólu spazm rozkoszy zaparł Merrickowi dech w piersiach i wywołał drżenie całego ciała. Zagłębił ręce w jej włosach. To przekraczało jego najśmielsze marzenia. Oddychał z trudem. Odchylił do tyłu głowę, mięśnie karku miał napięte i nie potrafił się powstrzymać od głośnego jęku. Pogrążony w niebycie, jaki powoduje jedynie ekstaza, pozwalał Alanie na te nieśmiałe zabiegi, ale nadszedł taki moment, gdy jeszcze chwila i wybuchnąłby tysiącem drobin. - Słodki Jezu - wyszeptał dysząc. -Nie wytrzymam dłużej... wystarczy, maleńka! Przestań, albo nie zostanie nic, co mógłbym ci ofiarować. Chwycił ją pod pachy i podciągnął do góry. Jego uścisk był przerażająco silny, ale jednocześnie delikatny. Alana nie bardzo wiedziała, co się dzieje jednego tylko była pewna: sprawiła mu ekstatyczną przyjemność. To, że drżał teraz, podniecało ją jeszcze bardziej. Niemniej zrobiła wielkie oczy, gdy położył obie dłonie na jej pośladkach. Westchnęła cicho, zmieszana. Instynkt podpowiadał jej, że Merrick będzie chciał ją posiąść. Ale jak, na litość... - Owiń mi nogi dookoła bioder - poinstruował ją zachrypniętym głosem. Alana nie potrzebowała dalszej zachęty. Przeszedł ją dreszcz, gdy zerknęła na sterczącą męskość, gotową do aktu miłości.
Zrobiła, o co prosił. Zaczerpnęła głęboko powietrza. Wpiła paznokcie w jego muskularne ramiona. Poczuła, że uniósł ją i posiadł prawie w tej samej chwili. Jej łono powoli otwierało się przed nim i wypełniało jego nabrzmiałą męskością. Jęknęła bojąc się, że nie zdoła zagłębić się cały, ale tak się nie stało -wszystko, co chciał jej ofiarować, weszło w nią i wypełniło błogością. Czas zatrzymał się w miejscu. Merrick nie poruszał się. Całował jej usta z czułością, która przyprawiała o zawrót głowy. Jego oddech stawał się jej oddechem. Alana jęknęła ponownie i przytuliła się jeszcze mocniej, szukając sposobności do powiedzenia, co odczuwa, ale i tym razem nie znalazła odpowiednich słów. Merrick nie mógł już dłużej wytrzymać. Jego dłonie zacisnęły się na jej biodrach. W pierwszej chwili Alana jęknęła, gdy uniósł ją, ale w chwilę później znowu czuła go w sobie, poruszał się niczym stalowy miecz przeszywający jej łono. I tak, raz za razem, unosił ją i opuszczał... unosił i opuszczał... Jeszcze nigdy nie było im razem tak jak teraz. Emocje targały nimi z tą samą siłą. Doprowadzająca do szaleństwa rozkosz unosiła Alanę na swych skrzydłach coraz wyżej i wyżej. Traciła dech. rozpaczliwie łapiąc powietrze. Ten odgłos pobudzał ich jeszcze bardziej. Merrick wchodził w nią coraz gwałtowniej, coraz głębiej. Poczuła ciepło jego nasienia eksplodującego w jej wnętrzu, raz po raz. Spleceni w uścisku opadli na futra. Silne ramię Merricka objęło Alanę w talii. Przytulił ją mocno do siebie. Jej dłoń, jakby kierowana naturalnym odruchem spoczęła na jego piersi, maleńka i prawie biała na tle ciemnych włosów. Podkładając palec pod jej brodę. Merrick zmusił ją do uniesienia głowy, a potem pocałował. Był to bardzo długi i bardzo czuły pocałunek. Kiedy ją w końcu puścił, Alana przytuliła twarz do jego piersi i pocałowała namiętnie.
- Jesteś moim panem - wyszeptała. - Panem i zdobywcą.
Rozdział siedemnasty Tym razem Alana obudziła się pierwsza. Leżała ciasno przytulona do Merricka, grzejąc się ciepłem jego ciała. Było jej po prostu dobrze, więc nie bardzo chciała wstawać czy choćby poruszyć się. Merrick był nagi, futro okrywało mu biodra, ale zsunięte w niektórych miejscach odsłaniało jego męskość, uśpioną teraz i miękko leżącą na brzuchu. Alana aż się zarumieniła przypomniawszy sobie, co zaszło między nimi tej nocy. Płonęła wstydem, bo w świetle ranka przerażało ją to, jak się zachowywała i co robiła! Ale, niech jej Bóg wybaczy, niczego nie żałowała! Nie, niczego nie żałowała - przecież Merrick szeptał w nocy raz po raz, jak bardzo jest szczęśliwy. Powoli przeniosła wzrok na jego twarz. Gdy spał, nie robił już wrażenia bezwzględnego wojownika. Rysy złagodniały, surowość zastąpił spokój. Może teraz, kiedy znalazł ukojenie w jej ramionach, ponownie pozwoli jej odwiedzić Aubreya. Alana jeszcze przez chwilę leżała bez ruchu, a potem ostrożnie zsunęła się z łoża, nie chcąc obudzić Merricka. Szybko umyła się, ubrała i zakrzątnęła przy rozpalaniu ognia na kominku. W chwilę później obróciła się w stronę łoża i przestraszyła trochę widząc, że Merrick nie śpi i wpatruje się w nią. Serce jej żywiej zabiło. Kiedy się obudził i od jak dawna ją obserwował? Nie mogła przy tym pozbyć się wrażenia, że jest trochę zmartwiony. - Wcześnie wstałaś. - Nie mogłam już dłużej spać - wyszeptała, onieśmielona brzmieniem jego głosu. Merrick uniósł brwi.
- Masz jakieś plany na dzisiaj? Jego dociekliwość była obezwładniająca. Alana zmieszała się. - Owszem - odpowiedziała. - Tak też myślałem. - Może to było złudzenie, ale jego spojrzenie stało się jakby surowsze. - Może w takim razie podzielisz się nimi ze mną, maleńka? Alana zaczęła gorączkowo myśleć. Dlaczego on zawsze wywołuje w niej tak wielkie poczucie winy? Złożyła razem dłonie, by nie zauważył, że trochę drżą, a przy okazji chciała w ten sposób dodać sobie odwagi. - Chciałabym prosić cię o pozwolenie na wizytę u Aubreya. Nie... nie widziałam go od kilku dni. Przez chwilę Merrick nie wierzył własnym uszom. Czyżby się przesłyszał? Stężał cały. Na rany boskie, teraz wiedział już, dlaczego była taka miła i zdecydowana zaspokoić jego zachcianki. Ach, powinien był o tym pamiętać! - zganił sam siebie w myślach. Ostatnia noc nie była niczym innym jak tylko kolejnym niewieścim podstępem, by wywieść go w pole. Znowu chciała jakichś przywilejów w zamian za to, co mu ofiarowała, ale tym razem nie tak łatwo pozwoli zrobić z siebie głupca... Zresztą był już najwyższy czas, żeby się o tym dowiedziała. - Nie musisz tam chodzić. Alana zbyt późno zdała sobie sprawę z tego, że Merrick ma mocno zaciśnięte usta. W jednej chwili wszystko się zmieniło. Nagle pomiędzy nią a nim powstała niezgłębiona przepaść, było tak, jakby zmroził ich lodowaty wicher. Wyraz twarzy Normana był bardzo, bardzo ponury. Niech go diabli! pomyślała ze złością Alana. Niech piekło pochłonie jego duszę! Dlaczego jest taki zimny? Dlaczego nie ma w nim serdeczności? - Wszystko przez to, że wierzysz w moje knowania z Sasami - powiedziała
zduszonym głosem. - Przysięgam na grób mojego ojca, że nic takiego nie miało miejsca! - To nie ma nic do rzeczy, kobieto. - W jego oczach był chłód lodowca. Aż trudno było jej uwierzyć, że jeszcze nic tak dawno ten mężczyzna był czułym i namiętnym kochankiem. Zamiast niego widziała bezlitosnego rycerza, który zawojował Brynwald. Merrick wstał i zaczął zbierać swoje rzeczy z podłogi. Alana wpatrywała się w niego, nieświadomego, że ogarniające ją emocje wyraźnie malują się na jej twarzy. Wzięła głęboki oddech. - Więc dlaczego? - Z furią uderzyła otwartymi dłońmi o blat stołu. Dlaczego? Stanął przodem do niej, już kompletnie ubrany, wysoki i smukły jak strzała... i tak samo śmiertelnie niebezpieczny. - Jesteś przy nadziei - powiedział beznamiętnie. - A dziecko jest tak twoje, jak i moje. Pomijając twoje uczucia do mnie, nie dopuszczę, byś je usunęła. Alana wciągnęła głośno powietrze. Przerażenie sparaliżowało ją zupełnie. Patrzyła na Merricka. Twarz jej pobladła. - Dobry Boże - zdołała wyszeptać. - Chyba nie słyszałeś tego, co mówiła Sybil... - A tak, słyszałem. Powiedziała, że twoja matka miała na pewno jakiś eliksir, który pomaga kobietom pozbyć się nie chcianych dzieci. Nie słyszałem zaś żadnego zaprzeczenia z twojej strony. Alana widziała już Merricka, gdy był zły, ale jeszcze nigdy nie był aż taki wściekły. Ręce trzymał po bokach, zaciśnięte w pięści. Jego głos grzmiał gniewem jak rozszalały huragan. Kręcąc energicznie głową, Alana modliła się, żeby to był tylko sen! -
Nie przypuszczasz chyba, że... Dobry Boże! Nie mogłabym... Nie
zrobiłabym tego!
- Nie? To ciało z mojego ciała. A nie dalej jak zeszłej nocy mówiłaś, że nienawidzisz mnie bardziej niż kogokolwiek. Na jej twarzy złość mieszała się z bólem, w oczach widać było zranioną dumę. Tak, on ciągle jeszcze jej nie ufał, ale nie myśli chyba, że mogłaby zamordować własne dziecko... Sama myśl o tym napełniła ją grozą mrożącą krew w żyłach. - Mówiłam to w złości! Po tym, jak oskarżyłeś mnie o dzielenie łoża z innym mężczyzną! Dlaczego tobie wolno zmieniać zdanie, a mnie nie? Nie dała mu szans na odpowiedź, bo zanim otworzył usta mówiła dalej: - Kiedyś... kiedyś chciałam od ciebie uciec, Normanie i zdaje się, że będę za to karana do końca życia. Chciałeś znać prawdę i wyjawiłam ci ją. Widać jednak zdecydowałeś się nie wierzyć mi, nigdy mi nie zaufać. Chciałabym też zwrócić ci uwagę, że jedynym, który będzie cierpiał z tego powodu, jest Aubrey. Nie zasłużył na to, jest zupełnie niewinny... - Ale ty jesteś winna! - Mcrrick był bardziej bezlitosny niż kiedykolwiek. A ja chciałbym zwrócić ci uwagę, że wystarczy zrobić jedno, by przekreślić wszystko! Na twoim miejscu nie zapominałbym o tym! Teraz i Alana nie potrafiła zapanować nad ogarniającą ją złością. Aż trzęsła się ze zdenerwowania. - Jesteś okrutny, Normanie! Okrutny i bezduszny, skoro odmawiasz mi tej jednej rzeczy, o którą cię proszę! I wiesz przy tym znakomicie, że to właśnie zrani mnie najmocniej! - Każde jej słowo przepełniała gorycz. Alana przestała zastanawiać się nad tym, co mówi. - Bądź przeklęty! Dlaczego nie pozwolisz mi odejść?! Nie możesz pragnąć tego dziecka bardziej ode mnie! Nie powinna tego mówić. Zdała sobie z tego sprawę, gdy tylko słowa zostały wypowiedziane. Tylko że wtedy było już za późno. Twarz Merricka stała się kamienną maską gniewu i złości. Zrobił to tak szybko, że nie zdążyła nawet krzyknąć. Ręce chwyciły ją w
talii i zacisnęły się z siłą żelaznych kleszczy. Przyciągnął ją do siebie tak blisko, że jego oddech owiewał jej policzki niczym uderzenia bicza. Jego oczy patrzyły na nią bezlitośnie. Powiedział przez zaciśnięte zęby: - Ostrzegam cię, Alano. Jeśli zrobisz jakąś krzywdę dziecku albo sobie, będziesz tego gorzko żałowała. A jeśli tylko zauważę, że coś takiego może się zdarzyć, przysięgam na wszystkie świętości, że zamknę cię w tej komnacie aż do czasu urodzenia dziecka. Mierzyli się wzrokiem całą wieczność. Komnata zdawała się pełna jego złości. Alana cofnęła się. przestraszona i oniemiała. Jeszcze nigdy nie widziała Merricka w takim stanie. Wyraz jego twarzy był nie do zniesienia zimny. Uwolnił Alanę z uścisku, jakby nagle poczuł do niej wstręt. Nie patrząc już na nią, obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi. Zatrzasnął je za sobą tak mocno, że aż zadrżała podłoga.
Alana zakryła drżące usta ręką. Lzy cisnęły się jej do oczu, łzy rozpaczy, która przepełniała serce. Teraz, kiedy nie było Merricka, nie mogła opanować targających nią emocji. Osunęła się na podłogę i zaniosła głośnym płaczem. W takim stanie zastała ją Genevieve. To właśnie Normanka otarła łzy z policzków Alany, przytuliła i kołysała jak dziecko... Genevieve, która słuchała i potakiwała głową. Genevieve, która nie przerywała potoku słów, cisnących się na usta Alany. Nie komentowała też zwierzeń, na które zdobyła się dziewczyna, zwierzeń dotyczących wahań, wątpliwości, nienawiści, gniewu... i obaw. Dużo później Alana siedziała skulona przy kominku. Wpatrywała się w złotobursztynowe płomienie. Była blada i opuchnięta od płaczu. Kiedy jednak się odezwała, jej głos był dziwnie pozbawiony wyrazu. - Dla innych potrafi mieć litość, dla mnie jednej tylko jest bez serca. Nigdy go nie miał.
Genevieve pokręciła głową. - Nie mogę uwierzyć, by naprawdę myślał, że jesteś zdolna skrzywdzić własne dziecko. Nie bronię go, chcę tylko powiedzieć, że jest podejrzliwy z natury, a i życie zmusiło go do tego. To minie, obiecuję ci. - Zawahała się zastanawiając, czy powinna powiedzieć coś, o czym wiedziała już od dawna. Alano, ja... ja dobrze znam mojego brata. Widzę po nim, że po raz pierwszy kobieta... on bardzo się tobą przejmuje. -
W ogóle go nie obchodzę! - Alana uniosła głowę, nie mogła
powstrzymać gorzkich słów. - Byłam dla niego jedynie dziewką do łoża! A teraz jestem po prostu własnością, która nosi pod sercem jego dziecko. Genevieve nie dawała się tak łatwo przekonać. - Musisz zaufać sama sobie, Alano. Musisz także zaufać jemu. - Ufać? - spytała Alana z żalem. - Skoro on nie potrafi mi zaufać, dlaczego ja miałabym zaufać jemu? Przecież zabił mojego ojca! Normanka położyła dłoń na jej ramieniu. - To nie tak, Alano - powiedziała łagodnie. - Twój ojciec zginął podczas wojny. - Uwięził mnie! A teraz ma zamiar zrobić to znowu! Nie! - szeptał wewnętrzny głos. To twoje własne serce zrobiło z ciebie więźnia. Alana nie odważyła się powiedzieć tych słów na głos. Nie śmiała nawet myśleć, co one naprawdę oznaczają. Wyciągnąwszy ręce, ujęła w nie dłonie Normanki. - Dopóki Merrick nie uwierzy mi, ja także nie będę mu ufała. - Przez chwilę czuła w sercu rozdzierający ból, ale opanowała się szybko. - Ufam jednak tobie, Genevieve. Zrobiłabym dla ciebie wszystko, o co poprosisz. Mogę się tylko modlić, żebyś ty także mi ufała. - W jej głosie była prośba, w oczach zaś błaganie. Genevieve uścisnęła jej dłoń.
-
Co chcesz, żebym dla ciebie zrobiła? - spytała po prostu. Alana
odetchnęła głęboko, zdumiona, że kobieta, którą niedawno spotkała, tak dobrze ją zna. - Wiem, że Merrick zadbał o to, by Aubrey miał co jeść. -Przerwała na chwilę i zagryzła wargi. - Ale staruszek potrzebuje nie tylko strawy dla ciała... duch też jest ważny. Nie jestem pewna, czy Merrick to rozumie. - Uśmiechnęła się z czułością. - Oczywiście, Aubrey nigdy by się do tego nie przyznał. Wiem też, że polubił cię, Genevieve. Więc gdybyś mogła zajrzeć do niego od czasu do czasu, pójść z nim na spacer, porozmawiać... Nie musisz tego robić codziennie, ale... Normanka zakryła jej usta palcem. - Nie ma potrzeby mówić nic więcej, Alano. Powiem mu, że przyjdziesz do niego, jak tylko będzie to możliwe. Postaram się też, żeby nie czuł się samotny. Alana uśmiechnęła się, wzruszona. - O nic więcej nie proszę, Genevieve. - Uśmiech powoli zamierał na jej ustach i Alana stawała się poważna. - Któregoś dnia Bóg obdarzy cię swym błogosławieństwem, będę się o to gorąco modliła. Genevieve uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale w głębi serca poczuła ukłucie bólu. Miała Simona i bardzo go kochała. W jej sercu na zawsze pozostanie wspomnienie Philippe'a, ale coraz częściej doskwierała jej pustka. Nie była przecież jeszcze taka stara, a w każdym razie nie na tyle, by przestała potrzebować ciepła silnego męskiego ciała, ogrzewającego ją w chłodne noce... Przed oczami stanął jej ciemnowłosy mężczyzna o gniewnym spojrzeniu, ubrany w postrzępioną tunikę... Nie, to niemożliwe, trzeba o nim szybko zapomnieć!
Nastroje w czasie kolejnych dni bywały bardzo różne. Genevieve stała się
dla Alany jedynym źródłem informacji o Aubreyu i chociaż była jej głęboko wdzięczna, serce jej się krajało. Próbowała prośby i groźby, kłóciła się i błagała,
jednak
Merrick
pozostawał
nieugięty.
Dziewczyna
jednak
nieprzerwanie walczyła z dumnym Normanem. Skoro on był uparty, ona także to potrafiła. Przestała być powolną zabawką, jego przyjemność nie miała już znaczenia. Wiele było takich nocy, gdy zaciskając usta opierała się jego pocałunkom... i jemu samemu! Och, oczywiście, ulegała w końcu i zdobywał ją po raz kolejny, ale za każdym razem było to trudniejsze zwycięstwo. A potem, niestety, nadeszła noc, kiedy leżeli w milczeniu obok siebie. Nagle Merrick wstał i zaczął kląć. Chwycił ubranie leżące na podłodze i wybiegł z komnaty, zostawiając Alanę samą. Nie wrócił. Od tamtej pory minęły prawie dwa tygodnie. Alana wmawiała sobie, że nie obchodzi jej, gdzie Merrick sypia... albo z kim! Któregoś dnia zauważyła Sybil, słodko uśmiechającą się do niego, jej ręka spoczywała na jego ramieniu. Alana szybko odwróciła wzrok, ale ból w sercu stał się trudny do zniesienia. Odczuwała dziwne napięcie, gdy Merrick był w pobliżu, i wyczerpującą pustkę, gdy nie znajdował się w zasięgu wzroku. Jeszcze nigdy nie była tak bardzo rozdarta wewnętrznie! Z żalem myślała o tym, co zrobił, a choć złość na niego minęła bardzo szybko, pozostało cierpienie. Przez cały czas, wbrew sobie, rozpaczliwie za nim tęskniła. Budziła się w środku nocy marząc o tym, by objął ją silnymi ramionami i przytulił, by jeszcze kiedyś ranek zastał ją z policzkiem przytulonym do jego piersi. Nie rozumiała, dlaczego sprawy przybrały taki obrót, bo przecież Merrick był jej wrogiem i na zawsze nim pozostanie! Czuła się taka nieszczęśliwa... i taka samotna. Nerwy miała zszarpane. Nie mogła spać. Wyczerpana, któregoś dnia wyciągnęła się wygodnie na łożu. W końcu udało się jej zasnąć.
Ale sen pełen był wizji...
Otaczała ją ciemność, okrywająca wszystko czarnym całunem. Alany nawet na chwilę nie opuszczało przeczucie, że gdzieś blisko czai się wszechobecne zło, ktore wyciągało po nią łepkie macki. Słychać było wycie wichru. Niebo rozdarła błyskawica. W oddali pojawił się Merrick dosiadający czarnego ogromnego rumaka, w uniesionej ręce trzymał obnażony miecz... Nagłe wszystko uległo zmianie. Ciemność zaczęła rzednąć. Światło przebijało się przez zasłonę mroku. Przed Alaną zjawił się ktoś o przygarbionych plecach, szczupły, o srebrnych włosach opadających na ramiona. Aubrey. Sękata dłoń wyciągnęła się w jej kierunku. - Alano - usłyszała szept. - Chodź do mnie, dziecko. Chodź... Z krzykiem zerwała się z łóżka. Przyłożyła drżącą rękę do czoła. Coś było nie tak jak powinno. Działo się coś przerażającego i bardzo, bardzo złego. Odrzuciła przykrywające ją futra i wybiegła z komnaty. Nie zatrzymała się ani w hallu, ani na dziedzińcu. Nie zwracała najmniejszej uwagi na straże, patrzące na nią w osłupieniu, gdy biegła w stronę bramy. Już prawie tam była, gdy poczuła na ramieniu stalowy uścisk dłoni. Ktoś szarpnął ją i obrócił twarzą do siebie. To był Merrick. - Alano! Co za diabeł cię opę... - Przerwał w pół słowa, widząc wyraz jej twarzy, oczy zdradzające wzburzenie i trwogę. - Co się stało? - spytał szybko. Trzymał ją teraz za ramiona. Potrząsnął nią lekko. - Powiedz mi. Co się stało? Łzy wypełniające jej oczy utrudniały widzenie. Kręciła głową. - Aubrey! - wydusiła z siebie. - Muszę zobaczyć się z Aubreyem... Muszę!
Merrick odwrócił się i nakazał coś gestem. W chwilę później osiodłany rumak stał już obok niego. Wskoczył na siodło i bez wysiłku posadził Alanę przed sobą. Ich drogę do wioski znaczyły kłęby kurzu. Kiedy zbliżali się do chaty starca, Alana zeskoczyła z konia, zanim Merrick osadził go w miejscu. Podbiegała akurat do drzwi, gdy na progu pojawiła się Genevieve. Łzy nabiegły jej do oczu, gdy tylko zobaczyła Alanę. - Alano! - zawołała rozkładając ramiona. - Och, dzięki Bogu, że tu jesteś! Miałam właśnie posłać kogoś po ciebie. Dziewczyna wpatrywała się w twarz Normanki i wyczytała w niej wszystko, co widziała we śnie - wszystko, czego się tak strasznie bała. Serce zamarło jej w piersi. - Na Boga, chyba nie... - Nie - przerwała jej Genevieve. - Ale musisz się pospieszyć, Alano. Alana ścisnęła mocno jej dłoń i wbiegła do chaty. Gdy Merrick zrobił ruch, jakby chciał podążyć jej śladem, siostra położyła mu rękę na ramieniu i znacząco pokręciła głową. Alana od razu zauważyła Aubreya, leżącego na posłaniu w kącie izby. Był tak nieruchomy, a przerwy między jednym oddechem a drugim były tak długie, że myślała przez chwilę, iż stało się najgorsze. W tej samej chwili starzec otworzył oczy. Wyciągnął rękę i próbował się podnieść. -
Chodź do mnie, dziecko - powiedział słabym urywanym głosem,
zupełnie tak samo jak w jej śnie. - Chodź! Alana podeszła i uklękła przy posłaniu. Mrugając powiekami, by lepiej widzieć przez łzy, pochyliła się i pocałowała wymizerowany policzek. Ujęła jego ręce. - Jestem przy tobie, Aubreyu. 1 nigdy już cię nie opuszczę. Uśmiechnął się
słabo, tak słabo, jak wątłe było jego ciało. - Wiedziałem, że przyjdziesz. Wiedziałem. W ciągu kilku następnych godzin Alana nie odstępowała go ani na chwilę. Przez większość czasu staruszek spał. Gdy się budził, wspominali dawne czasy... Rozmawiali o tym, co ma nadejść. Jego głos stał się nagle silny i zdecydowany: - Urodzisz syna, Alano, który będzie silny i dzielny jak Norman, ale też szlachetny i dumny jak Sas. Będzie miał ciemne włosy, jak jego ojciec, ale jego oczy będą zielone niczym wiosenne źdźbła... To będą twoje oczy, Alano. Przez chwilę nie mogła dobyć głosu. Nie miała pojęcia, że Aubrey wie o ciąży. Przycisnęła jego dłoń do swojej piersi, jakby chciała wraz z ciepłem przelać w niego trochę życia. -
Aubreyu, błagam... tak bardzo chciałabym, żebyś zobaczył mojego
synka... nie wolno ci się poddawać, walcz, wyzdrowiej... musisz... - Nie wygram z boską wolą. - Odetchnął głęboko. - Jestem już stary. Nadszedł mój czas, Alano. Jestem na to przygotowany i pogodziłem się z tym. Ty także musisz to zrobić. Alana wierzchem dłoni otarła łzy. - Nie potrafię - powiedziała łamiącym się głosem. - Nie wytrzymam tego... - To przejdzie, moje dziecko. Jestem o tym przekonany. -Mówiąc to. uderzał się lekko w pierś. - A teraz... teraz zostawię cię, ale zanim to nastąpi, chciałbym ci się przyjrzeć po raz ostatni. - Jego wzrok błądził po jej sylwetce i twarzy. W końcu oczy zaszły mu mgłą. Przymknął je, jakby byl bardzo zmęczony. Zacisnął rękę na jej dłoni. Alana już wiedziała... Aubrey opuścił ziemski padół i rozpoczął lepsze życie w innym świecie.
Rozdział osiemnasty Nie zdawała sobie sprawy, jak długo klęczała obok Aubreya. Potem, jakby oszołomiona, wstała niepewnie. Ogarniała ją coraz większa żałość. Na sztywnych nogach podeszła do drzwi. Miała niejasne wrażenie, że gdzieś w pobliżu powinna być Genevieve. Stojący na zewnątrz Merrick odwrócił się, słysząc jej kroki. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na Alanę, by wiedzieć, że starzec umarł. Jej oczy przypominały oceany smutku. Kiedy jednak przechodziła obok, nie spojrzawszy nawet na niego, nie odezwawszy się słowem, dotknął jej ramienia. Gwałtownie przystanęła i zmierzyła go wzrokiem pełnym wrogości. - Nie dotykaj mnie! - wyrzuciła z siebie. Zaskoczony opuścił rękę. - Alano... - Powinnam była być przy nim - mówiła oskarżycielskim tonem. Przez te wszystkie dni, kiedy samotność tak bardzo mu doskwierała. Ale ty nie pozwoliłeś mi przyjść do niego! Niech cię piekło pochłonie, Normanie! Żebyś się tam smażył przez wieczność! Merrick oniemiał. Poczuł straszliwe wyrzuty sumienia. W rzeczy samej, odmówił im możliwości spędzania razem czasu i teraz wydało mu się to potwornym okrucieństwem. Nie miał racji. To było niepotrzebne zło. Ale dopiero teraz zrozumiał swój błąd... Teraz, kiedy było już za późno... Przełknął głośno ślinę. Czuł ucisk w gardle. Nie mógł znieść widoku bólu, jaki malował się na twarzy Alany. - Masz rację - powiedział cicho, ale z godnością. - Nie powinienem był
zabraniać ci tego. - Zawahał się, a potem wyciągnął rękę w jej stronę, - Alano, wynagrodzę ci to... Ze zdumiewającą siłą odepchnęła jego dłoń. - Teraz potrafisz być nawet uprzejmy. Teraz chcesz być wspaniałomyślny. Nienawidzę cię, Normanie! Będę cię nienawidziła! Będę się modliła do Boga, by oszczędził mi w przyszłości twojego widoku! Słyszysz mnie?! Nie chcę cię więcej widzieć! - Alano! Uspokój się. maleńka... Chwycił ją za ramiona, gdy próbowała go minąć, ale zamiast się zatrzymać, Alana zaczęła się szarpać, kopać go, krzyczeć, bić pięściami. - Pozwól mi przejść! - krzyczała. - Chcę przejść! W jakiś sposób udało się jej wyrwać. Zebrała w rękę brzeg spódnicy i zaczęła biec. Merrick zaklął i byłby ruszył za nią, ale w tej samej chwili, jak spod ziemi, pojawiła przed nim Genevieve i złapała go za łokieć. - Nie, Merricku! Nie zatrzymuj jej! Nie tym razem! Obrócił się do niej. blady jak ściana i napięty. - Nie zatrzymywać jej?! Kobieto, jesteś szalona! - Merricku, znam ją. Wróci... - Nie wróci! Słyszysz?! Odtrąciła mnie! Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny! - Wiem także, że ona cię nie nienawidzi. Merrick zmrużył oczy. - Skąd możesz to wiedzieć? Czyżby ci powiedziała... - Nie. - Genevieve pokręciła głową. - Nie mówiła o tym, przynajmniej nie mnie. Wciągnęła głęboko powietrze i powiedziała jednym tchem wszystko, co myślała i o co modliła się do Boga, żeby to była prawda! - Jest rozdarta wewnętrznie, Merricku. Czuje się tak, jakby wpadła w pułapkę, bo musi wybierać między uczuciami do ciebie a miłością do ojczyzny i lojalnością
wobec rodaków. - Uczucia! - powiedział wzgardliwie. - Ona nie czuje do mnie niczego poza nienawiścią! Genevieve ponownie położyła rękę na jego ramieniu w uspokajającym geście. Pod palcami wyczuwała napięte mięśnie. - Błagam cię, Merricku, zostaw ją samą. Zaufaj jej. Tak, jest na ciebie wściekła, ale to minie. Wiem, że minie! Wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu. - Nigdy do mnie nie wróci - powiedział twardo. - Zwłaszcza teraz, gdy starzec umarł, odtrąci mnie na dobre. W tej właśnie chwili Genevieve współczuła mu jak nigdy przedtem. - Wiem. Musisz jednak zaufać jej, wierzyć, że wróci. Merrick spojrzał w stronę, w którą pobiegła Alana. Wpatrywał się w miejsce, gdzie zniknęła mu z oczu, wbiegając między drzewa. - Spełnię twoje życzenie, Genevieve - powiedział prawie uprzejmie. - Ale tylko dlatego, że ty o to prosisz. Powiem ci jednak, że jeśli Alana nie wróci do zmierzchu, zacznę jej szukać. Skoro obiecał, musiał czekać... Więc czekał. W rzeczy samej, czekał cierpliwie aż do momentu, gdy nie mógł wytrzymać już ani chwili dłużej. Bladoczerwone niebo zwieszało się nad wierzchołkami drzew, gdy wydał rozkaz osiodłania konia. Szukał Alany długo i wytrwale. Zjeździł lasy i pola. ale jej nie odnalazł. Przepełniała go złość, że pozwolił jej wykorzystać swoją słabość i ponownie uciec. Jednak bał się także o nią, martwił tak bardzo, że wkrótce zapomniał o złości. Podjeżdżał właśnie do nowo zbudowanej palisady, gdy zauważył... rudego kota Alany. Cedrica. Kocur stał spokojnie na środku drogi. Postawił ogon na sztorc i wyprężył grzbiet, jakby chciał pokazać Mcrrickowi, że wcale się go nie
boi - równie dumny i nieposłuszny jak jego pani! Merrick wstrzymał rumaka i zmarszczywszy czoło, patrzył na kota. Przez krótką chwilę mężczyzna i zwierzę mierzyli się wzrokiem. Jednak, wbrew oczekiwaniom Merricka, kot nie uciekł, prychając z niezadowolenia. Stał niewzruszenie i tylko poruszał ogonem. Merrick zacisnął mocniej szczęki. Na wszystkie świętości, niewiele brakowało, a zacząłby wierzyć, że to stworzenie czekało tu na niego... Ściągnął lejce i ruszył do przodu. Dopiero gdy zbliżył się na długość miecza, Cedric odwrócił się i odbiegł o kilka kroków. Merrick podążył za nim, powodowany dziwnym przymusem, którego nie rozumiał, niezdolny... nie, nie chcący mu się opierać. Jechał niespiesznie za kocurem, prowadzącym go teraz wąską ścieżką biegnącą w dół klifu w stronę morza. W pierwszej chwili Merrick nie dostrzegł nic szczególnego na szerokiej plaży. Bryza niosła ze sobą świeży, ostry morski zapach. Widać stąd było zabudowania Brynwaldu, dumnie wznoszące się nad okolicą. I wtedy właśnie ją zauważył. Stała u stóp ogromnej skały, nieruchoma niczym posąg. Rozwiewane wiatrem złote włosy przypominały tkany złotogłowiem sztandar. Wzrok miała utkwiony w dzikich, nieujarzmionych bałwanach. Mimo fał rozbijających się o podnóże skały, przy której stała, Alana nawet nie drgnęła. Nad morzem było zimno i wilgotno. Merrick wstrzymał konia, targany sprzecznymi uczuciami - nie bardzo wiedział, co zrobić. Ostrzeżenie, którego udzieliła mu Genevieve, nie przebrzmiało jeszcze w jego uszach. Czy powinien się wycofać i zostawić Alanę samą? Był przekonany, że siostra miała rację. Alana go nie potrzebowała, co więcej - nie chciała go. Ale odczuwał też przemożną chęć przytulenia jej, dotknięcia ciepłej, delikatnej skóry. Nagle przestał nad sobą panować. Ruszył do przodu. Wraz ze zmniejszającą się odległością dzielącą go od Alany, ogarniało go dziwne uczucie. Robiła wrażenie bardzo smutnej i bardzo
samotnej. Dotarł do celu. Zauważył, że nagle wyprostowała plecy. Wiedziała już, że tu jest i wyraźnie nie była z tego zadowolona. Nie zsiadał z konia, nic odzywał się też ani słowem. Nie spojrzała nawet na niego, gdy powiedziała: - Jak mnie znalazłeś? Uśmiechnął się lekko. - Cedric mnie do ciebie przyprowadził. Obróciła się, niezdolna ukryć zaskoczenia. - Cedric! Powinnam była się domyślić! Pokazuje się tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę, choć zawsze jest w pobliżu. Spuściła wzrok, starając się ukryć myśli. W chwilę potem, zapomniawszy o jego obecności, zapatrzyła się w morze. Merrick miał wrażenie, jakby uszło z niej całe życie, bo czytał teraz w jej twarzy jak w otwartej księdze. Serce mu krwawiło na ten widok -jeszcze nigdy nie widział tak bezdennej rozpaczy. Zacisnął rękę na lejcach. Siłą powstrzymywał się od zeskoczenia z konia i pochwycenia jej w objęcia. Przytuliłby ją wtedy tak mocno... Zamiast tego odezwał się cicho: - Alano. Nie reagowała. Zsiadł z konia, podszedł do niej i bardzo delikatnie położył jej ręce na ramionach. Zesztywniała pod jego dotykiem, Merrick zasępił się przez to jeszcze bardziej. W końcu jednak, po długiej chwili, odezwał się: - Robi się coraz chłodniej i wilgotniej, Alano. Już właściwie jest wściekle zimno, a ty powinnaś uważać na siebie... i na dziecko. - Musnął ustami jej włosy rozwiewane przez wiatr. -Wróć ze mną do zamku. Spuściła głowę. Nie odpowiedziała, ale też nie stawiała żadnego oporu,
kiedy podprowadził ją do wierzchowca i posadził na siodle. Już w komnacie zjadła co nieco z tego, co Merrick przyniósł na ich wspólny posiłek. A potem stała przy oknie, wpatrzona w tarczę księżyca srebrzącą się na nocnym niebie. Jej zobojętnienie bardzo martwiło Merricka, było bowiem dla niej nietypowe. Podszedł do niej ze zmarszczonym z niepokoju czołem. Gdy stanął za nią, chciała się usunąć. Merrick ujął ją za łokieć i obrócił przodem do siebie. Wierzchem dłoni pogładził jej policzek. -
Genevieve radziła mi, żebym na jakiś czas zostawił cię samą -
powiedział łagodnie. - Dlatego właśnie trzymałem się z daleka. Zostawiłem cię samą, bo myślałem, że moja siostra wie, czego ci potrzeba, ale tym razem się myliła, maleńka. -Ton jego głosu stawał się coraz niższy. - Rozpaczasz po Aubreyu. ale dlaczego nie płaczesz? Alana westchnęła ciężko, bo nie spodziewała się po Merricku takiej łagodności. Ku jej przerażeniu zaczęły płynąć jej z oczu łzy, których do tej pory nie ośmieliła się ronić. Zakryła usta zaciśniętą dłonią i ugryzła mocno, modląc się, by ból pomógł jej wstrzymać głośne szlochanie. Jednak Merrick nie pozwolił jej odwrócić się. Złapał ją za ręce i przyłożył je sobie do piersi. Alana wzięła głęboki oddech, by się opanować. - Kiedy płaczę, pytasz mnie o przyczynę łez. A kiedy nie płaczę, też chcesz wiedzieć dlaczego! Wpatrywał się w jej twarz. - Boisz się, że odkryję twoją słabość? Odwzajemniła jego spojrzenie, ale szybko spuściła wzrok. - Wiem, że tak zawsze było! Cień uśmiechu pojawił się na jego ustach. - Nie masz ani miecza, ani tarczy, a wygrywasz ze mną każdą bitwę. Chyba nigdy nie uda mi się cię pokonać. - Przestał się uśmiechać. - Wolałbym,
żeby wszystko potoczyło się inaczej. -Jego głos brzmiał bardzo poważnie. Gdyby Aubrey nic umarł, mogłoby tak być. Myślisz pewnie, że jestem okrutny, i pewnie taki byłem. Nie pozwoliłem ci widywać się z nim i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, jak wiele bólu zadałem ci tym zakazem. Oczy mu pociemniały. Jego głos zdradzał ogromne napięcie. - Gdybym mógł to naprawić, zrobiłbym to z całą pewnością. Gdybym mógł ulżyć ci w cierpieniu, nic wahałbym się przed niczym. Niewiele jednak mogę zrobić, dlatego proszę, pozwól mi zrobić chociaż to, co jest w mojej mocy. Alana czuła, jak usta zaczynają jej drżeć. Nie chciała, żeby był taki dobrotliwy, czuły -jakże trudno było go wtedy nienawidzić! I teraz... choć tak bardzo pragnęła wzbudzić w sobie to uczucie, nie potrafiła. Nie chciała. Ogarnęła ją fala bólu. Zacisnęła palce na fałdach tuniki Merricka. - Najpierw odumarła mnie matka - powiedziała łamiącym się głosem. Potem straciłam ojca. A teraz Aubreya. Czy nie rozumiesz? Teraz nie mam już nikogo... Nie mam nikogo! -Zaniosła się płaczem. Merrick objął ją delikatnie, wziął na ręce i zaniósł do łoża. Współczuł jej szczerze, bo przecież nikt nie pozostałby obojętny, widząc tak czarną rozpacz. Gdy przylgnęła do niego, drżąca i słaba, poczuł, że stawiłby teraz czoło całemu światu, by ją chronić. Kołysał ją, głaskał po włosach i scałowywał łzy, płynące nieprzerwanym
strumieniem.
Smutek
legł
mu
na
sercu
kamiennym
brzemieniem. Kiedy uspokoiła się trochę, rozebrał ją, potem siebie i ułożywszy w łożu, ponownie przytulił, kładąc jej głowę na swoim ramieniu. Leżała wyczerpana płaczem, zobojętniała. Powoli zaczynała ich otaczać ciemność. Pomiędzy Alaną a Mcrrickiem nie istniały już żadne bariery. Liczyły się wyłącznie uczucia. Jakby od niechcenia, Merrick bawił się złotym lokiem leżącym na jej skroni. Jego niski, ciepły głos przerwał ciszę.
- Musiałaś go bardzo kochać... Odetchnęła głęboko i skinęła głową. Merrick poczuł na szyi muśnięcie jej mokrych rzęs. Ostrożnie przytulił ją mocniej. - Nie... nie wiem, jak to wytłumaczyć - powiedziała cicho. - Aubrey był dla mnie ojcem bardziej niż ten prawdziwy. Prowadził mnie przez życie, pomagał mi, podczas gdy rodzony ojciec nie miał na to czasu. Merrick zmarszczył czoło. - Wydawało mi się, że Kerwain uznał cię za swoje dziecko. - Tak, uznał. Ale moja matka była tylko prostą wieśniaczką. Kochał ją, ale nigdy nie ożeniłby się z kobietą, która nie dorównuje mu urodzeniem. Zamiast niej pojął za żonę matkę Sybil, Rowenę, bo wniosła mu w posagu ziemie i niemałą fortunę. Aubrey cały czas uważał, że moja matka powinna przenieść się do innej wioski i zacząć nowe życie. Ona nie chciała nawet o tym słyszeć... - Alana westchnęła. - Bardzo kochałam ojca. Był z nami, kiedy tylko mógł i pomagał nam, ale ponieważ Rowena nie znosiła nas obu, mnie i matki, niewiele mógł zrobić. Były chwile, niech mi Bóg wybaczy, kiedy nienawidziłam go za to, co zrobił matce. Często przyjeżdżał do wsi w towarzystwie Roweny, a wtedy nawet nie spojrzał na moją matkę, nie odezwał się choćby jednym słowem. - W jej głosie słychać było gorycz i żal. - Widziałam, jak bardzo ona cierpi z tego powodu. Wielekroć słyszałam w nocy jej płacz, gdy myślała, że śpię. Ojciec chciał być z moją matką, ale znacznie bardziej cenił sobie bogactwa, jakie wniosła w wianie Rowena. Mówiła jeszcze długo, bardzo długo. Merrick współczuł jej serdecznie, wczuwał się w to, przez co przeszła, czego doświadczyła. Okrucieństwo ludzi niewinne dziecko, które dla nich było bękartem i czarownicą, wydane na pastwę szyderstwa; podłość - spokojna i dobra kobieta nazywana dziwką, za to, że kochała. Słuchał i nareszcie zaczynał rozumieć, jaka naprawdę była i dlaczego taka była.
Alana zdała sobie sprawę, że wcale nie czuje się upokorzona, choć powinna. Powiedziała mu wszystko. Znał teraz jej wszystkie tajemnice. Jej największe zmartwienia i złe chwile. Jednak nie zareagował na to potępieniem, nie odrzucał jej. Trzymał ją mocno w ramionach, a ona jeszcze nigdy w życiu nie czuła się taka bezpieczna i spokojna. Przy nim nic złego nie mogło jej spotkać. Czas mijał. Alana, ukojona i wyczerpana, zapadła w sen. Merrick jeszcze przez długie godziny nie mógł zasnąć. W końcu delikatnie położył ją obok siebie i ucałował zaokrąglony brzuch, potem policzek, a w końcu usta. Wciągnął głęboko powietrze przesycone jej zapachem i ciężko westchnął. - Och, biedactwo - wyszeptał. - Myślisz, że zostałaś sama na świecie, ale mylisz się, bo przecież masz mnie. A ja mam dość sił za nas oboje i podzielę się nimi z tobą, jeśli mi tylko na to pozwolisz.
Rozdział dziewiętnasty Do Brynwaldu zawitała wiosna. Dni mijały niepostrzeżenie, właściwie nie różniąc się od siebie. Morze wygładziło fale i nie było już szalejącym żywiołem. Wzgórza i doliny pokryły się zielenią i jaskrawymi kolorami kwiecia. Wraz z budzącą się do życia przyrodą, rosło dziecko w łonie Alany. Często teraz gładziła się po pękatym brzuchu, a skryta w nim istotka poruszała się raz po raz. Merrick robił wrażenie zafascynowanego. Gdy układali się do snu, nie można go było oderwać od głaskania i przytulania się do brzucha Alany. Ona zaś czuła ogromną ulgę, bo Merrick nie miał już żadnych wątpliwości dotyczących swego ojcostwa, ale też martwiła się w głębi serca, gdy
zastanawiała się nad przyszłością. Od nocy, kiedy umarł Aubrey, między Alaną i Merrickiem zapanowało „zawieszenie broni". Zresztą dla niej było to wybawienie - zmęczyła ją już wrogość, trzymanie się nawzajem na dystans i bezustanne napięcie. Z radością godziła się na zawarcie pokoju... Pokoju, którego warunków nie ośmieliłaby się wystawić na próbę. Dla Merricka nadszedł wreszcie czas od dawna wyczekiwany - spełniało się jego marzenie. Dość miał już wojen, bitew i grabieży. Przybył do Anglii, by zbudować tu swoją przyszłość, a Brynwald jawił mu się jako idealne miejsce, warte każdej ofiary, nawet jeśli musiałby się upokorzyć. Miał teraz bardzo dużo zajęć, zmęczenie często po prostu zwalało go z nóg, ale nie zważał na to. Sprawił, że Normanowie i Sasi pracowali ramię w ramię, wspólnie dążąc do tego, by pola zazieleniły się wschodzącycm zbożem, by zebrać potem obfite plony, wyżywić rodziny bez niepotrzebnego zmagania się z losem i troski o niepewną przyszłość.
Nie wszystko jednak przypominało idyllę. Zło czaiło się w pobliżu... Była już późna wiosna. Pewnego słonecznego dnia Alana wybrała się do lasu zbierać zioła i korzenie. Merrick ustąpił wreszcie i zezwolił jej na swobodne poruszanie się po okolicy bez asysty żołnierzy. Bardzo często towarzyszyła jej Genevieve, ale tego właśnie dnia Alana była sama. Dochodziła do skraju wsi, gdy zauważyła na pastwisku grupę wieśniaków. Przerażające krzyki wdzierały się do uszu Alany, napełniając ją trwogą. - Matko Boska! Ma wyłupione oczy! - Dobry Boże! Któż mógłby zrobić coś takiego?! Dziwne przeczucie ogarnęło Alanę. Nie była pewna, czy chce zobaczyć, co się stało, ale nie mogła też powstrzymać swoich kroków. Zatrzymała się dopiero, gdy doszła do grupki. Stanęła obok jakiegoś chłopca. Dzieciak spostrzegł ją, zrobił wielkie oczy,
ukrył się za matczyną spódnicą i zaczął wrzeszczeć: - To ona! To czarownica! Tłum rozstąpił się. Alana nie usłyszała nawet westchnienia grozy, które przetoczyło się po zebranych. Osłupiała z przerażenia, stała wpatrując się w leżące na ziemi, zakrwawione białe jagnię. Zrobiło się jej niedobrze. Wieśniacy mówili prawdę - ktoś wyłupił zwierzęciu oczy. W lewym boku ziała czerwienią głęboka rana... Alanie zrobiło się słabo. Ktoś wyrwał serce z ciała jagnięcia. Miała wrażenie, jakby światło słoneczne pociemniało. Ziemia zakołysała się pod jej stopami. Dopiero wtedy Alana usłyszała otaczające ją ze wszystkich stron nieprzyjazne pomruki. Zauważyła, że kmiotkowie cofali się przed nią, żegnając znakiem krzyża, bladzi i przestraszeni. Stała
samotnie...
opuszczona
i
odrzucona.
Oskarżali
ją...
jakże
niesprawiedliwie! Nikt z nich jej nie rozumiał, uważali ją za najgorszą kreaturę chodzącą po ziemi, potwora z piekła rodem.... Boże! Jak bardzo ją to zabolało! Serce o mało jej nie pękło. W gardle poczuła nieznośny ucisk. Tego było już zbyt wiele. Jej skołatana dusza nie mogła udźwignąć jeszcze i tego ciężaru. Z krzykiem rzuciła się do ucieczki. Biegła na oślep, chcąc znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Nie słyszała mężczyzny, głośno wołającego jej imię. Rozpacz i głęboki żal sprawiły, że nie zwracała uwagi na nic, co dzieje się dookoła. Biegła aż do chwili, gdy zabrakło jej tchu w piersi, nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa, a wyczerpanie ogarnęło całe ciało. Potknęła się i upadła na kolana. Dotkliwie odczuwała ciężar brzucha. Świat wirował jak oszalały. Przed oczami widziała ciemne plamy. Zrobiło się jej niedobrze i zwymiotowała. Nie usłyszała kroków rozlegających się tuż za nią. Kiedy jednak uniosła
głowę, zobaczyła klęczącego obok Merricka. Obejmował ją ramieniem i ostrożnie przytulał do siebie. Alana bała się spojrzeć mu w oczy, bała się tego, co może w nich zobaczyć i tego, czego w nich nie dojrzy. - Widziałeś? - wyszeptała. - Tak. - Nie powiedział nic więcej. Chwyciła palcami za tunikę Merricka. - Ich zdaniem to moja sprawka? Merrick milczał. Na jego twarzy malował się smutek. - Tak uważają! - krzyczała głosem przepełnionym bólem. Merrick zawahał się, a potem skinął potakująco głową. Usta miał mocno zaciśnięte. Dla Alany była to kropla przepełniająca puchar. Czuła się tak, jakby każda cząstka jej ciała była rozszarpana na strzępy. Na zawsze, pomyślała z rozpaczą. Zawsze już będą jej sędziami. Na zawsze będzie potępiona. Zerwała się z miejsca. Merrick starał się pomóc jej zachować równowagę, ale ona zdawała się nie zwracać na to uwagi. Dyszała ciężko. - Boże! - krzyczała, a głos łamał się jej od płaczu. - Całe życie spędziłam między nimi! Dlaczego widzą we mnie wcielenie zła?! Nie jestem czarownicą! Nie jestem czarownicą! Merrickowi krajało się serce. Poczuł ucisk w piersiach, współczuł jej tak bardzo, cierpiał razem z nią. Przez całe życie była wyrzutkiem. Tak, to właśnie bolało najbardziej. To, że zawsze uważali ją za odmieńca... a przecież była taka jak wszyscy Objął ją ramionami. Po raz pierwszy w życiu czuł się straszliwie bezradny i nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. - Boją się wszystkiego, czego nie potrafią zrozumieć. Uspokój się, Alano. To pewnie jakiś niedowarzony młokos chciał sobie zażartować. Alana kręciła przecząco głową. Całym ciałem przywarła do Merricka. Łzy płynęły jej z oczu, ogromne i gorące, mocząc mu tunikę.
Przez całą drogę powrotną do Brynwaldu Alana nie odezwała się już ani słowem. Merrick pojechał do wioski sprawdzić, co tak naprawdę się wydarzyło. Wieśniacy zaczęli schodzić się i otaczać go kręgiem. Twarze mieli ponure i surowe. Jeden z nich krzyknął do Merricka: - Widzisz, panie, jest tylko jedna osoba zdolna do czegoś takiego! Merrick zwrócił na niego rozgorączkowane spojrzenie. - Kto? - zadał tylko to pytanie. - A któż by? Czarownica! Czarownica Alana. Norman mocniej zacisnął szczęki. - Nie waż się obwiniać jej za wszystko, cokolwiek się wydarzy. Bardzo rzadko wychodzi z zamku, a i wtedy najczęściej towarzyszy jej moja siostra. Wykrzywił usta. - Chciałbym wiedzieć, dlaczego tak łatwo przychodzi wam oskarżanie jej? Co złego wam zrobiła, że jesteście dla niej tacy okrutni? Wieśniak nic nic odpowiedział. Merrick zwrócił się do kobiety z dzieckiem na ręku. -
Jaką krzywdę ci wyrządziła, niewiasto? Pytana zaczerwieniła się i
wydukała: - Żadnej, pa... panie. Spojrzenie Merricka wędrowało po innych twarzach. Nikt nie odzywał się słowem, nie chcąc wystawiać na próbę cierpliwości normańskiego lorda, pana tych ziem. W końcu jednak ktoś zebrał się na odwagę. - Jeśli nie ona, to kto, panie? - zapytał jeden z chłopów. - Nie wiem. Powiem wam tylko jedno. Rozejrzyjcie się najpierw wśród siebie, spróbujcie znaleźć tego tchórza, który rzuca podejrzenia na innych, bo nie ma dość odwagi, by się przyznać. - Ale po co ktoś miałby znęcać się nad zwierzęciem?
- Dowiedzcie się, kto to zrobił, a wtedy i ta zagadka zostanie wyjaśniona. Wieśniak, który jako pierwszy rozmawiał z Merrickiem, przecisnął się przed innych. - Tkwisz w błędzie, panie. Nie trzeba szukać nikogo innego, skoro to i tak zrobiła Alana. Wiemy, że to ona, bo nie jest tajemnicą... Gniew, jaki ogarnął Merricka, mógłby konkurować z najstraszniejszą burzą. Złapał kmiecia za gardło i uniósł do góry. - Nic nie wiecie - powiedział twardo. - Wmawiacie sobie i innym, że to ona jest winna wszelkiemu złu, a przecież nic nie zrobiła, nic! - Potrząsał mężczyzną jak workiem ziarna. - Na rany boskie! Nie chcę już słyszeć ani jednego oskarżenia pod jej adresem, bo przysięgam, że obetnę język tobie i każdemu, kto ośmieli się powtarzać podobne kłamstwa! Puścił chłopa, który w pośpiechu schował się za współziomków, wystraszony nie na żarty. Przez następnych kilka tygodni rzeź wśród jagniąt nie ustawała. Pogłoski, że to sprawka czarownicy, zataczały coraz szersze kręgi, choć nie zapomniano o ostrzeżeniu Merricka. W jego obecności nie wspominano nawet o tym, ale niektórzy rozpuszczali jeszcze jedną plotkę - że Alana rzuciła na niego urok i z tego powodu Norman będzie jej bronił. Wątpliwości ponownie opadły Alanę. Życie dało jej w kość dostatecznie mocno, żeby nie wiedziała, co się dzieje. Groza rzeczywistości przekraczała jej najgorsze koszmarne sny. Nie wiedziała, czy wytrwa przy zdrowych zmysłach w czasie mających nastąpić dni. Przestała jadać w sali biesiadnej, bo coraz częściej zdarzało się, że gdy tam wchodziła, zapadała grobowa cisza. Genevieve była jej jedyną przyjazną duszą... A Merrick był jedyną nadzieją. Bardzo pragnął dziecka, które rosło w jej łonie - co do tego nie miała już najmniejszych wątpliwości. Jednak pozostawała dla niego tylko własnością,
rzeczą, z którą mógł robić, co zechce, myślała Alana z goryczą. Tak, zatrzymał ją przy sobie. Tak, był czuły i opiekuńczy, bo nosiła pod sercem jego dziecko. Nigdy przecież nie powiedział jej, że ją kocha, nawet w chwilach największej namiętności, Alana rozpaczliwie potrzebowała teraz tych słów, bo tylko wtedy mogłaby przyznać się do tego, co serce podszeptywało jej już dawno, dawno temu. Nie! Nie waży się go kochać! Nie kocha go i musi pamiętać, że jest żołnierzem, wojownikiem aż do szpiku kości. Zmusił ją do uległości. Zdobył jej serce... W rzeczy samej, tak właśnie było. Alana często chodziła na plażę. Unikała lasu, bo tam opadały ją wspomnienia związane z Aubreyem. Tego dnia ogarnęła ją czarna rozpacz. Nie dosc, że przytłaczały ją niesłuszne podejrzenia, to zaczynała poważnie obawiać się o przyszłość. Od czasu gdy dorosła, raz po raz zadawała sobie pytanie, dlaczego matka nie odeszła z Brynwaldu i zamiast tego godziła się na życie w cieniu innej kobiety. Tak, matka bardzo kochała ojca. Ale ta miłość była dla niej jedynie źródłem cierpienia. Ona też cierpiała przez miłość, która nie była błogosławieństwem. Jakby historia chciała się powtórzyć i w przypadku Alany: ona też nosiła dziecko pana Brynwaldu, mężczyzny, który nie był jej poślubiony... i nigdy nie będzie jej mężem. Ojciec nie ożenił się przecież z kimś poniżej swego stanu. Merrick także tego nie zrobi. Nawet jeśli czasami spacerując po klifie. Alana miała cichą nadzieję, że może Norman zacznie ją kochać, tego dnia nawet jej to przez myśl nie przeszło. Bała się losu, który przypadł w udziale jej matce. Przeznaczenia, którego nie sposób zmienić. Pogodziła się z myślą, że przyszłość może jej przynieść jedynie cierpienie.
Pomyślała o dziecku, kopiącym już bardzo mocno. Czy jego włosy będą tak samo kruczoczarne, jak włosy jego ojca? A może będą jasne jak jej? Często zastanawiała się nad ostatnimi słowami Aubreya - przepowiednią, że urodzi Merrickowi syna. Modliła się o to, by starzec miał rację - tak bardzo był przecież przekonany o prawdzie swych wieszczych słów. Zresztą od jakiegoś czasu ona sama, myśląc o dziecku, uznawała je za chłopca. Serce pękało jej z bólu. Nie potrafiła wyobrazić sobie Merricka z inną kobietą... z żoną. Nie umiała zapanować nad takimi myślami co się stanie, jeśli on się ożeni, a ożeni się na pewno? Co wtedy? Jak wytrzyma rozłąkę z nim, jak pogodzi się ze straszną prawdą, że nigdy więcej go nie zobaczy? Jak może tu zostać? A co z dzieckiem? Jej syn nie będzie znaczył wiele więcej od niej. On także będzie... bękartem. Ból w jej piersiach stawał się nie do wytrzymania. Chciała, by syn nie zaznał nigdy tego, co ona przeżyła, by miał to wszystko, czego jej brakowało. Nie mogła pogodzić się z myślą, że dziecko także będzie musiało żyć z piętnem wstydu, które było jej nieodłącznym towarzyszem przez całe życie... Podobne myśli kłębiły się w jej głowie bez przerwy. Chociaż na niebie świeciło złote słońce, Alanie dzień wydawał się ponury. Z nisko opuszczoną głową szła po piasku, nie zwracając zupełnie uwagi na fale obmywające jej obute stopy. Pogrążona w smutnych rozważaniach nie zauważyła postaci, która pojawiła się na ścieżce. Dopiero gdy dotknęła głową potężnej męskiej piersi, zdała sobie sprawę, że nie jest sama, było jednak za późno na odwrót. To był Raoul. Mocne ręce zatrzymały ją w miejscu. Wzdrygnęła się i spróbowała strącić z siebie obmierzłe dłonie. Mężczyzna roześmiał się cicho. - Bądź pozdrowiona, Alano. Nie odpowiedziała, ale uniosła wysoko brodę - nie miała zamiaru ulegać
mu tak łatwo. Ponownie wyciągnął w jej stronę ręce, ale cofnęła się szybko i Raoul chwycił jedynie powietrze. - Cóż to, Alano! Czyżbyś mnie nie lubiła? - A tak - odpowiedziała uprzejmym głosem. - Nie masz bowiem ani krzty poczucia humoru. Nie marzę o twoim towarzystwie ani teraz, ani nigdy! Uśmiechnął się, widząc jej powściągliwość. - Twoja siostra jest innego zdania, lubi moje towarzystwo. „Nie jesteśmy do siebie zbyt podobne". Alana miała tę odpowiedź na końcu języka. Nie wypowiedziała jej jednak głośno, i była z tego bardzo zadowolona, bo zabrzmiałoby to zbyt złośliwie. Raoul bez skrępowania oglądał Alanę. Przez dłuższą chwilę zatrzymał spojrzenie na jej wydatnym brzuchu. Alana poczuła, że policzki palą ją rumieńcem. -
No, no - powiedział nagle Raoul. - Na twoim miejscu byłbym
uprzejmiejszy, Alano, bo może się okazać, że będziesz mnie bardzo potrzebowała, bardziej niż myślisz. - Roześmiał się tak, że Alanę przeszedł dreszcz. - Niewykluczone, że stanie się to szybciej, niż mogłabyś się spodziewać. - Co przez to rozumiesz? - spytała Alana mrużąc oczy. Złośliwy uśmiech igrał mu na ustach. Rozłożył szeroko ramiona. - Tylko to, co powiedziałem, moja cudna. I to, że świetnie rozumiem Merricka, który dał się zauroczyć takiej ślicznotce. Nie zatrzymasz go jednak przy sobie na długo, to byłoby do niego niepodobne. Obawiam się, że nie potrwa to już długo. Alana odetchnęła głęboko. Jakaś część jej świadomości podpowiadała, że Raoul mówi to specjalnie, by ją zranić. Nie zmieniało to jednak faktu, że Norman wypowiedział głośno najgorsze z dręczących ją obaw. Ale, na Boga! nie da po sobie niczego poznać! Wyprostowała się dumnie i
spojrzała mu prosto w oczy. - A ja obawiam się, że zachowasz się rozsądniej, jeśli nie będziesz wtykał nosa w nie swoje sprawy i zostawisz mnie w spokoju. Uśmiech nie schodził z jego twarzy. Raoul podszedł bliżej. -
Przysięgam ci, pani, że nadejdzie taki czas, kiedy sama do mnie
przyjdziesz. - Zarechotał, aż Alanie przeszły ciarki po plecach. - A jeśli mnie zadowolisz, to może nawet dam się przekonać do poślubienia cię. Alana była rozsierdzona. - Nigdy do ciebie nie przyjdę! Nigdy! Uśmiech zniknął z jego twarzy. Chwycił ją za przegub ręki tak silnie, że krzyknęła z bólu. -
Odtrącasz mnie teraz, pani, ale kim byłabyś bez niego? -syczał. -
Nadejdzie taki czas, gdy nie będziesz dla mnie taka harda, a wtedy przekonasz się, że mój rycerzyk zaspokoi cię znaczniej lepiej od jego... - Jeśli jesteś taki dumny ze swego rycerzyka, to zostaw tę damę w spokoju, bo mogę sprawić, że nie będziesz miał już z niego pożytku. Za Raoulem pojawił się Merrick. Był blady, oczy płonęły mu gniewem, choć twarz przypominała kamienną maskę. Nie było żadnych wątpliwości, że lord Brynwaldu mówił poważnie - trzymał w dłoni obnażony sztylet, skierowany ostrzem w gardło Raoula. Raoul puścił Alanę tak szybko, że aż się zachwiała. - Nie ma potrzeby wyciągania na mnie broni - powiedział sztywno. Białe zęby Merricka błysnęły w rozchylonych krzywym uśmiechem wargach. - Nie? Czy ciągle nie możesz pojąć, że Alana nie darzy cię sympatią, Raoulu? - Ostrze było już na gardle żołnierza. Na skórze pojawiła się kropla krwi. - Nie rozumiem, dlaczego to dla ciebie takie trudne? Raoul zamarł w bezruchu. Na jego czole pojawiły się kropelki potu.
- Ja... ja też tego nie rozumiem, Merricku. Proszę o twe wybaczenie... jeśli to możliwe. - Ta dama jest moja - powiedział Merrick zimno. - A nie zwykłem się dzielić niczym, co do mnie należy. Już dwa razy ostrzegałem cię i prosiłem, byś trzymał się od niej z daleka. Następnym razem nie będzie ostrzeżenia. Opuścił ostrze. Raoul skinął głową i cofnął się o krok, a potem uciekł. Kiedy zniknął, Merrick zwrócił się do Alany. - Czy zrobił ci coś złego? - spytał, podkładając jej palec pod brodę i unosząc głowę do góry. Alanie serce podeszło do gardła. Dotarło do niej, co mogłoby się stać, gdyby Merrick się nie zjawił. To prawda, Merrick ostrzegał Raoula, więc może tamten chciał ją teraz jedynie nastraszyć, ale może też... W rzeczy samej jednak, lord Brynwaldu nie rzucał słów na wiatr. Raoul z kolei nie był chyba na tyle głupi, żeby narażać się na gniew Merricka. Bez słowa pokręciła głową. Usunął dłoń. - Nie powinnaś chodzić sama - powiedział z wyrzutem, a że milczała, dodał: - O co chodzi? Chyba nie robił tego wcześniej? Alana przełknęła z wysiłkiem. - Nie - powiedziała bardzo cicho. Twarz Merricka stała się ponura jak bezksiężycowa noc. - A powiedziałabyś, gdyby tak było? Nie odpowiedziała. Jego gniew wzrastał. - Alano! Uniosła powoli głowę. - A czy ciebie to by w ogóle obchodziło? Merrick zacisnął szczęki. - Nie wierzę własnym uszom, kobieto! Czy nie słyszałaś, co powiedziałem
Raoulowi? Nie pozwolę żadnemu mężczyźnie sięgać po to, co należy do mnie! Twarz Alany, gdy spojrzała mu w oczy, niczego nie wyrażała. - Tak, tak - powiedziała sucho. - Wybacz mi panie, mój zdobywco, ale zapomniałam o tym. Jestem syta i mam też zapewniony dach nad głową, i jest mi lepiej, niż było kiedykolwiek w życiu. Merrick skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na nią srogo. - Czyżbyś uważała, że niewłaściwie cię traktuję? - Nie mógł ścierpieć takiego afrontu. - Na wszystkie świętości, Alano, cackam się z tobą, jak z żadną kobietą do tej pory! - Czy mnie też odprawisz, jak wszystkie przede mną? Merricka, rozzłoszczonego oskarżeniem, zdziwiło jej zachowanie. - Co za nowe szaleństwo cię opętało, kobieto? Od czasu gdy mam ciebie, nie tknąłem innej. Nic chcę innej i nie masz powodu, by myśleć, że jest inaczej! - Zaklął siarczyście. - Czy to sprawka Raoula? Czy nagadał ci kłamstw o mnie? Alana ze wszystkich sił próbowała nie dać po sobie niczego poznać. Poczuła się nagle tak, jakby świat walił się jej na głowę. - Nie wiń go. On nic nie powiedział. Nic poza prawdą, nic, o czym nie wiedziałabym od dawna. - A o czym to wiesz od dawna? - nalegał Merrick. Zamiast odpowiedzi zadała mu pytanie: - Co stanie się ze mną, gdy już urodzę dziecko? Merrick wpatrywał się w nią. Przecież to, co mówiła, nie miało sensu. Była szalona! - Zabierzesz je ode mnie? - Nie! - wybuchnął, choć napięcie, które jeszcze przed chwilą było jego udziałem, zelżało. Czyżby to była przyczyna dziwnych nastrojów, którym ostatnio ulegała tak często - strach przed zabraniem dziecka? Był zły na nią za to, że do tej pory tak
słabo go poznała, ale w końcu zdecydował się wesprzeć ją na duchu. - Nie masz powodów do obaw. Wszystko będzie tak samo, jak jest teraz. Ty i twoje dziecko będziecie tutaj ze mną, w Brynwaldzie. - Wyciągnął rękę w jej stronę, ale poczuł nagle, że Alana wzbrania się przed jego dotykiem. Spojrzała na niego nie mrugnąwszy nawet powieką. - A zatem - odezwała się po dłuższej chwili - wszystko będzie, jak było. Nadal będę twoją dziwką. - A niech cię diabli porwą! - zaklął. - Nie jesteś dziwką! Alana nie mogła zdobyć się na ponowne spojrzenie mu w twarz. Bała się, że wyczyta z jej oczu ból rozdzierający jej serce. Merrick położył jej dłonie na karku. Przyciągnął ją do siebie i przytulił. W jego ramionach było jej ciepło i dobrze. - Spójrz na mnie! Powoli uniosła głowę. Wpatrywała się w jego oczy. - Alano, nie musisz się niczego obawiać - powiedział szybko. - Będziesz matką mojego dziecka. Zawsze będę dbał o ciebie. Łzy wypełniły jej ogromne, szmaragdowe oczy, łzy, których widok ranił mu serce. - Co jest źle, maleńka? Nie rozumiem tego... tego smutku, tej melancholii. Powinnaś się cieszyć, nosisz przecież w łonie pięknego syna, Normana... - Nie - powiedziała słabym głosem, zachrypniętym od płaczu. - Noszę w łonie bękarta.
Rozdział dwudziesty „Noszę w łonie bękarta". Jeszcze późno w nocy te słowa prześladowały Merricka. Stan ducha Alany
nie zmienił się przez cały wieczór - poszła spać w minorowym nastroju. Gdy tylko zasnęła, Merrick wyślizgnął się z łoża. Ubrał się i zszedł po schodach do hallu. Ucieszył się widząc, że sala biesiadna jest zupełnie pusta. Usiadł przy stole i nalał sobie piwa do sporego glinianego kubka. „Noszę w łonie bekana". To zdanie nie dawało mu spokoju. Dźwięczało w uszach. Powracało w myślach. Czuł się winny, ale nie bardzo wiedział dlaczego. Przecież dzielił z Alaną łoże, ofiarował jej dom. którego nie miała. Urodzi mu syna i będzie towarzyszką życia - postanowienie Merricka było niepodważalne! Jak mogła nie zdawać sobie z tego sprawy?! Poza tym był od początku przekonany, że dla niej małżeństwo nie ma żadnego znaczenia. Przecież musi wiedzieć, że on nigdy nie weźmie do łoża innej kobiety. Nie ukrywał przed nią, że nigdy jeszcze nie faworyzował tak żadnej białogłowy! Prawdę mówiąc, Merrick nie przywiązywał wagi do tego, że ich dziecko będzie z nieprawego łoża. Weźmy chociażby księcia Wilhelma... Też był bękartem, a teraz jest królem Anglii! Pogrążony w rozmyślaniach uniósł głowę i dopiero wtedy zauważył, że obok stoi Genevieve. Nie powitał siostry nawet nikłym uśmiechem - miał przeczucie, że jej obecność, jak to ostatnio dość często bywało, zapowiada kłopoty. Zesztywniał, gdy położyła mu delikatnie rękę na ramieniu. - Czy stało się coś złego, bracie? Nie możesz zasnąć? - Jest wiele spraw, które muszę przemyśleć - odpowiedział ponuro. - Co takiego?! Czyżbyś przy Alanie nie mógł skupić myśli? Zaciskając palce na kubku, Merrick spojrzał na siostrę. Uśmiech igrał na jej ustach, co jeszcze bardziej go denerwowało. - Z czego się śmiejesz? Czy jestem taki zabawny?
- Zabawne jest to, że dzielny i silny rycerz, jak ty, frasuje się z powodu pięknej dziewki. - Może i jest piękna, siostro, ale z całą pewnością nie jest dziewką... powiedział zimno. - Dzięki za przypomnienie, bracie. Merrick zacisnął szczęki. - Nie jestem też zafrasowany. Mam po prostu sporo spraw na głowie i dlatego byłbym ci wdzięczny, gdybyś zostawiła mnie samego. Uśmiech zniknął z twarzy Genevieve. - Ożeń się z nią, Merricku - powiedziała po prostu. Zamrugał powiekami, ale nie odezwał się ani słowem. Wpatrywał się w siostrę oczami pełnymi gniewu. Genevieve nie dawała się tak łatwo zbyć. - Może warto byłoby się nad tym zastanowić? - Nie powiedziałem, że nie biorę tego pod uwagę! - Będziesz ojcem, zanim zostaniesz mężem. Czy to nie ma dla ciebie znaczenia? Merrick zaklął. - Genevieve, znowu wtykasz nos w nie swoje sprawy! - A ty zwlekasz z decyzją, a nie powinieneś! - odparła ostro. - Czy nie wystarcza ci, że jej ziomkowie uważają ją za czarownicę? Muszą także nazywać ją rozpustnicą? A może wolisz, żeby uznawali ją po prostu za dziwkę? Uderzył pięścią w stół, rozlewając piwo. - Ona nie jest rozpustnicą! Ani dziwką! - krzyczał. - Zabiję każdego, kto ośmieli się tak ją nazwać! Genevieve bacznie się w niego wpatrywała. - Powiedz mi, bracie - spytała nagle - czy kochasz ją tylko w łożu? Merrick zastygł w bezruchu. Mimo to Genevieve nie ustępowała, choć z emocji zapierało jej dech w piersiach.
- A co z dzieckiem, Merricku? Uznasz je za swoje? - Tak! - Furia ogarniała Merricka z coraz większą silą. Był zły, że siostra mogła myśleć inaczej. - Przysięgam na Boga, uznam to dziecko za swoje! Normanka skinęła głową z aprobatą. - Jeśli chcesz, żeby inni traktowali Alanę jak równą sobie, to ty także musisz ją tak traktować - powiedziała jednak zimno. - Tak, to prawda, jej matka była chłopką. Ale ona ma w sobie krew szlachecką, jest córką lorda. Pamiętaj, bracie, że jest równie dumna jak ty. Merrick spojrzał na nią kpiąco. - Boże, pobłogosław mnie - wymamrotał. - Czy myślisz, siostro, że o tym nie wiem? Genevieve nie zwróciła uwagi na jego słowa. - Czy zrobiłbyś własnemu dziecko to co Kerwain zrobił jej? - nalegała. „Noszę w łonie bękarta". Merrick był bardzo rozgniewany. Powoli dochodził do wniosku, że może nie postępował najrozsądniej. Nie, pomyślał. Nie zrobiłbym. Nie zrobię. „Noszę w łonie bękarta". Merrick chciał, by jego syn dorastał w Brynwaldzie i we właściwym czasie zajął należną mu pozycję. Genevieve miała rację. Nie chciał, by jego dziecko żyło z piętnem... stało się wyrzutkiem. Dziwnie się poczuł. Alana nie była winna temu, że urodziła się jako bękart, a przecież cierpiała z tego powodu przez całe życie... i teraz też cierpi. Nie tak dawno Merrick obserwował ją, gdy patrzyła na wieśniaków oddających się tańcom i zabawie. Na jej twarzy widać było rysującą się zmarszczkę powagi. Alana stała w sporej odległości od nich, zawsze poza społecznością... Zawsze samotna... Zawsze wyobcowana. Na zawsze już jego. Ta myśl poraziła go nagle. Na Boga, Alana była jego. Tylko jego. I tak
pozostanie. Chociaż teraz... Odezwał się bez zastanowienia: - Alana gardzi wszystkim, co normańskie. Chyba za wszystkie skarby świata nic zgodziłaby się pojąć Normana za męża. Co będzie, jeśli mnie nie zechce? - Z każdym mijającym dniem twoje dziecko jest coraz większe, Merricku. Obawiam się. że będzie już zupełnie duże, gdy ty zdecydujesz się poprosić ją o rękę - Genevieve mówiła śmiejąc się. - A wtedy, mój drogi bracie, z całą pewnością nie będzie cię chciała! - Zawahała się chwilę i dodała: - Alana nic mi nie mówiła, Merricku. Może i nienawidziła cię kiedyś, ale to już minęło. Jestem o tym przekonana. A skoro my, Normanowie, mamy tu żyć, jeśli mamy stać się jednością z tą ziemią, musimy także stać się jednymi z tych ludzi. - Pochyliła się i serdecznie ucałowała brata. - Już nic więcej nic powiem, bracie. Zamiast tego posłucham twojej prośby i zostawię cię samego na pastwę rozmyślań. Merrick pozostał na miejscu, ale tak naprawdę nie miał już wiele do przemyśliwania. Uważał się za lepszego od wieśniaków. Czy jednak on także nie osądzał jej jak inni? Jedno pytanie wywoływało następne. Czy gdyby była szlachecką córką po mieczu i kądzieli, także ważyłby się wziąć ją do łoża, jak to zrobił? Nie wiedział. Na Boga, nie wiedział. Skoro tak, to może Genevieve miała rację. Może nie różnił się niczym od reszty, która z taką łatwością dokonywała nad nią sądu, i był równie surowy. Ale nie mógł też zostawić jej w spokoju, nie mógł pozwolić, by odeszła. W rzeczy samej, nie mógł sobie nawet wyobrazić, jak wyglądałoby jego życie bez niej. Tak, potrafiła rozsierdzić go, jak nikt inny. Ale tylko z nią zażywał rozkoszy, jakich nie doznał nigdy przedtem... i nigdy nie zazna. Zdał sobie sprawę, że będzie musiał zdobyć jej zaufanie. Jej miłość. Jej serce... Bo on... on ofiarował jej już to wszystko. Nie musiał się już nad niczym zastanawiać.
Następnego ranka Alana obudziła się bardzo późno. Usłyszała zgrzyt otwieranych okiennic, a potem światło słoneczne zalało komnatę złotym blaskiem.
Zobaczyła podchodzącą do łoża Genevieve, która widząc, że Alana już nie śpi, klasnęła w dłonie. - Wstawaj, wstawaj, Alano! - powiedziała rześko. - Ruszaj się szybko, bo kąpiel stygnie! Alana oparła się na łokciu. Genevieve nigdy jej nie budziła, a tym bardziej nie asystowała przy kąpieli. Normanka stała już przy balii. Z niewielkiej buteleczki nalała do wody olejku, nie żałując go przy tym. Słodki zapach róż wypełnił powietrze. - Gotowe! - oznajmiła Genevieve. - Czyż to nie pachnie niebiańsko? Uwielbiam ten zapach, a ty? To mój ulubiony! Alana zmarszczyła czoło. Nie spuszczała wzroku z krzątającej się po komnacie siostry Merricka. Czyżby jeszcze śniła? W zachowaniu Normanki było jednak tyle spontanicznej radości, że to nic mogło się śnić. Genevieve nie przestawała szczebiotać. -
Ranek jest prześliczny! Och, taki świt z pewnością zapowiada coś
niezapomnianego. Tak, tak, to wyśmienity dzień na... - Przerwała nagle, a potem uśmiechnęła się. Na Boga, był to najbardziej tajemniczy uśmiech, jaki Alana widziała w życiu. - Wyśmienity dzień na co, Genevieve? - spytała wolno, szczerze zaciekawiona. Czyżby powinna stać się podejrzliwa względem Normanki, bo przecież, jak do tej pory, Genevieve była bardzo bezpośrednia? - Och, na wszystko, powinnam była dodać! - Mówiąc to roześmiała się
głośno i serdecznie. - Na polowanie. Na przejażdżkę konną. Na tańce i przyjemności, jakie tylko można sobie wyobrazić. - Chwyciła Alanę za ręce i wyciągnęła z łoża. -Pospiesz się! Kąpiel stygnie! Dziewczyna nie protestowała, gdy Genevieve pomagała jej rozebrać się, a potem wślizgnęła się do ogromnej drewnianej balii. Nie przestawała dopytywać się, dlaczego ten dzień ma być wyjątkowy, ale Normanka śmiała się bez przerwy. Chyba po prostu była w radosnym nastroju, dobrze nastawiona do całego świata. Niestety, Alana nie podzielała jej radości. W końcu wyszła z wody i okręciła się lnianym prześcieradłem. Genevieve podała jej ciemnoczerwoną suknię. - Co powiesz na tę? Alana nie miała czasu na odpowiedź, bo Normanka zaczęła kiwać głową i mówić: - Tak, tak, jest w sam raz! Bardzo odpowiednia do... Alana spojrzała badawczo na Normankę. ale przerwane w pół słowa zdanie nie zostało dokończone. Siostra Merricka znowu tajemniczo się uśmiechała, a oczy błyszczały jej z podniecenia. -
Genevieve - odezwała się Alana bardzo spokojnie. -Musisz mi
powiedzieć. O co w tym wszystkim chodzi? Co takiego przede mną ukrywasz? Dlaczego zachowujesz się tak dziwnie? - Dziwnie?! Jestem po prostu bardzo rada, Alano! - odpowiedziała raźnie pytana. Alana westchnęła. Już dawno przekonała się. że gdy Genevieve nie chciała czegoś powiedzieć czy zrobić, naleganie nie miało sensu. Poddała się więc bez słowa zabiegom upiększającym. Genevieve wyszczotkowała jej włosy, aż lśniły niczym prawdziwe złoto. Nie upięła ich, lecz pozwoliła opadać kaskadami loków na ramiona i biodra. Alana nie protestowała przeciw temu, ale gdy Normanka zaczęła opasywać ją misternie wykonanym srebrnym pasem, nie
wytrzymała: - Genevieve! Nie wiem, co ci chodzi po głowie... ale nie będę tego nosiła. Pas należy do ciebie i... - Nie chcę słyszeć ani słowa więcej, Alano! - Gencvicvc zakryła jej usta palcem i dodała nieco łagodniej: - Noś go dzisiaj... noś, a potem... zobaczymy. Nie chciała powiedzieć już nic więcej, kręciła jedynie głową, zajęta układaniem zawoju. Święci pańscy! Alana nie miała zielonego pojęcia, dlaczego Genevieve tego dnia przywiązywała tak wielką wagę do jej wyglądu. Nie rozumiała też, dlaczego nalegała, by nosiła srebrny pas... zresztą bardzo piękny! W końcu Normanka obeszła Alanę dookoła, a potem przystanęła w miejscu. Zaklaskała w ręce z uciechy. - Och, Alano, wyglądasz prześlicznie! Naprawdę prześlicznie! Tym razem to Alana kręciła przecząco głową. - Nie rozumiem... - zaczęła bezradnie. Genevieve chwyciła ją za łokieć, nie dając dokończyć zdania i powiedziała rzeczowo: - Chodźmy, inaczej wszyscy pomyślą, że wylegujesz się do południa. Alana westchnęła. Wiedziała, że i tak niczego się nie dowie od Normanki. Dlaczego niby ten dzień miałby się różnić od innych? Schodząc razem z Gcnevieve po krętych schodach, nie przestawała o tym myśleć. Kiedy w końcu uniosła głowę, aż zmarszczyła czoło. W chwili gdy Alana przekroczyła próg. w sali zaległa cisza. Wszystkie oczy zwrócone były na nią, ona zaś miała niejasne wrażenie, że inni także ubrali się odświętnie. Nawet kuchcikowie wyglądali jak mali żołnierze, a ich buzie były wypucowane do czysta, co nie zdarzało się często. Merrick stał przed paleniskiem, ciemny i potężny. Przyciągał jej wzrok jak nikt inny... Merrick... i człowiek, który stał obok niego.
To był ojciec Edgar. Ponownie spojrzała na Merricka i już nie mogła oderwać od niego wzroku. Genevieve, idąca zaraz za nią, pchnęła ją lekko. - Idź - szepnęła. Serce Alany gubiło rytm. Merrick podszedł do niej, śmiały jak zawsze, śmiały aż do przesady. Jego pierś była tak szeroka, że przesłoniła jej widok innych ludzi. Alana zaczęła drżeć niczym liść osiki. Nie, pomyślała oszołomiona. Choć wszystko na to wskazuje, to nie może być prawda. Bała się nawet mieć nadzieję. Usta odmawiały jej posłuszeństwa, gdy próbowała się odezwać: - Merricku... - Miała wrażenie, że jej własny głos dochodzi z bardzo daleka. Norman wyciągnął ku niej rękę. - Moim zdaniem potrzebujemy księdza. Księdza. Alana wpatrywała się w niego osłupiała. Kolana ugięły się pod nią. Nie wiedziała, jakim cudem zdoła ustać prosto. Tak, to z pewnością był sen, ale tym razem nie miał nic wspólnego z koszmarem. Zrobiło się jej gorąco. Nie panując nad sobą, powiedziała bez zastanowienia: - Po co? Dlaczego to robisz? - Nieświadomie położyła rękę na brzuchu. Czy to z tego powodu? Z powodu dziecka? Merrick cofnął rękę. - Tak, chcę uznać syna za swego wobec świata. - Przerwał na chwilę. Chcę też ciebie, Alano. Miała ochotę rozpłakać się z wielkiej ulgi. Zmuszała się do mówienia, coś bowiem ściskało ją w gardle. - Ożenisz się... ze mną? - powiedziała szeptem.
Chciała to usłyszeć, bo tylko wtedy mogłaby uwierzyć, że to prawda, a nie sen wywołany rozpaczliwą potrzebą, która tkwiła gdzieś w głębi jej serca... Merrick uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie, ale jego spojrzenie pozostało poważne. - Tak, ożenię - powiedział łagodnie. - Od dzisiaj będziesz moją żoną, przez wszystkie dni i noce. Spełniało się jej marzenie... Serce waliło jej w piersiach jak spłoszony ptak. Tak bardzo tego pragnęła. A ponad wszystko chciała, by jej dziecko nosiło nazwisko ojca. To, że Merrick był Normanem, przestało się liczyć. Nie opuści jej, bo tylko on zawsze był obok, nawet wtedy gdy wszyscy inni odwrócili się od niej. Niemniej jednak, dla Alany wszystko to było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Kiedy podniosła powieki, Merrick nadal stał przed nią, wysoki i silny. -
Nie zwykłem błagać czy skamleć, dlatego spytam cię po prostu...
Zechceszże mnie? Alana zadrżała. Ach, jakie to było dla niego typowe! To prawda, nigdy nie błagał, nie skamlał, zawsze rozkazywał i żądał, jakby wszystko mu się należało. Gdy o tym myślała, Merrick zachował się zaskakująco inaczej. Nie spodziewała się tego po nim. - Decyzja należy do ciebie. - Ton jego głosu był zdecydowany, choć w spojrzeniu dominowała czułość. - Powiedz tak albo nie, ale powiedz to zaraz. Alana była oszołomiona. Dobry Boże! Chciał, żeby za niego wyszła... To wszystko, co może zrobić, pomyślała. I niestety, nie będzie już mogła prosić o nic więcej... - Tak - powiedziała z zapartym tchem. - Tak, wyjdę za ciebie. Normanie. Nieśmiałym ruchem podała mu dłoń. która z łatwością zmieściła się w jego silnej i dużej ręce. Przyciągnął ją do siebie i stanął obok. Poszli przez salę.
Był już najwyższy czas, bo ojciec Edgar zaczynał się denerwować. Kiedy Merrick skinął mu głową, kapłan podszedł bliżej. Spoglądał to na Alanę, to na Merricka. Nachylił się w jego stronę i wyszeptał: -
Wybacz mi tę śmiałość, panie. Ale czy jesteś przekonany, że tego
właśnie chcesz? - Mówiąc to zerkał na Alanę. W jego oczach widać było dezaprobatę. Stojąca obok dziewczyna zesztywniała. Merrick wyczuł to i spojrzał na nią surowo. Spuściła wzrok, ale i tak zdążył zauważyć, co kryło się w jej oczach. Ojciec Edgar wykrzywił usta. - Ta kobieta... Oczy wyszły mu na wierzch, gdy w jednej chwili poczuł na gardle stalowy uścisk ręki. - Ta kobieta będzie za chwilę moją żoną i panią na Brynwaldzie - wycedził Merrick przez zaciśnięte zęby. - Nie chcę już słyszeć słowa więcej, albo będziesz tego żałował do końca swoich dni, klecho, a koniec może ci się przytrafić znacznie wcześniej, niż przypuszczasz. Wyraz twarzy Merricka świadczył dobitnie, że nie jest to czcza obietnica. Ksiądz pobladł. - Jak sobie życzysz, mój panie - wymamrotał. - Wedle twego życzenia. Zanim doszli do kaplicy, Alanie zaczęło kręcić się w głowie. Za młodą parą podążał orszak, a w chwili gdy wyszli na dziedziniec, dołączyli mieszkańcy Brynwaldu - ramię przy ramieniu, milczący i ponurzy. Wokół panowała śmiertelna cisza. Alana czuła ogarniającą ją panikę. Czy przyszli oglądać ślub lorda Brynwaldu? Czy też gapić się na nią? Odchrząknąwszy, ojciec Edgar stanął przy ołtarzu. Merrick ukląkł na drewnianej podłodze i pociągnął za sobą Alanę. Od tej chwili nie bardzo wiedziała, co się z nią dzieje. W końcu kapłan uczynił znak krzyża i przystąpił do ostatniego błogosławieństwa. Potem Merrick pomógł Alanie podnieść się z
klęczek. Stało się, pomyślała. Jej spojrzenie powędrowało na Merricka. Miał na ustach dziwny uśmiech, ale wszystko mogła wyczytać w jego oczach. Serce przepełniło jej gorące uczucie, tak intensywne, że aż bolesne. Dzięki niech będą niebiosom, Merrick był teraz jej mężem. Mężem. Uśmiech pojawił się na jej twarzy, choć wcale nie zdawała sobie z tego sprawy, uśmiech tak słodki, że mężczyźnie zaparło dech w piersi na widok tak ogromnego, promieniującego od kobiety szczęścia. Merrick trzymał mocno jej dłoń. Oboje obrócili się do zebranych w kaplicy ludzi. - Oto lady Brynwaldu - ogłosił. Tłum ruszył na nich. Alana przytuliła się do Merricka, nie bardzo wiedząc, co może się wydarzyć. Okazało się jednak, że wszyscy spieszyli z gratulacjami. Głośne śmiechy i donośne życzenia wypełniły świątynię. Ktoś uścisnął Alanie rękę, potem następny i następny. Obróciła się i ujrzała za sobą Sybil. Twarz siostry była blada. Nie tajona złość szpeciła jej rysy, a wzburzenie graniczyło z szaleństwem. W chwilę później wyraz jej twarzy uległ zupełnej zmianie, a Alana nabrała przekonania, że był to jedynie wytwór jej wyobraźni. Sybil pocałowała Alanę w policzek. -
Dobrze zrobiłaś, siostro - wyszeptała jej do ucha. Następna była
Genevieve. Objęła Alanę mocno i serdecznie. - Tak się cieszę, Alano. Będziesz szczęśliwa, oboje będziecie szczęśliwi. Jestem o tym przekonana. Czuję to całym sercem. Mieszkańcy Brynwaldu zawsze bardzo chemie korzystali z okazji do przerwania pracy i zabawienia się, a ślub lorda był tak samo dobrym pretekslem jak każdy inny. Przez cały dzień i wieczór piwo i wino lały się strumieniami. W końcu nadszedł moment, kiedy to młoda para powinna udać się do sypialni.
Pośród śmiechu i rubasznych docinków, Alana weszła na schody. Zaraz za nią podążała Genevieve. Normanka pomogła Alanie zdjąć suknię i włożyć białą, płócienną koszulę. Wyczesała włosy szwagierki i ułożyła ją w łożu. Młoda żona oparła się o poduchy i czekała na to, co miała jej przynieść ta noc. Genevieve nie zdążyła jeszcze wyjść, kiedy zjawił się Merrick. Zamknął za siostrą solidne dębowe drzwi i oparł się o framugę. Wydawał się Alanie wysoki aż pod niebo, o piersi szerokiej jak morze, silny i potężny niczyrn mityczny heros. Alana zadrżała. Była najwyraźniej bardzo zdenerwowana. Norman nigdy jeszcze nie wydawał się jej tak przystojny, nigdy też nie obawiała się go tak. jak w tym momencie. Była zmieszana. Powtarzała sobie, że przecież czekała na niego przez tak wiele samotnych nocy... Nigdy jednak nie czekała na niego jako żona. A teraz, przez nieskończenie długą chwilę, czuła na sobie jego spojrzenie, które kładło się kamieniem na jej sercu. Wpatrywał się długo w jej usta, piersi, zaokrąglenie brzucha. Alana po raz pierwszy w życiu była tak zdesperowana. Tak bardzo chciała, żeby ta noc była inna od pozostałych. Marzyła, że podejdzie do niego szczupła, wiotka i dumna... Poczuła ukłucie w piersi. Zamiast smukłości prezentowała mu teraz napuchniety brzuch, zniekształcony ciążą, na dodatek powiększający się z każdym dniem! Merrick był, zdaje się zupełnie innego zdania na temat jej urody. Jego wzrok omiatał powoli jej sylwetkę. We włosach Alany igrało światło płomieni z kominka, zamieniając je w złotosrebrną aureolę, obrysowującąjej postać, nadającą czarujący wygląd. Wydawała się taka młoda w białej koszuli. Serce żywiej zabiło w jego piersi. Ogarnęła go fala silnego uczucia. Miał słuszność, wiążąc się z nią ślubem...
i w każdy inny sposób. Pamiętał dokładnie jej spojrzenie, gdy dowiedziała się, że chce ją poślubić... Oczy Alany zrobiły się jeszcze większe, niż były, błyszczały. Zadrżała i była tak wzruszająco urocza. A teraz była jego żoną. Wkrótce urodzi mu dziecko, a jeśli Bóg pozwoli - będą następne. Dzieliła z nim stół i łoże. Od tej chwili będą dzielili życie... Jednak coś było nie w porządku. Uciekała wzrokiem przed jego spojrzeniem. Ramionami ciasno obejmowała kolana i zaciskała dłonie tak bardzo, że kostki pobielały. Merrick zmarszczył czoło, bo robiła wrażenie przygaszonej i niepewnej siebie, niczym sarna w obliczu potwora. Usiadł na skraju łoża i położył rękę na jej dłoniach. - Ta noc nie różni się niczym od innych, które spędziliśmy razem. - Nie - wyszeptała zdenerwowana. - Jest inna! - Wpatrywał się w nią przez moment. - Dlaczego inna? - Przedtem nie byliśmy małżeństwem. - Ale już jesteśmy. Czy to cię nie cieszy? -
Tak, ale... - Próbowała wyswobodzić dłonie z jego uścisku, jednak
bezskutecznie. Jego palce zacisnęły się po prostu mocniej. - Nie - nakazał łagodnie. - Nie odwracaj się. Chcę wiedzieć, co cię martwi. Alana poczuła się bezradna... i beznadziejnie głupia. Zastanawiała się, czy ma dość odwagi, by powiedzieć prawdę. I wtedy zdała sobie sprawę, że musi to zrobić, bo Merrick i tak wcześniej czy później dowie się od niej wszystkiego. Przecież on nigdy nie ustępował. Usta zaczęły jej drżeć. -
Jest... jest inna dlatego, że... że jesteśmy małżeństwem i ja... ja...
chciałabym bardzo przyjść do ciebie jako oblubienica... nietknięta... smukła... W głowie dźwięczały jej słowa Sybil. - Ale... ale nie mogę, bo... bo jestem gruba jak... jak świnia... Och! jak bardzo bym chciała, żeby tak nie było!
Myślała, że Merrick przyzna jej rację, w ostateczności roześmieje się po prostu, może trochę będzie się na nią boczył i to wszystko. Ale, ku jej przerażeniu, Norman zerwał z niej futro, którym się okrywała i posadził ją sobie na kolanach. Ciepło jego oddechu muskało jej policzek. - Nikt cię nie tknął poza mną, a to sprawia mi większą przyjemność niż cokolwiek innego. - Czuła na brzuchu bardzo delikatną pieszczotę jego palców. - Nie wiem, jak ci powiedzieć, że jestem wniebowzięty wiedząc, iż moje dziecko rośnie w twoim łonie, maleńka. Dla mnie jesteś teraz jeszcze bardziej pociągająca i godna pożądania. Jesteś tak piękna, że żadna kobieta nie może się z tobą równać. Zresztą, nie chcę innej kobiety poza tobą. Nie będę miał żadnej innej kobiety poza tobą. Był przy tym tak poważny, że Alanie zabrakło tchu, poczuła ucisk w gardle. Słowa, które właśnie wypowiedział, były jej tak bardzo potrzebne, właśnie teraz. Z głośnym westchnieniem ulgi objęła go mocno za szyję i przytuliła się. kryjąc twarz w zagłębieniu między barkiem a szyją Merricka. Przez jakiś czas głaskał ją po plecach, aż do chwili, gdy przestała drżeć. Odsuwając złocisty lok, przywarł ustami do jej delikatnej skóry na karku, a potem całował usta, które ofiarowała mu nieśmiało. Był to tak wzruszający pocałunek, że Alana poczuła łzy cisnące się do oczu. W końcu jednak Menrick odsunął się od niej trochę i podkładając palec pod brodę zmusił, by na niego spojrzała. Jej wielkie oczy lśniły od odbijającego się w nich blasku płomieni. Uśmiechała się tak słodko... Jedna myśl zdominowała w umyśle Merricka wszystkie inne: Moja... powtarzał z rozbawieniem, a potem z coraz silniejszym poczuciem posiadania. Ona jest moja... Namiętność wypełniła go całego, gorąca, obsesyjna, nieprzeparta...
Jęknął i przytulił Alanę do siebie. Całował ją raz za razem, a potem wstał i w okamgnieniu zrzucił z siebie przyodziewek. Pomógł Alanie pozbyć się koszuli, a choć robił to bardzo ostrożnie, wyraźnie się niecierpliwił. Wreszcie leżeli obok siebie, nadzy, ale już bez wstydu. Alana zarumieniła się, gdy Merrick patrzył na nią, ale nawet nie próbowała się zasłaniać. Nie, gorączka w jego oczach była wystarczającą nagrodą, a pożądanie mężczyzny budziło w niej dreszcze. Dowód na to miała przed sobą jego męskość nabrzmiewała w oszałamiającym tempie. Jeszcze nigdy Merrick nie kochał jej tak czule. Całował miejsce, gdzie ich dziecko spało, oczekując przyjścia na świat, i roześmiał się beztrosko, gdy malec kopnął w ściankę brzucha. Opuszkami palców i językiem bawił się pociemniałymi i wrażliwymi teraz sutkami. Drażnił je, ssał, a jego dotyk był bardzo uwodzicielski. Śmiało sięgnął do złotej jaskini, ukrytej między udami Alany. Gładził i naciskał, aż zaczęła się wić i szeptać w zapamiętaniu jego imię. - Merrick... - Dyszała. - Merrick... W piersiach zaczynało mu brakować tchu, męskość zdawała się wybuchać, gdy pochylił się nad nią. Nie położył się jednak, utrzymując się na wyprostowanych rękach - bardzo uważał na to, by swoim ciężarem nie zrobić krzywdy dzieciątku, które nosiła w sobie. Alana pieściła dłońmi jego muskularne, naprężone ramiona, zachwycając się gładkością skóry i kształtem mięśni. Przesunęła ręce wyżej, a potem z powrotem ku dołowi. Ponownie zaczęła szeptać jego imię. - Merricku, proszę. Och, proszę... Wszedł w nią. Jęknął i zakrył ustami jej wargi. Jego męskość wypełniała jej łono... Stali się jednością, jak jeszcze nigdy. Łączyła ich więź znacznie silniejsza niż tylko rozkosz ciała - związek dusz i umysłów.
Byli mężem i żoną. Lordem i lady. Kocham go, pomyślała Alana bezradnie. Bardzo go kocham. Była tego tak pewna, że nie potrafiła powstrzymać się od głośnego wypowiedzenia tych słów. Merrick zraszał gorącym nasieniem wnętrze jej łona. Czując to, Alana poddała się ogarniającej ją ekstazie, jej rozkosz także sięgnęła zenitu. Przed oczami jej pociemniało, czuła słodkie wyczerpanie, gdy wycofał się z niej. Nie bardzo nawet zdawała sobie sprawę z tego, że Merrick obrócił ją plecami do siebie. Uśmiechnęła się, gdy objął ją ramieniem i przytulił mocno. Jego pierś była ciepła i miła w dotyku, gdy przylgnęła do niej nagą skórą. Mąż pochylił się i pocałował ją w policzek. Usnęli oboje. Rękę, którą trzymała na brzuchu, Merrick przed samym zaśnięciem, nakrył swoją dłonią.
Rozdział dwudziesty pierwszy Dni mijały niepostrzeżenie, a wraz z nimi lato dobiegało końca. Dziecko w łonie lady Brynwaldu rosło, jej brzuch był już bardzo wydamy. Dla Alany nadszedł czas, gdy musiała stawić czoło prawdzie, która nie zawsze była przyjemna. Merrick był dla żony niezwykle dobry, czuły, spełniał każde jej życzenie. W jego ramionach mogła czuć się bezpieczna, ale niestety w ciągu ostatnich dwóch tygodni ponownie znaleziono zmasakrowane ciałko jagnięcia. Musieli wyjaśnić przyczynę tego okrucieństwa. Alana cierpiała z powodu szeptów, które słyszała za plecami i nieprzyjemnych spojrzeń rzucanych w jej stronę, gdy wydawało się, że tego nie widzi. Pewnego dnia niechcący usłyszała rozmowę chłopców stajennych:
- Moja mama mówi, że to ona zarzyna jagnięta. Mówi, żebyśmy na siebie uważali, bo kto wie, kiedy przyjdzie nasza kolej. Zabolało to mocno Alanę. Nie została na dziedzińcu ani chwili dłużej, uciekła. Nie miała pojęcia, że Merrick także to słyszał. Dopiero później Genevieve opowiedziała jej, jak to jej brat, chwyciwszy chłopaka za koszulę na grzbiecie, uniósł do góry i ostrzegł, że lepiej będzie, jeśli mały przestanie strzępić sobie język na temat jego żony. To dziwne, myślała Alana już w nocy, leżąc przytulona ciasno do Merricka, że ten człowiek, który kiedyś poprzysiągł, że zostanie jej panem i zdobywcą, w chwili próby stał się jej najwierniejszym obrońcą... Musiała się do tego przyznać: kochała go. Kochała do szaleństwa. Bezgranicznie i na zawsze, na zawsze... Już sama myśl, że on mógłby nie odwzajemniać jej uczucia, była dla niej druzgocąca. Szeptał często, jak bardzo jej pożąda, jaką sprawia mu rozkosz. Alana bala się jednak, że tak już zostanie... Merrick da jej swoje ciało, ale nigdy nie ofiaruje jej serca. Na nieszczęście ponownie zaczęły ją nawiedzać koszmary senne. Wiele było takich nocy, gdy rzucała się na łożu, krzyczała przez sen. Śniło się jej, że Merrick trzyma w ręku uniesiony miecz, którym chce pozbawić ją życia. Wrażenie niebezpieczeństwa było tak silne, że budziła się zlana zimnym potem. Tej nocy jednak miała inny sen. Śniła się jej Sybil. Stała z rękoma opartymi na biodrach, w jej ciemnych oczach igrały ogniki. Alana widziała samą siebie leżącą na łożu, z niewielkim tłumoczkiem przyciśniętym do piersi.
- To. że wzięliście ślub, nie ma żadnego znaczenia - znęcała się nad nią Sybil. - Twoje dziecko zawsze będzie bękartem. Tak, tak, takim samym bękartem jak jego matka. - Nie - szepnęła Alana. - Nie!
- Tak, Alano! Tak! Na dodatek wszystko wskazuje na to, że twój bachor będzie obłożony tą samą klątwą co ty. - Sybil była bezlitosna. Nachyliła się nad Alaną i wysyczała: - Można temu zapobiec, wiesz, co mam na myśli? Mogłabym ci pokazać... Alana widziała samą siebie jakby z ogromnej odległości. - Nie! - krzyczała. - Nie dotkniesz mojego dziecka! Nie dotkniesz go! Sybil śmiała się po prostu. Śmiała, i śmiała, i śmiała... zanosiła śmiechem... a potem sięgnęła po dziecko...
- Alano! Dobry Boże w niebiesiech! Alano! Zrobisz sobie krzywdę! Nie siłuj się ze mną! Słyszysz? Nie siłuj się ze mną! Alana otworzyła oczy. Wpatrywała się w pochylonego nad sobą Merricka. Dopiero teraz przestała się rzucać i szamotać. Czując na ramionach jego ciepłe i silne ręce, opadła na poduszki. Położyła rękę na brzuchu. Dziecko żyło i miało się znakomicic. Pomodliła się w duchu w podzięce i spróbowała uśmiechnąć, ale mimo wysiłku efekt był bardzo mizerny. Czuła na skroni oddech Merricka. - To tylko sen, maleńka. Powrócił koszmar, który miałaś wiele miesięcy temu. Nic powinnaś już mieć podobnych snów, jestem przecież twoim mężem i za nic na świecie nic wyrządziłbym ci krzywdy. Chociaż mówił bardzo łagodnie, Alana wyczuwała w jego głosie napięcie. Ponownie zaczęła się modlić, tym razem prosząc o to, by Merrick miał rację. Nie zniosłaby myśli, że mężczyzna, którego pokochała całym sercem, mógłby ją zabić! Tak, miał rację, powinna jakoś przekonać samą siebie, że zagrożenie już nie istnieje. Nic podobnego nie może się zdarzyć. Nie, z całą pewnością nie... Na przekór wszystkiemu. Przeszedł ją dreszcz. Natychmiast objęły ją jego ramiona. Przytulona mocno do męża odetchnęła głęboko. - Alano! - szeptał Merrick. - Dlaczego drżysz? Musisz mi uwierzyć. Nigdy
nie podniósłbym na ciebie ręki! Nigdy! Gładziła ręką jego owłosioną pierś. - Wiem - powiedziała spokojnie. - A mówiąc prawdę, to nie ciebie się boję. - Przerwała niepewna, czy powinna mówić dalej. - Czego w takim razie? Powiedz mi, maleńka - nalegał. Alana siłą woli powstrzymała łzy napływające jej do oczu. Niedługo nastąpi rozwiązanie, albowiem dziecko w jej łonie było już duże. Marzyła o dniu, gdy będzie mogła tulić je w ramionach. Jak miała powiedzieć Merrickowi o swoich obawach? Jak wyjawić dręczące ją wątpliwości? - Boję się po prostu. - Czego? Alana oczami wyobraźni zobaczyła wykrzywioną złym śmiechem twarz Sybil. Bezlitosna przepowiednia dźwięczała jej w uszach. - Powiedz mi. Merricka nie tak łatwo było od czegoś odwieść i Alana świetnie to wiedziała. - Sybil powiedziała mi, że dziecko urodzi się z moją klątwą. Mówiąc to przytuliła policzek do jego ramienia. Jej głos był ledwie słyszalny. Merrick zaklął i zaczął złorzeczyć: - Gdyby nie była twoją siostrą, wygnałbym ją stąd. Ona zawsze sprawiała ci kłopoty. Na wszystkie świętości, ta baba ma język żmiji i chętnie bym jej go wyrwał. A co do ciebie, dziewczyno, nie ciąży na tobie żadna klątwa, chyba że masz ochotę rzucić klątwę na siostrunię! Alana poczuła ucisk w gardle. Wzruszyła się bardzo, słysząc jak ją broni. Och, gdybyż ją kochał... Wkrótce usnęła, przytulona do niego, z głową na jego ramieniu. Gdy rano wstawał, uniosła lekko głowę na wpół rozbudzona. Pocałował ją lekko w usta, a
ona usnęła znowu, rozpamiętując dotyk jego warg. Obudziła się niedługo potem. Przy wstawaniu wykrzywiła usta z bólu. Od jakiegoś czasu narzekała na dolegliwości krzyża. Naglona wewnętrznym przymusem, którego nie potrafiła opanować, ubrała się i wyszła z komnaty, chcąc włączyć się życie mieszkańców warowni. Gdy schodziła ze schodów, usłyszała przeraźliwy krzyk. - On nie żyje! - ktoś wrzeszczał histerycznie. - Boże, miej litość! Ojciec Edgar nie żyje! - Zamordowany! - dołączył inny głos. - Został zamordowany! Alana pobiegła do kaplicy. Serce waliło jej jak młotem. Weszła do środka. Nogi miała jak z waty, robiła wrażenie osoby pogrążonej w transie. Kilku zbrojnych ustąpiło jej z drogi, robiąc między sobą przejście. Alana zamarła. Dobry Boże, to była prawda. Ojciec Edgar leżał u stóp ołtarza, twarzą do podłogi. Dookoła niego rozlewała się plama krwi. Świat zawirował. Alana pobladła i wierzchem dłoni zakryła usta. - To niemożliwe - wyszeptała. - To niemożliwe. Ludzie zebrani w kaplicy odwracali się w jej stronę. Jeden po drugim. Alana miała wrażenie, jakby wszyscy chrześcijanie świata zaczęli się nagle w nią wpatrywać. Ich twarze wyrażały nieme oskarżenie, ale były też takie, na których malował się strach. - Któż ośmieliłby się zabić bożego sługę? - rozlegało się coraz natarczywiej szeptane pytanie. Jakaś postać klęcząca przy zwłokach podniosła się i wskazując Alanę krzyknęła: - Ona to zrobiła! Zabiła ojca Edgara, bo sprzeciwiał się jej małżeństwu z Merrickiem! - Tak! - podchwycił kolejny głos. - Jest narzędziem szatana! Alana zaczęła dygotać.
Merrick przeciskał się przez coraz większy tłum. - Opowiadacie głupoty! - powiedział twardo. - Całą noc spędziła ze mną! Zresztą tak samo jak przedwczoraj i jeszcze wcześniej, więc dajcie pokój tym oskarżeniom! Nagły ból tępym ostrzem przeszył brzuch Alany. Po chwili następna fala jeszcze gwałtowniejszego bólu ścisnęła ją w pasie. Jęknęła głośno i osunęła się na kolana. Ramionami obejmowała brzuch. Niedaleko stała Genevieve, oniemiała i przerażona tym, co działo się dookoła niej. W tej właśnie chwili zdołała dojrzeć między ludźmi, że z Alaną jest niedobrze. W mgnieniu oka już klęczała obok niej. Czoło miała zmarszczone troską. - Alano! Czy źle się czujesz? Czy nadszedł twój czas? W oczach Alany widać było przerażenie. - Nie... nie wiem - wystękała. - A... ale myślę, że tak. Genevieve objęła ją ramieniem. - Nic się nie martw, kochanie - uspokajała. - Przyjęłam już wiele porodów i możesz być pewna, że oczekuję tego dziecięcia równie niecierpliwie jak ty. Merrick stał obok. Był równie poruszony jak jego siostra. - Co się dzieje? - pytał. - Dziecko? Alana skinęła głową i starała się uśmiechnąć, ale uśmiech szybko przekształcił się w grymas bólu. Merrick bez słowa wziął żonę na ręce i zaniósł do komnaty. Alana przekonała się wkrótce, że poród nie jest wcale prostą sprawą. W rzeczy samej, kilka godzin później wiedziała już, że to tortura - bóle bowiem nie narastały powoli, jak wcześniej zapewniała Genevieve. Skurcze nasilały się z każdą chwilą, sprawiając, że męka stawała się nie do wytrzymania. Nagle bóle ustąpiły. Przez kilka następnych godzin Alana niczego nie odczuwała. A skoro nadszedł czas rozwiązania, marzyła jedynie o tym, by
trzymać swe dziecię w ramionach. W chwili gdy pomyślała, że przyjdzie na to poczekać nie wiedzieć jak długo, nowa fala bólu ogarnęła jej ciało. Tym razem cierpienie było jeszcze straszniejsze. Alana nie mogła powstrzymać się od krzyku. Czuła się tak, jakby brzuch miał się jej rozerwać na kawałki, a mimo to nacisk na lędźwie był coraz silniejszy. Słysząc krzyk, Merrick wbiegł do komnaty. Gcnevieve wyprostowała się natychmiast. - Merricku! - powiedziała z jawnym niezadowoleniem. -Nie możesz tu przebywać! - Dlaczego? - Bo... bo niepodobna! To sprawa kobiet i... Przerwała widząc, że brat nie zwraca na nią najmniejszej uwagi. Przypadł do łoża. Chociaż Genevieve bez przerwy mamrotała coś pod nosem i raz po raz rzucała w jego stronę nieprzychylne spojrzenia, Merrick zdawał się tego nie dostrzegać. Poruszony do głębi, wpatrywał się w Alanę z napiętą uwagą. Usiadł obok niej i trzymał za ręce. Nie wiedzieć czemu, zaczynał się denerwować. Bał się. Matko Przenajświętsza, przecież gdyby ją teraz utracił... nie! Nie! Odrzucił tę myśl, jako zupełnie pozbawioną sensu. Serce mu się krajało, gdy słyszał krzyk żony i patrzył na jej cierpienie. Wysiłek, jaki wkładała w urodzenie mu potomka wzruszał go niewymownie i napełniał współczuciem. Nigdy bowiem jeszcze nie widział jej tak osłabionej i pobladłej. Na Boga! Gdyby mógł tylko oszczędzić jej choć odrobiny bólu, wziąłby go na siebie bez słowa, ale niestety, to nie było możliwe. Mógł jedynie być przy niej i starać się przynosić jej ulgę w inny sposób. Gdy Merrick nabierał właśnie przekonania, że Alana nie jest w stanie wytrzymać już ani chwili dłużej, Genevieve uśmiechnęła się lekko. - Och, już niedługo! Obiecuję! Przyj, Alano, przyj!
Alana uniosła się na łokciach. Starała się naprężyć wszystkie mięśnie, ale szybko opadła z powrotem na poduszki, zupełnie wyczerpana. Oczy lśniły jej od łez. - Nie mogę - jęczała. Boże, pomóż mi, bo nie wytrzymam dłużej! Merrick pochylił się nad nią. Czułym, delikatnym gestem odsunął kosmyk włosów przylepiony do jej policzka. Chociaż był blady jak ściana, powiedział ostro: - Co się dzieje, kobieto? Nie ożeniłem się z tobą po to, żebyś wykręcała się od urodzenia mi syna! No, postaraj się. Czyżby wszyscy Sasi byli tacy słabowici? Iskierka rozbawienia pojawiła się w jej oczach. Wciągnęła głęboko powietrze i miała zamiar odciąć się równie ostro, ale nowa fala skurczów nie pozwoliła jej na to. Chwyciła go za rękę i zacisnęła na niej palce tak mocno, że skóra pobielała. Genevieve zawołała podniecona: - Tak, Alano, tak! Och, widzę już główkę! Jakie ma piękne włoski, cudo! Czarne jak noc! Coraz bardziej zniecierpliwiona, przekonana, że nadszedł już czas, Alana zgięła się wpół, napinając mięśnie. Zacisnęła zęby, zebrała wszystkie siły, jakie jej pozostały i zaczęła przeć. Dziecko wysunęło się z niej nagłym ruchem. Krzyk niemowlaka wypełnił komnatę. Alana osunęła się. Odczuwała ogromną ulgę, a jednocześnie była zaskoczona. Merrick ujął jej twarz w dłonie i pocałował w usta. - Dzielnie się sprawiłaś, żono. Dzielnie! Mamy wspaniałego syna, którym możemy się pochwalić! Tak, tak, jest dokładnie tak, jak przewidziałem: mamy pięknego synka, Normana, maleńka. Alana otworzyła oczy i spojrzała na Merricka, starając się zawrzeć w tym
spojrzeniu wszystkie swoje uczucia. On zaś śmiał się serdecznie i znowu pocałował ją, tym razem długo i bardzo czule. Genevieve zakrzątnęła się przy maleństwie, które głośnym płaczem manifestowało swoje niezadowolenie z jej zabiegów. Merrick stał obok i bacznie się przyglądał nowo narodzonej istotce. Genevieve obróciła się i widząc minę Merricka, uśmiechnęła szeroko. Widać było, że jest bardzo poruszony. Serce mu zamarło, gdy siostra nie zastanawiając się długo, wsunęła mu w ramiona ciasno opatulone niemowlę. Westchnął głośno, czując przypływ męskiej dumy. Ciemne włoski gęsto porastały ciemię niemowlęcia. Dziecko było do niego podobne, choć usta i rysunek brwi odziedziczyło po matce. Dziwne uczucie przepełniało serce Merricka. Było tak silne, że mężczyzna ledwie trzymał się na nogach - nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że ta chwila wywrze na nim aż takie wrażenie. Był ojcem silnego, zdrowego dziecka, mężem pięknej kobiety, której już niedługo będzie mu zazdrościło pół królestwa. Alana to jego życie. Alana to jego miłość. Będzie z nim dzieliła żywot, będzie rodziła mu dzieci. Pragnął jej bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiety. Nie pozwoli, by stało się inaczej, na Boga! Nie będzie inaczej! Była jego i tak miało pozostać na zawsze. Jednak choć rozpierała go duma, poczuł gorycz rozpaczy. Na wpół świadomie zaczął zastanawiać się, czy rzeczywiście przestała go nienawidzić. Czy będzie mu oddaną żoną? Czy kiedykolwiek go pokocha? Oddał dziecko Genevieve i podszedł do łoża. Ukląkł i sięgnął po rękę Alany. Wyszeptał jej imię. Uniosła powieki, chłodne palce zacisnęła na jego dłoni. Uśmiechnęła się, a widok ten sprawił, że serce Merricka przepełniła fala gorących uczuć. Potem
zamknęła oczy i zasnęła -jej pierś unosiła się spokojnym, równym rytmem. Zanim wyszedł z komnaty, wycałował jej palce, potem usta. Zapadał wieczór, gdy Alana obudziła się ponownie. Ostatnie promienie słońca wpadały do komnaty. Z kąta dochodził płacz dziecka, więc odwróciła głowę w jego stronę. Genevieve już tam była i wyjmowała malucha z kołyski. Zręcznie i z wprawą zmieniła pieluchę. Alana wpatrywała się w dziecko liczyła mu paluszki u raczek i nóżek. Płacz ucichł, ale kiedy Genevieve uniosła niemowlę do góry, zaczęło ponownie krzyczeć. - Niecierpliwa matka - mówiła Normanka podchodząc do łoża Alany. - I równie niecierpliwy mały lord. Podała jej dziecko. - Tak, teraz macie oboje to, czego było wam trzeba. Tuląc synka po raz pierwszy, Alana uśmiechnęła się ze wzruszenia i radości. Z niewielką pomocą Genevieve zsunęła z ramion koszulę, uwalniając piersi. Malec przyssał się mocno do sutka, a zrobił to tak energicznie, że Alana ze zdziwienia otworzyła usta, za chwilę jednak uśmiechnęła się szeroko, uszczęśliwiona. Jej syn urodził się jako legalny potomek lorda Brynwaldu, a to sprawiało jej największą radość, bo przecież sama zaznała zupełnie innego losu. Myśl, że to niewinne stworzenie mogłoby zaznać upokorzeń i niesprawiedliwości, które stały się jej udziałem, napawała ją przerażeniem. Nadejdzie dzień, kiedy jej syn odziedziczy dobra brynwaldzkic. Będzie wysoki i silny, taki jak jego dziad i... tak! jak jego ojciec! Normanowie i Sasi, obie nacje przyjdą, by złożyć mu przysięgę na wierność i okazać szacunek... Uniosła się na łożu, słysząc głęboki męski głos - to był Merrick. Stał w drzwiach, ale nie zatrzymał się przy nich na dłużej, jak to miał w zwyczaju, tylko od razu skierował kroki w stronę łoża. Alana zarumieniła się, bo dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jej nabrzmiałe pokarmem, białe piersi są obnażone. Po chwili zorientowała się, że Genevieve wymknęła się po cichu z komnaty,
zostawiając nową rodzinę samą. Alana miała wrażenie, że coś się zmieniło. Merrick zachowywał się swobodniej. Już nie wydawał się taki zimny i opanowany, nie był już bezlitosnym wojownikiem, który nastawał na nią w lesie. Gdy zwrócił na nią oczy, dostrzegała w nich czułość, co sprawiało, że puls zabił jej żywiej, a serce wypełniło przedziwnie słodkie uczucie. Patrząc na jej usta, Merrick szeptał: - Chciałbym ci podziękować za syna, małżonko. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Zagryzła usta. - Jesteś... zadowolony? - spytała łamiącym się głosem. Wyraz jego twarzy wywołał w niej jeszcze żywsze bicie pulsu. Serce waliło jak oszalałe. Merrick wsunął rękę pod jej włosy i delikatnie objął za ramiona. Pochylił się. Dotknął ustami jej rozchylonych warg, łagodnie i tkliwie, i tak nieziemsko rozkosznie, że Alana poczuła oblewającą ją falę gorąca. Chwyciła go za tunikę i przyciągnęła do siebie, tak by ich serca mogły bić jednym rytmem... Głośny płacz wystraszył ich oboje. Odsunęli się od siebie gwałtownie, a potem roześmiali głośno widząc, że to malec wyraża swoje niezadowolenie z odsunięcia go od sutka! Chociaż Alana ciągle jeszcze trochę wstydziła się Merricka, nie chciała, żeby wychodził. Przyłożyła dziecko do drugiej piersi, tak jak ją uczyła Genevieve - przyssało się, jakby do tej pory nic nie jadło! Czule pogładziła policzek niemowlęcia. -
Aubrey przepowiedział, że urodzę syna... - wyszeptała. Bardziej
wyczuła, niż zobaczyła zdziwiony wyraz twarzy Merricka. - Nie mówiłaś mi, że Aubrey miał podobne zdolności... - Nie miał - powiedziała szybko. - Ale gdy to mówił, był tak pewny, że nie mogłam nie uwierzyć. Czułam, że się nie myli. - I rzeczywiście, nie mylił się - wtrącił Merrick uśmiechając się lekko. Ale teraz, maleńka, chciałbym zwrócić ci uwagę, że powinniśmy wybrać jakieś
imię dla tego malucha. - Patrzył na nią, a ona odwzajemniła to spojrzenie. Pomyślałem, że może... Geoffrey. Nie mogła uwierzyć, że Merrick się waha, że pyta ją o zdanie. Uśmiechnęła się słodko. - Niech będzie Geoffrey. Nie wszystko było jednak takie proste. Geoffrey zasnął smacznie przy piersi. Merrick wziął go ostrożnie i przeniósł do kołyski. Wracając do łoża, zauważył zatroskaną minę Alany. - O co chodzi, maleńka? Źle się czujesz? - Czuję się dobrze - opowiedziała cicho. - Nie mogę po prostu przestać myśleć o ojcu Edgarze. Merricku, muszę to wiedzieć... jak umarł? Merrick ujął jej dłoń i mocno ścisnął. Przez chwilę Alana miała wrażenie, że nic nie powie. W końcu jednak odezwał się spokojnie: - Sztylet prosto w serce. Alana wpatrywała się w swoją małą dłoń otoczoną palcami Merricka. Poczuła ucisk w sercu. Była teraz panią Brynwaldu, ale w rzeczywistości nic się nic zmieniło. - Jak mogą nawet myśleć, że byłabym zdolna do czegoś takiego? - Głos się jej łamał. - Nigdy w życiu nikogo nie skrzywdziłam, nigdy! Drżąc, przytuliła się do męża. Zatroskany, gładził ją po plecach i uspokajał. -Alano, nie wolno ci się tym zamartwiać! Położyła głowę na jego ramieniu. - Boję się i nic nie mogę na to poradzić. Merricku, tak strasznie się boję! Dlaczego ktoś zrobił coś tak potwornego? Jak można zamordować księdza... Silne ramię objęło ją mocniej. - Nie pozwolę zrobić ci krzywdy, ani tobie, ani Geofrreyowi - powiedział uroczyście, jakby składał przysięgę. Obejmował ją do chwili, gdy przestała drżeć i zasnęła w jego ramionach. Jednak wypadki ostatnich dni martwiły go tak samo jak Alanę. Pomyślał o
jagniętach, okaleczonych i zarżniętych, a potem porzuconych. Jakiż opętany umysł mógł wymyślić tak okrutne tortury? Czyja ręka mogła bez wahania zadawać tak bestialską śmierć? Przeszedł go dreszcz. W rzeczy samej jednak, pomyślał, pytanie, na które szukał odpowiedzi, nie brzmiało po prostu: dlaczego? Pytanie brzmiało: kto?
Rozdział dwudziesty drugi Lato już w całej pełni panowało nad światem, gdy Alana odkrywała radości macierzyństwa, które było dla niej źródłem zachwytu nad cudem życia. Od pierwszej chwili, gdy tuliła synka w ramionach, przepełniało ją ekscytujące uczucie, nieporównywalne z żadnym innym. Nie męczyło jej, że musi wstawać w nocy i karmić małego. Nie potrafiła wyobrazić sobie nic bardziej przyjemnego od kołysania Geofrreya na ręku, patrzenia na niego, gdy ssie pierś. I tak dzień za dniem. Nie wiedzieć kiedy minął miesiąc od urodzin malca. Podczas gdy Alana odzyskiwała siły i smukłą sylwetkę, dziecko rosło i robiło się z każdym dniem bardziej pulchne. Merrick był dumny z syna nie mniej niż matka. Jeszcze nie tak dawno Alana w głębi serca obawiała się, że Norman nie będzie interesował się potomkiem. Ale to właśnie Merrick częściej niż ona przynosił w nocy malucha do ich wspólnego łoża, a potem cichutko odnosił go z powrotem. Aż ściskało ją w gardle na widok tego silnego i potężnego mężczyzny, który potrafił jednocześnie być najczulszym opiekunem i najuważniejszą niańką - przecież Geoffrey był taki maleńki, a ręce Merricka takie duże. Genevieve także była bardzo przejęta, okazała się czułą cioteczką, równie zakochaną w maluchu, co oboje rodzice.
Wystarczyło, że Geoffrey cicho stęknął, a czyjeś ręce natychmiast wyciągały go z kołyski. Jednak napięcie panujące w zamku nie uchodziło uwagi Alany. Merrick polecił wystawić więcej straży do pilnowania warowni w nocy, ale mieszkańcy Brynwaldu nadal patrzyli na Alanę nieprzyjażnie... choć sobie nawzajem też nie ufali. Do tej pory nie wiedziano, kto zabił ojca Edgara. Wiedział jedynie morderca. Nad Brynwaldcm zawisła atmosfera niepewności i lęku, i było tak do czasu, gdy kolejne wydarzenie przyćmiło poprzednie... Pogoda zaczęła się psuć. Dni były szare, zimne i deszczowe. Wzburzone fale rozbijały się wściekle o skalisty brzeg. Sztormowe chmury zbierały się na niebie, padało, wiał silny wiatr. Jednego z takich dni Alana usłyszała przytłumiony płacz. Przewinęła właśnie Geoffreya i kołysała go do snu. Zerknęła na dziecko i widząc, że ma już zamknęte oczka, a na usteczkach lśni jeszcze kropla mleka, ucałowała je w czółko i ułożywszy w kołysce, cicho wyszła z komnaty. Wyszła na korytarz. Spojrzała w jedną, a potem w drugą stronę. Znowu usłyszała ten dźwięk, dochodził z komnaty Genevieve. Zmarszczyła czoło i pospieszyła do jej pokoju. Zatrzymała się i zapukała w grube, dębowe drzwi. - Genevieve? To ja, Alana - zawołała cicho. Nie było żadnej odpowiedzi. Alana zawahała się, a potem pchnęła drzwi i weszła do środka. Genevieve usiadła na łożu. Patrzyła na Alanę wyraźnie zmieszana. Alana zatrzymała się w progu, jednocześnie zatroskana i skonfundowana. - Wybacz mi to najście - wymamrotała. - Pukałam, ale... - Nie... nie słyszałam - Genevieve unikała wzroku Alany, podobnie jak ona zbita z tropu. Próbowała się uśmiechnąć, ale nie wyszło jej to najlepiej.
Alana wahała się jeszcze tylko przez chwilę, a potem podeszła szybko i uklękła przy łożu. -
Genevieve - powiedziała łagodnie. - Musisz mi powiedzieć, co tak
bardzo cię martwi. Kobieta nadal unikała jej wzroku. - Nie... nie wiem, czy mogę! Alana chwyciła jej dłonie. Patrzyła uporczywie w twarz Normanki. - Zrozumiem, jeśli nic powiesz. Ale może zwierzenie przyniesie ci ulgę. Genevieve zagryzła usta. - A nie powtórzysz tego nikomu? - Nie powtórzę - przyrzekła Alana bardzo poważnie. - Nawet Merrickowi? - Jeśli nie zechcesz, bym mu powiedziała, tedy nie powiem, nawet jemu. Alana ścisnęła mocniej dłoń szwagierki. -Pomogę ci, jeśli tylko będę mogła. Oczy Genevieve wypełniły się łzami. - Nic nie możesz zrobić - powiedziała z bólem w głosie. - Chodzi... chodzi o Radbuma. - O Radbuma? - Alana speszyła się jeszcze bardziej. Nagle Genevieve zaczęła mówić jednym tchem. - Przyjechałam tu, bo chciałam być z Simonem. - Głos się jej łamał. - Nie przypuszczałam, że mogę się zakochać! Alana wstrzymała oddech. - W Radbumie? Kochasz Radbuma? Genevieve skinęła głową. Alana nie mogła wyjść ze zdumienia. - Kiedy to się stało? - Za... zaczęło się, gdy pielęgnowałam go po wypadku w wiosce. Drugiej nocy zaczął gorączkować. Obudził się i był jakby innym człowiekiem. Zarumieniła się. - Alano, powiedział, że jestem piękna i... pocałował mnie. Nie
przeszkodziłam temu. Tak naprawdę było to coś cudownego, rozbudził mnie po tak długim czasie, nie mogłam się oprzeć! - Co stało się potem? - Alana starała się zachęcić ją do dalszych zwierzeń. Genevieve odetchnęła głęboko. - Starałam się zapomnieć, ale nie... nie mogłam. Rozpamiętywałam ten moment i... marzyłam, by znowu się powtórzył! Och, wiem, że to głupie, ale nieraz nakładam drogi, żeby tylko móc popatrzeć na niego. Któregoś dnia wpadliśmy na siebie, akurat nikogo nie było w pobliżu. Potem zdarzyło się to jeszcze kilkakrotnie i w niedługim czasie powiedział mi, że pamięta tamten pocałunek. Znowu mnie pocałował... I tak się wszystko zaczęło. Nie... potrafiłam tego w sobie przewalczyć - w jej głosie brzmiała bezradność - ani on. Nie spodziewałam się. że jeszcze kiedyś będę myślała o jakimś mężczyźnie poza Philippe'em. Jednak, gdy jestem z Radbumem, czuję... czuję, że tak wiele rzeczy, jakby od nowa dla mnie zaistniało. Alano, spotykam się z nim... za kurnikiem każdego wieczora. Alana miała mętlik w głowie. - Dlaczego tak cię to przeraża? - Nagła myśl przyszła jej do głowy. Wyprostowała się. - Czy on cię odrzucił? Och, drań... -
Nie - Genevieve zaprzeczyła szybko. Usta jej drżały. - Tylko że...
widziałam się z Radbumem dziś rano. Powiedział. że powinniśmy przestać się spotykać, a ja nie mogę się z tym pogodzić. - Ale dlaczego? Jeśli go kochasz... - Kocham! - Genevieve westchnęła ciężko. - On także mnie kocha. Jednak jest przekonany, że nie ma dla nas żadnej nadziei. - Dlaczego? - Bo on nie jest już rycerzem. Bo niczego nie może mi zaofiarować. To człowiek honoru, postępujący wedle zasad, Alano. Twierdzi, że nie powinien mnie mamić, skoro nie może się ze mną ożenić. Dopiero w tej chwili Alana zaczynała rozumieć. Kiedyś Radbum
dorównywałby stanem tej normańskiej lady, ale niestety! Już nie. Uczucie goryczy na krótko zagościło w sercu Alany. Normanowie zabrali Anglikom ich domy, ich ziemie... a Radbum? On utracił zarówno majątek, jak i pozycję. Z całą pewnością Alana nie mogła mieć Genevieve za złe tego, co się stało. Pokochała Normankę jak siostrę i nie chciała, by była nieszczęśliwa. Uścisnęła jej rękę. -
Nie wpadaj w rozpacz, może Radbum zmieni zdanie. Genevieve
pokręciła przecząco głową. - Duma mężczyzny to jego największy skarb, a także największy wróg powiedziała smutno. - Zresztą nawet gdyby tak zrobił, nie wynikłoby z tego nic dobrego. Merrick nigdy nie pozwoliłby na takie małżeństwo. - Dlaczego? Czy dlatego, że Radburn jest Sasem? - Alana zaczynała się denerwować. - Przecież on ożenił się z Angielką! Dlaczego miałby mieć do ciebie o to pretensje? - W męskich oczach ta sprawa wygląda trochę inaczej, Alano. Oni mogą robić wszystko, co sprawia im przyjemność, jedynym ograniczeniem jest, być może, sprzeciw księcia Wilhelma. - Genevieve wstała i podeszła do okna. Alanie serce krajało się na widok przygarbionych pleców Normanki, która zwykle była prosta jak sosna. Nic mogła zostawić tego własnemu biegowi. Kiedy następnego dnia zauważyła Radburna przy ogródku z ziołami, szybko skierowała kroki w jego stronę. Zdaje się. że przejrzał jej zamiary, bo odwrócił się i zaczął odchodzić. Alana nie wahała się ani przez chwilę i zawołała go. - Radburnie! Zaczekaj! Chciałabym z tobą pomówić. Powoli obrócił się do niej twarzą. - Tak też myślałem - powiedział ponuro. - I słusznie. Chodzi mi o Genevieve. - Głos Alany był cichy. Radbum zesztywniał.
Alana zdała sobie sprawę, że być może wszelkie wysiłki podejmowane w tej sprawie były skazane na niepowodzenie. Twarz mężczyzny przypominała bowiem kamienną maskę, a Alana mogła przypuszczać, że jej wtrącanie się w cudze sprawy nic będzie mile widziane. Mimo to dumnie wyprostowała ramiona. - Nic mam wątpliwości, że twoim zdaniem wtykam nos tam, gdzie nie powinnam, ale Genevieve jest bardzo bliska memu sercu i nie mogę patrzeć, jak cierpi. Palce Radburna zacisnęły się mocniej na kosie, którą trzymał w rękach. - To znaczy, że ci powiedziała. Alana przytaknęła ruchem głowy. - Mam do ciebie tylko jedno pytanie, Radbumie. Kochasz ją? - Tak - odpowiedział bez chwili wahania. - Dlaczego w takim razie nie robisz wszystkiego, co w twojej mocy, byście mogli być razem? - Wszystkiego, co w mojej mocy? - Roześmiał się głośno. - Chyba nie muszę ci przypominać, Alano, że jestem niewolnikiem... niewolnikiem twojego męża. Poczucie winy ogarnęło ją na chwilę, powodując mętlik w głowie. - A gdyby to się zmieniło? - zapytała bardzo wolno. - Nie zmieni się. Doszły mnie wieści, że mój ojciec nie żyje, a wszystkie jego dobra znalazły się w rękach Normanów. Nie jestem już wolnym człowiekiem, który może o sobie decydować. Mój los jest związany z Merrickiem, podobnie jak twój. Nie noszę już miecza, zamiast niego trzymam w garści... chłopskie narzędzie! - Wykrzywił usta w złośliwym grymasie. Nadal jestem w niewoli, choć nie mam łańcuchów na rękach i nogach. Nie jestem już szlachcicem, stałem się zwykłym kmieciem. Alana kręciła przecząco głową. - Radburnie, nie upieraj się przy tym tak głupio, to może złamać jej serce!
Już raz straciła mężczyznę, którego kochała. Mógłbyś patrzeć, jak ponownie pogrąża się w cierpieniu? - Ofiarowałbym jej wszystko, co mam. - Mocno zaciskał szczęki. - Ale moje kufry są puste, zresztą wiesz sama, że Normanie okradli mnie doszczętnie. Co według ciebie powinienem zrobić? Zaofiarować jej wygodne spanko na legowisku z siana w stajni? Nie wydaje mi się. Moim zdaniem zrozumiesz, że to, co robię, jest najlepszym rozwiązaniem dla Genevieve. Alana czuła ogarniający ją żal. Już i tak tyle Radbumowi zabrano. Nawet szanse na lepsze życie, nawet marzenia i nadzieję... Wpatrywała się w niego w niemym współczuciu. -
Powiedziałeś mi kiedyś, Radburnie, że musimy pogodzić się z
obecnością Normanów, bo nie możemy ich pokonać. Ja tak zrobiłam, więc kolej na ciebie. Nie oznacza to jednak wcale, że wszystko będzie tak, jak jest teraz. Nie jest wykluczone, że mógłbyś służyć Merrickowi w inny sposób... Mężczyzna był nieustępliwy. - Merrick nigdy mnie nie uwolni, a ja z kolei nigdy nie zgodzę się na to, by zaciągnięto mnie przed jej oblicze na kolanach, jak to miało miejsce. Mogę ją mieć tylko jako wolny człowiek, a nie obdartus, niewolnik jej brata. Alana nie czekała z wyrażeniem własnego zdania: - Genevieve nie zwraca najmniejszej uwagi na dobra doczesne, na pewno o tym wiesz! Powiedziałeś, że dałbyś jej wszystko, co masz. To wystarczy. Oczy jej złagodniały, położyła rękę na ramieniu mężczyzny i mówiła rzeczowo:- Nie zapominaj, Radburnie, że nie wszystko jeszcze stracone. Błagam, nie poddawaj się tak szybko. - Nachyliła się i pocałowała go lekko w policzek, a potem szybko odeszła w stronę zamku. Przez resztę dnia nie mogła przestać zastanawiać się nad tym, a zwłaszcza jedna myśl powracała bez przerwy... Co by było, gdyby Radburn odzyskał to, co stracił, honor i dumę?
Niestety, nie potrafiła znaleźć rozwiązania. Przez cały dzień Merrick był zajęty nadzorowaniem prac polowych. Alana zauważyła go, gdy wrócił do warowni i oddawał uprząż stajennemu. Wstrzymała oddech widząc, że wchodzi po schodach i kieruje się do sali biesiadnej. Posłała jedną ze służących z wiadomością dla niego, że chciałaby jeść z nim sama w ich komnacie. Kazała przygotować gorącą kąpiel i posiłek. Słysząc jego kroki, poprawiła fałdy sukni. Bladoróżowy materiał obciskał intrygująco
jej pełne
piersi i krągłe,
choć smukłe
biodra. Włosy
wyszczotkowała już wcześniej, teraz tylko rozpuściła je i przygładziła ręką. Drzwi otworzyły się na oścież. Alana wstała. Zanim Merrick zamknął za sobą drzwi, zdążyła zauważyć, że jest zmęczony. Uśmiechając się, podeszła do niego. - Wyglądasz na zmęczonego, mój panie, spodziewałam się tego. Czeka na ciebie kąpiel. Gdy tylko skończysz, przyniosą nam wino i coś do jedzenia powiedziała jednym tchem. Modliła się w duchu, żeby głos nie zdradził jej zdenerwowania. Merrick uniósł do góry brwi. - Wygląda na to, że czytasz w moich myślach. Alana roześmiała się trochę wymuszenie. Geofrrey spał w kołysce ustawionej w rogu pokoju. Merrick podszedł do niego i ucałował dziecko w czółko, a potem rozebrał się i wszedł do parującej wody. Alana wpatrywała się w zgrabną sylwetkę męża. Poczuła suchość w ustach, gdy dobrze jej znane pożądanie dało o sobie znać. Podczas posiłku nie potrafiła myśleć o niczym innym. Przecież nie kochali się z Merrickiem od wielu tygodni. Nie dalej jak wczoraj Genevieve dała jej do zrozumienia, że Alanie wolno już kosztować rozkoszy małżeńskiego łoża. Gdy tylko pomyślała, że mogłoby się to wydarzyć tej nocy, serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Och, nie miałaby nic przeciw temu. Sama myśl o tym, że mogłaby
znowu poczuć w sobie twardą męskość Merricka, że wypełniłby jej łono gorącym nasieniem, wywoływała w niej dreszcze. W końcu Norman nasycił się i odsuwając talerz, odchylił do tyłu. Nie odrywał wzroku od Alany, a gdy ona zorientowała się. że patrzy na nią z nieukrywaną przyjemnością, zmieszała, się. - Mam wrażenie, że będziesz ode mnie czegoś chciała. Jeśli mam rację, nie zwlekaj z powiedzeniem, o co chodzi. Choć to było niemądre, łzy napłynęły Alanie do oczu. Przymknęła powieki, chcąc je przed nim ukryć. Udało się jej powstrzymać szloch. Czy zrobiła coś nie tak, jak powinna? Dlaczego był taki oziębły? Już od tak dawna nie zachowywał się tak jak w tej chwili, a ona tego nie znosiła! Nie tak wyobrażała sobie ten wieczór, i zbita zupełnie z pantałyku zaczęła się gorączkowo zastanawiać, co powinna zrobić. Nie miała jednak zbyt wielu możliwości. Musi zrobić tak, jak powiedział i po prostu wyjawić całą sprawę. - Błagam cię o jedno, panie - powiedziała rzeczowo. - Proszę, byś włączył Radbuma w poczet swoich rycerzy. - Chcesz, żebym mu dał miecz do ręki - powiedział cicho, cedząc słowa przez zęby. Energicznie potaknęła głową. - Jestem przekonana, że będzie ci dobrze służył. Zapadła grobowa cisza. W pewnej chwili Merrick oparł dłonie o blat stołu i zerwał się na równe nogi. Alana nie mogła oderwać od niego wzroku. Serce ściskał jej żal, czuła bowiem, jak narasta między nimi napięcie. Wiedziała, że Merrick rozsierdził się nie na żarty. Tak było w rzeczywistości. Wszystko dlatego, że widział ją, swoją piękną żonę, jak kładzie ręce na ramionach tego Sasa... jak całuje go w policzek. Obszedł ją bardzo powoli. - Dobry Boże, aż trudno mi w to uwierzyć! - wybuchnął. -Chcesz, żebym
dał mu miecz do ręki! Nie wątpię, że w tej samej chwili ten miecz ugodzi mnie w plecy! Taki obrót spraw bardzo by ci odpowiadał, nieprawdaż? Alana zacisnęła dłonie na kolanach. Była bliska płaczu, ale równocześnie narastała złość. - Oczywiście, że nie! Dlaczego nie możesz tego zrozumieć? Przez te wszystkie miesiące Radbum nie przysporzył ci żadnych kłopotów, chociaż nigdy przedtem nie pracował w polu. Od dziecka przygotowywano go do wykonywania rycerskiego rzemiosła, podobnie jak ciebie. I... on właśnie powinien być rycerzem! Merrick wykrzywił usta w złośliwym grymasie. - Bardzo wysoko go cenisz, droga żono. Czy mogę wiedzieć dlaczego? Czy mogę też spytać, co miał wyrażać pocałunek, tak czule złożony na jego policzku? Alana oniemiała na dłuższą chwilę. Zaraz potem zaprotestowała żywiołowo: - Nic nas nic łączy... - Ale zdaje się, łączyło. - Merrick w dalszym ciągu wykrzywiał usta. Widziałem, jak gładziłaś jego ramię, maleńka. Widziałem twoje usta dotykające jego twarzy. Alana była wściekła na siebie za rumieniec, który oblał jej policzki. - Pocieszałam go po prostu... - A to z jakiego powodu? I dlaczego akurat ty, że spytam? Niewiele brakowało i Alana powiedziałaby mu całą prawdę, ale przecież obiecała Genevieve, że zachowa to w sekrecie. Choć serce się jej krajało, miała jednocześnie żal do Merricka, że tak mało ją zna. Odważnie uniosła głowę do góry. - Odmawiasz zatem? Nadal każesz mu pracować w polu? Merrick zacisnął zęby.
- Tak! W oczach Alany tlił się gniew. - Odmawiasz tylko dlatego, że to ja cię o to prosiłam! - wykrzyknęła. - Odmawiam, bo jestem tu panem. Na twoim miejscu nie zapominałbym o tym. I pozwól - jedno słowo gwoli ostrzeżenia - dodał twardo. - Jeśli jeszcze raz zobaczę cię z Radburnem, oboje gorzko tego pożałujecie. To mogę ci obiecać. Na Boga, przysięgam, że tak się stanie! Rozzłoszczona Alana zerwała się z miejsca. -
Jakaż jestem głupia! Jak mogłam zapomnieć?! Moim jedynym
obowiązkiem jest spełniać twoje życzenia! Zatrzymał się przed nią. - Takk, twoim obowiązkiem... i powinnością. Zresztą także twoje uczucia należą do mnie, twego pana i męża. Zdaje się, że muszę ci o tym przypominać! Chwycił ją mocno za ramiona i przysunął do siebie. Poczuła drzemiącą w nim siłę. Otworzyła usta - chciała krzyczeć, ale nie pozwolił jej na to. Zdążyła jeszcze zobaczyć jego rozgorączkowane oczy, a potem wpił się w jej usta. Krzyk ucichł jej w krtani. Pocałunek Mcrricka nie był delikatną pieszczotą, choć przecież świetnie pamiętała, że był do takiej zdolny. Nie, ten pocałunek był dla niej karą. Chociaż Merrick nie zrobił jej krzywdy, w jego dotyku czuła złość. Szarpiąc się próbowała uwolnić usta. Wyrwała się w końcu z jego objęć. - Nie - wydyszała. - Nie! Powoli uniósł głowę. - Co takiego?! Znowu mi się opierasz? - Jego głos był ponury. Alana czuła w piersiach duszący ucisk. - Tak - powiedziała głosem łamiącym się od napływających do oczu łez. Nie opieram się mężczyźnie, który jest moim mężem, ojcem mego dziecka. Opieram się mężczyźnie, który twierdzi, że jest moim panem i zdobywcą. Ponownie przyciągnął ją do siebie z siłą, która zaparła Alanie dech. Jego palce wpijały się w delikatne ciało jej ramion. Gdy pochylał głowę, jęknęła.
Oczekiwała pocałunku, który sprawi jej ból. Przez długą, nie kończącą się chwilę mierzyli się wzrokiem - jego oczy wyrażały silne emocje, jej - pełne były łez. Merrick zaklął i odsunął się od Alany... Potem słyszała już tylko uderzenia własnego serca. Napięcie nadwątliło odwagę Alany i jej siły. Osunęła się na podłogę, przytłoczona ogarniającą ją rozpaczą. Nic się nie zmieniło, pomyślała z okrutną jasnością umysłu. Była żoną Merricka... jego żoną... ale on nadal jej nie ufał. I nadal był też, niestety, jej panem i zdobywcą. Nie liczyła się.
Rozdział dwudziesty trzeci To było nieuniknione. Później zresztą Alana była o tym przekonana, Merrick bowiem nie wrócił do komnaty... Tej nocy znów miała sen. Taki sam, jak poprzednie... ale jednak inny.
Dookoła rozciągało się bezkresne morze ciemności. W powietrzu unosił się odór krwi. Przeraźliwe krzyki rozlegały się raz po raz przerywając panującą ciszę. Nagle rozległ się grom, a błyskawica przecięła czarne niebo. Alana, jakby z góry, zobaczyła samą siebie, sparaliżowaną strachem i coraz ciaśniej otaczaną przez czające się zło. A potem patrzyła już własnymi oczami. Zaczęła biec. Serce waliło jej jak młotem. Uciekała... od czegoś... nie, od kogoś. Ciała leżały złożone w stos. To byli Normanowie. I Sasi... i ludzie z Północy.
Otworzyła szeroko oczy. Usiadła raptownie na łożu i przyłożyła sobie dłoń
do czoła. Czuła jeszcze wewnętrzne napięcie, które nie opuszczało jej we śnie. Nagle wszystko stało się jasne... - Duńczycy - wyszeptała. - Duńczycy. Jakaś postać starała się chyłkiem wymknąć z komnaty. Była to służąca, która przyszła obudzić swą panią. - Nie! - zawołała głośno Alana. - Nie obawiaj się mnie. To Duńczycy! Nie rozumiesz? Duńczycy przyjdą tutaj, do Brynwaldu! Zaatakują...
Do wieczora cały zamek wiedział już, że Alana znowu miała widzenie, i że była przekonana o ataku Duńczyków. Nie minęły dwa tygodnie, a wszyscy nabrali przekonania, że lady Brynwaldu postradała zmysły. Merrick był rozzłoszczony bardziej niż zwykle. Ku rozpaczy Alany wszystko układało się jak dawniej. Był w stosunku do niej oziębły i surowy. Zaczął co prawda dzielić z nią łoże, ale leżeli oddaleni od siebie. Nie szeptał jej już do ucha czułych słów. Nie zrobił nic, by rozbudzić namiętność, która kiedyś spalała ich oboje w płomieniu rozkoszy. Alana była wyczerpana nerwowo, bo gdy tylko znalazła się w pobliżu Merricka, rodziło się między nimi napięcie godne burzy z piorunami. Pewnego ranka leżała w łożu z Geoftreyem przy piersi. Palcem delikatnie pieściła jego różowe uszko. Uśmiechnęła się czule. Tak bardzo był podobny do ojca - także temperament odziedziczył po nim - bo gdy tylko był głodny, darł się wniebogłosy, aż do chwili gdy jego potrzeba została zaspokojona. Z całą pewnością wyrośnie na bardzo przystojnego mężczyznę, silnego i odważnego, będzie dzielny i dumny... W drzwiach rozległ się jakiś dźwięk. Zatrwożona Alana spojrzała w tamtą stronę. Merrick stał przy wejściu do komnaty, wysoki i mocarny. Rozpacz ponownie wzięła ją w swe władanie, bo Norman zdawał się taki nieprzystępny i
groźny. Odruchowo zakryła piersi chustą, bo od chwili gdy zaczął zachowywać się w ten sposób, jej wstyd powrócił. Nie zauważyła, że spoważniał na ten widok. Nie tracił czasu na czcze wstępy. - Mam zamiar wyruszyć dzisiaj na polowanie z sokołami. Ty zaś zajmij się pakowaniem, bo jutro rano wysyłam ciebie i Geoffreya do Londynu. Alana zaskoczona wpatrywała się w Merricka. - Do Londynu - powtórzyła bezwiednie. - Czy ty też pojedziesz? - Nie. Poczuła skurcz w gardle. - W takim razie... dlaczego mnie odsyłasz? Zrobił zniecierpliwiony gest. - Kmiecie zaczynają się ciebie bać, Alano. Wolałbym, abyś była bezpieczna. - Bezpieczna! Kła... kłamiesz, Merricku! Chcesz się mnie pozbyć! - Jej krzyk był pełen strachu i złości. Chciała wstać, ale w porę przypomniała sobie o dziecku. -
Nie pojedziesz sama - powiedział lodowało. - Genevieve będzie ci
towarzyszyć. - W jego głosie było coś z nieodwołalnego wyrazu. Obrócił się na pięcie i tyle go widziała. Ale ona nie miała zamiaru słuchać bez słowa sprzeciwu. Szybko wstała z łoża i położyła Geoffreya do kołyski. Malec płakał głośno, bardzo z tego niezadowolony, ale ona już biegła za Merrickiem, jakby gonił ją cały zastęp diabłów. Dogoniła go na dziedzińcu, gdy miał właśnie zamiar wsiąść na konia. Dysząc, chwyciła go za rękaw. -
Merricku, a co z Duńczykami? Musisz mi uwierzyć, bo wiem, że
zaatakują... i to niedługo! Musisz przygotować warownię do obrony... Obrócił się do niej. Wyraz jego twarzy był odpychająco lodowaty.
- Przestań urządzać sceny, Alano! Na oczach wszystkich robisz z siebie idiotkę. Usłyszała za sobą głos: - Nie przejmuj się nią, panie, to kolejna sztuczka. Chce po prostu odciągać naszą uwagę od tego, ze zamordowała ojca Edgara. A teraz chce wkraść się w twoje łaski, strasząc nas Duńczykami. Alana odwróciła się, drżąc ze złości. - Drwijcie sobie ze mnie, jeśli macie ochotę, ale oni i tak przyjdą! Będziecie żałować, że na czas nie przygotowaliście się do obrony! - To wariatka! Rozum jej odjęło! - krzyknął ktoś inny. - Szalona czarownica! Merrick obrócił się w stronę zebranych ludzi. - Wystarczy! - zawołał. - Nie chcę słyszeć ani słowa więcej! - Spojrzał przy tym na krzykaczy tak wymownie, że pobledli i szybko wmieszali się w ciżbę. Gdy zwrócił się do Alany, usta miał mocno zaciśnięte. Ujął ją pod ramię i zaprowadził do hallu, gdzie mogli porozmawiać na osobności. Alana położyła mu rękę na ramieniu. - Merricku, zaklinam cię! - nalegała. - Nie rób tego. Nie wysyłaj mnie do Londynu. Popatrzył na nią beznamiętnie. Czuła pod palcami napięcie jego mięśni. - Pięknie prosisz, maleńka, ale chciałbym wiedzieć... dlaczego aż tak bardzo ci na tym zależy? Czy nie możesz znieść myśli o rozstaniu ze mną, czy też z przystojnym Sasem? Zesztywniała. Bądź przeklęty, pomyślała. Żeby cię piekło pochłonęło! Prawie go nienawidziła w tym momencie. Za arogancję, za to, że mógł decydować o jej losie. - Mylisz się co do mnie - powiedziała żarliwie. - I co do Radbuma także.
Zapomniałeś już, że obronił twoją siostrę... Merrick ponownie zacisnął szczęki. - Bronił też ciebie, maleńka. O tym także nie zapominajmy. Konwulsyjnie zacisnęła palce na jego ramieniu. Serce jej pękało. Jak możesz mi to robić? Zawsze liczyłeś się tylko ty... tylko ty... Och, nie wiesz, że cię kocham? Niemniej nic z tego, co myślała, nie zostało głośno powiedziane. Nie chciała ani krzyczeć, ani błagać, ani poniżać się, bo i tak nie odniosłoby to żadnego skutku. Merrick jej nie kochał uświadomiła to sobie z rozrywającym pierś bólem. I nigdy nie uwierzy w to, że ona go naprawdę kocha. Wszystko wskazywało na to, że jej już nic chce. Poczuła napływające do oczu łzy. Zbierając w sobie resztki godności, jakie jej pozostały, wyprostowała się. - Nie mogę zrobić nic więcej, by zapewnić cię o swym oddaniu, Merricku. Byłam ci wierna w każdy możliwy sposób, we wszystkim, co robiłam. Nigdy cię nie zdradziłam, choć wiem, że jesteś innego zdania. Dlatego proszę cię raz jeszcze: nie odsyłaj mnie do Londynu! Rysy jego twarzy ściągnęły się jeszcze bardziej. - Zastanów się nad jednym, Alano. Ludzie ci nie ufają. Niczego do tej pory nie udało się wyjaśnić, a wrogość wobec ciebie staje się coraz silniejsza. - A ty? Czy ty także wierzysz w to, że zabiłam ojca Edgara? Przez trwającą całą wieczność chwilę bała się, że jej nie odpowie, a może bała się właśnie tego, że tę odpowiedź usłyszy. - Nie, nie wierzę - powiedział w końcu. Jakimś cudem Alana powstrzymała się przed spuszczeniem wzroku pod naporem jego spojrzenia. - W takim razie powiedz mi jeszcze jedno. Ludzie myślą, że zwariowałam. Czy ty także tak uważasz? Czy według ciebie jestem szalona? Czy jestem
szaloną czarownicą? Milczał, a ona wyczytała w tym milczeniu gorzką prawdę. Wtedy właśnie po raz pierwszy zauważyła to w jego oczach... Nie mogła znieść tego widoku. Zobaczyła, że ma wątpliwości. Stał nieporuszony, ale nie takich słów Alana się po nim spodziewała: - Może i jesteś. - Jego głos był zachrypnięty. - Boże pomóż mi, ale nie wiem. Wiem jedynie, że twoje sny przestały się sprawdzać! Zanim zdążyła zaprotestować, kiwając głową mówił dalej: - Nie, Alano! Czy muszę ci przypominać o twoich niemądrych wizjach? Śniłaś, że unoszę do góry miecz, by zadać ci śmiertelny cios. A przecież nigdy nie zrobiłem ci najmniejszej krzywdy, nigdy! Nie spotkało cię z mojej strony nic okrutnego, i nie spotka! - Wykrzywił usta. - Oczywiście, jeśli nie zrobię tego w twoim śnie! Jawna drwina zabolała ją niczym dotknięcie rozpalonego do białości żelaza. Znając go już dość dobrze, Alana zapanowała nad coraz silniejszym bólem i rozpaczą. - Niezależnie od tego, co o mnie myślisz, powtarzam ci, że ten sen się sprawdzi. Brynwald jest w niebezpieczeństwie. Duńczycy już nadciągają. Nie lekceważ tego! Nie odwrócił się od niej, jak tego oczekiwała. - Porozmawiamy o tym, jak wrócę. Teraz jednak radziłbym ci zająć się przygotowaniami do podróży. Zdjął rękę jej z ramienia. A więc to była prawda. Uważał, że straciła rozum, wierzył w to, podobnie jak inni. Myślała, że serce jej pęknie. Jak mogła powstrzymać się od głośnego szlochu? Mogła wytrzymać pogardę i odrzucenie innych, doświadczała tego przez całe życie, ale nie zniesie tego od Merricka... nigdy od niego. Odwrócił się od niej. Odchodząc, nie obejrzał się nawet raz. Zostawił ją
samą... zupełnie samą. Raoul był chyba jedynym człowiekiem, który nie miał wątpliwości co do przepowiadanego przez Alanę ataku Duńczyków. Ukryty za węgłem, przysłuchiwał się ostrej wymianie zdań między lordowską parą i uśmiechał złośliwie. Zacierając ręce z ukontentowania, rozpamiętywał w myślach plan, który kilka dni temu narodził się w jego głowie. Merrick wysłał go z wiadomością do Roberta. Normana, który władał sporym dominium na północ od Brynwaldu. Zanim Raoul wrócił, spędził noc w karczmie. Tam właśnie zwrócił uwagę na pewnego młodzieńca, siedzącego naprzeciw. Młodzik nosił barwy, których Raoul nie rozpoznawał. Bacznie obserwując zauważył, że obcy z uwagą przysłuchuje się rozmowie prowadzonej przez normańskich żołnierzy. Chłopak wsłuchiwał się w każde słowo i rozglądał dookoła. Takie zachowanie natychmiast wzbudziło podejrzliwość Raoula. Gdy młodzik opuścił karczmę, poszedł za nim. - Zatrzymaj się! - zawołał na niego. Młodzieniec przystanął i obrócił się powoli. -
Kim jesteś? - spytał Raoul występując do przodu. Chłopak nic
odpowiedział. - Widziałem, jak przysłuchiwałeś się rozmowie żołnierzy - Raoul nie dawał za wygraną. - Odpowiadaj, chłopcze! Chłopak uporczywie milczał, więc Raoul doskoczył do niego i zerwał kaptur skrywający twarz. Włosy koloru zboża ukazały się w całej okazałości. Raoul zaklął. - A niech to diabli! Jesteś Duńczykiem? Młodzik zamrugał powiekami. Gdy w dalszym ciągu nie odezwał się słowem, Raoul chwycił go za ramię i wykręcił je do tyłu. - Jeśli ci życie miłe, powiedz mi, kim jesteś - wycedził przez zęby. - I nie
udawaj, że mnie nie rozumiesz, bo wiem, że tak nie jest. W przeciwnym razie nie przyszedłbyś tutaj! Chłopak zgiął się wpół. - Nazywam się Dagnor - wysapał. - Jestem synem Złotowłosego Rasmusa. Raoul nie poluzował chwytu. - Po co tu przyszedłeś? Szpiegować? - T... tak - wydukał jeniec. Ojciec wysłał mnie, żebym wybadał, czy są tu w okolicy bogate posiadłości. Oczy Raoula zalśniły. Przestał wykręcać młodzikowi rękę, ale nadal trzymał go za ramię. - I teraz zamierzasz wrócić do ojca? - zapytał. Chłopak skinął głową. - Zaprowadzisz mnie do niego, chłopcze. Dagnor zesztywniał. - Po co? Raoul roześmiał się. - Bo mogę mu pomóc znaleźć to, czego szuka. Bogatą posiadłość... i daruję ci za tę przysługę życie, mój mały. Przypominając sobie tę noc, Raoul odczuwał coraz większą satysfakcję. Uśmiech powoli wpełzał mu na usta. Wszystko, o czym marzył, miało się spełnić. Brynwald... i Alana. Tak, to się stanie właśnie tego dnia.
Słońce wznosiło się na niebie coraz wyżej, ale nastrój Alany stawał się coraz bardziej ponury. Ulegając ponagleniom Genevieve, większą część dnia spędziła na przygotowaniach do podróży. Chociaż bardzo chciała sprzeciwić się woli małżonka, musiała, rozgoryczona, pogodzić się z tym, że on i tak wyegzekwuje swoją wolę, niezależnie od jej ochoty. Późnym popołudniem, już po nakarmieniu Geoffreya, ułożyła go w kołysce i zawołała dziewkę służebną, by z nim została. Potrzebowała samotności,
chciała odpocząć od świata, który był dla niej taki okrutny. Marzyła o chwili wytchnienia z dala od wszystkich, tam gdzie ostatnio bardzo rzadko bywała na skalistej plaży ukrytej u stóp klifu. Tam, gdy wiatr rozwiewał jej włosy, szarpał materiałem sukni i pieścił twarz, rozpamiętywała chwile spędzone z Merrickiem. Wszystko, co ich teraz dzieliło... Wszystko, co nie powinno ich dzielić. Dźwięk jej własnego imienia wyrwał ją z coraz głębszej rozpaczy, w którą się pogrążała. Myśląc, że to Merrick, szybko rozejrzała się dookoła. Niestety, to nie był on. Zamiast niego zobaczyła Raoula. Stanął przed nią, z rękoma opartymi na biodrach. Na twarzy malowały mu się pewność siebie, poczucie wyższości i arogancja. Otulona peleryną Alana wyprostowała się. - Pozwól mi odejść - powiedziała cicho. - Nie, ukochana. Spojrzała na niego rozdrażniona. - Nie jestem twoją ukochaną - odezwała się szorstko. Wstrząsnął nią lodowaty dreszcz. Zanim jednak zdążyła dodać choć słowo, Raoul uśmiechnął się szeroko. - Obawiam się, moja śliczna, że twoja przepowiednia jest nie do końca prawdziwa. Duńczycy nie nadejdą - mówił drwiąco współczującym głosem. Oni już tu są! Jeden po drugim, pół tuzina żołnierzy wyłoniło się zza jego pleców. Ich jasne, zmierzwione włosy rozwiewały się na wietrze, ich brody były w podobnym nieładzie. Odziani w niewyprawione zwierzęce skóry, wydali się Alanie potężnymi olbrzymami. Zamarła z przerażenia. Gdybyż jej sny nie przepowiadały prawdy... Gdybyż nic widziała tego, co
teraz widzi... Na wszechmocnego Boga, tym razem Raoul nie kłamał... To byli Duńczycy.
Chociaż Merrick bardzo lubił polowanie z sokołami, tego dnia nie sprawiało mu ono zbyt wielkiej przyjemności. Szczerze mówiąc, był bardzo zatroskany z powodu kobiety, którą pojął za żonę, gdyż jak nikt inny wystawiała na próbę jego cierpliwość i temperament. Właśnie wtedy musiał stawić czoło prawdzie - to nie na Alanę był zły. Był wściekły na siebie, bo nie mógł znieść widoku jej bólu, jej wielkich oczu pełnych łez. Oskarżenie, które rzucił jej w twarz, raz po raz powracało echem w myślach. „Może i jesteś szalona". Gorzki śmiech wypełniał mu duszę, a wspomnienie tej chwili przytłaczało go. Zranił ją, zranił ją bardzo mocno. Na Boga, ale przecież nie chciał, to było silniejsze od niego! Był w bardzo ponurym nastroju, sam diabeł go opętał i nie chciał puścić. Nie powinien w ogóle zabierać jej do warowni. Nie powinien nigdy jej posiąść. Nie powinien w ogóle jej dotykać. Kochać jej... A teraz nie mógł bez niej żyć. Oddał jej serce. Czul narastający ból. Mieli syna, dziecko, które złączyło ich na wieczność. Nie miał żadnych wątpliwości, że Alana kochała Geoffreya... Ale czy nie marzyła w skrytości serca o tym, by ojcem dziecka był pewien przystojny Sas? Jęknął głośno. Był zadowolony, że Simon odjechał właśnie od niego po królika. którego upolował. Gardził sobą za podobne podejrzenia, ale nie mógł znieść myśli, że Alanę łączy coś z Radburnem. Był rozgoryczony do głębi. Czy żałowała, że została nie tylko jego wybranką, ale także dzieliła z nim łoże? Rozpamiętywał
cudowne uczucie, gdy jej usta rozchylały się pod dotykiem jego warg. jak całowała go namiętnie osiągając ekstazę. Nie mogłaby przecież tak zmysłowo reagować na pieszczoty Merricka, gdyby marzyła wtedy o innym mężczyźnie... Nie, z całą pewnością nie! Poprawił się w siodle i skierował konia w stronę klifu graniczącego z morzem. Łagodna bryza niosła ze sobą zapach fal. Merrick stale powracał myślami do przepowiedni Alany- Co prawda, od bardzo dawna nie słyszano o inwazji Duńczyków na północne wybrzeże Anglii i nikt przy zdrowych zmysłach nie wypuszczałby się teraz na morze, wszak zimowe sztormy mogły zacząć się lada dzień, ale kto wie... Simon podjechał do wuja, z dumą chwaląc się zdobyczą. Właśnie wtedy Merrick doznał dziwnego przeczucia... Dzieje się coś złego, pomyślał bezwiednie. Dzieje się coś bardzo, bardzo złego... Serce zamarło mu w piersi. - Brynwald! - zawołał, chwytając za lejce wierzchowca siostrzeńca. Simonie, musimy wracać do Brynwaldu! Simonowi wystarczyło jedno spojrzenie na twarz wuja, aby od razu wyrazić zgodę. Ruszyli kłusem. Merrick utkwił wzrok w horyzoncie. Nad światem powoli zapadał zmierzch. Lord Brynwaldu błagał w myślach, by przeczucie go zawiodło. Gdy podjeżdżali do bram warowni, modlił się żarliwie, by wszystko było tak jak zawsze: dziewki będą zajęte przygotowaniami do wieczerzy, w ich komnacie Alana będzie karmić piersią małego Geoffreya. Jego oczom ukazał się jednak zgoła inny widok. W zamku na dobre zapanował chaos. Ludzie biegali we wszystkie strony. Merrick zeskoczył z konia i rozejrzał się dookoła. Mleczarz z pobliskiej wioski padł przed nim na kolana. -
Panie! - krzyczał. - Mój syn widział duńskie barkasy przybijające do
brzegu na północy. Musimy gotowac się do obrony! - Tak! - krzyknął ktoś inny. Powinniśmy byli słuchać twej żony, panie, miała rację! - A tak - wtrąciła młoda służka. - Gdyby była czarownicą, toby nam źle życzyła, a ona chciała nas ostrzec, ocalić nas! - Dobrze mówisz - dorzuciła swoje trzy grosze praczka. - Długo myślałam o tym, co nasz pan powiedział. Lady Alana nie zrobiła mi nigdy nic złego, ani też nikomu, kogo znam. Chybaśmy ją wszyscy źle oceniali! Merrick ruszył w stronę rozmawiającej grupki, ale nie słuchał ich. Jego myśli zajęte były czymś innym. Zauważył Radbuma stojącego obok wejścia do izby, gdzie pieczono chleb. Czy ta inwazja była jakimś podstępem? Spiskiem uknutym przez Sasów, by zwieść normańskich najeźdźców? Nie, pomyślał. Instynkt podpowiadał mu, że to nie może być prawda. Ci ludzie mieli rację, Duńczycy nie byli orędownikami pokoju - przybyli - by grabić i mordować. Uniesioną ręką przywołał jednego ze swych ludzi. - Hej, ty tam, osiodłaj konie! Zaczął wydawać rozkazy, ale jednocześnie myślał gorączkowo o Alanie, szukał jej wzrokiem. Gdzie ona jest? Na rany Chrystusa, gdzie się podziewa? Ktoś chwycił go za ramię. To była Genevieve. - Genevieve! Gdzie Alana? Widziałaś ją? Oczy siostry wyrażały niemą trwogę. - Nie! Szukałam jej już wszędzie. Dość dawno temu zostawiła Geoffreya pod opieką służki i poszła na spacer nad morze. Wysłałam tam człowieka, ale wrócił mówiąc, że i tam jej nie ma! -Westchnęła ciężko. - Och, Merricku, nie zostawiłaby Geoffreya na tak długo! Coś musiało się jej stać, jestem tego pewna! Najgorsze obawy narodziły się w głowie Merricka. Nie mógł dobyć głosu -
jak nic, Alana wpadła w ręce Duńczyków. Ścisnął mocno rękę Genevieve. - Odnajdę ją, to mogę ci obiecać - odezwał się w końcu. -A teraz idź do warowni, tam będziesz bezpieczna. Genevieve obróciła się, aż zafurkotała jej spódnica i odbiegła. Merrick nie zauważył wymownego spojrzenia, które wymieniła z Radbumem. W chwili gdy miał zamiar wrócić do żołnierzy, stanął przed nim Radburn, wysoki i dumnie wyprostowany. Sas wpatrywał się Normanowi w oczy. - Daj mi miecz, człowieku. Chcę bronić Brynwaldu, bronić Anglii. Chcę bronić nas wszystkich, podobnie jak reszta. - Mówiąc to wskazał na zbierających się za nim ponuro wyglądających Sasów. Jesteśmy tak samo dobrymi żołnierzami jak twoi ludzie. Jeśli połączymy siły, pokonamy Duńczyków. Merrick nie zastanawiał się długo nad decyzją. Skinął na Simona. - Dopilnuj, żeby ci ludzie zostali uzbrojeni - rozkazał. - Każ wydać broń wszystkim Sasom. - Nadchodzą! Nadchodzą hordy Duńczyków! - ktoś zaczął krzyczeć. Na krótką chwilę w warowni zapanowała zupełna cisza. Zaraz potem rozległ się mrożący krew w żyłach wojenny okrzyk nacierających wojsk. Merrick uniósł do góry miecz. Nie bał się walki, ale strach trzymał go mocno w swych kleszczach. Bał się o Alanę i modlił jak jeszcze nigdy w życiu, by nic się jej nie stało. Wrzawa bitewna, która wybuchła, zapowiadała wiele bólu i krwi. Przez jakiś czas wydawało się, że szczęście nie sprzyja Merrickowi. Na miejsce jednego powalonego Duńczyka natychmiast pojawiało się dwóch następnych. Niemniej Normanowie - a także i Sasi - nie myśleli poddawać się najeźdźcom z północy. Powietrze wypełniło się zgiełkiem walki. Zewsząd słychać było krzyki rannych i mordowanych, brzęk stalowych ostrzy, chrzęst
kruszonych kości. Wraz z nastawaniem nocy odgłosy walki zaczęły cichnąć. Normanowie. wspomagani przez Sasów, odzyskiwali wiarę w siebie, a to dawało im nową siłę do walki. Dosiadający konia Merrick, otarł pot z czoła. Spod hełmu rozglądał się po okolicy. Zwycięstwo było miażdżące. Przymknął oczy i zamyślił się. Coś, czego nie potrafił nazwać, przywoływało go z daleka. Otworzył oczy i obrócił głowę. Było dokładnie tak jak kiedyś. W niewielkiej odległości od niego siedział Cedric, poruszał ogonem, dumny i bezczelny jak zawsze! Przynaglany przez dziwny wewnętrzny przymus, Merrick ściągnął cugle i skierował konia w tamtą stronę. Zatrzymał wierzchowca przed kotem, w odległości nie większej od długości ramienia i nachylając się powiedział: - Cedricu, zaprowadź mnie do swojej pani. Merrick mógłby przysiąc, że nawiązała się między nim i kotem jakaś tajemnicza nić porozumienia. Patrzył na zwierzę, niespiesznie wstające z ziemi. W chwilę później kocur popędził w stronę klifu. Merrick ruszył jego śladem.
Od chwili schwytania czas dłużył się Alanie niepomiernie. Raoul związał jej ręce, zaprowadził do niewielkiej ciemnej jaskini i zostawił pod strażą ogromnego Duńczyka. Sam z pozostałymi wojownikami odszedł i do tej pory nie wrócił. To, że Raoul skumał się z rozbójnikami, jeszcze mocniej utwierdzało Alanę w nienawiści do niego. Od nienawiści silniejszy jednak był strach o bliskich. Cały czas wsłuchiwała się w odgłosy walki. Przemarznięta do szpiku kości, zdrętwiała i obolała, robiła wszystko, by nie poddawać się ogarniającej ją rozpaczy. Bitwa trwała tak strasznie długo! Truchlała na myśl o tych wszystkich, którym przyszło polec od miecza, toporu
czy włóczni. Czy Geoffrey był bezpieczny? Czy nic nie stało się Genevieve i Sybil? Serce zamierało jej z trwogi. Gdyby coś stało się Simonowi, jego matka nie zniosłaby tego... I Merrick. Czy jeszcze żył? Dławiło ją w gardle. Och. Boże... błagam cię... - Myślałaś pewnie, że o tobie zapomniałem, co? Raoul powrócił do jaskini. Stał przy wejściu i uśmiechał się arogancko. Alana nie miała zamiaru ukrywać przed nim swoich uczuć. Widać było wyraźnie, jak bardzo się nim brzydzi. - No, teraz już można przeciąć ci te więzy. Ukląkł przy niej. Dotyk jego rąk sprawiał jej ból, ale to uczucie tylko wzmagało złość. - Przyprowadziłeś Duńczyków do Brynwaldu? - spytała zimno. - Och, to mi było bardzo na rękę. Chociaż przyznaję, że kiedy kilka dni temu spotkałem się z ich przywódcą, Rasmusem, trochę czasu zajęło mi przekonanie go, że Brynwald wart jest zainteresowania. Sznury zostały przecięte. Alana masowała obolałe nadgarstki. - Co miałeś nadzieję przez to uzyskać? Zaśmiał się głośno. - Och, bardzo dużo, ukochana. Bardzo dużo. - Zdradziłeś rodaków - powiedziała oskarżycielskim tonem. Czuła, jak powoli zaczyna ją ogarniać furia. - Duńczycy są barbarzyńcami. Nie oszczędzą nikogo. Podpalą wszystko na swej drodze... - Nie, ukochana. Niezupełnie. - Jaki zawarłeś z nimi układ? - spytała przymrużając oczy. Jego śmiech mroził jej krew w żyłach. - Rasmus zrobi to, czego ja nie ośmieliłbym się zrobić. Zabije Merricka. Zresztą, pewnie już się to stało. Potem będą łupić, co się da. Łatwo ich zaspokoić. W rzeczy samej Duńczycy znajdują większą przyjemność w przelewaniu krwi niż w łupieniu. Zabiorą trochę błyskotek i odejdą w swoją
stronę. - Zostawiając za sobą trupy i zgliszcza! - Oczy Alany zdawały się ciskać błyskawice. Raoul wzruszył ramionami i mówił dalej, jakby jej nie usłyszał. - A kiedy już odejdą, Brynwald będzie należał do mnie! - Wyciągnął rękę i palcem pogładził Alanę po policzku. Uśmiechnął się. - I ty także będziesz moja, ukochana. Alana energicznie cofnęła głowę. - Jesteś podlecem - powiedziała z pogardą w głosie. - Wściekłym psem! Będziesz się smażył w piekle! - Ani słowa więcej - wysyczał przez zęby. - Zrobiłem to samo, co Merrick zrobił twemu ojcu, co Wilhelm zrobił Anglii. Trzeba brać od słabszych to, czego nie mogą obronić! - Wstał z ziemi i pociągnął Alanę za sobą. - A teraz nadszedł czas, by zacząć się cieszyć owocami zwycięstwa. Ciągnął ją za sobą. Alana potykała się raz po raz, gdy wspinali się po skalistym zboczu. W powietrzu wyczuwało się nadciągający deszcz. Zerwał się wiatr, ciemne chmury gromadziły się na niebie. Z oddali słychać było grzmoty. Raoul nie przystawał aż do chwili, gdy osiągnęli szczyt wzgórza porośnięty łąką, graniczącą z bramami warowni. Bitwa rozgorzała także poza palisadą. Alana osunęła się na ziemię, serce zamarło jej w piersi, czuła się jak źdźbło trawy, które próbowało opierać się nawałnicy. Raoul zatrzymał się kilka kroków dalej, zafascynowany widokiem, który się przed nim roztaczał. Serce się Alanie krajało, nie mogła już dłużej panować nad cisnącymi się do oczu łzami. Rozszlochała się na dobre. Nagle coś wskoczyło jej na kolana - kuleczka z żółtawego futra. Cedric! Zmrużone złote oczy wpatrywały się w nią z ciekawością. Alana miała dziwne uczucie, że łączy ją z kotem coś więcej niż tylko przyjaźń człowieka ze
zwierzęciem. Po chwili Cedric zeskoczył z jej podołka i pobiegł przed siebie. Zatrzymał się i obejrzał, jakby zachęcał ją do podążenia swoim śladem. Serce waliło jej jak młotem, gdy wstała z ziemi. Zaczęła cofać się, ale bardzo powoli, gdyż nogi nadal miała jak z waty. Nie spuszczała przy tym wzroku z szerokich pleców Raoula. Gdy odeszła już wystarczająco daleko, by nabrać pewności, że nie usłyszy jej kroków, obróciła się i zaczęła biec, jakby goniły ją upiory. Niestety, źle oceniła Raoula. Usłyszała za sobą rozgniewany okrzyk. Spoglądając przez ramię, zobaczyła, że uniósł do góry zaciśniętą pieść, drugą ręką wyciągając z pochwy miecz. Przerażenie zmroziło jej krew w żyłach. Przez zdającą się trwać całą wieczność chwilę stała jak sparaliżowana... Dookoła panowała ciemność, którą tak dobrze znała, czarniejsza od czeluści piekielnych. Jakieś cienie zbierały się wokół Alany, wyciągały po nią macki, jakby starały się ją pochwycić obmierzłymi łapskami. Alana czuła... coś. Coś złego... To Raoul! Miała wrażenie, że zewsząd czyha na nią niebezpieczeństwo, porworne, nieuniknione i bezlitosne. Wiatr wył i szarpał jej ubraniem. Błyskawice raz po raz przecinały niebo. Grzmot przetaczał się co chwila, powodując, że ziemia drżała. Jeziora krwi bulgotały bezdusznie. Powietrze wypełniał smród rozkładu i zniszczenia. Alana zaczęła biec. Walczyła z naporem wiatru. W uszach słyszała jedynie dudnienie własnego pulsu. Słyszała za sobą odgłos pogoni. Biegła na oślep, otoczona ciemnością. Uciekała przez ohydnymi zjawami czającymi się dookoła. Czuła, że śmierć jest gdzieś blisko. Dogania ją. Muska ją, dotykiem zapierając dech w piersi... Niespodziewanie pojawił się przed nią jakiś zwalisty kształt. Z mroku wyłonił się jeździec i jego koń... Człowiek i bestia. Rycerz na rumaku. Siedział na ogromnym czarnym ogierze, zakuty w zbroję, z mieczem w
ręku. Alana zamarła. Nie mogła rozpoznać czarnego rycerza, którego twarz była ukryta za przyłbicą. Błyskawica rozdarła niebo, w jej świetle postać żołnierza zdała się wykuta w srebrze. Powoli zdjął hełm. Alana znieruchomiała. Wyraz jego twarzy był bardzo surowy, bladość znaczyła lica, oczy zionęły lodowatym chłodem. Wpatrywał się nią. Czuła, jak jego wzrok przewierca ją na wylot niczym włócznia. Potem powoli podniósł rękę. W okrytej rękawicą dłoni błysnęło ostrze miecza. Uniósł oręż wysoko nad głowę. To Merrick. Jej kochany. Jej życie. W tej samej chwili zrozumiała... Tak samo było w jej śnie. Sen stal się rzeczywistością... Tak samo nagle zyskała pewność, że... była strasznie głupia! I ślepa! Bo Merrick przybywał nie jako jej wróg... Ale jako jej wybawca.
Rozdział dwudziesty czwarty Raoul był tuż za nią. Kiedy Merrick minął Alanę, Raoul z głośnym okrzykiem rzucił się na niego. Oczy nabiegły mu krwią, mordercze zamiary szpeciły rysy twarzy. Ostrze miecza Merricka ze świstem opadło na dół... w stronę piersi Raoula. Alana zacisnęła powieki. Odwróciła twarz i stała chwiejnie na niepewnych nogach. Czuła, że w każdej chwili może upaść. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła obok siebie Merricka. Twarz miał pokrytą kurzem i potem. Z głośnym szlochem przypadła do jego piersi. Otoczył ją ramieniem i przytulił twarzą do siebie nie chcąc, by zobaczyła rozpłatane ciało zdrajcy. - Czy on nie żyje? - spytała. Pogłaskał ją delikatnie po włosach.
- Tak - szepnął. Uniosła głowę. Pod palcami czuła chłód zbroi. - Merricku, to on sprowadził tutaj Duńczyków. On zachęcił ich do ataku na Brynwald - Dowódca Duńczyków miał cię zabić. A po ich odejściu Raoul chciał zawładnąć Brynwaldem. - Podejrzewałem coś takiego, gdy tylko zorientowałem się, że nie ma go wśród moich żołnierzy - powiedział Merrick ponuro. Łzy płynęły po policzkach Alany, choć ona nie zdawała sobie z tego sprawy. -
Merricku, to było dokładnie tak jak w moim śnie. Wyłoniłeś się z
ciemności z mieczem uniesionym nad głową. Wybacz mi, że przez cały ten czas myślałam, że masz zamiar... - Zbyt wielkie emocje sprawiły, że nie mogła mówić dalej. Merrick zdjął rękawicę. Czułym gestem otarł Alanie łzy. Potem ujął jej dłonie w swoje ręce i przytulił do serca. -
To ja powinienem błagać cię o przebaczenie. Miałaś rację, co do
Duńczyków - powiedział cicho, - Zwątpiłem w ciebie, zachowałem się jak głupiec. Mówiąc to, nie odrywał wzroku od jej twarzy. - Nigdy już nie popełnię tego błędu, maleńka. Alana wpatrywała się w niego. Mogłaby przysiąc, że w jego oczach kryła się czułość, czułość i coś jeszcze... ale bała się to nazwać. Podkładając jej palec pod brodę, Merrick zmusił Alanę do podniesienia głowy. Pocałunek był ciepły i pełen słodyczy wzruszenia. Alana nie zwracała uwagi na to, że napierśnik wrzyna się w jej ciało. Po sile objęcia i nacisku rak zorientowała się, że Merrick chyba w ogóle nie ma zamiaru jej uwolnić. Gdy odsunął usta, miała wrażenie, jakby zapadała się w chmurach. Dopiero teraz oboje zdali sobie sprawę, że odgłosy bitwy zupełnie ucichły. Merrick wskoczył na konia i posadził Alanę przed sobą w siodle. Oparła się o
jego pierś, otulona ramionami męża. Na długo przed ich powrotem do warowni ostatni Duńczyk uciekł w popłochu. Mieszkańcy Brynwaldu nie tracili czasu i od razu przystąpili do szykowania uczty. Raz po raz rozlegały się okrzyki radości i zwycięstwa. Gdy Merrick wjeżdżał z żoną do warowni, zaczęto wiwatować. - Ona żyje! - ktoś krzyknął, a potem dołączyły do niego inne głosy: Dzięki Bogu, nasza pani żyje! Wiwat! Niech żyje lady Brynwaldu! Podniosła się ogólna wrzawa. Alana z wrażenia otworzyła usta i zaczęła się kręcić w siodle. Nie potrafiła z żaden sposób ukryć zaskoczenia. - Matko boska! wymamrotała pod nosem. - Oni chyba wszyscy oszaleli. Poczuła mocne objęcie w talii. Merrick uśmiechał się szeroko. - Mówiłem ci, maleńka. Miałaś rację co do Duńczyków. W końcu ludzie przekonali się, że chociaż jesteś od nich inna, nie muszą się ciebie bać ani też nie mają powodu, by tobą pogardzać. Zatrzymali się przed głównym wejściem do zamku. Alana ciągle jeszcze była oniemiała z wrażenia, gdy Merrick zsadził ją z konia. Potem chrząknął i niespodziewanie pocałował ją na oczach wszystkich. Alana nie przestawała się rozglądać, gdy w końcu poprowadził ją do środka. Nie uszli daleko, gdy Merrick przystanął nagle. Poczuła, jak zesztywniał w napięciu. Podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem. Widok, który zobaczyła, zaparł jej dech w piersi. Genevieve tuliła się do Radbuma. Alana natychmiast wyczuła budzącą się w Merricku złość. - Do diabła - zaklął. - Prędzej zobaczę tę dziewkę w piekle... - Merricku, nie! - Alana krzyknęła, gdy dobył miecza. Chwyciła go za ramię. - Ona go kocha! Słyszysz mnie? Genevieve kocha go! A on kocha ją! Merrick zacisnął mocno szczęki. - Nie! To nie może mieć miejsca...
-
Ależ może, bracie. - Genevieve zauważyła w końcu ich obecność.
Uścisnęła serdecznie Alanę, a potem zwróciła się w stronę brata. Radbum nie ruszył się z miejsca. Stał, czujnie obserwując pana Brynwaldu. - Zechciej wytłumaczyć mi, co się tu dzieje - powiedział Merrick siląc się na uprzejmość. Genevieve, zawsze pełna godności, i tym razem dzielnie stawiła mu czoło. - Niewiele jest do wyjaśniania - powiedziała. - Kocham Radbuma, a on także wyznał mi miłość. Poprosiłby już wcześniej o moją rękę, ale upór i duma nie pozwalały mu na to. W rzeczy samej - dodała poważnie. - Od czasu kiedy jesteś tu lordem, bracie, on pracuje jak prosty chłop. - Co?! - Merrick nie wytrzymał. - I ty chcesz wyjść za tego człowieka?! Moja siostra żoną Sasa! A to dopiero! Nigdy! Genevieve zaczynała tracić panowanie nad sobą. - Przecież twoja żona jest jego rodaczką - rzuciła zimno. - Poza tym wydaje mi się, że niewiele masz w tej sprawie do powiedzenia. Merricka zatkało. Patrzył na nią w milczeniu, a ona nie zważając już na nic, mówiła dalej: - Spytałam cię kiedyś, czy wziąłbyś Alanę do łoża, gdyby nie zdobyła przedtem twego serca. Teraz mogłabym zapytać o to samo... Czy wolałbyś, żebym raczej wzięła tego mężczyznę do łoża, nie darząc go uczuciem? Merrick nie odpowiedział. Spojrzał na żonę. - Wiedziałaś o tym? - zapytał surowo. - Tak - odpowiedziała zagryzając usta. Genevieve odezwała się ponownie: - Radburn jest godzien mej miłości, bracie. Godzien jest także twojego szacunku, bo walczył dziś długo i dzielnie w obronie życia nas wszystkich. I jeśli mogę coś powiedzieć, to dodam, że on będzie moim mężem. Merrick rozłożył ręce. - Niech się zatem tak stanie! Zawsze przecież robiłaś to, co chciałaś, nie
licząc się ze mną! -
To prawda - powiedziała przymilnie Genevieve. - Masz zupełną
słuszność. - Odwróciła się do Radbuma. Jej twarz była zmieniona nie do poznania. Promieniała szczęściem i miłością. Zanim Ałana zdążyła cokolwiek powiedzieć, uszu zebranych dobiegł przerażający krzyk. - Nie! To nie tak miało być! Przysiągł, że cię zabije! Przysiągł, że cię zabije! W ich stronę biegła Sybil. Merrick i Alana obrócili się. Sybil zatrzymała się na progu. Szaleństwo wykrzywiało jej rysy grymasem wściekłości. W jednej chwili Alana przypomniała sobie o Sybil i Raoulu. Dobry Boże, Sybil i Raoul. Alana zbladła. - Nie - powiedziała cicho. - Och. Sybil, nie... Merrick stał nieporuszenie. On także zdawał się wszystkiego domyślać. - Kto? - zapytał surowo. - Chodzi o Raoula? Ty i Raoul zaplanowaliście także śmierć Alany? - Tak! - wysyczała Sybil. - Raoul nie żyje - powiedział Merrick zimno. - Padł od mojego miecza... Powiedziałby znacznie więcej, ale Alana przerwała mu. - Sybil - wyszeptała. - Och, Sybil, jesteś przecież moją siostrą! Jak mogłaś źle mi życzyć? - A dlaczego miałabym życzyć ci dobrze? - Oczy przyrodniej siostry pałały nienawiścią. - Zawsze chciałaś tego, co było moje, tak samo jak twoja matka, która chciała tego, co należało się mojej matce! Ty, bękart, byłaś ukochaną córką ojca! Na Boga, jakże nienawidziłam go w chwilach, gdy sadzał mnie na kolanach i mówił, że powinnam być taka miła i delikatna jak ty! Nienawidziłam cię przez wszystkie te lata! A potem, gdy przyszli Normanowie,
miałam nadzieję, że wreszcie zajmiesz właściwe ci miejsce i będziesz moją służącą, podczas gdy ja zostanę panią Brynwaldu! - Rzuciła nienawistne spojrzenie Merrickowi. - Nie różnisz się od mojego ojca! - charczała. - Wziąłeś do łoża tę dziwkę, choć mogłeś mieć mnie! Poprzysięgłam sobie, że nie będę cierpiała upokorzeń i wstydu jak moja matka wiedząc, że mężczyzna, którego wybrałam na męża, będzie zadawał się z taką jak ta! - powiedziała wskazując pogardliwie głową na Alanę. - Myślałam jednak, że poniechasz jej, gdy uwierzysz, że jest czarownicą! Alana poczuła krew napływającą do twarzy. Straszna myśl przemknęła jej przez głowę, myśl, od której włosy jeżyły się na głowie. Niestety, okazało się, że miała rację w swoich domysłach. Wrogość malowała się na twarzy Sybil. - Och, to nie było wcale trudne, a wy byliście tacy głupi! To ja zarzynałam jagnięta, a wszyscy oskarżali Alanę! - Odchyliła do tyłu głowę i roześmiała się szatańsko. Merrick z trudem panował nad ogarniającą go furią. - A ojciec Edgar? Czy jego także zamordowałaś? - Pewnie! - krzyknęła z butą w głosie. - To nie było wcale trudniejsze od podrzynania gardeł owcom. Szczerze mówiąc, miałam z nim mniej kłopotu niż z tymi wściekłymi bydlętami! Śmiech Sybil stawał się histeryczny. Oczy błyszczały jej gorączką. Alana poczuła, że robi się jej niedobrze. Cofnęła się. Ta stojąca przed nią kobieta, nie mogła być jej siostrą - była obca, zła, przeraźliwie wroga. Sybil spojrzała na Alanę. - Raoul może sobie nie żyć, ale ja żyję! A teraz, kochana siostrzyczko, przyszła kolej na ciebie! Wszystko stało się tak szybko, że Alana nie miała pojęcia, co się wydarzyło. Sybil błyskawicznym ruchem wyciągnęła rękę w jej stronę.
Błysnęło ostrze. Merrick rzucił się do przodu, ale przedtem zdążył jeszcze odepchnąć Alanę na bezpieczną odległość. Mocarna dłoń zacisnęła się na nadgarstku Sybil. Oczy wyszły jej z orbit. Uścisk Merricka był bezlitosny. Ściskał jej rękę aż do chwili, gdy sztylet z brzękiem upadł na posadzkę. Sybil zaklęła szpetnie. Zanim jednak Merrick zdążył kopnięciem odsunąć mordercze ostrze, Sybil już była na podłodze i znów trzymała je w dłoni. Alana widziała wszystko jak przez mgłę. Sybil uniosła do góry recę, krzycząc przy tym przeraźliwie, i wbiła sobie sztylet w pierś. Bezgłośnie osunęła się na podłogę.
Tej nocy wiele się działo. Ludźmi władał strach, potem przyszła ulga. Po niej nastąpiło zadowolenie, a po nim ból. Nerwy Alany były w opłakanym stanie. Merrick tulił ją do siebie, gdy płakała, zaskoczona śmiercią Sybil. zdruzgotana
jej
nienawiścią
i
zdradą,
wyczerpana
wcześniejszymi
wydarzeniami. Merrick zaskoczył wszystkich ogłaszając, że jeśli Radbum złoży Wilhelmowi przysięgę na wierność, on sam zwróci się do normandzkiego księcia o przyznanie Sasowi i jego żonie niewielkiego lenna. Niedaleko znajdowała się akurat nieduża posiadłość...
Ale coś jeszcze miało się zdarzyć. Noc zbliżała się już ku końcowi, gdy wreszcie wszyscy udali się na spoczynek. Merrick nalegał, by wnieść Alanę po schodach, a ona była zbyt zmęczona, by protestować. Kiedy już zamknęły się za nimi drzwi komnaty, postawił Alanę na ziemi. W chwili gdy miała ruszyć w stronę łoża, zatrzymał ją i objął mocno. Jej dłonie oparły się o jego pierś. Alana spojrzała na niego pytająco. - Były takie chwile tej nocy, kiedy bałem się, że już nigdy cię nie przytulę,
maleńka. - Uśmiechnął się smutno. - Nie chcę, żebyś odjeżdżała. - Czułam to samo - wyznała nieśmiało. - Byłam przerażona, że mogę nie zobaczyć już nigdy ani ciebie, ani Geoffreya... - Ku zawstydzeniu i zmieszaniu Merricka, łzy popłynęły po jej policzkach. - Alano, maleńka, co z tobą? - Zawsze uważałam, że moje sny to wynik ciążącej nade mną klątwy, bo nie chciałam nigdy znać przyszłości. Ale teraz bardzo bym chciała, ale... nie mogę... tak jak nie mogę wejrzeć w twoje serce... i och, Merricku, marzę o tym... żebyś kochał mnie tak, jak ja kocham ciebie... - Wreszcie zdołała to powiedzieć. Chciała ukryć twarz, opierając ją na jego ramieniu, ale nie pozwolił jej na to. Zmusił Alanę, by na niego patrzyła. - Kocham cię, maleńka. Całym sobą, każdym uderzeniem serca. Kocham cię... Dech jej zaparło. Wszystko, co do tej pory zdawało się smutne i beznadziejne, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Radość przepełniała serce Alany. Rozpłakała się, ale były to łzy szczęścia. Objęła go za szyję, ich usta złączyły się w pocałunku. Merrick wziął ją na ręce i zaniósł do łoża, by tam czynem dać dowód swoim słowom. Świtało, gdy wreszcie zdołali nasycić się sobą. Rozleniwiona i bardzo zadowolona Alana, leżała z głową na piersi Merricka. On zaś gładził delikatnie jej śnieżnobiałe ramię. - Pamiętasz ten dzień w lesie? - zapytał szeptem. - Dzień, w którym moi ludzie złapali ciebie i Aubreya? Alana zmarszczyła lekko czoło. - Pamiętam, jak mogłabym zapomnieć - odpowiedziała trochę zaczepnie. Chciałeś, bym ci uległa. Obwołałeś się przy tym moim panem i zdobywcą, moim normańskim lordem.
- Tak było. - Roześmiał się, a w chwilę potem w jego oczach pojawił się wyraz czułości. - Ale teraz, maleńka, jestem twoim obrońcą, i kocham cię bardzo, bardzo mocno, moja ty czarownico. Zawsze będę cię kochał. Tak powiedział... i tak było.