CATHERINE COULTER Ok.
DZIEDZICTWO VALENTINE
'-^«rt -
-•' >
/\
\/
~>
przełożyła
Hanna Rostkowska-Kowalczyk o
Warszawa 1999
Tylni oryginału The Valentine Legacy Redakcja: Dorota Czupkiewicz Projekt oktadki: Maciej Sadowski Opracowanie techniczne: Marzena Piłko Korekta: Maria Sienkiewicz
ROZDZIAŁ
1
Okolice Baltimore, Maryland marzec 1882 roku Wyścigi w hrabstwie Slaughter: sobotnie gonitwy, ostatni bieg na pół mili
Copyright © 1997 Catherine Couiter. Copyright © I W ) forthe Polish translation Wydawnictwo „bis"
ISBN 83-87082-86-4
Wydanie I Wydawnictwo „bis" 01-446 Warszawa ul. Lędzka 44a tel./fax (0-22) 37 10 84 -mail:
[email protected]
Druk i Zakłady Graticz 80-164 Gdańsk, ul. Trzy Lipy 3
Przegrywał. Do diabła, nie chciał przegrać, zwłasz cza z Jessie Warfield, tym okropnym bachorem. Tuż za sobą czul obecność Rialto, mocno i rytmicznie uderzającego kopytami w czarną ziemię, z wyciągnię tą do przodu głową, z napiętymi, wyraźnie zarysowa nymi mięśniami. Spojrzał za siebie przez lewe ramię. Rialto pędził szybciej niż człowiek uciekający z łóżka kochanki na widok jej męża. Przeklęty pięciolatek miał w sobie więcej wytrzymałości niż energiczny mężczyzna. James przycisnął twarz do uszu Tinpina. Zawsze przemawiał do swoich koni przed wyścigiem i w trakcie jego trwania, aby ocenić ich nastrój. Dobroduszny Tin¬ pin chętnie współpracował z Jamesem. Jak większość jego wierzchowców, był zawziętym zawodnikiem; miał serce do walki. Koń, podobnie jak James, chciał zwy ciężać. Tylko raz, kiedy jeden z dżokejów zdzielił go ba tem po bokach, zapomniał o zawodach i wpadł w szał. Omal nie zabił dżokeja i przegrał wyścig. James czul pod sobą ciężki oddech poczciwego Tinpina. Koń wolał raczej krótkie biegi na ćwierć mi li niż dystans półmilowy, więc Rialto górował nad nim 5
zarówno możliwościami, jak i doświadczeniem. W ka rierze Tinpina był to dopiero drugi taki bieg. James ścisnął nogami boki konia i zaczął mu w kółko powta rzać, że da radę, że jest w stanie zachować przewagę nad tym nędznym, małym kasztankiem, że potrafi zo stawić Rialto - nazwanego tak samo, jak ten głupi most w Wenecji - daleko w tyle. Powinien ruszyć do przodu teraz, bo za chwilę będzie już za późno. James obiecywał Tinpinowi dodatkowe wiadro owsa i wodę z dodatkiem szampana. Koń przyspieszył, ale to nie wystarczyło. Przegrał - zaledwie o jedną długość. Boki Tinpina wznosiły się i opadały. Dyszał ciężko, po szyi spływał mu pot. James poprowadził go wolno, słuchając okrzyków i wiwatów tłumu. Pogładził mokrą szyję Tinpina, powtarzając mu, że walczył dzielnie i wygrał by, gdyby to nie James na nim jechał. I stałoby się tak, do diabła, pomimo słynnego, magicznego podejścia Jamesa do koni. Niektórzy utrzymywali nawet, że Ja mes sam donosi swoje konie do linii mety. Cóż, ostat nio mu się to nie zdarzało. Właściwie nie przybiegł nawet drugi po Rialto. Za jął trzecie miejsce, za innym kasztanem pełnej krwi ze stajni Warfielda, czterolatkiem o imieniu Poławiacz Pereł, który w ostatniej chwili wyprzedził Tinpina, muskając ogonem nogę Jamesa. Tinpin nie należał do wytrzymałych, ale w końcu to nie była gonitwa na dystansie czterech mil, a jedynie półmilowy wyścig, gdzie wytrzymałość nie powinna odgrywać specjalnej roli. Znaczenie miał pokaźny cię żar Jamesa. Tinpin wygrałby bieg, mając lżejszego jeźdźca na grzbiecie. James zaklął i uderzył szpicrutą w but do konnej jazdy. - James, niech cię diabli, przez ciebie przegrałem dziesięć dolarów! 6
James z opuszczoną głową przekazał Tinpina chłopcu stajennemu. Otrząsnął się z przygnębienia i uśmiechnął do swojego szwagra Gifforda Poppleto¬ na, który zmierzał w jego stronę, podobny do ucywili zowanego byka - niski, mocarny, bez grama zbędne go tłuszczu. Lubił Giffa i w pełni aprobował jego ubiegłoroczny ożenek z Urszulą, swoją siostrą. - Stać cię na to - zawołał w odpowiedzi. - Oczywiście, ale nie w tym rzecz. - Gifford zaczął iść obok niego, stawiając długie, niespieszne kroki. Próbowałeś, James, ale jesteś o wiele za duży na dżo keja. Pozostali jeźdźcy ważyli nawet o kilkanaście ki logramów mniej od ciebie. - Do diabla, Giff, ty masz głowę - powiedział Ja mes z udawanym przekonaniem. - Szkoda, że 0 tym nie pomyślałem. A ja sądziłem", że tylko znawcy o tym wiedzą. - Ha, ja znam się na wielu rzeczach - odparł Giff z szerokim uśmiechem. - Kurczę, nie stawiałbym na ciebie, gdyby Urszula nie zmusiła mnie do tego. - Ten dzieciak waży chyba jeszcze mniej - odezwał się James. - Dzieciak? Ach, Jessie Warfield. Z pewnością. Tym większa szkoda, że w drugiej gonitwie biedny Redcoat złamał sobie nogę. Tak dobrze go wyszkoli łeś. Ile on waży? Z pięćdziesiąt kilogramów? - Czterdzieści pięć. Wiesz, jak złamał nogę? Inny dżokej wepchnął go na drzewo. - Denerwuje mnie to. Wiesz, James, ktoś powinien opracować reguły wyścigów konnych. Ta brutalna wal ka na torze to po prostu kpiny. Czytałem, że na zawo dach w Wirginii koń faworyt został otruty przed wy ścigiem. - Może to śmieszne - powiedział James - a może czasem i niebezpieczne, ale wyścigi to czysta przyjem7
ność, Giff. Daj więc spokój. Uważaj tylko, z kim się zakładasz. - Tak jakbyś ty uważał. Hej, Oslow, jak leci? Oslow Penny był zarządcą farmy hodowlanej Jame sa. Jednak w czasie wyścigów pełnił rolę głównego stajennego, sprawującego pieczę nad wszystkimi koń mi biorącymi udział w gonitwach. Był chodzącą „koń ską encyklopedią", przynajmniej takim mianem ob darzy! go James. A Klub Jeździecki Maryland przychylał się do tej opinii. Oslow znal przodków każ dego konia startującego w wyścigach od Południowej Karoliny po Nowy Jork. Znał także każdego ogiera i każdą klacz oraz wyniki wszystkich gonitw w Amery ce i Anglii. Oslow zbliżył się do nich, mrucząc coś pod nosem, i delikatnie wyjął z rąk Jamesa lejce Tinpina. Oslow miał krzywe nogi, wymizerowany wygląd i najsilniej sze ręce, jakie kiedykolwiek zdarzyło się Jamesowi spotkać. Jego twarz była ogorzała i poorana zmarszczkami, a brązowe oczy kryły w sobie tyle samo inteligencji, ile mocy miały jego dłonie. Oczami przymrużonymi z powodu ostrego, popołu dniowego słońca zerknął na twarz Giffa. - Dzień dobry panu. Powodzi mi się świetnie, jak Lilly Lou na zawodach Virginia High Ebb w ubiegłym tygodniu. A z pewnością lepiej niż panu Jamesowi. O właśnie, a jak ty się czujesz, kolego? Zmęczony, prawda? Cóż, robiłeś wszystko, co tylko się dało, by łeś lepszy niż Dour Keg, ta krzywonoga kreatura, któ rej stary Wiggins wciąż każe startować w wyścigach. Diabli nadali, nie zapamiętałem nawet imienia ogie ra, od którego pochodzi, taki jest marny. - Postawiłeś na pana Jamesa, Oslow? - Ja nie, panie Poppleton - odparł Oslow, żylastą, szorstką dłonią gładząc szyję Tinpina. - Zrobiłbym to, 8
gdyby na Tinpinie jechał nie pan James, ale biedny Redcoat. Pan James po prostu za bardzo wyrost, lak jak Mała Neli, ta, która w czasie wyścigu osłów w Pół nocnej Karolinie straciła głowę do tego stopnia, że nie była w stanie przekroczyć linii mety, chociaż i tak zajmowała już ostatnie miejsce. Gifford roześmiał się. - Uważasz, że poszłoby mi lepiej niż panu Jamesowi? Oslow poklepał Tinpina po lewej łopatce. - Nie z rękami, w które pana wyposażono, panie Poppleton. Proszę mi wybaczyć, ale ma pan kiepskie dłonie, w przeciwieństwie do pana Jamesa, który sa mymi czubkami palców potrafi zaczarować konia. - Dziękuję ci, Oslow, chociaż za to - odezwał się James. - A teraz, Giffordzie, poszukajmy Urszuli. Nie przypuszczam, abyście przywieźli ze sobą matkę? - Odchodząc, poklepał szyję Tinpina. - Dzięki Bogu, nie. Usiłowała odwieść Urszulę od przyjazdu w to bezbożne miejsce. James zaśmiał się. Uśmiechał się jeszcze, gdy do strzegł małą Warfield zbliżającą się w jego kierunku. W dżokejce, spod której wysuwały się rude włosy, wy glądała zupełnie jak chłopiec. Twarz miała zaczer wienioną od palącego słońca. Nos przecinała linia piegów. Nie miał ochoty się zatrzymywać, przystanął jed nak. Nie było to łatwe. Najchętniej by ją ignorował do końca życia, ale, niech to diabli, był przecież dżentel menem. - Gratulacje - powiedział, usiłując rozewrzeć szczęki. Chociaż już wielokrotnie go pokonała, odkąd ukończyła czternaście lat, nadal źle to znosił. Nie umiał się do tego przyzwyczaić. Jessie Warfield, nie zwracając najmniejszej uwagi na Gifforda Poppletona, prezesa Union Bank w Bal9
timore, podeszła bardzo blisko do Jamesa i powiedziała: - Na drugim okrążeniu próbowałeś mnie zepchnąć do rowu. Brwi Jamesa uniosły się wysoko do góry. - Doprawdy? Wspięła się na palce, aż jej nos znalazł się o centymetry od jego nosa. - Dobrze wiesz, że tak było. Nawet nie próbuj się wykręcać, James. Prawie ci się udało. Gdybym nie była tak dobrym jeźdźcem, straciłabym równowagę. Ale utrzymałam się. Wróciłam na tor i wygrałam z tobą - i to jak. - Istotnie, pokonałaś mnie - powiedział lekko, chociaż miał ochotę ją trzepnąć. To dopiero sportowe zachowanie. Ale była kobietą. Gdyby tylko była mężczyzną, dowiedziałaby się, że nie należy grać na nosie pokonanemu. Chociaż zaraz przyszło mu do głowy, że kiedy następnym razem z nią wygra, zmie sza ją z błotem. - Wiesz, że masz popękane wargi? Czy wiesz, że z tej odległości mogę policzyć twoje piegi? - zapytał. - Jeden, drugi, trzeci - Boże, tyle ich, że liczenie zajętoby mi cały tydzień. Cofnęła się gwałtownie. - Nie próbuj tego po raz drugi, bo zdzielę cię szpicrutą. - Polizała spierzchnięte usta, potrząsnęła mu szpicrutą przed nosem, skinęła głową Giffowi i odeszła. Gifford zauważył: - Wydawało mi się, James, że istotnie zawadziłeś Tinpinem jej konia. - Owszem, ale nie tak mocno. Chciałem tylko od wrócić jej uwagę. To nic w porównaniu z tym, co mi zrobiła w zeszłym roku na wyścigach w Hacklesford. - A cóż ci wtedy zrobiła ta dzielna dziewczyna? 10
- Naciskałem trochę na nią, żeby dać jej nauczkę. Ona doskonale zna każdą nieczystą zagrywkę. W każ dym razie odsunęła się ze swoim koniem na taką od ległość, żeby móc mnie kopnąć. Trafiła mnie dokład nie w nogę, zrzucając z konia. Gifford roześmiał się, myśląc jednocześnie, że Ja mes niewątpliwie wściekle rozjuszył pannę Warfield. Patrząc na oddalającą się Jessie Warfield, której szpic ruta kołysała się rytmicznie w górę i dół, w górę i w dół, zapytał: - Czy wygrała tamten bieg? - Nie, była ostatnia. Kopiąc mnie sama też straciła równowagę i wpadła na innego konia. Oba się prze wróciły. Byłoby to może śmieszne, gdyby nie fakt, że leżałem wtedy na torze zwinięty w kłębek, usiłując chronić głowę przed pędzącymi końmi. Spójrz na nią, Giff. Jest wyższa od jakiejkolwiek znanej mi kobiety, patrzy mężczyznom prosto w oczy, a widząc, jak idzie, nigdy bym nie zgadł, że to kobieta. Gifford nie był tego taki pewny, jednak umiał zro zumieć gniew Jamesa. Powiedział łagodnie: - Jeździ bardzo dobrze. - Tak, do diabła, trzeba jej oddać sprawiedliwość. - A kto tam stoi z Urszulą? - To inna córka Warfielda. Ma ich trzy. I najstarsza, i najmłodsza w niczym nie przypominają Jessie. Obie są piękne, eleganckie, obie są damami, no, może nie do końca, ale wiele im nie brakuje. To Nelda, najstar sza. Jest żoną Bramena Carlysle, tego potentata okrę towego. Chodź, przedstawię cię. Nie znasz jej pewnie dlatego, że obie dziewczyny dopiero dwa miesiące te mu przyjechały od ciotki z Filadelfii. Ty zaś aż do koń ca stycznia przebywałeś w Bostonie. - Bramen Carlysle? Na Boga, James, Carlysle jest starszy niż Fort McHenry. Uczestniczył w wojnie 11
o niepodległość. Był przy kapitulacji Cornwallisa pod Yorktown. Jest stary jak świat. A ile lat ma ta Nelda? - Jakieś dwadzieścia dwa. Gifford tylko jęknął. Urszula nie była najszczęśliwsza. Posłała mężowi spojrzenie zawierające obietnicę wielu małżeńskich uciech w zamian za uwolnienie od Neldy. Gifford, z pewnością siebie charakteryzującą każ dego bogatego bankiera, ruchem pełnym galanterii zdjął kapelusz. - Pani Carlysle, jakże mi milo wreszcie panią po znać. - Mnie również, panie Poppleton. Och, James. Tak mi przykro z powodu tej ostatniej gonitwy. Wszystkie panie stojące koło mnie były zgodne, że Jessie nie za służyła na wygraną. Ona jest okropna. Jestem przeko nana, że ojciec porozmawia z nią na ten temat. Jej za chowanie nie przystoi damie. Przynosi nam wstyd. - Jestem pewien, Neldo, że wasz ojciec z nią poroz mawia. Pewnie uhonoruje ją najlepszym szampanem. I nie wstydź się jej, jest piekielnie dobra. Powinnaś ra czej ją chwalić. - Co to, to nie. - Nelda westchnęła i przeniosła wzrok na czubki swoich butów. - Nie powinna być dob ra w tak męskim zajęciu. Dżokej! - Aż się wzdrygnę ła. - Teraz nie będę mogła pójść na żadną herbatkę z paniami, żeby nie... James, w skrytości ducha uważając, że Jessie nale żałoby wychłostać, powiedział jeszcze bardziej przew rotnie: - Świetnie się zna na koniach. Powinnaś okazać wię cej tolerancji, Neldo. Ona jest po prostu inna, i tyle. - Możliwe - odrzekła Nelda, ręką w rękawiczce le ciutko dotykając jego ramienia. - Byłeś dobry w tych wyścigach. 12
- Nie tak dobry, jak dwa inne konie twojego ojca. - To dlatego, James, że jesteś takim dużym mężczyz ną. Nie odwiedziłeś mnie jeszcze. Teraz, kiedy jestem mężatką, mam chyba więcej swobody niż w panień skich czasach. Urszula chrząknęła. - Cóż, Neldo, pozdrów Bramena. Musimy już wra cać do domu. Moja matka zatrzymała się u nas do po niedziałku. Teściowa. Gifford wolałby pozostać do północy po za domem. Jego teściowa, Wilhelmina, nie miała so bie równych. Jakieś dwa lata temu James, żeby nie zwariować, przeniósł matkę ze swojego domu w Ma ratonie do uroczego budynku z czerwonej cegły w nie mieckiej dzielnicy Baltimore. Odwiedzała Urszulę i Gifforda w ich odległej o niespełna milę, eleganckiej siedzibie, stojącej w szeregu trzypiętrowych budyn ków wzdłuż St. Paul Street, twierdząc, że jej malutkie mieszkanko od czasu do czasu ją przygnębia. Jednak przez cały czas pobytu u córki stale narzekała. Nelda nie zamierzała odejść. Przysunęła się do Ja mesa. - Na pewno Wilhelmina może jeszcze troszkę po czekać. James, mój drogi mąż wspominał, że zamie rzasz osiąść na stałe w Baltimore. - Nie planuję powrotu do Anglii w tym roku - po wiedział James. - Candlethorpe, moja stadnina w Yorkshire, jest w dobrych rękach. Tymczasem Ma raton wymaga wiele pracy i zaangażowania. - Maraton? - Nazwałem tak moją farmę dla uczczenia pamięci tego Greka, który zmarł wycieńczony biegiem do Aten, żeby donieść o zwycięstwie nad Persami pod Maratonem. Gdyby miał wtedy jednego z moich koni, nie padłby martwy po przekazaniu tej wieści. 13
- Och - rzekła Nelda. - Powinieneś wybrać jakąś inną nazwę, James, może coś bardziej okazałego, łat wiejszego do zapamiętania. Maraton brzmi bardzo cudzoziemsko. - Bo to jest obca nazwa — wtrąciła Urszula. - Może nawet nieprzyzwoita. - Och - rzuciła nagle Nelda i zamachała ręką. - Wi dzę Alicję i Allena Belmonde. Tutaj, Alicjo! James zdrętwiał. Zerknął na Giffa, który mrugnął do niego i powiedział: - Dzień dobry, Alicjo. Pięknie wyglądasz. Witaj, Belmonde - dodał, kiwając głową człowiekowi, który ożenił się z Alicją dla pieniędzy i teraz usiłował wyda wać roczną pensję otrzymywaną od ojca Alicji, co, na szczęście, nie było wielką sumą. Chciał zarabiać na wyścigach - zamysł tak samo trudny, jak poślubienie bogatej panny, a przecież to mu się właśnie udało. Dzisiaj brał udział w jednej gonitwie. Jego koń przy szedł do mety szósty w stawce dziesięciu wierzchow ców. James uniósł głowę, kiedy Allen Belmonde zwrócił się do niego. - Chciałbym, żeby Spokojny John pokrył jedną z moich klaczy, Słodką Susie. Twoja cena, Wyndham, jest dość wygórowana, ale może koń jest tego wart. - Decyzja należy do ciebie - odparł swobodnie Ja mes, po czym odezwał się do Alicji. - Podoba mi się twój kapelusz. Dobrze ci w różowym. Zarumieniła się, co umiała robić na zawołanie. Za wsze go to zdumiewało. Chciał jej jednak powiedzieć, że nie wywierało to na nim zbytniego wrażenia. Poza tym lubił Alicję, znał ją od urodzenia. Uśmiechnął się więc, kiedy powiedziała: - Jesteś taki miły dla mnie, James, a mnie jest przy kro, że przegrałeś, ale jestem zadowolona, że zwycię żyła Jessie. Czyż ona nie jest wspaniała? Właśnie mó14
wiłam Neldzie, jak bardzo podziwiam Jessie. Robi do kładnie to, co chce, nie skrępowana tymi wszystkimi zasadami. - Zasady są po to, by chronić damy - stwierdził Al len Belmonde, poklepując ramię żony. Nie był to naj delikatniejszy gest, co James mógł wywnioskować z grymasu na twarzy Alicji. - Damy nie powinny na rzekać na zasady. - No tak, Jessie zawsze będzie postępować tak, jak jej się podoba - powiedziała Urszula. - Chodź, Ja mes, naprawdę musimy już iść. Neldo, przekaż ukło ny swojemu mężowi. Alicjo, życzę tobie i Allenowi miłego dnia. Zobaczymy się jutro w kościele. James uśmiechnął się do Neldy, która zrobiła krok w jego stronę. - Śmierdzę koniem, lepiej więc zachowaj dystans. Jeśli spotkasz ojca, powiedz mu, że dziś wieczorem wpadnę do jego stajni z butelką jego ulubionego kla¬ retu, chociaż jestem pewien, że i bez tego liczy na nią. Potrafi napawać się sukcesem. - Nadal pijacie razem z moim ojcem? - Kiedy tylko udaje mi się go pokonać, przyjeżdża do Maratonu, przywożąc butelkę szampana. - Chyba więc - wtrąciła Alicja - powinieneś zawieźć klaret Jessie. To ona wygrała z tobą, a nie jej ojciec. - Ale to jego stajnia - odparł James, marząc, by przeklęty bachor znalazł się w pobliżu i aby znów mógł policzyć jej piegi. To szybko zamknęło jej bu zię. - Powiem mojej matce - stwierdziła Nelda. - Rzad ko teraz widuję ojca. A jeśli chodzi o Jessie, dlaczego miałabym chcieć się z nią spotykać? Wiecie sami, że jest taka dziwna. Nie zgadzam się z Alicją, chociaż ona się tym nie przejmuje. Damom potrzebne są za sady. Czynią one cywilizację, jak by to powiedzieć, 15
bardziej cywilizowaną. Potrzebni nam są rycerscy dżentelmeni, aby nas osłaniać, przewodzić, mówić nam, co mamy robić... - To już naprawdę wystarczy - powiedziała Urszu la, niecierpliwie ściskając ramię męża. James, który uważał Jessie za najbardziej nietypo wą niewiastę, rzucił szybko: - Wcale nie jest taka dziwna, Neldo. No i jest two ją siostrą. - Odwrócił się do Giffa. - Zobaczę się z wa mi obojgiem jutro. - I z mamą - dorzuciła Urszula głosem poważnym jak u mniszki, ze złośliwym, jak u grzesznika, błys kiem w oczach. - Właśnie - powiedział James, obdarzył wszystkich wyniosłym uśmiechem i ruszył przez rozpraszający się powoli tłum. - Cóż - odezwała się Nelda Carlysle, pogodna jak popołudniowe słońce nad ich głowami - pójdę już so bie. Urszulo, mam nadzieję, że teraz, gdy obie jesteś my mężatkami, będziemy się częściej widywać. Może odwiedziłabym cię w mieście? Wreszcie udało mi się przekonać pana Carlysle, jak to wygodnie mieć ładny dom w mieście, przy George Street. To niedaleko od was, prawda? - Całkiem blisko - odpowiedziała Urszula, myśląc jednocześnie: Jeżeli przeniesiesz się do miasta, Nel do, to ja wyprowadzę się do Felis Point. Mogłabyś też nieco subtelniej czynić propozycje mojemu biednemu braciszkowi. Ojej, dopiero by się wszystko zawikłało, gdyby Neldzie udało się schwytać Jamesa w swoje pa zurki. Nie, mój brat nigdy by nie kłusował na małżeń skim podwórku. Urszula i Giff dojrzeli jeszcze, jak Nelda pochyliła się, aby coś powiedzieć Alicji, która była niewielką osóbką, położyła jej rękę na ramieniu, wreszcie kiw16
nęła głową. Z uśmiechem skinęła też Allenowi Bel monde, chociaż, o czym Urszula wiedziała, nie znosi ła tego człowieka. - O czym dumasz, Urs? - Co? Ach, przyszło mi do głowy, że Felis Point jest uroczym miejscem. - Byłaś tam ostatnio? - Nie, ale to nie ma znaczenia, uwierz mi.
ROZDZIAŁ
2
Gdyby w 1780 roku Lord Derby nie wy grał przez rzut monetą, może dziś okre ślalibyśmy te wyścigi mianem Kentucky Bunbury. - uwaga historyczna Jak na koniec marca, pogoda była przyjemna, jedy nie delikatny nocny podmuch wiatru szeleścił w pierwszych wiosennych liściach starych dębów, ros nących wzdłuż podjazdu na farmę Warfielda. Była pełnia księżyca. Galopując na oklep na Spokojnym Johnie, koniu tak szarym, jak wspaniała cynowa waza stojąca na stole w jadalni, James gwizdał piosenkę, którą rok temu napisała Duchessa. Duchessa, będąca w rze czywistości hrabiną Chase z angielskiej linii Wyn¬ dhamów, zdawała się nigdy nie cierpieć na brak po mysłów. James podejrzewał, że łatwo jej było o natchnienie dla tak bezwstydnej twórczości w kra ju zidiociałego króla Jerzego IV i innych polityków. Piosenka ławo wpadała w ucho. Uśmiechnął się na myśl o tym, jak Marcus Wyndham, hrabia Chase 17
i mąż Duchessy, na całe gardło wyśpiewuje jej pio senki w czasie kąpieli, a pokojówki, chichocząc, przebiegają pod drzwiami ogromnej sypialni w Cha se Park. James delikatnie poklepał Spokojnego Johna po karku. Ogier miał już dwadzieścia lat i był główną podporą farmy hodowlanej Jamesa. Wygrywał wszel kie biegi płaskie na cztery mile, organizowane między Massachusetts a Kentucky. Spokojny John byt ko niem pełnej krwi, pewniakiem, którego wytrzymałość zyskała sławę na wyścigach. Teraz, dzięki Bogu, zdo był uznanie jako ogier rozpłodowy. Jasna poświata księżyca oświetlała biały, drewniany płot, który, podobnie jak szpaler dębów, ciągnął się wzdłuż całej drogi dojazdowej do dużego domu. Stad nina Warfielda i Stajnia Wyścigowa były przedsię wzięciem ogromnym, dochodowym i świetnie prowa dzonym. James podziwiał je i modlił się, aby pewnego dnia Maraton stał się podobnym sukcesem. Szczegól nie podobały mu się te białe płoty, ciągnące się bez końca, znikające gdzieś w mroku za kępą dębów. Mógł się jedynie domyślać, ile kosztuje samo malowa¬ nie takiego ogrodzenia. Kiedy James zatrzymał Spokojnego Johna przed stajniami, młody czarnoskóry niewolnik wypadł, by wziąć od niego lejce. - Wyszczotkuj go porządnie, Jemmy - powiedział James, wciskając chłopcu kilka monet. - Sprzedaj mi Spokojnego Johna. - Zapomnij o tym, Oliverze. - Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń starszego mężczyzny. Był to człowiek o włosach czerwieńszych jeszcze niż włosy smarkuli, chociaż przetkanych siwizną, jak szczotka do włosów Jamesa. Miał wyblakłe, niebieskie oczy, podczas gdy oczy Jessie sprawiały wrażenie wilgotnej zieleni o od18
cieniu mokrego mchu, rosnącego na brzegu błotnistej kałuży pośrodku bagien. - W dzisiejszych zawodach miałeś cztery zwycięskie konie, wszystkie są potom stwem Friara Tucka. A ta dwuletnia klacz - Miss Til¬ ly - jeśli tylko nie ulegnie żadnemu wypadkowi, przy sporzy ci licznych zwycięstw przez wiele lat. Spokojny John nie jest ci potrzebny. - Gdybym miał Spokojnego Johna, wyeliminował bym cię z konkurencji, chłopcze. - Mam nadzieję, że ta myśl nie da ci spać w nocy. Ohver westchnął głęboko. - Starzeję się. Różne bóle i dolegliwości nie pozwa lają mi spać po nocach. Do diabła, gdybym miał two je lata, ukradłbym Spokojnego Johna, wyzwał cię na pojedynek i przestrzelił ci gardło. Teraz jestem w tak podeszłym wieku, że mogę tylko skomleć i ujadać jak stary pies. - Jak stary pies, który lubi klaret. Ołiver Warfield roześmiał się, ukazując na samym przodzie sczerniały ząb, wymagający szybkiego wyr wania. - Ty miałeś trzy zwycięstwa. Nie najgorzej, jak na młodego człowieka ze szczyptą talentu. Z pew nością zdobyłbyś więcej, gdyby twój dżokej, Redco¬ at, nie złamał nogi. - Nie złamałby jej, gdyby ten gbur ze stajni Rich mond Rye nie próbował uderzyć go na odlew szpicru tą i nie zepchnął go na drzewo. - Daj więc swoim dżokejom pistolety, James. Wiesz, że niektórzy właściciele koni tak robią. Wejdź mój chłopcze. Mam ochotę na mój klaret. Chcę się nim delektować. Jessie powiedziała, żebym się po rządnie napił, bo dzisiaj usiłowałeś ją zrzucić. - Nie sądzę, żeby to było możliwe. -Co? 19
- Wyeliminowanie Jessie. Podejrzewam, że smaru je sobie siodło klejem. Musiałbym zrzucić ją razem z siodłem. James podążył za 01iverem Warfieldem do prze stronnego gabinetu, dobudowanego na końcu ogrom nej stajni. Pomieszczenie oświetlały cztery lampy. Po wietrze przesycone było zapachem skóry, koni, siana i oleju lnianego. James głęboko wciągnął powietrze. Kochał te zapachy, kochał je przez cale życie. Oliver gestem skierował go w stronę głębokiego fotela z czarnej skóry. Wziął butelkę, otworzył i nalał im obu po solidnej szklaneczce. - Za twe zwycięstwo - powiedział James, nienawi dząc wypowiedzianych słów. Ołiver, stary drań, świet nie zdawał sobie z tego sprawę. - Za moje zwycięstwo. - Stuknął szklaneczkę Ja mesa, po czym oparł się wygodnie i wypił do dna. - Czy dużo było dzisiaj wyścigów? Musiałem wcześnie wyjść. Ten mój przeklęty reumatyzm z każdym rokiem coraz bardziej mi dokucza. - Pewien jestem, że doktor Dancy Hoolahan po wie, iż klaret ci nie pomoże. - Powinieneś więc częściej wygrywać. - Do diabła, więc to moja wina, że masz reuma tyzm? - Cóż, to wszystko przez twój cholerny klaret. Wy starczy tylko, abym zwyciężył, a zaraz się zjawiasz, że by mi go wlać do gardła. - Najlepszy z najlepszych cholerny klaret. 01iver Warfield zaśmiał się i znów uniósł swoją szklaneczkę. - Za mój przeklęty reumatyzm i twój diabelnie, cholernie dobry klaret. A teraz, mój chłopcze, po wiedz mi, czy w ciągu dnia było dużo ludzi na wyści gach? 20
- Całkiem sporo. Mnóstwo pań, a to dobry znak. Purytanie robią wszystko, żeby zakazać wyścigów, ale nie sądzę, aby im się udało. Za wielcy grzesznicy z nas wszystkich. - Co do tego, to masz rację. Ach, wyścigi, cóż to za przyjemność! Nieodmiennie poprawiają mi samopo czucie. W ciepły, słoneczny dzień zawsze warto tam być. Szkoda, że nie mogłem zostać do końca. - Straciłeś jeszcze parę złamanych kości, które do starczyły dodatkowych atrakcji. Słuchaj, Ołiver, ja tyl ko lekko potrąciłem Jessie - powiedział James, siada jąc w fotelu ze szklaneczką wina. - Naprawdę nie chciałem jej zrzucić. Pragnąłem jedynie zetrzeć z jej twarzy ten uśmieszek. - Jej wersja wydarzeń jest trochę inna, ale zawsze skłonna była krzywo na ciebie patrzeć, James. Nie ro zumiem, czemu ta dziewczyna nie potrafi cię znieść. Przecież moja Jessie sama wcale nie jest świętoszką. Ale nie lubiła cię od pierwszej chwili, gdy cię ujrzała - kiedy to było? Co najmniej sześć lat temu. Była wte dy jeszcze małym brzdącem. - Nigdy w życiu nie była mała. Kiedy miała czternaś cie lat, składała się wyłącznie z długich nóg i niewypa rzonej buzi. - Wiesz, to może być prawda - rzekł Oliver. - Za wsze cię przegada, James. James dolał klaretu. - Za twoje zwycięstwo - powiedział, mając świado mość, że te słowa będą powtarzane jak litania przez cały wieczór. Dobry Bóg wiedział, że James będzie potrzebował jeszcze dużo klaretu, aby przetrwać to spotkanie. - Tyle zwycięstw w czasie tych lat - odezwał się Oliver, rozluźniając węzeł krawata. Wiedział, że wiek da wał mu przywilej rzucania od czasu do czasu filozo21
ficznej uwagi, szczególnie w rozmowach z Jamesem, człowiekiem młodym i nieukształtowanym. Wygrywa nie było przyjemniejsze niż filozofowanie przez cały dzień. A obie te czynności razem wzięte były wszyst kim, czego człowiek może pragnąć. - Wiesz, oczywiś cie, że stajnie Warfieldów są tu od osiemnastego wie ku, założone jeszcze przez mojego dziadka. Tak, właśnie w Bristolu opuścił pokład statku z jednym tyl ko koniem wyścigowym, wychudzony jak patyk mę czącymi go przez całą podróż wymiotami, ale przepeł niony optymizmem młodości. - Ołiver Warfield upił duży łyk, potem westchnął. - Z ojca na syna i z ojca na syna. Dziedziczenie po ogonie. - Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś użył takiego okreś lenia wobec ludzi. - Żadna różnica, tyle że zawiodłem. Umiałem tyl ko płodzić dziewczynki. Trzy cholerne baby. Wystar czający powód do płaczu dla mężczyzny. - Może da to początek określeniu „dziedziczenie po grzywie". - Raczej nieprawdopodobne. Co za pożytek z dziew cząt? Wychodzą za mąż, opuszczają dom, zmieniają nazwisko i rodzą - dzieci, a nie konie. Nie uskarżam się. Robią to, co powinny robić. Spójrz na moje kobie ty. Tylko jedna z nich trzech ma męża, a stary Bramen jest starszy ode mnie, James. Czy widziałeś jego chude nogi i ogromne brzuszysko? Jest chyba bardziej po marszczony niż dwuletni ziemniak. Pokiwałem jedynie Neldzie głową i powiedziałem, że jest głupia, a już jej matka zawołała, żebym pilnował swoich spraw, czyli koni, i się nie wtrącał. Stary Bramen jest bogaty, to prawda. I jak ma postępować ojciec, Jamesie? - Nelda wydaje się szczęśliwa - bez wahania, gładko skłamał James. - Dzisiaj ją widziałem. Nie martw się tym. Klamka zapadła. Ciesz się życiem, Oliverze. Zaj22
mij się swoimi bólami i dolegliwościami. Jakiś zięć na pewno się pojawi. Glenda jest śliczna, posażna, męż czyźni kręcą się wokół niej. Czym więc się martwisz? - Trzeba pomyśleć o Jessie. - Dlaczego? - James łyknął klaretu. Szklaneczki były stare i ponadtłukiwane, ale dobrej jakości; kiedyś z pewnością stanowiły ozdobę wykwintnego stołu. Za stanowiło go, czy pani Warfield jest przekonana, że już dawno wylądowały na śmietniku. - Wyrośnie z tych niedorzeczności. Jeszcze będzie chciała zostać żoną i matką, daj jej tylko trochę czasu. - Biedne dziecko. Powinna była urodzić się chłop cem. Jessie jest dokładnie taka jak ja, tak samo dum na, pełna życia, uparta. Ma nawet po mnie rude wło sy. Zaś co do piegów na jej nosie, to pani Warfield utrzymuje, że to moja wina, bo pozwalałem Jessie swobodnie biegać po łąkach, jak źrebakowi, gdy była jeszcze małym berbeciem. James nic nie powiedział. Obaj wiedzieli, że praw dziwa dama nie powinna mieć piegów. Ani spierzch niętych warg. Oliver Warfield zmarszczył gęste, rude brwi. - Jessie nie chce wyjść za mąż. Zakomunikowała mi to w ubiegłym tygodniu. James dalej zachowywał milczenie. Spojrzał na nie mal pustą butelkę klaretu, żałując, że nie przyniósł dwóch. - Oświadczyła, że wszyscy mężczyźni to egoistycz ne, krótkowzroczne świnie. - Mocno powiedziane, nawet jak na pyskatą Jessie. - Jessie nigdy nie umiała się pohamować, chyba że chodziło o konie. - Nigdy bym nie pomyślał, że jestem krótkowzroczny. - Młody jesteś. Pewnie, że jesteś krótkowzroczny. To dlatego Nelda poślubiła starego Bramena. Znudzi23
ło ją czekanie na ciebie, ale teraz nie jest to już waż ne. Bramen ma tyle pieniędzy, ile my nie zdobędzie my przez całe życie. Uważaj jedynie, żebyś nie został kochankiem Neldy. Tak, James, obiło mi się coś o uszy. Wiem, że Nelda miałaby ochotę na jurnego młodego człowieka w swoim łóżku i że pragnie ciebie. No i co mam począć z Jessie? Tak, dobrze, dolej mi klaretu. Masz dobre wino w piwnicy, Jamesie. Do diab la, chyba powinniśmy ustalić, że pokonany przynosi dwie butelki. Wyraźnie nie wystarcza na dzisiejszy wieczór. Czy mówiłem ci, że pani Warfield mnie oskarża, twierdząc, że Jessie jest nienaturalna przeze mnie, bo pozwalałem jej dosiadać konia okrakiem, w męskich bryczesach i nie wyszło jej to na dobre. Twierdzi, że pozbawiam Jessie jej kobiecości. Jessie mówi zaś, że kobiecość jest nudna, a spódnice za cias ne. Powtarza, że nie chce dreptać w kółko w butach kaleczących nogi. Nie chce być zmuszana do trakto wania mężczyzn, jakby byli mądrzy i uroczy, skoro ta cy nie są. Mówi, że mężczyźni żenią się, tyją i bekają przy kolacji. Uważa, że są tępi i zupełnie nie potrafią jeździć konno. Nie do końca rozumiem, co to wszyst ko ma znaczyć, ale powtarzam ci. Bo Jessie to piekiel nie dobry jeździec. A Glenda to piękność w sam raz dla ciebie, doskonała dama. Prawda, James? James upił następny łyk klaretu. Nie znał Glendy zbyt dobrze, ale na podstawie zakłopotanego wyrazu twarzy Urszuli mógł się domyślać, że dziewczyna była tak samo zepsuta, jak jej śliczna siostra. Przynajmniej Jessie nie była zepsutą smarkulą. Była okropną smar kulą, ale nie było w niej żadnego zepsucia. Glenda zaś grała na harfie i recytowała wiersze swojego autor stwa. Oszczędzono mu poezji, ale nie harfy. - Małżeństwo z Glenda uszczęśliwi każdego męż czyznę. Ona jest taka delikatna i radosna. 24
James chrząknął. Glenda była niewysoka, pulchna, ze wspaniałymi piersiami, którym pozwalała na więcej swobody niż jakakolwiek inna znajoma Jamesa. Od czasu do czasu sepleniła, seplenienie bowiem stawało się coraz modniejszą manierą w kręgach towarzyskich w Baltimore. Miała też wyprowadzający z równowagi zwyczaj patrzenia mężczyznom na rozporek. W ubieg łym roku musiał schować się za rosnącą w donicy pal mę, kiedy na przyjęciu zastosowała ten chwyt wobec niego. Wypił duszkiem resztkę klaretu. Słodkie, ciężkie wino przyjemnie rozlało się po ciele. - Przyszedłem tutaj, abyś mógł napawać się zwycię stwem, a nie próbować mi swatać którąś z dwóch po zostałych pociech. - To prawda, ale czasem człowiek musi pomyśleć o przyszłości. Jeśli poślubisz Glendę, będziesz mógł połączyć Stadninę Warfielda i Stajnie Wyścigowe ze swoją farmą Maraton. Może ci się powieść znacznie gorzej, James. Jakiej wielkości jest twoja farma ho dowlana w Anglii? - Candlethorpe jest mała, jak pół Maratonu. Hra bia Rothermere, właściciel... - Wiem wszystko o Hawksburys, James. Jedna z najlepszych stadnin w całej północnej Anglii. Słysza łem, że Philip Hawksbury ożenił się z dziewczyną ze Szkocji, która ma cudowne podejście do koni. - Tak, Frances jest w tym bardzo dobra. Ma zdu miewające umiejętności postępowania z końmi. Kie dy wyjeżdżam do Ameryki, wraz z Sigmundem, moim głównym stajennym, opiekuje się moją stadniną. Oj cem Spokojnego Johna jest Ecstasy ze stadniny Ro thermere, ten zaś wywodzi się od samego Godolphi¬ na Arabiana. - Sprzedaj mi Spokojnego Johna. 25
- Zapomnij o tym, Oliverze. - Może bym i mógł - powiedział Oliver. - Jednak będę cię dalej nękał. Może, żeby cię rozmiękczyć, na się na ciebie którąś z moich dziewcząt. - Tylko nie przysyłaj Jessie. Raczej wbiłaby mi nóż między żebra, niż spojrzała na mnie. - James wyciąg nął przed siebie długie nogi i skrzyżował je w kost kach. Zamknął oczy i zaplótł ręce na piersiach. Po chwili dodał: - Więcej mnie nie pokonasz, Oliverze. - Jak to sobie wyobrażasz, mój chłopcze? - Zobaczysz, staruszku, zobaczysz. - Otworzył oczy i wyciągnął rękę z pustym kieliszkiem. Oliver Warfield zarechotał i wlał ostatnie krople klaretu do szklaneczki Jamesa. Nagle rozległ się odgłos łamiącego się drewna, wrzask i głuchy łoskot. W jednej chwili obaj mężczyźni byli na nogach i pę dzili do drzwi gabinetu. Wypadli na zewnątrz i zatrzy mali się gwałtownie. - Co u licha? - Oliver Warfield wpatrywał się w swoją córkę, która, ubrana jak chłopak, z rudymi włosami wciśniętymi pod wełnianą czapkę, leżała roz ciągnięta na plecach, z rozrzuconymi rękami i noga mi, w stojącym tuż za drzwiami, na szczęście wypeł nionym sianem, korycie. - Jessie! Na litość boską, co się stało? Dziewczyno, żyjesz? Złamałaś sobie coś? Odezwij się do mnie! Rozległ się cichy, niezbyt przekonujący jęk. Od pierwszego rzutu okiem James wiedział, że jest zupełnie przytomna, dostrzegł bowiem drżenie jej po wiek. Odezwał się więc: - Złego diabli nie wezmą. Wyjaśnię ci, 01iverze, co robiła. Smarkula podsłuchiwała na górze, leżąc na brzuchu, oczami i uszami przywarta do szpary między deskami. Prawda, Jessie? 26
ROZDZIAŁ
3
- Dziewczyno, odezwij się do mnie! - Oliver deli katnie dotknął ręką jej policzka. Wydała z siebie na stępny cichy jęk, który ani na chwilę nie zwiódł Jame sa. Powiedział głosem pełnym angielskiej arogancji, która, jak wiedział, pobudzi ją do ataku: - No, po wiedz coś, Jessie. Obaj z twoim ojcem pragniemy po wrócić do naszego klaretu. Przerwałaś nam w niewłaś ciwym momencie. Jeśli nie wstaniesz, będę musiał wylać na ciebie wiadro wody. Powinnaś zachować tro chę ostrożności. Czy mi się wydaje, Oliverze, że ta wo da ma zielonkawy odcień? Czyżby to była warstewka pleśni na powierzchni? Wbrew chęci, Jessie Warfield otworzyła oczy. Zwalczyła pokusę ciśnięcia wiadrem z wodą w twarz Jamesowi Wyndhamowi. Najchętniej by teraz zniknę ła, ale nie pozostawało jej nic innego, jak stawić czo ło zaistniałej sytuacji. - Nic mi nie jest, tatusiu. Pa skudnie upadłam, ale świadomość utraciłam tylko na chwilę. - Posłała ojcu smutny uśmiech. - Straciłaś świadomość zaraz po urodzeniu - rzekł James i wyciągnął rękę. Chwyciła ją i pozwoliła, aby pomógł jej wstać z ko ryta. Potem przez dłuższy czas otrzepywała się z siana. - Podsłuchiwałaś? - zapytał Oliver. - Tak jak twier dzi James? Jeszcze energiczniej zaczęła się doprowadzać do porządku. - No, Jessie, pewnie, że miałaś ucho przyklejone do stropu nad gabinetem twojego ojca. Chyba chciałaś usłyszeć, czy zdradzę jakieś sekrety dotyczące wyścigów. 27
- Doprawdy - powiedziała Jessie i wyprostowała się, aby spojrzeć Jamesowi prosto w oczy. Połknęła zarzuconą przez niego przynętę, - Nie masz żadnego sekretu dotyczącego wyścigów, który mógłby mnie za interesować. Więcej wiem o gonitwach niż ty. - Jessie, przecież James przyznał, że być może jest krótkowzroczny, ale za to jest młody. - O czym ty mówisz, tatusiu? -Nie pamiętasz? Stwierdziłaś, że nie chcesz wycho dzić za mąż, bo wszyscy mężczyźni są egoistycznymi, krótkowzrocznymi świniami. - Jessie, słyszałaś, że przyznaję się do krótkowzrocz ności. Słyszałaś wszystko. Przypomnij mi, proszę. Czy rozmawialiśmy o tobie i twych licznych upadkach? Spuściła wzrok, on zaś spojrzał na nią z góry. Nie za bardzo z góry, była bowiem piekielnie wysoka, a nogi miała niemal tej samej długości, co on. - Co, u licha, masz na twarzy? Oliver przyjrzał się uważniej córce. - Tak, Jessie, co to za świństwo na twoich policz kach i na nosie? Obiema rękami zasłoniła twarz i cofnęła się o krok, zawadziła nogami o koryto z sianem i powtórnie, wy wijając ramionami, upadła na słomę. James roześmiał się, założył ręce na piersiach i po wiedział: - Oliverze, sądzę, że twoja córka usiłuje roz jaśnić piegi jakąś miksturą znaną jedynie niewiastom. Zastanawia mnie więc, skąd zna taki przepis. - No, James, Jessie jest kobietą. Otóż przypomi nam sobie, że w ubiegłym miesiącu nie mogła pobiec w gonitwie, ponieważ... Głos Ołivera Warfielda ucichł jak nożem uciął. Jego córka wygramoliła się z koryta z sianem i bez słowa wy padła ze stajni, zostawiając bardzo zakłopotanego, mil czącego ojca i równie milczącego Jamesa Wyndhama. 28
- Eeee - przemówił Oliver - opowiedz mi o hrabim i hrabinie Chase. Jak sądzisz, czy kiedyś odwiedzą Maryland? James sprawiał wrażenie roztargnionego, i tak istot nie było. Nieoczekiwany upadek Jessie z dziury w sufi cie rozbawił go i jednocześnie sprawił, że zrobiło mu się jej odrobinę żal. A kiedy ojciec usiłował przyjść jej z pomocą, zawstydził ją jeszcze bardziej. Na dodatek przyłapali ją z tą papką na twarzy. Pachniała ogórkami. - Co mówiłeś, 01iverze? Ach, moi angielscy kuzyni. Mają teraz wiele na głowie, bo trzy miesiące temu Duchessa urodziła drugie dziecko, chłopczyka. Na zwali go Charles James. Jestem jego ojcem chrzest nym. Ma ciemne włoski, jak jego tata, ale po matce odziedziczył ciemnoniebieskie oczy. Chociaż, jeśli się dobrze zastanowić, to Marcus też ma ciemnoniebies kie oczy, a Duchessa ciemne włosy. - Duchessa. Zawsze uważałem, że to dziwne imię. - Tak nazwał ją jej mąż, gdy miała dziewięć lat, a on niespełna czternaście. Widzisz, już wówczas była bar dzo opanowana, skupiona i spokojna w obliczu kryzy su. Nadal taka jest, tylko nie w pobliżu Marcusa. By wa bardzo napastliwy, a szczególnie dobrze wychodzi mu to w jej obecności. Doprowadza to Duchessę do szału. Zdarza się nawet, że zmusza to ją do podniesie nia głosu, choć ma to miejsce bardzo rzadko. - Czy nie wspominałeś, że pisuje piosenki? Chociaż jest bogatą hrabiną? - Tak, i dobrze jej to wychodzi. - To męskie zajęcie. James wyglądał na zaskoczonego. - Być może. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. W jej przypadku jest to naturalny talent, który każdy przyjmuje jako rzecz oczywistą - przynajmniej teraz tak jest. 29
- Dokładnie tak samo jest z talentem Jessie do ko ni - powiedział Oliver. - Wiele osób traktuje jej zdol ności jak coś naturalnego. - Poprowadził Jamesa z powrotem do gabinetu. - Zostało nam jeszcze tro chę klaretu do wypicia. - Nie, został tylko łyczek w mojej szklaneczce - ze smutkiem odrzekł James. - Cóż takiego dobrego mo gą zdziałać ogórki? Spokojny John pokrył Słodką Susie dwa dni póź niej. Oslow pilnował koniuszych, prowadzących oba konie, ogiera i klacz, która od tygodnia miała ruję. - Tak, już czas - stwierdził Oslow. - Zbadałem ją, i już czas. Spokojny John jest gotowy. Zagroda rozpłodowa była przestronna i czysta, przylegała do stajni. Każdy z pięciu stajennych wie dział, co ma robić. Aby ochronić Słodką Susie, owinę li kopyta Spokojnego Johna miękką bawełną. Przy trzymywali ją delikatnie, kiedy Oslow przyprowadził Spokojnego Johna. Bardzo go podniecił zapach klaczy i ugryzł ją mocno w zad. Na chwilę zapanował chaos, bowiem jeden ze stajennych nie miał wystarczającego doświadczenia i Słodka Susie wyrwała mu się. Ale tyl ko na moment. Stajenni szybko zmusili Spokojnego Johna, aby się skoncentrował na swoich obowiązkach, które podjął z ogromnym entuzjazmem. Oslow osobiście odprowadził trzęsącego się Spo kojnego Johna do jego boksu, po drodze mówiąc mu, że był wspaniały i dostanie dodatkową porcję owsa. W okresie godowym utrzymywanie wagi ogierów sta nowiło pewien problem. Spokojny John otrzyma też ekstra porcję lucerny. James natomiast, poklepując spoconą szyję Słod kiej Susie, zaprowadził ją na ocieniony przez trzy po tężne dęby wybieg, aby mogła się ochłodzić. Klacz 30
głośno parskała i nadal niezbyt pewnie stawiała nogi. Dał jej trzy wiadra zimnej wody, wyczesał ją, aż zaczę ła z zadowoleniem parskać mu w dłoń. Allen Belmon de w końcu przywiózł ją do Jamesa i niechętnie uiścił opłatę. Po ślubie z Alicją Allen nabył niewielką staj nię wyścigową na południe od Baltimore. Wcześniej chciał się ożenić z Urszulą, ona jednak nie była nim zainteresowana. James podejrzewał zresztą, że i tak jej posag nie byłby dla Allena wystarczająco duży. Niestety, ich matkę Allen Belmonde interesował jako zięć, co prowadziło do kłótni, a te z kolei spowodowa ły, iż przez wiele dni sąsiedzi obdarzali Jamesa bez czelnymi uśmieszkami. James miał nadzieję, że Słodka Susie urodzi źreba ka, który będzie zwyciężał w wielu gonitwach. Nada łoby to rangę i Spokojnemu Johnowi, i Maratonowi. James podał Słodkiej Susie marchewkę, poklepał ją po zadzie i powiedział: - To twój drugi raz ze Spokojnym Johnem. Po pros tu czuję, że jesteś źrebna. Jedenaście miesięcy, moja panno - dodał, kierując się w stronę wyjścia z wybie gu - i będziesz mamą. - Ponieważ miał to być jej pierwszy źrebak, James wiedział, iż trzeba będzie na nią szczególnie uważać. Skierował się w stronę dużego domu w stylu geor¬ giańskim, z czerwonej cegły, od frontu otoczonego kwitnącymi właśnie jabłoniami, śliwami i wiśniami, od zachodu zaś pięknym niegdyś ogrodem różanym. Je go lokaj, Thomas, zajmował się rozległym ogrodem warzywnym, położonym na tyłach domu. James kupił posiadłość trzy lata temu od Boomera Bankesa, który został przyłapany na sprzeniewierze niu publicznych pieniędzy, przeznaczonych na wodo ciągi. Wraz z domem Jamesowi przypadły dwa tuziny niewolników, którym natychmiast nadal wolność. 31
Wszyscy pozostali u niego. Za własne pieniądze wy budował nowe domostwa dla wszystkich swoich żona tych pracowników, dobudował też przy stajni obszer ną wspólną sypialnię dla chłopców stajennych. Zaopatrzył ich w nasiona roślin ogrodowych i dobre drewno na meble. Kiedy skończył swoje dzieło, został bez grosza. Nadal zalewała go żółć na widok zgniło¬ zielonej tapety na ścianach w salonie, brzydkiej, pory sowanej podłogi czy wyłażącego z tapicerki foteli i krzeseł końskiego włosia. Kuchnia była chyba jesz cze starsza niż młyny zbożowe nad Patapsco River, na szczęście Stara Bess umiała nakłonić wszystkie sprzę ty do działania. Z wygódki tak okropnie śmierdziało, że każdemu przechodzącemu obok robiło się niedob rze. Polecił więc wszystkim zawiązać chustki na twa rzy i razem zasypali ubikację niemal dwumetrową warstwą ziemi, zbudowali nową i posypali wapnem, tak aby już nikt nie musiał zatykać nosa. Potem nadał farmie nową nazwę - Maraton - aby, jak to skomentował przekornie jego kuzyn Marcus, pochwalić się swymi wiadomościami o starożytnym Rzymie i Grecji. Dodał też, że nie podejrzewał kolo nistów o taką wiedzę. W minionym roku James coraz więcej czasu spędzał w Baltimore. Przez chwilę roz ważał nawet możliwość sprzedania swojej stadniny w Yorkshire, ale szybko wycofał się z tego pomysłu. Kochał Candlethorpe, kochał Anglię, kochał swoich angielskich krewnych. Nie, nie zrezygnuje z żadnego ze swoich domów. Obszedł stajnię od wschodniej strony, sprawdzając, czy dobrze wykonał swoje poranne zadania, i zastana wiając się, co musi jeszcze zrobić po południu. Zatrzy mał się na dźwięk głosu Osiowa, niskiego i głębokie go, głosu, który hipnotyzował każdego, kto go usłyszał. Natychmiast nadstawił uszu. 32
- Tak, Diomed wygrał gonitwę trzylatków w Anglii, w Epsom, już w tysiąc siedemset osiemdziesiątym ro ku. Lecz potem przepadł, nie zwyciężył w żadnym in nym wyścigu, nie osiągnął kompletnie nic. Zrobili z niego ogiera rozpłodowego, ale i tam poniósł klęskę, utracił całą swoją płodność. Przybył tu w tysiąc osiem setnym roku, kupiony za grosze, rozumie panienka. I wie panienka Jessie, co się stało? Nasze dobre, zdro we, amerykańskie powietrze, amerykańskie jedzenie i nasze amerykańskie klacze sprawiły, że z tym starym koniem zdarzył się cud. Wróciła mu płodność i pokrył chyba każdą klacz we wszystkich stanach. Tak, gdyby Diomed był człowiekiem, byłby z niego Casanovą. Diomed jest praojcem amerykańskich koni wyścigo wych. Powiadam panience, że wystarczył za wszystkie konie. I wystarczy na zawsze, niech panienka zapamię ta moje słowa, panienko Jessie. - Och, Oslow. Pamiętam, kiedy zdechł. Byłam wte dy małą dziewczynką, to było - kiedy to było? - W tysiąc osiemset ósmym. Był wspaniałym sta ruszkiem. Więcej ludzi w Ameryce opłakiwało jego odejście niż George'a Washingtona. Roześmiała się - czystym, słodkim, głośnym śmie chem. James wyszedł zza rogu stajni i ujrzał siedzącego na beczce Osiowa i Jessie, która przycupnęła u jego stóp, ze skrzyżowanymi nogami i źdźbłem trawy w ustach. Stary kapelusz trzymał się tyłu jej głowy, a pasma gęs tych, rudych włosów, wysunąwszy się z podtrzymują cych je spinek, opadały wzdłuż twarzy. Ubrana była w sposób nie budzący szacunku, jak byle chłopiec sta jenny, w stare, wełniane spodnie wypchane na kola nach, a podwinięte wokół kostek. Wydawało mu się jednak, że piegi na jej nosie były mniej wyraźne. Rów nież wargi nie wyglądały na popękane. 33
- Cóż to za środek stosujesz, Jessie? - zagaił. - Miałem wrażenie, że czuję zapach ogórków. - Jaki środek? - spytał Oslow. James tylko potrząsnął głową. - A więc opowiadałeś jej o Diomedzie. - Nie używałam żadnego środka. Po prostu lubię ogórki. Czy widziałeś kiedyś Diomeda, James? - Raz, kiedy byłem małym chłopcem. Mój ojciec zabrał mnie i mojego brata na wyścigi i Diomed tam był, wspaniały staruszek, dokładnie tak, jak to mówił Oslow, stał jak król, a wszyscy podchodzili i kłaniali mu się. Niezły był to widok. Chcesz mi więc powie dzieć, że ty tylko nosisz ze sobą ogórki i je zjadasz? - Czasami. - Jessie gwałtownie zerwała się z miej sca i otrzepała się. James dostrzegł, że jej wełniane spodnie były bardzo opięte na pośladkach. Zmarsz czył brwi. Jessie zauważyła ten grymas i odezwała się obronnym tonem, jak bankier, przyłapany na wybie raniu pieniędzy z sejfu. - Zatrzymałam się na parę minut, żeby spotkać się z Oslowem. Nie przyjechałam tu szpiegować czy coś takiego. Oslow mówił, że Spo kojny John pokrył Słodką Susie. - Tak. Poszło dobrze. - Chciałabym kupić Spokojnego Johna. - Nie wystarczy ci pieniędzy, Jessie, Nigdy nie zdo będziesz potrzebnej sumy. - Kiedy będę miała własną stajnię wyścigową, będę miała i pieniądze. Zamierzam zostać najsławniejszym i najbogatszym posiadaczem koni wyścigowych w Ameryce. Oslow również się podniósł. - Wcale bym się nie zdziwił, panienko Jessie, wca le. Już teraz jesteś dobra, dziewczyno. Przypomnij mi, że mam ci jeszcze opowiedzieć o kocie Grimalkinie. I Oslow odszedł, pogwizdując. 34
- Jak długo konferowałaś z Oslowem? - Znam Osiowa od urodzenia. Jest moim przyjacie lem, wie wszystko o każdym koniu, poczynając od ta kich, jak Byerley Turk, Dariey Arabian i Godolphin Arabian. Czy wiedziałeś, że Spokojny John jest w pros tej linii potomkiem Godolphina Arabiana? - Tak, wiem. Nigdy wcześniej cię tu nie widziałem. Jak często go odwiedzasz? Zaszurała nogami po błocie. - Jessie, przecież nie oskarżam cię o szpiegowanie czy chęć domieszania trucizny do owsa któregoś z koni. - Prędzej bym dodała truciznę do twojego owsa, niż skrzywdziła jakiegoś konia. No dobrze, przychodzę tutaj od czasu, gdy byłam małą dziewczynką. Kiedy mieszkał tu pan Boomer, zawsze częstował mnie szklaneczką klaretu rozcieńczonego lemoniadą. - Boże, to brzmi okropnie. - Bo to było okropne, ale on tylko chciał mi spra wić przyjemność. Nic nie wiedział o dzieciach. Bied ny pan Bankes, kiepski był z niego przestępca. Był za miły. - Był skamlącym tchórzem, błagającym na klęcz kach, aby nikt nie wyzywał go na pojedynek. Wolał więzienie niż stawienie czoła któremukolwiek z oszu kanych przez siebie mężczyzn - Dla mnie nie był skamlącym tchórzem. - Nie miałaś nic, co dałoby się ukraść. No, dość już o tym. Przypuszczam, że nie złamałaś sobie niczego przy upadku? - Nie, byłam tylko trochę obolała. Wczoraj tata ka zał naprawić sufit. Cholerne drewno było zupełnie przegniłe w miejscu, gdzie oparłam kolano. - Nie sądzę, aby ten wypadek czegoś cię nauczył. Słowa te wycedził z nieprzyjemnym, brytyjskim ak centem, wiedząc, że tym ją rozwścieczy. Gwałtownie 35
poruszyła szczęką, ale głowę nadal trzymała opusz czoną. - Owszem - powiedziała i wreszcie spojrzała na nie go. - Nauczyłam się, że przed postawieniem każdego kroku powinnam dobrze zbadać niepewny teren. Roześmiał się, nie umiał się opanować. - Może miałabyś ochotę wstąpić do domu na szkla neczkę klaretu? Nagle wyglądała jak dziecko, któremu niespodzie wanie zaproponowano łakocie. Odsunął się poza za sięg tego promiennego uśmiechu. - Oczywiście rozcieńczonego lemoniadą. Jessie Warfield odskoczyła jak najdalej. Przeniosła spojrzenie z Jamesa na zarośnięty ogród różany. - Dziękuję za miłą propozycję, ale muszę już iść do domu. Ten ogród to jeden wielki bałagan, James. Po winieneś kazać komuś go uporządkować. Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się i odeszła, aż dotarła do Rialto, tego piekielnego konia, który pokonał Tinpina. Patrzył, jak głaszcze nozdrza Rialto, sprawdza popręg i wdzięcznie wskakuje na koński grzbiet. Nasunęła kapelusz na oczy, lekko ścisnęła muskularne boki Rialto i odjechała. Nie obejrzała się ani razu. Długie pasmo rudych włosów wymknęło się spod kapelusza i opadło jej na plecy. Mógłby przysiąc, że czuje zapach ogórków. Zasta nowił się, czy nosi je ze sobą w kieszeniach płaszcza.
ROZDZIAŁ
4
Glenda Warfield wpatrywała się w krocze Jamesa Wyndhama. Nie miało znaczenia, że mężczyzna na nią nie patrzy, tak jak James w tej chwili. Wkrótce na 36
nią spojrzy, nawet jeśli pogrążony jest w zażartej dys kusji z kimś innym, tak jak James, który rozmawiał właśnie z Allenem Belmonde, ciemnowłosym, sma głym mężczyzną, w którego krocze nigdy się nie wpa trywała, bała się bowiem jego ciemnych, mrocznych oczu. Nie znosiła jego kruchej, rozdygotanej żoneczki Alicji, która, co bardzo dziwne, była chyba wielbiciel ką Jessie i stale wychwalała jej niezależność, swoimi pochwałami usypiając Glendę. Popatrzyła na Jamesa. Jeśli będzie się przyglądać dostatecznie długo, w końcu James się odwróci. Zo baczy wtedy błysk pożądania w jego oczach, a także ból, gdyż szybko zrozumie, że w żaden sposób nie mo że tej żądzy zaspokoić. Ale James nie odwracał się bardzo długo. Wresz cie zrobił to w chwili, gdy witał się ze swoim szwag rem, Giffem Poppletonem. Na moment pochwycił spojrzenie Glendy, ukłonił się, lecz potem zajął się dyskusją z Poppletonem, śmiejąc się ze słów swego rozmówcy. To Glendy nie usatysfakcjonowało. Była dość ład na, miała osiemnaście lat i kremowobiałe, pełne piersi. Mężczyźni uwielbiali patrzeć na jej biust; wie działa o tym od chwili, gdy dwa lata temu piersi jej się zaokrągliły. Kiedy tylko przechodziła obok, chłopcy stajenni wpadali w stan samczego podniecenia. Zda rzało się to często, odkąd bowiem skończyła szesna ście lat, ochoczo sprawdzała swe możliwości na męż czyznach. Dlaczego James Wyndham nie był zainteresowany? Z pewnością zdawał sobie sprawę, że po ślubie z nią będzie mógł dodać do swoich posiadłości jeszcze staj nie Warfielda. - To nie ma najmniejszego sensu. - Co nie ma sensu, kochanie? 37
- Och, mamy, myślałam właśnie, że James Wynd ham, zamiast mnie ignorować, powinien raczej mi się oświadczyć. - Masz rację - powiedziała Portia Warfield, krzy wiąc się na samą myśl o takiej niesprawiedliwości. - To nie ma żadnego sensu. Wprawia w zakłopotanie. Kochanie, twój staniczek przestał cokolwiek zasła niać. Chodź ze mną do pokoju dla pań, to ci go popra wię. Nie chcesz przecież, aby inne panie uważały cię za rozwiązłą. - Dobrze, mamo - odparła Glenda. Posłusznie podążyła za matką i obie opuściły wielki salon Poppletonów. Kiedy wspinały się po szerokich schodach z wiśnio wego drewna, prowadzących na piętro domu Poppletonów, Portia Warfield odezwała się do córki: - Właśnie wyciągnęłam informację od twojego oj ca. James był żonaty z Angielką. Twój ojciec chciał na tym poprzestać, ale mu nie pozwoliłam. Poddał się w końcu, gdy powiedziałam, że pozwolę mu zamówić na kolację wszystko, na co tylko będzie miał ochotę. Kobieta, którą poślubił James, była córką jakiegoś barona, bardzo młodą. Najwyraźniej zmarła przy po rodzie, w pierwszym roku małżeństwa. Istnieją podej rzenia, że James nadal cierpi, przynajmniej na tyle, na ile jest w stanie cierpieć mężczyzna po śmierci żony. Naturalnie nie znali się długo, krócej niż rok. Dziec ko także umarło. Sądzę, że śmierć dziedzica może za łamać mężczyznę, ale z tego, co wiem, wydarzenia te miały miejsce co najmniej trzy lata temu. Powinien się już otrząsnąć z obojętnej postawy wobec wszystkich ślicznych dziewcząt w Baltimore. - Przecież ma kochankę. Nie potrzebuje żadnego ślicznego dziewczęcia, dopóki nie będzie chciał się ożenić, żeby mieć dziedzica. 38
- Kochankę? - powiedziała pani Warfield, przery wając na chwilę i zaciskając wargi. - Dlaczego nic o tym nie słyszałam? Czy wiesz, kim ona jest, Glendo? Co prawda nie powinnaś nic wiedzieć o takiej niewła ściwej sytuacji, ale może jednak słyszałaś, kto to taki? Glenda przysunęła się bliżej. - Pani Maxwell. - Connie Maxwell? Mój Boże, ona musi mieć co najmniej trzydzieści pięć lat! Już od wielu lat jest wdową. Coś podobnego! Jesteś pewna, kochanie? - Tak. Maggie Harmon mówiła mi, że słyszała, jak jej tata opowiadał jej mamie, iż widział ich razem w ogrodzie, całujących się, śmiejących i robiących jeszcze inne rzeczy. Jej tata mówił też mamie, że znik nęli za ogromnym krzewem różanym i śmiech umilkł. - Ciekawe - powiedziała pani Warfield. - Nie twier dzę, że Connie Maxwell to stara czarownica, ale nie ma w sobie tej niewinnej świeżości, co ty, kochanie. Muszę przyznać, że zachowała świetną figurę. Sądzę też, że ma dość ładną twarz, okoloną tymi jasnymi włosami, i tak białą cerę, że często miałam ochotę ją za to zastrzelić. No cóż, James jest mężczyzną, więc wcale mnie ta sytu acja nie dziwi. Wkrótce jednak będzie musiał znaleźć sobie żonę. Musi już mieć koło trzydziestki. - James ma dwadzieścia sześć lat - powiedziała Glenda załamującym się głosem. - Trzy tygodnie te mu skończył właśnie dwadzieścia sześć, nie jest to du żo jak na mężczyznę, mamo. - Wystarczająco dużo. Nie krzyw się, kochanie, bo ci się zrobią zmarszczki nad twymi anielskimi brwiami. - Może gdy James zdecyduje się na małżeństwo, będzie chciał znów poślubić Angielkę. Może już ją poznał. Wiesz przecież, że jego kuzyn jest hrabią, a to oznacza niemal królewskie koligacje. Może się ożenić z każdą. 39
- Dlaczego miałby chcieć następnej Angielki? Pierwsza nie przeżyła nawet roku. Chociaż jego ak cent zdaje się wskazywać, że jest Anglikiem, napraw dę jest nim tylko w polowie, i to niewątpliwie w tej gorszej połowie, która nadal cierpi, ale nie do tego stopnia, aby odmówić sobie męskich przyjemności. Twój ojciec wspomniał, że James będzie tu do końca roku. Masz więc sporo czasu, Glendo. Ale pamiętaj, kochanie, że istnieją również inni młodzi dżentelme ni, godni zastanowienia. - Kto, mamo? - Po pierwsze, Emerson McCuddle. Miły młody człowiek z bogatym ojcem. - Ma nieświeży oddech. - Niech więc całuje cię w policzek, a ty w tym cza sie nie oddychaj. - Emerson jest prawnikiem. Nie interesują go wy ścigi końskie ani hodowla koni. Co by robił ze stajnia mi i całą stadniną? - No właśnie. Natomiast jeśli chodzi o Jamesa Wynd hama, może niedługo dojdzie do siebie. Może znudzi się Connie Maxwell. Może na jej twarzy zacznie się od bijać upływ czasu, chociaż nie liczyłabym na to zanadto. Dziś wieczorem będziesz z nim tańczyła. Nie podciągaj za bardzo stanika sukni do góry, dobrze, kochanie? Jessie wycofała się w zarośla. Gotowa była przysiąc, że James spojrzał prosto na nią, ale było to niemożli we. Znajdował się w środku, w pełnym świetle. Mógł jedynie zobaczyć mrok nocy i sierp księżyca tuż nad obsypaną pąkami jabłonią. Słyszała, jak czterej muzy cy, siedzący w końcu salonu, zaczynają grać walca. Choć nie miała pojęcia, jak się go tańczy, kochała tę muzykę, jej brzmienie, nastrój, które sprawiały, że miała ochotę zataczać szerokie kręgi i śmiać się, 40
śmiać radośnie. Usiadła i zajrzała przez okno. Zoba czyła Jamesa schylającego się nad dłonią Glendy i wprowadzającego ją w rytm melodii. Ujrzała, jak pochyla się, aby dosłyszeć coś, co mó wiła do niego Glenda. Uśmiechnął się. Jessie nie mog ła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz Glenda po wiedziała jej coś zabawnego. Zobaczyła matkę przesuwającą się w stronę, gdzie stała Wilhelmina Wyndham, matka Jamesa i Urszuli. Urszula tańczyła walca z mężem, oboje śmiali się do Jamesa. Giff coś krzyknął. Więcej śmiechu. Wkrótce cały parkiet się zapełnił. Nawet pan Ornack, tłusty jak nadziewane prosię, galopował radośnie ze swoją chudą żoną. Ostrożnie dotknęła czubkami palców swoich po liczków. Ogórkowa mikstura ładnie stwardniała. Dziś rano dokładnie się sobie przyjrzała. Smuga piegów na nosie była mniej wyraźna, to pewne. Wciągnęła no sem powietrze. James miał rację. Istotnie pachniała ogórkami. Nie był to nieprzyjemny zapach, chociaż z pewnością bardzo charakterystyczny. Westchnęła i obserwowała dalej. Liczyła kroki i ki wała się w rytm muzyki. Kiedy muzycy skończyli, zoba czyła, że James odprowadza Glendę z powrotem do jej matki, stale rozmawiającej z panią Wyndham. Jes sie odwróciła się od okna, gdy księżyc przesłoniła ciemna chmura. Znając pogodę w Baltimore, można było w każdej chwili spodziewać się deszczu. Jessie podniosła się i otrzepała. Wtedy dotarły do niej głosy i zauważyła Jamesa i jego szwagra, Gifforda Poppleto na, wychodzących przez drzwi prowadzące do ogrodu. - Mówię ci, że widziałem ją stojącą z nosem przy klejonym do szyby. - Giff, to śmieszne. Musiałeś wypić za dużo pon¬ czu. Przyznaj się, dodałeś do niego rumu? Co u diabła miałaby tu robić? 41
Jessie zamarła. O Boże, musi stąd zniknąć. Podcho dzili coraz bliżej, schodząc po schodach wiodących od drzwi w głąb ogrodu. Opadła na czworaki i zaczęła się przeciskać pomiędzy różanymi krzewami, które poras tały cały teren, aż po ogrodową furtkę, znajdującą się w odległości niespełna dziesięciu metrów. Wystarczy ło tylko dalej się posuwać na czworakach. Zatrzyma ła się jednak, usłyszawszy słowa Jamesa: - Czy Glenda Warfield też gapi się na twoje krocze, Giff? Giff roześmiał się. - Słyszałem, że wpatruje się w rozporek każdego mężczyzny. Urszula mówiła mi, że Glenda zaczęła to praktykować rok temu. Po naszym powrocie z Bosto nu w końcu stycznia przez długi czas ćwiczyła na mnie. To dopiero było przeżycie. Podejrzewam, że jest teraz nieco dyskretniejsza. A to oznacza, że nie gapi się na każdego wolnego mężczyznę, a jedynie na tych, którzy jej zdaniem mogą się z nią ożenić. Czyż by obdarzyła cię dziś wieczorem tym specjalnym spoj rzeniem? - Tak. Było to bardzo denerwujące. Giff zaśmiał się. - Może jeszcze Jessie Warfield nauczy się tego od siostry, bo siedziała w krzakach i obserwowała wszyst ko przez okno. - Giff, chyba zwariowałeś. Popatrz, jesteśmy na miejscu. To jest to okno, prawda? Nie ma Jessie. - Musiała usłyszeć nasze głosy i uciekła. Tak, mu siała się wydostać przez furtkę w głębi ogrodu, która wychodzi na Sharp Street. Gotów jestem się założyć, że miała tam uwiązanego konia. - Cóż, teraz nie ma już sposobu, aby to udowodnić. Przepadła. Zastanawia mnie, dlaczego tu była, jeśli w ogóle była. 42
Głosy oddaliły się i Jessie znów mogła zacząć oddy chać. Gdyby James wyjrzał przez furtkę, zauważyłby Benjiego, przywiązanego do karłowatego krzaka tuż obok furtki. Wzdrygnęła się, wyobraziwszy sobie upo korzenie, jakiego by doznała, gdyby ją przyłapali. Nie może więcej tak robić. Pobiegła do furtki i wydostała się na zewnątrz. James stal koło wielkich drzwi balkonowych. - Dobry Boże - mruknął, zapalając cygaro - Giff miał rację. Co ta smarkula tu robiła? - Zastanowiło go, czy była zaproszona. Pewnie tak. Nie umiał jednak wyobrazić jej sobie ubranej inaczej, niż w te powypy chane spodnie, za duże koszule i marynarki. Tak, od rzuciłaby każde zaproszenie, wymagające od niej by cia kobietą. Rzucił na ziemię cygaro, obrócił się na pięcie i ruszył ku stajniom. - Ta droga wymaga naprawy, nie uważasz, Jessie? Lilac potknęła się co najmniej z tuzin razy. Z powodu zaskoczenia omal nie spadła z grzbietu Benjiego. Musiał jechać po trawie, rosnącej na pobo czu drogi. - James! Boże drogi, czego chcesz? Co tu robisz? - Zobaczyłem cię i ruszyłem za tobą. Nie uwierzy łem Giffowi, który utrzymywał, że widział cię z nosem przylepionym do okna, podglądającą nas wszystkich. Lecz potem, kiedy stałem na balkonie, zauważyłem, że wymykasz się przez ogrodową furtkę. Dlaczego tam byłaś, Jessie? - Wcale mnie tam nie było. Nie powiedziała nic więcej. Popatrzyła do tyłu za Jamesa, wytrzeszczyła oczy, szeroko otworzyła usta. Kiedy wykręcił się do tyłu w siodle, ruszyła do przodu. Lecz jechała na dwunastoletnim Benjiem, łagodnym i delikatnym, toteż w ciągu paru minut Lilac galopo43
wała tuż obok niej. James pochylił się do przodu i za uważył: - Kapelusz zaraz ci spadnie. Chociaż może nie, bo jes teś tak potargana, że może się zatrzymać na włosach. Nie spojrzała na niego, a tylko dłonią przytrzymała kapelusz na głowie. - Bardzo przypomina stary kapelusz Osiowa. Pew nie ci go podarował, gdy doszedł do wniosku, że nie chce już nosić tak żałosnego nakrycia głowy? Popatrzyła na niego z czymś, co można by nazwać pogardą. Sprawiała wrażenie jeszcze bardziej wściek łej niż James w dniu, gdy Grand Master ugryzł go w ramię, zamiast zająć się klaczą, którą miał pokryć. -Idź do diabła. Nie muszę z tobą rozmawiać. Zjeżdżaj. Benjie zwalniał. Jessie pozwoliła na to. James wie dział, że nie zajeździłaby biednego staruszka na śmierć. Wkrótce oboje jechali stępa. Benjie lekko dy szał. Lilac potrząsnęła głową i parsknęła. - Przypomina ciebie - powiedziała Jessie, patrząc prosto przed siebie, między uszami Benjiego. - Nie miła i niecierpliwa. Sprowadziłeś ją z Anglii? - Nie podoba ci się mój brytyjski akcent? - zapytał, przeciągając każde słowo i każdemu nadając najbar dziej wyniosłe, brytyjsko-angielskie brzmienie, jakie tylko mógł osiągnąć. - Mówisz jak pederasta. James tak gwałtownie szarpnął za wodze Lilac, aż koń zboczył z drogi. - Co powiedziałaś? - Słyszałeś, co powiedziałam. - Skąd, u diabła, znasz takie słowo? Żadna dama nie wypowiedziałaby takiego słowa, ba, żadna by go nie znała. Jessie odwróciła się powoli, aby na niego spojrzeć. Księżyc świecił za jej plecami, podkreślając kontury 44
starego kapelusza i pasma rudych włosów, spływają cych po obu stronach twarzy. - Nie jestem głupia. Dużo czytam. - Problem w tym, co czytasz. - Wszystko. W tym przypadku zgadzam się, że pe derasta jest zdecydowanie męskim słowem. James rąbnął się dłonią w czoło. - Nie mogę w to uwierzyć. Dochodzi północ. Jesteś my w Baltimore, lada chwila spadnie na nas deszcz, a ty wiesz wszystko o pederastach. Co gorsza, tak mnie nazwałaś. - Tak właśnie brzmisz, kiedy mówisz z tym swoim śmiesznym akcentem. Robisz tak, aby dodać sobie po wagi, aby brzmieć inaczej niż my, mieszkańcy Kolonii. Chcesz, żebyśmy się czuli gorsi od ciebie tylko dlatego, że twój cholerny kuzyn jest angielskim hrabią. Chcesz, żeby wszyscy zapomnieli, iż sam jesteś półkrwi koloni stą. Jesteś oszustem, James. - Pragnęła poderwać Benjiego do galopu, wiedziała jednak, że nie może. - Tak? Jestem oszustem? A ty, smarkulo? Z tymi twoimi męskimi strojami, z włosami do pasa, jak u czarownicy. Wyglądasz jak chuligan, jeden z tych, którzy rzucają kamieniami w okna na Felis Point. Nie, może wcale nie jesteś oszustką. Może twój ojciec się myli. Jesteś kobietą tylko dlatego, że raz w miesiącu twoje ciało ci to uświadamia. - Zignorował jej prych¬ nięcie. - Powiedz mi więc, co robiłaś dziś wieczorem na przyjęciu u mojej siostry? Była równie cicha, jak czarna chmura nad ich gło wami. - No i? Nie potrafisz znaleźć odpowiedzi? Czyżbyś robiła coś niewłaściwego? Skuliła się, on zaś nie przestawał mówić. - Mogę się założyć, że wiem, dlaczego tam byłaś. Przyglądałaś się wszystkim mężczyznom. Może chcia45
łaś znaleźć kogoś twojej postury, aby pójść, włamać się do jego domu i ukraść mu ubranie? Łaskawy Pan Bóg wie, że twoja matka nie pozwoliłaby ci kupić męskiego stroju. Czyż nie tak, Jessie? Dostał ją. Obiecała sobie, że nie pozwoli mu wy prowadzić się z równowagi, ale udało mu się. Zawsze mu się udawało, kiedy się uparł. Obróciła się w siodle i wrzasnęła mu prosto w twarz: - Chciałam zobaczyć ciebie i niech cię piekło po chłonie, Jamesie Wyndhamie! Zatrzęsła się, zdawszy sobie sprawę z tego, że właś nie się odkryła, wystawiła na całkowite zniszczenie. Czuła się naga i bezbronna. Czekała na cios. I czekała. Ale cios nie spadł. Zamiast tego, James powiedział: - To bardzo dziwne, smarkulo. Czemu chciałaś mnie widzieć? Czy dlatego, że dybie na mnie Glenda i chciałaś się upewnić, czy jestem dla niej wystarcza jąco dobry? Chciałaś zyskać pewność, że po ślubie nie będę jej bił? Zobaczyłaś, że się przyglądam jej piersiom, które odsłania przy każdej nadarzającej się okazji i chciałaś sprawdzić, czy będę umiał się poha mować? Mogła się tylko w niego wpatrywać. Nie zrzucił jej z konia, ale zranił ją bardziej, niż kiedykolwiek mog łaby sobie wyobrazić. Był mężczyzną; w tym rzecz. Był mężczyzną, i dlatego był tak tępy i głupi, jak mops jej matki, Pretty Boy, którego Jessie, gdy tylko matki nie było w pobliżu, nazywała Półgłówkiem. Tak wpatrywała się w Jamesa, aż ten zmarszczył brwi i powiedział: - I co? Chodzi o Glendę, prawda? - Tak - odpowiedziała. - Tak, właśnie o Glendę. Wracam do domu, James. Nie musisz już ze mną da lej jechać. Dobranoc. 46
Cmoknęła na Benjiego. Ku jej wielkiej uldze, Ja mes nie podążył za nią. Korciło ją, żeby się obejrzeć, ale się powstrzymała. Tymczasem James, jadąc na Lilac w stronę farmy Maraton, zastanawiał się, czemu w ogóle za nią poje chał. Jego siostra była na pewno niezadowolona, że wyszedł tak wcześnie. Giff będzie się z nim drażnił, dogadywał mu, rozważając, czy zniknął, aby się spo tkać z kimś szczególnym. Na przykład z Connie Ma xwell, której nie było tego wieczoru na przyjęciu. Ja mes mógłby mu wyjaśnić, że do Connie przyjechał jej syn z Harvardu i dlatego oboje wstrzymali swoje spo tkania aż do powrotu Danny'ego do szkoły. Kropla deszczu kapnęła mu na nos. Przekleństwo. Cmoknięciem popędził Lilac, która, nienawidząc deszczu bardziej niż wysiłku, pobiegła jak zrywająca się wichura w kierunku stajni. Skoro Jessie martwiła się, czy będzie dobrym mę żem dla jej siostry, to ludzie musieli uważać, że darzy Glendę szczególnymi względami. Nie darzył; był tego pewny. Nie lubił Glendy. Denerwowała go, bo za wsze, gdy ze sobą tańczyli, jej ręka wędrowała po nim. Nudziła go, gdy trzymając spuszczone w dół oczy opo wiadała o zwiedzaniu przepięknej Anglii na wiosnę, latem, nawet zimą. Wysłuchanie recytowanej przez nią poezji stanowiło najboleśniejsze dwadzieścia dwie minuty w jego życiu. Wzdrygnął się na myśl o tym, że miałby siedzieć w ciszy i słuchać jej gry na harfie. Popędził Lilac. Kiedy dotarł do domu, był przemoczo ny do suchej nitki, w złym humorze, trochę przestraszo ny, że Glenda Warfield usiłuje go złowić, i gotowy wyła dować swą złość na każdym, kto mu stanie na drodze. Powitało go istne pandemonium. Nie zważając na deszcz, Oslow i dziesięciu stajennych biegało dookoła, wyraźnie na niego czekając. Stara 47
Bess trzymała ogromny, czarny rondel. Kogo chciała bronić? Thomas stał w otwartych drzwiach; z założony mi na piersiach rękami wyglądał niezwykle statecznie. Ale nawet on sprawiał wrażenie gotowego do działania. Schowany pod wystającym daszkiem frontowego gan ku, stał bardzo zły Allen Belmonde. Wyglądało na to, że w czasie pobytu Jamesa na przyjęciu u Poppletonów ktoś ukradł z padoka Słodką Susie. Allen znalazł się w Maratonie, przyjechał tu bowiem natychmiast, gdy je den z chłopców stajennych pojawił się na przyjęciu w poszukiwaniu Jamesa, a znalazł jedynie Allena. I oto, pomyślał James, otoczony przez krzyczących chłopców stajennych i wściekle przeklinającego Alle na Belmonde, przyjemne zakończenie tego miłego wieczoru.
ROZDZIAŁ
5
Kapelusz Jessie, dawny podarunek od ojca, osła niał przed deszczem większą część twarzy, ale cała reszta szybko nasiąkła wodą, i to bardziej niż mech pod wodospadem Ezekiela. Jessie jechała ze spuszczoną głową, czując się w dwóch trzecich nieszczęśliwa, zaś w jednej trzeciej zła. Tak czy inaczej, niech James będzie przeklęty. Ale za co przeklęty? Co takiego zrobił? Nic, i dla tego go przeklinała. Kiedy usłyszała rżenie i stukot kopyt kilku koni zbli żających się w jej stronę, zatrzymała Benjiego. - Jest prawie północ. Kto, poza mną, przebywa teraz na dworze, w tym koszmarnym deszczu? - pomyślała. I wtedy usłyszała męskie głosy. Sprzeczały się, prze klinały deszcz, przeklinały nieudane kombinacje swo48
ich partnerów, przeklinały klacz, która drażniła ko nia, dosiadanego przez Billy'ego. Billy krzyczał: - Ta cholerna klacz jest nadal napalona. Idź, trzy maj się z daleka od mojego staruszka! Jest za stary dla takich jak ty, a poza tym w twoich żyłach płynie błę kitna krew, a nie taka wymieszana i pospolita, jak mo jego konika. Co za cholerna klacz? - Zamknij mordę, Billy - wrzasnął w odpowiedzi inny mężczyzna. - Popędź swojego konia, bo inaczej przepadliśmy. Patrz tylko, oba konie chcą tu kopulować, na drodze, w deszczu. Przeklęte rozpustniki. Jessie usłyszała głośne rżenie konia, a potem jesz cze głośniejszy krzyk Billy'ego. Dotarł do niej głuchy łomot. Koń, chcąc się dobrać do klaczy, musiał go zrzucić. Cmoknęła na Benjiego i poprowadziła go do przo du po zielonej trawie, rosnącej wzdłuż drogi. Doje chała do zakrętu, gdzie szybko zatrzymała konia. Była tam Słodka Susie, odwrócona zadem do konia, którego właściciel siedział pośrodku drogi, przemoczo ny, zabłocony i złorzeczący. Koń - zwyczajny, należący do Billy'ego - gorliwie usiłował wspiąć się na klacz. Gdyby Jessie nie zrozumiała, że ci ludzie ukradli Słodką Susie z farmy Jamesa i że prawdopodobnie byli niezwykle niebezpieczni, pewnie roześmiałaby się na widok Słodkiej Susie i konia BiIly'ego, które szczy pały się nawzajem, przewracały oczami i z rozwiany mi grzywami parskały na siebie w strugach ulewnego deszczu. Drugi mężczyzna próbował odciągnąć konia od klaczy, usiłując jednocześnie zachować równowagę i krzycząc na Billy'ego, żeby ruszył swój tyłek i po mógł. Nie miał zbytniego szczęścia. Koń Billy'ego 49
i
chciał dopaść Słodką Susie i z niezwykłą determinacją zmierzał do celu. Klacz z równie niezwykłą determi nacją zdecydowanie zmierzała do tego samego celu. Jessie pojęła, że na tym polega jej szansa. Podobna okazja mogła się jej już nie przytrafić. Wrzasnęła na całe gardło i zmusiwszy Benjiego do wściekłego galo pu, skierowała go między oba konie, niemal zderzając się z Billym, który pełznąc przez błoto na czworakach, rozpaczliwie usiłował się usunąć z drogi. Dostrzegła, że koń Billy'ego wyrwał się drugiemu mężczyźnie, przeskoczył przez rów i pogalopował przez pole, cią gnące się wzdłuż drogi. Jessie chwyciła lejce Słodkiej Susie i wbiła pięty w boki Benjiego. Zarżał i pognał do przodu. Słodkiej Susie spodoba ło się parsknięcie Benjiego, zarżała więc w odpowie dzi, wierzgnęła tylnymi nogami i pobiegła najszybciej jak mogła, aby go dogonić. Jessie słyszała za sobą krzyki mężczyzn, żądających oddania konia i nazywających ją złodziejem. Roze śmiała się na głos. Wszystko, co musiała teraz zrobić, to dotrzeć do Maratonu, farmy Jamesa, zanim ją dogonią. Nie chciała myśleć, co by się stało, gdyby ją złapali. Modli ła się, żeby nie chcieli pozostawić swojego druha, Bil¬ ly'ego. Schwytanie konia Billy'ego, poczciwego sta ruszka, zajęłoby im trochę czasu. Znajdowała się w odległości zaledwie trzech mil od Maratonu. Jeśli będzie się trzymała drogi, najpewniej ją dopadną. Odczekała, aż Benjie minie zakręt. Spro wadziła go z drogi, w kępę wiązów. Aż do Stawu Gympsonów, gdzie woda wystąpiła z brzegów na sku tek ulewnego deszczu, ciągnęła Słodką Susie za sobą, ścieżka bowiem była wąska. Było to trudne przedsię wzięcie, ale się udało. Nad stawem znajdowała się otoczona dębami łąka. Słodka Susie była głodna, by50
ła też zainteresowana Benjiem. Jessie zaczęła opo wiadać klaczy, że Benjie zrobi, co będzie chciała, jeśli tylko zechce biec z nim dalej, nie zatrzymując się na popas. Słodka Susie gwałtownie trzepnęła ogonem i zrobiła, o co ją poproszono. Odgłos wystrzału tak przestraszył Jessie, że niemal spadła z Benjiego. Odwróciła się i jakieś pięćdziesiąt metrów za sobą zobaczyła jakiegoś człowieka. Nie był to Billy. Zanim zdążyła się pochylić, rozległ się drugi strzał, który, ku jej całkowitemu zaskoczeniu, trafił w cel. Poczuła chłodny dreszcz z boku głowy, nic więcej, tyl ko zimny podmuch. Skoro nie czuła nic poza tym, nie mogło być tak źle. Przynajmniej ten idiota strzelał do niej, a nie do Słodkiej Susie. Krzyknęła: -Benjie! Biegnij, ty diable! Biegnij! -Nie wolno jej było spaść z konia. Nie mogła zemdleć, bo wtedy wszystko byłoby stracone. Wczepiła się w grzywę Benjiego i wodze Słodkiej Susie. Następnych strzałów nie było. Pomyślała, że mężczyźnie w końcu przyszło do głowy, iż może trafić Słodką Susie, a to przecież pokrzyżowałoby plany do tyczące klaczy. Deszcz spływał jej po twarzy, ściekał do ust. Kiedy polizała wargi, zrozumiała, że to nie deszcz, lecz coś słodkiego, lepkiego, o dziwnym, metalicznym posma ku. To była krew, jej krew. Zrobiło jej się niedobrze i słabo. W momencie, kiedy dotarło do niej, że zosta ła postrzelona, naprawdę postrzelona, poczuła prze nikliwy ból w głowie. O nie. Musi czuć się dobrze - na tyle dobrze, aby dojechać do Maratonu. W końcu ujrzała przed sobą urodzajne pastwiska, należące do Maratonu, upstrzone gęstymi kępami wiązów. Głosy ludzkie słyszała coraz bliżej. Zrozu miała, że ma szansę tylko wtedy, gdy będzie pędzić 51
jak dotychczas. Przygalopowała na Benjiem pod same drzwi, po drodze mijając przynajmniej z tuzin osób. Na widok Jamesa, zbiegającego po wysokich scho dach, zatrzymała się. - Co tu, u licha, robisz, Jessie? - Witaj James. Przyprowadziłam ci Słodką Susie. Zachwiała się w siodle. - Do diabła, co ci się stało? - Był już przy Ben jiem, patrzył na nią, wyjmował z jej zaciśniętych dło ni lejce, żeby przekazać je chłopcu stajennemu. - Oslow, weźmiesz Słodką Susie i sprawdzisz, czy nic jej nie jest. No i co, smarkulo, co się dzieje? Thomas przyniósł zapaloną latarnię. W deszczu świeciła upiornym, żółtym światłem. - Dobry Boże, co ty masz na twarzy, panienko? - zapytał Thomas. Koń szybko odskoczył w bok, podrzucił do tyłu głowę i Jessie zaczęła spadać z je go grzbietu. Złapał ją James. Ciężko się na nim oparła. - Przynieś bliżej latarnię, Thomas. - Och, co się stało z jej śliczną buzią? - Dlaczego Jessie ma moją Słodką Susie? - wrzas nął, wybiegający właśnie z domu, Allen Belmonde. Nie obchodzi mnie, że jest dziewczyną; poślę ją do więzienia. Stale podsuwa Alicji różne pomysły, które nie przystoją żadnej kobiecie, a teraz zobaczcie, co zrobiła. Jest zwyczajną złodziejką. Jeśli jej przeklęty tatuś sądzi, że może zlecać swojej córce brudną robo tę, to... - Uspokój się, Allen - powiedział James bardzo ci cho, tonem, jakiego używał niezwykle rzadko. Za brzmiało to twardo, groźnie, a zarazem całkiem spo kojnie. Belmonde zamilkł. James mocniej objął Jessie. Ciągle była przytomna, ale silnie zamroczona. Zwrócił się ponownie do Allena Belmonde - Chyba została 52
postrzelona. - Sam nie mógł uwierzyć, że mówi to tak spokojnie. Boże, została postrzelona! - Wejdźmy do środka, zobaczymy, jak poważnie to wygląda. Na pew no opowie nam, skąd się u niej wzięła Słodka Susie. Wziął ją na ręce. Stary kapelusz spadł Jessie z gło wy, przycisnął ją więc do piersi, aby jak najlepiej osło nić przed deszczem. Dopiero po wejściu do salonu zo rientował się, że z tuzin ludzi depcze mu po piętach. Stara Bess powiedziała: - O Boże, panie James, niech pan tylko spojrzy na jej nieszczęsną twarz. Cała we krwi. Biedna mała. Co się stało? Stara Bess miała rację. Przyjrzał się uważnie wło som nad skronią Jessie, pozlepianym krwią i desz czem, strużkom krwi na policzku, i na ramieniu. - Thomas, wezwij natychmiast doktora Hoolahana. Powiedz mu, że Jessie została postrzelona. Bess, po daj mi koc. Jest przemoczona na wylot. James stał pośrodku salonu, trzymając Jessie w ob jęciach. Nie tak wyobrażał sobie zakończenie tego wieczoru. Nie brał również pod uwagę w swoich ra chubach spotkania Allena Belmonde, krzyczącego o skradzionym koniu. Teraz wszystko uległo zmianie. Co Jessie robiła ze Słodką Susie? Przesunął się w stronę kominka. - Mogę sama stać, James. - Cicho bądź. Chociaż ważysz więcej, niż kobieta ważyć powinna, wytrzymam to jeszcze parę minut dłużej. Próbowała się od niego uwolnić. - Przestań, do cholery. Nie ruszaj się znowu. Nie chcę, żebyś zakrwawiła mój dywan. - Panie James, przyniosłam koc. James wiedział, że nie wygląda to najlepiej. Była bardzo przemoknięta. Owijając ją w koc wiedział, że 53
nabawiła się zapalenia płuc. Z wielką ulgą spostrzegł, że krwawienie jest coraz mniej intensywne. - Pozwól, Bess, musimy zdjąć z niej mokre ubranie, bo inaczej naprawdę porządnie się rozchoruje, mnie na złość. Chyba nie powinniśmy z tym czekać na dok tora Hoolahana. Automatycznie skierował się w stronę swojej sy pialni. W pewnej chwili dotarło do niego, co robi, za wrócił więc i zaniósł ją do najlepszego w całym domu pokoju gościnnego. - Zajmę się nią, panie James. Niech pan sam idzie się przebrać. Przecież jest pan prawie tak samo mok ry, jak biedna panienka Jessie. Zaopiekuję się nią. Niech się pan nie martwi, panie James. Kiedy po jakichś siedmiu minutach James zastukał do drzwi pokoju gościnnego, Stara Bess zawołała, że może wejść. Jessie Warfield przykryta była po szyję trzema koca mi. Miała na sobie jedną z nie używanych przez niego koszul nocnych, zapiętą po samą brodę. Jej włosy były rozrzucone na poduszce, a Stara Bess delikatnie prze cierała mokrą ściereczką ranę, znajdującą się tuż nad le wą skronią. Dzięki Bogu, kula nie trafiła w twarz. Bo to musiała być kula. Wiedział to od samego początku. Był tym śmiertelnie przerażony. Zachowanie świadomości to dobry znak. Rana głowy i utrata przytomności mogły by oznaczać śmierć. Zadrżał na samą myśl o takiej moż liwości. Ulżyło mu, kiedy zobaczył, że smarkula miała czyste spojrzenie, nie zamglone przez ból i zamroczenie. Jessie patrzyła, jak podchodził do jej łóżka. Miał potargane włosy, krzywo zapiętą koszulę, smutną mi nę. Martwił się o nią? Nie, znacznie prawdopodob¬ niejsze było to, że przejmował się Słodką Susie. - Teraz ja się nią zajmę, Bess. Zejdź na dół i czekaj na doktora Hoolahana. 54
- Tak jest, panie James. Jessie obserwowała Bess, która pochyliła się, pod niosła z podłogi swój żelazny rondel i opuściła pokój. Jessie powiedziała: - Ten pokój wymaga remontu. Tapety są takie sta re, że... . auuua! - Przykro mi. Przez jakiś czas nie powinnaś otwierać ust. Nie ruszaj się, chcę zobaczyć, jak poważna jest rana. Zacisnęła zęby i zamknęła oczy. - Boli. - Wyobrażam sobie, że może boleć. Pocisk otarł się o czaszkę. Dlatego krwawisz jak zarzynana świnia. Do diabła, dziewczyno, nie ruszaj się. Nie odsuwaj się ode mnie. I nie próbuj zasnąć. I wtedy właśnie zobaczył łzy, wypływające spod jej przymkniętych powiek. Nie spodobał mu się ten wi dok, ale nie wiedział, co mógłby zrobić. - Przepraszam, Jessie, więcej cię nie dotknę. Dok tor Hoolahan powinien się wkrótce pojawić. Delikatnie musnął miękką chusteczką jej policzki, żeby otrzeć łzy. Czuł się jak głupek. - Leż tylko spokojnie. Tak jest dobrze. Nie ruszaj się; po prostu leż i spróbuj się rozluźnić. Ale nie zasypiaj. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. - Słodka Susie w dalszym ciągu jest podniecona. Chciała się parzyć z koniem Billy'ego. - Wyjaśnisz to wszystko później, Odpoczywaj, Jes sie, i... - Tak, wiem. I nie zasypiaj. Nie jestem głupia, Ja mes. Nie zamierzam spać z raną na głowie. Znów zamknęła oczy, ale ból nie ustępował. W gło wie uporczywie jej pulsowało. Jak miała się rozluźnić, skoro chciało jej się tylko płakać? - Głupio robił, strzelając do mnie; mógł przecież trafić Słodką Susie. Właśnie to go w końcu powstrzy55
mało - obawa przed zranieniem klaczy. Ona miała chętkę nawet na Benjiego. Musisz ją trzymać z dala od ogierów, James. - Dobrze. Westchnęła głęboko, obdarzyła go niepewnym uśmiechem i zemdlała. Przeraził się śmiertelnie. Nie wolno jej było mdleć! Nie teraz. Boże, a nuż to nie by ła tylko powierzchowna rana głowy? A co, jeśli,.. - Jessie, obudź się! Nie podoba mi się to. No już, budź się. - Potrząsnął ją za ramiona, ale jej głowa tyl ko przetoczyła się na poduszce. Zaklął. Klął wciąż, rozkazując jej się obudzić i zaprzestać straszenia go, kiedy drzwi otworzyły się i do pokoju wkroczył doktor Hoolahan. Prawdę powiedziawszy, doktor nigdy nie kroczył; drobił. Stawiał krótkie, delikatne, małe kroczki. Miał trzydzieści lat, zaledwie metr siedem dziesiąt wzrostu, obfitą czuprynę jasnych, niemal bia łych włosów i skośne, niebieskie oczy. Zwykle jego drobniutkie kroczki budziły w Jamesie chęć, żeby go uderzyć, teraz jednak poczuł taką ulgę na widok dok tora, że poderwał się z łóżka i rzekł: - Szybko Dancy, została postrzelona, ma zadraś niętą skórę na głowie i ciągle trochę krwawi. Właśnie zemdlała, a wiem, że to niedobrze. O Jezu, szybko. - Wszystko będzie dobrze, James. Odsuń się tylko nieco na bok. Zrób mi trochę miejsca. Dancy Hoolahan stawiał co prawda drobne kroczki, ale głos miał niski i uspokajający jak biskup Morgan z Waszyngtonu. Miał wprawne ręce i był czysty - czyli posiadał cechy niezbędne zarówno przy leczeniu ludzi, jak i koni. James obserwował, jak delikatnie bada miejsce wokół rany, a potem na chyla się i przykłada ucho do klatki piersiowej Jes sie. Patrzył, jak mierzy jej puls, jak siłą otwiera jej oczy i ogląda źrenice. 56
- Odzyskuje przytomność. Jessie? No już, dziecino, obudź się i przestań straszyć swojego gospodarza. Jessie jęknęła i uniosła powieki. James zauważył, że pod wpływem bólu jej zielone oczy stały się prawie czarne i powiedział: - Czy możesz jej dać laudanum, Dancy? - Jeszcze nie w tej chwili. Rany głowy bywają podstęp ne - sam wiesz. Może znieść ból, ale wątpię, czy zniosła by bycie trupem. Trzymaj się, Jessie. Słyszysz mnie? - Oczywiście, że tak. Nie jestem głucha. Doktor Hoolahan roześmiał się głębokim, bardzo miłym śmiechem, który bardziej pasowałby do czło wieka postury Jamesa. - Grzeczna dziewczynka. A teraz będę musiał ob ciąć włosy dookoła rany. Pozostanie łyse miejsce, masz jednak tyle włosów, że wcale nie będzie tego wi dać. - Ze swojej czarnej, skórzanej torby wyciągnął brzytwę. - James, niech Bess przygotuje mi gorącą wodę. Będzie mi też potrzebny bandaż i dużo czyste go, białego płótna. Była to najdłuższa godzina, jaką James przeżył w całym swoim dotychczasowym życiu. Jessie płakała, ale bezgłośnie; leżała tam tylko, z mocno zamknięty mi oczami, a zaciśnięte w pięści dłonie spoczywały po obu jej bokach. Kiedy doktor Hoolahan golił miejsce wokół rany, James wzdrygnął się. Jessie się nie poru szyła. Dancy rzucał długie pasma mokrych włosów na podłogę. Miała mnóstwo szczęścia. Gdyby strzelający do niej człowiek trafił odrobinę bardziej w lewo, już byłoby po niej. A wszystko dlatego, że ratowała Słodką Susie. Za podjęcie takiego ryzyka zamierzał ją zamordować osobiście. Kiedy Dancy zakończył owijanie bandażem głowy Jessie, dziewczyna wyglądała tak wzruszająco, że mu57
siał się uśmiechnąć. Słuchał, jak Dancy z nią rozma wia, zadając jej pytania o datę urodzenia i imiona wszystkich koni, których dosiadała na zawodach w ubiegłym tygodniu. Po każdej odpowiedzi zerkał na Jamesa i czekał na potwierdzenie. Jamesa zastanowi ło, skąd, u diabła, miałby wiedzieć, czyjej odpowiedzi są właściwe. I tylko kiwał potakująco głową. - Bardzo dobrze - powiedział wreszcie doktor Hoo lahan. - Damy jej teraz trochę laudanum, żeby mogła spać. Tuż przed zaśnięciem Jessie odezwała się; - James, tam było dwóch mężczyzn. Jeden miał na imię Billy. Obaj mieli kasztany, przynajmniej dziesię cioletnie. Jeden koń miał białą gwiazdkę na czole, a drugi strzałkę, biegnącą od czoła aż po nozdrza. Nie prosił, żeby opisała mężczyzn. Wątpił, aby po trafiła. Mówiła jeszcze coś o obu koniach, aż słowa zaczęły się zlewać w jedno. - Wystarczy już, Jessie. Spij teraz. Porozmawiamy rano. Ale nie odszedł, dopóki nie zasnęła głęboko. Na ciągnął jej koc pod brodę, zdmuchnął świece i cichut ko zamknął drzwi pokoju. Allen Belmonde, doktor Hoolahan, Thomas, Oslow i Stara Bess czekali na niego w salonie. Stara Bess wyglądała, jakby miała ochotę zdzielić Allena Belmonde swoim żelaznym rondlem. - Czy powiedziała, co się wydarzyło? - zapytał Allen Belmonde. - Czy przyznała, że ukradła Słodką Susie? - Z czystej głupoty wyratowała twoją klacz z rąk dwóch złodziei. Nie umiała opisać mężczyzn, za to opisała konie, na których jechali. Były zupełnie zwy czajne, dwa kasztany, jeden miał zapadły grzbiet, dru gi był nieduży, dobrze umięśniony. Inaczej mówiąc, był w jednej czwartej czystej krwi. 58
- Przypomni sobie więcej - zauważył Oslow - kiedy lepiej się poczuje. - Piekielna dziewczyna - powiedział Belmonde - Nie mogę uwierzyć, że pokonała dwóch mężczyzn. To się nie mieści w głowie. Thomas chrząknął. - Przekazałem wiadomość na farmę Warfieldów. O Boże, chyba słyszę pana 01ivera. Bardzo jest wzbu rzony. Ołiver Warfield wpadł do salonu Wyndhama, który w delikatnym świetle świec sprawiał wrażenie mniej odrapanego. Słyszał już wystarczająco dużo o tym, co się stało, żeby być przerażonym. - Gdzie moja dziewuszka? Niech cię diabli, James, gdzie ona jest? Prowadź mnie do niej natychmiast, że bym mógł z niej pasy drzeć za taki brak rozumu. Nie mogę uwierzyć, że ratowała twoją cholerną klacz, Al len. Kogo by to obchodziło? - Twoja córka wyzdrowieje, Oliverze - powiedział Ja mes. - A jeśli mi nie wierzysz, spytaj doktora Hoolahana. Dancy Hoolahan odchrząknął, zrobił jeden mały kroczek w stronę Olivera Warfielda i odezwał się swo im niskim, kojącym głosem: - Jessie teraz śpi, 01iverze. Przestań się zadręczać. Kula trafiła ją w głowę, ale tylko skaleczyła skórę na skroni. Nie ma żadnych trwałych okaleczeń. - Ha, skoro to nie wina Belmonde, w takim razie ty jesteś winien, James. Psiakrew, czemu lepiej nie pil nowałeś Słodkiej Susie? Przez twoją niekompetencję moja mała dziewczynka mogła zostać zabita. Allen Belmonde dodał swoje trzy grosze. - 01iver ma rację. To wszystko twoja wina, Wynd ham. Powierzyłem ci moją Słodką Susie i zobacz, co się stało. Powinieneś iść za to do więzienia, ot co. Mo że sam wynająłeś tych ludzi, żeby ukradli klacz. 59
- Ty idioto! Nie waż się grozić i fałszywie oskarżać, Allenie Belmonde! James nigdy by niczego nie ukradł. No, może z wyjątkiem zwycięstwa w wyścigu, ale każdy dobry dżokej próbowałby to uczynić. Wszyscy obrócili się, żeby spojrzeć na Jessie War field, chwiejącą się w drzwiach salonu. Okręcona by ła czarnym, wełnianym kocem. Rude włosy opadały jej na plecy i ramiona, unosząc się nad grubym banda żem, którym doktor Hoolahan owinął jej głowę. Noc na koszula Jamesa z cienkiego, białego płótna, uszyta przez jego matkę, ledwo zakrywała jej kolana.
ROZDZIAŁ
6
- Do diabla, czemu nie jesteś w łóżku? - wrzasnął na nią James, biegnąc jednocześnie w jej stronę, wie dział bowiem, że w każdej chwili dziewczyna może upaść. Ale nie upadła. Oparła się o drzwi. - Musiałam... załatwić swoje prywatne sprawy - po wiedziała. - Otworzyłam więc drzwi pokoju i usłysza łam wasze krzyki. - Spojrzała w stronę Allena Bel monde, przyszpilając go wzrokiem. James omal się głośno nie roześmiał na widok jej wyrazu twarzy. Za częła kroczyć w kierunku Allena, ale szybko zmieniła plany. Zdołała jednak unieść w górę zaciśniętą pięść i pogrozić mu nią. - Nie waż się straszyć Jamesa, Alle nie. Maraton jest najlepszą farmą hodowlaną w stanie Maryland, poza hodowlą mojego taty i moją. Nawet gdybym przypadkiem tamtędy nie przejeżdżała, James i tak znalazłby twoją klacz. Nie spocząłby, dopóki by nie znalazł. Jeśli uważasz inaczej, to jesteś głupi. Mó wiłam Alicji, żeby nie wychodziła za ciebie, lecz ona 60
mnie nie posłuchała i popatrz, jak ją unieszczęśliwi¬ łeś. A teraz jeszcze oskarżasz Jamesa o kradzież twojej cholernej klaczy, - Dziękuję, Jessie - powiedział James, czując jed nocześnie zmieszanie i rozbawienie. - Skoro już po wiedziałaś, co miałaś do powiedzenia, pora z powro tem do łóżka. - James - odezwał się Oliver Warfield, wkraczając pomiędzy niego i swoją córkę - Jessie jest niezamęż na. Nie może przebywać w twoim domu bez przyzwo¬ itki. Przekleństwo, chyba będę musiał zostać. Czy masz jeszcze jedną sypialnię? - Założę się, że wymaga remontu - rzekła Jessie, znowu opierając się o futrynę drzwi. - Moja też jest w opłakanym stanie, a dostałam najlepszy pokój w ca łym domu. Tapeta jest zielona i wyblakła wszędzie tam, gdzie nie jest mokra. Pasy papieru odłażą ze ścian. - Dziękuję ci, Jessie - powtórzył James, tym razem czując wyłącznie pragnienie, żeby ją stłuc. - Ta rozmowa o tapetach jest niedorzeczna. Mam tego dość. Natychmiast zabieram stąd Słodką Susie - oświadczył Allen Belmonde. - Nie będę dłużej ry zykował jej bezpieczeństwa. James odparł swobodnie: - Oczywiście, Allenie. Oslow, wyczesz Słodką Susie i naszykuj ją do drogi. - Nie podoba mi się to - powiedział Oslow. Zwró cił się do Allena Belmonde. - Niech pan posłucha. Słodka Susie nadal jest podniecona. Najgorszą rze czą, jaką można zrobić, będzie zabranie jej stąd w chwili, gdy pociąga ją każdy napotkany ogier. Może się pokaleczyć. A tutaj będziemy ją chronić. - Tak jak tej nocy? - Dowiem się, co się wydarzyło - powiedział Oslow. - Sam będę jej pilnował. 61
- Rób co chcesz, Allenie - rzucił James - napraw dę nie obchodzi mnie, co zdecydujesz. - Ujął Jessie pod ramię i pociągnął ją na korytarz. - Wszyscy się o tym dowiedzą, Wyndham! - Pozwól mi go uderzyć, James - powiedziała Jes sie, usiłując mu się wyrwać. James uśmiechnął się do niej i nadal trzymał ją mocno. - Wystarczy, że na niego popatrzysz, a już napę dzisz mu śmiertelnego strachu. - Tak źle wyglądam? O cholera, pomyślał, spoglądając na jej pobladłą twarz, na ból widoczny w zielonych oczach, którego jesz cze przed chwilą tam nie było. Zranił jej uczucia? Nie, nie uczucia Jessie Warfield. Przecież nie była ani odro binę próżna; nie było w niej więcej kobiecości, niż... - Nie, wyglądasz podejrzanie, jak kobieta-pirat. Bardzo interesująco. Miałem na myśli tamto twoje groźne spojrzenie, które go zmroziło. Szkoda, że nie na dłużej. - Nigdy nie lubiłam Allena Belmonde. Źle traktuje Alicję. Swoich koni też nie traktuje dobrze. Nie po zwól mu zabrać Słodkiej Susie. Odkup ją. - Jessie, to jego klacz. A teraz uważaj, bo zaraz upad niesz. Ja zaś zamierzam cię podtrzymywać. Zgoda? - Wydawało mi się... mówiłeś, że jestem za ciężka. - Owszem, ale ja jestem bardzo silny. Bądź już wreszcie cicho. - Już idę - zawołał w ich stronę doktor Hoolahan. - Dam ci jeszcze trochę laudanum, Jessie. Oliverze, posłuchaj, z twoją córką wszystko będzie dobrze. Co prawda jest to kawalerskie gospodarstwo, ale James wie, co robi. Z pewnością nie musisz się przejmować takimi sprawami. Głowa Jessie spoczywała na ramieniu Jamesa. Gęs te, poskręcane, rude włosy przesuwały się po jego 62
twarzy, łaskotały go w nos. Nie zdawał sobie do tej pory sprawy z tego, że ona ma tyle włosów. - Jeszcze nie śpisz? Kiwnęła głową, wciśniętą w jego szyję. Kiedy zapakował ją do łóżka, rozłożył jej włosy na poduszce, tak jak to wcześniej uczyniła Stara Bess, że by mogły wyschnąć. - Jak się czujesz? - Jak koński boks w stajni, w którym przez miesiąc nie sprzątano. - A więc dość paskudnie. Jessie, dziękuję za obronę. - Naprawdę nie znoszę Allena. Alicja popełniła ogromny błąd wychodząc za niego, a teraz jest już za późno. Dopadnę Allena, jeśli będzie mówił coś złego o tobie, przysięgam. - Dziękuję - powiedział jeszcze raz, a tymczasem jej oczy się zamknęły. Miała bardzo bladą twarz, poza wysepką piegów na nosie. Doktor Hoolahan pojawił się w drzwiach. - Zasnęła, Dancy. Niech śpi. - Wstał i zgasił świeczkę stojącą koło łóżka. - Powiedz mi, co mogę dla niej zrobić. *** Następnego ranka James stanął w rozkroku przy łóżku Jessie, ręce oparł na biodrach. Odezwał się ci chym, kontrolowanym głosem: - Teraz opowiedz mi dokładnie, co się wydarzyło. Potem wyjaśnisz mi, dlaczego tak ryzykowałaś dla głu piego konia. Źle postąpiłaś, Jessie, i omal nie straci łaś życia, żeby się o tym przekonać. Jest wściekły, pomyślała, obserwując uderzenia pulsu na jego szyi. Zastanowiło ją, skąd wytrzasnął to żelazne opanowanie. Zwykłe, kiedy był zły, a teraz był niewąt63
pliwie zły, zdzierał sobie gardło. Czemu nie krzyczał na nią wczorajszej nocy? Pokręciła głową. Bał się, że może umrzeć; dlatego zachowywał taki spokój. Lecz teraz wiedział, że przeżyje i był gotów wytoczyć swoje działa. - Do licha, odpowiedz mi. I nie próbuj się wykręcać twierdząc, że za bardzo cierpisz. Zasłużyłaś na każdy ból, jaki odczuwasz, cholernie dobrze o tym wiesz. - Bardzo dobrze. - Co, bardzo dobrze? - Odpowiem ci. Naprawdę wcale się nie zastana wiałam. Zobaczyłam Słodką Susie, dostrzegłam dla siebie szansę w chwili, gdy ta ruszyła do konia Bil y'ego i zaczęła podszczypywać mu zad. Koń zrzucił już Billy'ego, więc po prostu wjechałam na Benjiem pomiędzy nie. Koń Billy'ego przeskoczył przez rów i pognał na pole przy drodze. Złapałam wodze Słod kiej Susie. Miałam nadzieję, że będą łapać konia Bil y'ego, ale nie zajęli się tym. Drugi mężczyzna podążył za mną. Zanim uświadomił sobie, że może trafić Słodką Susie, dwa razy strzelił, potem przestał. To wszystko, James. Niewielkiego. - Jesteś nierozważna i odważna, i nie podoba mi się to, Jessie. Czemu to zrobiłaś? - Już ci mówiłam. Po prostu chciałam uratować Słodką Susie. Wcale nie przyszło mi do głowy, że tam ten człowiek może mieć broń, - Powinnaś była przyjechać tutaj i o wszystkim mi opo wiedzieć. Wziąłbym paru ludzi i ruszylibyśmy w pościg. Wbiła w niego wzrok. Niewielki do tej pory ból gło wy wybuchnął na nowo. - Ale co miałabym ci powiedzieć, James? - Nie wiem, zawsze mogłabyś mnie zaprowadzić do miejsca, gdzie ich widziałaś. - Pozwoliłbyś mi się tam zaprowadzić? Padał rzęsis ty deszcz. Czy nie obawiałbyś się, że mogę się rozcho64
rować? Przecież jestem taka delikatna. Nie, sądzę, że zmusiłbyś mnie do powrotu do domu, a ty i twoi prze klęci ludzie krążylibyście na oślep i nie złapalibyście nic, poza przeziębieniem. To ja ocaliłam Słodką Su sie. Pogódź się z tym, James. - Jessie, dziecino, jak się czujesz? Przynieśliśmy ci z Bess śniadanie. Doktor Hoolahan powiedział mi, że dziś rano będziesz straszliwie głodna. Spójrz tylko, co Bess naszykowała dla ciebie. Owsianka i jajka z nie ściętymi żółtkami, tak jak lubisz, chrupiące kawałki bekonu i... - 01iver Warfield przerwał i wpatrzył się w córkę, mocno zaciskającą powieki. Zerknął na Ja mesa, stojącego koło łóżka, sztywno wyprostowanego, z założonymi na piersiach rękami, straszącego swoim wyglądem, groźnego jak jadowita miedzianka, którą w ubiegłym tygodniu Oliver zrzucił ze skały. - Co tu się u diabła wyprawia, James? Nie krzy czysz chyba na moją córkę, prawda? - Nie krzyknąłem ani razu. Tłumaczyłem jedynie bardzo spokojnie, że zachowała się jak zupełna idiot ka. Nadał nie mogę uwierzyć, że po prostu wjechała na Benjiem pomiędzy złodziei i odgrywała bohaterkę. To było głupie i... -I udało mi się. Zamknij się więc, James. - Moja krew - powiedział z uczuciem OIiver i wszedł do środka, umożliwiając Bess wyminięcie go i wniesienie ogromnej srebrnej tacy z ilością jedzenia wystarczającą dla dwóch żarłoków. - Daj mu do wi watu, Jessie. - O, jesteśmy dzisiaj troszkę nadpobudliwi, nie prawdaż - rzekł James i odsunął się na bok, aby Bess mogła poprawić poduszki Jessie i podciągnąć ją do pozycji siedzącej. - Teraz, słoneczko moje, pora, żebyś zignorowała mężczyzn i coś zjadła. Zresztą, co tam mężczyźni mo65
gą wiedzieć? Potrafią jedynie dumnie się przecha dzać, wydawać rozkazy i spodziewać się, że taka dziewczyna, jak ty, usunie im się z drogi i nic nie bę dzie robiła. Mów dalej, Jessie. Pan James nie przy wykł do docinków, więc dogaduj mu dalej. - Stale rozkazujesz, Bess - odparł James. - Nie udzielaj jej żadnych rad. Ona i tak robi wszystko, cze go nie powinna, a nawet więcej. Nazywasz ją swoim słoneczkiem? Człowiekowi może się od tego zrobić niedobrze. - Mnie się „słoneczko moje" podoba. Uspokój się, James. Jesteś wściekły, bo to ja uratowałam Słodką Su sie, a nie ty. Twoja zraniona próżność staje się nudna. - Niech cię diabli, Jessie. To nie ma nic wspólnego z moją zranioną próżnością i świetnie o tym wiesz. - Wystarczy już, panie James. Nie chcę, żeby dziec ku podskoczyła gorączka. - Nie, ty chcesz, żeby tyle zjadła i zrobiła się taka gruba, że nie będzie mogła przecisnąć się przez drzwi. Wtedy będzie musiała tu zostać i na wszystko będzie wybrzydzać. Czy dostrzegasz jeszcze coś, co wymaga naprawy, Jessie? Psiakrew, ta tapeta nie jest najgorsza. Stara Bess umieściła tacę na kolanach Jessie i po chyliła się ku niej. - A teraz po prostu zjedz wszystko, co ci przynios łam, Jessie. Od razu ci się zacznie wydawać, że twoja głowa jest jak soczyste, zdrowe winogrono. - Soczyste winogrono z łysym plackiem - wtrącił James. - To ty potrzebujesz naprawy, James. Przepraszam, Bess, ale nie jestem zbyt głodna. - Byłabyś, gdyby nie pan James, który ci dokucza. Dajcie spokój, oboje. Wychodząc z pokoju za Oliverem Warfieldem, Ja mes rzucił przez ramię: 66
- Jedz, Jessie. Wolę cię chyba tłustą. - Co powiedziałeś, James? - zapytał Oliver War field. Jessie zamknęła oczy, palcami nerwowo zaczęła rozdrabniać plasterek bekonu. James planował zniknąć, kiedy pani Warfield i Glenda przybędą powozem, żeby zabrać Jessie do domu. Miał opracowany system alarmowy. James miał czekać, aż pomocnik Osiowa, Gypsom, dwa razy zagwiżdże, i wtedy dosiąść Tinpina i pognać jak wiatr. Ale plan się nie powiódł. James zamarł na pierwszym stopniu schodów, gdy Thomas otworzył drzwi, aby po witać panią Warfield i Glendę. Co, do diabła, stało się z Gypsomem i z całym planem? - Pani Warfield - odezwał się, dochodząc do siebie. - Wielka to dla mnie przyjemność, madam. Witaj, Glendo. Właśnie zamierzałem zanieść Jessie herbatę. Gdzie jest OIiver? - My jesteśmy twoimi wybawczyniami, James - po wiedziała Glenda, sunąc w jego stronę w ślad za swo im wspaniałym biustem. - Przyjechałyśmy uwolnić cię od Jessie. Czy bardzo narzekała? Zwykle to robi. Jes tem pewna, że było ci trudno. - Żadnych trudności. Dzisiaj Jessie czuje się znacz nie lepiej. Czy chciałyby panie mi towarzyszyć, czy też może wolą zaczekać w salonie? - Och, pójdziemy - powiedziała Glenda i ruszyła ku niemu z oczami wbitymi w jego krocze. Zatrzyma ła się na dolnym stopniu schodów tak blisko, że pier siami ocierała się o jego ramię. Pani Warfield obda rzyła ich promiennym spojrzeniem. - Tak - rzekła - chodźmy zobaczyć drogą Jessie. Droga Jessie czuła się bardzo podle. Głowa bolała ją potwornie. James nie dał jej czytać „Federal Gazette" 67
twierdząc, że od tego ból będzie jeszcze dokuczliwszy. Nudziła się. Pragnęła obecności Jamesa, aby móc się z nim kłócić - albo tylko patrzeć na niego. Kiedy nagle ukazał się w drzwiach, miała wrażenie, jakby słońce przebiło się przez czarne chmury. Posłała mu szeroki uśmiech. Potem dostrzegła idące za nim Glendę i mat kę i jej uśmiech rozpłynął się jak we mgle. - Och, moja najdroższa Jessie - powiedziała pani Warfield, patrząc krzywym okiem na córkę. - Siostro, wyglądasz paskudnie z włosami w strą kach i w tym idiotycznym bandażu na czole. James na moment przymknął oczy. - Mamo, Glendo, witajcie. Czuję się dobrze, mimo że źle wyglądam. Gdzie jest tatuś? - Twój kochany tatuś nie miał czasu, żeby przyje chać po ciebie. Twój ostatni wyczyn boleśnie go do tknął. Twój biedny tatuś musiał spać w cudzym łóżku, żeby ochronić cię przed utratą reputacji. Ale przecież tatuś powiedział jej, że sam po nią przyjedzie, a potem jeszcze mrugnął porozumiewaw czo, żeby wiedziała, iż oszczędzi jej wizyty matki. Nie udało mu się. Jessie westchnęła i, z tęsknotą patrząc na czajniczek w rękach Jamesa, powiedziała: - Myślę, że tatusiowi podobało się spędzenie tutaj ubiegłej nocy, mamo. Mówił Jamesowi, co powinien zrobić, żeby dom wyglądał lepiej. - To prawda, pani Warfield. Pani mężowi podobało się tu. - Podobała mu się też moja brandy, dodał w myślach. Glenda krążyła po niewielkiej sypialni, nie zwraca jąc uwagi na nic szczególnego. James nie mógł pojąć, po co to robi. Wreszcie dotarło do niego, że ze wszyst kich stron prezentuje mu swoje wdzięki. Nie najgorszy widok. Obróciła się do niego i słodko uśmiechnęła. 68
- Może zejdziemy oboje na dół, żeby mama mogła pomóc Jessie się ubrać? - O, Boże - zawołała pani Warfield. - Zapomnia łam o ubraniu, Jessie. No cóż, będziesz chyba musia ła włożyć sukienkę, którą miałaś wczoraj wieczorem. Jessie pomyślała o swoich bryczesach i pobladła. James odstawił tacę i odezwał się swobodnie: ~ Przykro mi, pani Warfield, ale wczoraj w nocy deszcz całkowicie zniszczył sukienkę Jessie. Stara Bess usiłowała ją uratować, niestety na próżno. - Twój tatuś, Jessie, nie wyjaśnił mi, dlaczego jeź dziłaś w deszczu. Nieskończoną ilość razy ci powta rzałam, że musisz przestać się tak dziwacznie zacho wywać. I co teraz mamy zrobić? - Jeśli James pożyczy mi koszulę nocną i szlafrok, to mogę tak jechać do domu. - Moja koszula należy do ciebie, Jessie - odparł Ja mes z lekkim ukłonem. - Idziemy na dół, James? - zapytała Glenda, przy suwając się bardzo blisko niego. Poczuł różany zapach jej perfum. Chciało mu się kichać. - Wydaje mi się, że nie musimy tego robić, Glendo - odpowiedział. - Pani Warfield, proszę mi pozwolić znieść Jessie na dół. Och, najpierw jeszcze muszę zna leźć dla niej szlafrok. Jessie, nie ruszaj się. Za mo ment jestem z powrotem. Glenda patrzyła, jak James wychodzi z pokoju, że by znaleźć szlafrok. Zwróciła się do Jessie. - James jest taki przystojny. Czy wypytywał cię o mnie? - Nie przypominam sobie, żeby pytał - oświadczyła Jessie. - Na pewno musiał. Przecież tańczyłam z nim na balu u Poppletonów. Schylał się nad moją ręką, za nim w ogóle zdążyłam go zauważyć. Nie mógł oder69
wać ode mnie wzroku. Powiedział mi, że wspaniale tańczę. Jessie tylko potrząsnęła głową. Glenda zgarnęła swoją spódnicę, odsuwając ją od plamy wilgoci na ścianie. - Znam cię, Jessie. Zmusiłaś go, żeby poświęcił ci swoją uwagę, prawda? Udałaś, że jesteś bardzo chora, aby czul się zobowiązany pozwolić ci tutaj zostać. Mo gę się założyć, że nawet stale jęczałaś, żeby cię nie zo stawiał. Trzymał cię za rękę, prawda? Wcale nie miał na to ochoty, Jessie. Nawet nie myśli o tobie jak o ko biecie. Przecież wiesz. - Wystarczy już, Glendo - odezwała się pani War field, nerwowo oglądając się za siebie. - A teraz zmuszasz go, żeby cię znosił na dół. Żeby cię niósł. Wstydziłabyś się, Jessie. Gotowa jestem się założyć, że celowo zniszczyłaś swoją sukienkę. - Wystarczy już, Glendo - powtórzyła pani War field, widząc niepokojącą bladość Jessie. - Może two ja siostra naprawdę nie czuje się najlepiej. Zostaw ją. Tak, powyglądaj sobie przez okno, kochanie. O, Ja mes, już jesteś. Niewiele myśląc, podszedł do łóżka z zamiarem za łożenia Jessie szlafroka, kiedy pani Warfield sapnęła. - O nie, James, tak nie wypada. Nie, drogi chłop cze, zabierz kochaną Glendę na chwilkę z pokoju, a ja zajmę się Jessie. Dobrze, Glendo, idź z Jamesem. James zniósł Jessie na dół. Była sztywna w jego ra mionach, odsuwała się od niego; czuł to. Słyszał więk szość z tego, co zostało jej powiedziane i poczuł się winien, że pozwala jej odjechać. Nie zdawał sobie sprawy, że jej życie w Warfield było aż tak nieprzyjem ne. Nic dziwnego, że każdą chwilę spędzała z końmi. Sprzątała boksy. Naprawiała uprzęże. Jeździła konno, brała udział w wyścigach. Regularnie z nim wygrywa70
ła. Z pewnością więc była w stanie dać sobie radę z matką i denerwującą siostrzyczką. Jeśli zaś nie po trafiła dać sobie rady, cóż, zawsze mogła uciec. Zaniósł ją do powozu i posadził na miejscu. - Jesteśmy, Jessie. Zajrzę jutro, zobaczę, jak się miewasz. Trzymaj się. Uśmiechnął się do pani Warfield i Glendy. - Panie, opiekujcie się dobrze Jessie. Miała ciężką noc. - Nie wiem, jak to się stało - powiedziała Glenda i wpatrzyła się w jego krocze. - Dowiemy się - stwierdziła pani Warfield i pozwo liła Jamesowi, by jej pomógł wsiąść do powozu. - Posuń się, Jessie - rzuciła, po czym odwróciła się z uśmiechem do Jamesa. - Dziękuję za przygarnięcie jej. Tak, jakbym była tonącą lalką, a on mnie wyciągnął, pomyślała Jessie. James stał bez ruchu, obserwując powóz oddalają cy się krętą drogą. Zielsko zaczynało wypełzać z po bocza i ją zarastać. Będzie musiał wysiać kogoś, aby powyrywał chwasty. Na dodatek wszędzie było jakoś pusto. Pomyślał, że będzie musiał posadzić więcej drzew, trochę dębów i wiązów. Chciał, żeby Maraton wyglądał kwitnąco, dostatnio. Jessie miała rację, a niech ją. Tyle tu było do poprawienia. Biedna Jessie, pomyślał i zaraz roześmiał się na tę myśl. Będzie mu jej żal... aż do następnych wyścigów.
ROZDZIAŁ
7
Tego wtorkowego poranka słońce świeciło mocno, kiedy James wędrował wzdłuż Calvert Street, mijając po drodze niezliczone wydawnictwa i księgarnie, żeby 71
dojść do numeru dwudziestego siódmego. Od dziecka odwiedzał księgarnię Comptona Fieldinga. Wszedł do pomieszczenia zastawionego zapchanymi aż po su fit regatami z ciemnego drewna, pomiędzy którymi pozostawiono jedynie wąskie przejścia. Wiele książek ułożono w nieuporządkowanych stosach - specjalis tyczna książka Masona na temat irygacji leżała na „Pameli" Richardsona - ale Fielding dokładnie wie dział, gdzie znaleźć każdy tom. Tego poranka nie by ło dużego ruchu. James nie widział innych klientów i cieszył się z tego, bo poprzedniego dnia słyszał od Fieldinga, że z Paryża przybyły sztuki Corneille'a. Okrążył róg i zatrzymał się jak wryty. Stała tam Jes sie Warfield, pogrążona w rozmowie z Comptonem. Co, u licha, tu porabiała? Niewątpliwie nie czytywała książek, prawda? Z pewnością jedyne, czym się zaj mowała, to były konie. Uśmiechnął się do siebie i podszedł jeszcze odrobi nę bliżej, aby usłyszeć, o czym rozmawiają. Skoro ona mogła podsłuchiwać, to i jemu też wolno. - Panie Fielding, już po raz trzeci proponuje mi pan przeczytanie starych pamiętników. Czego dotyczy ta książka? Compton Fielding, uczony związany z Baltimore, świetny skrzypek, grywający na różnych uroczystoś ciach, człowiek o ogromnej wiedzy w wielu dziedzi nach, ostrożnie otworzył delikatne strony. - Spójrz, Jessie, rzecz ma dobrze ponad sto lat, są dzę, że jest gdzieś z początku osiemnastego wieku. Szkoda, że autor nie datował swojego dzieła. Stary Elisha Bentworth poradził mi, żebym poszukał sta rych kalendarzy i dopasował dni do dat, co powinno umożliwić odgadnięcie lat, ale kto by miał na to czas? Ten konkretny pamiętnik obejmuje jakieś trzy lata, większość z nich spędzona była na Karaibach. 72
Co wiesz o życiu w tamtych czasach na Karaibach, Jessie? - Kompletnie nic, panie Fielding, i skoro pan chce, przeczytam ten pamiętnik. Oba poprzednie również przeczytałam z przyjemnością, ale rozszyfrowanie niektórych słów było potwornie trudne. - Ale warto było? - O tak, zwłaszcza w przypadku książki, której ak cja dzieje się w Charlestonie, na początku epoki osad nictwa. - Ach, pamiętniki pana Nestora. Dziwak z tego Nes tora, ale pomyślałem, że rzecz ci się spodoba. A sko ro nie jesteś przekonana, czy polubisz opowieści z Ka raibów, może zabierzesz te wspomnienia do domu i je przejrzysz. Jeśli ci się spodobają, przyjdziesz i mi za płacisz. Jessie zabrała się za ostrożne kartkowanie pamięt ników. - O, niech pan posłucha, panie Fielding. Przybyliś my na Jamajkę, gdzie zastaliśmy potworny deszcz i sfermentowany rum, przepalający wnętrzności. Mu siałem zanurzyć swój miecz w trzewiach Daviego, nędznej kreatury, - Uniosła pojaśniałą twarz. - Czy to o piratach? Boże, wyglądają na bardzo krwiożer czych. - Podejrzewam, że brat handlarza rumem mógł być piratem albo znał niektórych z nich - z namysłem po wiedział Compton Fielding, biorąc od niej pamiętni ki. - Masz rację. To może być zbyt krwiożercza lektu ra dla młodej damy. - Biorę ją - rzekła Jessie, a James omal nie roze śmiał się na głos. - Dobrze, jeśli jesteś pewna. Przeczytaj całość, a potem się zdecyduj. James wyszedł zza regału i odezwał się: 73
- Dzień dobry, Jessie, dzień dobry, Compton. Co to za historia z tym potwornym deszczem i sfermento wanym rumem? Co tam macie? - Podsłuchiwałeś - stwierdziła Jessie, miała jednak na tyle przyzwoitości, żeby z zawstydzeniem wbić wzrok w czubki swoich butów. - Tak, ale przynajmniej nadal jestem cały i zdrowy - odparł James. - James, książka, którą ma Jessie, to pamiętniki sprzed około stu lat. W gruncie rzeczy nie wiem, cze go dotyczą. Jessie ją przeczyta i potem mi opowie. - Nie wiedziałem, że w ogóle umiesz czytać - James zwrócił się do Jessie. - Co chcesz przez to powiedzieć, Jamesie Wynd hamie? Uważasz, że jestem niewykształcona? - Nigdy dotąd nie widziałem cię z książką. Nigdy dotychczas cię tu nie spotkałem. - Mogę powiedzieć to samo o tobie. Co właściwie tu porabiasz, James? Sądziłam, że jedyne, czym się zajmujesz, to objeżdżanie swoich akrów, ujeżdżanie źrebaków i wydawanie rozkazów chłopcom stajen nym. Ponieważ dokładnie to samo myślał o niej, nie po wiedział tego, co miałby ochotę powiedzieć. - Odwie dzam księgarnię Comptona od dziecka. To on zapo znał mnie z francuskimi powieściami i sztukami. Pan Fielding znany był z ogromnej kolekcji francus kiej literatury, ale Jessie, nie znając ani słowa po fran cusku, nigdy nie zwróciła na nią uwagi. Przeczytała wszystkie angielskie powieści, które miał w księgarni, a ostatnio zaczął wprowadzać ją w świat pamiętników. Musiała przyznać, że były dość interesujące, chociaż nie miały porywającej fabuły. Brakowało w nich przy stojnego dżentelmena, porywającego dziewczynę w objęcia. Tak, ubóstwiała dobrą fabułę. 74
- Jesteś hodowcą koni i bierzesz udział w wyści gach, James. Jak możesz znać francuski? - Tak się składa, że znam. Dużo czasu spędziłem we Francji. - Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów. Masz na sobie sukienkę. Skąd, u licha, ją wytrzasnęłaś? Jest za krótka i w paskudnym, żółtawym odcieniu, na dodatek wypchana na biuście. Ach, wiem. Musi to być jedna ze starych kreacji Neldy albo Glendy. Chcesz, że bym ci pożyczył skarpetki do wypchania stanika? Compton Fielding odchrząknął. - James, czy chcesz obejrzeć zbiór sztuk Corne¬ ille'a, które właśnie otrzymałem? Szczególnie intere sował cię „Cyd". W skład kolekcji wchodzą też „Cyn¬ na" oraz „La Mort de Pompee". Osobiście wolę „Cyda". Pozostałe są nieco nudnawe, na tę pompa tyczną, klasyczną modłę. Na pożegnanie James obrzucił Jessie spojrzeniem przepojonym głęboką niechęcią i ruszył za Compto nem Fieldingiem w stronę małego biurka w głębi księgarni. Powietrze było tak ciężkie od zapachu drewna, książek i kurzu, że James zaczął się zastana wiać, jak Compton może oddychać po kilku godzi nach spędzonych w zaduchu sklepu. Wziął w ręce sztuki Corneille'a i ostrożnie otworzył „Cyda". Zaczął czytać pierwszą scenę pomiędzy Elwi rą i Chimeną. - Naprawdę to rozumiesz? - Jessie podeszła bliżej i stała teraz u jego boku, wpatrując się w strony książ ki. - Sprawia wrażenie bełkotu. - Naturalnie, że rozumiem. Czy chciałbym ją kupić, nie umiejąc nawet jej przeczytać? - Może, żeby mi przytrzeć nosa. Mnie i tej całej na pływowej hołocie. O to ci chodziło, prawda, James? Uważasz, że wszyscy jesteśmy zarozumiałymi igno rantami. 75
- Ani przez chwilę nie myślałem o tobie jak o igno¬ rantce, Jessie, zresztą jak mógłbym, widząc, co kupu jesz? Czytasz właśnie pamiętniki - rzecz o historycz nej wartości. Jestem pod wrażeniem. - Zanim zainteresowałem ją pamiętnikami, prze czytała wszystkie powieści gotyckie, jakie mogłem dla niej zdobyć. - Wcale mnie to nie dziwi - powiedział James i roze śmiał się. Wyglądała, jakby chciała go żywcem obedrzeć ze skóry, ale nie pisnęła nawet słowa, zadziwiając go tym. Ogarnięty pewnym poczuciem winy, James pomy ślał, że spróbuje jej to wynagrodzić. - Chodź, Jessie. Postawię ci lody na Baltimore Street. Masz ochotę? Aż pojaśniała z radości. - Chyba mam troszeczkę ochoty. James zapłacił Comptonowi Fieldingowi za Corne¬ ille'a i ruszył w towarzystwie Jessie i jej pamiętników wzdłuż Calvert Street. Zdumiało go, gdy zobaczył, że wyposażona jest nawet w parasol w kwieciste wzory, który niosła jak kij. Rude włosy miała zbyt mocno od garnięte do tyłu i związane na wysokości szyi czarną, aksamitną wstążką. - Idziemy do Balboneya? - Owszem. Syn pana Balboneya, Gray, chce się na uczyć, jak hodować konie. Rozważam przyjęcie go do siebie. - O Boże! - Co, o Boże? - Tam jest twoja kochanka, pani Maxwell. Macha do ciebie. Istotnie, Connie Maxwell stała po drugiej stronie ulicy przed biurem gazety Hezekiaha Nilesa, zapa miętale wymachując. Odmachał jej, dając znak, aby na niego zaczekała. Zwrócił się do Jessie. 76
- Na litość boską, nie powinnaś nic wiedzieć o ko chankach. - Może nie powinnam, ale Glenda wie o niej wszystko. Słyszałam, jak rozmawiała o niej z mamą. Glenda się boi, że nie ożenisz się z nią, tylko z panią Maxwell, lecz mama powiedziała, że tak się nie sta nie. Pani Maxwell jest dla ciebie za stara, a ty będziesz chciał synów, i na to też jest za stara. Mama powie działa, że będziesz chciał młodą panienkę, podatną, posłuszną i łagodną, kogoś, kto przyniesie ci pienią dze, kogoś takiego jak Glenda. Mimo to zgodziła się jednak, że pani Maxwell jest bardzo piękna, bo to prawda. Jest śliczna. Wcale nie wygląda staro. James zapatrzył się na nią, zafascynowany słowami, które tak otwarcie wypływały z jej ust. - Jessie, nie mam zamiaru żenić się z twoją siostrą. - Naprawdę? Na jej buzi pojawił się wyraz ufności i rozmarzenia, jak u dziecka, które poczęstowano świątecznym cias teczkiem. - Naprawdę. Znowu podsłuchiwałaś? - Och, nie. No, może troszeczkę. Czasem rozma wiają przy mnie. Jakby mnie nie było. - Ale teraz tak nie było? Podsłuchiwałaś? - Tak. Przynajmniej tym razem nie wpadłam przez drzwi ani nie narobiłam hałasu. - Jessie, czy wiesz, kim jest kochanka? - To ktoś, z kim się możesz parzyć, kiedy tylko masz ochotę. - Konie się parzą. Ludzie się kochają. Wiesz, na czym to polega? - Bez względu na twoje sprostowanie sądzę, że ma to wiele wspólnego z tym, co robią ogiery i klacze. Wszystko bardzo głośno, w rozgardiaszu, boleśnie. - Boleśnie? 77
- Klacze zawsze rżą i rzucają się dookoła, a ogiery gryzą je w szyje i zady. Ale nie przestają tego robić, więc podejrzewam, że sprawia im to przyjemność. Słodka Susie miała chętkę na każdego napotkanego ogiera, nawet na biednego, starego Benjiego. Kiedy uciekaliśmy od tamtych mężczyzn, powiedziałam Benjiemu, żeby obiecał jej, co tylko chce, byle tylko nadal biegła najszybciej, jak potrafi. Pędziła napraw dę szybko, James. - Jessie, trudno mi uwierzyć, że o tym rozmawiamy. Ale teraz chciałbym, żebyś weszła do Balboneya. Za chwilę do ciebie dołączę, dobrze? - Zgoda. Och, James, lubię panią Maxwell. Jest ta ka ładna i tyle się śmieje. Zawsze była dla mnie bar dzo miła. I zawsze na mnie stawia. - Wiem, mówiła mi. Masz rację. Jest bardzo miła. Poczekaj na mnie, Jessie. Obserwowała, jak James przeciska się między fur mankami, końmi, powozami i wozami z piwem, żeby dostać się na drugą stronę ulicy. Patrzyła, jak wita się z panią Maxwell i widziała jej uśmiech skierowany do niego i jej rękę w rękawiczce, opartą na jego ramie niu. Pochylił się ku niej, aby lepiej słyszeć, co do nie go mówiła. Pani Maxwell była bardzo niska, sięgała Jamesowi zaledwie do ramienia. Jessie odwróciła się i tak mocno ścisnęła rączkę parasolki, że aż ją poła mała. - A niech to - mruknęła i wkroczyła do Lodowego Imperium Balboneya na Baltimore Street. Kiedy niespełna pięć minut później James wszedł do cukierni, Jessie zajęta była wyjadaniem lodów wa niliowych z małej, błękitnej miseczki. Usiadł naprze ciwko niej, także zamówił lody i powiedział: - Connie przesyła ci pozdrowienia. Powiedziała mi też, że poprawia mi się gust. Odparłem, że potrzebne 78
jej są okulary. A ona na to, że powinienem cię ładnie poprosić o parę rad na temat wyścigów. - Mogłabym ci udzielić wielu rad, James, wątpię jednak, żebyś ich posłuchał. Wytargałbyś mnie za uszy nawet wówczas, gdybym delikatnie coś ci zasugerowa ła, prawda? A poza tym, wcale nie potrzebujesz wska zówek. Prawdę powiedziawszy, jesteś po prostu za du ży na to, aby brać udział w wyścigach. Współczuję ci z tego powodu, bardzo to nieprzyjemne, ale będziesz musiał się pogodzić z tym faktem. Zresztą, gdybyś był prawdziwym dżokejem, ważącym koło pięćdziesięciu kilogramów, nie mógłbyś paradować dumnym kro kiem, tak jak to robisz. Jak się miewa Redcoat? Czy będzie mógł wystartować w sobotnich gonitwach w Axminster? - Nie, znowu ja wezmę udział. Noga Redcoata bę dzie się zrastać jeszcze przynajmniej przez kilka mie sięcy. Szkoliłem Petera, ale chłopak jeszcze nie jest przygotowany. Połknęłabyś go żywcem. A dżokeje płci męskiej zrzuciliby go z konia do rowu, nawet nie zmieniając tempa swojego biegu. Nie, więcej czasu potrzeba, żeby mógł zacząć wam zagrażać. W sobotę będziesz więc miała mnie za przeciwnika, Jessie. Za mierzasz jechać na Rialto? - Nie. Bolą go pęciny. Nie mam pojęcia, co się sta ło, lecz podejrzewam, że chłopiec stajenny nie był dość uważny. A ponieważ jest to wyścig koni niepeł nej krwi, dosiądę Jigga i Bonny Black. Potrafią biec szybciej niż wiatr na dystansie ćwierć mili. A ty? - Na Tinpinie. Tym razem cię pokona, Jessie. Nie masz szans. Przez cały tydzień rozmawiałem z nim w cztery oczy, przekupując go, mówiąc mu, że jesteś tylko nędzną kobietą i że jeśli znowu pozwoli ci się pokonać, będzie musiał przejść na emeryturę w nie sławie. Jest przygotowany. Będzie żądny krwi. 79
- Tylko trzymaj się ode mnie z daleka, James. Żad nego spychania na drzewo czy do rowu. I pojedź na Console. Nigdy nie widziałam konia, który miałby więcej serca do walki. Nie powinien być zaskoczony. - Masz rację - powiedział z namysłem. - Console ma może odrobinę za długi tułów, ale istotnie ma ser ce do walki. Zawsze się boję, że jeśli będę się na nim ścigał na dystansie dłuższym, niż ćwierć mili, serce mu pęknie z nadmiernego wysiłku. - Nie będziesz go poganiał. Doskonale znasz się na koniach. Może nie tak dobrze jak mój ojciec i ja, ale wystarczająco dobrze. Myślałam też o czymś innym, James. Doszłam do wniosku, że Connie Maxwell w gruncie rzeczy nie jest twoją kochanką. - Masz całkowitą rację. Jest moją przyjaciółką, lubi mnie i ja ją lubię, dobrze się czujemy w swoim towa rzystwie. Mężczyzna płaci kobiecie, żeby była jego ko chanką. Connie jest niezależna. Może mi kazać wyno sić się z jej życia, kiedy tylko będzie miała mnie dość. Natomiast ty, Jessie, jesteś niezamężną panienką i prowadzenie z tobą takiej rozmowy nie jest właści we. To temat dobry dla Glendy, ale z tobą nie wypa da. Zjadaj swoje lody. - Jem. Są przepyszne. Mam ochotę na jeszcze jed ną porcję. - Tylko mnie potem nie proś, żebym cię gdzieś nosił. - Uważasz, że jestem gruba? - Na litość boską, Jessie, jesteś tak chuda jak noga od stolika. Drażnię się tylko z tobą. - Nelda i jej mąż, Bramen, byli na kolacji wczoraj wieczorem. James, on jest taki gruby, a do tego je nie mniej niż Friar Tuck, który jest teraz w okresie godo wym i może jeść jak świnia. Nie wydaje mi się, żeby Nelda za bardzo go lubiła. 80
- Friar Tucka czy swojego męża? Jessie wzięła do ust następną łyżeczkę lodów. - Nelda w ogóle nie znosi koni, więc domyślam się, że jednego i drugiego. Glenda powiedziała jej, że pod koniec lata zamierza wyjść za ciebie za mąż. Stwier dziła, że będzie śliczną wrześniową panną młodą. Po wiedziała, że do tego czasu będziesz już gotowy. Ma ma się z nią zgodziła. Oznajmiła, że zakończysz wreszcie okres żałoby, jeśli istotnie nosisz żałobę w sercu, w co mama wątpi, bo jesteś mężczyzną, a mężczyźni oczywiście nigdy nie są w żałobie. Po czym ta żałoba, James? Odpowiedział głosem tak odległym, jak najodleg lejsza afrykańska pustynia. - Byłem żonaty. Moja żona umarła w czasie poro du. Zdarzyło się to trzy lata temu. Mówiłem ci już, że nie ożenię się z twoją siostrą. Może napomkniesz o tym w czasie rozmowy przy kolacji dziś wieczorem? Nie chcę być wobec niej niegrzeczny, Jessie, ale nie zamierzam jej poślubić. - Lubisz mnie? - Nie, niezbyt. Jesteś zarazą. Ale przynajmniej znasz się na koniach. Nie miej takiej obrażonej miny. No dobrze, czasami cię lubię. Widzę, że skończyłaś. Masz ochotę na następną porcję lodów? - Nie. Gdybym mogła utyć w biuście, zjadłabym jeszcze jedne, ale nie mogę. Glenda zawsze demon struje swój biust. Jest bardzo ładna. - Kogo to obchodzi? W następny wtorek wchodząca do księgarni Comp tona Fieldinga Jessie była nieco przygnębiona, gdyż James, zgodnie ze swoją obietnicą, pokonał ją w so botnim wyścigu, wyprzedziwszy ją na mecie o dobre dwie długości konia. Musiała wysłuchać utyskiwań oj81
ca, który potem wziął butelkę szampana i pojechał do Maratonu, żeby pić zdrowie Jamesa tak długo, aż obaj byli zalani w pestkę. Modliła się, żeby James miał koszmarnego kaca, ale w niedzielę rano pojawił się w kościele ze swoją matką, z Urszulą i Giffem, aby wysłuchać, jak Winsley Yellot napomina wszystkich obecnych, żeby wprowa dzili więcej umiarkowania w swoje doczesne życie. Posiała Jamesowi złośliwy uśmieszek. W księgarni zaczekała, aż pan Fielding skończy ob sługiwać klienta, i z pamiętnikami w ręce podeszła do niego. - Co o nich sądzisz, Jessie? - Są fascynujące. Dzięki żywym opisom autora mia łam wrażenie, że znajduję się w tamtym świecie. To znaczy nie wszystkie sceny wywarły na mnie takie wrażenie, ale wystarczyło, żeby przykuć moją uwagę. - Wzdrygnęłaś się. Dlaczego? - Och, po prostu przypomniało mi się, jak w trak cie czytania tych wspomnień miałam dziwne wraże nie, że jest w nich coś znajomego. Oczywiście, to głu pie. Chciałabym kupić tę książkę, panie Fielding. A może ma pan jeszcze jakieś pamiętniki dla mnie? Naturalnie, jeśli nie ma żadnych powieści. Miał jeszcze inne wspomnienia, za które zapłaciła od ręki. Były autorstwa angielskiego żeglarza, tropią cego i wieszającego piratów na początku osiemnaste go wieku. Fielding, odprowadzając ją ze sklepu na uli cę, mówił: - Poświęć tej książce trochę czasu, Jessie. Nie napi sał jej zbyt mądry człowiek, na dodatek często się po wtarza, ale może znajdziesz w niej coś zabawnego. -Mam nadzieję... - Głos uwiązł jej w gardle. Rów nocześnie usłyszała i zobaczyła zbliżający się powóz. Woźnica kierował pędzący w szaleńczym tempie wóz 82
prosto na nią, konie parskały i dyszały, waląc kopyta mi w ubitą ziemię. Na nic nie było czasu. Ten człowiek musiał być szalony. Pijany. Udało jej się wskoczyć z powrotem na chodnik. Oddychała ciężko, sparaliżo wana największym strachem, jakiego kiedykolwiek doświadczyła w życiu. A potem wóz znów pędził wprost na nią, mężczyzna krzykiem popędzał konie, bił je batem, kierował je w jej stronę. W ostatniej chwili Compton chwycił ją i dosłownie cisnął na drzwi swojej księgarni. Uderzyła głową o framugę i straciła przytomność. - Mój Boże, Jessie, ocknij się! Uczyniła to po paru sekundach i spojrzała na Fiel dinga, tak bladego jak prześcieradła, które w każdy wtorek pojawiały się na sznurach na tylach domu Warfieldów. - Boli mnie głowa. Ten człowiek był szalony. Usiło wał mnie zabić. - Nie. Wydaje mi się, że był pijany. To tylko głupi wypadek. Nie przejmuj się nim, Jessie. - Czemu więc tak pędził? - Nie wiem, ale popytam ludzi. - Może chodziło mu o pana, panie Fielding. - Też możliwe, jak sądzę - zgodził się Fielding i uśmiechnął się. - Być może chciał, żebym mu udzie lał lekcji gry na skrzypcach, a ja odmówiłem. Roześmiała się. Tego wieczora przy kolacji Jessie opowiedziała o zdarzeniu swojej rodzinie. Kiedy skończyła, matka rzekła: - Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby cię za bić, Jessie. Niewątpliwie był to jakiś dziwny przypa dek. Albo też rację ma Compton Fielding. Mogło chodzić o niego. 83
Glenda wzięła do ust odrobinę galaretki, polizała wargi, tylko po to, aby je ściągnąć, i odezwała się: - Mama ma rację. Kto by się tobą interesował na tyle, żeby chcieć cię zabić? To zupełny absurd. Podob nie jak cała twoja historyjka. Ojciec, który dotychczas nie zabierał głosu, powie dział: - Wszystko odbyło się tak, jak mówisz, Jessie? Dob rze, porozmawiam na ten temat z Comptonem. Zapo mnij teraz o tym, moja droga. Zjedz swój gulasz. Grzeczna dziewczynka. Nigdy więcej ojciec o tym nie wspominał. Do na stępnego wyścigu, kiedy przysięgła, że z ogromną przewagą wygra z Jamesem, zapomniała o całym zda rzeniu. Pewien dżokej z Wirginii próbował wyrzucić ją z siodła za pomocą rączki szpicruty. To był zwariowa ny dzień na wyścigach, wielu dżokejów było rannych i ani ona, ani James nie wypadli za dobrze.
ROZDZIAŁ
8
Idealny rumak pełnej krwi rodzi się po to, żeby biegać, jest hodowany po to, by wygrywać, i będzie się ścigał dosłownie do samej śmierci. Baltimore, Maryland kwiecień 1822 roku Gdy James zobaczył Jessie Warfield wychodzącą z małego sklepiku z odzieżą, zastanowiło go, czego, u diabła, tam szukała. Pomachał do niej. Kiedy ją do¬ pędzil, zaprosił ją do Balboneya na następne lody. Nie 84
miał pojęcia, co go do tego skłoniło, ale zrobił to. Mo że dlatego, że oboje przegrali w ostatnich wyścigach. I znowu zachwyt Jessie był alarmująco oczywisty. Wspólne omówienie wyścigu doprowadziło ich do niezwykle rzadkiej sytuacji, w której poczuli wzajem ne współczucie. Do czasu, kiedy zamówił dla Jessie jeszcze jeden pucharek lodów, James nie wygłosił ani jednej złośliwej uwagi. W tym momencie do Lodowego Imperium wpadł pan Parvis, wieloletni reporter z „Federal Gazette", wołając: - Właśnie znaleziono Allena Belmonde zabitego strzałem w usta! - Ojej! -wykrzyknęła Jessie. - Nie żyje, panie Parvis? - A, to ty. Tak, jest bardziej nieżywy niż makrela złowiona w Patapsco i leżąca potem przez tydzień na pokładzie. Ma odstrzelony tył głowy. Nieszczęsna żo na znalazła go w spiżarni. - Dobry Boże - bezbarwnym głosem powiedział Ja mes. - Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, że Allen się zastrzelił. - Ależ się nie zastrzelił - odparł pan Parvis, zacie rając dłonie. - Ktoś go zabił. O Boże, pomyślała Jessie, słodka, bezradna Alicja, krucha i słabego charakteru, co nie przeszkadzało Jessie jej lubić, może dlatego, że Alicja nigdy nie po wiedziała nic złego na temat jej jazdy na koniach i no szenia bryczesów. To Alicja poinformowała ją o pap ce ogórkowej na rozjaśnienie piegów. Wyobraziła sobie Allena Belmonde z tyłem głowy roztrzaskanym przez kulę i omal nie zwymiotowała. Oslow Penny powiedział: - Jessie, jesteś przygnębiona z powodu biednej Ali cji Belmonde. Zobaczysz ją jutro i wtedy będziesz 85
mogła trząść się nad nią do woli. Ale teraz koniec ze wzdychaniem i bolesnym wyrazem twarzy. Pogryź so bie słomkę, nasuń kapelusz mocniej na twarz, żeby osłonić piękną białą skórę i posłuchaj opowiadania o kocie Grimalkinie. - Słucham, Oslow - Jessie naciągnęła stary, znisz czony skórzany kapelusz na oczy, oparła się o stóg sia na, podkuliła nogi i zajęła się gryzieniem słomki. - Pamiętasz, że wszystkie konie pełnej krwi pocho dzą jedynie od trzech, i tylko trzech, ogierów? - Tak, to był Byerley Turk, Darley Arabian i... - Godolphin Arabian. Dobrze, Jessie. A teraz bądź cicho. Godolphin Arabian przyszedł na świat w tysiąc siedemset dwudziestym czwartym roku. Otóż przyja cielem Godolphina Arabiana nie był ani chłopak sta jenny, ani właściciel, ani nawet osiołek. Był nim kot Grimalkin. Ten drański, pręgowany kot jeździł na jego grzbiecie, siedział dumny i zadowolony z siebie, z wy ciągniętą szyją, spoglądając na świat jak jakiś książę. Kot jadał koło ogiera, łapami rozczesywał mu grzywę i sypiał owinięty wokół końskiej szyi. Nikt nie mógł po jąć, dlaczego byli tak nierozłączni. Aż wreszcie przy szedł czas, kiedy kot Grimalkin zdechł. Koń oszalał. Przez wiele dni nie jadł. Nie pozwalał nikomu zbliżyć się do siebie. Marniał w oczach. A potem znów zaczął wyglądać normalnie, ale to były pozory. Nie dopusz czał w swoje pobliże żadnego kota i każdego napotka nego kota usiłował zabić. Szalał na sam widok kocura w oddali. Mówią, że kiedy zdechł, pochowano go przy stajennej bramie, tuż obok Grimalkina. Jessie odchyliła głowę: - To za dobra historia, Oslow. Wydaje mi się, że sam ją wymyśliłeś. - Nie wymyślił jej, naprawdę. - O Boże, James, co tutaj robisz? 86
- Peter doniósł mi, że opowiadacie sobie dziwaczne historie. - Jest bardzo zmartwiona z powodu biednej Alicji Belmonde. Nie wiem dlaczego, skoro dziewczyna uwolniła się od łajdackiego mężusia. Chciałem ją za bawić. Udało mi się. - Świetnie. Nie przeszkadzaj sobie, Jessie. Masz nowy kapelusz? - Znalazłam go w kufrze na strychu. Wymagał je dynie drobnego czyszczenia i uformowania. Podoba mi się. - Ma charakter. Chroni twój nos przed słońcem. Jednak wydaje mi się, że czuję zapach proszku na mo le. Ile ma lat, Jessie? - Chyba należał do mojego dziadka. Przyglądał się kapeluszowi jeszcze przez chwilę, potrząsnął głową i powiedział: - Gordon Dickens z magistratu jest tutaj. Chce po rozmawiać o Allenie Belmonde. Wygląda na to, że Gordon słyszał o jakimś zamieszaniu, które miało tu miejsce kilka dni przed zastrzeleniem Allena i o tym, że tamtej nocy potwornie wściekły Belmonde chciał stąd zabrać Słodką Susie. Jessie, czemu łapiesz się za szyję? Czemu jesteś bledsza niż płótno? - James, groziłam mu. W obecności wielu świad ków. Musiałeś mnie prawie siłą od niego odciągać. Sądzisz, że mnie powieszą? - Nie. Czy naprawdę odciągałem cię od niego? Dziwne, ale niezupełnie tak przypominam sobie te wydarzenia. Chodźcie ze mną, oboje. Dancy Hoola han już jest - chyba można powiedzieć, że obecne są wszystkie postaci dramatu. Gordon Dickens nienawidził herbaty od czasu, kie dy macocha zmuszała go do jej picia tak długo, dopó ki nie zsikał się w majtki. Świetna kara dla wygadane87
go małego chłopca, oświadczała mu z ogromną satys fakcją, gdy w końcu tracił kontrolę. Doszło do tego, że nie znosił nawet, aby ktokolwiek w jego obecności pił ten głupi trunek, gdyż od razu czuł parcie na pę cherz. Powstrzymywał się z najwyższym trudem, pat rząc, jak Jessie Warfield popija przeklętą herbatę. Wiedział, że musi to znieść. Był tutaj służbowo. Powi nien zachować czujność. Nie tylko należało słuchać wypowiadanych słów, ale także uważnie badać twarze mówiących. Ojciec zawsze mu powtarzał, że można dostrzec winę na twarzy kobiety czy mężczyzny, jeśli się wie, czego szukać. Nie był zupełnie pewien, co to znaczy, ale zawsze uważnie obserwował. Nie mógł myśleć o swojej świeżo poślubionej żonie, leżącej jesz cze w ich łóżku, ciepłej, nagiej i potarganej. Przełknął nerwowo i zmusił się do powrotu do swych obowiąz ków. Oderwał wzrok od pijącej herbatę kobiety, Jes sie Warfield, i przeniósł go na Dancy'ego Hoolahana, a potem na Jamesa Wyndhama. Odchrząknął. - Chciałbym usłyszeć, co tu się wydarzyło, kiedy Jessie przyprowadziła klacz. Tak, Thomas, ciebie to też dotyczy. Byłeś jednym ze świadków całej tamtej zabawy w nocy. - To wcale nie była zabawa, panie Dickens - powie dział Thomas surowo, świadom, że sprawa jest po ważna. - Biedna panienka Jessie była cała zakrwawio na, a pan James ją podtrzymywał. Nie, to nie była zabawa. - Nie to miałem na myśli. Opowiedz mi, co się działo. Kiedy wyciągnął wszystkie fakty od każdego z nich, Gordon Dickens nastroszył wąsy, wbił wzrok w Jessie i odezwał się: - Rozumiem, że jesteście z Jamesem Wyndhamem rywalami. Zawsze stawiam na Jamesa, ale udaje ci się go pokonać przynajmniej w połowie biegów, co go 88
z pewnością nie cieszy. Widziałem, jak usiłowałaś wje chać na niego swoim koniem. Widziałem, jak kopnię ciem starałaś się go zrzucić. Widziałem, jak James próbował wepchnąć cię do rowu. Jesteście wrogami. Czemu go broniłaś i groziłaś Allenowi Belmonde? Czemu w ogóle zajęłaś się ratowaniem tego konia? To nie twoja klacz. - Lubię Słodką Susie. Jest fantastyczna. Nie sądzę, aby znalazł pan już tych dwóch ludzi, którzy ją ukrad li. I tego, który ich wynajął. Gordon Dickens był zanadto zajęty ślubem i po znawaniem rozkoszy małżeńskiego łoża, żeby prowa dzić dochodzenie, ale nie przyznał się do tego. Przy pomniał sobie, jak spędzał poranne godziny i spłonął rumieńcem. Aż zadrżał. Kogo obchodził jakiś głupi koń, kiedy Helen leżała tam, czekając na niego, uśmiechała się do niego, wyciągała ramiona? - Jeszcze nie - rzekł głosem tak zimnym, jak wio senny deszcz w Baltimore. Jak ta przeklęta dziewczy na ma czelność zadawać mu pytania? - Nie odpowie działa pani na moje pytania, panno Warfield. - Nie miało znaczenia, że Słodka Susie należy do Allena Belmonde, który nie był zbyt przyjemnym człowiekiem. Próbowałabym ratować Słodką Susie nawet, gdyby jej właścicielem był Mortimer Hackley, naprawdę paskudny typ. Tak czy inaczej, Allen Bel monde znudził już wszystkich wykrzykiwaniem oskar żeń pod adresem Jamesa - oskarżeń absolutnie nie uzasadnionych - i miałam ochotę go uderzyć. - Może zamiast tego wczoraj go zastrzeliłaś? James, opierający się plecami o gzyms kominka, skoczył do przodu i zawisł nad Gordonem Dicken sem. Poderwał go z krzesła za kołnierz i potrząsnął. - Jest to najgłupsza uwaga, jaka wydobyła się z two ich ust. Spójrz tylko na nią - jest kompletnie biała 89
z przerażenia. Pilnuj swojego języka, bo inaczej zro bię to za ciebie. - Posłuchaj, James. Ja tylko wykonuję swoją pracę. Groziła mu, zachowuje się jak mężczyzna, może też włada bronią jak mężczyzna i... Doktor Hoolahan, widząc, że James aż się rwie, aby zadać Gordonowi cios pięścią w szczękę, postano wił odwrócić jego uwagę i odezwał się pospiesznie: - Sądzę, że nie wiesz, iż kiedyś Allen Belmonde chciał poślubić Urszulę Wyndham, siostrę Jamesa? James szybko odkręcił głowę w jego stronę i spoj rzał tak, jakby doktorowi wyrosło trzecie ucho. - Cóż, nie ożenił się z Urszulą, więc nie miałem po wodu, aby go zabijać. Skąd, u diabła, o tym wiesz, Dancy? - Żona pana Belmonde rozchorowała się wkrótce po ślubie. Była załamana, blada i przez cały czas na granicy łez. Powiedziała mi, że zaczął jej unikać nie mal od razu po ślubie, a nawet, w chwilach, hmmm, uniesień, kilkakrotnie nazwał ją Urszulą. James odwrócił się i spojrzał na Dancy'ego Hoola hana. Puścił Gordona Dickensa, w roztargnieniu otrzepał mu przód płaszcza i delikatnie posadził go z powrotem na krześle. - Mówiłem Alicji, żeby nie wychodziła za niego - powiedział James. - Poślubił Alicję Stoddert na złość, po tym, jak Urszula wyszła za Giffa. Podejrze wam, że chciał wywołać jej zazdrość, ale mu się to nie udało. Nie mógł uwierzyć, że go nie chciała, że wola ła Giffa Poppletona. Również Alicja mi nie wierzyła. - Spojrzał prosto w twarz Gordona Dickensa. - Po myśl dobrze, Gordon, żeby te informacje nigdy ci się nie wymsknęły. Wszystkie, rozumiesz? Ty także, Dan cy. Tak, świetnie pojmuję, dlaczego wywlokłeś je wła śnie w tym momencie. Otóż teraz panuję już nad so90
bą i nie uduszę Gordona, przynajmniej nie w ciągu najbliższych pięciu minut. Pamiętajcie - każde z was że żaden z tych faktów nie ma nic wspólnego z zabój stwem Belmonde. - Muszę wypełniać moje obowiązki - powiedział Gordon Dickens. - Zgadzam się jednak z tobą, Jame sie, że nic z tego, o czym rozmawialiśmy, nie wydaje się mieć znaczenia w sprawie nieszczęśliwej śmierci Belmonde. - Jak sądzisz, James, kto zabił pana Belmonde? - Nie mam zielonego pojęcia. Jak wspomniałaś, Jessie, nie był to najprzyjemniejszy człowiek. Słuchaj, Gordon, Allen Belmonde miał dwóch wspólników w interesach. Pewnie między tą trójką wybuchało wie le sporów. Sprawdzałeś to? - O tak. Wszyscy się nawzajem nienawidzili. Oskar żali się wzajemnie o łajdactwa, malwersacje i oszu stwa. - Gordon Dickens wstał z posępnym wyrazem twarzy. - Ładny bigos. A już miałem nadzieję, że jed no z was okaże się winne. To by znacznie uprościło sprawę. - Cóż, wielkie dzięki, Gordon - odrzekł Dancy Hoo lahan. - Są jeszcze wyścigi - odezwał się Oslow. - Pan Bel monde brał udział w zakładach, słyszałem, że grał o duże stawki, a kiedy przegrywał, nie zawsze odda wał pieniądze. Krążyły też plotki, że był odpowie dzialny za otrucie Rainbowa - czterolatka pełnej krwi, którego ojcem był Bellerton, a matką Medley na wyścigach o puchar Baltimore w ubiegłym roku. Wygrał koń, na którego postawił, więc Belmonde tak że wygrał mnóstwo pieniędzy. Oczywiście niczego nie udowodniono. - Nic nie jest udowodnione - powiedział Gordon Dickens i westchnął. - Cały świat jest nieudowodnio91
ny. - Podnosząc się, westchnął po raz wtóry. Obcią gnął kamizelkę. Była luźna. Zeszczuplał. Dobrze mu z tym było. Wiedział, że zawdzięcza to niezwy kłej aktywności, jakiej doświadcza w nocy i we wcze snych godzinach porannych. - Przeklęty Belmonde - powiedział, patrząc na wszystkich z ponurą iryta cją. - Czemu po prostu nie spadł w przepaść podczas zawodów Millera. Wtedy mógłbym stwierdzić, że był to wypadek i na tym cała sprawa by się zakończyła. Pani Wilhelmina Wyndham mocno trzymała ramię syna. - Kto składa wizytę biednej Alicji? Pozbądź się tych ludzi, bez względu na to, kim są, James. Teraz my tu jesteśmy i tylko my będziemy wyrażać współczucie biednej dziewczynie. Niektórzy mają niedźwiedzie maniery. James udał się do miejskiej rezydencji Belmon¬ de'ów na St. Paul Street, aby zaoferować Alicji wszel ką pomoc. Tymczasem jego matka właśnie gramoliła się z landa, które dla niej kupił trzy lata temu. - Ach, mój najdroższy chłopcze - powiedziała, po zwalając sobie pomóc przy wysiadaniu i chwyciła go za ramię. - Czy mówiłaś Alicji, że przyjedziesz ją odwiedzić? - Naturalnie, że nie, ale to nie ma znaczenia. Idź dopilnować wszystkiego, James. Tylko się uśmiechnął do swojej matki, wiedział bo wiem, że nic mniejszego od huraganu nie wpłynie na jej plany. Zresztą może nawet huragan by nie wystarczył. Gośćmi okazały się Glenda i Jessie Warfield. Chuda kobieta o spadzistych ramionach zaprowa dziła ich do ogromnego salonu Belmonde'ów. Glen da, w jasnożółtej muślinowej sukience, siedziała pięk nie upozowana na kanapce. Jessie stała koło Alicji, 92
trzymając rękę na zgarbionych plecach wdowy. Ubra na była w jeszcze jedną sukienkę po siostrze, z blado¬ szarej wełny, w której wyglądała jak młoda mniszka, przymierzająca habit matki przełożonej. Podobnie jak inne sukienki, ta również była za krótka i za ob szerna w biuście. James usłyszał, że mówiła: - Alicjo, pani Partridge powiedziała mi, że nic nie chcesz jeść. Popatrz, tutaj mam kilka świeżych bułe czek. Czy mam ci posmarować jedną masłem i dże mem? Alicja posłała jej bezradne spojrzenie, które obu dziło w Jamesie chęć otoczenia jej ramionami. Sądził, że w ten sposób reaguje na nią większość ludzi. Ale najwyraźniej nie Jessie. Stropiła go, mówiąc: - Dość już tego, Alicjo. Zjesz tę bułkę sama albo ci ją wcisnę w gardło. Sprowadziło to uśmiech na blade usta Alicji. Nawet jej drobne ramiona odrobinę się wyprostowały. Sły sząc chrząknięcie pani Partridge, spojrzała do góry. - O, pani Wyndham! James. Wejdźcie, proszę. Alicja poderwała się na równe nogi i Jessie wiedziała, dlaczego. Każdy to robił, gdy w pobliżu pojawiała się pani Wlhelmina Wyndham. Ta dama śmiertelnie ją przerażała. W przeszłości Jessie bez trudu udawało się jej unikać, ale nie dzisiaj. Dziś nie było przed nią ucieczki. Wilhelmina spojrzała na Alicję, na której bladych policzkach wykwitły niezdrowe rumieńce, i odezwa ła się: - Rozpaczałaś przez trzy dni, Alicjo. Allen Bel monde nie jest wart więcej niż trzech dni bez jedze nia. To szok, wywołany znalezieniem jego ciała tak cię wyczerpał, a nie poczucie straty. A teraz chciałabym dostać filiżankę herbaty i jedną z tych świeżych bułe czek, o których wspominała Jessie. 93
- Dobrze, proszę pani - powiedziała Alicja i wybieg ła z salonu. - Nie wiedziałam nawet, że Alicja potrafi tak szybko się poruszać. Świetnie powiedziane, proszę pani - zauważyła Jessie. Wilhelmina obrzuciła ją szybkim spojrzeniem, uniosła brodę i zwróciła się do Glendy, siedzącej te raz na samym brzeżku kanapki: - Dobrze wyglądasz, Glendo, jedynie dekolt twojej sukienki jest za głęboki. Widać ci za wiele biustu. Proszę. - Wilhelmina podała jej białą chusteczkę z cienkiego płótna. Glenda przyjęła ją i bezradnie popatrzyła na chusteczkę. - Przysłoń nią biust, moja droga - powiedziała Wilhelmina. - A teraz, Jessie, usiądę sobie, zanim ci coś powiem. Jesteś jaka jesteś, więc się nie dziwię. Przynajmniej dzisiaj nie śmier dzisz jak koń. Szkoda, że nie mam więcej chusteczek, bo dałabym ci jedną, żebyś wypchała sobie stanik su kienki. Powinnam porozmawiać z twoją matką. Musi kazać uszyć sukienki dla ciebie. James, którego po tylu latach obserwowania matki w działaniu nic już nie powinno zaskoczyć, słysząc te słowa omal się nie zadławił. - Mamo, sądzę, że powinnaś usiąść. O, jest już pa ni Partridge z herbatą dla ciebie i bułeczką. Tak, weź dwie. A teraz, Alicjo, przestań się tak nerwowo krę cić. Chciałbym z tobą porozmawiać. Chodź ze mną do gabinetu Allena. Gabinet Allena Belmonde znajdował się w ciem nym pokoju z ciężkimi, obitymi skórą meblami, ciem nobrązowym dywanem i ciągnącymi się wzdłuż ścian regałami zastawionymi książkami, których, jak James dobrze wiedział, nieboszczyk nigdy nawet nie otwo rzył. James delikatnie popchnął Alicję na fotel, a sam przykucnął przed nią i ujął w ręce jej białe dłonie. 94
- Moja matka ma wrażliwość słonia, Alicjo, ale ge neralnie ma rację. Allen był łajdakiem. Musisz się te raz zająć ogromnym majątkiem. Zostali ludzie, którzy są zależni od ciebie. - James, jestem kobietą. Na niczym się nie znam. Allen nigdy mi niczego nie mówił. Zawsze powtarzał, że mam być tutaj, kiedy tylko będzie mnie potrzebo wał. Mówił, że to moje jedyne zadanie, no i jeszcze rodzenie dzieci. Teraz go nie ma. Czuję się, jak by to określić, jak zamrożona. Nie ma nikogo, kto by mi po wiedział, co mam robić. - Kochałaś go, Alicjo? -Bardzo chciałam, James. Wiesz o tym. Wierzyłam, że uda mi się sprawić, aby zapomniał o Urszuli, ale on nigdy nie zapomniał. Zawsze twierdził, że Urszula nie mówiłaby takich głupstw, jakie ja plotę. Powtarzał, że nigdy by nie jęczała, narzekała i płakała jak ja. Nie, już go nie kochałam. Chyba teraz pójdę za to do piekła. - Nie, myślę, że właśnie wydostałaś się z piekła. Przetrzymasz to, Alicjo. - Byli już u mnie jego wspólnicy, żeby mi zakomu nikować, że interesy źle stoją, że im przykro, ale nie ma dla mnie pieniędzy. Naprawdę mi na tym nie za leży, bo mój ojciec zaopiekuje się mną. Mój posag przekazywał Allenowi w rocznych ratach, czego, uwierz mi, Allen nie mógł znieść. Ojciec oświadczył mi już, że będzie kontynuował wypłacanie mi rocznej pensji, żebym nie musiała wychodzić powtórnie za mąż, jeśli nie będę chciała. - Cieszę się, Alicjo. I nie przejmuj się wspólnikami. Prawnik Allena, Daniel Raymond, zajmie się tymi łot rami. Może ci nie zależeć na pieniądzach, ale musi być jakaś sprawiedliwość. Jest jeszcze sprawa farmy, Alicjo. Myślę, że poznanie zasad gospodarowania na farmie hodowlanej dobrze ci zrobi. 95
- To samo powiedziała Jessie. Oświadczyła, że mnie nauczy. To dało mu do myślenia. Co, u licha, knuła Jessie? - Nie zdawałem sobie sprawy, że ty i Jessie jesteście tak bliskimi przyjaciółkami. - O tak, już od lat. Również z Glenda i Nelda. Ma ma i tata zawsze mnie przed wszystkim chronili. A Jessie była taka wolna, robiła to, na co miała ocho tę, nie przejmując się krzykiem matki czy zakazem wychodzenia przez tydzień z pokoju, jeśli się opaliła albo podarła sukienkę, albo koń ją kopnął. Jessie za wsze była odważna. Ja byłam zawsze tchórzem. Ale ona powtarza, że to nie musi być prawda. Mówi, że te raz nie mam już mężczyzny, który by mi mówił, co mam robić. Ze mogę postępować tak, jak mi się po doba. Wierzy, że się wyzwolę. Twierdzi, że pieniądze pomogą mi wyzwolić się szybciej. Jessie to wszystko powiedziała? Czyżby się mylił? James zawsze uważał Alicję Stoddert Belmonde za jedną z tych dam, które bezwzględnie muszą mieć męża, który by o nie dbał, albo brata, którego roli Ja mes się podjął. Gotów byt postawić sporą sumę pie niędzy, że jego przekonanie jest słuszne. Teraz go za dziwiła. Czyżby dosłyszał w jej kruchym dotąd głosie nutę stanowczości? - Jessie nie jest aż tak niezależna, Alicjo - powie dział. - Pamiętaj, że jest kobietą. Córką, mieszkającą z rodzicami. Matka nadal mówi jej, co ma robić. W oczach Alicji zabłysły łzy. - Nie sądzisz, żeby mogła mi pomóc, James? - Tego nie powiedziałem. Zauważyłem jedynie, że niekoniecznie wszystko jest takie, na jakie wygląda. Ale wracając do głównego tematu naszej rozmowy, Raymond i ja spotkamy się z byłymi wspólnikami Al lena. Raymond przyjdzie później z papierami do pod96
pisania. Ty natomiast myśl tylko o tym, żeby więcej jeść i, jak to ujęła Jessie, wyzwolić się. - Przyszedł Mortimer Hackey - przerwała Alicja, lekko się wzdrygając. Hackey był właścicielem niewielkiej stajni wyścigo wej na zachód od Baltimore. Był małostkowy, nieuczci wy i psuł opinię środowiska związanego z wyścigami. - Co ten drań ma wspólnego ze śmiercią Allena? - Chce kupić stajnię. Chyba chce również zająć miejsce Allena. Od chwili jego śmierci zagląda tu co najmniej pięć razy dziennie. Przez cały czas trzyma mnie za rękę, a raz nawet pocałował mnie w policzek. Zrobiło mi się niedobrze. On jest okropny. - Powiedz pani Partridge, żeby go więcej nie wpusz czała. Porozmawiam z nim, Alicjo, Kiedy wrócili do salonu, James usłyszał, jak jego matka ryczy tak głośno, że z pewnością słychać ją by ło na najdalszym krańcu St. Paul Street. - Nie ma nic bardziej godnego ubolewania niż dziewczyna, nie mająca szacunku dla starszych. A ty, Jessico Warfield, nigdy więcej nie odzywaj się do mnie w ten sposób. Nie sprzeczaj się ze mną, skoro wiem, że mam rację. - Ależ, proszę pani, Nelda wyszła za mąż, bo tego chciała. Myli się pani sądząc, że mama zmusiła ją do poślubienia Bramena. Jeśli zaś chodzi o tatę, to aż go skręcało ze złości, że jego córka wyszła za mąż za człowieka starszego od niego. Nie, proszę pani, to był pomysł Neldy. Wilhelmina Wyndham parsknęła, wydając dźwięk tyleż nieelegancki, co skuteczny. - Jesteś jeszcze dzieckiem, Jessico. Nic nie wiesz. Znam twoją matkę. Spiskuje. Knuje. Istotnie jest w tym dobra. Sama wiele ją nauczyłam. Pragnęła wor ków pieniędzy dla Neldy i zastawiła sidła na Brame97
na. Nelda nie miała prawa głosu w tej sprawie. I nie zaprzeczaj, bo będę musiała porozmawiać o tobie z twoją mamą. I nauczę ją, jak ma z tobą postępować. Jessie zerwała się na równe nogi. - Glendo, musimy już wracać. Pożegnam się tylko z Alicją. - Nigdzie nie wychodzę, Jessie. Nie bądź niegrzecz na wobec pani Wyndham. Jeśli wszystko potoczy się zgodnie z oczekiwaniami, będzie miała wszelkie pra wa, aby wtrącać się w nasze życie. - A cóż to miało oznaczać? - rzuciła Wilhelmina Wyndham, obrzucając Glendę nieprzyjemnym spoj rzeniem. - Znam cię, Glendo Warfield. Chcesz moje go syna. Otóż, moja droga, jeśli tak pragniesz być wy chowywana przeze mnie, może da się to zrobić. Przypomniałam mu właśnie, że jego źle zaaranżowa ne angielskie małżeństwo nie zakończyłoby się tak tragicznie, gdyby tylko mnie słuchał. Naprawdę, nigdy by się tak nie stało. James odezwał się bardzo spokojnie od drzwi: - Mamo, pora, żebyśmy się pożegnali. Alicja jest zmęczona i chciałaby odpocząć. To znaczy, chciałaby zjeść dwie bułeczki, a potem odpocząć. Chodźmy, mamo. - Już idę, mój drogi. - Wilhelmina podniosła się, przygładziła loki wokół ciągle jeszcze przystojnej twa rzy i podała rękę synowi. Jessie sprawiała wrażenie ostatecznie wyprowadzonej z równowagi i wścieklej¬ szej od dzikiego psa. Glenda cichutko mruczała coś do siebie, miękkimi, białymi palcami wygładzając ma teriał sukni. - Jessie, chcesz, żebym cię odwiózł do domu? - za pytał James. Glenda poderwała się natychmiast, aż chusteczka otrzymana od pani Wyndham spadla jej z dekoltu. 98
- To nie będzie konieczne, James. Musimy z Jessie już jechać. Miłego dnia, Alicjo. Kiedy całe towarzystwo opuszczało dom Belmon¬ de'ów, zajechał powóz Neldy. Siostry tylko skinęły so bie głowami na powitanie.
ROZDZIAŁ
9
Jessie modliła się ze wszystkich sil, żeby nie padało, chociaż nie przypuszczała, aby Bóg jej wysłuchał. W końcu to było Baltimore, gdzie większość miesz kańców wierzyła, iż Bóg, kierując się kaprysem, po zwala niebiosom się otworzyć i spuszcza deszcz już po dziesięciu minutach słońca na niebie. Było przenikliwie zimno, powietrze wydawało się ciężkie, a noc ciemniejsza niż najmroczniejsze tajem nice. Jessie szczelniej owinęła się swoim męskim płaszczem i wychyliła zza krzaków róż, żeby lepiej wi dzieć przestronną salę balową Blanchardów. Jamesa dostrzegła niemal od razu. Górował wzrostem nad większością mężczyzn. Kiedy się roześmiał, odchylił do tyłu głowę, ukazując opaloną szyję. Zaczęła się za stanawiać, co skłoniło go do śmiechu. Niewątpliwie jej nigdy nie udało się go rozśmieszyć, a przynajmniej nie w ten sposób - aby śmiał się tak swobodnie i wesoło. Została zaproszona na ten bal, ale jak zwykle odmó wiła. Tylko że tym razem uczyniła tak, bo matka ob rzuciła ją spojrzeniem od góry do dołu i jeszcze raz od góry do dołu, i jeszcze raz, i obdarzyła ją uśmiechem zaciśniętych warg, który nie miał nic wspólnego z ra dością. Nie chodziło o to, że matka nie chciała, aby spędziła wieczór na czczej rozrywce. Wiedziała po prostu, że Jessie wystawi na pośmiewisko siebie, rodzi99
nę i, co najważniejsze, matkę, kiedy pojawi się ubrana jak Glenda, usiłując zachowywać się jak dama. Nie, to nie mogło się udać. Matka miała słuszność. A jednak. Jessie westchnęła i przysunęła się bliżej do okna. Wiedziała, że to była ta noc. Słyszała, jak Glen da z matką planują ten wieczór. Wiedziała, że nie wolno jej pozwolić, aby omotały Jamesa. Zasłużył sobie na wiele niemiłych rzeczy, ale nie na obecność Glendy u swego boku aż po kres je go dni na tym świecie. Sprawa oczywiście wyglądała by inaczej, gdyby pragnął Glendy, ale jasno stwierdził, że nie chce jej poślubić. Nie, nie da matce i Glendzie zgotować mu takiego losu. Dostrzegła Glendę, na wprost Jamesa. Dziwne; Glenda wpatrywała się w jego talię, a nie w twarz. Jessie zobaczyła, że w końcu James odwrócił się i uśmiechnął do Glendy. Ukłonił się i powrócił do rozmowy z Danielem Raymondem, prawnikiem, któ ry pomagał biednej Alicji stanąć na nogi. Ale Glenda nie zamierzała rezygnować. Jessie bez błędnie odczytała wszystkie symptomy. Glenda wyso ko uniosła głowę, podała biust do przodu i znów za częła się gapić prosto na talię Jamesa. Wyciągnęła miękką, białą rączkę i położyła ją na ciemnym rękawie Jamesa. Skrzywił się i odwrócił, żeby na nią spojrzeć. W jednej chwili powiedział coś do Daniela Ray monda i poprowadził Glendę na parkiet. To był walc. No właśnie. Jessie wycofała się z krzaków i szybko pobiegła do wspaniałego wiązu, rosnącego na środku ogrodu Blanchardów. Objęła pień nogami, schwyciła długą, grubą gałąź i podciągnęła się na nią, siadając okra kiem. Nie mogła jednak trzymać nóg dyndających w dole; ktoś mógłby ją zauważyć. Wyciągnęła się na brzuchu wzdłuż gałęzi. 100
Czekała. I jeszcze czekała. Walc powinien był się już skończyć całe wieki temu. Glenda miała wystarczająco dużo czasu, żeby ze mdleć przynajmniej kilkanaście razy. Jessie jednak bala się poruszyć. A co, jeśli byli już w ogrodzie, ale nie dość blisko, żeby mogła ich usłyszeć? Co się sta nie, jeśli podejdą pod drzewo i spojrzą do góry? Zo stanie przyłapana. I nie uda jej się. Zdrętwiała jej lewa stopa, uniosła więc nogę i po trząsnęła nią. Nie na wiele się to zdało. Poczuła, że się zsuwa i kurczowo uczepiła się gałęzi, kalecząc policzek. Usłyszała jakieś głosy, mocno objęła gałąź i zastyg ła w bezruchu. O Boże, znajdowali się niemal dokład nie pod drzewem. Ale nie było tam Glendy. To dwaj mężczyźni, a jednym z nich był James. Mężczyźni sprzeczali się. - Słuchaj, Wyndham, zamierzam ją kupić i nie mo żesz się temu sprzeciwić. - Jessie rozpoznała niski, chropawy glos Mortimera Hackeya. Poznała go jako człowieka o złośliwym charakterze, któremu w tajem niczy sposób udało się dojść do pieniędzy. Jego dżo kej zawsze posługiwał się batem wobec każdego jeźdźca, który w czasie biegów znalazł się koło niego. - Nie wiem, po co wychodziłem tu z tobą - powie dział James. - Nie mam ci nic więcej do powiedzenia, Hackey. Zresztą ona zamierza nauczyć się sama pro wadzić stajnię, więc zapomnij o tym pomyśle. - Nie będziesz się do tego mieszał, ty sukinsynu! Cóż, może nawet ożenię się z tą małą, kto wie? Allen mówił mi, że jest do niczego w łóżku, ale nie dbam o to. Będę miał farmę. - Powtórzę to po raz ostatni, Hackey. Zostaw Ali cję w spokoju. Jeśli usłyszę, że znowu się jej naprzyk rzasz, zrobię z ciebie krwawą miazgę. 101
- Nie będziesz mi groził, ty pruderyjny chłoptasiu, z tymi swoimi angielskimi manierami! Wściekłość w jego głosie diabelnie przeraziła Jes sie. Słyszała kiedyś, jak w ten sam sposób mówił do dżokeja, który właśnie przegrał wyścig, po czym zdzielił go batem po twarzy. Udało jej się wyciągnąć z kieszeni płaszcza pistolet. Objęła nogami gałąź i usiadła, aby móc lepiej widzieć obu mężczyzn. To, co zobaczyła, niemal odebrało jej rozum ze strachu. Mortimer Hackey wymierzył broń w Jamesa i za czął nią wymachiwać. - Nikt nie wie, że tu przyszedłeś, Wyndham. Spraw dziłem to. Upewniłem się, że nikt nie zwrócił naj mniejszej uwagi. Wiem wszystko o tobie i Alicji Bel monde. Słyszałem, że sypiałeś z nią w czasie, gdy biedny Allen Belmonde zajmował się każdą dziwką w Baltimore. Ale teraz dasz jej spokój. Nie będziesz się wtrącał. Nie będę z tobą rywalizował, Wyndham. Przestrzelę twój karłowaty łeb! - Sypiałem z Alicją? Ty głupcze! Hackey poderwał pistolet do góry, celując w serce Ja mesa. W tym momencie James rzucił się na niego, zła pał rękę Hackeya i wykręcił ją do góry. Rozległ się ostry huk wystrzału. Morze liści opadło na ziemię. Obaj męż czyźni zaczęli się mocować, wściekle walcząc i waląc pięściami, bez większego efektu usiłując uzyskać prze wagę. Jessie zobaczyła, jak James, młodszy i wyższy od przeciwnika, zadał mu cios w brzuch. Hackey zawył z bólu i odskoczył do tyłu, uwalniając się na moment. Podniósł pistolet i, ciężko oddychając, powiedział: - Ty nędzny gnojku, ty... - Gdzie jesteś, James? - To była Glenda. James nie poruszył się. Czujność Hackeya odrobi nę zmalała. James krzyknął: - Nie podchodź, Glendo! 102
Hackey powtórnie wymierzył pistolet i zaśmiał się: - Ty bękarcie, ja... Jessie wycelowała swój pistolet i wystrzeliła. Usły szała okrzyk zaskoczenia, a następnie jęk. Odrzut wy strzału wykręcił ją do tyłu. Rozpaczliwie złapała się gałęzi, ale udało jej się jedynie pokaleczyć palce. Wrzasnęła na cały głos i poleciała w dół. James miał tylko tyle czasu, aby spojrzeć w górę, w kierunku, z którego padł niespodziewany strzał, kiedy Jessie z łoskotem znalazła się na ziemi, prze wracając Jamesa na plecy. Wylądowała na nim z roz ciągniętymi rękami i nogami. Mortimer Hackey stanął nad nimi, z pistoletem w luźno zwisającej dłoni. - Dobry Boże, Jessie Warfield! Próbowałaś mnie zabić, ty nieszczęsna dziewczyno. Postrzeliłaś mnie w nogę. Cóż, zasłużyłaś sobie na... James był niemal nieprzytomny, ale zebrał się w sobie. Zobaczył stojącego nad nimi Hackeya. Przeraził się, że ten strzeli do Jessie. Przygotował się do przetoczenia się na dziewczynę. I wtedy znów usłyszał wołanie Glendy: -James! Potem zaś dotarł do niego głos pani Warfield, głoś no pouczającej córkę. - Otóż, moja droga, nie możesz sama wychodzić z drogim Jamesem. Czy wiesz, co już wszyscy mówią? Wiesz chyba, co to oznacza, prawda? Poczekaj chwil kę, Glendo. Coś nie jest tu w porządku. Gdzie jest drogi James? Znajdowały się zaledwie parę kroków od nich. Jessie potrząsała głową, żeby ją oswobodzić. James leżał pod nią zupełnie bez ruchu, ale oddychał. Obawiała się jed nak, czy nie jest nieprzytomny. Udało jej się wysapać: - Panie Hackey, najlepiej będzie, jeśli pan stąd so bie pójdzie. Nie może pan zabić nas obojga. Nadcho103
dzą świadkowie. Nie chciałam pana zranić w nogę. W rzeczywistości celowałam w pańskie ramię. Mortimer Hackey zaklął płynnie, kopnął nogę Ja mesa, potem kopnął Jessie w żebra i oddalił się w głąb ogrodu. Jessie uniosła się odrobinę i zaczęła klepać Jamesa po twarzy. - No, James, obudź się. Przepraszam, że wylądowa łam na tobie. Proszę, ocknij się. I niech ci nic nie bę dzie, błagam. Powieki Jamesa drgnęły i uniosły się. Jessie leżała na nim z piersiami przyciśniętymi do jego torsu, jej roz chylone uda napierały na jego lędźwie. Twarz dziew czyny znajdowała się tak blisko, że czuł na swoich ustach jej gorący oddech. Gdyby nie było tak ciemno, mógłby policzyć piegi na jej nosie. - Zabiłaś mnie - odezwał się. - Nic ci się nie stało? - Chyba jestem tylko troszeczkę oszołomiona. Za chwilkę z ciebie zejdę. - Nie spiesz się - odparł i wyciągnął ręce, żeby ją trochę przesunąć. Bolała go prawa noga, a Jessie ca łym ciężarem opierała się na niej. - Jesteś kobieca, Jessie. - Cóż, jestem przecież kobietą. O Boże, rozumiem, co chcesz powiedzieć, to znaczy, o Boże... - Nie, nie uciekaj ode mnie jak pensjonarka. Uspo kój oddech i po prostu zsuń się na bok. - Słyszę Glendę i mamę. Jamesowi nie starczyło czasu, żeby przesunąć Jes sie choćby o centymetr w którąkolwiek stronę, a co dopiero mówić o podniesieniu jej z siebie i wyprowa dzeniu z ogrodu. - O mój Boże! - wykrzyknęła pani Warfield. - Glen do, z Jamesem jest twoja siostra, a nie ty. Dobre nieba, ona na nim leży. Jak to się mogło stać? 104
Dopadł ich jeszcze jeden ryczący głos. - James, mój kochany chłopcze, co robisz z Jessie, która leży na tobie, całuje cię i głaszcze? James nie mógł w to uwierzyć. To była jego matka. Usłyszał też inne głosy w oddali. Co najmniej z pół tu zina głosów. Zamknął oczy. Nie, nie mógł w to uwie rzyć. Glenda wydarła się: - Jesteś wredną suką, Jessie Warfield. Zostaw Ja mesa. On należy do mnie. Nie będziesz go miała. Nie mogę uwierzyć, że oddałaś mu się tutaj, w ogrodzie. I nawet nie założyłaś sukienki. - Cóż - odezwała się Portia Warfield, biorąc się pod boki - wygląda na to, że mamy do czynienia z nie złym galimatiasem. Lecz nie martw się, Glendo, wszystko da się jeszcze naprawić. " - O Boże - powiedział James. Jessie była poobijana i podrapana, ale nie do tego stopnia, jak James, tak przynajmniej sądziła. Filiżan kę z herbatą trzymała w obu dłoniach i, pijąc powoli, usiłowała się rozgrzać. James nie pił herbaty. Pił brandy. Patrzył przed siebie tępym wzrokiem. Wszyscy siedzieli w salonie pani Wyndham; w bar dzo ładnym salonie, pomyślała Jessie, chociaż były dość denerwujące te wszystkie brzoskwiniowe odcie nie. Bladobrzoskwiniowy brokat na kanapach, ciem¬ nobrzoskwiniowy jedwab na fotelach. Wszędzie brzo¬ skwiniowo. Miejski dom pani Wyndham usytuowany byt w pobliżu domu Blanchardów, stanowił więc natu ralny punkt spotkania. Miała ochotę umrzeć. Znowu zerknęła na Jamesa. Wpatrywał się w gzyms nad ko minkiem takim wzrokiem, jakby chciał go zjeść, a mo że raczej pogryźć i wypluć na kogoś - prawdopodob nie na nią. 105
Jej ojciec, matka i Glenda byli tam i na błogosła wioną chwilę zamilkli. Pani Wyndham zasiadła na kanapie naprzeciwko Jessie. Sprawiała wrażenie pogrążonej w głębokich rozważaniach. Glenda przebiegła z wdziękiem przez pokój, aby opaść na kolana przed fotelem Jamesa. - Czy doktor Hoolahan nie powinien cię zbadać, James? - Nie - rzucił James nie patrząc na nią. - Niewąt pliwie zajmuje się teraz nogą Hackeya. Tam go trafi łaś, prawda, Jessie? - Tak mi się wydaje. Wyglądał, jakby tańczył na le wej nodze. I kopnął cię lewą stopą. - Ciebie też kopnął. W żebra? -Tak, ale tylko mnie posiniaczył, nic więcej. - Oliverze, czy gotów już jesteś mnie wysłuchać? Ohver Warfield potarł brodę. - Sam nie wiem, James. Widziałem Jessie rozciąg niętą na tobie. Widziałem, jak cię całuje. - Nie całowała mnie. - Przesuwała palcami po całej twojej twarzy. Wszys cy to widzieli. No, dobrze. Mów, co masz do powie dzenia. - Miałem sprzeczkę z Mortimerem Hackeyem. Groził, że będzie się naprzykrzał Alicji Belmonde. Pragnie mieć ją i jej farmę. Chciał, żebym się do tego nie wtrącał. Nasza dyskusja stała się dość gorąca. Nie miałem zamiaru wychodzić z nim do ogrodu, ale wy szedłem. Nie było powodu, aby urządzać scenę na środku sali balowej Blanchardów. Wieść o niej dotar łaby do Alicji, która poczułaby się tym zraniona. Po szedłem więc z nim do ogrodu. Kiedy wyciągnął broń, skoczyłem na niego. Pistolet wystrzelił w powietrze i zaczęliśmy walczyć. Zdobył przewagę, kiedy uderzy106
lem go w brzuch. Wyrwał mi się, a stale miał broń. I w tej właśnie chwili padł drugi strzał, a za nim spad ła z wiązu Jessie, prosto na mnie. Nic więcej się nie stało. Oliver Warfield westchnął. Natomiast pani Warfield oświadczyła: - Nie rozumiem, dlaczego tam byłaś, Jessie. Nie wybierałaś się na przyjęcie u Blanchardów. Dlaczego miałaś pistolet? I dlaczego siedziałaś na górze na tym drzewie? Wszyscy na nią popatrzyli, także James. Zaczęła się wpatrywać w swoje podrapane dłonie. Żałowała, że nie może przybrać brzoskwiniowego odcienia i wtopić się w dywan pani Wyndham. Spojrzała na Jamesa, który w tej jednej chwili nabrał przekonania, że nie chce się dowiedzieć, dlaczego znalazła się z bronią w ręku na tym przeklętym wiązie. Nie w obecności wszystkich zebranych. Odezwał się szybko: - Zastanawiam się, skąd się nagle wzięło tylu ludzi w ogrodzie. Słyszałem jak wolała mnie Glenda, sły szałem panią, pani Warfield, pytającą Glendę, gdzie jestem. - Ach, to nic ważnego, naprawdę - odparła pani Warfield i zawołała: - Miałabym jeszcze ochotę na herbatę, Wilhelmino. - A więc to tak - wolno powiedziała Wilhelmina Wyndham, wpatrując się w swoją przyjaciółkę z lat mło dości, którą zawsze tyranizowała. - Powiedziałaś, że bym przyszła do ogrodu i przyprowadziła moich przyja ciół, bo masz dla nas wszystkich, a zwłaszcza dla mnie, wspaniałą niespodziankę. Mój Boże, potrzebni ci byli śmy jako świadkowie. Mówiłam Glendzie, Portio, że nieźle knujesz i planujesz, ale tym razem ci się nie uda ło. Chciałaś, żebyśmy zobaczyli Glendę z Jamesem. To była ukartowana intryga, a ty mi nic nie powiedziałaś. 107
-Nieprawda! - Prawda, Portio. Spójrz tylko na Glendę. Ma czer woną twarz, zupełnie jakby miała wymalowany na czo le napis: WINNA. Ale Hackey i Jessie pokrzyżowali wszystkie plany. I teraz Jessie ma zrujnowaną reputa cję, a mój syn wygląda, jakby był uwodzicielem niewin nych dziewic, co we wszystkich niemądrych, niewie ścich oczach tylko zyska na romantyczności. Życzę sobie, abyś przestała zaprzeczać, że wspólnie z Glenda ukartowałyście, że zmusicie go do ślubu. Gdybyś prze dyskutowała ten pomysł ze mną, mogłabym ci pomóc przewidzieć wszelkie trudności. Ale nie zrobiłaś tego i sama widzisz, jakie są tego konsekwencje. Jessie miała już dosyć. Udało jej się wstać bez jęku z powodu bolesnych stłuczeń. - To wszystko jest śmieszne. Nie jestem skompromi towana. Jestem ostatnią dziewicą, jaką James usiło wałby uwieść. Wszyscy wiecie, że był to tylko głupi zbieg okoliczności. Idę do domu. Tato, idziesz ze mną? - Masz podrapaną twarz - powiedział James, rów nież powoli podnosząc się z miejsca. - Pilnuj, żeby ją dobrze oczyścić. - Będę pamiętać. Nie przejmuj się Hackeyem, Ja mes. Jutro na torze będzie biegał ten jego trzylatek ze sterczącymi kolanami i dopilnuję, żeby jego dżokej wylądował w rowie. - Jessie, pilnuj swoich spraw. A teraz, czy wszyscy mają już dosyć tej dyskusji? - Chcę się tylko dowiedzieć, co Jessie tam robiła - rzekła pani Warfield, stojąc już i patrząc na córkę. - Dlaczego tam byłaś, Jessie? Tylko proszę o prawdę. W następnej chwili James był już na nogach. - Mam dość tego wszystkiego. Guzik mnie obcho dzi, czemu Jessie schowała się na wiązie, ale jestem szczęśliwy, że tam była. Sądzę, że ocaliła moją skórę, 108
bowiem Mortimer zamierzał mnie zastrzelić. A teraz wychodzę. Dobrej nocy paniom i tobie, Ołiverze. - Nie wiem, James - odezwała się jego matka - mo że poczekałbyś jeszcze chwilę. - Wychodzę, tato - oświadczyła Jessie i kulejąc skierowała się ku drzwiom wejściowym, ignorując głośne wołanie matki za plecami. James znalazł się u jej boku. - Chodź, Jessie, odprowadzę cię do domu. Przynaj mniej to mogę zrobić, żeby ci się zrewanżować za po strzelenie Mortimera. Jechali obok siebie, w dół Sharp Street, a potem Waterloo Road i Calvert Street. Zaczęło padać - zim ny, rzęsisty deszcz. Niebo było czarniejsze od węgla. Oboje mieli kapelusze, ale nie na wiele się one zdały. Deszcz zacinał z boku, mocząc ich płaszcze i nie osło nięte szyje. Nagły poryw wiatru cisnął kapelusz Jessie do rowu i tyle go widzieli. Za późno przycisnęła ręce do głowy. - Ojej -jęknęła. - To był jedyny kapelusz, jaki uda ło mi się znaleźć w kufrach. Wyciągnął w jej stronę dłoń, w której trzymał swój cylinder. Potrząsnęła tylko głową, więc włożył go z powro tem. Jechali obok siebie, trzęsąc się, cicho przeklina jąc deszcz i głowiąc się, co też drugie właśnie sobie myśli, aż wreszcie James powiedział: - Jessie, dlaczego siedziałaś na tamtym wiązie? - Żeby cię uratować. - No cóż, uratowałaś mnie. Ale czemu naprawdę tam się znalazłaś? - Żeby cię uratować. Westchnął, aż poczuł deszcz w ustach. - Tak, domyśliłem się tego. Wiedziałaś, co zaplano wały Glenda i wasza matka, prawda? 109
- Tak, bo podsłuchiwałam. Z korzyścią dla ciebie. Więc nie drzyj ze mnie pasów. - Och, nie będę. Gdybyś mnie nie ocaliła przed Mortimerem i możliwą śmiercią, to co byś zrobiła, Jessie? Zastrzeliłabyś Glendę, omdlewającą w mych ramionach? - Zamierzałam strzelić w ziemię w niewielkiej odleg łości od was. Glenda nie znosi broni palnej i podskaku je na trzy metry w górę na odgłos wystrzału. Pobiegłaby najszybciej, jak potrafi, z powrotem na salę balową. - Dlaczego chciałaś mnie ochronić przed Glenda? Jessi odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Włosy oblepiały jej twarz, mokrymi pasmami opadały na plecy i na ramiona. Wargi miała sine z zimna. Musiał wyglądać równie nędznie, jak ona. - Musiałam - odparła wreszcie, po czym ścisnęła butami boki Benjiego. Koń posłusznie przyspieszył, skory, by jak najszybciej dotrzeć do suchego siana i suchego boksu. James zawołał za nią: - Jestem przemarznięty i przemoczony. Obolały. Wiem, że czujesz się tak samo. Zawrę z tobą umowę. Jutro po wyścigach ty i ja spróbujemy znaleźć w tym wszystkim jakiś sens. -Nie. - Co powiedziałaś? - Nie ma co szukać sensu gdziekolwiek, James. Po prostu zapomnij o wszystkim. Nie chcę znów być zmuszona do ratowania cię, jutro więc uważaj na tych wszystkich złośliwych dżokejów. Wysforowała się przed niego i wkrótce skręciła w piękną, szeroką drogę wiodącą do Stajni i Stadniny Warfieldów, tak bowiem głosiły wykute w żelazie lite ry, umieszczone na szczycie bramy, znajdującej się na początku drogi dojazdowej. 110
Nie zwolnił biegu Dimple, łagodnej, starej klaczy, którą miał od dziecka. Lubiła równy krok. Nie znosi ła deszczu nie mniej od niego, była jednak na tyle sta ra, by wiedzieć, że jeśli nie przestanie przebierać no gami, niedługo dotrze do domu. Gdyby tylko wtedy wiedział, co się stanie w najbliż szych dwóch dniach, bardzo by go kusiło, aby ruszyć na północ, nie oglądając się za siebie.
ROZDZIAŁ
10
Gdyby był koniem, nie znalazłby nabywcy. - Walter Bagemot Dzięki Bogu, nie padało, ale i tak cały tor pokryty był zwałami błota. W związku z tym na wyścigi przy było niewiele pań. Obecni byli co twardsi mężczyźni, lecz i oni oddawali się zakładom z mniejszym niż za zwyczaj zapałem. Jednak podniecenie wisiało w po wietrzu. Wszyscy lubili wyścig koni na ćwierć mili. Był szybki i trudny. James miał jechać na Console w trzeciej gonitwie. Console był ochoczy, parskał raźnie i podrzucał gło wą. Oslow poklepał muskularną, siwą szyję konia i powiedział: - Musisz chwilkę poczekać, staruszku, zaraz przyj dzie pan James i pojeździcie sobie pięknie. - No właśnie - rzekł James i szybko sprawdził po pręgi, automatycznie dociskając je, gdy Console wy dychał powietrze. - A teraz chodźmy razem na miły spacer i omówmy parę spraw. James wyprowadził Console z tłumu, przez cały czas do niego przemawiając. 111
- Dzisiaj nie będziemy próbowali zepchnąć Jessie do rowu. Może w przyszłym tygodniu, ale nie dzisiaj. Z dżo kejem Mortimera sprawa wygląda inaczej. Widzisz wchodzącego nędznego krętacza, starego Mortimera? - Console obrócił głowę i zarżał. - No właśnie - powie dział James. - Chcę, żeby mu było bardzo nieprzyjemnie. Console znów zarżał. * **
Przeklęte bioto, połamane gałęzie i wystające ka mienie sprawiły, że ten płaski bieg okazał się niebez pieczny. James przywarł mocno do grzbietu Console i powiedział coś do konia. Potem słuchał. Console był gotowy. Znudzony. Chciał pofrunąć. W jednej chwili Console wyprzedził Jessie, jadącą na czarnym trzylatku, Jiggu. Nawet jej nie zauważył. W biegu brało udział dwanaście koni. Ponieważ była to trzecia gonitwa, szybko przerodziła się w bieg naje żony trudnościami spowodowanymi przez błoto, bryz gające na konie i jeźdźców. Gdyby tylko James na to pozwolił, Console tańczył by z radości. Włożył w bieg cale serce, nie zwrócił uwagi na poszarpaną skałkę na torze, którą cudem udało mu się ominąć, gotów był zabić każdego konia i jeźdźca, którzy próbowaliby zepchnąć go z trasy. Kiedy James dostrzegł konia Mortimera Hackeya tuż obok, po lewej stronie, szepnął do Console: - Jest tutaj. Weźmy się za niego. Console skręcił w lewo i uderzył swoim potężnym łbem w szyję konia. Ten potknął się, a jadący na nim dżokej poleciał prosto w kałużę błota. Console zaś przejechał linię mety z radością równą tej, jakiej do świadcza wikary, który właśnie ochrzcił wszystkich grzeszników w swoim stadzie. 112
Console wygrał dwieście dolarów. Potrząsał łbem, nie był nawet zdyszany, mógłby pobiec jeszcze raz, lecz James oddał lejce Oslowowi. - Daj mu dodatkowy worek owsa. Wyeliminował z biegu konia Mortimera Hackeya. - Widziałem, jak to zrobił. Dobra robota, przyjacie lu. - Oslow poklepał mocną szarą szyję i Console głoś no zarżał. Tego dnia odbyło się jeszcze sześć gonitw na dys tansie ćwierć mili, do trzeciej po południu, kiedy znów zaczęło padać - strugi ulewnego deszczu rozpę dziły widzów. James wygrał również piątą gonitwę, a w szóstej był drugi. Bonny Black pod Jessie zajął pierwsze miejsce w szóstym biegu. Tinpin, apatyczny i skwaszony, zajął trzecią pozycję. James był zdumiony, że tak dobrze mu poszło. Oslow i trzej stajenni okrywali konie kocami i przy gotowywali do długiej podróży z powrotem do Mara tonu, gdy w polu widzenia ukazał się Mortimer Ha ckey. James uśmiechnął się do niego. - Jak twoja stopa, Hackey? - spytał. - Ty parszywy draniu, poprowadziłeś swojego konia prosto na mojego! Przez ciebie mój dżokej uderzył się mocno w głowę. Doktor Hoolahan twierdzi, że będzie mógł z powrotem jeździć nie wcześniej niż za trzy ty godnie. James ziewnął. - Próbowałeś mnie zastrzelić, Hackey. Myślałeś, że nadstawię ci drugi policzek? A poza tym ten dżokej zawsze nazbyt chętnie używał szpicruty. Zasłużył na nauczkę. - Jeśli podejdzie pan jeszcze o krok bliżej, to znów do pana strzelę, panie Hackey. James przerwał następne ziewnięcie i zamknął usta. 113
- Na litość boską, Jessie, pan Mortimer nie zrobił nic złego, przynajmniej nie dziś. Jest tylko odrobinę nie w humorze, ponieważ w trzeciej gonitwie jego dżokej spadł z konia. Mortimer żachnął się, pogroził im obojgu pięścią i odszedł parskając. Ledwie udało mu się ominąć głę boką, błotnistą kałużę. - Widziałam. Świetna robota. - Dziękuję. Console miał przyjemność. Jeśli tylko chce, potrafi być złośliwy jak cholera. Jak się czujesz, Jessie? - Ja? Ach, dobrze. A ty? - Przeżyję. Wyndhamowie są zbyt żywotni, żeby dać się ukatrupić. Jessie tylko kiwnęła głową i odeszła, siekana kolej nymi falami deszczu. Była z gołą głową. Miał ochotę zapytać, jak rodzina się do niej odnosi, ale nie zrobił tego. Nie wyglądała na nieszczęśliwą. Miała rację mó wiąc ojcu, że to wszystko jest po prostu śmieszne. Przestało padać równie niespodzianie, jak zaczęło. Natura była przewrotna - słońce świeciło na niebie jaś niej niż kula ognia. Ale nie kontynuowano wyścigów, jako że większość ich uczestników już zdążyła wyru szyć w drogę powrotną do domu. Pogwizdując, James podszedł do osławionego wo zu Luthera Swanna, pokrytego białym płótnem po malowanym w niebieskie pasy. Kiedy wyszedł zza ro gu wozu, zatrzymał się jak wryty. Jessie stała przyciśnięta do boku wagonu. Luther, który zawsze po dorwaniu się do butelki whisky, co zdarzało się zbyt często, zmieniał się w podłego gada, napierał na nią, całował, pieścił rękami jej piersi, przyciskał swo je krocze do jej łona. James ruszył do przodu, rycząc: - Puszczaj ją, ty cholerny, nędzny draniu! 114
Czemu, u diabła, Jessie się nie broniła? Dlaczego stała, pozwalając, by robił, co tylko chciał? - Co? A, James. Właśnie się troszeczkę zabawia łem. Tak, zawsze się zastanawiałem, jak może smako wać ta Jessie Warfield. Boże, ależ ona ma wspaniale cycuszki. - Zostaw ją, Luther. Natychmiast! - Sam masz na nią ochotę, prawda? Cóż, taki jest ten świat. Wziąłeś ją ostatniej nocy w ogrodzie Blan chardów, wszyscy widzieli, że ją miałeś, ale ty się nie przejąłeś, porzuciłeś ją, a jej tatuś na to pozwolił. Cze mu więc i ja nie mógłbym jej mieć? James schwycił go za kark i dosłownie oderwał od Jessie, po czym z hukiem cisnął na błotnistą ziemię. Odwrócił się i zobaczył Jessie nadal przywartą do boku wozu, bladą i cichą. - Na miły Bóg, Jessie, dlaczego pozwoliłaś, żeby cię dotykał w taki sposób? Wtedy właśnie dostrzegł strużkę krwi na jej gardle. Dotknął niewielkiego rozcięcia. - Zmusił cię nożem? Pobladła jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle było moż liwe, i nie poruszyła się, nawet nie usiłowała udawać, że go słucha. Stała tylko, wpatrując się w Luthera, któ ry właśnie się otrząsając, stawał na nogi. Zobaczyła, że wsadza nóż do kieszeni przemoczonego płaszcza. James okręcił się na pięcie, złapał Luthera za klapy płaszcza, szarpnął do przodu i rąbnął go pięścią w twarz. Wymierzał cios za ciosem, aż Luther się przewrócił, a wtedy podniósł go i bił dalej, póki nie poczuł, jak odciągają go czyjeś ręce, i póki męskie głosy nie zaczęły mu mówić, żeby przestał, żeby się opanował. W końcu dotarło do niego, że Luther leży nieprzy tomny u jego stóp. 115
- Co tu się dzieje, James? - Potrząsnął nim 01iver Warfield. - Czemu, u diabła, pobiłeś Luthera? - Czego chcesz, do cholery? Jesteś jej pieprzonym ojcem, na litość boską. Chciał ją zniewolić, 01iverze. Nożem przyłożonym do szyi zmusił ją, aby stała spo kojnie. Sam ją zapytaj. - Nie mogę jej zapytać, James. Zniknęła. Luther już siedział i potrząsał głową. - Ja tylko brałem to, co oferowała, James - powie dział i zaskomlał na widok Jamesa, robiącego krok w jego stronę. - Przestań, James! Popatrz na swoje ręce. Pięści ci krwawią. - Mówię prawdę, panie Warfield - odezwał się Luther, widząc szansę na pomoc ze strony ojca Jes sie. - Pańska córka zachowuje się jak mężczyzna i no si te opięte bryczesy. Wszyscy wiecie, że aż się o to prosiła. Cóż, ostatniej nocy oddała się Wyndhamowi. Teraz była moja kolej, to wszystko. Sam, ty też mówi łeś, że masz na nią ochotę. Pamiętasz? Rzucaliśmy monetę, aby ustalić, który dostanie ją pierwszy. - Mój Boże - powiedział 01iver Warfield. Dosko¬ czył do Luthera i zaczął go tłuc pięściami w brzuch. Jamesowi udało się go odciągnąć. - Mój Boże - po wtórzył Oliver. Pokręcił głową i odszedł. James rzucił się za nim. - 01iver, poczekaj. Cholera, musimy coś z tym zro bić. Oliver się zatrzymał. Odwrócił się i długo, bez słów, patrzył na Jamesa. Potem wzruszył ramionami. - Ostatniej nocy odszedłeś od niej. Czego więc dzi siaj oczekujesz ode mnie? Chcesz, żebym pobił tuzin mężczyzn? Czy taki masz plan? - Nie wiem - powiedział wolno James. Czuł się bar dziej bezradny niż wówczas, gdy potężny, czarny ogier 116
wlókł go za sobą po ziemi przez pięćdziesiąt metrów. - Myślałem tylko, podobnie jak Jessie, że to wszystko nie ma sensu. Nie mogłem sobie wyobrazić, że ktoś uwierzy w to, że kochaliśmy się z Jessie w ogrodzie Blanchardów. - Ludzie uwielbiają skandale. Jeśli zaś nie znajdą prawdziwego skandalu, tak długo będą wyciągać róż ne rzeczy, szarpać, kształtować je, aż naprawdę kogoś skrzywdzą. Miałeś dziś dobry dzień, James. Wygrałeś z Jessie w trzech gonitwach. Jeśli nie masz nic prze ciwko temu, nie przyjadę wieczorem do Maratonu z tym okropnym szampanem, który tak lubisz. Odwrócił się i odszedł. James tylko popatrzył za odchodzącym. Opanował go gniew. W niczym nie było przecież jego winy. Prze klęta Glenda i jej jędzowata mamusia. A także Jessie. Gdyby się nie wtrącała, cóż... ba, gdyby nie siedziała z bronią na tym wiązie, byłby dziś trupem, niewiele mądrzejszym niż w tej chwili. Glenda weszła do pokoju Jessie bez pukania. Nie od razu dostrzegła siostrę. Rzadko odwiedzała tę sy pialnię. W gruncie rzeczy nie była w środku od jakichś trzech, czterech lat, czyli od czasu, gdy jako dziew czynka uwielbiała starszą siostrę, dopóki nie zrozu miała, że Jessie jest osobliwa. Ponieważ Glenda z uro dzenia i wychowania była damą, nie mogła sobie pozwolić na przejmowanie się tą dziwną osobą, z któ rą przypadkiem miała wspólnych rodziców. Pokój nie był taki wielki; był nawet nieco mniejszy od sypialni Glendy. Miał jednak coś, czego brakowało w pokoju Glendy - niemal cała jedna ściana była przeszklona, a okna wychodziły na zachód. Wspaniały blask słońca nad Baltimore wdzierał się prosto do środka. W oknach nie było zasłon, żadnych. Glenda zastano117
wita się, czy matka wiedziała, że Jessie je pozdejmo wała. Poza tym okropnie ostrym słońcem w pokoju znajdowało się jedynie łóżko i małe biureczko. Nie było toaletki. Glenda pamiętała jeszcze długie, wąs kie lustro, umieszczone wewnątrz szafy. - Czego chcesz, Glendo? - O, Jessie, tutaj jesteś. Nie zauważyłam, że siedzisz w fotelu przy oknie. Słońce świeci tak jasno. Chciałam tylko porozmawiać z tobą przez chwilę. - Tak? - Jessie nie poruszyła się. Była zmęczona, obolała po zeszłonocnej przygodzie, podrapana i po obijana po pięciu biegach, w jakich brata udział tego dnia. Rana po nożu na szyi lekko pulsowała. Sama ją zabandażowała i przewiązała kolorową apaszką. - Mama prosiła mnie, żebym ci powiedziała, że jut ro nie powinnaś jechać z nami do kościoła. Nie po tym, co się dzisiaj wydarzyło. Mama uważa, że byłoby mądrze z twojej strony, gdybyś przez pewien czas się nie pokazywała. Powiedziała, że skoro mężczyźni usi łowali cię zniewolić, panie rozszarpią cię na strzępy. - Rozszarpią? - Tak. Mama twierdzi, że kobiety rzucają się na przedstawicielki swojej płci z większą pasją i radością niż cała armia mężczyzn. Mówiła, że cię wykończą i rozdepczą na miazgę. - Mama cię tu nie przysłała, Glendo. Z pewnością nie chce, żebym z wami jechała do kościoła, ale nie mam wątpliwości, że sama mi o tym powie. A teraz mów, czego chcesz. - Chcę, żebyś pojechała do ciotki Dorothy do No wego Jorku. Jeśli poprosisz tatę, natychmiast cię tam wyśle. Ciotka Dorothy, młodsza siostra ojca, była tak sym patyczna jak wściekły pies, a ciepła rodzinnego miała w sobie tyle, co strażnik w zakładzie dla chłopców. By118
ła wdową po duchownym podejrzanie dużej zamożnoś ci. Przerażała wszystkie trzy siostry Warfield od chwili, gdy tylko się urodziły. Kiedyś Jessie podsłuchała, jak tata mówił mamie, że nie ma wątpliwości, iż majątek jego szwagra wziął się ze skradzionej połowy pieniędzy zbieranych na tacę w czasie niedzielnych mszy. - Prędzej umrę niż pojadę do ciotki Dorothy. Wiesz, jaka ona jest, Glendo. - Owszem, ale co innego ci pozostaje? Jeśli wyj dziesz z domu, mężczyźni będą uważali, że mogą cię mieć na każde zawołanie. Są przekonani, że jesteś dziwką, że James już cię miał. Panie cię rozszarpią. Słyszałam, jak tata mówił, że nie może ci już więcej pozwolić na udział w zawodach. Jesteś zrujnowana, Jessie. To takie proste. Musisz wyjechać. - Gdy wyjadę, ty i mama znów będziecie usiłowały złapać Jamesa w małżeńskie sidła. - To nie twoja sprawa. No tak, ostatniej nocy zrozu miałam, że byłaś na drzewie, bo nas podsłuchiwałaś. Byłaś tam, żeby uniemożliwić mi zdobycie Jamesa. Zasługuję na Jamesa i będę go miała. - Ale on nie zasłużył na ciebie, Glendo. - Jeśli naprawdę jest uczciwy i szlachetny, to może pewnego dnia zacznie na mnie zasługiwać. Zapracuje na to. Musi jednak wiedzieć, że Warfieldowie przyczy nią się do podniesienia jego pozycji społecznej. Mał żeństwo ze mną przyniesie mu Stajnie Warfieldów. - A ja to co? Czy nie mam prawa do części Stajni Warfieldów? Glenda uśmiechnęła się, podeszła do małego krze sełka przy biurku i usiadła na nim. - Tata na pewno coś dla ciebie zrobi. Od jakiegoś czasu jesteś dżokejem, zdobywającym liczne nagrody. Tak, dopilnuje, aby o ciebie zadbano. - Kiedy Jessie nie odzywała się, Glenda dodała - Zaopatrzę cię 119
w wystarczającą ilość pieniędzy, żebyś dotarła do No wego Jorku. To są wszystkie moje oszczędności, ale z chęcią ci je oddam. To trzysta dolarów. - Niezła sumka. - Jessie sama zaoszczędziła niemal tysiąc dolarów od czasów gdy jeszcze jako mały szkrab dostawała drobne monety. - Owszem, ale uważam, że na nie zasłużyłaś. Nieprzejmuj się, nie będę żałować, że ci je dałam. Weź pieniądze, Jessie. Jestem pewna, że wszystko do brze się dla ciebie skończy. Mam dwie sukienki, w których będziesz mogła pojechać do Nowego Jor ku. Napisałam nawet do ciotki Dorothy, że przyje dziesz. Naturalnie udawałam, że list jest od mamy. Rozumiesz, że to dla twojego dobra, prawda, Jessie? - Trzysta dolarów? - Tak. I dwie sukienki. - Twoje dwie najlepsze sukienki czy też dwie su kienki sprzed trzech lat? - Cóż... a, niech będzie. Dam ci jedną z moich naj lepszych i trzy starsze. - Chciałabym też ten twój cytrynowożółty płaszcz. - To rozbój! -Wybieraj, Glendo. - Przysięgasz, że wyjedziesz? Jessie wyjrzała przez okno na ogród różany, dzieło najlepszych ogrodników w okolicy. Wkrótce powietrze nasiąknie zapachem róż. Ale jej już tutaj nie będzie, żeby wąchać te niewiarygodnie białe kwiaty, które uda ło się ogrodnikowi ożywić w ubiegłym roku. Jednak ja kie znaczenie mają teraz dla niej te przeklęte róże? - Przysięgam - powiedziała. James udał się do kościoła. Zawsze chodził do koś cioła. Jego towarzystwo sprawiało matce przyjemność. Poza tym bardzo lubił kapłana, Winseya Yellota. Win120
sey wierzył, że Francuzi są potępieni. Każdy swój argu ment popierał cytatami z Woltera, który nie tylko był ateistą, ale na dodatek niezwykłe dowcipnym ateistą. Na ogół James tracił wiele z tych rozważań, bowiem tak bardzo się śmiał z koszmarnej francuskiej wymowy Winseya, gdy ten cytował Woltera. Tego ranka było pochmurno. Nic nowego, pomyś lał, pomagając matce wysiąść z powozu. Przyłapał się na szukaniu wzrokiem Warfieldów. Dostrzegł ich na swych zwykłych miejscach, w piątym rzędzie. - Nie za blisko, rozumiesz - wyjaśnił mu Oliver żeby zapobiec miłej drzemce, i wystarczająco daleko, aby Winsey nie przemawiał do mnie osobiście. Jessie nie było na zwykłym miejscu. James zmarsz czył brwi, patrząc na ludzi w innych ławkach. Chciał pozbyć się tej myśli, ale nie mógł." Nie było jej tutaj, gdyż jej matka wiedziała, że gdy przyjdzie, ludzie bę dą ją ignorować. Zostawili ją. Czuł, jak wzbiera w nim wściekłość. Wszyscy się do niego uśmiechali, zagady wali, pytali o zdrowie, o konie, o Maraton. Nie mógł się doczekać końca kazania Winseya, któ rego tematem tym razem było niewolnictwo. Baltimo re właśnie przegłosowało, że przyszłe państwo Unii nie może pozwolić na niewolnictwo. James zgadzał się z tym całym sercem. Nie miał pojęcia, co ma zrobić w sprawie Jessie, ale musiał coś zrobić. Kiedy msza wreszcie się skończyła, zerknął w górę i zobaczył Glendę, wpatrującą się w je go krocze. Dopiero w niedzielę wieczorem dowiedział się od Glendy, że Jessie udała się do Nowego Jorku, do ciot ki Dorothy. James, który słyszał, jak Jessie, odkąd ukończyła czternaście lat, szeptem opowiadała różne historie o ciotce Dorothy, poczuł się jak największy łajdak pod słońcem. 121
ROZDZIAŁ
11
Okolice Darlington, Yorkshire, Anglia Maj 1882 roku Chase Park, siedziba rodu Wyndhamów - Milordzie. Marcus Wyndham, ósmy hrabia Chase, spojrzał na swojego lokaja, Sampsona, któremu udało się poko nać dziesięć metrów drewnianej, dębowej podłogi bez jednego skrzypnięcia klepki pod stopami. - A niech cię, znowu ci się udało. Jak ty to robisz, Sampson? - Przepraszam, milordzie? ~ Nieważne. Pewnego dnia moje uszy dostroją się wreszcie do twoich kroków. Jedyne, czego się nauczy łem, to zamykać drzwi na klucz za każdym razem, kie dy ja i Duchessa zajmujemy się, jak by to powie dzieć... a, nieważne. O co chodzi? - Jest tu bardzo dziwna młoda osoba, milordzie. Ta młoda osoba nie jest właściwie dziwna, tylko nigdy jej jeszcze nie widziałem. Prosi o rozmowę z panem. Po deszła prosto do drzwi frontowych i zapukała. Wyglą da troszkę jak moja kochana Maggie, kiedy wciela się w postać przybłędy, żądającego widzenia z panem domu. - Sądzisz, że szuka pracy? Odeślij ją do pani Emory. - Cóż, milordzie, jest w niej coś, a poza tym jest oczywiste, że przybywa z Kolonii. - Co? Co takiego, Sampson? Z Kolonii? - Hrabia zerwał się na równe nogi i zatarł ręce. - Musi znać Ja122
mesa. Pewien jesteś, Sampson, że to nie ciotka Wil helmina? Mówiłeś, że pytała o mnie? - Nie, milordzie. To nie tamta kobieta. Natomiast ta młoda osoba właściwie chciała rozmawiać z Du chessa. Pozwoliłem sobie nieco zmienić fakty, gdyż Duchessa czuje się troszkę niezdrowa. - Od śniadania czuje się już lepiej. Wiesz co, Samp son, poproś Duchessę i oboje spotkamy się z tą mło dą osobą z Kolonii, która jest podobna do Maggie. Czy ma jakieś imię? - Jessica Warfield, milordzie. Dziesięć minut później Sampson, od dwudziestego piątego roku życia pracujący jako lokaj w Chase, pro wadził bardzo bladą i bardzo zdeterminowaną młodą osobę do Pokoju Zielonych Sześcianów, który to pokój zaledwie miesiąc temu przeraził barona swoimi wspa niałymi malowidłami o pełnych, geometrycznych wzo rach między belkami sufitowymi, oraz bogato złocony mi meblami. Leżące na podłodze tureckie dywany miały co najmniej sto lat, ale ich czerwień, błękit i żółć aż świeciły w promieniach popołudniowego słońca, wpadających przez frontowe okna. Na ścianach wisiały obrazy, które musiały być starsze niż Kolonie. Jessie była speszona. Mało tego, była przerażona. Czuła się największym głupcem na ziemi. Posłusznie podążała za niezwykle przystojnym mężczyzną, który niewątpliwie był lokajem, a który jednak nie kręcił na nią nosem. Przeciwnie, był bardzo uprzejmy. Pamię tała opowieści Jamesa o przystojnym Sampsonie, któ ry poślubił Maggie, rudowłosą pokojówkę Duchessy, będącą przed podjęciem tej pracy aktorką. Miała na dzieję, że jest to Sampson, bo James zawsze się uśmiechał, wspominając o nim i opowiadając jej, że to jedyny człowiek, który w rok nauczył się skutecznie panować nad Maggie. 123
- Milordzie. Milady. Oto młoda osoba z Kolonii, panna Jessica Warfield. A więc to są Marcus i Duchessa, pomyślała, zmu szając swoje nogi, by posuwały się do przodu. Marcus był ciemnowłosy, wysoki i tak przystojny, że nawet ona miała chęć zemdleć z wrażenia, czego nigdy nie doświadczyła w towarzystwie żadnego mężczyzny. Po mimo ciemnych włosów miał ciemnoniebieskie oczy anioła. Tylko że anioły się uśmiechają, prawda? Ten się nie uśmiechał. Z drugiej jednak strony, także nie miał marsa na czole. Spojrzała na stojącą obok niego kobietę. Duchessa. Pisywała mądre piosenki, które James od czasu do czasu nucił albo śpiewał na cały głos. Utrzymywała się sama na długo przedtem, za nim została hrabiną Chase. Naturalnie była bardzo piękna. Pan Bóg nie był sprawiedliwy, dając tak wiele jednej osobie. Podobnie jak jej mąż, Duchess miała ciemne włosy, niebieskie oczy i najbielszą karnację, jaką Jessie kiedykolwiek widziała. W przeciwieństwie do hrabiego, Duchessa uśmiechała się do niej peł nym, szczerym uśmiechem, przyprawiającym Jessie o jeszcze większą nerwowość. - Ojej - powiedziała, przenosząc wzrok z hrabiego na hrabinę - to niewątpliwie jest zwyczajne natręctwo. Wiem o tym i jest mi bardzo przykro. Ale zrozumcie, James tyle opowiadał mi o was obojgu - i wszystko o Badgerze i Spearsie, Sampsonie i Maggie - że... Hrabia szybko przerwał. - James Wyndham? Mój kuzyn? - Tak. Ścigam się z Jamesem i wiele razy z nim wy grałam. Ojej, nie chciałam tego powiedzieć. Teraz już nie uwierzycie, że jestem damą. Duchessa podeszła do przodu z wyciągniętą ręką. - Zdawało mi się, że twoje imię brzmi znajomo. Panno Warfield, w ciągu tych lat James wielokrotnie 124
wspominał o pani rodzinie. Witam w naszym domu. Jako znajoma Jamesa jest tu pani miłe widzianym goś ciem. A teraz proszę usiąść. Sampson, przynieś her batę i ciasteczka. Proszę mi podać swoją pelisę. Jessie z przyjemnością pozbyła się okrycia. Było w paskudnym, musztardowym kolorze, ale wierzyła, że miało w sobie coś, co robiło z niej niekwestionowa ną kobietę. Płaszcz, który obiecała jej Glenda, jakoś nigdy się nie zmaterializował, niech diabli wezmą Glendę. Nie dostała też żadnej sukienki, jeszcze raz niech diabli wezmą Glendę. Duchessa starannie zło żyła pelisę, jakby była niezwykle cenna, i przewiesiła ją przez oparcie krzesła, na którym pewnie siadywali królowie. Aktualnie panujący król Jerzy IV był bar dzo gruby. Miała nadzieję, że nie składał tu wizyt i nie siedział na tym krześle. Na pewno by się połamało. - A teraz, proszę nam opowiedzieć - odezwała się Duchessa, z wdziękiem zajmując miejsce na wąskim, bardzo z francuska wyglądającym fotelu naprzeciwko Jessie, która przycupnęła ostrożnie na brzeżku obitej niebieskim brokatem kanapki -jak się miewa James? - Nie zapomnij o ciotce Wilhelminie, Duchesso. Duchessa westchnęła. - Człowiek boi się nawet wymienić jej imię. Ale niech już będzie, nie pominę jej w swoim pytaniu. I drogiej Urszuli. Jak się miewają wszyscy amerykań scy Wyndhamowie? - Sześć tygodni temu wszyscy czuli się świetnie, proszę pani. To interesujące, pomyślała Duchessa. Przywołała na powrót na twarz pełen uroku uśmiech. - Panno Warfield, proszę nam powiedzieć, w czym możemy pani pomóc. - Cóż, rozumie pani, nie przyjechałam tu brać udziału w wyścigach, wiem bowiem, że w Anglii 125
wszystkie kobiety muszą zachowywać się niezwykle stosownie i panie nie mogą nosić spodni i być dżoke jami, i startować w wyścigach, i... Hrabia uniósł rękę. - Ile pani ma lat, panno Warfield? Pytanie troszkę ją zaskoczyło, ale udało jej się od powiedzieć. - Mam dwadzieścia lat, proszę pana. James ma dwadzieścia siedem i... - Czy podróżowała pani z Baltimore do Anglii zu pełnie sama? Jessie wiedziała, że Anglicy są niezwykle drobiaz gowi w takich sprawach, dlatego skłamała prędko i sprawnie. - Miałam służącą, która mi towarzyszyła, lecz na pokładzie statku paskudnie się rozchorowała, a po tem przyszedł ten koszmarny sztorm, taki gwałtowny, że wszyscy, łącznie ze mną, bardzo się rozchorowali i biedna Drusilla pobiegła na pokład, zaczęła wymio tować przechylona przez reling i wypadła za burtę. Nie miałam więc wyjścia i musiałam przyjechać sama z Plymouth karetką pocztową. Duchessa zerknęła na męża. Wyglądał, jakby za moment miał wybuchnąć śmiechem. Szybko powie działa: - Takie rzeczy się zdarzają. To tragiczne, że nie szczęsna Drusilla musiała spotkać swego stwórcę w tak nieprzyjemnych okolicznościach, ale na szczęś cie pani samej chlubnie udało się tu dotrzeć. - Cóż, zdarzyła się jedna potworna rzecz. W pobli żu miasta Hayfield trzej mężczyźni z twarzami prze słoniętymi maskami chcieli wszystko mi ukraść. Ukry łam pieniądze pod sukienką - ojej, tak czy inaczej, dałam im pięć dolarów, oni zaś ledwie na nie spojrze li. Ich szef splunął na nie i wcisnął mi je z powrotem, 126
po czym powiedział, że nie chce żadnych dziwnych orientalnych rzeczy. A przynajmniej wydaje mi się, że to powiedział. Bardzo trudno było go zrozumieć. Tym razem Jessie sama przerwała. Przeraziło ją to, do czego przed chwilą sama się przyznała. Na pewno teraz uważają ją za wulgarnego, pozbawionego rozu mu natręta. Dodała szybko: - Proszę mi wybaczyć. Tak dużo mówiłam, choć zwykle tego nie robię. Po prostu jestem bardzo prze straszona. Do tego momentu trzymała się nieźle, jednak teraz wydarzenia minionych dwóch miesięcy dały o sobie znać. Ukryła twarz w dłoniach i zapłakała. I nie było to delikatne popłakiwanie, lecz ochrypłe, głębokie łkanie. Nagle przestała płakać, podniosła głowę i przetarła rękami oczy. - Raz jeszcze proszę o wybaczenie. Nigdy się nie boję. Nie wiem, co mi się stało. - Ach, otóż i Sampson. Herbata dobrze pani zrobi. - James zawsze powtarza, że w Anglii herbata jest rozwiązaniem każdego problemu. - Cóż, myślę, że tak jest w istocie - odparła Du chessa. Nalała filiżankę i podała ją Jessie. - Teraz proszę wypić do dna, a zobaczy pani, że od razu po czuje się pani odrobinę lepiej. Jessie upiła duży łyk, po czym sapiąc usiłowała zła pać oddech. - To jest mocniejsze od whisky, którą Stary Gussie robi w swojej destylarni. To jest herbata? Ta niewinna herbata? Hrabia podniósł się i klepnął ją w plecy. Zauważył, że była chuda. Dotarcie tutaj musiało jej zabrać sześć długich tygodni. Licząc samą podróż statkiem. Potem pięć dni karetką pocztową z Plymouth do Darlington. 127
Na samą myśl o tym ścierpła mu skóra. Poczęstował ją jednym ze słynnych cytrynowych ciasteczek Badge¬ ra. Chociaż Jessie wcale tego nie zamierzała, pochło nęła ciasteczko w dwóch kęsach. Poczuła się zaraz jak ordynarny dzikus, który zachował się prostacko na oczach tak wspaniałych ludzi. - Proszę jeszcze jedno - powiedziała Duchessa z uśmiechem. To następne zjadła trzema kęsami, chociaż nie było to łatwe. - Kiedy po raz ostatni pani jadła, panno Warfield? - zapytał swobodnie Marcus Wyndham. - No, prawdę powiedziawszy, to wczoraj. Widzi pan, wszystkie moje amerykańskie dolary ukryte były w mojej, eee... koszuli, ale oczywiście nie w nocy. Ktoś wśliznął się do mojego pokoju i ukradł wszystkie pieniądze. Został mi tylko jeden dolar, który schowa łam w czubku lewego buta. - Co za szczęście, że obrabowano panią dopiero wówczas, gdy znalazła się pani w pobliżu naszego do mu. - Hrabia podniósł się i stanął przy niej, patrząc z góry na jej pełne energii, wijące się rude włosy, nie sfornie wystające ze wszystkich stron spod paskudne go słomkowego kapelusza. Tak, kolor włosów miała zbliżony do Maggie, może nawet odrobinę żywszy, bardziej czerwony. - Jak długo zna pani Jamesa? - Odkąd skończyłam czternaście lat. On nie wie, że żyję. To znaczy, wie, że żyję, ale go to nie obchodzi. To bardzo przygnębiające. O Boże. Znów się tak zacho wuję. Naprawdę, proszę pana, zwykle tego nie mówię. - Proszę się nami nie krępować - powiedział hrabia. - Ale musi pani być zmęczona. Jest pani naszym go ściem, panno Warfield. Myślę, że zdążymy sobie wszyst ko wyjaśnić, kiedy pani porządnie wypocznie. Powiem kucharzowi, żeby pani przysłał solidne drugie śniadanie. 128
Jessie nie mogła na to pozwolić. Zerwała się z miej sca, nadepnęła na brzeg sukienki i upadła prosto na przepiękny, srebrny serwis do herbaty, który z pewnoś cią służył wielu hrabiom i książętom. Poczuła rękę hrabiego, zaciskającą się na jej ramieniu i podnoszą cą ją do góry. Uśmiechnął się, zwalniając uścisk. - Wszystko w porządku, panno Warfield? - Tak, panie hrabio, ale nie mogę być państwa goś ciem. James nie wie, że tutaj jestem. Nikt nie wie. Uciek łam z domu, bo wszystko stało się nie do wytrzymania. I będzie tak dalej, więc nie mogę tam wrócić. Chciała bym dla państwa pracować. Wiem, że nie mogę być dżo kejem, bo w Anglii kobietom tego robić nie wolno. Ko cham jednak dzieci, a James mi mówił, że urodziła pani niedawno drugiego synka, który jest jego chrześniakiem. Chciałabym zostać piastunką. Sądzę, że chłopczyk jest jeszcze za malutki na nianię, a nawet na konne prze jażdżki i informacje o koniach pełnej krwi, a zwłaszcza o ogierach. Moim ulubieńcem jest Byerley Turk. - Istotnie jest jeszcze za mały na historie o Byerley Turku - zgodził się hrabia. - Ale sprytny z niego chło paczek i spodziewam się, że po swoich pierwszych urodzinach będzie już jak się patrzy. I co o tym są dzisz, Duchesso? Czy mamy zatrudnić Jessicę... - Bardzo przepraszam, ale mam na imię Jessie. Wiem, że to brzmi troszkę prowincjonalnie, może za nadto w kolonialnym stylu, ale takie noszę imię. Nic na to nie poradzę. - Czarujące imię - powiedział bez chwili wahania hrabia, zupełnie oczarowany tą niezwykłą kobietą. - Niech więc będzie Jessie. Jak uważasz, Duchesso? Duchessa wstała i z wdziękiem zbliżyła się do Jes sie, która natychmiast wstała. Ujęła rękę dziewczyny w swoje dłonie i rzekła z uśmiechem: 129
- Charlesa jest wszędzie pełno, wrodził się w ojca. Wyobrażam sobie, że będzie cię uwielbiał, zwłaszcza twoje wspaniałe włosy. Musisz uważać, żeby cię nie oskalpował. Witaj w Chase Park, Jessie. - Nie mam wspaniałych włosów. Jest pani po pros tu bardzo uprzejma, tak jak mówił James. - Ależ naturalnie, że masz cudowne włosy. Powiedz „dziękuję", Jessie. - Dziękuję, proszę pani. Wkrótce Jessie szła za Sampsonem, który zabawiał ją rozmową o tym, że zawsze marzył o odwiedzeniu Kolonii. Nigdy dotąd nie widział Indian, a chciałby po życzyć od nich dla swojej żony ich farby do malowania barw wojennych. Oświadczył, że to by ją ucieszyło. Tymczasem w Pokoju Zielonych Sześcianów Du chessa zwróciła się do męża: -To interesujące, Marcusie. Jak sądzisz, co takiego zaszło pomiędzy nią i Jamesem, co skłoniło ją do sa motnej ucieczki aż tutaj? To, co zrobiła, jest tak głu pie, że aż się nie mieści w głowie. - Mogę się z tobą założyć, że była w spodniach, do póki nie znalazła się w pobliżu naszego domu i wtedy przebrała się w tę koszmarną sukienkę. Nie przejmuj się. Niedługo wszystkiego się dowiemy. Ciekaw jestem tylko, co powie Maggie na widok młodszej od siebie kobiety o włosach czerwieńszych od jej włosów? Maggie, od sześciu lat żona Sampsona, była wspania ła. Gapiąc się na nią Jessie mocniej otuliła się sukienką. Przynajmniej była umyta i leżała sobie na tym niewiary godnym łożu z bladozłotym baldachimem, rozpiętym na czterech pięknie rzeźbionych, wysokich kolumnach. Przymknęła oczy. Jeśli się nie myliła, materac był z gę siego puchu i miała wrażenie, jakby zapadła się w nie biańską chmurę. Nadal jednak nie spala. Jednocześnie 130
odczuwała za duży strach i zbyt wielką ulgę. Suknia Maggie była piękniejsza niż suknia, jaką miała na sobie Duchessa, gdy Jessie po raz pierwszy ujrzała ją w tym zachwycającym Pokoju Zielonych Sześcianów. A co do piero włosy Maggie. Były oszałamiające. - Czerwieńsze niż grzeszne namiętności - powie działa swobodnie Maggie, gdy Jessie, wpatrując się w nią, wyrzuciła to z siebie. Dotknęła swych wspania łych włosów i uśmiechnęła się. - Panienka też ma nie najgorszą czuprynę, panno Jessie. Może włosy panien ki nie są tak płomiennie rude jak moje, ale są do przy jęcia. Ma panienka tyle tańczących wokół głowy locz ków, które nie będą posłuszne nawet moim palcom, że... - Przerwała, przybierając pozę pełną zadumy. - Och, proszę mnie nazywać Jessie. Nie jestem żad ną panienką. Masz rację, moje włosy nie słuchają się grzebienia. Będę czymś w rodzaju opiekunki Charlesa. - Tak, mój Sampson mówił mi, że masz nauczyć Charlesa wszystkiego o wyścigach, koniach czystej krwi, o Byerley Kingu... - Właściwie to o Byerley Turku. To koń, nie męż czyzna. - Szkoda. Mężczyźni są znacznie ciekawszym obiek tem niż konie, chociaż pewnie opinia na ten temat jest podzielona. Myślę, że świetnie dasz sobie radę, bez względu na to, z jakiego rodzaju Turkiem będziesz mia ła do czynienia. Teraz jednak pozwól mi zobaczyć, co można zrobić z tą piękną czupryną. Dziś wieczorem będziesz jadła kolację z jego lordowską mością i z Du chessa. Dobrze wyszorowałaś włosy przy kąpieli? - O tak, były okropnie brudne - odparła Jessie sia dając przed lusterkiem i przypatrując się szopie ru dych loków. - Nic się nie martw, Jessie. Duchessa powiedziała mi, że będziesz mnie potrzebowała i widzę, że tak jest 131
w istocie. Chce, żebym nadała ci klasę. Dobrze, że jes tem taka utalentowana. Czy wspominałam ci już, że byłam aktorką, zanim ocaliłam życie panu Badgerowi w Plymouth? Ach, nie poznałaś jeszcze pana Badgera i pana Spearsa. Na pewno ich poznasz. - James opowiadał mi bardzo wiele o wszystkich. Mówił, że jesteś bardzo piękna. W rzeczywistości James powiedział, że widok Mag gie odbierał mu mowę od czasu, gdy miał dwadzieścia lat, a Maggie dała mu klapsa w pupę. - Tak, James jest miły. Wyrósł na porządnego czło wieka. Wszyscy jesteśmy z niego bardzo dumni. A te jego zielone oczy działają na zmysły. Czy zauważyłaś może, jakie ma długie rzęsy? A te jego jasne włosy, lekko falujące? Przystojny mężczyzna z tego naszego Jamesa i urósł taki duży, prawie tak duży, jak jego ku zyn, hrabia. A teraz odpocznij sobie, zamknij oczy. A ja zacznę swoje czary. - James naprawdę ma piękne zielone oczy - powie działa Jessie. Miała przymknięte powieki, toteż nie do strzegła, że na dźwięk tych rozmarzonych słów Maggie uśmiechnęła się. Ku zaskoczeniu Jessie, Maggie nie od razu zaczęła rozczesywać jej włosy. Najpierw rozsma¬ rowała jej na twarzy słodko pachnący krem. - Prawda, że przyjemnie? Duchessa mi powiedzia ła, że ponad sześć tygodni spędziłaś na statku. Powiet rze morskie nie jest dobre dla cery damy. Ten krem przywróci jej miękkość. Będziemy go stosować co dziennie. Będziesz nim także smarować resztę ciała po każdej kąpieli. Jak na osobę z Kolonii, masz ładną cerę, Jessie. A teraz zobaczmy, co zrobić z twoimi włosami. Jessie czuła się jak głupiec, Nie chciała opuszczać swojego pokoju, który był wspanialszy nawet od sy132
pialni mamy w domu. Maggie poinformowała ją, że pomieszczenie nosi nazwę Pokoju Jesiennego, ze względu na cudowne odcienie złota na zasłonach i narzucie na łóżko. I taki pokój oddano piastunce Charlesa? Nie miała ochoty przejść długim, szerokim koryta rzem, wzdłuż którego w niszach stały nagie greckie rzeźby, a na ścianach wisiały portrety przodków Wynd ham ów. Starała się nie nadepnąć na brzeg tej niewiarygod nej sukni, którą przysłała jej Duchessa, i nie przewró cić się pod którymś z tych pięknych obrazów. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, była już bliska paniki. Cała się trzęsła. Po otworzeniu drzwi ujrzała wysokiego, starszego pana, ubranego niezwykle elegancko. Miał gęste, czarne włosy, przetkane srebrem, i ciemne oczy, któ rymi spokojnie ją zlustrował. Uśmiechnął się do niej. - Przyszedłem, aby sprowadzić panią na dół, panno Warfield. Duchessa sądziła, że może będzie się pani czuła pewniej, opierając się o moje ramię, niż masze rując sama wzdłuż portretów tych wszystkich Wyndha¬ mów, które, jak twierdzi, doprowadzają ją do pasji. - Dziękuję panu. - Ostrożnie przyjęła podane jej ramię. - Mam na imię Jessie. - Wy, pochodzący z Kolonii, jesteście tacy bezpo średni, ale to takie czarujące. Głowa do góry. Już le piej. Wyobrażam sobie, jak bardzo pan James martwi się o panią. - O nie, nie obchodzę go, on... -Tak? - Przepraszam. Z pewnością nie interesuje pana, że James nawet nie wie, że żyję. Przypuszczam, że może istotnie troszeczkę się martwi, gdyż przyczynił się do mojego upadku. 133
- Ciekawe to zagadnienie, upadki. Czy pani byt ja kiś szczególny, czy też zwyczajny? Wybuchnęła śmiechem. Śmiała się i śmiała, trzęsła ze śmiechu, a Imponująca Osobistość u jej boku jedy nie uśmiechała się łagodnie. - Czy wie pan, że nie śmiałam się chyba od dwóch miesięcy? Boże, co za wspaniale uczucie. - Pozwolę sobie zauważyć, że będzie się pani śmia ła jeszcze więcej, kiedy jutro pojeździ sobie konno. - Pojeżdżę? Tak jak w domu? Och, nie, proszę pa na, z pewnością hrabia i hrabina nie są aż tak liberal ni wobec swojej służby, a ja przecież jestem służącą. W Ameryce byłabym pracownikiem, ale tu, natural nie, jestem tylko służącą, która się w ogóle nie liczy. - Jada pani z hrabią i hrabiną. - To co innego. Chcą tylko dowiedzieć się wszyst kiego o Jamesie. Stęsknili się za nim. - Owszem, to interesujący człowiek. Wiele prze szedł w życiu, ale przetrzymał wszystko i wyszedł z te go jeszcze silniejszy. - Tak, wiem o śmierci jego żony i dziecka. - To była jedna rzecz, to prawda. Ale teraz proszę uważać, te schody potrafią być zdradliwe dla niewiast, a także dla mężczyzn, jeśli za dużo wypiją. Jessie nie odezwała się już, dopóki Imponująca Osobistość nie sprowadziła jej na sam dół wspania łych dębowych schodów. W ogromnym holu z czarno-białą, marmurową po sadzką, czuła się jak prowincjuszka. Dawno zapom niała o śmiechu. Rozejrzała się wokół i ogarnął ją ten sam strach, który poczuła wchodząc przez podobne do katedralnych, dwuskrzydłowych drzwi, zaopatrzo nych w potężne kołatki w kształcie lwich głów. - Nigdy nawet nie wyobrażałam sobie istnienia ta kiego domu, jak ten, proszę pana. 134
- Przyzwyczai się pani. Będąc dzieckiem Duchessa nienawidziła go, uważała, że jest zimny i przytłaczają cy, teraz jednak jest z niego naprawdę dumna. Proszę pozwolić się zaprowadzić do hrabiego i Duchessy. Dziś wieczorem są w małym złotym saloniku. Pan Sampson sądził, że będzie się tam pani czuła swobod niej w czasie pierwszego wieczoru w Chase Park. - James mi mówił, że hrabia nazwał ją Duchessa, kiedy miała dziewięć lat. - Tak, to prawda. - Czy jest pan tutaj gościem? Czy także jest pan hrabią? A może księciem? - Nic mi o tym nie wiadomo. Teraz jednak chciał bym, żeby pani podniosła głowę do góry, wyprostowa ła plecy i uśmiechnęła się. Proszę się zachowywać tak, jakby była pani królową Ameryki, która raczyła złożyć tu wizytę. Spróbuje pani? Jessie przełknęła z trudem. - Postaram się. Nie idzie pan ze mną? - Nie dzisiaj. Zobaczymy się jutro. - Dziękuję panu. - Bardzo proszę.
ROZDZIAŁ
12
Jessie nie mogła w to wszystko uwierzyć. Oto sie działa na krześle ogromnej wartości, które musiało mieć setki lat, trzymając srebrny widelec, ważący tyle, co jej ręka i łowiąc nim zielony groszek, przetaczają cy się na talerzu, mającym na sobie więcej złota niż stopione razem wszystkie obrączki w Baltimore. Uświadomiła sobie, że nie znajduje się na sali ban kietowej ratusza, ale w przytulnej, małej jadalni, nie 135
większej od obszernego saloniku matki. Ściany poma lowane były na żółto. Frontową ścianę zajmowały okna, przy których srebrzyste zasłony zsunięte były na bok, ukazując równo skoszony trawnik, w oddali sta piający się z dębowym lasem. Uszu jej dobiegi prze dziwny odgłos, który tak ją zaskoczył, że aż upuściła widelec. - Nic się nie stało - powiedziała Duchessa. - To tyl ko Fred. - Fred? - Paw. Aktualnie zakochał się w Clorindzie, ona jednak nie chce mieć z nim nic wspólnego. To płocha, mała, brązowa samica pawia. Fred nieustannie roz kłada swój wspaniały ogon, ale niestety, nie ma szczęś cia. Teraz skarży się nam. Po prostu zignoruj go. - Dobrze. - Zignorować zakochanego pawia? Cóż, była w Anglii, musi więc dostosować się jeszcze do wielu dziwnych rzeczy. - Podoba ci się to, co Maggie zrobiła z twoimi wło sami? - zapytał hrabia. Z zakłopotaniem uniosła rękę ku grubym warko czom, owiniętym wokół i splecionym tak, że tworzyły koronę na czubku głowy. - A teraz pora na pukle, jak je nazywam - zakomunikowała Maggie - aby złago dzić efekt wokół twej słodkiej buzi. O tak. Puść je swobodnie i pozwól się kręcić, jak chcą. - Zupełnie nie czuję się sobą - powiedziała Jessie. - Z męskiego punktu widzenia, wyglądasz prze ślicznie - oświadczył hrabia, nabierając na widelec ka wałek baraniego udźca w białym sosie i przymykając z błogością oczy. Uśmiechnął się. - Wybacz mi, ale dziś gotował Badger. Chciał przygotować specjalną kolację na twoją cześć. Jessie posłusznie spróbowała kawałek kotleta cielę cego, garnirowanego młodą marchewką i ryżem. Był 136
przepyszny. Wzięła następny kawałek. I jeszcze jeden. - James opowiadał mi, że Badger potrafi prześcignąć mistrzostwem królewskiego kucharza z Carlton House. - Spróbuj ragout z kaczki z zielonym groszkiem - odezwała się Duchessa. - Tak, James zawsze twier dził, że kiedy Badger dla niego gotuje, to on umiera i trafia do raju obżartuchów. - Ach - powiedziała Jessie i przymknęła oczy tak jak uprzednio zrobił to hrabia. - W jaki sposób oboje pozostajecie tacy szczupli? Jeśli Jessie się nie myliła, hrabia uśmiechał się do Duchessy jak człowiek, który właśnie skradł całusa żonie kaznodziei. Jego żona wykrzywiła się do niego i powiedziała - Badger nie zawsze gotuje nam tak, jak dzisiaj. - To prawda - pospiesznie przytaknął hrabia. - Po wiedz jednak, co naprawdę myślisz o Maggie i jej ta lentach? - Maggie powiedziała, że wspaniale wyglądam. - W jej glosie było tyle niedowierzania i całkowitego zdu mienia, że i hrabia, i Duchessa wybuchnęli śmiechem. - Bo naprawdę wyglądasz wspaniale - stwierdził hrabia. - Skosztuj pstrąga po genewsku. Splendoru dodaje ci też suknia. Duchessa, ze swoją jasną cerą i ciemnymi, prostymi włosami wyglądała w niej za wsze blado. Tak, do twarzy ci w tej szmaragdowej zie leni. Zdumiony jestem tylko, że nie znalazła się w sza fie Maggie. - Maggie zdecydowała się pozwolić Jessie ją przy mierzyć - wyjaśniła Duchessa. - Zaznaczyła jednak, że jeśli Jessie nie wykorzysta jej należycie, zabierze ją, gdy Jessie będzie spała i sama będzie ją nosić, gdyż jest to całkiem niezła suknia i zasługuje na to, aby się w niej pokazywać. Czy Maggie była przekonana, że dobrze wyglądasz w tej sukni, Jessie? 137
- Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów i tylko coś mruknęła. - Świetny znak - powiedział hrabia. - Ale wspo mniałaś, że byłaś dżokejem. - Tak, muszę się do tego przyznać, bo i tak się już wygadałam. Jestem pewna, że macie tutaj doskona łych dżokejów właściwej płci. - Praca piastunki bardzo różni się od bycia dżoke jem - odezwała się Duchessa. - Czy jesteś przekona na, że chcesz zajmować się Charlesem? - On się strasznie ślini, Jessie - dodał hrabia. - Tylko nie przy Spearsie. Nigdy nie zapluwa Spearsa. To nie sprawiedliwe. Patrzy na mnie, w oczach pojawia mu się ten diabelski błysk i ślina zaczyna mu lecieć z buzi w chwili, gdy tylko znajdzie się u mnie na rękach. Na do datek teraz jeszcze ząbkuje. Lubi mnie gryźć w brodę. - Gryzie wszystko, co niewystarczająco szybko się porusza. - Niecierpliwie czekam na spotkanie z nim. Przyk ro mi, naprawdę nigdy nie miałam zbyt wiele do czy nienia z małymi dziećmi, ale kocham młode źrebacz¬ ki. Bawię się z nimi, wyczesuję, mówię do nich i... - Co za ulga. To właściwie to samo, prawda, Du chesso? - Niemal dokładnie to samo - powiedziała Du chessa. - Muszę cię także ostrzec, Jessie. Brat Char lesa, Anthony, skończył właśnie sześć lat. Będzie za zdrosny, że Charles ma ciebie. Będziesz więc miała ich obu uczepionych twojej spódnicy. Jessie błysnęły oczy. - Czy Anthony jeździ konno? - Jak maty centaur - odparła z uczuciem Duchessa. - Może mogłabyś zostać jego końską opiekunką. - Tak - rzekł hrabia. - Mogłabyś powiedzieć mu wszystko o tym, że większość koni to berbery, sprowa dzone poprzez Francję z Afryki. 138
- O tak - zawołała Jessie, zapominając o pysznej kolacji, o wspaniałym dywanie, na którym spoczywały jej obute w tanie trzewiki stopy, o fakcie, że jest mieszkanką Kolonii, przebywającą w towarzystwie osób spokrewnionych z rodziną królewską. - Byłoby wspaniale. Nie macie nic przeciwko temu? - Zupełnie nic - odparł hrabia. - A oto i Badger, chodź wysłuchać pochwał. Badger, to jest Jessie War field, przyjechała do nas zza oceanu. Przyjaźni się z Jamesem. Był brzydki i duży, miał ogromne dłonie, szopę si wych włosów na głowie i szeroki uśmiech. Ubrany był jak dżentelmen, który przypadkiem natknął się na ogromny, biały fartuch i przewiązał się nim w pasie. - T y jesteś Badger? - Ano, to ja. Smakowała pani zupa a la julienne? - O tak. - A gotowana baranina z białym sosem? -Doceniła każde danie, Badger. A co masz jeszcze? - Pudding Nesselrode'a, milordzie. Podał pudding, a tymczasem trzej lokaje zręcznie i cicho zebrali talerze i położyli czyste, nie mniej zło cone niż poprzednie. Kiedy skończył, skinął na Sampsona, dał znak lo kajom i powiedział: - Jutro porozmawiamy, panien ko Jessie. Proszę dobrze wypoczywać w nocy. Panicz Anthony będzie tak niecierpliwie czekał na spotka nie z panią, że zdolny będzie wpaść do pani sypialni i wskoczyć na panią. Oczywiście wszystko dlatego, że jest pani Amerykanką. Przyjrzy się pani dokład nie, żeby sprawdzić, czy nie ma pani dodatkowego palca albo ucha. Dobranoc, milordzie, dobranoc Duchesso. Odszedł. Oddalili się również lokaje. Sampson po wiedział: - Dobranoc. Niech pani weźmie pod uwagę, 139
Jessie, co powiedział Badger. Panicz Anthony to dzi ka małpka. - Będę pamiętała - odparła Jessie patrząc, jak Samp son opuszcza małą, używaną na co dzień jadalnię, w której, była tego pewna, można było usłyszeć echo. - A teraz - zabrał głos hrabia, siadając z powrotem na krześle - zanim przeniesiemy się do saloniku na niebywałą kawę Badgera, opowiedz nam, co zaszło między tobą i Jamesem, co zmusiło cię do ucieczki do obcego kraju. Przeniosła wzrok z jednego na drugie i wyrzuciła z siebie: - Nie chciałam jechać do ciotki Dorothy do Nowego Jorku. To młodsza siostra mojego ojca, ma łostkowa, nieprzyjemna i pobożna, która zawsze oczekuje wdzięczności za swoje uwagi o tym, jakim się jest złym człowiekiem. - Ja też bym nie brała pod uwagę możliwości uda nia się do niej - powiedziała Duchessa. - Sprawia tak samo niemiłe wrażenie, jak matka Jamesa. - Matka Jamesa to istny postrach. Powoduje, że mam ochotę zapaść się pod ziemię. Raz oświadczyła mi wprost, że jestem złośliwa i należałoby mnie wy¬ chłostać. Potem usiłowała się wykręcić, utrzymując, że źle ją usłyszałam i że powiedziała, iż jestem cierpli wa i że spódnica mi się wygniotła. Nie była wygniecio na, sprawdziłam. - Jessie westchnęła i dodała. - Nie było innego miejsca. Przepraszam, że zastukałam do waszych drzwi i zakłóciłam wasze życie. - Od czasu do czasu życie wymaga jakichś zakłóceń - oświadczył hrabia. - Popadliśmy w takie piekielne samozadowolenie. Zakłócaj, ile chcesz, Jessie. Co za szło między tobą i Jamesem? - Wszyscy widzieli mnie leżącą na Jamesie w ogro dzie Blanchardów, ale naprawdę go nie całowałam, naprawdę, chciałam tylko sprawdzić, czy jest przy140
tomny, więc klepałam go po twarzy i może oddycha łam za blisko jego ust, nie wiem już teraz tego na pew no, James ma piękne usta, chociaż to już nie ma zna¬ czenia, bo widzicie, straciłam dobrą opinię. James nie, bo jest mężczyzną. Co miałam robić? James mnie nie chce. Nikt mnie nie chciał, z wyjątkiem jednego człowieka, który nie jest dżentelmenem i zaatakował mnie na wyścigach i usiłował mnie zniewolić. Jednak James mnie ocalił. Dałabym sobie sama radę, ale wy obraźcie sobie, proszę, że ten człowiek przyłożył mi nóż do gardła. James był potwornie wściekły, chociaż to niczego nie zmienia. Naprawdę mi przykro. - Rozumiem - odezwała się Duchessa - Może jed nak mogłabyś nam wytłumaczyć, co robiłaś na Jamesie? Jessie głęboko wciągnęła powietrze, po czym zrela cjonowała smutny przebieg wydarzeń. -I w ten sposób masz zrujnowane dobre imię - po wiedział hrabia. - Tak. To niesprawiedliwe, że to samo nie dotyczy również mężczyzny. - Cóż - zauważył hrabia - mężczyzna powinien po ślubić kobietę, jeśli przyłapano go leżącego pod nią. Prawda, Duchesso? - Zwykle taki jest bieg rzeczy. - James postąpiłby tak, lecz wiem, że nawet mnie nie lubi. Nigdy bym mu tego nie zrobiła. - Rozumiem - powiedziała Duchess, patrząc Jessie głęboko w oczy. Piękne zielone oczy, nieco jaśniejsze niż Jamesa, przepełnione bólem o wiele za dużym, jak na siły istoty tak wrażliwej, jak Jessie Warfield. Była za chwycona, kiedy Jessie wkroczyła do saloniku dumnie, a jednocześnie ze strachem, pałając chęcią pokazania swojego nowego wcielenia, walcząc równocześnie z mdłościami. Powiedziała jej, że wygląda ślicznie, co Jessie potraktowała jak niezasłużony komplement. 141
Lecz Duchessa się nie zrażała. Nadal miała zamiar po magać Jessie w nabieraniu pewności siebie. Może tylko tego jej brakowało, pewności siebie i odrobiny treningu. Duchessa chciała zobaczyć Jessie na końskim grzbiecie. Maggie wykonała dobrą robotę. Jessie nie była kla syczną pięknością, ale w jej zielonych oczach kryła się inteligencja, a linia ust sygnalizowała naturalne po czucie humoru. Miała cudownie białe zęby i zarys szczęki, świadczący o uporze jeszcze większym, niż upór Jamesa. Była wysoka i szczupła, ładnie się nosi ła. Miała piękną, jasną skórę, a piegi na nosie Du chessa uznała za czarujące. Co było nie w porządku z Jamesem? Chyba nie mógł być nadal w żałobie po Alicji, zmarłej trzy lata temu? Kiedy Jessie uniosła powieki, zobaczyła parę ciem noniebieskich oczu w odległości zaledwie paru centy metrów od swojej twarzy. Wrzasnęła. - Ciii - odezwał się bardzo młody, męski głosik. - Przyjdzie Spears, weźmie mnie pod pachę i wyniesie, jeśli nie będziesz cicho. Nie chciałem cię przestraszyć. To było dziecko, mówiące z tym śmiesznym akcen tem, z którym mówili wszyscy mieszkańcy tego dziw nego kraju. - W porządku - zgodziła się. - Będę ci cho. Nie rozumiem, co mnie tak przeraziło. Przecież nie przytknąłeś swojego nosa do mojego. Nie znoszę ludzi, którzy wrzeszczą. - Ja też. - Jesteś dość ciężki. Może mógłbyś przesunąć się troszkę na bok? - Oczywiście. Czy teraz jest lepiej? Jessie znów była w stanie oddychać. Przyszło jej do głowy, że pierwszym powodem, dla którego się obu dziła, było zsinienie z braku powietrza. 142
- Dużo lepiej. A teraz... - Bardzo śmiesznie mówisz, jak wujek James, kiedy przyjeżdża do domu i jeszcze sobie nie przypomni, jak powinno się mówić. Tatuś twierdzi, że to dlatego, iż przyjeżdża z dzikiego kraju i musimy go stale na no wo cywilizować. Zawsze pomagam wujkowi Jamesowi nauczyć się na nowo mówić po angielsku. - Ty jesteś Anthony. - Tak. Nazwano mnie tak po Anthonym Wellesie, hrabim Clare, który był bliskim przyjacielem mojego dziadka. Nigdy nie widziałem żadnego z nich, ale po dobno hrabia Clare był eleganckim dżentelmenem, połowę roku spędzającym we Włoszech, a połowę w Anglii. Jessie rozbudziła się już zupełnie. Zachwycił ją ten potok wynurzeń płynący z ust małego chłopca, który, kiedy dorośnie, będzie na pewno nie mniej przystojny niż jego ojciec. - Twoja mama powiedziała mi, że jeź dzisz konno jak centaur. - Naprawdę mama tak powiedziała? Jak centaur? Jesteś pewna, że się nie przesłyszałaś, bo jesteś Ame rykanką? - Daję słowo, że dobrze usłyszałam. A teraz Anthony, jestem Jessie. Chcę być piastunką Charlesa i twoją opie kunką w czasie konnych przejażdżek. Wiesz, ja również jeżdżę jak centaur, a nawet startuję w wyścigach. - Poważnie? Mamusia mówiła, że ciotka Frances jest jedyną znaną jej damą, która czasami brała udział w wyścigach. - Wymieniasz wiele imion, z jakimi się wcześniej nie zetknęłam. Daj mi troszkę czasu, żebym się nie pogubiła, Anthony, i nie wymieniaj więcej niż jedne go nowego imienia dziennie, dobrze? - Powinienem był wiedzieć, że będziesz zamęczać biedną Jessie. 143
- Tata! - Anthony przetoczył się przez łóżko i z nocną koszulą powiewającą wokół kostek popędził w stronę drzwi, w których stal jego ojciec, ubrany w strój do konnej jazdy i cudowne czarne buty, wypo lerowane jak lustra. Hrabia wysoko podniósł syna, potem opuścił go na dół, żeby uściskać go i pocało wać. - Twoja mama podejrzewała, mój chłopcze, że mogłeś się wymknąć Spearsowi. - Spojrzał na Jessie, usiłującą nakryć się kołdrą po samą brodę, - Zastana wialiśmy się, czy nie zamknąć go na dzisiejszą noc w lochu, ale Anthony opanował sztuczkę z drżeniem podbródka, na którą wszyscy służący zawsze się na bierają. Nigdy nie dają mu spędzić w lochu więcej niż pięć minut. I co mamy zrobić? Znalazłem go jednak dokładnie tam, gdzie mówiła jego mama. Anthony, chyba nie obudziłeś Jessie, prawda? - Och, nie - pospiesznie rzuciła Jessie. - Obudzi łam się sama i zobaczyłam Anthony'ego stojącego w drzwiach i czekającego na jakiś ruch z mojej strony. Anthony obrzucił ją aprobującym spojrzeniem i po wiedział: - Ona śmiesznie mówi, zupełnie jak wujek James. Czy możemy ją zabrać na przejażdżkę, tatu siu? Twierdzi, że jest dobra. Mówiłem jej o ciotce Frances, ale stwierdziła, że za dużo imion ma do prze trawienia i że muszę zwolnić. - Doskonały pomysł. Idź teraz do Spearsa, żeby cię ubrał. Po śniadaniu wszyscy pojeździmy konno. Anthony jeszcze raz uścisnął tatę za szyję i opuścił się na nogi. - Spotkamy się na śniadaniu, Jessie - za wołał, przemykając za ojcem i wypadając za drzwi. - Jest twoim wiernym odbiciem, milordzie - powie działa Jessie. - Kiedy dorośnie, będzie pogromcą serc całych tabunów kobiet. - Postaram się nie przejmować, że znalazłam cię w damskiej sypialni, milordzie. - To była Duchessa, 144
ubrana w śliczny, ciemnoniebieski strój do konnej jaz dy i intensywnie niebieski kapelusz ze strusim piórem, opuszczającym się łukiem na policzek. Nigdy w życiu Jessie nie widziała nikogo piękniejszego. Zresztą wi dząc ich oboje obok siebie zauważyła, że są wyraźnie podobni do siebie. W końcu byli kuzynami. Pięknymi kuzynami. - Dzień dobry, Jessie. Jak spałaś? - Jak kamień - odparła Jessie, nie mogąc opano wać ziewnięcia. - Zabiorę mojego męża z twojego pokoju, żebyś by ła w stanie wykąpać się i ubrać. A oto i Ned z miską i wodą. Czekamy na ciebie na dole. - A co z Charlesem? - W przeciwieństwie do swojego brata - powiedział hrabia - Charles jeszcze nie do końca pojął, że jesteś tu dla niego i dlatego w tej chwili, niczym się nie przejmując, czka na rękach innej niani po niemal go dzinnym posiłku, na który pozwoliła mu obecna tu Duchessa. Maggie wkroczyła do sypialni dwadzieścia minut później, gdy Jessie skończyła zaplatać włosy w sposób identyczny, jak jej się wydawało, do tego, w jaki po przedniego wieczoru robiła to Maggie. Maggie niosła pod pachą strój do jazdy konno z ciemnozielonego aksamitu. Maggie przyjrzała jej się przez chwilę, po czym po wiedziała: - Usiądź na moment, Jessie. Wydaje mi się, że odniosłaś połowiczny sukces. Jessie usiadła. - Otóż, mój skarbie, wcale nie chcesz wyglądać tak niebywale pięknie, jak ja wyglądam przez cały czas. Temu domowi i mojemu mężowi zawdzięczam, że jes tem jak perła w ciągu dnia i jak diament wieczorem i w nocy - cóż, tego nie potrzebujesz jeszcze wiedzieć. 145
Ale ty, Jessie, nie jesteś do mnie podobna. Nie chcesz całymi dniami zaplatać warkoczy. Zależy ci na wygo dzie. Zachowajmy więc misterne uczesania na wie czór. Co sądzisz o jednym warkoczu na dzień? Po patrz, jak się to prosto robi. O tak. Teraz go owiniemy wokół głowy i przypniemy spinką. To nic trudnego. Na koniec dajesz włosom trochę swobody. - Maggie przyjrzała się gładko ściągniętym do tyłu włosom, wzięła grzebień i rozluźniła upięcie włosów na czubku i po bokach głowy Jessie. Potem ułożyła oswobodzo ne pasma w luźno wijące się wokół twarzy kosmyki. Jeden z nich opadał na ucho i łaskotał, lecz Jessie do szła do wniosku, że się do tego przyzwyczai. Zapatrzy ła się w swoje odbicie. To było zdumiewające. - Widzisz, tylko tyle musisz zrobić. Jutro spróbu jesz sama, a ja będę się przyglądać. - Dziękuję, Maggie. Nie mogę wprost uwierzyć w tak ogromną różnicę w wyglądzie. O, znowu chcesz wysmarować mi twarz kremem. - Tak, i tym razem zostawię ci już krem. Używaj go rano i wieczorem przed pójściem spać. Gdybyś była mężatką, musiałabyś go stosować przed odwiedzina mi męża w twoim łóżku. Mój Sampson powiada, że gdyby jeszcze Badger dołożył do kremu trochę wani lii, miałby ochotę go zlizywać... ale to nieistotne. Po czekaj tylko, aż założysz ten strój do konnej jazdy. Je go kolor powinien podkreślić barwę twoich oczu. - Nie mogę stale przyjmować strojów od Duchessy. - Och, ten akurat nie należy do Duchessy. Jest mój. Duchessa chciała ci pożyczyć kreację, niezbyt intere sującą, całą z morelowego aksamitu, w której wyglą dałabyś jak osoba cierpiąca na wątrobę. Nie, w tym stroju będzie ci do twarzy. Nie jeżdżę konno, ale ko chany Sampson chce, żebym była wyposażona na każ dą okazję. Żeby zrobić mu przyjemność, od czasu do 146
czasu siadam na grzbiecie któregoś konia hrabiego i pozuję. To niebywale raduje Sampsona. Jestem jego Dalilą, rozumiesz. Kiedy kwadrans później Jessie wyszła ze swojej sy pialni w należącym do Maggie stroju do konnej jazdy i butach Duchessy, czekał już na nią ten sam wysoki, przystojny dżentelmen. Uśmiechnął się do niej. - Świetnie pasuje - powiedział, podając jej ramię. - Naprawdę tak pan uważa? - Jeszcze tydzień wysłuchiwania prawdziwych kom plementów, a będziesz pewna siebie niczym hrabia. Nie, to chyba nie jest najlepszy pomysł. Pomyślę jesz cze nad tym. Teraz zaś, proszę pozwolić się zaprowa dzić na śniadanie. Jessie radośnie kroczyła u jego boku. Była pewna, że musi być ważną osobistością, która dla rozrywki postanowiła się z nią zaprzyjaźnić. Opuścił ją przed drzwiami do jadalni. - Nie będzie pan z nami jadł śniadania? -Nie dzisiaj. Już skonsumowałem poranny posiłek. Baw się dobrze na przejażdżce, Jessie. Nie pozwól pa niczowi Anthony'emu zjeżdżać z urwiska Monmouth, które znajduje się na krańcu wrzosowiska Fenlow. - Nie pozwolę. Uśmiechnął się do niej, obrócił z godnością na pię cie i odszedł. Nie zdążyła otworzyć drzwi. Ubrany w oszałamiającą, złoto-granatową liberię lokaj smyrg¬ nął do przodu jak wąż i otworzył przed nią drzwi. A więc to było śniadanie en familie, pomyślała, zmuszając się do stania bez ruchu, podczas gdy ten sam lokaj odsuwał dla niej krzesło. Anthony był podniecony, wymachiwał plasterkiem bekonu, nabitym na widelec, i dyskutował o swoim kucyku. - Mój Boże! 147
Na dźwięk zdumionego głosu hrabiego Jessie szyb ko uniosła głowę. - Mój Boże - powtórzył. - Czyż ona nie jest abso lutnie zachwycająca, Duchesso? - To te rude włosy, Jessie. Mój mąż czuje pociąg do rudych włosów. - Co to znaczy pociąg, mamo? - To nowy pokarm dla koni - odparł hrabia i roze śmiał się. - Twoja mama uważa, że to najlepsza kar ma, jaką kiedykolwiek mieliśmy. Chyba miałaby ochotę sama ją jeść. Duchessa cisnęła w męża kawałkiem grzanki. Nie zdążyła jej jeszcze posmarować. - Jessie nie jest jesz cze mężatką, milordzie, uważaj więc na to, co mówisz, bo inaczej źle się to dla ciebie skończy. Hrabia zwrócił się do Jessie, wydawał się zamyślo ny: - Czy wiesz, że w ubiegłym miesiącu rzuciła we mnie talerzem? Z jajkami. Na szczęście nie nauczyła się strzelać od czasu, gdy została moją żoną, toteż ucierpiała jedynie moja marynarka. Nawet nie wypro wadziło to z równowagi Spearsa. Uśmiechnął się tyl ko i zauważył, że poprawiła się jej celność. - Co uczyniłeś, milordzie, żeby sobie zasłużyć na talerz z jajkami lądujący na tobie? - Mów do mnie Marcus. Co zrobiłem? Zupełnie nic. Nic absolutnie sobie nie przypominam. - Przypomnę ci później, kochanie - rzuciła Du chessa, zerkając na swojego synka, który wpatrzony był w ojca. Jessie zaciekawiło, czy talerz się stłukł. Naturalnie miała nadzieję, że nie. Pewnie był więcej wart, niż cała stajnia ojca. Przyglądała się na zmianę Duchessie i Mar¬ cusowi. Duchessa karciła Anthony'ego za to, że wpy chał sobie owsiankę do buzi jak jakiś mały dzikus. Tym czasem jego tatuś połykał owsiankę jak wielki dzikus. 148
Miała szczęście. Więcej nawet niż szczęście, szczę ście wróciło do niej we właściwym momencie. Postara się być dobrą opiekunką Anthony'ego i dobrą pias tunką Charlesa. Piekielnie brakowało jej Jamesa, niech go szlag trafi.
ROZDZIAŁ
13
W piątkowy wieczór, półtora tygodnia po przybyciu Jessie do rezydencji, hrabina i hrabia organizowali przyjęcie. Otrzymała zaproszenie. Była ich gościem, a nie piastunką Charlesa czy opiekunką w czasie kon nych przejażdżek Anthony'ego. Zgodziła się, przekonana podnieceniem w pięk nych oczach Duchessy. A kiedy hrabia podarował jej suknię z najdelikatniejszego żółtego jedwabiu, moc no wyciętą na piersiach, z długimi, opinającymi prze guby rękawami, miała ochotę się rozpłakać. Nigdy w życiu nie widziała tak pięknego stroju. Wątpiła na wet, czy ktokolwiek w Baltimore mógłby sobie choć by wyobrazić istnienie takiej sukni. Maggie ułożyła jej włosy, splatając ze sobą i upinając na czubku gło wy trzy warkocze. Pozostałe pasma przewlekła przez opaskę i pozwoliła opaść kaskadą loków, sięgających połowy pleców. Loki opuszczały się na szyję i po bo kach twarzy. A ona siedziała i przypatrywała się so bie w lustrze. - Teraz jeszcze odrobina kremu na wargi. - O Boże, moja matka dostałaby apopleksji. - Czyż więc nie wspaniale się składa, że ty jesteś tu taj, a jej tu nie ma? - Maggie, czy to możliwe? Czy wszystkie piegi znikły? 149
- Nie, została czarująca cienka smużka maleńkich żołnierzyków, tak je nazywam, maszerujących po two im nosie. Są rozkoszne. Już to sobie wyobrażam, jak dziś wieczorem wszystkie młode damy zauważą je i po powrocie do domu namalują sobie podobne na no sach. A teraz ta suknia. Twoje piersi prezentują się zu pełnie nieźle. Przyniosłam kilka chusteczek do nosa, żeby ewentualnie wypchać ci biust, ale nie będą po trzebne. Pan Spears oświadczył, że nie chcemy zanad to eksponować rowka między piersiami, ale że jakiś powinnaś jednak mieć. Tak, spodoba mu się. I żad nych piegów na twoich ślicznych ramionach. Są pra wie tak jasne, jak moje, z tą tylko różnicą, że moje mają bardziej kremowy odcień, bo taką mam karna cję, ale twoja też nie jest zła, Jessie. Jesteś gotowa. - Nie umiem tańczyć, Maggie. - Co powiedziałaś? - Nie tańczę. - O Boże. Ile nam zostało jeszcze czasu? - Za mało. Maggie zamyśliła się. - Mam pomysł - rzekła. Zejdź na dół, Jessie, i nic się nie martw. Chcesz milo spędzić czas. Czekał na nią pod drzwiami jej sypialni, tak jak wiele razy od chwili jej przybycia do Chase Park. W swoim wieczorowym stroju, w krawacie tak bia łym jak biel jego zębów, prezentował się imponują co. Zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Przyłapała się na tym, że wstrzymuje oddech, czekając na jego opinię. Odezwał się w końcu, pocierając brodę dłu gimi palcami: - Maggie wykonała świetną robotę. Jesteś gotowa, aby poznać naszych znamienitych sąsiadów. Chciał bym, żebyś nie zapomniała o swoim czarującym spo sobie wymawiania słów. Abyś go podkreślała. Musisz 150
im pokazać, że jesteś inna, być może nawet lepsza niż oni. Czy potrafisz to zrobić, Jessie? Spojrzała na tego człowieka, który musiał być przy najmniej księciem, i zapytała: - Naprawdę wierzy pan, że potrafię? - Naprawdę. Podaj mi swoje ramię i pozwól się sprowadzić po schodach. Tym razem nie spytała, czy będzie ze wszystkimi na kolacji. I tylko na dole reprezentacyjnych schodów uśmiechnęła się do niego i powiedziała: - Dziękuję panu. - A teraz - odezwał się hrabia, biorąc ją w objęcia - będziemy tańczyć walca. Mamy czas na jedną lekcję przed nadejściem gości. Maggie donosi, że jesteś po jętna i szybko się nauczysz. Sampson grał na fortepianie. Grając, mocno ak centował co trzeci akord. Jessie była przerażona i za chwycona jednocześnie. Co prawda hrabia niemal przez cały czas praktycznie niósł ją w objęciach, ale pod koniec walca prawie pojęła, w czym rzecz. - Musisz się rozluźnić i zaufać partnerowi - powie dział. Potem zmarszczył brwi. - Hmm, zaufanie to może za dużo powiedziane. Wielu mężczyzn to tępe kołki, stale będą deptać ci po nogach. Inni to wsze tecznicy, którzy nie umieją trzymać rąk przy sobie. Powiem ci, z kim tańczyć, dobrze? Jessie zgodziła się. Kolację podano w głównej ja dalni. Była na dwanaście par, do stołu podawał tuzin lokajów, na stole zaś jedzenia było więcej, niż Jessie kiedykolwiek zdarzyło się widzieć w życiu. Siedziała pomiędzy hrabią Rothermere, dżentelmenem, który opiekował się stadniną Jamesa w czasie jego pobytu w Ameryce, i niejakim panem Bagleyem, miejscowym proboszczem, którego głównym zainteresowaniem 151
była normańska katedra w Darlington. Po pojawieniu się na stole gotowanego łososia w sosie homarowym, pieczonej baraniny i szpinaku, Philip Hawksbury, hra bia Rothermere, zwrócił się do niej: - Proszę tylko skosztować tego łososia. Dziś wie czorem gotował Badger, Bogu dziękować. Błagałem Boga, żeby tak się stało. Proponowałem mu wszystko, o czym zamarzy, byleby tylko przeniósł się do Rother mere, ale mi odmawia, a to przez tego przeklętego Marcusa i Duchessę. Mówiłem Badgerowi, że oboje z żoną jesteśmy tacy wychudzeni, że aż żebro stuka nam o żebro, ale uśmiechnął się jedynie i zapropono wał mi spróbowanie swojej nowej potrawy. Ostatnio był to rodzaj pasztetu z ostryg. Miałem wrażenie, iż mój żołądek rozpłynie się ze szczęścia. Jessie roześmiała się, chociaż czuta się jak oszust ka. Obserwowała Duchessę i usiłowała ją naśladować. Ale Duchessa była tak pełna wdzięku, tak całkowicie spokojna i pogodna, że nawet ruchem widelca z tale rza do ust kierowała perfekcyjnie i naturalnie zara zem, bez zbędnego zastanowienia. Nie było sposobu, żeby mogła się zachowywać jak ona. Ulżyło jej ogromnie, kiedy Duchessa poprosiła pa nie do Pokoju Zielonych Sześcianów. Jessie poznała wszystkie damy, które nie miały pojęcia, jak się do niej odnosić. Ponieważ jednak Duchessa przedstawiła ją jako przyjaciółkę z Kolonii, zachowywały się z rezer wą, lecz życzliwie. Jessie podkreślała swój kolonialny akcent tak mocno, jak tylko umiała. Nie umiała zgad nąć, czy panie były tym zachwycone, czy też tego nie słyszały. Po chwili do przestronnego pokoju wkroczyli panowie i orkiestra zaczęła stroić instrumenty. Podczas pierwszego walca siedziała koło żony pro boszcza, mocno wybijając rytm stopą. Drugiego walca przetańczyła z Marcusem, który, dla uniknięcia kata152
strofy, zaledwie trzy razy musiał ją unosić w powietrze. Potem przekazał ją w ręce hrabiego Rothermere. - Zatroszcz się o nią, Hawk. To dopiero trzeci walc w jej życiu. - Ha, gąska - rzekł hrabia Rothermere i obdarzył ją olśniewającym uśmiechem. Tańczył energiczniej od Marcusa, wirując z nią dokoła, aż zaczęła się głośno śmiać i z trudem łapać oddech. Po skończonym tańcu odezwała się: - Hrabia powiedział mi, że będzie uważał i nie po wierzy mnie tępakom i wszetecznikom. Nie wspomi nał nic o wulkanach, milordzie. - Nigdy tego nie robi - odparł Philip Hawksbury. - Świetnie ci idzie, Jessie. Bardzo dobrze. Trochę później udała się na górę z lodami dla An¬ thony'ego. Chłopiec siedział u" szczytu schodów, w każdej chwili gotów schować się w jakimś zakamar ku na widok którejś z dam, zmierzających w stronę gotowalni. Ujrzawszy Jessie, powiedział: - Wyglądasz inaczej niż zwykle, Jessie. Masz bar dzo czerwoną twarz. - To dlatego, że twój tata zatańczył mnie na śmierć. A tutaj masz lody od Badgera. Napomknął, że wie o tych czterech porcjach, które już zjadłeś i że to bę dzie ostatnia. - To zastanawiające, że Badger nie policzył dokład nie - zauważył ze zdziwieniem Anthony. - Naprawdę to jest już szósta porcja, ale wszystkie były małe. Cie kaw jestem, dlaczego Badger pomylił się w liczeniu - nigdy wcześniej mu się to nie zdarzało. Kiedy wracała ze swojego pokoju, oblizywał palce. - Wspaniałe przyjęcie - powiedziała. - Wszyscy są dla mnie tacy mili. - Muszą być, bo inaczej mama i tata powiesiliby ich na hakach. 153
Nie mogła się nie roześmiać. - Muszę już tam wracać. Czy to nie czas, żebyś szedł spać? - Jeszcze nie. Spears pozwolił mi na dodatkowe pół godziny. Mam zwłaszcza przyglądać się dżentelme nom. Kazał mi zrobić w myślach listę wszystkiego, co mówili i robili, a co moim zdaniem nie było właściwe. Mam mu ją przedstawić rano. - Czy sądzisz, że na twojej liście znajdzie się coś, co zrobił twój tata? - Pytałem o to Spearsa, a on powiedział, że mój ta ta jest wyjątkiem i należy go wyłączyć z wszelkich list. Pocałowała go na dobranoc i zaczęła schodzić w dół po ogromnych schodach. Usłyszała dźwięk ko łatki przy frontowych drzwiach i zobaczyła, że Samp son, niezwykle okazale prezentujący się we wspania łym wieczorowym stroju, otwiera wielkie drzwi. Stał tam James, z gołą głową, w długim, czarnym płaszczu, który powiewał na wieczornym wietrze. - Ach, wreszcie się pan zjawił, paniczu James - ode zwał się Sampson. - Czy ten cholerny bachor jest tutaj, Sampsonie? - Jaki cholerny bachor, paniczu James? - Nie drażnij się już ze mną dłużej, Sampsonie. Jest tutaj, prawda? - Oczywiście, że jest. A gdzie miałaby być? Spojrzał w górę i dostrzegł ją. Przeniósł wzrok z po wrotem na Sampsona. - Duchessa i Marcus wydają przyjęcie? - Tak, ale pański przyjazd nikomu nie sprawi kło potu. Oczekiwano pana. Pan Badger bez wątpienia ma dla pana kolację. Czekał na pana z kolacją przez ostatnie trzy dni. Przedyskutowaliśmy wszyscy ten problem i doszliśmy do wniosku, że zjawi się pan w ciągu tygodnia od jej przyjazdu. 154
- Powiedz mi tylko, czy z nią wszystko w porządku, Sampsonie. - James - powiedziała Jessie. Spojrzał na nią, potrząsnął głową i odwrócił wzrok. - Gdzie ona jest? - James! Tym razem zrobił parę kroków do przodu i jeszcze raz jej się przyjrzał. - Jessie? -Tak. - Ty nie jesteś Jessie. W niczym jej nie przypomi nasz, ale masz jej głos. Co zrobiliście z Jessie? Zaczęła schodzić po schodach, powoli, bo nie mia ła wyboru. Nie chciała nadepnąć na spódnicę i skręcić sobie karku. A miała ochotę biec. Miała ochotę rzu cić się na niego, mocno przytulić do siebie i nie pusz czać, nawet na kolację Badgera. Dotarła do ostatniego stopnia. Podszedł w jej stronę i zatrzymał się dwa kroki od niej. Bacznie ją obserwował. - Witaj, James. Bardzo mnie zaskoczył twój widok. Przyglądał się jej bez słowa przez jeszcze jedną, trwającą niezmiernie długo, minutę. - Mój Boże, nie mogę w to uwierzyć. Spójrz tylko na siebie. Co ty z siebie zrobiłaś? Ach, wiem. Maggie zabrała się za ciebie. - Tak - odparła z wysoko podniesioną głową, czu jąc się jak królowa, jak kobieta, którą James Wynd ham mógłby podziwiać, której nawet mógłby pożą dać, tak jak pożądał Connie Maxwell. - Wszyscy się za mnie zabrali. - Wiedziała, że piersi ma okrągłe, białe, a dekolt sukni jest duży. Miała misternie ułożo ną fryzurę i kaskada loków, opadających spod przepas ki na plecy, na pewno wyglądała romantycznie. Loki opadały też po obu stronach twarzy, niemal sięgając ramion. Na ustach miała pomadkę. Nos przecinała 155
jedna maleńka smużka piegów. Przyjrzała się sobie dokładnie, kiedy poszła do swojego pokoju. Wiedzia ła, że wygląda nie mniej zachwycająco niż każda z dam, walcujących w Pokoju Zielonych Sześcianów. Nawet ręce stały się delikatne po kremie Maggie. - Wyglądasz po prostu śmiesznie. Ze zdumienia zabrakło jej tchu. . - Co powiedziałeś? Sampson wtrącił się gładko: - Czasami James popada w manierę charakterys tyczną dla jego drogiej mamy, Jessie. Wierzę, że w rzeczywistości chciał powiedzieć, że wyglądasz ravissant, jak mawiają Francuzi. - Mocno minąłeś się z prawdą, Sampsonie - rzucił przez ramię James. - Moja matka znokautowałaby cię w pierwszej rundzie. A ty, moja panno, co u diabła so bie wyobrażasz? Z tymi ustami wysmarowanymi czer woną szminką wyglądasz jak ladacznica. Twoje piersi, których istnienia nigdy nie podejrzewałem, omal nie wyskoczą z sukienki, zresztą może wypchałaś biust chu steczkami do nosa? Nie masz piegów. Dlaczego? Czyż byś zamknęła się na dwa miesiące w ciemnym pokoju i poświęciła na kurację całą plantację ogórków? I po patrz na tę cholerną suknię. Nie możesz w niej nawet chodzić ze strachu przed nadepnięciem na przeklętą falbanę. Twoje włosy wyglądają, jakbyś za chwilę miała wziąć udział w średniowiecznej sztuce. Mogę się zało żyć, że boisz się choćby poruszyć głową w obawie, by wszystkie spinki nie powypadały z włosów. Mój Boże, masz podpięte włosy, ty! O co w tym wszystkim chodzi? Była zdruzgotana. Powiedziała tylko: - Mogę poruszać głową, nie niszcząc uczesania. James przeciągnął ręką po swoich włosach, po czym podszedł do Jessie i złapał ją za ramiona. Uniósł w gó rę i postawił z powrotem na marmurowej posadzce. 156
- To wszystko nie ma sensu. Zapomnij, że coś mó wiłem. Na chwilę straciłem głowę. Jesteś tutaj i jesteś cała i zdrowa. Modliłem się, żeby Marcus się tobą za opiekował. Jesteś tak diabelnie patetyczna, że nic wy¬ dawało mi się prawdopodobne, aby cię wyrzucił. - Nie jestem patetyczna, przynajmniej już teraz nic jestem, ale tobie i taksie nie podobam, prawda? Niech cię diabli wezmą, James, Marcus oświadczył, że jestem śliczna. To samo powiedział Sampson. I Maggie. - Tak twierdzą? Cóż, nie znali cię, kiedy miałaś czternaście lat. Nie widzieli, jak spadasz z drzewa ni czym ustrzelona kaczka. Nie przyglądali ci się, jak żu jesz źdźbło trawy w opadającym na oczy starym kape luszu i nucisz piosenkę napisaną przez Duchessę. Nie czuli też zapachu ogórków, które miałaś rozsmarowa¬ ne na całej twarzy. - A co to ma do rzeczy? Co to ma wspólnego z fak tem, że teraz jestem piękna? Spójrz na mnie, James. Do licha, przyjrzyj mi się. - Przyglądam się. Bałbym się ciebie dotknąć, żebyś się nie rozpadła na drobne kawałeczki. A co Spears mówi o tym wszystkim? - Nie spotkałam jeszcze Spearsa. - Dziwne. Zwykle to Spears przewodzi tej bandzie manipulatorów. Gdzież on się podziewa, Sampsonie? -Jest tutaj, paniczu James. Niedokładnie tutaj, ro zumie pan, to znaczy w tej chwili nie stoi tuż obok mnie, ale jest w rezydencji, tak jak powinien i zgodnie ze swoją wolą. James znów machnął ręką. Potem zmierzwił palca mi końce włosów. - Jestem zbity z tropu, a Pan Bóg wie dobrze, że w czasie ostatnich siedmiu dni w kółko powtarzałem sobie, co mam ci powiedzieć. Teraz pogubiłem się w tym wszystkim, a wszystko przez ciebie, bo jesteś 157
tak bardzo inna. Oczekiwałem, że będziesz sobą, a nie tą kobietą, której istnienia nie byłbym w stanie sobie wyobrazić. Czy na dodatek nosisz pończochy? Bez wahania Jessie uniosła piękną żółtą spódnicę i halkę, aby zaprezentować mu bladożółte, jedwabne pończochy. Oczy mu pociemniały. - Opuść z powrotem spódnicę. Zwyczajne „tak" w zupełności by wystarczyło. Nie masz pojęcia, jak na leży się zachowywać. Jesteś taką samą damą, jak Du chessa ciemnym typem z Soho. Wyjaśnij mi teraz, Jes sie, dlaczego uciekłaś? Tak, to było pierwsze pytanie, jakie zamierzałem ci zadać. Dzięki Bogu wreszcie so bie przypomniałem. Dlaczego, Jessie? - To głupie pytanie. Doskonale wiesz, że uciekłam dlatego, bo byłam skompromitowana. Wszyscy to wiedzieli. Glenda zapłaciła mi trzysta dolarów, żebym wyjechała. Obiecała też dać parę sukienek i płaszcz, ale nie dała. Sądziła, że wybiorę się do ciotki Dorothy do Nowego Jorku, ale nie pojechałam do niej. - Tak, to właśnie płaczliwym głosem oznajmiła wszystkim Glenda. Powiedziała, że uznałaś swoje nie właściwe zachowanie i dlatego wyjechałaś, nie chcąc przysparzać rodzinie większego wstydu. Nigdy nie myś lałem, że pojechałaś do ciotki Dorothy. Ta stara wiedź ma sieje jeszcze większy postrach niż moja matka. Jes teś wariatką, Jessie, ale nigdy nie uważałem cię za głupią. Natychmiast wybrałem się do doków, gdzie do wiedziałem się, które statki odpłynęły do Anglii. „Fly¬ ing Buttress" odpłynął w dniu twojego zniknięcia. Je den z robotników portowych zapamiętał cię, widział cię bowiem wielokrotnie na wyścigach. Powiedział mi, że byłaś ubrana w spodnie i usiłowałaś wyglądać jak męż czyzna, ale nikogo nie udało ci się zwieść. Cholera, Jes sie, nawet nie przyszło ci do głowy, żeby mi zostawić ja158
kiś liścik. Albo twojemu ojcu. Zabrałaś tylko swoje przeklęte bryczesy i przepadłaś. Powiedziałem Oliverowi, że chcę cię dopaść w Anglii. Oświadczył, że pragnie, byś wróciła. Nie rozumiem dlaczego, ale to prawda. - Tatuś może chce, żebym wróciła, ale Glenda ma rację. Nikt poza nim nie pragnie mojego powrotu. - To nonsens i nieprawda. Zanim dotrzemy do Bal timore, nikt już nie będzie nawet pamiętał, że leżałaś na mnie, trzymając ręce na mojej twarzy, a usta o cen tymetry od moich warg. - Właściwie, paniczu Jamesie - odezwał się Samp son, przesuwając się odrobinę bliżej ku Jessie - pan Spears, pan Badger, Maggie i ja gruntownie przedys kutowaliśmy tę sprawę i naszym zdaniem po powrocie do Kolonii Jessie nie zostanie tam zaakceptowana. Przynajmniej nie na dotychczasowych warunkach. - Muszę się zgodzić z tą opinią. Spójrz tylko na nią. Jej aktualny stan sprowadzi na nią niezliczoną ilość propozycji. Mężczyźni potracą wszystkie zmysły od samego patrzenia. To, jeśli Jessie się nie myliła, w żaden sposób nie było obraźliwe. - O jakich propozycjach mówisz? - Cicho bądź, Jessie. Odejdź, Sampson. A przynaj mniej cofnij się trzy kroki. Nie zamierzam jej udusić, w każdym razie jeszcze nie teraz. Dziękuję. Jessie, to była najgłupsza rzecz, jaką zrobiłaś kiedykolwiek. Cze kaj, pamiętam, jak w którejś gonitwie tak bardzo chcia łaś ze mną wygrać, że zdecydowałaś się na skrót. Pró bowałaś przeskoczyć drzewo, uprzedniej nocy wyrwane z korzeniami w czasie burzy, ale twój wierzchowiec nie dał rady i poleciałaś do rowu wypełnionego wodą. - Tak, jechałam wtedy na Ablu. Pamiętam, że śmia łeś się ze mnie tak bardzo, aż cię rozbolał brzuch. Pa miętam, że zatrzymałeś swojego konia, nie skończyłeś 159
biegu i tylko stałeś na brzegu rowu, patrzyłeś na mnie i śmiałeś się bez końca. James z kolei pamiętał, że było mu aż niedobrze ze strachu, dopóki nie ujrzał jej całej, brnącej w głębo kiej na metr wodzie, wyglądem przypominającej prze moczonego owczarka, z rudymi włosami oblepiający mi twarz. Dopiero wówczas opanował go śmiech. . Dopiero wtedy. Chrząknął. - Ale to należy do przeszłości, James. Teraz jestem tutaj i ty też tu się znalazłeś, więc chciałabym wie dzieć, dlaczego. - Nie obchodzi mnie zdanie twojego ojca ani czyja¬ kolwiek opinia. Nie jestem odpowiedzialny za twoją kompromitację. - Jasne, że nie jesteś. Oświadczyłam to wszystkim, łącznie z tatą. - To nie ma dla niego najmniejszego znaczenia. Sprawił, że poczułem się koszmarnie winny. Nie mia łem innego wyjścia, jak tylko przyjechać tu za tobą i zabrać cię z powrotem do domu. Musiałem opuścić Maraton, zostawić Alicję, która, mam nadzieję, bę dzie się trzymała z dala od Mortimera Hackeya, mu siałem zostawić Connie. Wszystko dla ciebie, Jessie, ty piekielna babo, której udało się postrzelić Morti mera Hackeya w stopę i spaść na mnie. - Ocaliłam ci życie, James. Uratowałam cię też przed Glenda. - To prawda, ale bez znaczenia. Ważne jest jedynie to, że nie planowałem przyjazdu do Anglii przed koń cem roku, a jednak się tu znalazłem. Tylko po to, że by cię zabrać do domu. - Nie jadę do domu. Nic się nie zmieniło, James, nic a nic. Nie mogę wrócić. - Wszyscy się z tym zgodziliśmy, paniczu Jamesie - wtrącił Sampson. - W obecnej sytuacji nie może 160
wrócić. Jak już powiedziałem, wszyscy przedyskuto¬ waliśmy tę sprawę i byliśmy tego samego zdania. - To prawda, James. Nikt nie chce mojego powrotu z wyjątkiem tamtego mężczyzny, który pozwolił sobie na nadmierną poufałość wobec mnie. James wyrżnął pięścią w ścianę. - Zrobisz, co ci każę! - Przestań się wydzierać. Nie masz nade mną władzy. - Traktuj mnie jak zastępcę twojego ojca. Jestem jego wysłannikiem. - Ha. Wybij to sobie z głowy, James. Postąpię tak, jak będę chciała, a mam ochotę tutaj zostać. Teraz jes tem tu zatrudniona. Mam pracę i obowiązki. Nie waż się mnie lekceważyć, Jamesie Wyndhamie. - Doprawdy? A co konkretnie robisz? - Jestem piastunką Charlesa i opiekunką w czasie konnych przejażdżek Anthony'ego. - O mój Boże, jest gorzej, niż myślałem. Posłuchaj, Jessie, Charles ma nianię. Pewnie nawet nie jedną, a trzy. I trzy następne w rezerwie. Anthony ma swoich rodziców, Lambkina i pozostałych chłopców stajen nych, którzy nauczą go wszystkiego o koniach. Mar cus i Duchessa pozwolili ci się tym zająć, bo było im cię żal. To absurd, który musi się skończyć. Sampson chrząknął znacząco. - Paniczu Jamesie - powiedział spokojnie. James odwrócił się powoli i ujrzał Duchessę i Mar cusa, stojących w holu i wpatrujących się w przybysza. - Witaj w domu. James - odezwał się Marcus i ru szył w jego stronę. Uściskał go, po czym odsunął na odległość wyciągniętych ramion. - Wyglądasz tra gicznie. Czyżbyś w ogóle nie spal? Jesteś chudy jak szczapa. Przez te wszystkie tygodnie martwiłeś się o Jessie, tak? Otóż jest cała i zdrowa. I piękna. Spójrz tylko na nią. 161
- Dziękuję ci, Marcusie, za twe wszystkie spostrze żenia. Witaj, Duchesso. Przykro mi, że zakłóciłem wa sze przyjęcie, ale przyjechałem prosto tutaj, bo wyda wało mi się, że smarkata tu będzie. I rzeczywiście jest, tyle że nie przypomina siebie. Czemu pozwoliliście jej się wymalować jak jakiejś ladacznicy i ubrać jak lon¬ dyńskej kurtyzanie? Nie umiała nawet nie zadzierać sukni. Musiała pokazać mi swoje pończochy, zdecy dowanie zbyt wyzywające, jak na nią. - Kochany Jamesie - odezwała się Duchessa swoim doskonale modulowanym głosem - jesteśmy zachwy ceni twoim przybyciem. Wszyscy się ciebie spodzie waliśmy. Radziłabym ci jednak powściągnąć swój ję zyk. Jessie wygląda rewelacyjnie. Jest piękniejsza od każdej z obecnych tu dam. Wcale się nad nią nie litu jemy. Ma rację. Jej praca jest bardzo ważna dla chłop ców, a więc tym samym i dla nas. -Ha. - Do licha, James. Co z tobą? - Jessie, nie mieszaj się do tego. Ach, do diabła. Wy wszyscy macie rację. Jadę do Candlethorpe. - Ale dopiero po zjedzeniu kolacji, paniczu. Do Candlethorpe są dwie godziny jazdy. Zostanie pan na noc. Pani Emory już przygotowuje dla pana Błękitny Pokój Narożny. Tymczasem proszę do kuchni. Badger czeka na pana. Duchesso, milordzie, Jessie, proszę wracać na przyjęcie. Ja się zajmę paniczem Jamesem. Jessie tańczyła do trzeciej nad ranem. - Wydaje mi się, że teraz tańczę już bardzo dobrze - zwróciła się do Marcusa, wirującego wraz z nią w ostatnim walcu. - Bo to prawda. - Ziewnął. - Jesteś również o wie le za młoda jak dla mnie. Wykończyłaś mnie. Nawet Duchessa siedzi w kącie, wyglądając jak piękna, ale 162
więdnąca róża. Myślę, że na naukę różnych tańców ludowych zaczekamy do jutra. Sampson lubi grać lu¬ dowe melodie na fortepianie. Pół godziny później Jessie, wyciągnąwszy wszyslkie spinki z włosów, wsunęła się do łóżka. Wspaniale by ło poczuć rozpuszczone włosy. Spinki wbijały jej się w czaszkę. Tuż po północy zdjęła z nóg pantofle i wkopała je pod fotel. Zniszczyła sobie w ten sposób swoje piękne pończochy, ale było warto. Zarabiając dwa funty tygodniowo mogła sobie pozwolić na zapła cenie za nie Duchessie. Śniła o Jamesie. Tym razem nie był to ten przerażający sen o straszliwie śmierdzą cym nieboszczyku, który otworzył usta i oskarżył ją o kradzież skarbu, sen, który przyśnił jej się cztero krotnie w ostatnich paru miesiącach. Nie, w tym śnie James się na nią nie gniewał. Daleki był od tego. Mocno przytulał ją do siebie, całował, a wargi miał wilgotne, bardzo wilgotne i gorące. Obudziła się i zobaczyła małego spaniela Antho¬ ny'ego, Dampera, siedzącego na niej, przyciskającego nos do jej twarzy i liżącego ją po policzku i ustach. Zrzuciła go ze śmiechem i wierzchem dłoni wytar ła usta. - Ty nędzna, kochana poczwaro! Czy to Anthony wpuścił cię do mojej sypialni? -Nie, to ja.
ROZDZIAŁ
14
James wyglądał wspaniale, dy, w skórzanych bryczesach dzo, jak skórkowe rękawiczki brały jaśniejszego koloru
ogorzały od konnej jaz dopasowanych tak bar Maggie. Jego włosy na niż przed wyjazdem 163
z Baltimore, rozświetliły się blond pasemkami w róż nych odcieniach, były dłuższe niż powinny być i na prawdę całkiem ładne, podobnie jak zielone oczy, znacznie zieleńsze od jej oczu, ciemniejsze i o czyś¬ ciejszej barwie. - Na co się tak gapisz? Nie przyszło jej do głowy, żeby mu skłamać. - Na ciebie. Wyglądasz bardzo ładnie. Podobają mi się te wszystkie jasne odcienie w twoich włosach. Z opóźnieniem naciągnęła kołdrę aż po szyję i usiadła na łóżku. Na krótką chwilę zbiło go to z tropu, ale nie na długo. - Nadal nie masz wyglądu, do jakiego przywykłem. Twoje włosy, zamiast być ściągnięte mocno do tyłu, wi ją się swobodnie wokół twarzy. - Wszedł dalej do sy pialni i czubkiem czarnego buta wypchnął Dampera za drzwi. - Jeździłem z Marcusem. Powiedział, że go wykończyłaś, tańcząc z nim aż do zdarcia zelówek, kie dy musiał cię prosić o litość. Oświadczył, że szybko się nauczyłaś i tańczysz prawie tak dobrze, jak Duchessa. Naturalnie mu nie uwierzyłem. Czas, żebyś wstała z łóżka. Jest niemal dziesiąta rano. Wybieram się do Candlethorpe. Miałabyś chęć pojechać ze mną? - Prosisz mnie, żebym pojechała do twojego angiel skiego domu? - spytała wolno, chcąc się upewnić, że się nie przesłyszała. Była tak podekscytowana, że z trudem panowała nad głosem. Nie chciała, aby się dowiedział, że gotowa jest zrzucić z siebie kołdrę i za tańczyć, gdyby prawdą okazało się zaproszenie jej do jego posiadłości. - Tak, pojedź ze mną. Nie chcę cię tu zostawić sa mej. Mogłabyś znów się stąd wyrwać, żeby przede mną uciec. -Och. Nie wyskoczyła z łóżka. 164
- Ile czasu zajmie ci ubranie się? - Godzinę. - Godzinę? Dawna Jessie potrafiłaby zerwać sic z łóżka i wskoczyć w spodnie w ciągu dziesięciu mi nut. - Wolisz dawną Jessie? - Tak. Nie. Wszystko jedno. Tylko się pospiesz. - Chwileczkę, James. Jestem teraz pracownikiem najemnym. Muszę zapytać Duchessę, czy mogę mieć czas dla siebie. - Właściwie to Duchessa zasugerowała, żebyś mi towarzyszyła do Candlethorpe. Stwierdziła, że za du żo czasu spędzasz z dziećmi i wyraziła obawę o twoje zdrowie psychiczne. Pospiesz się. Wymaszerował z pokoju, zostawiając za sobą sie dzącą na łóżku Jessie, żałującą, ze nie darował sobie tych wszystkich słów. Wystarczyłoby zwyczajne kiw nięcie głową. Westchnęła i pociągnęła za taśmę dzwonka. Minęło półtorej godziny, zanim Jessie wyłoniła się ze swojej sypialni i ujrzała znaną sobie, elegancką, wy soką postać, czekającą na nią z uśmiechem na twarzy. - Dzień dobry - powiedział, podając jej ramię. - Sły szałem, że odniosła pani ogromny sukces na wczoraj szym przyjęciu. Hrabia i Duchessa mówili, że błyszcza ła pani i śmiała się. Jessie westchnęła. - To było ostatniej nocy. Czy widział pan dziś rano Jamesa? - O tak. Wczesnym rankiem jadłem z nim śniada nie. Nadal był przejedzony po pysznej, późnej kolacji pana Badgera i dlatego modlił się nad swoją owsian ką i sączył czarną kawę. Zażądał informacji o tym, co się tu dzieje. - I co pan mu powiedział? 165
- Powiedziałem, że jest pani teraz częścią tutejszej ekipy, niezwykle utalentowaną młodą damą. - I śmiał się, prawda? A może przeklinał? To bar dziej w stylu Jamesa. Klnie z ogromną wprawą, nie gorzej niż hrabia w środę, kiedy ugryzł go Clancy. - O ile sobie dobrze przypominam, to tylko chrząknął. - A potem Duchessa kazała mu zabrać mnie do Candlethorpe - stwierdziła Jessie, szybkim spojrze niem omiatając portret jakiejś hrabiny Chase, która miała na głowie masywną białą perukę przyozdobio ną ptasim gniazdem i trzema ptakami nie określone go bliżej gatunku. - Spears, co ty tam wyprawiasz z Jessie? - Jestem jej eskortą. Jessie okręciła się i spojrzała na niego. - Ty jesteś Spears? Ten Spears? - Mam ten zaszczyt - odparł Spears i lekko się jej skłonił. - Dajesz słowo, że nie jesteś żadnym hrabią czy księciem? James krzyknął na nich. - Spears, czy to ty kazałeś jej, żeby przez półtorej godziny robiła z siebie straszydło? Spójrz tylko na nią. Ten strój do konnej jazdy należy do Duchessy, pozna ję go. Na Jessie wygląda idiotycznie. Jest Amerykan ką, łobuziakiem. Nie nosi takich stylowych... - Mam wrażenie, James - przerwał stanowczym głosem Spears, prowadząc Jessie na dół po szerokich schodach - że na zakończenie swojego słowotoku przebierzesz wreszcie miarę i wylądujesz w grobie. James zagryzł dolną wargę. Zaklął, po czym ode zwał się z westchnieniem: - Może masz rację. O co chodzi, Jessie? Nie wie działaś, że to Spears? 166
- N i e . Sądziłam, że to przebywający z wizytą hrabia albo książę, któremu zrobiło się mnie żal i który po mógł mi się tu odnaleźć. - Ściszyła głos i zachichota¬ ła. - James, musimy skończyć ze spotykaniem się na schodach. - Teraz zachowujesz się jak żartowniś. Chichoczesz. Musisz szybko wrócić do domu, Jessie, zanim staniesz się kimś zupełnie innym. - Powiedziałbym, James - rzekł Spears, u podnóża schodów puszczając ramię Jessie i klepiąc ją po odzia nej w rękawiczkę dłoni - że Jessie jest kobietą, która dobrze dostosowuje się do otaczających ją warunków. Teraz jednak musi zjeść śniadanie. - Ale Spears, James chce już jechać i... - Twoje śniadanie, Jessie. - Tak, Spears. Candlethorpe było skromną posiadłością, znacznie mniejszą od siedziby Marcusa, ale imponującą i solid ną jak otaczające ją wzgórza. Doskonale pasowała do otoczenia, zupełnie jakby dawno temu kamień i drew no wtopiły się w krajobraz, stając się jego częścią. Dom liczył co najmniej dwieście lat, był prostą, nie za dużą bryłą z czerwonej cegły, miał dwa piętra. A staj nie... stajnie były świeżo pomalowane, długie i niskie, nowoczesne, z ogrodzonymi padokami po obu stro nach. Wszędzie pełno było dębów i wiązów, wiele z nich sprawiało wrażenie tak starych, jakby rosły tu jeszcze za czasów Rzymian. - James, czy Rzymianie byli w Yorkshire? - Owszem. Jest taka niebrzydka wioska, Aldbo¬ rough, która kiedyś była rzymskim miastem. Nie za wiele ocalało, ale znajdują się tam dwie wspaniałe ścieżki, wykładane mozaiką. Może kiedyś odkryją coś więcej. Czemu pytasz? 167
- Drzewa. Są tak stare, że pamiętają pewnie czasy rzymskich centurionów. To bardzo romantyczne, nie sądzisz? James usłyszał radosne końskie rżenie i uśmiech nął się. - To Bellini, najpiękniejszy arab, jakiego widziałem w życiu. Marcus podarował mi go w ubiegłym roku. Został już ojcem dwóch klaczek i trzech ogierów. Chodź, zobacz go, Jessie. Bellini był czarny jak węgiel i niewątpliwie tak inte ligentny jak James. Poklepując czarny nos wspaniałe go ogiera, Jessie zwróciła się do Jamesa: - Jest rozkoszny. - Wszystkie klacze są tego zdania. Ubiegłej zimy, tuż przed moim wyjazdem do Baltimore, klacz ze stadniny w Rothermere skoczyła na biednego Belli¬ niego. Paskudnie kopnęła jednego z moich chłopców stajennych, który usiłował ją odciągnąć. - Wymyśliłeś tę historię. - Nie, nie. Chodź, poznasz wszystkich. Przywitała się z głównym stajennym, Sigmundem, który przeniósł się do Jamesa ze stadniny Crofta, słynnej z hodowli koni, w których żyłach płynęła krew Byerleya Turka. - Skończ z tym potokiem słów, Jessie - powiedział James, obserwujący, jak poklepuje wszystkie konie po kolei, częstuje je marchewkami, które podkradła ze stojącego przed stajnią wiadra, i opowiada im, jakie muszą być szczęśliwe. - Trudno mi będzie - odparła, obracając się do nie go z uśmiechem. James zastygł. Nie wykonał naj mniejszego ruchu, nie wydał żadnego dźwięku. Pro mień słoneczny, który wdarł się do środka poprzez otwarte drzwi stajni, oświetlił od tyłu jej włosy i spra wił, że ich czerwień rozbłysła jak słońce, zachodzące 168
na zachodnim wybrzeżu Irlandii. Uśmiechała się do niego, a te jej włosy, splecione w prosty warkocz, nag¬ le wydały się jakieś inne. Dotarło do niego, że włosy były luźniej splecione, że jej twarz otaczało mnóstwo delikatnych loczków. Odwrócił się. Wcale mu się to nie podobało. - To Caliper, staruszek, który przeżył więcej zmian niż jakikolwiek inny wierzchowiec w całym Yorkshire. Caliper został obdarowany przez Jessie dwiema marchewkami i nadmiarem pieszczot. - Chodź teraz do domu. Dla Jessie było oczywiste, że Duchessa dopilnowa ła, aby wnętrze Candlethorpe przekształcić w miesz kanie nadające się do życia. Tak by chciała powiedzieć Jamesowi, że ona sama, Jessie, mogłaby dokonać cu dów w Maratonie, że gdyby tylko... cóż, dosyć tego. Potrząsnęła głową i przeciągnęła dłonią po oparciu fotela, obitego cudownym, ciemnoniebieskim broka tem. Na podłodze saloniku leżały dwa puszyste dywa ny, a kilka kanap i foteli rozstawionych było wokół. Na ścianach wisiało parę pejzaży; w odróżnieniu od Chase Park nie było tu portretów rodzinnych. Ściany, świeżo pomalowane na bladożółto sprawiały, że salo nik wyglądał jasno i świetliście. Przywitała się z panią Catsdoor i jej synem, Harlo¬ wem, którzy opiekowali się Candlethorpe w czasie nieobecności Jamesa. Poznała ogrodnika, pana Goodbody, i jego pomoc nika, Carlosa, którego jakieś pięć lat temu woda wy rzuciła na brzeg koło Scarsborough. Powiedział wszystkim łamaną angielszczyzną, że pochodzi z Hisz panii. Nigdy nie podał więcej szczegółów. - Ogrody są piękne - odezwała się Jessie, wycho dząc na trawnik po wschodniej stronie, nawet w ułam ku nie tak duży jak Chase Park, ale śliczny z tymi 169
wszystkimi hortensjami, różami, stokrotkami, kwitną cymi jak oszalałe w pełnym słońcu. - Duchessa nalegała - wyjaśnił James. - Mówisz, jakbyś się tego wstydził. Czy podziwianie piękna nie przystoi mężczyźnie? - Duchessa uwielbia kwiaty. Pozwoliłem jej zrobić to po swojemu - powiedział James, ignorując jej pyta nie. Odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. - Gdzie ci się bardziej podoba - w Candlethorpe czy w Maratonie? - Chciałabym być właścicielką obu. Każde z tych miejsc ma w sobie coś specjalnego. Nie sprzedasz żad nego z nich, prawda, James? - Chyba że zbankrutuję. Masz ochotę na lemoniadę? - Szczerze mówiąc najbardziej chciałabym się prze jechać na Bellinim. Uśmiechnął się do niej. - Może w trakcie następnej wizyty. To diabeł, chociaż potrafi być milutki, kiedy ma ochotę. Czy zakładasz poń czochy razem z ekwipunkiem do jazdy konnej, Jessie? Bez wahania podwinęła do góry spódnicę do kon nej jazdy, aby mu pokazać czyste, białe pończochy, niknące w cholewkach czarnych jeździeckich butów. - Duchessa zbankrutuje, gdy będzie cię tak ubie rać. - Nie pojmowała, dlaczego zmarszczył brwi. Wy dawało jej się, że to tylko żart, nic więcej, jednak Ja mes wyraźnie stracił poczucie humoru. - Nie, nie zbankrutuje. Dostaję dwa funty tygo dniowo. Mam zamiar zrobić jutro zakupy i zwrócić jej wydatki. - Dwa funty na tydzień? Co za majątek! Płaci ci, żebyś mogła jej oddać. Posłuchaj, wiesz chyba, że nie możesz zostać w Chase Park, aż zamienisz się w trzę sącą się starowinkę. Odeszła parę kroków, aby dotknąć płatków ciem noczerwonej róży. 170
- Wiem - powiedziała, nie patrząc na niego. Pochy¬ liła się nad różą i powąchała kwiat. - Co zamierzasz zrobić? Odwróciła się. Patrzyła teraz na mężczyznę, którego pokochała, kiedy miała szesnaście lat. Wtedy był bohate¬ rem, obiektem uwielbienia. James był jej bogiem, dosko nałym pod każdym względem, wspaniałą istotą, która od czasu do czasu uśmiechała się do niej, krzyczała na nią, obdarzała niekiedy tak bardzo jej potrzebnym dobrym słowem. Ale potem Jessie dorosła i dostrzegła, że James jest mężczyzną, a nie bogiem; jednak w dziwny sposób jej uczucie tylko się wzmogło, utrwaliło. Zmieniło się w coś bardzo głębokiego, tak głębokiego jak ocean. Lecz teraz nie miało to żadnego znaczenia. James nadal traktował ją jak czternastoletnią dziewczynkę albo jak flądrę w nowym, strojnym przebraniu. Nie, to nie miało znaczenia. - Myślę, że popracuję u Duchessy i hrabiego przez parę lat. Będę oszczędzać. Potem wrócę do domu i kupię własną stadninę. Będę trenowała konie do wy ścigów i będę wygrywać. Nie roześmiał się. Zaskoczyło ją to. Jednocześnie była mu za to wdzięczna. Sądziła, że nie zniosłaby je go śmiechu. W jego głosie nie pobrzmiewał również protekcjonalny ton, kiedy powiedział: - To wymaga wiele pieniędzy, Jessie. Dwa funty ty godniowo daje około czterdzieści dolarów na miesiąc. Po dwóch latach, jeśli odłożysz każdego pensa, nadal będziesz miała mniej niż tysiąc dolarów. - Wiem o tym. Ale to wystarczy. Mój ojciec z pew nością sprzeda mi kilka ogierów i klaczy po niższej ce nie. Potrzebny mi tylko start. Potrafię rozwinąć ho dowlę i osiągnąć sukces, tak jak ty. Oderwał od niej wzrok i przeniósł go na pełne liści klony, wspinające się na pobliskie wzgórze. 171
- Otrzymałem większą pomoc, niż myślisz, Jessie. Poślubiłem dziewczynę z ogromnym posagiem. W gruncie rzeczy ojciec Alicji podarował nam Can dlethorpe w prezencie ślubnym. Widzisz więc, że Ma raton miał szansę na sukces tylko dlatego, że miałem wystarczające fundusze, aby zacząć hodowlę tutaj i dość pieniędzy, by tracić je przez pierwsze dwa lata. - Ile pieniędzy, James? - Posag Alicji wynosił prawie dwadzieścia tysięcy funtów. Jessie szybko przeliczyła. - Boże, James, to dużo więcej niż sto tysięcy dola rów, to prawie... - Tak, wiem. Jestem bogatym człowiekiem, bo tak się zdarzyło, że zakochałem się w dziewczynie, której oj ciec był bardzo bogatym baronetem. Była jego jedynym dzieckiem. Kochał ją niezmiernie. Nalega, abym go od wiedzał. Uważa mnie za swojego syna, choć dobry Bóg wie, że na to nie zasługuję. Nie wini mnie za śmierć Ali cji, chociaż wiem, że to dla niego ogromna strata. - Czemu miałby cię winić za jej śmierć? - Umieściłem swoje nasienie w jej brzuchu. Zmar ła przy porodzie, razem z dzieckiem. Nie minął nawet rok od naszego ślubu. - Rozumiem. - Nie, nie rozumiesz do końca. Jesteś młoda, Jes sie, nigdy nie uważałaś mężczyzny za coś więcej niż ry wala, którego należy pokonać w czasie wyścigu. Nie możesz wiedzieć, co to znaczy, no, nieważne. Widzisz więc, że problem stanowią pieniądze. - Czemu obwiniasz się za jej śmierć? - Lekarz był głupcem. Wahał się. Poród był trudny i długi. Wyrzucono mnie z sypialni i powiedziano, że to kobieca sprawa. Jak idiota, wyszedłem i wróciłem dopiero słysząc jej krzyki. Kiedy wpadłem do sypialni, 172
już konała. Pozwolił jej umrzeć, bo nie miał pojęcia, co robić. Od tamtego czasu wiele czytałem na temat porodów. Rozmawiałem z lekarzami w Londynie. Te raz wiem, że istniała możliwość uratowania jej. Gdy bym tylko poważniej potraktował całą tę sprawę, Ali cja nadal by żyła, podobnie jak nasze dziecko. Po policzkach Jessie spłynęły łzy. Nie wydała żad nego dźwięku. James zauważył drżenie jej ramion i obrócił ją twarzą ku sobie. - Płaczesz, Jessie? Nie wydaje mi się, abym kiedy kolwiek wcześniej widział, jak płaczesz. To się wyda rzyło trzy lata temu. Nie powinienem był ci tego opo wiadać. A teraz wytrzyj już te łzy, Jessie, proszę. Ale nie mogła. Ukryła twarz w rękach i rozpłakała się jeszcze bardziej. James zaklął cicho i przytulił ją do siebie. - No, cicho, Jessie. To było dawno. Ból nie jest już taki dotkliwy. Ból należy do przeszłości, jest teraz nie wyraźny i zamglony, a nie ostry i kłujący. Ciii, bo bę dziesz się źle czuła. Uniosła twarz i wpatrzyła się w niego. Powoli pod niosła ręce i zarzuciła mu je na szyję. - James - powiedziała tylko. Nie wiedział, czemu zrobił to, co zrobił. Opuścił głowę i pocałował ją w usta. Jej zamknięte usta. Jej miękkie, ciepłe usta, leciutko pociągnięte pomadką. Poczuł tak silne uderzenie pożądania, że aż zadygo tał. Pożądania? Wobec Jessie Warfield? To śmieszne. Przesunął językiem po jej górnej wardze, szepcąc wprost w jej usta: - Otwórz troszeczkę buzię, Jessie. O, tak dobrze. Pożądanie było nieprawdopodobne. Przeszywające i mocne, po prostu odbierające mu rozum. Pochwycił w dłonie jej pośladki i podniósł ją, przyciskając do sie bie. Zamarła jak królik na widok lisa. 173
Poczuł się prawie jak gwałciciel Natychmiast puścił ją i delikatnie odsunął od siebie. - Przepraszam. Wybacz mi. Wpatrywała się w guziki swojego surduta jeździec kiego. - Zaskoczyłeś mnie. Nikt nigdy wcześniej tego ze mną nie robił. Może nie powinieneś był tak szybko mnie zostawiać. Może powinieneś był pozwolić mi się przyzwyczaić do obecności twoich rąk na moich po śladkach. Może... - Cicho bądź, Jessie. Cholera. Przepraszam. Pomi mo twojego nowego wyglądu nadal jesteś Jessie War field i nieładnie z mojej strony, że w ten sposób cię za atakowałem. - To był bardzo miły atak. Może mógłbyś mnie jesz cze raz pocałować? - Nie - odparł, po czym przyciągnął ją do siebie i pocałował. Nie był to zbyt delikatny pocałunek, ale gorący, wilgotny i... Zachichotała wprost w jego usta. Odsunął się do tyłu i uśmiechnął do niej. - Rozbawi łem cię? - Zeszłej nocy śniłam o tobie. Śniło mi się, że mnie całujesz, gorącymi i bardzo mokrymi ustami i że mocno przyciskasz mnie do swojej piersi. Kiedy się obudziłam, Damper siedział na mnie i lizał mnie po nosie. Opuścił ręce. - Widzisz mnie w swoich snach, kiedy przeklęty pies liże cię po nosie. To mi pokazuje moje miejsce. - Och, nie. Nie mogę sobie wyobrazić, że siedzisz na mojej klatce piersiowej. - Spojrzała na jego usta i przełknęła ślinę. - Jeszcze raz, proszę, James. - Nie - rzekł gwałtowniej, niż zamierzał. - Czas na drugie śniadanie. Chodź. Pani Catsdoor przygotuje coś dla nas. 174
ROZDZIAŁ
15
Czuł się tak, jakby stał przed sądem. Brakowało im jedynie białych peruk. Zastanowiło go, czy Maggie kiedykolwiek zgodziłaby się na zakrycie swoich wspa niałych włosów czymś takim. Może, gdyby bardzo jej na czymś zależało. W rzeczywistości nie stał przed trybunałem. Siedział na pozłacanym krześle, podarowanym mu przez Du chessę, w swoim własnym saloniku, popijając herbatę pani Catsdoor. Sędziowie wpatrywali się w niego znad swoich filiżanek. Srebrna taca, przepięknie zapełniona przez panią Catsdoor kawałkami ciasta cytrynowego oraz maleńkimi, subtelnie udekorowanymi kanapkami z ogórkiem, pozostawała nienaruszona. Wiedział, że przygotowała ją, aby wywrzeć wrażenie na Badgerze, którego darzyła nabożnym szacunkiem. James był cie kaw, czy Badger zdaje sobie sprawę, że pani Catsdoor ogromnie go podziwia i że ten podziw ma niewiele wspólnego z jego gotowaniem. Stale na niego patrzyli. Czuł się jak zbrodniarz. - Dobrze już, wyrzućcie to z siebie - odezwał się Ja mes. - Dlaczego tu jesteście? Co znowu zrobiłem? Spears odstawił swoją filiżankę i odchrząknął. - James, przybyliśmy dziś do Candlethorpe, gdyż gruntownie omówiliśmy sytuację i podjęliśmy pewną decyzję. - Czy przedstawiliście ją wcześniej Marcusowi i Duchessie? - Nie, najpierw chcemy powiedzieć tobie - rzekł Badger. 175
- O jaką sytuację chodzi? Maggie wygładziła wspaniałą, szmaragdową spód nicę z satyny i przemówiła: - Wyrosłeś na porządnego człowieka, Jamesie. Po wiedziałam to Jessie i wierzę w to. Wszyscy jesteśmy z ciebie bardzo dumni. Jednak przyszedł czas, byś to udowodnił. - Udowodnił? - Tak, Jamesie - powiedział Spears, główny „sę dzia". - Zgodziliśmy się też, że powinieneś pierwszy poznać naszą decyzję. Dotyczy głównie ciebie, a nie jego lordowskiej mości czy Duchessy. Ich również, ale nie w tak bezpośredni sposób, jak ciebie. - Powiedzcie mi więc, jeśli wolno spytać, o co cho dzi? - James wstał i podszedł do kominka. Możliwość przespacerowania się po własnym saloniku dała mu iluzoryczne poczucie wolności. Swobodnie oparł się o gzyms nad kominkiem, ręce założył na piersiach, co było dość trudną sztuką, zważywszy, że nadal trzymał swoją filiżankę z herbatą. - No, Spears, wykrztuś to wreszcie. - Świetnie, James - odrzekł Spears i podniósł się, poważny jak sędzia gotujący się do odczytania wyro ku. Zrobił trzy starannie odmierzone kroki i odwrócił się twarzą do wszystkich. Odchrząknął. Garrick wcie lający się w rolę Drury'ego Lane'a nie zrobiłby tego lepiej. Powiedział: - Sądzimy, że powinieneś ożenić się z Jessie. James wbił w niego wzrok. Od początku wiedział, co mają na myśli, mówiąc o „udowodnieniu", ale nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Teraz wszystko zo stało powiedziane, stało się jawne. Nie zamierzał w ten sposób stawać twarzą w twarz z tym problemem, cóż, może już nawet sprawa zagościła gdzieś w naj głębszych zakamarkach jego mózgu, ale odsunął ją od 176
siebie. Oczywiście. Nie chciał nawet o tym wszystkim myśleć, a przynajmniej nie wtedy, kiedy był w pełni świadomy. Patrzył na Spearsa jeszcze przez chwilę. Po ruszył się niespokojnie, wreszcie zabrał głos. - To nie jest wasz interes. Jessie nie ma nic wspól nego z żadnym z was. Nie ma nic wspólnego ze mną. Żaliła się wam, że ją skompromitowałem? Nie zruj nowałem jej życia. Nie ściągnąłem na nią hańby, ale kiedy powiedziałem o tym jej ojcu, nadal mnie prze śladował. To Jessie nie pozwoliła, aby to się ciągnęło dłużej. A teraz zmieniła śpiewkę, tak? Teraz chce nie tylko mojej skóry, ale i mojego nazwiska? Maggie badawczo przyjrzała się paznokciowi swo jego kciuka, a potem wolno, niezwykle wolno prze kręciła obrączkę na palcu. - To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłysza łam z twoich ust, Jamesie. Jessie jest niewinna; jest niebywale wrażliwa; znalazła się w obcym kraju; nadal nie wie, co jest dla niej dobre, chociaż w ciągu ostat nich trzech dni nasze sugestie stały się odrobinę bar dziej wyraźne. Poszłaby na pewną śmierć, byleby tyl ko cię ochronić. Nie śpiewa teraz na inną nutę. Nie sądzę nawet, żeby chciała cię poślubić. - Widzicie? Miałem rację. Zupełnie się mną nie in teresuje. Badger chrząknął. - Jak panna Maggie zamierzała właśnie wyjaśnić, jedynym powodem, dla którego Jessie nie chce w ogó le słyszeć o małżeństwie z tobą, jest jej przekonanie, że nawet jej nie lubisz. Sądzę, panno Maggie, że stwierdziła to pani ostatniego wieczoru przy moim deserze, składającym się z duszonych gruszek i ciasta biszkoptowego. - Niech was diabli porwą, wy wścibscy intryganci! Chcecie prawdy? Proszę bardzo. Ledwo ją trawię. Na 177
palcach lewej ręki mogę policzyć te momenty, kiedy lubiłem ją odrobinę bardziej. Spears zakasłał. Odczekał, aż ucichły wszystkie szepty. A kiedy oczy zgromadzonych spoczęły na nim, powiedział: - Dokładnie wypytywaliśmy Jessie. Zamknęła się jak małż, broniący dostępu do swojego wnętrza. Po zwoliła sobie jedynie na stwierdzenie, że uważa Can dlethorpe za wspaniałe miejsce. Wszyscy uznaliśmy tę uwagę za wiele mówiącą. - A to co znowu ma znaczyć, u diabła? Wiele mó wiącą? Mnie mówi ona tylko, że dziewczyna ma oczy i trochę zdrowego rozsądku. Candlethorpe jest dosko nałą posiadłością. Czemu nie miałaby tego przyznać? Sampson i jego żona, Maggie, wymienili porozu miewawcze spojrzenia. Badger zajął się studiowaniem delikatnego ciasta cytrynowego. W końcu wziął jeden kawałek. Spears wyglądał jeszcze poważniej niż za zwyczaj. - Ta rozmowa do niczego nas nie doprowadzi - odezwał się Badger, nagle zapominając o cieście. James nigdy nie słyszał go mówiącego tak lodowa tym głosem. - Proszę posłuchać, panie Spears, wyłóżmy karty na stół. James, musisz poślubić Jessie Warfield. Uczynisz to natychmiast. Nie ma innego wyjścia. Jeśli tego nie zrobisz, nigdy nie będzie mogła wrócić do Kolonii z podniesioną głową. Bez względu na twój udział w ca łej tej sprawie, wszyscy obwiniają właśnie ją. Jeśli jesteś dżentelmenem, naprawisz wszystko, i to bardzo szybko. - James - zabrała głos Maggie, kręcąc w palcach cudowne szmaragdowe kolczyki, zwieszające się z jej białych uszu. - Jessie pokochała cię jeszcze wówczas, gdy była małą dziewczynką. Będzie wspaniałą żoną dla ciebie. 178
- Nigdy nie lubiła mnie bardziej, niż ja ją, Maggie. Mylisz się. Sampson odchrząknął. - Czy jesteśmy w błędzie, uważając, że już nie opła kujesz swojej zmarłej żony? - No tak - dodał Badger. - Bo gdybyś nadal był w żałobie, mielibyśmy problem. - Nie, nie opłakuję już Alicji. Nie żyje od ponad trzech lat. Nauczyłem się żyć bez niej. Każde z was wie, że przez bardzo długi czas było to dla mnie nie zwykle trudne, ale już nie jest. Moje życie jest wypeł nione po brzegi. Nie chcę następnej żony. Nie chcę amerykańskiej dziewczyny, która jest łobuzem, która wiele razy pokonała mnie na wyścigach, a która zu pełnie zmieniła styl i teraz, odkąd przekroczyła świę te progi Chase Park, zaczęła się ubierać jak jakaś cho lerna ladacznica. - Ona jest piękna - powiedziała Maggie, oburzona. - Brakowało jej tylko niewielkiego szlifu, to wszystko. Z pewnością nie wygląda jak ladacznica. To bardzo nieładne z twojej strony, James. - Wyglądem nie przypomina też siebie. Kiedy była podobna do siebie, wiedziałem przynajmniej, czego się spodziewać, a teraz już nie wiem. Nie trzeba było jej szlifować, nie potrzebowała tego, ja też nie. Właś nie wczoraj zauważyłem, że pomimo warkocza jej włosy nie są gładko ściągnięte do tyłu, jak niegdyś. Nauczyłaś ją nosić te głupie, babskie loczki, powiewa jące po obu stronach głowy. Nie mogła założyć bry czesów i swobodnie jechać na koniu przez te idiotycz ne loczki. - Nazywam je puklami - odparowała Maggie. Spears powiedział: - Zanadto odbiegliśmy od zasadniczego tematu. Ożenisz się z nią, James. To konieczne. Czy chcesz, 179
żeby do końca życia pracowała u jego lordowskiej mości i Duchessy? To byłaby skaza na twoim dobrym imieniu. To nie w porządku, aby jego lordowska mość i Duchessa byli odpowiedzialni za nią, aż się zestarze je i umrze. Zasługuje na dużo więcej. Ma rozum, tem perament i dużo zdrowego rozsądku. Ożeń się z nią. - Tak, uczyń to. - Proszę, proszę. - Co sądzisz o przyszłym tygodniu? Razem z Du chessa mogę to zorganizować. Ach, wiem, jaką po winna mieć suknię ślubną. Już ją sobie wyobraziłam. Będziesz ogromnie zadowolony, James. - Jestem przekonany, kochanie, że będzie rozkosz na - powiedział Sampson i pocałował białą dłoń swo jej małżonki. Badger zjadł jedną z wyszukanych kanapek z ogór kiem. Tym razem leciutko zmarszczył brwi. James cisnął swoją filiżanką w drzwi. Jessie weszła do pokoju dziecinnego, niosąc na rę kach Charlesa, łaskocząc go i opowiadając mu, że już za rok zacznie łamać niewieście serca, a małe kobiet ki będą oczarowane jego pogonią za wszystkim, co nie dość szybko się porusza. Prawie wpadła na Jamesa, stojącego przy samych drzwiach i patrzącego na nią z wyraźną niechęcią. - James! Co tu robisz? - Gdzie byłaś? - Charles chciał zobaczyć róże swojej mamy. Są piękne, zwłaszcza te czerwone, podobne do aksamit nych... - Zamilcz, Jessie. Świetnie wiesz, dlaczego tu jes tem, niech cię diabli. Charles spojrzał na Jamesa i znów na Jessie. Za trzęsła mu się broda. 180
- Nie podnoś głosu - powiedziała, kołysząc Charlesa w ramionach. - No już, skarbie, wszystko jest dobrze. To tylko twój kuzyn James, który przypomina wulkan. Naj pierw wybucha, potem się uspokaja. W fazie spokoju wszystko jest w porządku, ale w tej drugiej... - Zamilcz, Jessie - powtórzył, tym razem niemal szeptem. Wyciągnął ręce do Charlesa. A ten niewraż liwy berbeć zagruchał z zachwytu i bez wahania prze niósł się w objęcia Jamesa. - To niesprawiedliwe. Czy kiedykolwiek zsiusiał się na twoją koszulę? - Raz - odpowiedział James, bujając Charlesa. - Mój mały chrześniak rozpoznaje, że jestem mężczyzną. Wie, że mężczyźni powinni panować nad swoim życiem, po winni podejmować decyzje. Wie, że nie potrafię, więc mi współczuje i pociesza mnie w jedyny znany sobie sposób. Ciągnie mnie za włosy i obślinia mi szyję. - Co masz na myśli mówiąc, że nie panujesz nad swoim życiem? Masz i Candlethorpe, i Maraton. Co więcej ci potrzeba? Pewnie masz też jakąś Connie Maxwell tu w Anglii. Prawda, James? Jak się nazywa? Przestań kręcić głową, bo i tak ci nigdy nie uwierzę. Moja mama zawsze powtarzała, że mężczyźni ciągle szukają różnych kobiet, gdyż mają niestałą naturę. Co powiedziałeś, James? - Ze w sukni, którą masz na sobie, powinnaś bar dziej przypominać dawną Jessie, ale jakoś nie jesteś do niej podobna. - To dlatego, że pasuje na mnie. Nie jest za krótka ani wypchana na brzuchu. - Do twarzy ci w tym kolorze. Nigdy bym nie przy puszczał, że nieźle ci w szarym. Wyglądasz skromnie, przynajmniej od szyi w dół. Jeśli zaś chodzi o te pukle wokół twarzy... - Rozmawiałeś z Maggie. 181
- Tak, poprawiła mnie. Oświadczyła, że to nie loki, tylko pukle. - To co z nimi? W tym właśnie momencie pojął, że Jessie obawia się, iż znieważy jej pukle, wyśmieje je. Chciał to uczynić. Chciał jej powiedzieć, że jest natrętna, że nie chce się z nią żenić, że żałuje, iż ją w ogóle poznał. Gdyby bo wiem jakieś sześć lat temu nie zobaczył jej, kroczącej zamaszyście koło swojego konia po torze wyścigowym w Weymouth, a potem nie przegrał z nią w przeklętej, trzeciej gonitwie, nigdy by się nie znalazła na tym cho lernym drzewie, żeby na niego spaść i zniszczyć sobie reputację. Nigdy nie uciekłaby też do Anglii. Zamiast tego powiedział: - Pukle są czarujące. Ale kiedy będziesz się ścigać, wiatr będzie ci je zwiewał na oczy. Musisz uważać. - Naprawdę ci się podobają, James? Jej głos był tak rozmarzony, że zaskoczony James niespodziewanie mocniej przycisnął Charlesa. Rezul tatem tego uścisku było potężne beknięcie małego. James pomasował mu plecy. Charles uprzejmie bek nął po raz wtóry. - Duchessa właśnie go nakarmiła - powiedziała Jessie. - Dobrze ci idzie. - Lubię dzieci. Czy miałabyś ochotę pospacerować ze mną po rozarium Duchessy? Pozostawili Charlesa zasypiającego w łóżeczku, z kciukiem w buzi. Popołudnie było pochmurne, powietrze ciężkie. - Zaraz spadnie deszcz i oczyści atmosferę - rzucił James, z braku czegoś ciekawszego do powiedzenia. Jessie szła u jego boku z opuszczoną głową, wpatrzo na w czubki swoich pantofelków. - Zwykle deszcz dobrze robi - dodał, zerkając na jej profil. 182
Wtedy na niego spojrzała. - Czego chcesz, James? - Czyżby Spears, Badger, Maggie i Sampson ci nie powiedzieli? - Nie. Tylko pewnego dnia przydybali mnie w kuch ni i tak długo zadawali mi najprzeróżniejsze pytania, aż oczy zaczęły mi się zamykać. - To ich zbiorowa specjalność. Są w niej całkiem dobrzy. I, cholera, zwykle mają rację. Nawet jeśli na początku masz ochotę ich zastrzelić, w końcu zaczy nasz ponure rozmyślania, siedząc samotnie w ciemnoś ciach, nie mogąc zasnąć, bo wiesz, że mieli słuszność. - Rozmawiali z tobą? Zdecydował, że Jessie nie musi wiedzieć, iż całym tłumem najechali Candlethorpe i dopadli go w jego własnym salonie. Zraniłoby ją, gdyby się dowiedziała, że przyjechali tu po jego skórę, żeby go zawlec przed ołtarz. Cholera, to by ją zraniło, nie miał żadnych wąt pliwości, a z jakiegoś powodu nie chciał jej krzywdzić. - Stale coś do mnie mówią - odparł z lekką iryta cją. - Od siedmiu lat usiłują poprawić mi charakter. -I udało im się? Skrzywił się. - Wiesz, nie jestem pewien, ale może do pewnego stopnia odnieśli sukces. - Róże Duchessy są bez skazy. - Tak, wszystko, czego się dotknie, jest bez skazy, z wyjątkiem Marcusa. Duchessa twierdzi jednak, że tak też jest dobrze, bo lubi, kiedy Marcus jest napast liwy. Utrzymuje, że zmusza ją to do ciągłego wysiłku umysłowego. - Powiedz mi, James, dlaczego oni są dla mnie tacy mili? Spojrzał w górę i zauważył nadciągające chmury. Aby skrócić podchody, odparł: 183
- Bo mnie lubią i lubią ciebie, i chcieliby, żebyśmy się pobrali. No i wypowiedział to słowo. Brnął więc dalej. - Czy wyjdziesz za mnie, Jessie? Taaak, stało się, tyle że rezultat nieco się różnił od tego, czego się spodziewał, Jessie podskoczyła. Potem zamrugała, jakby budziła się z głębokiego snu. Obróci ła się na pięcie i odeszła - no cóż, idąc przebyła pierw szy metr, a potem zebrała w górę spódnicę swojej skromnej szarej sukienki i zaczęła biec jak dawna Jes sie, pędząc nad ziemią, szybciej niż większość chłop ców, a jej biała, pełna falbanek halka plątała się wokół łydek, obciągniętych ślicznymi, białymi pończoszkami. Na stopach miała jeszcze śliczniejsze białe pantofelki. Był przyzwyczajony do widoku tych nóg jedynie w bu tach z cholewami, w solidnych, brzydkich buciorach. - Jessie! Poczekaj, do diabła! Ruszył za nią. Zwieszająca się nisko gałąź wiązu uderzyła go w twarz. Zaklął, ale biegi dalej. Dogonił ją koło niewielkiego stawu. Opierała się o drzewo, ra mionami oplotła pień i tuliła się do niego, przyciska jąc twarz do kory. - Jessie - odezwał się, kiedy udało mu się wreszcie złapać oddech. - Czemu, u licha, uciekłaś ode mnie? Podrapiesz sobie twarz, jeśli nadal będziesz tak moc no napierać na ten pień. Nie poruszyła się, a tylko jakby mocniej przylgnęła do jego przeklętej kory. - Nie chcesz mnie poślubić, Jessie? O to chodzi? Jej milczenie się przedłużało. Czuł, jak irytacja roz kwita w nim jak jedna z róż Duchessy. - Ale dlaczego? Znam cię, od kiedy miałaś czternaś cie lat i wyglądałabyś jak chłopak z patykowatymi no gami, gdyby nie ta wiecznie rozwichrzona szopa ru dych włosów, których nigdy nie udawało się ukryć pod 184
starymi, paskudnymi kapeluszami. Znam cię tak dob rze, że zawsze wiem, kiedy kłamiesz. Nie jesteś w tym dobra. Wiem, że nie masz biustu, a przynajmniej wy dawało mi się, że to wiem, jednak po ujrzeniu cię w mocno swobodnej sukni balowej z piersiami wypły wającymi z dekoltu, będę musiał jeszcze nad tym po myśleć. Umiesz wyczesać konia i wyszorować stajnię prawie tak szybko, jak Oslow. Znasz się na koniach niemal tak dobrze, jak ja. Jeździsz niewiele gorzej ode mnie. Startujesz w wyścigach - znowu z wynikami nie wiele gorszymi od moich. - Pokonywałam cię regularnie, James, w czasie ostatnich sześciu lat. - Ach, więc zrobiłaś się troszeczkę drażliwa, tak? A teraz, skoro już się obróciłaś i wyświadczyłaś mi tę grzeczność, żeby na mnie spojrzeć, odpowiedz, wyj dziesz za mnie? - Chcesz się ze mną ożenić, bo wiesz, kiedy kłamię? - Są jeszcze inne powody, już je wymieniłem. Bę dzie nam się dobrze razem układało. Mamy te same cele - oboje chcemy brać udział w wyścigach i prowa dzić stadniny. Ja już to osiągnąłem, a przez małżeń stwo ze mną ty też będziesz mogła. - Twoje argumenty zasługują na potępienie, James. - Powiedziawszy to, z powrotem odwróciła twarz do drzewa. - Idź sobie. Nie mam ci nic więcej do powie dzenia. Nie skompromitowałeś mnie. Nie jesteś za mnie odpowiedzialny. Mówiłam ci, jak planuję swoją przyszłość. Będę miała swoją własną stadninę i stajnię wyścigową. Odniosę sukces. - Masz taką samą szansę na sukces, jak Charles na to, żeby w ciągu tygodnia wyrosły mu wszystkie zęby. Nie bądź głupia, Jessie. - Teraz wszystko jasne - rzekła powoli, znów od wracając się, żeby na niego spojrzeć. - Odwiedził cię 185
Spears i cała kompania, tak? Kazali ci się ze mną oże nić. Mam rację? -Nie. - To wszystko było twoim pomysłem? - Tak. - Pomyślał, że najlepiej byłoby odciągnąć czymś jej uwagę i, dzięki Bogu, miał coś takiego. Oba wiał się, że kłamie nie lepiej od niej. - Mam dla ciebie list od twojego taty. Gdzieś w górze zagrzmiało. Pomimo wczesnego popołudnia niebo było błotnistoszare i z każdą minu tą robiło się ciemniejsze. To ją otrzeźwiło. - List od taty? - Tak, dał mi go, żebym ci przekazał. Chcesz go przeczytać? - Czytałeś go? - Oczywiście, że nie. Jest zaadresowany do ciebie. Zmarszczyła twarz, otwierając kopertę i wyciągając pojedynczą, złożoną kartkę. Przeczytała: Moja najdroższa Jessie, Mam nadzieję, że James cię odnalazł i że jesteś cała i zdrowa. Nie umiem nawet wyrazić, jak bardzo martwię się o Ciebie. Musisz pośłubić Jamesa i wrócić tu jak naj szybciej. Jeśli drogi James jeszcze nie odzyskał rozumu, musisz mu się oświadczyć. Jest dżentelmenem. Przyjmie Twoje oświadczyny. Wracaj do domu, Jessie. Twój kochający ojciec, Oliver Warfield Bez słowa podała list Jamesowi. Nie patrzyła, gdy go czytał. Nie mogłaby znieść wyrazu niesmaku na je go obliczu. Spojrzała w górę i zobaczyła, że niebo sta ło się już prawie czarne. Nie było szansy, aby dotarli 186
do domu, zanim niebiosa się otworzą i z całych sił bę dą usiłowały ich zatopić. Oderwała się od drzewa i za częła iść w stronę Chase Park. James szedł obok niej. Sprawiał wrażenie zamyślo nego, a nie rozzłoszczonego. - Oświadczyłabyś mi się, Jessie - spytał w końcu - gdybym nie zrobił tego pierwszy? -Nie. Potrząsnął głową, wziął ją za rękę i powiedział: - Pospieszmy się. Burza nie posłuży najlepiej two im puklom. Jessie znów podwinęła do góry sukienkę i puściła się biegiem u boku Jamesa, śmiejąc się nawet wów czas, gdy pierwsze krople deszczu spadły jej na nos. Kiedy wypadli zza rogu wielkiego dworu, ujrzeli Fre da dobierającego się do Clorindy, której ogon przyciś nięty był do kamienia. - Fred, ty zbereźniku - krzyknęła Jessie. - Puść ją. James wybuchnął śmiechem, gdy Fred odwrócił się w ich stronę i wrzasnął niemal tak głośno, jak grzmot. Potem chwycił Jessie za ramię i pociągnął ją za sobą. - Może nas zaatakować. Przeszkodziliśmy mu w igraszkach miłosnych z wybranką. Chodź, jesteśmy już blisko drzwi. Kiedy wpadli do ogromnej biblioteki w Chase Park, właściwie nie byli wcale przemoczeni. - List - rzuciła Jessie. - Gdzie jest list? - Wsadziłem go do kieszeni, żeby nie zamókł. - Obo je zwrócili się w kierunku przeszklonych drzwi, za któ rymi rozległ się następny głośny grzmot. Błysk przeciął niebo. Zaczęło lać na dobre. - Niewiele brakowało - odezwała się Jessie, gła dząc lok, który owinął jej się wokół szyi. - Zdaje mi się, że moje pukle jakoś to przeżyły. 187
- Owszem. - James nawinął sobie jeden lok na pa lec. Chociaż wilgotny, kosmyk był niespodziewanie miękki. Kiedy go puścił, lok opadł jej swobodnie na ucho i szyję. - Musisz jednak uważać. Nie chcesz chy ba ryzykować niezadowolenia Maggie. - Naprawdę myślisz, że wyglądam jak ladacznica, kiedy zakładam takie ubranie? James przetarł ręką czoło. Pot i deszcz, pomyślał. Jessie zawsze umiała szybko biegać. - Jessie - przemówił w końcu - czy kiedykolwiek widziałaś ladacznicę? Dziewczyna zamyśliła się głęboko. Zaprowadził ją do kominka, w którym radośnie buzował ogień. - Rozgrzej się - powiedział, pocierając dłonie. Rozpostarła spódnicę. - Nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek widziała la dacznicę. Czy naprawdę są podobne do mnie, kiedy ładnie wyglądam? - Nie, wyglądają krzykliwie i tandetnie. Jest oczywis te, kim są, ich strój stanowi reklamę zachęcającą męż czyzn. Przełknęła nerwowo i, nie patrząc na niego, zajęła się dalszym rozkładaniem fałd spódnicy. - Nie, nie wyglądasz jak ladacznica - rzekł z głębo kim westchnieniem. - Oświadczysz mi się, Jessie, jeśli ci powiem, że moje oświadczyny były tylko blagą? - Nie. Nigdy tego nie zrobię. - Dlaczego? Usiadła na podłodze i wyciągnęła ręce w stronę ognia. - To żadna tajemnica, James. Nie kochasz mnie. Chcę poślubić kogoś, kto będzie mnie kochał dla mnie samej - dla nowej i dawnej Jessie. Mój ojciec mnie kocha, ale to co innego, prawda? Jestem dosko nałym pracownikiem i nie musi mi nic płacić, wystar188
czy, że da mi jeść i kąt do spania. - Wyciągnęła się niedaleko kominka i poprawiła spódnicę wokół nóg. - Chyba stałaś się cyniczna. - Możliwe. Ale to niczego nie zmienia. Muszę tyl ko sobie uświadomić, co mogę mieć, a czego nie będę miała nigdy. - Chciałabyś mieć dzieci? - Tak, ale to jest coś, czego prawdopodobnie mieć nie będę. Najpierw bowiem potrzebny jest mąż. Wtedy skierował się w jej stronę i zobaczyła, że jest naprawdę zły. Zaskoczyło ją to. - Do diabła, dlaczego tak nisko siebie oceniasz? Spójrz no, na swój skromny sposób jesteś śliczna. - Za jąknął się. - Wiem - powiedziała. - Przestań mówić żałośnie jak zbity pies. Przestań próbować zachowywać się tak rozsądnie, przestań trzymać się w cieniu. Czemu nie chcesz mnie wyko rzystać, żeby uratować swoją reputację? Jestem tutaj. Złapał ją za ramiona, przechylił do tyłu i opadł na nią.
ROZDZIAŁ
16
Jessie umiała walczyć. Uderzyła go w plecy, a po tem zaczęła bić pięściami po ramionach i torsie. Jed nak udało mu się rozciągnąć na niej; dzięki przytrzy maniu warkocza zmusił ją do leżenia bez ruchu i pocałował ją. Gwałtownie szarpnęła głowę w bok, przez co nie trafił za pierwszym razem. Najpierw wycelował w po liczek, potem w czubek nosa, wreszcie w usta. - Przestań, James. Wyrywasz mi włosy. 189
Dzięki temu wtargnął językiem w głąb jej ust, ale tylko na moment. Cudem udało mu się uciec stamtąd cało. Pomyślał, że musi być naprawdę wściekła, skoro chciała odgryźć mu język. Odchylił się do tyłu i oparł na łokciach, więcej nie próbując jej do niczego zmu szać. Przechylił się i spojrzał na nią. - Twoje włosy pachną lawendą i deszczem. - Idź do diabla, James. To bzdura. Nie mam poję cia, co sobie myślisz, ale to jest... Pochylił się prędko i znowu ją pocałował. Udało mu się rozewrzeć jej nogi i ułożyć się między nimi. Zamknął oczy, czując jej dotyk. Nawet poprzez su kienkę i halki wyczuwał jej ciepło. Przywarł do niej, ona zaś stęknęła. - Masz zamiar mnie zgwałcić, ty idioto? James pokręcił głową. Sprawiał wrażenie oszoło mionego. - Rujnuję cię na dobre. Lepiej, kiedy mężczyzna jest na górze, usiłuje wedrzeć się językiem do ust ko biety i przyciska się do jej brzucha. Tak, to jest właści wa metoda skompromitowania kobiety. Nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy, że będzie mi z tobą tak przy jemnie, Jessie. Nie jest ci przyjemnie mieć mnie tuż obok? Czujesz mnie? - Wiedział, że powinna. Był twardszy niż noga pozłacanego krzesła, stojącego za ledwie pół metra od niego. - Tak, i to jest bardzo dziwne. Jesteś jak ogier, prawda? - Powiedzmy, chociaż nie do końca, i za to powin naś być głęboko wdzięczna. Wracając jednak do te matu, Jessie, wyjdziesz za mnie? - Nie, nic się nie zmieniło. Teraz tylko zacząłeś mnie odrobinę pożądać. Moja matka rozmawiała ze wszystkimi swoimi córkami o mężczyznach i ich żą dzach. Jej zdaniem męska żądza jest jedynym uczu190
ciem, z którego może skorzystać kobieta, żeby posta wić na swoim. Twierdzi, że mężczyźni odczuwają żą dzę z ogromną regularnością. Nawet po ślubie ich żą dza nie pozostaje w domu, gdzie jej miejsce. - Twoją matkę powinno się zastrzelić. - Czy to nieprawda? - Nie, no może tylko częściowo. Jak sądzisz, czemu, u licha, Glenda stale ma niemal obnażone piersi? Nie, nie szarp się dalej ze mną. Spróbuję nie przy gniatać cię całym ciężarem ciała. Jeśli nadal będziesz chciała zrobić mi krzywdę, rozłożę cię na łopatki. Wiesz, co jeszcze robi Glenda? Wpatruje się w męs kie krocza. Mojemu kroczu zdarzało się to częściej niż jakiemukolwiek innemu kroczu w Baltimore, nie powtarzaj mi więc w kółko, że to mężczyźni są dra pieżnikami, wiecznie polującymi na kobiety. - Czy moja mama nie ma racji? - Czasami. - Nie mógł się powstrzymać, by mocno się do niej nie przytulić. - Gdzie jest ta cholerna taś ma od dzwonka? Wyrżnęła go pięścią w szczękę, niezbyt mocno, ale wystarczająco, by zwrócić jego uwagę. Gwałtownie odsunął się, pochwycił jej ręce i unieruchomił po bo kach. - Nie ma sensu rujnowanie twojej opinii w ten oczywisty sposób, jeśli nie ma nikogo, kto by nas przy łapał. Cholera, gdzie ten dzwonek? - Mam wrażenie, James, że już go nie potrzebujesz. Jestem tutaj. Pan Badger jest tutaj. Również Sampson i Maggie. Jesteśmy zadowoleni. Jessie rozejrzała się i zobaczyła ich wszystkich ze branych wokół niej, uśmiechających się i z satysfakcją kiwających głowami. - Możesz już z niej zejść, James - powiedział Bad ger. - Czyn został dokonany. 191
- Nie wydaje mi się, aby była już wystarczająco skompromitowana - stwierdził James. - Czy któreś z was mogłoby zawołać Duchessę lub jego lordowską mość? - Przyprowadzę oboje - rzekł Sampson. - Zostań, jak jesteś, James, za chwilę wrócę i będzie po wszystkim. - Nie mogę uwierzyć, że wszyscy spokojnie stoicie, pozwalając Jamesowi leżeć na mnie. Pocałował mnie, a nawet próbował wepchnąć mi język do ust. Czemu nic nie robicie? - Robimy coś - powiedział Badger ze słodkim uśmiechem na swej brzydkiej twarzy. - Ja na przykład przygotowałem wyśmienitego dorsza z sosem z ostryg na uroczystą kolację. - Próbowałam - dorzuciła Maggie, tupiąc ślicznym fioletowym pantofelkiem po puszystym dywanie. - Pa nie Badger, znowu przeszedł pan samego siebie. - Cholera, James, daj mi wstać! - Jessie, twój język nie może się podobać twojemu przyszłemu mężowi - powiedziała Maggie, wyszarpu¬ jąc skraj ślicznej sukienki z fioletowej satyny spod bu ta Jamesa. - Mój Glenroyale - to nazwisko Sampso na - powiada, że można zaakceptować wtręt emocjonalny, użyty w chwili największego podniece nia, ale obecnie nie mamy do czynienia z taką sytu acją. - Masz rację, Maggie - rzucił Spears. - O, wydaje mi się, że słyszę, jak nadchodzą. Może byś poprawił nieco pozę, James. James wyszczerzył się do Jessie i pocałował jej za ciśnięte usta. Całował ją ze stale rosnącym entuzjaz mem, gdy próg biblioteki przekroczyli Duchessa i Marcus, depcząc po piętach Sampsonowi. - Cóż - odezwała się Duchessa, dołączając do wia nuszka otaczającego parę leżącą na dywanie. - James, 192
kochanie, wcale nie jestem pewna, czy Jessie jeszcze oddycha. - Oderwij na chwilę usta, James - polecił Marcus, kucając. - Pamiętam, że musiałem nauczyć Duchessę całowania. Zabrało to trochę czasu, ale teraz jest już w tym całkiem biegła. Tymczasem przedtem robiła się sina na twarzy, podobnie jak teraz Jessie. James uniósł się na łokciach, nadal patrząc na dziewczynę. - No i co, Jessie, czy jesteś już wystarczająco skom promitowana? - Zabiję cię, James. To jest koszmarnie krępujące. - Jednak oddycha, Marcusie - zauważył James i ponownie opuścił głowę. Usiłowała przed nim umknąć, ale w końcu natrafił na jej usta i tam już po został. - Okazało się, że Jessie oddycha przez nos - powie dział Badger. - Wszyscy mówiliśmy Jamesowi, że Jes sie to dobry gatunek. Zapewnialiśmy go, że będzie z niej dobra żona dla niego - dodał, zwracając się do Duchessy. Jessie zsiniała na twarzy nie z braku powietrza, lecz z wściekłości. Zaczęła się szamotać, czym, trzeba przyznać, zaskoczyła Jamesa. Był tak zajęty smakowa niem jej warg, że na chwilę zapomniał, co robi. Jej tymczasem udało się oswobodzić jedną rękę i zdzielić go pięścią w lewe ucho. Krzyknął i stoczył się z niej. Natychmiast zerwała się na równe nogi, spojrzała na niego, wymachując pięściami, uniosła już nogę, że by go kopnąć, ale powstrzymała się w ostatniej chwili i ryknęła: - Ty kłamco! Powiedziałeś, że nie kazali ci się ze mną żenić. Przyparli cię do muru, prawda? Zagrali na twoim poczuciu winy, przedstawili mnie jako godną współczucia, nieszczęśliwą kobietę, która z rozpaczy 193
może rzucić się ze skały. Niech cię diabli wezmą, Ja mesie, powiedziałeś mi, że ślub był twoim pomysłem. - Ojej - jęknął Badger. - Bardzo mi przykro, Ja mes. W tej sytuacji należało powściągnąć język. Mam tylko nadzieję, że mój biedny dorsz i sos ostrygowy nie są teraz narażone na niebezpieczeństwo. - Droga do prawdziwej miłości nie powinna być usłana różami - wtrąciła Maggie. - Spójrzcie tylko na jego lordowską mość i na Duchessę. - Wolałabym chociaż jedną albo dwie róże na na szej drodze, Maggie - powiedziała Duchessa, na co jej mąż natychmiast zauważył: - To nie jest najgorszy pomysł, Duchesso. Widzę cię już, idącą ku mnie przez sypialnię, twoje białe nogi są gołe, stopy miękko grzęzną w różach. Co o tym są dzisz? - Sądzę, milordzie - powiedział Spears - że twoja płocha wizja jest w tej chwili wyjątkowo nie na miej scu. James ma kłopoty w związku z niefortunną uwa gą pana Badgera. Jessie nie jest szczęśliwa. - Maggie, to była najkoszmarniejsza metafora, jaką zdarzyło mi się słyszeć w życiu. Prawdziwa miłość i ró że? Jeśli zaś chodzi o ciebie, Marcusie, twoja dygresja dotycząca sypialni była bardzo w twoim stylu. Podej rzewam, że w następnym kroku skubałbyś płatki róża ne, które przylgnęły do stóp Duchessy. A przez ciebie, Jessie, dzwoni mi w uszach. - Potrząsnął głową i ostrożnie potarł dłonią ucho. - I co masz do powie dzenia? Jessie powoli odsuwała się od wszystkich. - Wynoszę się. To dom wariatów. James nie chce mnie poślubić. Czemu nikt z was nie chce tego zaak ceptować? Ewidentnie rozbudziliście w nim takie po czucie winy, że zmusił się do oświadczyn. Kiedy odmó wiłam i ocaliłam go przed nim samym, zmusił się do 194
rzucenia się na mnie. Zmuszał się nawet do tego, żeby mnie całować, dopóki nie przestałam z nim walczyć. - Do licha, Jessie, czemu, twoim zdaniem, zrobiłem się twardy jak pogrzebacz, jeśli było mi to obojętne? - Przykro mi z powodu twojego dorsza, Badger. - Podbiegła do przeszklonych drzwi, otworzyła jed no skrzydło i rzuciła się w burzę. - Cholera - powiedział James. - Znowu będę mu siał ją złapać. Jest szybka, nawet w spódnicy i halkach. Badger, przygotuj gorącą herbatę. Ma na nogach je dynie te leciutkie, eleganckie pantofelki. Pewnie ma już przemoczone stopy. - Mokre ubranie - powiedział hrabia, patrząc w ślad za swoim amerykańskim kuzynem, wybiegają cym na deszcz - a następnie jego zdejmowanie pro wadzi zwykle do interesujących popołudniowych roz rywek. - Zobaczymy, milordzie - odparł Spears. - Panie Badger, przygotujmy jakieś koce i tę gorącą herbatę. Mam nadzieję, że żadne z nich nie rozchoruje się z powodu nadmiaru emocji. - Jessie zniszczy swoje pukle - zauważyła Maggie i dotknęła palcami miękkich loków, rozkosznie wiją cych się nad jej białymi uszami. Osaczył ją w stajni, kiedy usiłowała zarzucić siodło na szeroki grzbiet Clancy'ego. Problemu nie stanowił ciężar siodła. Clancy miał metr siedemdziesiąt wyso kości i po prostu nie sięgała mu do grzbietu. Upuści ła siodło, nadepnęła sobie na nogę i zaklęła. Nato miast Clancy, ten najbrutalniejszy z ogierów, znany z tego, że wiele razy, w napadzie złości, zrzucał hra biego z grzbietu, teraz rżał cichutko, leciutko trącając nosem ramię Jessie - zachowywał się jak wierny, za kochany kundel. James pomyślał, że cholerny koń 195
skłonny byłby upaść przed nią na kolana, żeby mogła go przytulić, gdyby tylko miał na tyle rozumu, by so bie to uświadomić. - Nigdzie nie jedziesz, Jessie. Dlaczego wybrałaś Clancy'ego? Jest brutalny, mógłby cię zabić, gdyby miał na to ochotę, a ty nawet nie możesz go osiodłać. Zobacz, co z nim zrobiłaś - zwichnęłaś mu charakter. Lizałby cię po twarzy, gdyby tylko przyszło mu to do głowy. Poklep go na pożegnanie i wracajmy do domu. -Nie. - Jessie, zrobisz, co ci każę. Jestem zmęczony ga nianiem za tobą. Zapomniałem, że jesteś jak kozica. Przestań dramatyzować i chodź ze mną do domu. - Do domu, tak? To cholerny dwór. Ma więcej po koi niż cała dzielnica domów w Baltimore. Przyjrzał jej się przez chwilę z rozbawieniem. - Clancy nie jest brutalem. Jest kochany. - Tak właśnie Duchessa mówi o Marcusie. O Boże, nie próbowałaś chyba jeździć na Clancym? - Pewnie, że próbowałam. Świetnie się nam jeździ ło. Pokazał mi okolice. - Chcesz powiedzieć, że Marcus się na to zgodził? - Marcus nic nie wie. Lambkin uznał, że lepiej nie prowokować wściekłości jego lordowskiej mości. - Jessie, jesteś przemoczona. Ja też. Nigdzie nie pojedziesz. Chodź teraz ze mną. -I znowu będziesz próbował powalić mnie na pod łogę? - Nie, nie na podłogę. Kiedy następnym razem cię powalę, pod nami będzie łóżko. Złapała siodło i cisnęła je w jego kierunku, ale upad ło trochę za blisko. Oparł się plecami o ścianę boksu, uważając, aby nie 196 zirytować Clancy'ego, który na widok lecącego siodła zaczął przewracać oczami, i powiedział:
- Zobacz tylko, do czego się doprowadziłaś. Zało żyłaś sukienkę i straciłaś całą swoją silę. Twoje pukle przylepiły ci się do głowy. Suknia oblepia ci piersi. Całkiem interesujący widok. Może uda mi się cię do paść i przycisnąć do którejś ściany. Zrobił krok w jej stronę, cały mokry, ze złośliwym wyrazem twarzy. Dała nurka pod koński brzuch i wy chynęła po drugiej stronie Clancy'ego. - Zupełnie straciłaś rozum? Clancy mógł ci zrobić krzywdę, Jessie. Chodź już, wyjdźmy chociaż z tej stajni. Sama zdążyła już dojść do tego wniosku. Wiedzia ła, że Clancy ją lubił, lecz wiedziała również, że czasa mi ludzie go irytowali. Zaczął nawet machać ogonem. Poklepała go po szyi, pocałowała w nozdrza i wysunę ła się z końskiego boksu. James deptał jej po piętach. Złapał ją za ramię, zanim zdążyła puścić się biegiem. - Wystarczy - powiedział. Przyciągnął ją do siebie. Trzęsła się - niewątpliwie z zimna i wilgoci. Przesunął dłońmi po jej plecach. Nie były to plecy chudej dziew czynki. Zaskoczyło go to spostrzeżenie. Również jej piersi nie przypominały piersi chudzielca. Wciągnął jej zapach, połaskotał ją w ucho ustami, do których przykleiło się mokre pasemko włosów i rzekł: - Wyjdź za mnie, Jessie. Niech już się to stanie. Płakała. Dlatego się tak trzęsła. Odsunął ją na wy ciągnięcie ramienia, palcami uniósł jej brodę. - Dlaczego? Nie wydała żadnego dźwięku. I tylko łzy ściekały jej z oczu i po policzkach spływały na brodę. - Dobrze, płaczesz, ale powiedz mi, czemu to ro bisz? Poddajesz się? Czy musisz o tym myśleć jak o przegranej ze mną w wyścigu? Przecież w gruncie rzeczy oboje wygramy, jeśli tylko spokojnie się nad tym zastanowisz. 197
Oparta czoło na jego ramieniu. Wiedział, kiedy przestała płakać. Stała w zupełnym bezruchu. Potem bardzo spokojnie przemówiła do mokrego batystu je go koszuli: - James, jesteś jedynym mężczyzną, który mnie po całował. Uśmiechnął się i pocałował czubek jej mokrej głowy. - Jeśli mi tylko pozwolisz, będę cię całował aż do śmierci. Zrobiła krok do tyłu i spojrzała na niego. - Pozwolę ci. Ale najpierw chcę, żebyś się na coś zgodził. Stał nieruchomo. Nie sądził, żeby mu się spodoba ło to, co za chwilę miał usłyszeć, mimo to spytał: - Na co mam się zgodzić? - Jesteś jak pies z kością w pysku i nie spoczniesz, zanim jej nie ogryziesz - albo mnie - do końca. Teraz patrzysz na całą sytuację jak na wyścig, który trzeba wygrać. Musisz mnie pokonać, zmusić do ustępstwa. Nie ma już znaczenia, czy naprawdę wierzysz, że to, co robisz, jest słuszne. To się nie liczy. Powinnam by ła od razu powiedzieć „tak". Wówczas pewnie byś po bladł, wyjąkał, że popełniłeś koszmarny błąd i umknąłbyś. Ale ja nie zrobiłam tego. Odtrąciłam cię i nie mogłeś tego znieść. - O co ci u diabła chodzi, Jessie? Na co mam się zgodzić? Odetchnęła głęboko, odgarnęła z policzka jeden z loków i powiedziała: - Uważam, że małżeństwo jest na całe życie, James. Wiem, że mężczyźni myślą podobnie, ale nie są zdol ni do zachowania wierności jednej kobiecie, to znaczy swojej żonie. Ponieważ mnie nie kochasz, szybko się mną znudzisz i będziesz chciał wrócić do Connie Max well czy do jakichś innych kobiet. Jestem skłonna to 198
zaakceptować, jeśli tylko ty pozwolisz mi na to samo. Kiedy znudzę się tobą, będę mogła mieć kochanków. Nie chcę żadnych kłamstw między nami. - Poruszyłaś mnóstwo spraw, Jessie. Pozwól, że na początek zajmiemy się rzeczą podstawową. Nie mo żesz mieć kochanków. W przeciwieństwie do mężczyz ny, możesz zajść w ciążę. A ja nie uznam dziecka in nego mężczyzny. - Ach, o tym nie pomyślałam. Czy nie ma sposobu, żeby uniknąć ciąży? - Owszem, jest parę. - Jakie? - Nie zrozumiałabyś, nawet gdybym ci powiedział. - Przyznajesz więc, że kobiety, z którymi będziesz się kochał, będą wiedziały, jak się ustrzec przed po częciem twojego dziecka. - Tak, chociaż zawsze może się zdarzyć jakiś wypadek. - Z pewnością więc mój ewentualny kochanek wykaże się podobną przezornością. Trzeba założyć, że mężczyzna zdradzający swoją żonę nie będzie chciał, żeby jego kochanka urodziła mu nieślubne dzieci. - Nie będziesz miała kochanków, Jessie. - Jeśli ty nie będziesz mnie zdradzał, to i ja nie będę. James przeorał palcami mokre włosy. - Niech to diabli wezmą, nie mogę w to uwierzyć. Clancy właśnie trącił mnie w ramię. Myśli pewnie, że kompletnie zwariowałem, skoro stoję tu i słucham tych głupot, wydobywających się z twoich ust. Nie, za milcz na chwilę, Jessie. Daj mi powiedzieć o Connie Maxwell. Nie pozostanie moją kochanką, jeśli się oże nię. Dziwi cię to? - Chyba tak. Na jej miejscu pewnie nie umiałabym cię odprawić. Wstrzymał oddech, jakby dostał pięścią w brzuch. 199
- Cicho bądź. Dłużej tego nie zniosę. Teraz oboje jesteśmy przemoczeni. Nie chcę, żeby któreś z nas na bawiło się zapalenia płuc. Wracajmy do domu. Zaczęła iść u jego boku, bez słowa, patrząc prosto przed siebie. Nadal padało, ale nieco słabiej, deszcz przechodził w mżawkę. Podniosła się mgła, wyłania jąc się jakby spod ziemi i spowijając wszystko mięk kim, szarym całunem. Do ich uszu dobiegł głośny gul got Freda, w opinii wykonawcy będący wyszukanym okrzykiem godowym. Jessie roześmiała się. James spojrzał na nią. Ujął jej dłoń. Ręka w rękę kontynuowali marsz do domu. Żadne z nich nie ucierpiało z zimna. Kiedy weszli do kuchni, czekał już tam na nich cały trybunał, przy gotowany na każde nieszczęście. - Jesteście wreszcie - powiedział Badger. - Mieliś my nadzieję, że przyjdziecie do kuchni. Przygotowa liśmy dla was szlafroki. Jessie, ty idziesz pierwsza do spiżarni, żeby zdjąć te mokre rzeczy. Potem ty, Ja mes. Później dostaniecie gorącą herbatę i jabłka po portugalsku, według przepisu, który właśnie otrzy małem pocztą od pewnego żabojada, szefa kuchni z Rouen. - Potem omówimy wasz ślub - odezwał się Spears. - Jego lordowska mość porozmawia z wielebnym Ba gleyem, naszym proboszczem. Ojej, musimy dać na zapowiedzi, a to trwa trzy tygodnie. Nikt z nas nie chce czekać tak długo. - James, z pomocą jego lordowskiej mości możesz uzyskać specjalne pozwolenie - zauważył Badger. - Rozmawiałam już z Duchessa o twojej sukni ślub nej, Jessie - rzekła Maggie. Sampson wetknął głowę do kuchni. 200
- Zawiadomiłem hrabiego i Duchessę, że oboje tu jesteście. Hrabia zajrzał Sampsonowi przez ramię. - No i co? Mamy wezwać Bagleya? - Tak - powiedział James. - Tak - powiedziała Jessie. - Może byś - zwrócił się Marcus do Jamesa - opo wiedział mi, w jaki sposób wygrałeś? Czy zrobiłeś coś romantycznego i wspaniałego? Może dopadłeś ją w mokrej trawie i nauczyłeś, jak oddychać? A może osłoniłeś ją przed deszczem i pieściłeś? - Mój drogi mężu - odezwała się Duchessa, prześliz gując się koło Marcusa i Sampsona -wydaje mi się, że Jessie się troszkę zarumieniła - nic dziwnego, skoro nigdy nie utemperujesz swoich myśli, zanim przeisto czą się w słowa. - Ona to kocha - oświadczył hrabia. - Popatrz tyl ko na nią. Ma nieprzytomne spojrzenie. Wpatrzona jest w Jamesa. Najlepiej będzie, jeśli ich ożenimy jak najszybciej, zanim przewróci go na kuchenną podłogę i zrobi z nim, co będzie chciała. - Specjalne pozwolenie - odezwał się James. - Po wiedz mi tylko, Marcus, co trzeba zrobić, a ja już to załatwię. Spears zakomunikował: - Podczas gdy będziecie się przebierać w suche szlafroki, ustalimy, co trzeba zrobić. Potem wam po wiemy. James cisnął ręcznikiem w Spearsa, który wyraźnie wyglądał na urażonego. Hrabia roześmiał się. - Jestem głodny, Badger. Czy masz jeszcze jakieś resztki klusek z rodzynkami z drugiego śniadania?
201
ROZDZIAŁ
17
Koń pełnej krwi i mąż: obaj muszą się wykazać niepospolitą wytrzymałością, bez granicznym spokojem i wielkim sercem. -porzekadło ludowe - Tak... - powiedział James i spojrzał wyczekują co na Jessie, która wyglądała uderzająco blado w swojej ciemnoszmaragdowej sukni ślubnej, nie wiarygodnie podkreślającej kremową barwę jej ra mion. Szmaragdowa zieleń. Wymarzony kolor dla niej. Sprawiający, że jej włosy wydawały się jeszcze intensywniej rude. Spostrzegł, że w ostatnich pięciu dniach wiele takich drobiazgów mocno utrwaliło mu się w pamięci. Kupił jej parę białych pantofelków w zamian za zniszczone podczas ucieczki w deszczu. Zapamiętał jej reakcję, kiedy wręczał jej nowe pantofelki, owinię te w srebrzysty papier. Spojrzała w dół na śliczne bia łe buciki i zamarła. - Będą na ciebie pasowały - powiedziała wtedy Du chessa. - Razem z Maggie odrysowałyśmy twoje buty dla szewca, pana Dobbsa. - Lecz Jessie nadal patrzy ła w dół na białe pantofelki. Potem podniosła wzrok i spojrzała na Jamesa; mógłby przysiąc, że czegoś się bala, co z pewnością nie było w stylu Jessie. Czego się bała? - Dziękuję, James - rzekła, po czym odwróciła się i odeszła. Duchessa stwierdziła z westchnieniem: 202
- Znowu poszła zajrzeć do Charlesa. Widzisz, Charles nie budzi w niej uczucia strachu czy niepew ności. - James nie skomentował tych słów, odwrócił się i również się oddalił. Teraz patrzył na nią, podczas gdy biskup Yorku, ważna osobistość, który zgodził się przewodniczyć ce remonii, aby wyświadczyć przysługę potężnemu hra biemu Chase, pouczał ją, że ma słuchać męża. James wolałby wielebnego Bagleya, ale Marcus postanowił, że ślubu musi im udzielić jeden z najważniejszych lu dzi w kraju. Dwa niesforne pukle luźno zwieszały się koło uszu Jessie. Białych, delikatnych uszu. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Jessie Warfield może mieć białe, de likatne uszy. Od tamtego dnia zmieniło się tak dużo, a jednocześ nie tak niewiele. Jessie stała się powściągliwa. No wła śnie; nie odzywała się, chyba że ktoś zwrócił się wprost do niej, a z pewnością nie było to zachowanie typowe ani dla dawnej, ani dla nowej Jessie. Może próbowała naśladować Duchessę. Bez powodzenia, jeżeli to mia ła na myśli. Unikała Jamesa po tym, jak dał jej nowe pantofle, i spędzała większość czasu z Charlesem i An thonym. James nie martwił się tym. Był tak bardzo za jęty swoimi końmi w Candlethorpe, że szczerą ulgą napawał go widok Jessie, która nie sprawiała wrażenia urażonej czy niezadowolonej, kiedy wreszcie przyby wał do Chase Park, zapraszany na obiad przez Du chessę. Nie umiał sobie wyobrazić siebie w roli czaru jącego zalotnika, nie wobec dziewczyny, którą chciał zrzucić z konia w każdym wyścigu, w którym rywalizo wali. Doszedł do wniosku, że Jessie też sobie tego nie potrafi wyobrazić. Nie mogła przecież oczekiwać, żeby codziennie przemierzał drogę do Chase Park, aby gru chać jej poezje do ucha. Tylko raz w życiu James wcie203
lii się w romantyka - kiedy zalecał się do Alicji - i nie miał zamiaru tego powtarzać. Wtedy był innym czło wiekiem, zakochanym po uszy, który z trudem umiał sklecić sensowne zdanie w obecności swojej wybranki. I pożądał jej. Aż do bólu. Tylko o tym mógł myśleć, kiedy był blisko niej. Tylko o tym potrafił myśleć, kie dy był daleko. Wielokrotnie czuł się zakłopotany, kie dy twardniał jak kamień od samego dotknięcia jej rę ki. Mógł myśleć jedynie o tym, że ma ją nagą pod sobą, jęczącą dla niego, gdyż, oczywiście, pragnęła go tak sa mo silnie, jak on jej. James zmusił się przez chwilę do posłuchania ocie kającego miodem głosu biskupa, który wzbił się teraz w górę, błogosławiąc ten związek, zawarty dzięki jego lordowskiej mości, hrabiemu Chase. Jamesa zastano wiło, czy Jessie zdaje sobie sprawę, iż w ten skompliko wany sposób biskup stwierdził, że są przywołaną do po rządku parą dzikusów. Słysząc te nonsensy, Marcus musi pewnie zgrzytać zębami albo też czeka na koniec uroczystości, aby móc roześmiać się do rozpuku. James przestał słuchać, kiedy jeszcze mógł się pohamować, aby nie przyłożyć biskupowi w jego długi, cienki nos. Miał nadzieję, że Duchessa w pełni panuje nad Marcu sem, który też zapewne miał ochotę zrobić to samo. W gruncie rzeczy, kiedy już się nad tym zastanowił, nie mógł sobie wyobrazić Jessie w roli rozmarzonej dziewicy, siedzącej w różanej altanie Duchessy i cze kającej, aby przyszedł recytować jej jakieś mdłe wier sze, podobnie jak nie mógł ujrzeć siebie w roli recytu jącego. Zaskoczyło go gdy Jessie nagle powiedziała: -Tak. Zrobiła to głosikiem tak cienkim, jak te rozkoszne pończoszki, które mignęły mu przed oczami, gdy uniosła spódnicę, aby mógł mocniej zawiązać wstążkę wokół jej lewej kostki. 204
Nigdy dotąd w swoim życiu nie zastanawiał się, co może zrobić z mężczyzną widok damskich pończoch. Natychmiast stał się twardszy niż obcasy jego butów. Biskup Yorku pobłogosławił młodą parę, a potem zwrócił się do hrabiego Chase, nie do pana młodego: - Związek zawarty, milordzie. Mogą się pocałować. W opinii Boga skromne okazanie uczuć po ślubowa niu dobrze wróży związkowi i przysparza radości świadkom tego wydarzenia. James delikatnie położył palec wskazujący na bro dzie Jessie. Pochylił się i leciutko musnął wargami jej usta. Były tak zimne jak marchwianka, którą poprzed niego dnia Badger zapomniał podgrzać na obiad. Nikt nie skomentował zimnej zupy. Badger uparł się, że przygotuje wszystkie potrawy weselne i z tego po wodu przez ostatnie cztery dni był nieprzytomny. - Wszystko będzie dobrze, Jessie - powiedział i znowu delikatnie dotknął ustami jej ust. - Zaufaj mi. Wszystko będzie dobrze. Chodź, pocałuj mnie. Nic nie odpowiedziała, jedynie zapatrzyła się na niego, zastanawiając się jednocześnie, jak to się mog ło stać. Została żoną Jamesa, o czym marzyła od chwili, gdy sześć lat temu zobaczyła go na torze wyści gów w Weymouth, podążającego pewnym krokiem koło konia i mówiącego coś do Osiowa i do rumaka, i zapewniającego obu, że nikt nie może ich pokonać. Pamiętała, że wygrał z nią w drugim biegu, tak jak to zapowiedział swojemu koniowi i Oslowowi. Pocałowała go. Bez entuzjazmu, który ją rozpierał, ale wokół było tyle osób, że czuła się skrępowana, na wet jeśli ten biskup powiedział, że mogą się całować. Cmoknęła go po raz drugi, na dokładkę. Uśmiechnął się do niej i rzekł: - Dobra robota. Porozmawiajmy teraz z naszymi gośćmi. 205
Na ślubie obecny był pan Bagley z żoną. Bardzo mi ły człowiek, pomyślała Jessie, która poznała go i jego żonę na pierwszym przyjęciu, wydanym przez Duches sę na jej cześć. Biedny człowiek nie powinien tylko tak torturować nieszczęsnych kosmyków długich, jasnych włosów przez zaczesywanie ich z jednej strony głowy na drugą i przyklejanie ich pomadą do czaszki. Jessie po lubiła go, ale nie miało to wielkiego znaczenia. Du chessa wyjaśniła, że Marcus musiał się zwrócić do bis kupa, ponieważ bezzwłocznie chcieli dostać specjalne pozwolenie. Lekarz Marcusa i Duchessy, George Raven, i jego młoda żona z Yorku także byli obecni. Mar cus oświadczył, że skoro George Raven ocalił ich skó rę tyle razy, że aż nie sposób zliczyć, nie ma nic przeciwko obecności doktora, bo nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć, nawet na weselu. Poza tym, od czasu, gdy poczciwy doktor się ożenił i nie pragnął już tak Duchessy jak ongiś, Marcusowi przestała przeszka dzać wizja doktora Ravena opiekującego się hrabiną. Biskup Yorku byłby bardzo rozczarowany, gdyby wiedział, że nikt poza nim na weselu nie zachodzi w głowę, jak u diabła piastunka panicza Charlesa i opiekunka Anthony'ego mogła poślubić amerykań skiego potomka rodu Wyndhamów. Będąc jednak dyskretnym człowiekiem, tylko raz podzielił się swo imi wątpliwościami, i to wyłącznie z hrabią, który przez dobre dziesięć minut poprawiał węzeł doskona le zawiązanego krawata, a wszystko po to, aby jednym ciosem nie powalić biskupa na puszysty dywan. Frances Hawksbury, hrabina Rothermere, złożyła gratulacje Jamesowi, po czym zwróciła się do Jessie: - Teraz, moja droga, kiedy nałożyłaś mu jarzmo małżeńskie, daj mu trochę swobody, gdy będzie wierzgał w zaprzęgu, ale potem prowadź go łagodnie, lecz zdecydowanie.
- James - odezwał się Marcus, podchodząc do nich - widzę, że zostałeś porównany do konia. - To chyba świetne porównanie - zauważyła Jessie, uśmiechając się do hrabiny Rothermere. - Ja zaś będę skubał jej szyję, żeby była posłuszna - powiedział James. - Może też trącę ją w zadek, aby skręciła w stronę, którą wybiorę. Duchessa roześmiała się. - Oboje jesteście okropni. Wszystko się już wresz cie kończy, biskup zabrał się za szampana. A Badger przygotował takie śniadanie weselne, że wszyscy będą chcieli się do nas wprowadzić na stale. - Albo będą próbowali porwać Badgera. - Zastanawiam się, w jaki sposób pozostajesz taki szczupły - powiedziała Jessie. - To przez tę przeklętą uprząż - odrzekł Marcus. - Wierzgam i kopię, żeby się wyrwać do Duchessy, ona jednak tylko się uśmiecha i mówi, żebym jechał dalej i że chwilowe ograniczenia są korzystne dla mojego ciała. Po wychyleniu z pół tuzina toastów bardzo wytraw nym szampanem z piwnic hrabiego, James zerknął na swoją oblubienicę i aż gwizdnął. - Jesteś podchmielona, Jessie. O ile wiem, nigdy nie piłaś alkoholu, prawda? Czknęła i poprosiła o następny kieliszek. - O Boże - jęknęła Duchessa. - James, czy nadal chcesz jechać na noc do Candlethorpe? - Tak, chcę wrócić do domu. - Chodź ze mną, Jessie - powiedziała Duchessa tym swoim spokojnym głosem, któremu nikt nigdy się nie oparł, i poprowadziła ją na górę. Ponieważ uda wali się konno do Candlethorpe, Duchessa i Maggie pomogły jej się przebrać we wspaniały strój do konnej jazdy, który hrabina kazała dla niej uszyć. Był w kolo rze ciepłego, połyskliwego złota, z ciemnozłotymi la207
206
mówkami na ramionach. Mocno wcięty w talii, miał trzy rzędy lamowanych falban na dole spódnicy. Spra wiał, że jej skóra błyszczała, a włosy wyglądały jak go rący zachód słońca. Kiedy Jessie była już ubrana, a Maggie pieczołowi cie ułożyła ostatni lok, Duchessa założyła kapelusz na głowę dziewczyny i cofnęła się o krok. - Jesteś piękna - powiedziała. - Czy James uzna, że wyglądam jak ladacznica? - Jeśli tak powie, to jest idiotą. A jeśli jest idiotą dodała Maggie - to go po prostu ugryź. Mężczyźni uwielbiają małe miłosne ukąszenia, albo, jak je nazy wam, ugryzienia za karę. Drogi Sampson, kiedy uszczypnę go w ramię, mruczy jak kot jego lordow skiej mości, a potem... Duchessa chrząknęła. - Maggie, mogłabyś sprawdzić, czy James jest goto wy do drogi? Maggie chytrze łypnęła na Jessie i, zbierając się do odejścia, rzuciła przez ramię: - Wyglądasz rozkosznie, Jessie. Naprawdę. Chcia łabym, żebyś schodząc po schodach spojrzała na każ dego obecnego tam mężczyznę. Zobaczysz, że na twój widok wszyscy dostaną napadu żądzy. - To prawda - powiedziana Duchessa, kiedy drzwi zamknęły się za wychodzącą Maggie. - A teraz, Jes sie, czy chciałabyś mnie o coś zapytać? - Zapytać? Ach, chodzi o noc poślubną? - No tak. Traktuj mnie jak starszą siostrę. - Sądzę, że wiem wszystko, Duchesso. W końcu wy chowałam się razem z końmi. James wdrapie się na moje plecy i wepchnie się we mnie. I tyle. Duchessa obrzuciła ją zachęcającym uśmiechem. - Cóż, może spotka cię drobna niespodzianka. Możesz jednak być pewna, że James zrobi wszystko, jak trzeba. 208
- Tak. - Jessie odwróciła się i podeszła do okna. Wbiła wzrok w trawnik, rozciągający się po zachod niej stronie domu. Zastanowiła się, gdzie też mogą być Fred i Clorinda w dniu jej ślubu. Powiedziała spo kojnie: - Był już żonaty wcześniej. Wie wszystko o żonach. - Jessie? Czy to cię trapi? Machnęła ręką, jakby chcąc odpędzić niemiłe myśli i odwróciła się od okna w stronę Duchessy. - Nie, to byłaby głupota. Tylko teraz jakoś o tym pomyślałam. Miał już żonę, więc wie wszystko o wszystkim. Duchesso, czy była piękna? - Alicja? No cóż, owszem, była. Była bardzo drob na, z włosami tak jasnymi, jakie widuje się na obra zach przedstawiających anioły i z najbardziej błękit nymi oczami, jakie mogłabyś sobie wyobrazić. Ale dość o Alicji. Nieszczęsna dziewczyna umarła wiele lat temu. To prawdziwa tragedia, ale nie ma nic wspólnego z tobą, Jessie. - Czy pomagała Jamesowi w Candlethorpe? - Jeśli chodzi ci o to, czy pomagała mu trenować konie i sprzątać stajnie, to nie, nawet nie przyszłoby jej to do głowy. - Siedziała więc w saloniku i podawała herbatę? Nie brała udziału w wyścigach i nie jeździła konno? Duchessa uśmiechnęła się, słysząc zjadliwość w gło sie Jessie. - Zapomnij o niej. Chodź teraz, zobaczymy, czy twój świeżo upieczony małżonek jest gotowy do wy jazdu. Biskup Yorku przyglądał się Jessie, jakby w swoim wspaniałym złotym stroju do konnej jazdy była jakimś egzotycznym ptakiem z innego świata. Zaciekawiło ją, czy po tym całym szampanie, jaki wlał w siebie, był w stanie rozpoznać w niej pannę młodą. 209
- Przypuszczam - powiedział, głosem jeszcze donoś¬ niejszym niż uprzednio - że złoty strój do jazdy kon nej jest bardzo amerykański. Czy jej lordowska mość aprobuje ten zaskakujący widok? - Tak - odezwała się Duchessa, szybko wzięła Jes sie za rękę i odciągnęła ją na bok. Jessie pożegnała się ze wszystkimi gośćmi, po czym odwróciła się i spojrzała na Duchessę. - Byłaś dla mnie bardzo miła. Nie zasługiwałam na to, ale ty by łaś miła mimo wszystko. Czy mogę przyjechać odwie dzić Charlesa i Anthony'ego? - Możesz nas odwiedzać, kiedy tylko zechcesz rzekł hrabia, podchodząc i biorąc Jessie w objęcia. Przytulił ją, a potem powiedział: - Ci przeklęci ludzie czekają w komplecie, żeby życzyć wszystkiego dobre go tobie i Jamesowi. - Tak, pozwól, Jessie - wtrącił James i ujął jej ob ciągniętą rękawiczką dłoń. Wyprowadził ją przez ma sywne drzwi Chase Park na wytarte kamienne schody, gdzie stały cztery dobrze jej znane osoby z szerokimi uśmiechami na twarzach. Badger wręczył Jamesowi ogromny, przykryty kosz. - Zapakowałem wam parę kotletów jagnięcych i ogórki, trochę puddingu jabłkowego i jedno z ulu bionych dań Jamesa, gotowane nóżki cielęce. Będzie wam się chciało pić w drodze, więc macie jeszcze szampan hrabiego. Jest schłodzony, więc wypijcie go szybko. - A tu jest pudełeczko kremu dla ciebie, Jessie - po wiedziała Maggie. - Nie zapomnij, że teraz nie mo żesz już smarować nim twarzy na noc. Twój mąż do stałby napadu śmiechu albo płaczu, w zależności od nastroju w danym momencie. - Chciałbym ci podarować parę kolczyków, Jessie - oświadczył Sampson. - Moja Maggie zapewniła 210
mnie, że będą wyśmienicie wyglądać w twoich małych, białych uszach. - Mój Boże, Sampson, to są szafiry! - Tak, moja Maggie przymierzała je, aby się upew nić, że będą ci pasować. Tak, potrzymaj je w górze, abyśmy mogli ocenić. Co pan sądzi, panie Badger? - Nie wydaje mi się - powiedział powoli Badger, uważnie oglądając klejnociki - żeby dobrze się pre zentowały przy złocie. Mają zbyt zdecydowany kolor, który gryzie się z tym szczególnym złocistym odcie niem. Tak, nigdy bym nie podał patatów razem z jago dami, więc i ty nie powinnaś nigdy nosić szafirów z tym złotym kolorem. - Sądzę, że oba kolory dość dobrze się uzupełniają - zabrał głos Spears, delikatnie przesuwając pana Bad gera, aby móc samemu dokonać oględzin. - Zgadzam się jednak, panie Badger, że pataty w niczym nie zyska ją, gdy zostaną podane razem z czarnymi jagodami. - Cóż - odezwała się Maggie - nie mogę ich zatrzy mać, gdyż drogi Sampson już ci je podarował. A jakie jest twoje zdanie, James? - Podobają mi się jej uszy bez żadnych ozdób - od parł James. Badger wyglądał jak kucharz, któremu właśnie za padło się ciasto. Spears miał wygląd potępiającego sędziego. Sampson spojrzał na swoją żonę i rozjaśnił się w bezwstydnym uśmiechu. Maggie poklepała jedynie Jessie po ręce i powie działa, żeby zrobiła z nimi, co chce. - Uwierz, że James dobierze strój, przy którym bę dą wyglądać najkorzystniej. Spears nadal miał surowy wygląd, rysy twarzy mu stężały. Jessie zauważyła, że patrzył na Jamesa. Cały ubrany był na czarno. 211
- Dziękuję, Spears - powiedziała Jessie. - Opiekuj się dobrze Jamesem - rzekł, a ona nie mal się roześmiała, - Dobrze, postaram się. - Dopilnuj, żeby nie zboczył z kursu. - Z jakiego kursu, Spears? - zapytał James, prze kładając kosz z jedzeniem z lewej ręki do prawej. - Te piekielne kotlety ważą tyle, co nowe siodło, które ku piłem dla Jessie. - Jakie nowe siodło? - Zapomnij, że to powiedziałem. To niespodzianka. Przysięgnij, że będziesz udawała zaskoczenie, kiedy ci je w końcu dam. - Dobrze, przysięgam. Z jakiego kursu, Spears? Uśmiechnął się. - Zrozumiesz, kiedy się pojawi, Jessie. Jeśli bę dziesz nas potrzebować, daj znać. Przybędziemy jak najszybciej się da. Obiecujesz? - Obiecuję - odpowiedziała, wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. - Ładnie pachniesz, Spears. Czy używasz któregoś z kremów Maggie? Badger ryknął śmiechem. Maggie zachichotała. Sampson zarechotał. Spears nie zareagował. Państwo młodzi roześmiali się i pomachali na pożegnanie, ja dąc ramię w ramię piękną aleją prowadzącą z Chase Park, James na Bertramie, szarym berberze z białym nosem, ze stadniny Crofta, a Jessie na Esmeraldzie ze stadniny w Rothermere, gniadej klaczy wywodzącej się od Byerleya Turka. Popołudnie było gorące, słońce świeciło wysoko, niebo usiane było białymi obłokami. Po kwadransie Jessie odezwała się: - James, czy możemy otworzyć teraz tego szampana? Przyjrzał jej się. Od chwili opuszczenia Chase Park nie powiedziała nawet słowa. Jechała na Esmeraldzie 212
skupiona, pełna napięcia; poznał dobrze ten stan w czasie wyścigów, ale skąd to napięcie teraz? Policz ki miała zarumienione od jazdy, włosy powiewały dłu gimi, swobodnymi lokami, które wydostały się spod bardzo ekstrawaganckiego kapelusza ozdobionego piórem opadającym na twarz i łaskoczącym jej brodę. Wskazał na lewo od drogi, gdzie za białym płotem rosła kępa klonów. - Zaraz za tymi drzewami, na niewielkiej łące. Pokonali płot jednym łatwym skokiem. Jessie po dążyła za Jamesem wąską ścieżką między drzewami, która kończyła się niespodziewanie na małej, okrągłej polance, pełnej różowych i czerwonych malw, białej gipsówki i leśnych, żółtych bratków. James rozejrzał się wokół i dostrzegł porośnięty mchem głaz, dość płaski i wystarczająco duży, by pomieścić ich oboje. Skinął na Jessie i powiedział: - Nie chciałbym zgnieść kwiatów. Mech to co innego. Rozłożyli obrus i wypakowali smakołyki od Badge ra. James odkorkował szampana, wyjął z koszyka dwa kieliszki i napełnił je. Zaśmiał się, gdy musiał jak naj szybciej upijać musujący płyn, by uratować wlany za szybko trunek. - Proszę, Jessie. Nalał sobie i stuknął się kieliszkiem z Jessie. - Czemu chciałaś szampana? - Pomyślałam, ze jeśli wypiję całą butelkę, będziesz mógł wreszcie skończyć z tym wszystkim. - Co skończyć? - Nie bądź głupi. - Wlała w siebie całą zawartość kieliszka i wyciągnęła rękę po więcej. - Acha, chcesz się upić. A kiedy będziesz nieprzy tomna, ja zachowam się jak zwyrodnialec, potem zaś będzie już po wszystkim i nie będziesz się musiała więcej o to martwić. 213
- Dokładnie, chociaż sformułowałabym to nieco oględniej. - Jestem mężczyzną. Oględność nie jest moim atu tem. Ale dlaczego boisz się kochać ze mną? Znasz mnie od zawsze. Znasz już teraz wszystkie moje złe nawyki - no, przynajmniej większość z nich. Nie wiesz jeszcze tylko, czy chrapię. Nie spojrzała na niego. Badawczo przyglądała się kępce naparstnicy wyrastającej tuż obok jej lewego buta. Wypiła następny kieliszek szampana. Kiedy, pa trząc nadal na naparstnice, wyciągnęła ku niemu pu sty kieliszek, posłusznie napełnił go do połowy. - Jeśli chodzi o naparstnice, nie są brzydkie - ode zwał się James, patrząc, jak wypija duszkiem wlany trunek i znów wyciąga rękę po więcej. - Nie są- zgodziła się Jessie, myśląc jednocześnie, jak pięknie wyglądają, gdy tak rozpływają się i znów pojawiają przed jej oczyma. James przypuszczał, że szum w głowie nie jest zły, przynajmniej w tym momencie. Wiedział dobrze, że dla niego samego sytuacja też jest trudna. Uświado mił sobie wszelkie problemy, zanim zaproponował jej małżeństwo. Zawsze traktował ją jak berbecia, jak młodszą siostrę, która go złościła i prowokowała, aż miał ochotę przetrzepać jej tyłek. A teraz była jego żoną i było dla niego równie oczywiste, że jest spło szona jak Spokojny John w czasie burzy w Baltimore. Czy uważa go za starszego brata? Z którym zawsze ry walizowała? W tym momencie po prostu nie umiał sobie wy obrazić, jak ma zacząć się z nią kochać. Kochać się z Jessie - tym dzieciakiem. Wzdrygał się przed tym. Jednak w ostatnim tygodniu nieco inaczej patrzył na wszystko. Głęboko wciągnął powietrze i poprosił Boga o łaskę. 214
- Jessie, znam cię od wielu lat. Przyznaję, że nadal znam dawną Jessie lepiej niż nową. Nigdy jednak nic widziałem, żebyś była tchórzem. Co jest nie tak? - Nigdy też nie znałeś mnie zamężnej. I w tym pro blem. Ja i ty, James, zostaliśmy małżeństwem tylko dlatego... - Przerwała i wzruszyła ramionami. - Nic ma sensu jeszcze raz przypominać tego strasznego cią gu wydarzeń. Są nie mniej bolesne dla ciebie niż dla mnie. Czy naprawdę chcesz się ze mną parzyć, James?
ROZDZIAŁ
l8
- Parzyć się z tobą? - Aż mu się wzrok zamglił na samo wyobrażenie Jessie nagiej, pochylonej, patrzą cej przez ramię, kiedy się do niej zbliżał, kiedy jej do tykał. Potrząsnął głową. Za długo pozostawał bez damskiego towarzystwa. Gdyby jakakolwiek kobieta wspomniała o parzeniu się, w myślach ujrzałby tę sa mą sekwencję szczegółowych obrazów. - Być może - powiedział w końcu, upiwszy trochę szampana - ale jeszcze nie teraz. - Jessie miała rację. Szampan był dobrym pomysłem. To pewnie jedyny sposób, aby przez to przebrnąć. - Nie jestem Alicją. Przykro mi, ale musiałam wy pytać o nią Duchessę. Powiedziała, że Alicja była piękna, drobna, jasnowłosa, niebieskooka. Kochałeś ją. Ja jestem zupełnie inna i nie kochasz mnie. Nie umiem sobie wyobrazić, co z nami będzie. - Przypuszczam, że przeżyjemy - odparł, obserwu jąc, jak Jessie opróżnia kieliszek, aby mógł jej dolać. Cholerna butelka była już pusta, a on nie czuł się ani odrobinę wstawiony. Modlił się, żeby Jessie była. Po wiedział: 215
- Badger powinien był wiedzieć, że nowożeńcy ma ją większe potrzeby względem alkoholu, niż zwykli lu dzie. Powinien był zapakować jeszcze jedną butelkę. Jessie pogrzebała w koszyku Badgera. - Zapakował - stwierdziła, wyciągając następną bu telkę, owiniętą w ściereczkę. James wzniósł dziękczynne modły za ogromne za soby kuchni w Chase Park. - Badger to święty człowiek. Właściwie możemy się upić na tej ślicznej polance. Jest gorąco. A kiedy bę dziesz za bardzo pijana, żeby zdawać sobie sprawę z tego, co zamierzam, podwinę ci do góry spódnicę, rozepnę spodnie i zabiorę ci dziewictwo. I wreszcie będzie po wszystkim, będziemy mogli pojechać dalej, do Candlethorpe i porządnie się wyspać. Jutro zapo mnimy o całej sprawie i ramię w ramię wysprzątamy stajnie. Może będziemy się czuli tak swobodnie, że ra zem coś zagwiżdżemy, może nawet zaśpiewamy któ rąś z piosenek Duchessy. Co ty na to, Jessie? Nie odpowiedziała. Miał nadzieję, że się uśmiech nie; już sam cień uśmiechu przyniósłby mu ulgę, ale nie zdobyła się nawet na to. Próbowała wyciągnąć ko rek z drugiej butelki szampana. Nie mogła sobie dać rady. Przyłożyła więc butelkę do ust i wyciągnęła ko rek zębami. James opadł na plecy i zaniósł się śmiechem. Słoń ce świeciło mu prosto w twarz, czuł woń otaczających go kwiatów. To była dawna Jessie, smarkula, która gryzła źdźbła trawy i zlizywała z palców pozostałości kandyzowanych migdałów. Otwieranie butelki zęba mi było dokładnie tym samym. Kiedy usłyszał strze lający korek, po prostu uniósł swój kieliszek w jej stronę. Jessie, niech będą dzięki litościwemu Bogu, zaczę ła się wreszcie śmiać po czwartym kieliszku szampa216
na. Kiedy zaczęła machać ręką, żeby odpędzić pszczo łę, James powiedział: - Ostrożnie, Jessie, omal nie przewróciłaś naszej butelki z cenną pozostałością. Umieściła butelkę między nogami. - Teraz jest już bezpieczna. Popatrzył na butelkę i wiedział, że musi zacząć dzia łać, zanim będzie go stać tylko na pijacką czkawkę. - Sądzisz, że czujesz się już wystarczająco oszoło miona, żeby się położyć na plecach i pozwolić mi się pocałować? Popatrzyła na niego. Wyglądała na zmartwioną, chętną i bardziej przestraszoną niż grzesznik w poko ju pełnym kaznodziejów. - Tak - powiedziała - pocałujmy się. - Odłóż butelkę na bok. O tak. A teraz odpręż się, Jessie. - Jeszcze tylko jeden malutki kieliszek, James - po prosiła, nalała sobie, wypiła duszkiem, po czym obda rzyła go głupawym uśmiechem małej dziewczynki, która na trzeźwo odchodziłaby od zmysłów ze stra chu. Położyła się na plecach, przeciągnęła i złożyła rę ce na piersiach, jak nieboszczyk. Pochylił się nad nią, pocałował jej zamknięte usta i uśmiechając się powiedział: - Otwórz buzię, choć troszeczkę. Niech ci się wyda je, że jestem małym, soczystym kąskiem czegoś smacznego, choćby ozorkami w galarecie. Rozchyliła wargi, a James poczuł się tak, jakby do stał pięścią w brzuch. Smakowała szampanem - tego się spodziewał - ale jednocześnie słodko i egzotycznie, i zapragnął więcej. Nie smakowała jak smarkula. Uwa żał, aby trzymać ręce na jej ramionach, żeby nie wsu wać języka w jej usta. żeby się kontrolować. Już się oba wiał, że pocałuje ją jeszcze raz i naprawdę pozwoli, aby 217
wszystko się zaczęto, gdy nagle znów przeistoczyła się w czternastolatkę ~ w dziewczynkę, a nie kobietę. Natychmiast przestał i odsunął się. Miała otwarte oczy i usta. Patrzyła wprost na niego. - Co się stało? Ku jego zaskoczeniu i rozbawieniu, zaczerwieniła się. Prawdę mówiąc zrobiła się cała czerwona i od wróciła wzrok. - O co chodzi? No już, jestem twoim mężem, znasz mnie od czasów, gdy ledwie trzymałaś się w siodle. - Szampan jest wyśmienity, ale mam problem. -Tak? - Nie bądź tępy, James. Muszę się wysiusiać. Starał się nie roześmiać, ale nie mógł się powstrzy mać. - Załatwiona przez butelkę szampana. Dobrze, po czekam tu na ciebie, Jessie. Zaraz za tymi klonami są śliczne krzaki. Zerwała się na nogi, wygładziła spódnicę i z prze sadną ostrożnością zaczęła iść w stronę kępy klonów. Ani razu nie spojrzała na niego. Leżąc na plecach na nagrzanym przez słońce gła zie, zaczął nucić jedną z piosenek Duchessy. Zanucił drugą, potem trzecią. Zmarszczył brwi. Uniósł się, przyłożył zwiniętą dłoń do ust i zawołał: - Jessie! Wszystko w porządku? Nie było odpowiedzi, słyszał tylko delikatny szelest letnich liści poruszanych przez lekki popołudniowy powiew. - Jessie! - Poderwał się, nagle zaniepokojony, zdzi wiony własnym brakiem opanowania. Wylał resztkę szampana na kępkę kwiatów i ruszył w kierunku drzew. Znalazł ją na ziemi, leżącą na boku, z głową spoczy wającą na rękach. Była pogrążona w pijackim śnie. 218
- Do diabła - mruknął James. Teraz będzie musiał jeszcze raz wszystko powtórzyć. Zastanowił się, czy będzie chora po odzyskaniu świadomości. Gotów był się założyć, że Badger nie przewidział takiego skutku swojego szczodrego podarunku. Jessie pragnęła umrzeć. Z nikim nie chciała się po żegnać. Chciała jedynie odetchnąć po raz ostatni, po woli, łagodnie, a potem odejść. Tylko raz otworzyła oczy, ale intensywne, jasne światło przyprawiło ją o takie dudnienie w głowie i tak gigantyczny skręt ki szek, że uświadomiła sobie, iż jej koniec jest bliski. - To kac, Jessie. Proszę, pani Catsdoor przygotowa ła specjalną miksturę, która powinna ci trochę po móc. Podniosę cię odrobinę, o tak. A teraz wypij wszystko do dna. - James? Jesteś tutaj ze mną? - Tak. Pij. - Wlał w nią wszystko, ale była to okrop na robota, gdyż z każdym łykiem Jessie zdawała się czuć gorzej. Napój ciekł jej po brodzie, krztusiła się. Mikstura była ohydna; świetnie o tym wiedział, bo sam wychylił szklaneczkę. Ale na dłuższą metę po magała. - Biedna Jessie - powiedział i przyłożył wilgotną, zimną ściereczkę do jej czoła. - Nie, nie otwieraj oczu ani buzi. Jesteś w Candlethorpe, w swojej sypialni. Udało mi się ulokować nas oboje na grzbiecie Bertra¬ ma, chociaż nie był tym zachwycony, egoistyczny drań, narzekał przez większą część drogi do domu i walił mnie swoim długim ogonem po nogach. Jedną ręką przytrzymywałem ciebie, przelewającą się, z gło wą zwieszoną z mojego ramienia, drugą trzymałem wodze Esmeraldy. Ta klaczka potraktowała całą dro gę do Candlethorpe jak przygodę. Łypała też okiem na Bertrama ze sporą dozą zainteresowania. 219
Jessie zwilżyła wargi wysuszonym językiem, ale by ła na tyle rozsądna, aby mieć nadal zamknięte oczy. Musiała się dowiedzieć. I ponieważ była przygotowa na na nadejście śmierci, ponieważ wiedziała, że czło wiek nie może dłużej wytrzymać takiej agonii, była w stanie zapytać: - Czy parzyłeś się ze mną, James? Czy to już za na mi? Czy wszystko było w porządku? Nie zrobiłam z siebie widowiska, prawda? Będziesz mnie ciepło wspominał, kiedy umrę, dobrze? Był tak zaskoczony, że wbił w nią wzrok, po czym szybko naciągnął jej kołdrę jeszcze odrobinę wyżej, aby zasłonić jej oczy. Wiedział, że kiedy będzie na nie go patrzeć, nie potrafi lepiej jej skłamać, niż ona je mu. Co robić? - O Boże, więc było aż tak źle? Możesz powiedzieć mi prawdę. Czy było to dla ciebie takie straszne? Chcesz, żebym odeszła? Chyba nie będę w stanie, bo jestem pewna, że mój koniec już się zbliża, ale to też jest dobre rozwiązanie, prawda? - Cóż, nie powiedziałbym, że było strasznie - nie, wcale nie. I tak, zawsze będę cię ciepło wspominał, Jessie. - To kłamstwo. Skląłeś mnie bardziej niż swoje konie. - Być może, ale śmierć łagodzi i zaciera wspomnie nia. Założę się, że po upływie jakichś sześciu miesię cy od twojego zejścia będę cię wyłącznie ciepło wspo minał. - Jak ci się udało ze mną parzyć, skoro miałam na sobie tak dużo ubrania? - Cóż, nie powiedziałbym, żeby to było takie trud ne. Byłaś bardzo giętka, chętnie współpracowałaś. Nie pamiętasz, że chciałaś, abyśmy mieli to już za so bą i aby stosunki między nami powróciły do normy? 220
- Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to myśl, że nigdy jeszcze nie widziałam tak intensywnie różowych i czerwonych malw. Nic więcej nie pamiętam. A teraz jest już za późno. Umrę jako dziewica duchowa, choć nie cielesna. - Jesteś bardzo miłą dziewicą. - Którą masz na myśli? - Właściwie myślałem o tej duchowej. - Czy moje cielesne dziewictwo dało się zaakcepto wać, James? - Cóż, musisz wiedzieć, że byłaś niezwykle wiotka, Jessie. Wiele zręczności i koncentracji z mojej strony wymagało zakończenie wszystkiego i dowiezienie nas do Candlethorpe. Zauważył, że podniosła lewą rękę i przytknęła pal ce do koszuli nocnej. - Zdjąłeś ze mnie ubranie? Rozebrałeś mnie i wło żyłeś mi koszulę nocną? - Przecież ktoś musiał zadbać o to, by było ci wy godniej. Jesteśmy po ślubie, Jessie. - O Boże, James, wcale mi się to nie podoba. Nie mogę sobie zupełnie przypomnieć, żebyś mnie rozbie rał tam, na polance, a co dopiero drugi raz tutaj. Czy ściągnąłeś nawet buty i pończochy? Jak udało ci się doprowadzić do tego, żebym uklękła, abyś mógł się na mnie wdrapać? Sądziłabym raczej, że się przewrócę. - Otóż nie zawsze trzeba ściągać z kogoś całe ubra nie. Czasami buty mogą zostać. Niekiedy bywają bar dzo kuszące, podobnie jak pończochy z podwiązkami. Natomiast pamiętaj, Jessie, że mężczyźni nie zawsze wdrapują się na kobiety. Mężczyźni i kobiety nie są tak bardzo podobni do koni. - Chyba powinnam ci podziękować za tak sprawne przeprowadzenie wszystkiego, że nic z tego nie pa miętam. 221
- Przypomnij sobie, Jessie, że mówiłem ci, abyś mi zaufała. Jeśli się nie mylił, nagle zrobiła się szarozielona na twarzy. Nie był głupi, a na dodatek był szybki. Zdążył jeszcze podać jej basen. Trzęsła się i wymiotowała, a on podtrzymywał ją, uważając, aby warkocz nie opadł jej na twarz. Kiedy wreszcie napad mdłości się skończył, odezwał się: - Biedna Jessie. Przykro mi. Proszę, opłucz usta. Teraz poczujesz się lepiej, zobaczysz. Opadła na poduszki, jęcząc i trzymając się za brzuch. - James, pozwól mi teraz umrzeć, proszę. Idź sobie. Chcę wydać ostatnie tchnienie w samotności. Proszę, pożegnaj ode mnie Esmeraldę. Zaopiekujesz się nią, dobrze? - Tak, przysięgam. - Zegnaj, James. Przykro mi, że zostaniesz wdow cem po raz drugi, ale wszystko jeszcze obróci się na dobre. - Westchnęła głęboko i szepnęła: - Ciepłe wspomnienia o mnie po sześciu miesiącach to nie tak źle, jak na ciebie. - A może nawet wcześniej. - Znów położył jej ręcznik na oczy, delikatnie ułożył jej ręce na pier siach i rzekł - Sześć lat minęło szybko, Jessie. - Od czekał, dopóki nie zaczęła miarowo oddychać i nie zasnęła. Na korytarzu czekała na niego pani Catsdoor. - Jak się czuje? - Chciała umrzeć w samotności. - Tak, to jak ciemność przed świtem. Ten napój jest specjalną miksturą mojej babci. Zawsze powtarzała, że dziadek należał do osób, które nie mogły wypić więcej niż jeden łyk rumu. Wiedziała jednak, iż nie potrafił się powstrzymać i dlatego, ponieważ chciała 222
być mężatką dłużej niż przez rok, musiała wymyślić coś, co by mu pomogło. - Czy pani dziadek przeżył dłużej niż rok? Pani Catsdoor przybrała filozoficzny wyraz twarzy. - Istotnie, paniczu James. Teraz ma już siedem dziesiąt dwa lata, ani jednego zęba w ustach i pije jak smok. Babcię pochowaliśmy dwadzieścia lat temu. W piwnicy znaleźliśmy hektolitry jej mikstury. Jej resztki dziadek wypił jakieś pięć lat temu. - Coś jest nie tak z morałem pani historyjki, pani Catsdoor. Westchnęła. - Zawsze tak sądziłam, paniczu James. Pańska nowa żona nie jest przyzwyczajona do alkoholu, prawda? - Nie. Myślę jednak, że półtorej butelki szampana, które spożyła dzisiaj, powstrzyma ją przed zalaniem się co najmniej na dziesięć lat. - To samo obiecywał mój dziadek, kiedy czuł się szczególnie paskudnie. Ale nigdy nie udawało mu się dotrzymać słowa dłużej niż jeden dzień. James doszedł do wniosku, że chętnie poznałby dziadka. - Damy jej pospać w nocy, pani Catsdoor. Gdyby jednak się obudziła, czy mogłaby pani, na wypadek, gdyby była głodna, przygotować coś, co mogłaby zjeść i zatrzymać w żołądku? Również James nie miał zbytniej ochoty na jedze nie, ale zasmakowała mu owsianka pani Catsdoor, zmieszana z miodem. Gdy skończył jeść, zdjął ubranie i położył się na łóżku obok swojej przepitej żony. Na chwilę pochylił się nad nią i przyłożył ucho do jej klatki piersiowej. Serce biło wolno i równo. - Jeszcze nie umarłaś, Jessie. 223
ROZDZIAŁ
19
Jestem żywa, pomyślała Jessie, umiarkowanie szczęś liwa. Natychmiast jednak odczula niebywałą ulgę, uświadomiwszy sobie, że nie jest już tak paskudnie cho ra, żeby pragnąć śmierci. Uniosła najpierw palec wska zujący, potem całą rękę. Miała na sobie własną koszulę nocną, tę samą, którą wczoraj założył jej James. Czy na pewno było to wczoraj? Jasne słoneczne światło przesączało się przez delikatne muślinowe fi ranki. Jessie przypomniała sobie miksturę pani Cats door i poczucie krzywdy, że musi umierać z tym ohyd nym smakiem w ustach. Ale nie umarła i James wiedział, że nie umrze. Zrobiła z siebie idiotkę, a on pozwolił jej na to. Był ranek. Teraz to do niej dotarło. A James zrobił wszystko, co mężowie robią z żona mi, ona zaś nic z tego nie pamiętała. I dobrze. Usły szała chrapnięcie, podskoczyła, po czym odwróciła się i ujrzała swojego świeżo poślubionego małżonka, le żącego na plecach, z jedną ręką za głową, drugą na brzuchu ledwo zakrytym prześcieradłem. Zachrapał jeszcze dwukrotnie i ucichł. Całą sobą zareagowała na ten widok. Był jej mę żem. Gęste, złociste kędziory porastały mu pierś, pod odsłoniętą pachą widoczna była kępka miękkich, rów nież jasnych włosów. Był krzepko zbudowany i szczup ły, lekko opalony od pracy na słońcu. Kusiło ją, aby opuścić prześcieradło odrobinę niżej. Chciała zoba czyć, jak dalece przypominał ogiera, żeby sobie przy pomnieć, co z nią zrobił. Poruszyła nogami. Nic ją nie bolało. Pamiętała dob rze, jak klacze zataczały się po każdym zbliżeniu 224
z ogierem, i zaczęła się zastanawiać. Nie sądziła, aby miała powód, by się zataczać. James musiał być bar dzo delikatny. Ostrożnie wstała z łóżka, żeby nie ulec pokusie ściągnięcia prześcieradła z męża, i zaczęła iść przez sypialnię. Idąc, wcale się nie zataczała. Pogwizdując, ściągnęła z siebie koszulę nocną i umyła się w misce z zimną wodą, stojącą na toaletce. Co parę minut zerkała w stronę łóżka. James nie przesunął się nawet o centymetr, chociaż może prze ścieradło leżało teraz ociupinę niżej. Zrobiła krok w stronę łóżka, zatrzymała się i wyciągnęła szyję. Prześcieradło naprawdę leżało niżej. Ujrzała wąską smugę złotych włosów, zbyt szybko, jak na jej gust, znikających pod tym przeklętym okryciem. Brzuch miał płaski i, chociaż wiedziała to już wcześniej, stwierdzenie tego faktu na własne oczy sprawiło jej przyjemność. Był też bledszy na brzuchu, co uznała za czarujące, choć nie potrafiłaby wyjaśnić, dlaczego. Nadal pogwizdując, ubrała się pospiesznie, po raz ostatni zerknęła na Jamesa i z żalem opuściła sypialnię. - Pani Catsdoor? -Wielkie nieba! Pani Jamesowa. Teraz wygląda już pani jak śliczny bukiecik letnich kwiatów, koloro wych, świeżych i gotowych rozkwitnąć w słońcu. Jessie pomyślała o malwach i uśmiechnęła się. - Pani mikstura była wyśmienita. Bardzo dziękuję. Myślałam, że ubóstwiam szampana i z pewnością tak było, ale mi nie posłużył. Przykro mi, że wczoraj, po przyjeździe, nie byłam zanadto uprzejma. Boże, ale jestem głodna. - Naturalnie, że jest pani głodna - odparła pani Catsdoor i uśmiechnęła się na wspomnienie panicza Jamesa wnoszącego na rękach swoją oblubienicę, która wyglądała jak trup. Ściśle mówiąc, jak zalana w trupa. - Niech pani zje trochę owsianki. Panicz Ja225
mes twierdzi, że jest to najlepsza owsianka nie tylko w całej Anglii, ale i w Koloniach. To dzięki miodowi, który dodaję. Mam specjalny gatunek pszczół i nikt poza mną nie wie, gdzie są ich barcie. Tylko trzy roje i cały miód dla mnie. Proszę tu spocząć, a ja już wszystko dla pani przygotuję. James obudził się gwałtownie. Śniło mu się, że ca łował się z kobietą, która jęczała prosto w jego usta, szeptała, że jest wspaniały, że ją cudownie zadowolił, że jego pieszczoty i wtargnięcie w głąb jej ciała spra wiły jej przyjemność, że jest taki ogromny i... -James potrząsnął głową. Typowy sen samca. To tylko choler ny sen. Jednak nie wszystko było w porządku. Znajdował się w swoim łóżku, ale nie spał po jego lewej stronie. Leżał po prawej. Nigdy nie spał z prawego brzegu; przyprawiało go to o straszne sny, choć trzeba przy znać, że ten ostatni wcale nie należał do nieprzyjem nych. I nagle przypomniał sobie, że ulokował w łóżku pijaną Jessie, przekonaną, że zaraz umrze, a sam po łożył się do snu obok niej. W poduszce nadal byt jesz cze dołek, prześcieradła w nieładzie. Jessie nie było. - Przynajmniej nie umarła - powiedział do pustego pokoju, wstał i zarzucił szlafrok. Godzinę później znalazł ją oporządzającą Esmeral dę i gawędzącą z Sigmundem, jakby go znała przez całe życie. Nie miała na sobie bryczesów, tak jak była by ubrana dawna Jessie, ale jasnoniebieską sukienkę z grubej bawełny, prostą i funkcjonalną. A więc tak wyglądała nowa Jessie w wersji roboczej. Na czubek głowy nasadziła kapelusz, a jej pukle opadały swobodnie za uszami. Zaciekawiło go, czy przywiozła swój stary skórzany kapelusz do Anglii. 226
- Dzień dobry - odezwał się. - Dzień dobry, paniczu Jamesie - odpowiedział Sigmund, nie przestając dłubać w lewym przednim kopycie Bertrama. - Wbił mu się tu kamyk. Ach, mam go. Paskudna rzecz. Grzeczny chłopiec, teraz już wszystko w porządku. - Dzień dobry, Jessie. Widać, że twoje wczorajsze ekscesy ci nie zaszkodziły. Jessie zastanowiła się nad tą chwilą prawdy. James powiedział jej, że kiedy będzie już po wszystkim, będą mogli powrócić do normalnych stosunków. Niech więc tak będzie. Uśmiechnęła się do niego. - Czyż Esmeralda nie wygląda rewelacyjnie? Jest gotowa do przejażdżki, James. Masz ochotę mi towa rzyszyć? Moglibyśmy zagwizdać coś w duecie. - Nie, Bertram, trzymaj się z" daleka od Esmeraldy - rzekł Sigmund. - Wczoraj bezlitośnie go prowokowała - zauważył James. - A dzisiaj nie jest zainteresowana, to pewne - po wiedział Sigmund. - Straciła zapał, w całym tego sło wa znaczeniu. Zdążyła już ugryźć Bertrama, bo za chowywał się odrobinę za bardzo przyjacielsko. - Kobiety - kręcąc głową skomentował James. - Jes sie, nie mogę z tobą jechać. Dziś rano oczekuję pana De Witta z klaczą do pokrycia przez Minotaura. Potrząsnęła tylko głową, osiodłała Esmeraldę i od jechała. Popatrzył za nią. - Proszę się nie martwić, paniczu Jamesie. Pani Ja¬ mesowa wie, co robi. Oprowadziłem ją i wszędzie przedstawiłem. Rozmawiała z każdym koniem, dawa ła im cukier i poklepywała przyjaźnie. Przysiągłbym, że wszystkie ją zapamiętały i zebrały się wokół niej jak małe dzieciaki. Nigdy jeszcze nie spotkałem kobiety, która wiedziałaby tyle o koniach, byłaby taka swobod227
na i nie denerwowała ich. Żaden koń nie wykręcał głowy, tak jak one to robią, gdy komuś nie ufają. - Powinieneś zobaczyć, jak się ściga. Sigmund ryknął takim śmiechem, że aż mu się gło wa trzęsła. - A to zuch. Mówi pan, że się ściga? Ta kobietka z rudymi włosami i białą skórą umie się ścigać? Pan sobie ze mnie żartuje, paniczu James. Umie dobrze zająć się koniem, ani razu się nie skarżyła, ale brać udział w wyścigach? Ta słodka kobietka? - Mało wiesz - odparł James, poklepał Sigmunda po chudych plecach i odszedł, aby obejrzeć Minotaura. - Mamy sześć ogierów i trzy klacze - mówił James, podając Jessie porcję kompotu agrestowego, jednej ze specjalności pani Catsdoor. Kiedy czwórka cerbe rów przybyła, aby zmusić Jamesa do małżeństwa, Badger w chwili słabości podał jej przepis i teraz pani Catsdoor robiła kompot trzeci dzień z rzędu. - Mino taur pokrył klacz pana De Witta, zgrabną potomkinię Byerleya Turka, od Tomikinsa ze stajni Crofta. - Czytałam „Księgę Stajni". Mój Boże, James, wszystko jest tutaj tak bardzo zorganizowane. - Naprawdę nie ma tu nic więcej niż porządne ge nealogie koni. Rozmawiałem z wieloma ludźmi zwią zanymi z wyścigami w Baltimore. Nikt z nich nie wie rzy, że pisemna dokumentacja jest tak bardzo istotna. W większości satysfakcjonuje ich przekaz ustny. - Niech Oslow spisze to, co wie. - Dobry pomysł. Smakuje ci kompot agrestowy? - Jest świetny. Ale kiedyś Badger też go ugotował, wszyscy spróbowali i omdleli z zachwytu. James wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Cieszę się, że nie umarłaś, Jessie. Byłaś dobrym kumplem i za długo mnie irytowałaś, żeby teraz umierać. 228
- Wiedziałeś, że nie umrę. Pozwoliłeś mi zrobić z siebie idiotkę. - Tak, wybacz mi, ale byłaś tak głęboko przekona na, że to twój koniec... Przysięgam ci, że ani razu się nie zaśmiałem. - Spałeś ze mną, James. - Owszem. To moje łóżko. - Kotka hrabiego, Esmee, spała raz ze mną. Nie chcący przetoczyłam się na nią. Wrzasnęła, prychnęła mi prosto w twarz i opuściła mnie, aby już nigdy nie powrócić. - Lubi spać na piersi Marcusa i targać mu włosy. I to on budzi się z wrzaskiem. Przesunęła kilka ziarenek groszku po talerzu, po czym powróciła do kompotu. - Co teraz zrobimy? Uniósł brwi. - Po południu możesz pomóc mnie i Sigmundowi przy koniach. - Naturalnie, pomogę, ale nie o to pytałam. Cho dziło mi o to, co zrobimy z tym, no, z tą inną sprawą? - Jaką inną sprawą? - James, nie dam ci się znów bawić moim kosztem. Doskonale wiesz, o czym mówię. Nie mam żadnych śladów wspomnień o naszym parzeniu się. Kiedy obu dziłam się dziś rano, wcale nie byłam obolała. Nie chwiałam się na nogach, jak niektóre klacze, które wi działam po kopulacji. Gdy obejrzałam się w lustrze, nie zauważyłam żadnych zmian. - Ach, to. - Uważnie oglądał swój kciuk. Na opusz ce miał gruby odcisk. W tej chwili była bardzo podob na do nowej Jessie i poczuł przypływ miłego, silnego pożądania. Kiedy jednak rano wróciła z konnej prze jażdżki, z plątaniną włosów wokół twarzy, z kapelu szem przywiązanym wstążkami do siodła, dosiadając 229
Esmeraldę okrakiem, a nie przyzwoicie bokiem, po damsku, równocześnie gadając i śmiejąc się, opowia dając mu o wszystkich mądrych rzeczach, jakie robiła Esmeralda, wyglądała dokładnie jak dawna Jessie. On zaś, próbując wysłuchać tego potoku bezładnych słów, wydobywającego się z jej ust, pomyślał bezrad nie, że kochanie się z dziewczyną, którą przez niezli czoną liczbę lat traktował jak młodszą siostrę, będzie niemożliwe. Teraz jednak była cicha i spokojna jak Duchessa. Wyglądała elegancko. Nie pamiętał, aby przed swoim przyjazdem do Anglii kiedykolwiek wy glądała elegancko. Chciał zdjąć z niej tę sukienkę. - W porządku, James - powiedziała bardzo spokoj nie. - Rozumiem, naprawdę. Jesteś zbyt uprzejmy, że by mi powiedzieć, że wolałbyś, abym trzymała się od ciebie z daleka. - Z ogromną starannością złożyła swoją serwetkę i odłożyła ją na obrus kolo swojego nakrycia. Wstała. - Przejrzę gospodarstwo i rachunki z panią Catsdoor. Proszę, powiedz Sigmundowi, że przyjdę pomóc przy koniach później. Była już blisko drzwi, kiedy odezwał się tuż za nią: - Nie odchodź, Jessie. Na ramionach poczuła jego ręce, ich ciepło i siłę. Już otwierała usta, ale zamknęła je szybko, uświado miwszy sobie, ze coś się zmieniło. Nie trzymał już po prostu rąk na jej ramionach. Jego palce lekko zagłę biały się w jej ciało, masując je i sprawiając, że na prawdę poczuła się bardzo przyjemnie. - Odwróć się. Wykonała polecenie, zastanawiając się, co zrobi dalej. - Spójrz na mnie. Zerknęła na niego z ogromną ciekawością, wypisa ną na twarzy. Lekko rozchyliła usta. Pochylił się i po całował ją - pełnym, głębokim pocałunkiem, gdyż 230
przed nim stała nowa Jessie, z którą nie wiązały się żadne skojarzenia z młodszą siostrą, wiecznie irytują cą smarkulą. Teraz, liżąc jej górną wargę, myślał tylko o tym, że jest jego żoną. I było to najdziwniejsze że wszystkiego. I to, że była przekonana, iż małżeństwo zostało już skonsumowane. Niewiele brakowało, a ro ześmiałby się na głos. Uniosła ręce, aby oprzeć dłonie na jego piersi. Po czuła, jak pod jej rękami serce bije mu mocno i szyb ko. Na wargach czuła nacisk jego ust, fascynujący, rozpoznawała smak kompotu agrestowego, który ra zem jedli. Nigdy nie wyobrażała sobie czegoś takiego. Zawsze marzyła, zastanawiała się, co by było, gdyby James przywarł wargami do jej warg, ale obecność je go języka w głębi jej ust, napór całego jego ciała spo wodowały, że zupełnie się zagubiła. Wspięła się na palce, objęła go i mocno przytuliła do siebie. Roześmiał się. - Spokojnie, spokojnie, mamy mnóstwo czasu. - Nie, nie mamy. - Może masz rację. - Uwolnił jedną rękę i zatrzas nął drzwi do jadalni. Udało mu się przekręcić klucz w zamku. Otoczył ją ramionami i zaczął się wraz z nią obracać, dopóki nie zauważył stołu. Piękny biały obrus z lnu. Odsunął na bok wszystkie nakrycia, które udało mu się dosięgnąć. Uniósł ją i ani na chwilę nie zwalniając uścisku, ani na chwilę nie przestając jej całować, poniósł ją w stronę stołu. Posadził na blacie, pod zwieszające się nogi podstawił krzesło. Delikatnie popchnął ją do tyłu. Wpatrzyła się w niego z lekkim rozbawieniem i zainteresowaniem, w jej oczach nadal malowała się ciekawość. - James, co będziemy robić? - Będziemy się zachowywali jak ludzie, a nie jak konie. 231
Teraz wyglądała na troszkę zaniepokojoną. - Leżę na stole, James. A pod moim prawym łok ciem jest waza z zupą. Zabrał wazę i stojący zbyt blisko półmisek ze zraza mi. - Już jest lepiej. A teraz pozwól, że przesunę to krzesełko. Przez chwilę poleż z dyndającymi nogami. O, tak. Stanął pomiędzy jej nogami, nachylił się i znów ją pocałował. Natychmiast oplotła mu szyję rękami, usi łując przyciągnąć jeszcze bliżej. - Trzeba cię troszeczkę przesunąć w dół - rzekł między krótkimi, mokrymi pocałunkami, chwycił ją za biodra i do połowy zsunął ze stołu. - Boże, to się staje bardzo dziwne, James. Czuję się... Nie dokończyła. Gdy przywarł do niej, opuściła rę ce na stół, wzdłuż ciała, jakby ją postrzelił albo może zabił. - Jessie, to tylko ja. Nie, nie próbuj się wyrywać. Przyzwyczaj się do mnie. Nie ruszaj się. - Przytulił się mocniej. Zamknął oczy, wbił palce w jej biodra, uno sząc ją nieco. Czuł jej ciepło. Palce mu się trzęsły i drżały. Chciał jej dotykać, gładzić ją. - Czy robiłeś to wczoraj? - Nie, nie robiłem tego wczoraj. Wczoraj jedliśmy obiad na łące, a nie na stole. Nawet nie pamiętam, co się działo. - Jęknął, kiedy lekko się wygięła. - Owiń nogi wokół mojego pasa, Jessie. Nie, nie patrz na mnie, jakbym postradał zmysły. Zaufaj mi tylko. O tak, teraz skrzyżuj kostki za moimi plecami. Och, dobrze. - Pochylił się głębiej nad nią i znowu zaczął ją całować. Jej cudowna sukienka rozpinała się z przo du, dzięki niech będą niebiosom. Nie przestając cało wać, jeden po drugim wydłubywał kruche, maleńkie 232
guziczki z dziurek. Cholera, było ich chyba ze dwie ście. Stracił cierpliwość i kilka ostatnich rozpiął jed nym szarpnięciem. Przesunął się troszkę na nią i roz chylił sukienkę. Maggie znowu zaatakowała, pomyślał, jednocześnie zaszokowany i niezwykle pod niecony widokiem koszulki z brzoskwiniowej satyny, ozdobionej najbardziej frywolnymi skrawkami koron ki, jakie można było sobie wyobrazić. Koronkowe wstawki zasłaniały bardzo niewiele, stanowiły tylko oprawę jej piersi, piersi, które należały do nowej Jes sie, nie do dawnej. Jego ręka zawahała się. Piersi Jessie wznosiły się i opadały, przypominały pyszną, białą lukrową polewę na torcie weselnym. Ostrożnie położył palce na jej le wej piersi. Przymknął oczy i pozwolił dłoni wędrować po jej ciele, gorącym ciele, gorącym ciele Jessie. Z pew nością nie zawsze tak wyglądała, taka biała, zaokrąglo na, wyginająca się w łuk, wpatrzona w niego jakby był jakimś bogiem z pradawnego, podniecającego mitu, który zstąpił na ziemię, aby ją posiąść. Nagle, bez żad nej zapowiedzi, ujrzał ją tak, jak wyglądała pewnego wieczoru dawno temu, kiedy z butelką porto wszedł do pokoju jej ojca, aby uczcić zwycięstwo w wyścigach. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami w bujanym fotelu, stojącym koło biurka ojca, ubrana w najbardziej ob szarpaną koszulę i spodnie, jakie kiedykolwiek zdarzy ło mu się widzieć, bez butów, jedynie w grubych, czar nych skarpetach, które, był tego pewien, musiały być dziurawe. Włosy gładko oblepiały jej głowę, z tyłu za plecione w prosty warkocz. Odezwała się wówczas tym swoim chytrym, dziecinnym głosem: - Tatuś powie dział, że mogę jeszcze chwilę zostać, żeby powitać przegranego. Dzisiaj nieźle cię pokonałam, James. W drugim biegu straciłeś całą koncentrację, omal nie spadłeś z grzbietu twojego biednego wierzchowca, gdy 233
tamten dżokej usiłował cię wykopać z toru. Śmiałam się i śmiałam, i naturalnie wygrałam. - Potem wstała, nadal się do niego uśmiechając. - Dalej będę z tobą wygrywać, James. To twoje przeznaczenie. I wolnym krokiem opuściła pomieszczenie, jak arogancki chło pak. Jej ojciec śmiał się do rozpuku z tego, co powie działa, a James został z pragnieniem związania jej gru bym sznurem i wrzucenia do Patapsco River. Jego palce przestały pieścić białe ciało.
ROZDZIAŁ
20
- James? Co się stało? Czy za mocno ściskam cię nogami? Czy cię to boli? - Ach, nie. Mocniej zaplotła kostki. - Trochę za mocno, Jessie. Tak, istotnie odrobinę za mocno, ale nie rozluźniaj uchwytu. Czuł jej pięty, wbijające się w plecy, zmuszające go do jeszcze bliższego przysunięcia się. Musnął palcami te frywolne satynowe koronki. Były niemal tak deli katne, jak jej ciało. - Nigdy dotąd nie dotykałeś mnie tam. To interesu jące. Podoba ci się koszulka? - Nie jest bardzo w twoim stylu - powiedział. Pat rzył na swoje brązowe, zgrubiałe palce, znów lekko gładzące jej piersi. - Może to ja jestem teraz trochę inna. - Albo może to Maggie próbuje cię uformować na swoje podobieństwo. - Maggie ma takie kształty, że przyjemnie by było dać się podobnie uformować. Koszulkę dała mi w prezencie ślubnym. 234
- Dobrze zrobiła. Ale teraz, Jessie, bądź cicho. Czy nie wiesz, co robię? Jak możesz paplać o głupstwach, gdy dotykam twych piersi? Odwróciła twarz od niego i znalazła się w obliczu talerzyka z porcją móżdżku cielęcego. Patrząc na móżdżek, miękki, usmażony na maśle, wyrzuciła z sie bie: - Boję się. - Ty się boisz, ja zaś myślę, że jeśli będę się z tobą kochać, popełnię kazirodztwo. Ale z nas dobrana pa ra. Cholera. - Dlaczego kazirodztwo? - Sześć lat, Jessie - przez sześć lat byłaś dla mnie jak młodsza siostra. Denerwowałaś mnie bez przerwy. Niezliczoną ilość razy chciałem cię chronić. Pamię tasz, jak podchodziłem, żeby potargać ci włosy albo pociągnąć za warkocz? Naturalnie, wtedy chciałem cię zniszczyć, ale nie było mi wolno, a szkoda. Nawet wtedy, gdy leżałaś na mnie jak długa w ogrodzie Blan chardów, nie myślałem o tobie jak o kobiecie. Byłaś po prostu Jessie, smarkulą w spodniach, która zawsze stawała na mej drodze. - Nie jestem żadną twoją cholerną siostrą, James. Wczoraj wcale nie myślałeś o kazirodztwie, prawda? - Nie, ale dzisiaj jest inaczej. Nachylił się nad nią, mocno ją pocałował i wyszep tał prosto w jej usta: - Wczoraj byłaś pijana, chicho tałaś, miałaś te śliczne, opadające pukle. - Muszę więc się urżnąć, żebyś uważał mnie za żo nę, a nie za swoją siostrę? - Nie, to nie tak. Diabli nadali, Jessie, jeśli chcesz znać prawdę, wczoraj nawet cię nie tknąłem. Sądzisz, że mężczyzna pragnie intymnego stosunku z nieprzy tomną kobietą? Nawet zachrapałaś parę razy, kiedy cię wlokłem ku koniom. Uważasz, że to pobudza mi łosne uczucia? 235
- Nic ze mną nie zrobiłeś? - Pchnęła go w pierś, aż odchylił się do tyłu, stojąc wciąż między jej nogami, oplatającymi go w pasie. Nagle rozdarł jej koszulkę i rozchylił na boki. Sapnęła, próbując przysłonić biust, ale pochwycił jej ręce i odciągnął je za głowę. Pochy lił się, pocałował ją, po czym opuścił i przytrzymał jej ręce wzdłuż boków. - Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, Jessie, że tak ślicznie wyglądasz, a może to coś, co zyskałaś po przy jeździe do Anglii? I nie chodzi tylko o piękny biust, pomyślał, nie mo gąc oderwać od niego wzroku. Śliczne piersi. Białe jak mleko, z delikatnymi brodawkami w kolorze ciepłego różu. Miał ochotę dotykać ją i całować, powstrzymał się jednak. - Po prostu po każdej kąpieli cała smaruję się kre mem Maggie, nic więcej. - Magiczny krem. Fascynujące. Nie masz piegów na ramionach ani na biuście. - Nie, tylko smużkę piegów na nosie. - Masz bardzo białą skórę. - W jego głosie brzmiał ból, ale Jessie była wściekła, trzęsła się ze złości - Na prawdę nic ze mną wczoraj nie zrobiłeś? - Nic a nic. - Nie rozebrałeś mnie, kiedy dotarliśmy do domu? - Nie. Zajęła się tobą pani Catsdoor. - A więc teraz pierwszy raz oglądasz mnie rozebraną? -Tak. Puścił jedną z jej rąk, bowiem musiał dotknąć jej piersi. Natychmiast zwinęła ją w pięść i wymierzyła mu cios w szczękę tak mocny, że głowa aż mu odsko czyła do tyłu. Klnąc, znów unieruchomił jej rękę. Próbowała się podnieść, ale przygniatał ją całym ciężarem ciała. Opadła na obrus, dysząc i wrzeszcząc - Ty bydlaku! Skłamałeś. Przez ciebie sądziłam, że 236
wszystko mam już za sobą i nie muszę się tym więcej martwić. A teraz wylądowałam tutaj, dziewica zarów no fizyczna, jak i duchowa, a ty stoisz między moimi nogami, którymi cię oplatam, podarłeś moją śliczną koszulkę, którą dostałam od Maggie, i gapisz się na mój biust. I wszystko to dzieje się pierwszy raz, a nie drugi, przy którym nie byłabym już tak zakłopotana. Nienawidzę cię, James. Do diabła, puść mnie. - Nie - odparł, nachylił się i pocałował jej lewą pierś. - Z takimi piersiami nie możesz być moją okropną młodszą siostrzyczką, o nie. - Przesunął się na nią, ona zaś usiłowała się od niego uwolnić. Roz plotła kostki i nogi opadły jej w dół, zwieszając się ze stołu. Zaczęła się ześlizgiwać, tak mocno przytulona do niego, że miał wrażenie, iż umrze, jeśli w tej chwi li w nią nie wejdzie. Nie za chwilę, ale już. To było ponad siły mężczyzny. Nie mógł się po wstrzymać, żeby nie pocałować jej drugiej piersi, a po tem cofnął się do tyłu, podwinął do góry jej sukienkę i halkę i zapatrzył się na jej długie nogi, obciągnięte teraz białymi pończoszkami z delikatnej bawełny, umocowane w połowie ud podwiązkami z brzoskwi niowej satyny. Podwiązki pasujące do koszulki? Za drżał. Spojrzał na nią. Dobrą chwilę trwało, zanim zorientował się, że już się nie szarpie. Leżała i patrzyła na niego, obserwo wała, jak się jej przygląda. - Nie masz majtek - powiedział. Miała na sobie tyl ko tę koszulkę z brzoskwiniowej satyny, ledwo sięga jącą ud. Był wstrząśnięty. Nawet Connie nosiła panta lony z cieniutkiego muślinu, tuż za kolanami ściągnięte ślicznymi wstążeczkami. Naturalnie miały mnóstwo pięknych koronkowych ozdóbek, ale zawsze były to majtki, które wszystko zakrywały. Przyjemność sprawiało mu całowanie jej nóg coraz wyżej i wyżej, 237
rozwiązywanie zębami tych wstążeczek, a potem po wolne ściąganie majtek. - Nie - rzekła głosikiem tak cienkim, jak warstew ka potu na czole Jamesa. - Maggie powiedziała mi, żebym nie zakładała żadnych pantalonów przez trzy dzieści dni od naszego ślubu. Stwierdziła, że o szaleń stwo przyprawi cię świadomość, że pod moją spódni cą do konnej jazdy czy pod sukienką jestem naga. - Dlaczego akurat trzydzieści dni? - Powiedziała, że po trzydziestu dniach mam to ro bić od czasu do czasu, żebyś nigdy, patrząc na mnie, nie wiedział, czy mam coś pod koszulą czy też nie. Mówiła, że to będzie cię doprowadzać do obłędu co najmniej przez sześć miesięcy. - A po sześciu miesiącach? - Potem miałam je zdejmować tylko w charakterze nagrody. Mówiła, że mężczyzna pokazuje swoje praw dziwe oblicze po sześciu miesiącach i trzeba nim wów czas umiejętnie sterować. Oświadczyłam jej, że znam już twoje prawdziwe oblicze. Opowiedziałam jej, że widziałam, jak zdzieliłeś pięścią chłopca stajennego, który wypił butelkę dżinu i zasnął obok jednego z twoich koni; że słyszałam, jak na całe gardło wrzesz czałeś, iż to niesprawiedliwe, kiedy ktoś lepszy od cie bie zwyciężył cię w wyścigu. Powiedziałam jej nawet, że słyszałam, jak bekasz, ale to było tylko raz i nie miałeś pojęcia, że tam byłam. - Dobry Boże - rzekł, świadomy, że od wtargnięcia w nią dzieli go jedynie materiał spodni, że jej piersi są zupełnie obnażone, a ona próbuje go zagadać. Musiał odzyskać przynajmniej pozory panowania nad sytua cją. Bo inaczej zrobi coś głupiego. - Jessie, teraz już bądź cicho. O bieliźnianej strate gii Maggie porozmawiamy trochę później. A teraz, ponieważ w niczym nie przypominasz dawnej Jessie, 238
szybko wejdę w ciebie i załatwimy tę sprawę. Masz ochotę? - Patrzysz na mnie. - Tak. Włosy na twym łonie są tak rude, jak włosy rosnące na głowie. To niewiarygodne, naprawdę, w połączeniu z bladością twojego brzucha. Jesteś bal samem dla męskiej żądzy. Nie wiem, gdzie mam naj pierw patrzeć. Czy teraz znowu mnie uderzysz, kiedy uwolnię twoje ręce, żeby całować twe piersi? - Teraz nie, może potem, kiedy będę miała chwilę, aby się nad tym zastanowić. Puścił jej ręce, pochylił się i wziął brodawkę w usta. Natychmiast przeszyło go uczucie pożądania i gorąca. Dmuchnął na brodawkę i zapytał: - Podoba ci się to? Nic nie odpowiedziała, tylko ujęła w dłonie jego twarz i przyciągnęła znów do siebie. Nie na długo po zostawił jej piersi w spokoju. Nadal je całował, nawet kiedy palcami rąk powędrował na jej uda. Zaczęła się trząść. Z pewnością był to dobry znak. Gdy dotknął palcami jej ciała, tak gwałtownie poderwała się do gó ry, że omal go nie zrzuciła. - Boże, James, czy powinieneś to robić? Nikt nigdy mnie tam nie dotykał. Tylko ja sama, w trakcie kąpieli. - Owszem, powinienem cię tam dotykać każdego dnia, może nawet cztery razy dziennie. A przynaj mniej powinienem tak postępować z nową Jessie. Obiecaj mi coś. - Delikatnie przesuwał ręce po jej ciele, patrząc jednocześnie w jej przymglone oczy. -Co? - Musisz pozostać nową Jessie, przynajmniej wów czas, kiedy się kochamy. Zamknęła oczy, wygięła plecy i jęknęła. Dawna Jes sie nigdy by się tak nie zachowała. Wsunął palec między jej nogi i poczuł znów jej łyd ki, zaciskające się na jego plecach. - Tak - wyrzucił 239
z siebie, gładząc ją teraz, czując jej cudowne ciepło, rozluźnienie ciała, wspaniałe wygięcie pleców. Gdy dotknął jej brzucha, a potem w swych poszukiwaniach dotarł do jej rudych loczków, niewiele brakowało, aby znów go z siebie zrzuciła. - Właśnie tak - powiedział i przysunął się, aby ją po całować. Miała palący oddech, dyszała, więc nie czekał dłużej. Uwolnił się ze spodni i powoli wszedł w nią. - James! To jak część ciała ogiera. - Nie ruszaj się, Jessie. Zachowaj tylko spokój, a spróbuję wejść naprawdę powoli. O tak, rozluźnij się. To nie boli, prawda? Patrzyła na niego, obserwując pełen napięcia, cał kowicie zaabsorbowany wyraz jego oczu. Zacisnęła mocniej nogi wokół niego, co spowodowało, że wszedł w nią głębiej. Nagle stęknęła. - O, Boże, James, przestań. To przestało być przyjemne. - To twoja błona dziewicza, Jessie. - Dyszał, jego głos skrzypiał jak nienaoliwione drzwi. Ręce mu się trzęsły, był w niej, ale nie dość głęboko, jeszcze tro chę. ~ Zaufaj mi, Jessie. Każda kobieta ma taką bło nę. - Spojrzał na siebie, wdzierającego się w głąb niej. Wiedział, że nie przestanie, nie mógłby już. Umarłby chyba. A gdyby przerwał i jakimś cudem nie umarł, wówczas i tak by się zabił. Uśmiechnął się do niej i zamarł w bezruchu, dopó ki nie poczuł, że się rozprężyła i nie uśmiechnęła się w odpowiedzi. Wtedy pchnął mocno. Krzyknęła na cały głos. Modlił się, żeby pani Cats door nie zaczęła się dobijać do drzwi. Modlił się, że by Jessie nie krzyczała więcej. Była mała, zadał jej ból, ale było już po wszystkim, w końcu było po wszystkim, a on nie miał poczucia, że zgwałcił swoją siostrę. Nie, była jego żoną i dotykał jej macicy. 240
- Nie poruszam się. Nie kręć się, proszę, i nie na pieraj. Jestem mężczyzną i inaczej odbieram bodźce cielesne. W porządku, Jessie? - Opuścił się na nią i zaczął całować jej usta, szyję, a potem piersi. Poła skotał jej biust brodą, otarł się policzkiem. - Już le piej? Czy ból ustępuje? - Odrobinę. Duchessa nic mi o tym nie wspomina ła. Czy to normalny bieg wydarzeń? Duchessa rozmawiała z nią o seksie? W tym wła śnie momencie Jessie poruszyła się i wiedział, że dla niego to już koniec. Uniósł się nad nią, czując ogar niającą go ulgę, która sprawiała, że drżał jak człowiek z wysoką gorączką. - O, Jessie - wystękał i opadł na nią. Ramionami oplatała mu szyję, mocno przytulając do siebie. Jej włosy dotykały jego policzka. Poczuł, że zanurza się w jej cieple i zadrżał z rozkoszy. Nie zmieniał pozycji, dopóki na powrót nie odzyskał oddechu. Ścisnęła go, po czym grzmotnęła pięściami w plecy. - To wszystko, James? O Boże, musisz bardziej uważać. Niewiele brakowało, a wsadziłbyś prawą rękę w móżdżek cielęcy. Móżdżek cielęcy? Był wewnątrz Jessie Warfield, tej podsłuchującej smarkuli, która przez dziurę w suficie wpadła do pokoju swojego ojca. Udało mu się podciąg nąć do góry. Spojrzał na siebie, na fragment jej ciała, tego białego ciała i grzesznych, rudych włosów. Oglą dał jej ciało, zatrzymując się na piersiach, zanim prze niósł wzrok na jej twarz. Patrzyła na niego zmieszana. - O co chodzi? - Czy to wszystko? - spytała i rozplotła nogi. Były obolałe, miała naciągnięte mięśnie. Uśmiechnął się i delikatnie dotknął palcami jej ko biecości, miękkiej, nabrzmiałej, mokrej od jego na- * sienią. 241
- Nie, ale dla ciebie to koniec na teraz. A zanim cię opuszczę, Jessie, powiedz mi, co ci mówiła Duchessa. - Powiedziała, żebym uważała ją za starszą siostrę i pytała o wszystko na temat seksu. Odparłam, że wiem o seksie wszystko. To znaczy wszystko o parze niu się. Oświadczyła wówczas, że to naprawdę nie tyl ko o parzenie się chodzi i że wiem wystarczająco du żo, a ty zajmiesz się resztą. Nie mówiła mi, że będzie bolało. Nie powiedziała też, że będziesz tak bezcere monialnie traktował moją kobiecość. - Teraz już tak bardzo nie boli, prawda? Zastanowiła się. - Już nie bardzo. - Poleż spokojnie i pozwól mi cię troszkę umyć. - Gdy zapinał spodnie, nagle w pełni dotarło do niego, co właśnie zrobił. Wziął dziewictwo swojej żony na stole w jadalni. Na chwilkę zamknął oczy. Żadnego uwo dzenia, długiego czasu, aby się rozluźniła i była na prawdę gotowa na niego. Jednak z drugiej strony, dwukrotnie omal go z siebie nie zrzuciła. Niewątpli wie była gotowa. Potrząsnął głową, polał serwetkę szklanką wody i przyłożył do niej. Nie sądził, że ser wetka jest równie miękka i biała, jak jej ciało. W trakcie mycia zauważył, że ma mocno zamknię te oczy, a głowę odwróciła od niego. - Biedna Jessie - powiedział. - Przepraszam, że by łem takim brutalem. - Ciekawa jestem - odezwała się, nie otwierając oczu - czy ogier kiedykolwiek przeprasza klacz. - Owszem. Gwałtownie otworzyła oczy. - Kłamiesz. Nie masz pojęcia. O Boże, James, proszę, pomóż mi. - Wyglą dało na to, że zauważyła swoje obnażone piersi i po spiesznie zaczęła zapinać guziki sukienki, gdy nagle dostrzegła, że jest naga również od dołu, więc gwał townie zaczęła obciągać halkę i dół sukienki. 242
- Pomogę ci. Rozpoczął niekończące się dzieło zapinania tych drańskich guzików. - Nie podoba mi się ta sukienka - oświadczył, kiedy udało mu się zapiąć dwa guziki. - Pozwól mi zapinać tylko co któryś guzik. Obiecaj mi, że wymienisz swoje ubranie, a ten nieszczęsny strój wyrzucisz do śmieci. Jessie spotkała ojca zmarłej żony Jamesa tego sa mego popołudnia, kiedy pływała nago w małym sta wie, odległym zaledwie o pięćdziesiąt metrów od wschodniego szczytu domu. Staw obrośnięty był lilia mi wodnymi, wierzbami i sitowiem. - Kim jesteś, u licha? Zaskoczona dźwiękiem męskiego głosu Jessie opi ła się wody i zanurzyła się głębiej w nadziei, że woda przykryje ją aż po szyję? po czym powiedziała - Jes tem Jessie. A kim pan jest? - Jesteś nową żoną Jamesa? - Tak. A pan? - Lyndon Frothingill, baron Hughes. Jestem ojcem Alicji. James jest moim zięciem. - Och - udało jej się wydobyć z siebie. Stopy grzęz ły jej w mule i bardzo pragnęła wyjść z wody. - Czy mógłby pan odejść? Chciałabym już wyjść. Zesztywniał. - Jesteś Amerykanką. Posłuchaj sa ma, jak mówisz. Jak jakaś analfabetka. I popatrz na siebie. Żadnej angielskiej damie nawet nie przyszłoby do głowy, żeby się kąpać w stawie, a cóż dopiero na go. Moja śliczna Alicja nawet nie umiała pływać. Z ty mi rudymi włosami wyglądasz jak ladacznica. Jesteś w ciąży, prawda? I dlatego James cię poślubił? Mu siał, ponieważ jest dżentelmenem. Jessie zaczęła się zastanawiać, czy ten jedyny raz po obiedzie w jadalni wystarczył, aby zaszła w ciążę. 243
Mężczyzna wziął jej zamyślenie za dowód grzechu. Podszedł jeszcze bliżej do brzegu sadzawki i zaczął jej grozić pięścią. - Ty mała dziwko, usidliłaś go, zanim zdążyłem zadziałać. Chciałem dać mu czas, żeby za pomniał o Alicji. James kochał ją nad życie. Po jej śmierci obawiałem się o niego. Dałem mu ponad trzy lata, żeby powrócił do równowagi. Myślałem dla nie go o ukochanej kuzynce Alicji, córce mojego brata, Laurze. To ona powinna go poślubić, a nie ty, przeklę ta kolonialna wywłoko. - Proszę pana, zaczyna mi być zimno. Czy mógłby pan teraz odejść? Baron Hughes stał na porośniętym trawą brzegu, z rękoma wspartymi na biodrach i patrzył na nią chyt rze. - Czemu po prostu nie wyjdziesz? Chętnie sobie obejrzę, co James dostał przy drugim ożenku. Jessie ujrzała bardzo zagniewanego i bardzo zgorzkniałego człowieka, wyglądającego na więcej lat, niż ich w rzeczywistości liczył. Niewątpliwie nie mógł być starszy od jej ojca, ale wydawał się takim za spra wą i głębokich bruzd po obu stronach ust. Jego oczy błyszczały złośliwie, a usta zdradzały słabość i małost kowość. Zaciekawiło ją, jaki był przed śmiercią córki. - Przykro mi z powodu pańskiej córki. Wiem, że Ja mes bardzo ją kochał. Nie złowiłam Jamesa, przynaj mniej nie w ten sposób, o jakim pan myśli. Nie jestem ladacznicą. Jestem dżokejem. Na moment złośliwość zgasła w jego oczach, zastą piona czystym zdumieniem, ale szybko powróciła. -Na wet kłamać nie umiesz dobrze, prawda? - James twierdzi, że nie. Proszę, chciałabym już wyjść. Czy może pan odejść? - Nie. Skoro jesteś w ciąży, może nie pożyjesz dłu go na tej ziemi, chociaż często takie dziwki jak ty wprost kwitną, podczas gdy słodkie aniołki, jak moja 244
Alicja, idą do nieba. Będę się modlił, żebyś umarła przy porodzie, jak moja nieszczęsna Alicja. - A kiedy już umrę, czy będzie pan czekał następ ne trzy lata, żeby przyprowadzić Jamesowi swoją bratanicę? - Nie będę musiał. James zapomni o tobie w parę miesięcy. Śmiem twierdzić, że będzie się chciał znów żenić zanim twój grób porośnie trawą. - To nie jest zbyt miłe, proszę pana. Proszę już odejść. Staram się być uprzejma, bo widzę, że jest pan przejęty tragiczną śmiercią córki. Ale to nie moja wi na, proszę pana. Teraz James jest moim mężem. Mu si się pan z tym pogodzić. A jeśli nie zostawi mnie pan teraz w spokoju, zmuszona będę uczynić coś, co być może pana nie zachwyci. - A co by to miało być, ty przeklęty gnojku? -Cóż... - Mam wrażenie, proszę pana, że moja żona chce tu zostać sama. - James! - Baron okręcił się gwałtownie i zobaczył swojego dawnego zięcia, stojącego pod poruszającymi się gałęziami wierzby. - Nie kłamała panu. Nie jest ladacznicą. Jest dżoke jem. Chodźmy, proszę pana. Przyda ci się brandy, Jes sie - dodał James, kiwając w jej stronę głową - i dobrze się wysusz. Nie chcę, żebyś się przeziębiła. Baron posłał jej złośliwe spojrzenie, wzruszył ra mionami i podążył za Jamesem. Kiedy Jessie wiązała wstążki przy swoich pantofel kach nie była wcale pewna, czy miałaby ochotę jesz cze raz spotkać tatusia zmarłej Alicji. Poszła do stajni i następną godzinę spędziła opo rządzając Selinę, arabską klacz, na której James ścigał się w Yorku. 245
Oliwiła właśnie na klęczkach kopyta Seliny, umoru sana jak chłopak stajenny, gdy dostrzegła jakiś cień. Spojrzała w górę i ujrzała postać Jamesa w całej jej długości. Miał na sobie czarne, wysokie buty, opięte spodnie z ciemnobrązowej skóry i białą, rozpiętą pod szyją koszulę. Był opalony, wyglądał zdrowo i wyrafi nowanie, jak wysmakowany pudding owocowy pani Catsdoor. Zorientowała się, że wpatruje się w niego z otwartymi ustami, więc je energicznie zamknęła. - To twoje ostatnie kopyto? - Moje ostatnie co? Aaa, no tak. - Poklepała nogę Seliny. - Jest piękna, James. Ile ma lat? - Siedem. Pokrywał ją Janus. Miała dwa źrebaki, które wyrosły na konie wyścigowe. Teraz jednak jest już późno, a ty straszliwie potrzebujesz kąpieli. Wy glądasz jak dawna Jessie. Nie chcę więcej tego oglą dać. Mam wtedy uczucie, że jestem do cna zepsuty. - Przerwał na chwilę, aby przykucnąć obok niej. Okręcił sobie wokół palca jeden z jej zwisających lo ków. - Nawet twoje pukle są spocone. - Dawna Jessie nie miała żadnych pukli. - Nie miała. - Musisz starać się o tym pamiętać, James. Dawna Jessie nie miała też satynowych koszulek. - Przepraszam, że ją porwałem. - Pani Catsdoor powiedziała, że mi ją zreperuje. Doszła do wniosku, że skoro jestem z Kolonii i całe życie spędziłam z końmi, nie mogę za dobrze radzić sobie z igłą. Oświadczyłam jej, że dla tych samych po wodów uznałam, że ty też nie za bardzo radzisz sobie z szyciem. Zaczęła mówić ciiii-ciii, poklepała mnie po ręce i powiedziała, że trzeba mną pokierować i że ona się tym zajmie. - Ma rację, ale na szczęście jesteś jeszcze dość mło da, aby się nauczyć. 246
- Poszedł sobie? - Tak, baron poszedł. To zbolały człowiek, Jessie. Przykro mi, że tak się wobec ciebie zachował. Z dru giej strony jednak, co u diabła robiłaś, pływając nago w stawie? Pytanie było głupie, więc nie odpowiedziała na nic. Zamiast tego zajęła się polerowaniem kopyt klaczy. Kiedy wstała, przesunęła rękami po nogach Seliny, po jej łopatkach, po kłębie, przeczesała palcami grzywę. - Teraz jesteś śliczna, moja panno, piękniejsza ode mnie, no i ja nie umiem biegać tak szybko, jak ty. A to marchewka dla ciebie. No właśnie, tylko nie gryź mi palców. O tak. Jessie wygładziła spódnicę, mając świadomość, że chociaż wygląda jak półtora nieszczęścia, ma jednak swoje pukle, niechby nawet przesiąknięte potem. No i że nie ma na sobie majtek. Zerknęła bokiem na Ja mesa. - Co ma oznaczać to spojrzenie? - Nie założyłam bielizny - odpowiedziała, uniosła spódnicę i puściła się biegiem. Kiedy obejrzała się przez ramię za siebie, stał jak słup wbity w ziemię i patrzył na nią.
ROZDZIAŁ
21
- James? -Noo? - Czy dużo kobiet umiera przy porodzie? Przestał pieścić jej kark i odchylił się w fotelu, za mykając oczy. - Za dużo. Ale ty nie umrzesz, Jessie, przysięgam. Mówiłem ci, że po śmierci Alicji przeczytałem każdą 247
książkę na temat porodów, jaką tylko mogłem zdo być. Bardzo wiele rozmawiałem z Georgem Ravenem. Gdyby był tutaj, gdy przyszedł czas rozwiązania, wątpię, żeby Alicja umarła. Nie martw się. - Może nie zajdę w ciążę. Może nie mogę, bo przez cale życie jeździłam konno. - Od kogo usłyszałaś ten stek bzdur? Nie, nie mu sisz mówić. Od twojej matki, prawda? - Tak. Powiedziała, że najprawdopodobniej znisz czyłam sobie damskie części ciała. - Przecież miałaś błonę dziewiczą. - No właśnie, prawda? - rzekła, głosem tak zado wolonym, jak glos Freda, któremu udało się dopaść Clorindę i skraść jej jeszcze jedno dziobnięcie. - Co za ulga. Może i cała reszta także jest w porządku. Mam nadzieję. Na pewno lubię źrebaki i Charlesa i Anthony'ego. Na myśl o tym, że sforsował tamtą barierę, zaczął się trząść. Niemal czuł znowu, jak przebija się przez nią, w tak szalonym pośpiechu, że omal wówczas nie stracił nasienia. Przyciągnął ją mocniej do piersi i powrócił do pieszczenia jej karku. Siedziała mu na kolanach w ob szernym fotelu w sypialni. W ich sypialni, powiedział, kiedy weszli tu po kolacji. Nie będzie spala samotnie w przyległym pokoju. Nie akceptował tego. Jessie, która nie miała zielonego pojęcia o obycza jach sypialnianych mężów i żon, uroczyście skinęła głową. - Wolę spać z tobą. Nigdy przedtem z nikim nie spałam. To dopiero będzie przygoda. - Zmarszczyła czoło. - Wiesz, James, nie wydaje mi się, żeby tatuś i mama spali razem w tym samym łóżku. - Znowu trajkoczesz, Jessie. - Przepraszam. Jestem zdenerwowana, James. Mam na sobie koszulę nocną, a ty wiesz, że nie zalo248
żyłam majtek. Ty pod swoim szlafrokiem jesteś goły. To denerwujące. Uśmiechnął się, znów całując jej włosy. Przytulił ją mocno do siebie i powiedział: - Masz rację - to jest denerwujące. Nigdy nie przy puszczałem, że będę chciał mieć z tobą do czynienia inaczej, niż tylko pokonując cię na wyścigach. A teraz, po rozwiązaniu tej ślicznej kokardki, mogę wsunąć rę kę i dotknąć twych piersi. Ach, jesteś tak delikatna, jak brzuch Seliny po wyszczotkowaniu. Wiesz, Jessie, dziś na stole w jadalni nie miałem okazji przyjrzeć ci się całej, widziałem tylko ważne strategicznie części twojego ciała. Rozwiążmy tę koszulę. Rozwiązał następne trzy kokardki i rozsunął cie niutki muślin. Koszula rozchyliła się na całej swej dłu gości, aż do stóp Jessie. Przyglądał się i przyglądał przez długą chwilę, nic więcej. Wreszcie delikatnie położył dłoń na jej biodrze, obrócił ją ku sobie i zaczął całować. Był zaskoczony i niezwykle zadowolony, gdy poczuł jak jej ręce rozwiązują pasek szlafroka. - Tak - rzekł prosto w jej gorące usta - pragnę czuć napór twoich piersi. Mój Boże, Jessie, to niewiary godne. Tak, to niewiarygodne, pomyślała Jessie, drżąc ca ła, czując to gwałtowne, dziwne pulsowanie w dole brzucha, gdy tylko przywarła piersiami do jego torsu. Leciutko się poruszyła i oboje jęknęli. Roześmiał się. Musiał, gdyż w końcu z nich dwojga to on miał doświadczenie w tych sprawach: to on nie powinien tak zgłupieć, żeby ślinić się na jej widok i wyć jak pies do księżyca tylko dlatego, że otarła się włosami o jego klatkę piersiową. - Podobają mi się twoje nogi - zauważył, obserwu jąc swoje brązowe dłonie pieszczące jej białe ciało, czując gładkie mięśnie, podziwiając długość jej nóg. 249
- Dziękuję. Czy mogłabym zobaczyć twoje nogi, Ja mes? - W samej rzeczy, możesz. Nie mogę już dłużej te go znieść. - Uniósł ją w ramionach i zaniósł do łóżka. Postawił ją, ściągnął z niej koszulę i popchnął do tyłu, aż przewróciła się na plecy. Popatrzyła do góry na nie go, zakłopotana -wiedział o tym, bo jej policzki przy brały kolor zbliżony do barwy jej włosów. Zsunął z siebie szlafrok i miał zamiar pozwolić jej nasycić wzrok swoim widokiem, ale nie był w stanie. Opadł na nią całą długością swego ciała, przygniatając jej roz sunięte nogi. - Koniec z błoną dziewiczą, Jessie - teraz już tylko przyjemność dla ciebie. Ukląkł, w swych wielkich dłoniach uniósł jej biodra do góry i przyciągnął do swoich ust. Poczuł, że zamarła wstrząśnięta. Przerwał na mo ment, żeby spojrzeć na jej twarz. Wyglądała na kom pletnie oszołomioną. Przyglądał się, jak zwilża językiem wargi. - Nie wiem, co o tym sądzić, James. - Ale ja wiem. Po prostu bądź cicho i używaj sobie. - Nie potrafię. To jest zbyt krępujące. Przyszło mu do głowy, że może mu się z nią nie udać i zaraz roześmiał się ze swojej niecierpliwości. To był jej pierwszy raz, on zaś, zamiast złagodzić szok, po prostu ulokował się między jej nogami i podniósł ją do góry. Po prostu chciał ją wziąć ustami i zrobił to. Będzie musiał zwolnić tempo. Stoczył się z niej i uło żył obok. Pocałował ją raz, drugi, i jeszcze raz. Zaczął ją gładzić, ucząc się jej i mając nadzieję, że uda mu się ją rozluźnić po swoim frontalnym ataku. Udało się. A kiedy jej ręce znalazły się na jego karku, głaszcząc jego ramiona, masując jego pierś, zaczął się zastanawiać, jak to się dzieje, że w jednej chwili z roz250
sądnego, racjonalnego człowieka przemienia się w dziką bestię. Wiedział, że jest gotowa na przyjęcie go i nie mógł czekać dłużej. Po prostu nie mógł. Wszedł w nią szyb ko, pchając mocno i poczuł, jak jej ciało dopasowuje się do niego, nadal jednak była ciasna, tak ciasna, że stracił głowę. Wyzwolenie było jeszcze potężniejsze niż wtedy na stole w jadalni. Zawsze myślał, że taka ulga zdarza się tylko raz w czasie małżeństwa, gdy w trakcie ważkie go aktu mężczyzna pozbawia żonę dziewictwa. Ale to nie była prawda. Serce waliło mu tak głośno, że wąt pił, aby mógł coś poza tym usłyszeć. Poczuł jej ręce, te dłonie, tak samo szorstkie, jak i jego, przesuwające się w górę i w dół po jego plecach. Nie dal jej rozkoszy. Znowu. Nie chciał ponownie przepraszać, zwłaszcza w tej chwili, gdy jego mózg nie funkcjonował jeszcze naj lepiej. Powinien najpierw odzyskać zmysły i poroz mawiać z nią, wyjaśnić, że zazwyczaj nie jest takim egoistycznym typem, że czasem mężczyzna traci pa nowanie nad sobą i zbacza z właściwej drogi, i tak się właśnie stało w jej przypadku. Nie umiał jednak jej tego wszystkiego wyjaśnić, gdyż znał ją od dziecka i ani razu nie zastanawiał się, jak też może wyglądać bez ubrania. Tak, obieca jej, że następnym razem le piej się nią zajmie. A kiedy zmęczenie brało nad nim górę, zdążył jeszcze mgliście zauważyć, iż pewnie na wet nie zrozumie, o czym do niej mówi. Cóż wiedzia ła o rozkoszy? Nic. Zaklął cicho, staczając się z niej na plecy i po ciągając za sobą kołdrę. Jessie leżała bardzo długo patrząc w sufit, pomalo wany na ten sam biały, delikatny kolor, co ściany. Po myślała, że ładnie wyglądają gzymsy wokół sufitu, 251
ozdobione płaskorzeźbami owoców. I oto od dwóch dni była mężatką. James leżał obok niej jak martwa kłoda, zajmując większą część łóżka, pochrapywał i kręcił się co jakiś czas. Miał ładne stopy, które wy stawały spod kołdry. Wolno podniosła się, czując na pięcie mięśni ud i poszła się umyć w misce. Potem podeszła do okna, rozsunęła śliczne, blado¬ złote zasłony i wyjrzała na zewnątrz. Wąski sierp księ życa słabo oświetlał krajobraz. Teren wyglądał ponuro i dość groźnie. Zbliżyła się do łóżka, przystanęła i przez chwilę patrzyła na swojego męża. Zastanowiła się, gdzie ma spać. W ciągu paru minut jej nieobecno ści zajął całe łóżko, rozkładając szeroko nogi i ręce. Przyłapała się na tym, że się uśmiecha. To, co z nią zro bił, sprawiło mu przyjemność. Była tego zupełnie pew na. I szczęśliwa z tego powodu. Leciutko dotknęła pal cami jego brody, nosa, ucha. To był jedyny mężczyzna, którego naprawdę zobaczyła, jedyny, który stał się jej częścią. Da mu wszystko, czego tylko zapragnie. - Jessie, dlaczego nie jesteś w łóżku? Tak ją przestraszył, że podskoczyła. - O Boże, James, nie śpisz? Tak, widzę już, że się obudziłeś. Nie leżę obok ciebie, bo nie zostawiłeś ani krzty miejsca. - Masz rację. Chodź tutaj, Jessie, chcę cię pocało wać. A potem będzie chciał także robić jej te inne rze czy. Trudno. Kochała go. Było ciemno. Wkrótce James zorientował się, że Jessie jest swobodniejsza w ciemności, mniej się go krępuje. Świetnie, pomyślał. Tym razem wykona po rządnie zadanie. Tym razem ona też zazna rozkoszy. Gdy pocałował jej brzuch, zatrzęsła się, wbiła pięty w materac, wplątała palce w jego włosy. Na chwilę podniósł głowę. 252
- Jessie zamierzam cię całować i pieścić, i chcę tyl¬ ko, żebyś się rozprężyła. - W porządku - powiedziała i podskoczyła, czując jego język wślizgujący się w jej pępek i wyślizgujący z niego. Kiedy ją rozchylił palcami, uniosła biodra, a poczuwszy na sobie jego gorący oddech, wygięła się gwałtownie. Całując ją, mówił do niej, szeptał słowa pełne seksu. Nie rozumiała wszystkiego, co do niej mówił, ale jego słowa podniecały, zwłaszcza sposób, w jaki je wypowiadał. Gdy wsunął w nią palec, oszala ła. Uczucie budziło lęk, było niespodziewane i chcia ła, żeby nigdy się nie skończyło. Usłyszała swój własny krzyk. Wydawało się, że nie może przestać. Krzyczała i krzyczała. Nie wiedziała, że dyszy, że szarpie go za włosy, że wbija krótkie paznokcie w jego ramiona. Ja mes wiedział. Dał jej tyle rozkoszy, ile tylko mógł. Gdy poczuł, że namiętność zelżała, zwolnił rytm, uspokajając ją i ko jąc. To było cudowne. Teraz była jego, cała. Uśmiechnął się do niej w ciemnościach. -I co sądzisz, Jessie, na temat seksu? Jęknęła. - Umieram. Nie mam ani jednej kości. Nigdy już nie będę mogła chodzić. Nigdy już nie będę się poruszać. - Dobrze, to właśnie mąż lubi usłyszeć z ust swojej żony. - Potem opadł na nią i wsunął się w nią, a ona była śliska i wilgotna, otoczyła go ramionami, trzyma jąc mocno, jej biodra poruszały się, żeby wciągnąć go głębiej i po chwili było już dla niego po wszystkim. - Jestem dobrym mężem - zdążył jeszcze powiedzieć, zanim zasnął z głową na poduszce, tuż koło jej głowy. - Cóż - rzuciła Jessie w mrok. - Tego się nigdy nie spodziewałam. - Pocałowała go w ucho, w brodę. Wy sunęła się spod niego i ułożyła obok. To było dobre, po myślała, naprawdę bardzo dobre. Razem zapadli w sen. 253
James był przekonany, że nawet salwa armatnia nie jest w stanie go obudzić, ale był w błędzie. Krzyk Jes sie przeniknął do jego świadomości. Natychmiast za częło mu walić serce, był w pogotowiu. Jessie znowu krzyknęła. Tym razem był całkowicie rozbudzony i mógł stwierdzić, że nie był to wrzask, raczej okrzyk bólu i trwogi. Potrząsnął głową i pochylił się nad nią. Coś jej się śniło. Zaczął nią potrząsać, ale przerwał, gdy otworzyła oczy i wrzasnęła: - Nie! Odejdź ode mnie! Nie, panie Tomie, proszę mnie tak nie dotykać. Nie, nie, proszę przestać!. - Pow tórnie krzyknęła i gwałtownie usiadła. - Jessie, obudź się, masz koszmary senne. - Potrzą snął nią, ale się nie przebudziła. Znowu jęknęła, zał¬ kala, nadal usiłując go odepchnąć. - Obudź się, no już, to tylko zły sen. - James? - Tak, przestań się trząść, śnił ci się jakiś koszmar. Ale już wszystko dobrze. - Tak, już dobrze - powiedziała i opadła do tyłu na poduszkę. Miał wątpliwości, czy naprawdę się przebu dziła; chyba raczej rozbudził ją jedynie na tyle, aby przerwać sen. Rozplótł jej warkocz i przeciągnął pal cami wzdłuż fal, które pozostały we włosach. Rozpo starł je na białej poduszce. Nie poruszyła się. Tak, miała cudowne włosy. Wiedział, że musi poczekać. Ale gdzieś w okolicach obiadu sprawi, że Jessie znów będzie krzyczeć z rozkoszy. Pogrążając się po raz drugi tej nocy w sen James pomyślał: - Kim, u diabła, jest pan Tom? Co jej zrobił? - Jessie, zbudź się. Stęknęła i odsunęła się od ręki na jej ramieniu, od tego nalegającego głosu. 254
- No już, budź się. Jest bardzo późno, nigdy w swo im życiu tak późno nie wstawałaś. Obudź się. Naciągnęła kołdrę na głowę. Ściągnął ją z niej. Poczuła ugięcie się łóżka, kiedy siadał koło niej. - Jessie - powiedział i pocałował ją w policzek, w ucho, odgarniając z twarzy wijące się włosy. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Był taki piękny, tak jej drogi, że bała się, iż tego nie zniesie. Ale oczy wiście zniosła. Przypomniała sobie rozkosz, jaką dał jej w ciemnościach nocy. Teraz zaś w świetle dnia trudno było na niego patrzeć, wiedząc, że wie, co z nią robił. James uśmiechał się do niej, odczuwając solidną dawkę męskiej satysfakcji. Triumfu nawet. Czul się wspaniale, wypoczęty, cudownie nasycony. Pochylił się i opuszkami palców przeciągnął po jej brwi. - Dzisiaj mam zamiar znowu się tobą zająć. Co o tym sądzisz? Nie masz nic do powiedzenia? W po rządku, Jessie. Wprawianie cię w zakłopotanie to dla mnie przyjemność, jakiej nigdy nie udawało mi się osiągnąć, aż do chwili, gdy językiem przejechałem w dół po twoim białym brzuchu, a potem... - James. Nachylił się i pocałował ją. - Dzień dobry - powiedział i pocałował ją w czubek nosa, w lewe ucho, w brodę. - Dlaczego jeszcze śpisz? Tak cię wyczerpałem? Powinnaś się czuć pełna ener gii, Jessie, a nie gnić do południa w łóżku. Uśmiechnęła się do niego, nowa Jessie zwyciężyła. - Skoro nauczyłeś mnie już wszystkiego o małżeń skich sprawach, ja też będę mogła się z tobą drażnić. - Jest jeszcze wiele do nauki, Jessie. Znacznie wię cej czasu, niż sobie wyobrażasz, zabierze mi zapozna nie cię z każdym niuansem, najdrobniejszym ruchem, przynoszącym inny rodzaj przyjemności. 255
Oczy jej pociemniały. - Och - rzuciła. - Oszukałem cię. Jeszcze nie ma południa. Chcia łem jedynie zjeść razem z tobą śniadanie, abyśmy mog li omówić, co będziemy dzisiaj robili. Już się wykąpa łem i ubrałem. Harlow przyniesie ci ciepłą wodę. Czy chcesz, żeby pani Catsdoor ci pomogła? Nie chciała czyjejkolwiek pomocy, jeśli nie byłaby to pomoc Jamesa. Ale nie umiała zmusić się do po proszenia go o wytarcie ręcznikiem pleców. Odwrócił się w drzwiach. - O właśnie, Jessie, kto to jest pan Tom? Utkwiła w nim wzrok. Powtórzyła tak cichutko, że z ledwością usłyszał. - Pan Tom? -Tak, kto to jest? Jessie nagle wydała się jakaś odległa. Wzrok utkwi ła gdzieś daleko i James pomyślał, że jej myśli, czego kolwiek by one dotyczyły, też błądzą wiele mil stąd. - Nie wiem - odparła powoli, zamyślona. - Przypo minam sobie, że wiele lat temu miewałam sny o nim, ale potem się urwały. To dziwne, James. Od lat nie śniłam o panu Tomie. Dlaczego śnił mi się ostatniej nocy? Nie umiał na to odpowiedzieć. Znał ją od sześciu lat. Nigdy nie słyszał, żeby ona albo ktoś z jej rodziny wspominali o jakimś panu Tomie. Dzień ciągnął się w nieskończoność, jedna długa minuta za drugą. Jamesowi trudno było uwierzyć, że jeszcze nie minęło południe, kiedy postanowił znów zwabić ją do łóżka. Gorące słońce świeciło wprost nad głowami. Jessie otarła pot z czoła. Co parę minut zerkała na męża, a kiedy odwzajemniał jej spojrzenie, doskonale wie256
działa, o czym myśli. Wiedziała także, że nie założyła ani kawałeczka bielizny. Zaczęła tak mocno szczotko wać konia, aż ten próbował odsunąć się od niej. Usłyszała śmiech Jamesa. Pogroziła mu pięścią. Przez cały ranek pracowali przy koniach, ramię w ra mię, bo znali się przecież tak długo. Przy koniach czu li się swobodnie, wiedzieli, jak postępować, co trzeba zrobić. I dobrze im było w swoim towarzystwie. W końcu, na długo wcześniej zanim zostali kochanka mi, byli kumplami. Jessie zaczęła nucić. Nie przyszło jej do głowy, że James pokochał ją tylko dlatego, że przyjemnie mu było się z nią kochać. Nie, ważne było to, że byli przyjaciółmi. Postawi na tę przy jaźń. Zbliżał się termin wyścigów w Yorku i James za mierzał pojechać na Bertramie w dwóch półfinałach. Tuż przed obiadem Jessie przejechała się na Seli¬ nie, żeby ją wypróbować. Zdumiała ją duża prędkość i ogromna wytrwałość konia. Zaczęła podejrzewać, że klacz musi mieć w sobie domieszkę innej krwi, nie tyl ko arabskiej. Żaden arab nie mógł być tak wytrzyma ły, jak Selina. Kiedy Jessie wróciła do stajni, zobaczyła, że James nie będzie w ogóle jeździł w sobotę. Siedział na ziemi i klął na czym świat stoi, jedną ręką trzymając się za kostkę u nogi, a drugą wygrażając Clothildzie, gniadej klaczy. George Raven zjawił się w Candlethorpe dwie go dziny później, sprowadzony przez Harlowa, syna pani Catsdoor. - Witaj, Jessie. Co się stało Jamesowi? Harlow nie był w stanie powiedzieć mi nic rozsądnego. - Chodzi o jego kostkę. Nie sądzę, żeby była złama na, ale wolałam nie ryzykować. W końcu to pan jest lekarzem. 257
Obdarzył ją anielskim uśmiechem. Z pewnością George Raven, niższy od Jessie i bardzo szczupły, był najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek wi działa. Nic dziwnego, że Marcus zawsze się uskarżał na jego nadskakiwanie Duchessie. - Kopnął go koń? - Tak, Clothilda. Myślę, że śmiała się z niego, gdy tak siedział na ziemi i ją przeklinał. Miała w oczach ten swój diabelski błysk. - Zobaczmy, jak on się miewa. James odmówił pójścia do łóżka. Siedział wyciąg nięty na pięknej kanapce, obitej niebieskim broka tem, z obolałą nogą opartą na kilku poduszkach. Był nieszczęśliwy, wściekły i w podłym nastroju. Południe dawno minęło, a on siedział z kostką bolącą jak wszys cy diabli. Jessie była zupełnie ubrana i nie zanosiło się na to, żeby mógł z nią wylądować w łóżku. Niech to piekło pochłonie. - Powinienem był się domyślić, że Jessie straci gło wę i pośle po ciebie. Czemu mi nie powiedziałaś, że tak zgłupiałaś, Jessie? A, brak odpowiedzi, tak? Psia krew, wiedziałaś, że natarłbym ci uszu. - Brzmi, jakby się już czuł zupełnie nieźle. A teraz, James, daj spokój biednej Jessie. Jesteś żonaty zaled wie od trzech dni. Słusznie postąpiła. Zobaczmy, jak mocno Clothilda cię kopnęła. - Cholerna klacz. Miałem jej dać czopek przeczysz czający. Sigmund ją trzymał, a ja zajmowałem się przykrą stroną zagadnienia, kiedy wyrwała się Sig mundowi i zaatakowała mnie. - Clothilda była bardzo rozdrażniona? - Nawet się nie zastanawiała, co robi. Po prostu machnęła kopytem i zdrowo oberwałem. Niedawno Sigmund przekazał mi wiadomość, że klacz czuje się wyśmienicie. Wygląda na to, że ten atak wściekłości 258
znakomicie wpłynął na jej dolegliwości. Auaaaa! Ostrożnie, ty piekielny kacie. - Przepraszam. Jessie ma rację. Dzięki Bogu, kost ka nie jest złamana, ale przez najbliższe dwa dni, Ja mes, będziesz dżentelmenem zażywającym wypoczyn ku. Nie stawaj na tej nodze. Jak najwięcej siedź z nogą do góry. Tu masz maść do smarowania. Niewiele po może na ból i pieczenie, ale odrobinę poprawi ci sa mopoczucie. - Mam wyścigi w sobotę. - Nie w tę sobotę. Nie, nie jęcz i nie wrzeszcz na mnie. Odciążaj nogę i wypoczywaj. Jessie, czy uda ci się przykuć go do fotela? - Oczywiście, chociaż James potrafi tak kląć, że su fit może nam spaść na głowę. George Raven uniósł do góry bardzo jasne brwi. Jessie z łatwością mogła sobie wyobrazić scenę, kiedy Marcus, patrząc na doktora, kazał mu się odpieprzyć. Kiedyś Duchessa opowiedziała jej, że wywołała w do mu wielką konsternację, chodząc i zastanawiając się głośno, co też to określenie może znaczyć. - Szkoda, że nie widziałaś miny Badgera - powie działa Duchessa ze śmiechem. - Myślałam, że rzuci we mnie wazą z zupą żółwiową. Doktor Raven spytał: - Przeklinasz w obecności swojej trzydniowej mał żonki? James parsknął. - Powinieneś był słyszeć, jak klęła mając czternaś cie lat. - On ma rację - zgodziła się Jessie. - Pewnego dnia słuchałam jego przekleństw, zachwyciły mnie ogromne możliwości językowe i zaczęłam polować na każde brzydkie słowo, użyte przez chłopców stajennych w Bal timore. Również mój tata nie był najgorszym źródłem. 259
- A twoja matka? - James, nie bądź taki złośliwy tylko dlatego, że pas kudnie się czujesz. O, pani Catsdoor, w samą porę. George Raven wlał do szklanki z lemoniadą trzy krople opium i podał Jamesowi. - Wypij to i nie na rzekaj. Nie zaśniesz od tego, ale ból w kostce wyraź nie się zmniejszy. James wypił całą szklankę, wytarł usta dłonią i po wiedział: - Czekam. A to nadal boli. Jessie postanowiła go zignorować. - Jeśli chodzi o moją matkę - zwróciła się do dok tora Ravena - to nauczyła mnie innych rzeczy. - Jakich? Doktor Raven przeniósł wzrok z jednego na dru gie. Zachowywali się jak para dzieciaków. Natural nie w obecnej chwili James nie czuł się w pełni sił, ale George Raven spodziewał się zastać Jessie, mło dą żonę, załamującą ręce, użalającą się nad Jame sem, poklepującą go czule, choć bez skutku - krótko mówiąc, zachowującą się jak oszalała panna młoda. Ale nie, tych dwoje zachowywało się jak para ludzi znających się od wieków i nieszczególnie w sobie za kochanych. Zaciekawiło go, jak jest naprawdę. Ani hrabia, ani Duchessa nie pisnęli na ten temat nic in teresującego ani jemu, ani jego nowej żonie, Rowen¬ nie. Porządkując swoje rzeczy, uśmiechnął się. Gdy by to on został zraniony, Rowenna pocieszałaby go bez przerwy. - Idź już sobie, George. - Dobrze, James. Jessie, pilnuj, żeby nie łaził. Trzy maj go przykutego do fotela i do łóżka - no, niezupeł nie to miałem na myśli. Żadnych tańców. Żadnej jaz dy konno. Zobaczymy się w sobotę. Nie na torze wyścigowym w Yorku. Zobaczymy się tutaj. 260
- Proszę przyjść na obiad, doktorze Raven. Mo/c zabierze pan ze sobą Rowennę? Kiedy po paru minutach Jessie wróciła do saloniku, James zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów i zmarszczył czoło. - Powiem to tylko jeden raz, Jessie. Nie ubierzesz się jak chłopiec i nie pojedziesz w sobotę na Bertramie. Uśmiechnęła się do niego. - Ośmielam się zauważyć, że mogłabym wygrać dla nas parę gwinei. Candlethorpe wygląda bardzo ładnie w środku, ale potrzebujemy pieniędzy na Maraton. Jest podobny do starej stodoły. Ile mogę wygrać w Yorku? - Nie wystarczy, więc lepiej zapomnij o tym pomyśle. - Może wystarczy, żeby kupić nowe tapety do salo niku. -Jessie... - Bardzo interesująco wyglądasz, James, jak cier piący poeta, może jak Shelley - chociaż on chyba miał ciemne włosy? - z tą wyciągniętą do góry nogą, z kos mykiem włosów opadającym na czoło, rozwalony na tym krześle. ~ Obiecaj mi. Nie chcę, żeby Sigmund przybiegł tu taj w histerii, ponieważ znikłaś ty i twoje bryczesy, a także Bertram. - Zabrałabym Sigmunda ze sobą. Rozumiesz, ina czej nie wiedziałabym, gdzie jechać. - Chcesz, żebym cię przywiązał do tego krzesełka? Uczynię to, Jessie, jeśli natychmiast nie dasz mi uro czystego słowa honoru. No powiedz, Jessie. Powiedz „Przysięgam, że nie pojadę w sobotę do Yorku". Obdarzyła go bezwstydnym uśmiechem, bezwstyd nym uśmiechem dawnej Jessie. Tak bardzo pragnął zanurzyć się w niej, że ból żądzy był gorszy niż ból w kostce. Nigdy dotąd nie uświadamiał sobie, że no wa Jessie kryla pod swoim ubraniem dawną Jessie. 261
ROZDZIAŁ
22
Noga skręcona w kostce zapewniła im chwilę wy tchnienia. Jessie wiedziała, że chciał się z nią kochać - dobry Boże, zapowiadał przecież z frywolnym uśmieszkiem, że zdarzy się to przed obiadem - wie działa jednak również, że sposób, w jaki się to doko na, bez wątpienia wstrząśnie nią od stóp do głów. Ob serwując Jamesa doszła do wniosku, że nie miałby siły jej tego zaproponować, czego oczywiście żałowała, ale na dłuższą metę dostrzegała wynikającą z chwilo wej przerwy korzyść dla stanu kostki. James znał ją tak dobrze, że tylko głęboko wes tchnął, mocno uścisnął jej dłoń i westchnął powtór nie. Jessie uśmiechnęła się do niego szeroko. - Wkrótce moja kostka będzie zdrowa - powiedział. - Musi być. - Moja kochana Jessie. Chciał jednak umocnić to, co już osiągnął. Po pew nym czasie może znów zobaczy na jej twarzy wyraz za kłopotania pełnego oszołomienia. Nie chciał, żeby się wycofała, zobojętniała wobec niego. A niech to diabli. Sigmund i Harlow pomogli mu wejść na górę. To Har low poprosił, czy mógłby zostać jego osobistym loka jem i nie wywiązał się źle z obowiązku rozebrania go i położenia do łóżka. Jessie nie zgłosiła chęci pomocy w tej materii i Ja mes nie zamierzał jej prosić. Nie wiedział nawet, czy w ogóle przyszło jej to do głowy. Kochanie się, po przedzone właściwymi przygotowaniami, to była jed na rzecz, natomiast rozbieranie faceta z kostką spuch niętą jak melon to już zupełnie inna sprawa. 262
Ból w jego kostce pulsował, żołądek protestował w związku z próbami pani Catsdoor odtworzenia zu py Badgera z zielonego groszku, a na dodatek James był znudzony, gdyż w czasie długiego wieczoru roz mowa z Jessie zredukowała się do pytań o stan nogi i krótkich na nie odpowiedzi. Musiał przyznać, że Jes sie bardzo się starała, ale kostka nadal bolała go jak diabli i był okropnym pacjentem. Kiedy znalazł się już w łóżku, przykryty po szyję, a Harlow opuścił sypialnię, zawołał: - Możesz już wejść, Jessie. Jestem cały zawinięty w koce i prześcieradła i wszystkie odpychające części mojego ciała, poza przeklętą nogą, mam zakryte. Weszła przez drzwi przyległego pokoju. Wiedział, że czekała, żeby ją zawołał. Miała na sobie prosty szlafrok, który pewnie należał do dawnej Jessie. Czyż by obawiała się, że rzuci się na nią, jeśli ubierze się w jeden z peniuarów nowej Jessie? Zapewne. Przyjrzał jej się od nowa, szukając śladu jakiegoś zainteresowania. - Czy zamierzasz spać ze mną? - Obawiam się, że mogłabym wtoczyć się na ciebie albo kopnąć cię w kostkę. - Nie boję się. Chcę, żebyś tu była. Już zaczynała kręcić głową, więc dodał szybko: - Mogę cię potrzebować w nocy. Wtedy przytaknęła. Gdy zaczęła poprawiać jedną z poduszek, na których opierał nogę, i lekko dotknę ła wielkiego palca u nogi, przymknął oczy. Spytała: - Czy tak lepiej? - Lepiej niż co? Westchnęła. - George uprzedzał mnie, że będziesz trudnym pa cjentem. Gdy parę lat temu tatusia koń kopnął w no gę, byłam jedyną osobą, która umiała z nim wytrzy263
mać. Mama powiedziała wtedy, że jeśli o nią chodzi, to może się utopić w swojej żółci. - Ja nie zamierzam tego zrobić. Dlaczego masz na sobie ten obrzydliwy szlafrok? - Nie chcę cię torturować, James. Zważywszy na te szmatki, które podarowała mi Maggie, no cóż, jeszcze mógłbyś złamać nogę, próbując mnie złapać. Nie chcę cię mieć na sumieniu. Z trudnością przełknął ślinę. - Czy mam ci opowiedzieć bajkę? - Nie. Jestem bardzo zmęczona. Chcę iść spać. Ach, byłabym zapomniała. Doktor Raven mówił, że masz wypić jeszcze jedną szklaneczkę lemoniady z opium. Doszedł do wniosku, że to mu się przyda. Nie chciał leżeć bezsennie, z wściekle bolącą kostką, słu chając oddechu Jessie tuż obok siebie, na wyciągnię cie ręki. Nie, lepiej uciec w sen. Przespał całą noc. Jessie stale się budziła i nasłu chiwała. Następnego dnia stan kostki bardzo się poprawił. - Być może - odezwał się James podczas śniadania, pomiędzy kolejnymi kęsami grzanki z jajkiem - jutro będę mógł pojechać na Bertramie. - Nawet w najśmielszych marzeniach sobie tego nie wyobrażaj. Nie. Nie pozwolę na to, James. - Musiałbym wyjechać dopiero wieczorem. Kilka lat temu Frances, hrabina Rothermere, współpracu jąc z architektem z Yorku, wymyśliła wóz do przewo żenia koni. W ten sposób konie pojawiają się na wy ścigach wypoczęte, nie zmordowane długą podróżą. - To genialne - zawołała Jessie, upuszczając wide lec. - Jak on wygląda? - Jest to mały, kryty wóz, ciągnięty na zmianę przez dwa konie. Wystarczy tylko przywiązać lejce wierz264
chowca do drążka, żeby się nie kręcił, i można wyru szać. Tylna, wyższa połowa wozu jest otwarta, więc jest mnóstwo świeżego powietrza. - O Boże, jakże bym chciała zobaczyć taki wóz. 1 to był pomysł kobiety, Frances Hawksbury? - Tak. W przeciwieństwie do powszechnie panują cego przekonania, jej mąż wcale nie był przestraszo ny, że to żona wpadła na ten pomysł, a nie on sam. Mówi wszystkim, że wiedział o tym. Widziałem już parę takich wozów w okolicy. - Szkoda, że nie jestem sprytniejsza, może wtedy to ja bym pomyślała o czymś podobnym. - Jesteś wystarczająco mądra. Cicho bądź. Rozwa żałem, czy nie zbudować kilku takich pojazdów, żeby móc wozić konie na odległe tory wyścigowe, powiedz my w Północnej Karolinie czy w "Waszyngtonie. - Och, James, to byłoby wspaniale. Pamiętam, jak braliśmy udział w lokalnych wyścigach na wyspach Outer Banks, koło Ocracoke. Wiesz, to intrygujące, ale nie byliśmy w domu w Ocracoke od czasu, gdy by łam małą dziewczynką. Podejrzewam, że tatuś miał dość utyskiwań mamy na temat wszystkich insektów, które ją gryzły. Gryzły też Glendę, a mnie i Neldy ni gdy. Czy to nie dziwne? - Spotkałem się ze stwierdzeniem, że owady gryzą tylko soczyste ciała. - Przypuszczam, że słysząc coś takiego z ust Marcu sa, Duchessa cisnęłaby w niego pierwszą rzeczą, któ ra nawinęłaby się jej pod rękę. Podobał mu się sposób, w jaki zwieszały się jej loki, sięgając niemal do kołnierzyka jasnożółtej sukienki. Dziś rano nowa Jessie była w pełnym rozkwicie. - Czy założyłaś bieliznę pod sukienkę, skoro jestem niezdolny do niczego? Widelec upadł jej na talerz. 265
Spojrzała w dół, na małą, żółtą kupkę jajecznicy. Odpowiedziała: -Nie. Oczy mu pociemniały. Pulsujący ból w kostce był niczym w porównaniu z gwałtowną falą pożądania, którą poczuł w kroczu. - Zadajesz tortury choremu człowiekowi. Przechyliła głowę na bok, pukle opadły luźno wzdłuż policzka; obdarzyła go filuternym uśmiechem, jakiego Glenda nie zawahałaby się skopiować, gdyby miała okazję ów uśmiech zobaczyć. - Zastanawiałam się, jakby ci uprzyjemnić dzień. Zde cydowałam, że zabiorę cię na przejażdżkę powozem. Po jedziemy na obiad do Duchessy i Marcusa. Co ty na to? Pomyślał o swojej kostce, obijającej się przez dwie godziny drogi do Chase Park i przez następne dwie godziny powrotu do Candlethorpe i skinął głową. - Świetnie - stwierdziła, odrzuciła serwetkę i wstała. Godzinę później James siedział bardzo wygodnie ulokowany w powozie, z nogą opartą na poduszkach, a cała konstrukcja zabezpieczona była sznurami, przy wiązanymi do boków powozu. Żadnego obijania się. - Wóz Frances do przewozu koni podsunął mi po mysł. Wiesz, to o przywiązaniu lejców, żeby koń za chowywał lepszą równowagę. Potrząsnął tylko głową i odprężył się, gdy tymcza sem Jessie cmoknęła na Phantoma, wspaniałego sza rego berbera, który zarżał radośnie i ruszył truchtem. Ale nie pojechali tego ranka do Chase Park. Byli zaledwie pół godziny drogi od Candlethorpe, kiedy w polu widzenia pojawiło się dwóch jeźdźców. To by li Duchessa i Marcus, jadący odwiedzić złożonego niemocą pana na Candlethorpe. Wśród śmiechów, pytań o kostkę Jamesa, okrzy ków zdumienia nad różnymi zbiegami okoliczności 266
i pomysłowym sposobem Jessie przywiązania Jamesa do siedzenia, Phantom nagle gwałtownie szarpnął i potrząsnął swoją wielką głową, usiłując wyrwać wo dze z rąk Jessie. James wyszarpnął lejce z jej obciągniętych ręka wiczkami dłoni, prawie powstał i rozpoczął całą serię bardzo dziwnych manewrów. Najpierw mocno targnął koniem w lewo, potem w prawo. Powtórzył to trzy krotnie. W końcu Phantom wydobył z siebie głębokie westchnienie i stanął potulnie na środku drogi, z gło wą zwróconą w stronę żywopłotu. - O co chodziło w tym wszystkim? Co się stało? Marcus wyciągnął rękę i poklepał Phantoma po szyi. - Dobry chłopiec - powiedział i zwrócił się do Jessie - James był rozbójnikiem. Kupił Phantoma za mniej gwinei, niż Duchessa wydaje na parę rękawiczek. - Tak - kontynuowała Duchessa. - Właściwie prawie ukradł go pewnemu dziedzicowi, który zamierzał zabić konia za to, że omal nie stratował jego siostrzeńca. James roześmiał się. - Biedny stary Phantom czasami widzi podwójnie. Gdy Marcus i Duchessa zatrzymali swoje konie na wprost nas, Phantom zobaczył cztery rumaki i dwóch jeźdźców i doszedł do przekonania, że trzeba się stąd wynosić. Próbowałem wielu manewrów, aby wreszcie trafić na właściwe rozwiązanie. Zmusiłem go do lek kiego zwracania głowy w którąś ze stron, na prawo al bo na lewo. W ten sposób nie mógł widzieć koni i po dwoić ich liczby. - Zadziałało - stwierdził Marcus. ~ A teraz, skoro wraz z Duchessa przejechaliśmy taki szmat drogi, jedźmy do Candlethorpe i spędźmy dzień na zabawia niu cię. - Wiedzieliście o kostce Jamesa? - zapytała Jessie, jednocześnie bacznie obserwując Jamesa, zawracają267
cego Phantoma. Marcus i Duchessa nie pojechali przodem, starali się trzymać boków powozu. - George Raven zajrzał do Chase Park wczoraj. Anthony wymyślił, że kotka Marcusa, Esmee, będzie świetną przytulanką dla Charlesa i położył ją tuż obok swojego młodszego braciszka. Esmee, która właśnie spałaszowała całego pstrąga, przytuliła się do mojego śpiącego synka. Charles obudził się i na widok pyska Esmee, odległego o centymetry od jego buzi, zaczął wrzeszczeć z całych sił, a jego niania, Molly, biegnąc, żeby sprawdzić, co się stało, przewróciła się, uderzyła w głowę i straciła przytomność. Teraz czuje się już dob rze, ma tylko okropny ból głowy. Marcus musiał uka rać Anthony'ego. - I co zrobiłeś, Marcusie? - zapytał James. Hrabia łypnął z ukosa na żonę i wymruczał: - Przetrzepałem mu tyłek, kazałem przeprosić Mol ly, a potem odesłałem do jego pokoju i powiedziałem Spearsowi, żeby co najmniej przez czternaście godzin nie dawał mu jeść ani nie pozwalał się bawić. - A potem od razu wyjechaliśmy, żeby Spears mógł zmodyfikować karę Anthony'ego według własnego uznania - dodała Duchessa. - Świetnie to rozegrałeś, mój drogi. Podejrzewam, że twoja stanowczość wy warła wrażenie nawet na Spearsie. - Cieszę się, że nie ma mnie tam teraz i nie widzę, co wyprawia Anthony - powiedział hrabia. - Wraca jąc jednak do ciebie, James, co się stało? - James podawał Clothildzie środek przeczyszcza jący. Nie spodobało jej się to. - Żadnemu człowiekowi też by się to nie podobało - rzekł Marcus. - Dobrze ci tak, James. James spostrzegł, że zupełnie nie czuje bólu w kostce.
268
Duchessa i Marcus nie wyjechali z Candlethorpe tego wieczoru. Po kolacji pani Catsdoor omal nic za niemówiła z wrażenia, gdyż tak bardzo wychwalali przygotowane przez nią nóżki cielęce i vol-au-vent ze śliwkami. Wieczór upłynął im na śpiewaniu niektó rych piosenek Duchessy i na grze w wista. Tej nocy James, leżący w łóżku na plecach, ze sto sem poduszek pod nogą, wyciągnął się na całą dłu gość i odezwał do Jessie, która właśnie zamierzała zdmuchnąć świece: - Jessie, czy miałabyś ochotę spróbować czegoś innego? - A czego? - Może chciałabyś mnie pocałować? - Nie wiem, James - odparła i marszcząc brwi przyj rzała mu się z ogromnym zainteresowaniem. - To mo że się okazać nierozsądne. Masz tendencję do utraty panowania nad swoimi rękami, kiedy mnie całujesz. Miał głos pełen rozpaczy. - Wiem, miałem jednak nadzieję, że zechcesz za stosować się do moich wskazówek, a wtedy moglibyś my spróbować czegoś więcej, nie tylko całowania. No wiesz, w zasadzie mogłabyś usiąść na mnie i... - Usiąść na tobie? Czemu, na Boga, miałabym chcieć siadać na tobie, James? - Nie tylko usiąść. To nie miałoby żadnego sensu, chyba że czytałabyś książkę, a ja nie chciałbym, żebyś się tym zajmowała. Nie, ujęłabyś mnie w dłonie i... - Patrzyła na niego, jakby właśnie oświadczył jej, że zamierza ją łamać kołem. Przerwał. Stracił odwagę. Żałowała, że nie wie, co ma robić. Chciał, żeby się znalazła na nim? Nigdy nie widziała klaczy na ogie rze. Wizja była fascynująca, ale nie z tą opuchniętą kostką. Trudna rada, trzeba będzie poczekać. Zaczę ła gwizdać, zdmuchnęła świece i położyła się u jego boku. Pisnęła, gdy jej dotknął. 269
- Weź mnie za rękę, Jessie - powiedział i uczyniła to. Zasnęła, gładząc zgrubienia na jego kciuku. James leżał nie śpiąc dłużej, niżby sobie tego ży czył. Z jakichś powodów wyobrażał sobie, ze Jessie będzie chętniejsza do wypróbowania nowych sposo bów uprawiania miłości. Dobry Bóg wiedział, że za wsze była bezpośrednia, bardziej pewna siebie, niż wypadało kobiecie, ciekawa nowych doświadczeń, za wsze z niego kpiła i szydziła, pokonywała na torze wy ścigowym i chroniła przed Glenda. Ale nie była skora, żeby na nim usiąść. Nie była głu pia. Z pewnością umiała sobie wyobrazić, co miałaby robić. Nie przyszło mu do głowy, że dotknie go wsty¬ dliwość Jessie. Ból w kostce pulsował. Opium wreszcie zadziałało, zapadł w sen, za który był głęboko wdzięczny. Następnego dnia, koło południa, pojawił się Bad ger z wozem naładowanym taką ilością jedzenia, że można by nią nakarmić całą wioskę Tutleigh, leżącą na południe od Candlethorpe. Pani Catsdoor nie spuściła nosa na kwintę, wprost przeciwnie, wyglądała, jakby sam Bóg zaszczycił ją swoją wizytą. Na widok wszystkich przygotowanych i przywiezionych przez Badgera potraw, przycisnęła ręce do wydatnego biustu i zawołała: - Och, panie Badger, to pana wspaniałe ragout z kaczki! I do tego sos cebulowy. Czy czujecie ten wspaniały zapach bazylii? O, i budyń z czarnych po rzeczek, jedno z ulubionych dań panicza Jamesa! Jest pan taki świetny, genialny, naprawdę mistrz z pana... - Proszę, pani Catsdoor - przerwał hrabia - Badger króluje już w kuchni Chase Park. Nie chciałbym, żeby ogłosił się najważniejszą osobą w całym domu. 270
Badger oświadczył, że nie jest zainteresowany dyry gowaniem całym domem, chociaż miałby parę suges tii, które pan Crittaker, sekretarz hrabiego, mógłby rozważyć. Natomiast nad pochwałami pani Catsdoor przeszedł do porządku dziennego. Na widok Jamesa, który wkroczył kuśtykając do hallu, powiedział: - Przywiozłem coś specjalnie dla ciebie, James. Go rący okład, który w ciągu godziny ściągnie kostkę do normalnych rozmiarów. Doktor Raven jest znakomi ty przy składaniu kości, leczeniu bólów brzucha i uwalnianiu pań od ich dokuczliwych dolegliwości, ale nie wie nic o miksturach ściągających opuchliznę. Siadaj, James. Milordzie, czy można prosić o zdjęcie buta Jamesowi, abym mógł nałożyć okład... Hrabia, unosząc ciemne brwi, zastosował się do prośby swojego kucharza. - Czego ja dla ciebie nie zrobię, James... Powinie neś być mi bardzo wdzięczny - powiedział. Zapach gęstej, żółtej zawiesiny był zdumiewająco słodki, jak aromat cukru, ubitego z jajkami i śmietaną. James usiadł głęboko w fotelu, zamknął oczy i rzekł: - Kiedy to już pobędzie godzinę na mojej kostce, Badger, czy będę mógł dostać łyżeczkę?
ROZDZIAŁ
23
Następnego dnia rano James kulał tylko odrobi nę, najpierw więc pomógł Badgerowi zapakować do powozu pozostałości gigantycznego posiłku, przy wiezionego do Candlethorpe, następnie zaś asysto wał Duchessie przy wsiadaniu na konia, co ukorono wał ucałowaniem jej dłoni. Spojrzał na nią do góry 271
z uśmiechem, czekając na warczenie Marcusa. Docze kał się. Marcus zaczął mruczeć, że skoro James w peł ni wyzdrowiał, będzie go mógł cisnąć w błoto. Oboje z Jessie machali za nimi, dopóki nie zniknę li za rozłożystym bukiem, rosnącym przy końcu dłu giej alei. James zatarł ręce. Rozpierała go energia, niecierpliwie chciał coś zrobić, cokolwiek, gotów był odrobić dwa stracone dni. Przyłapał się przy śniada niu na zerkaniu na Jessie jak wilk, który przez całą zi mę nic nie jadł. Jessie coś paplała, najwidoczniej nieświadoma jego wciąż rosnącego pożądania. Nie mógł dłużej czekać. To było to coś, co najbardziej na świecie chciał dostać. -... nie sądzisz, że powinniśmy mieć parkę pawi, James? Chciałabym pawia podobnego do Freda, któ ry stale zapędza swoją wybrankę w ślepy zaułek, aby móc skraść dziobnięcie. - Jessie, jeśli tylko chcesz, możesz mieć czternaście pawi. Tylko bądź cicho, kończ swoje śniadanie, a po tem zajmij się mną. - Co chcesz, żebym zrobiła? - Wyglądała frywolnie, z tymi swoimi rudymi lokami, zwieszającymi się w dół, wzdłuż przechylonej w bok głowy. - Zobaczysz. Skończyłaś? Cisnęła serwetkę i uśmiechnęła się do niego. - Tak, skończyłam wszystko. - Chodź więc. Ścigała się z nim w drodze do sypialni, wiedząc, że ze wszystkich sił próbuje szybciej stawiać skręconą nogę, i oczywiście pokonała go. Stanęła pośrodku przestronnego pokoju i obserwowała, jak James wchodzi do środka, zatrzaskuje za sobą drzwi i prze kręca klucz w zamku. - Otóż to - powiedział i z ponurą miną obrócił się w jej stronę. 272
Zamachała rękami, jakby chciała go odpędzić. - O Boże, James. Jest biały dzień! Nawet nic nie pa da, bo wtedy byłoby choć odrobinę ciemniej. Święci słońce. Nie masz chyba na myśli nic lubieżnego, praw da? Przecież twoja biedna kostka wściekle cię boli. - Tak, ty moja wiedźmo - odparł, ujmując jej twarz w obie ręce. - I co z tego? Utkwiła w nim spojrzenie, uśmiechając się jak ko bieta, która dokładnie wie, co robi i że robi to dobrze. Pocałował ją raz i puścił. - Jessie, jesteś przewrotna. W porównaniu z tobą umiejętności Glendy są niczym. Prowokujesz i dopro wadzasz mnie do granicy wytrzymałości. Wiesz dob rze, że odkąd kopnęła mnie Clothilda, myślę wyłącz nie o tym, żeby zedrzeć z ciebie sukienkę, bo wiem, że pod nią jesteś naga, i żeby cię całować, aż zaczniesz jęczeć i wbijać pięty w materac. A, dotarło do ciebie, tak? A więc nie jesteś aż tak wyuzdana, jak jeszcze przed chwilą sądziłaś, co? Przez ostatnie dwa dni nie dałem ci żadnej przyjemności, toteż teraz jestem zde cydowany doprowadzić do tego, żebyś jęczała niemal do utraty zmysłów. Koniec przekomarzania się. Roz bieraj się. Serce tłukło jej się niespokojnie pomiędzy żebrami. Kochała go. Nie obchodziło jej, że on jeszcze jej nie kochał. Patrzył na nią, aż poczuła ciepło i tę dziwną tęsknotę, rosnące gdzieś głęboko w niej, w jej brzu chu. Uświadomienie sobie, że istoty ludzkie mogą do świadczać tak przyjemnych doznań wprawiło w po płoch kobietę, która nigdy dotychczas nawet sobie tego nie wyobrażała. Zawsze uważała, że to mężczyź ni są rozpustni. W tym momencie czuła się bardziej rozpustna niż mężczyzna mający trzy kochanki. Pragnął jej. Pal diabli całą resztę. Był dzień, a on pragnął jej nagiej. 273
Niech więc się stanie. Odsunęła się od niego. Niech myśli, że jest zakłopotana, że się wstydzi. Palce jej się trzęsły, gdy zdejmowała ubranie, ale nie miało to nic wspólnego ze wstydem. Stalą przed nim, aż przyciągnął ją do siebie, zaczął całować i pieścić, a wreszcie zaniósł ją do łóżka. Jego ręce były wszędzie, na całym jej ciele. Pieścił jej piersi, przesunął ręce na jej talię, połaskotał językiem pępek, rozchylił ją delikatnie palcami i skupił na niej swe spojrzenie - nic, tylko przyglądał się jej bez końca, a ona omal nie umarła z podniecenia, jakie ją ogarnęło. Dźwignęła w górę biodra. Roześmiał się, szybko się pochylił, pocałował jej wargi, a potem przy tknął usta do jej kobiecości. Krzyknęła. A to był zaledwie początek. Nie mogła powstrzy mać jęków, śladów, które zostawiała na jego ciele. Zatraciła się w doznaniach, jakie w niej wzbudzał, by ła tym oczarowana. Dawna Jessie i nowa Jessie - nie widział różnicy. Kogo by to mogło obchodzić? W koń cu, kiedy dyszała ciężko, jakby przebiegła całą drogę do Chase Park i z powrotem, opadł na nią i jął ją ca łować, głęboko wsuwając język w jej usta, i ku jej cał kowitemu zaskoczeniu znów zalała ją fala tych zdu miewających uczuć. Instynktownie uniosła biodra. Tego właśnie potrzebował. Zaczął się w niej poruszać, ale tym razem bez szaleństwa. Był opanowany i do prowadził ją do obłędu. Wykrzyknęła jego imię, z ca łych sił przyciskając go do siebie i usłyszała jego śmiech i jęk. Wreszcie James odprężył się; leżąc z głową zwie szoną do dołu oddychał ciężko i gwałtownie. Po ja kimś czasie udało mu się zajrzeć w jej zamglone oczy. - Cholera, Jessie, chyba chcesz mnie wykończyć za nim dożyję trzydziestki. - Obiecuję - powiedziała i zaczęła się kręcić. Prze stała dopiero, kiedy leżał na plecach, ona zaś przy274
warła mocno do niego, trzymając głowę opartą na je go ramieniu i rozwartą dłoń na jego brzuchu. - Wiesz, James, było tak pięknie. Sprawiłeś, że czułam się jak gwiazda eksplodująca na niebie. Zrobiłeś ze mnie ko bietę, James. Teraz czuję się spełniona i zachwycająco szczęśliwa. Przewrócił ją znów na plecy i zaczął owijać sobie je den z jej loków wokół palca. - „Jak gwiazda eksplodująca na niebie"? Tak po wiedziałaś? - Tak, te najróżniejsze jasne błyski i wiele różnych, cudownie grzesznych doznań. Tak bardzo cię pragnę łam, James, a ty dałeś mi wszystko. - Sprawiłem, że poczułaś się kobietą? Teraz jesteś spełniona? Użyłaś określenia „zachwycająco szczęś liwa"? - O, tak. Jesteś wspaniałym kochankiem, James. Jesteś prawdziwszym mężczyzną niż jakikolwiek inny mężczyzna, jakiego znam, choć oczywiście nigdy nie znałam intymnie żadnego innego. Mam ogromne szczęście. - Obdarzyła go głupawym uśmiechem i za chichotała. Odgarnął jej włosy z czoła. Lekko dotknął dłonią jej piersi. Miała taką jasną skórę. Przyjrzał się jej smuk łej postaci, jej talii, płaskiemu brzuchowi, długim, bia łym nogom. Przez głowę przemknęła mu myśl o daw nej Jessie i uśmiechnął się do siebie. Następnie przyłożył ręce do jej szyi i zacisnął je. - Jesteś przewrotną prowokatorką, Jessie Wynd ham. Istotnie, zmusiłem cię do krzyku i do tego, abyś wbijała pięty w materac, i jeszcze do innych miłych rzeczy, które mi robiłaś swoimi rękami i ustami, ale to za mało. Nadal pozostajesz neofitką. Jesteś początku jąca w tym interesie. Ale się uczysz. Teraz udajesz, że jest noc i że jesteś wyczerpana. Cóż, nadszedł czas za275
pracowania na swoje utrzymanie. Chodźmy do stajni. Tam zawsze znajdzie się coś do roboty. Gdy wciągał na siebie czarne spodnie z grubego płótna, wiedział już, jak odpłaci się swojej mocnej w gębie małżonce za jej gierki. - Proszę więcej soli, pani Catsdoor. Tak, już lepiej. Teraz powinno być dobrze. - James odłożył łyżkę. Zu pa na szynce została przyprawiona doskonale. - Nie rozumiem, paniczu Jamesie, ja... - Chcę sam obsłużyć moją żonę, pani Catsdoor. Pa ni i Harlow możecie zająć się teraz swoim obiadem. W drodze do jadalni James dodał jeszcze więcej so li do zupy. - A, tutaj jesteś, Jessie. Dziś wieczorem uważaj mnie za swojego służącego. Może zupy, moja droga? Pani Catsdoor świetnie ją przyrządza. O tak, wlejemy ci pełną łyżkę wazową. A do tego szklaneczka najlep szego porto. Jest mocne, wiem, ale wyśmienicie pasu je do zupy na szynce. To według przepisu Badgera. Obserwował uważnie, jak brała pierwszą łyżkę do ust. - Dość słona - powiedziała, podnosząc szklaneczkę i sącząc ciężki trunek. - Czy Badger naprawdę sypie tyle soli? - O tak. Twierdzi, że dzięki soli szynka, cały jej smak, wprost rozpływa się w ustach. Jeszcze porto, Jessie? Po kwadransie nie pamiętała już, że James zjadł bardzo niewiele, a już wcale nie jadł tej pysznej zupy na szynce. Ale gdy powiedział: - Nie przepadam za szynką. Boli mnie po niej żołą dek - pomyślała, że to bardzo dobrze się składa, bo zostanie więcej dla niej. To była najlepsza zupa na szynce, jaką kiedykolwiek przed nią postawiono. 276
Siedział na krześle, wygodnie oparty, z rękami za łożonymi na brzuchu, i obserwował, jak na przemian bierze do ust odrobinę zupy i łyk grzesznie czerwone go porto. Sam popijał wodę i jadł kromkę ciepłego chleba. - Czy opowiadałem ci już, jak kradłem całusa Mar garet Tittlemore? W stodole jej ojca, w towarzystwie cielaka, ocierającego mi się o nogi? - Margaret Tittlemore? Mój Boże, James, ona jest mężatką i ma czwórkę dzieci! Skradłeś jej całusa? - Oboje mieliśmy po czternaście lat i, możesz mi wierzyć, Jessie, ona miała najpiękniejszą buzię, całą różową i nadąsaną. Tak czy inaczej, kiedy już ją poca łowałem, spoliczkowała mnie - nie za mocno, bo sama też miała ochotę na tego buziaka - ale ja nie spodzie wałem się tego i straciłem równowagę. Przewróciłem się na cielaka, który zamuczał na tyle głośno, że za alarmował swoją matkę. Ta ubodła mnie w brzuch, od rzucając mnie na siano. Na nieszczęście jeden z chłop ców stajennych zapomniał sprzątnąć grabie i wylądowałem na ich zębach. Przez dwa miesiące mia łem cztery wspaniałe dziury w pośladkach. Wybuchnęła śmiechem, wypiła więcej porto, pat rzyła, jak James napełnia jej pustą szklaneczkę i wypi ła dolewkę. - Co robiła Margaret, kiedy to wszystko się działo? - Nieszczęsna dziewczyna stała tam trzymając się pod boki i śmiała się do rozpuku. Całkiem lubię Mar garet. Urodziła udane dzieciaki. Jessie śmiała się bez końca. Wypiła jeszcze więcej porto. Obserwował ją z rosnącą uciechą. Przeliczył szklaneczki, które już wlała w siebie. Nie chciał, żeby następnego dnia źle się czuła. Przeszedł wzdłuż stołu, odsunął jej krzesło i oparł dłonie z dwóch stron opar cia. Nachylił się i dotknął ustami jej warg. 277
- Jak się czujesz, Jessie? - Cudownie. Och, James, łaskoczesz mnie językiem w dolną wargę. Zrób tak jeszcze raz. - Zachichotała, a jej gorący oddech przeniknął go jak fala, która za chwilę osiągnie punkt szczytowy. Głęboki jęk wydobył się z jej piersi, gdy pocałował ją znowu, tym razem z językiem wsuniętym pomiędzy jej wargi. Wnosząc ją na górę po szerokich schodach, wie dząc że pani Catsdoor prawdopodobnie obserwuje je go postępy, schylił głowę i pocałował ją w ucho. - Jak się czujesz, Jessie? - Chcę cię pocałować - powiedziała, dźwignęła się w górę i oparła na jego ramionach, omal nie przewra cając go do tyłu. - Za chwilkę będziesz mogła robić, co tylko ze chcesz - rzekł i ruszył biegiem. Jego gra szybko zaczy nała przynosić rezultaty. Kiedy miał ją już nagą, leżącą na wznak na szerokim łożu, zerwał z siebie ubranie i opadł na nią, drżąc pod wrażeniem miękkości jej ciała, ciepła, pod dotykiem jej rąk, przesuwających się w górę i w dół po jego plecach. - James - odezwała się, wyginając się ku górze. Ca łując ją mocno, przywarł ciałem do jej brzucha i za czął się poruszać. - Zwolnij trochę - wyszeptał prosto w jej usta, po lizał jej wargę i szybko uszczypnął ją w ucho. Była za chwycona, gdy całował jej piersi, masując je, ocierając policzek o delikatne ciało. Zaśmiała się cichutko, wy ciągnęła i ugryzła go w szyję. Uśmiechnął się do niej, brodą odchylił jej głowę do tyłu i jął lizać i kąsać jej szyję. Zaśmiała się, wykręci ła i skubnęła go w ucho. - Chcę, żebyś zobaczyła wszystkie światła. Chcę, żebyś wykrzyczała, że jesteś kobietą, że czujesz się spełniona, że jest ci jak w niebie.
- To wszystko? - Tak, Jessie. Spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami, po całowała go z rozchylonymi wargami, językiem zaczę ła pieścić jego usta, szepcząc mu jednocześnie: - Wiem, że chyba nie powinnam ci mówić, jaki jes teś wspaniały, ale to prawda. Jesteś wielki, James, po prostu niezwykły. Czuję ból, gdzieś głęboko w brzu chu, to boli, ale nie chcę, żeby przestało, tak jak chcia łabym, gdyby to był zwykły ból brzucha. Spraw, aby trwał, James. Niech będzie tak, jak poprzednio. Och, czy widzę już jasne błyski? - Krzycz, Jessie. Kiedy tym razem jego palce błądziły, szukając jej, krzy czała tak, że oma] mu bębenki w uszach nie popękały. Porto było wspaniałym środkiem. Ale nie potrzebo wał go. W jego umyśle nie było już miejsca na grę - po została tylko potrzeba dawania i brania, chęć doznania głębokiej, duchowej rozkoszy. Kontrolował się resztką sił. Nie wejdzie w nią, za nim nie da jej rozkoszy. Całował jej piersi, usta, przez cały czas gładząc ją, pieszcząc, podniecając. Gdy krzyknęła głośno i szarpnęła go za włosy, prąc biodra mi ku górze, zrozumiał, że jest najszczęśliwszym męż czyzną na ziemi. Oszalała z rozkoszy przyciskała go do siebie, jakby nie mogła przeżyć bez niego. Napie rał na nią mocniej i mocniej, dając jej wszystko, co tyl ko mógł, a kiedy wsunął się w nią, jęknęła cicho i wy szeptała: - Zostałeś stworzony dla mnie, James. Tylko dla mnie. Zgodził się. Nie miał za wiele czasu na rozważenie jej słów. Spełnił się w mgnieniu oka, pchając, jęcząc jakby go ktoś postrzelił, pocąc się jak mysz. Potem, już po wszystkim, opadł na nią. 279
- James? Prawie nie żył. Nie chciało mu się mówić. Nie chciało mu się myśleć. Chciał przetrwać następne pa rę minut, nie tracąc oddechu. Zachował się jak dziki człowiek, a jej się to podobało. Oboje oszaleli. Wyda rzenia potoczyły się daleko poza porto, przekroczyły jego najdziksze marzenia. Zupełne szaleństwo, coś potężniejszego, niż kiedy kolwiek przeżył. Dał jej ogromną rozkosz. Sprawił, że całkowicie straciła kontakt ze światem. Był szczęśli wym człowiekiem. - James. - W jaki sposób mogła jeszcze mówić? Jak mogła choćby pomyśleć o wypowiedzeniu jakiegoś słowa? On tu niemal potracił dane od Boga zmysły, a ona powtarzała jego imię, jakby to nie było nic trud nego. Pomyślał, że powinien zachować się odpowie dzialnie i coś odpowiedzieć. Udało mu się chrząknąć. Zachichotała. - Czuję się cudownie. Co ci się stało? Dostarczyłam ci za wiele przyjemności, prawda? Ach, James, czy wi działeś jasne światła? Czy czujesz się spełniony jako mężczyzna? Czy będziesz mnie wielbił do końca swo jego życia? Stęknął, próbując podeprzeć się rękami, aby nie gnieść jej swoim ciężarem i opadł z powrotem. - Wymyślę coś. Daj mi tylko chwilę czasu. Oplotła go ramionami i powiedziała: - Jestem zalana. Nie tak, jak w dniu naszego ślubu, ale wystarczająco, żeby wiedzieć, iż kiedy ogier kryje klacz, ta ostatnia z pewnością nie ma z tego tyle radoś ci, co ja teraz. Mając cię w sobie, ach, cóż, może gdy bym wypiła jeszcze jedną szklaneczkę porto, może dwie, potrafiłabym właściwie się wyrazić. - W twoim zachowaniu nie ma nic właściwego. Twoja matka złajałaby cię. Glenda plasnęłaby cię 280
w twarz. Natomiast jeśli chodzi o moją matkę, to tyl¬ ko sam Pan Bóg wie, co mogłaby uczynić. - On mówi - powiedziała i, śmiejąc się, cmoknęła go w ucho. - I to dużo mówi. Serce ci się uspokaja, James. - Będę żył. Śmierć była blisko, ale teraz jestem pra wie pewny, że uda mi się przeżyć. W końcu udało mu się dźwignąć na łokciach. Spoj rzał w dół na jej twarz, którą znał od sześciu lat. Kie dyś była to twarz dziewczynki, ale teraz już nie. Teraz była kobietą, jego żoną. - Twój wyraz twarzy w chwili, gdy osiągnęłaś zaspo kojenie, sprawił mi ogromną przyjemność, Jessie. Na dal sprawiasz wrażenie oszołomionej, gorąco pragną cej, aby to, co się dzieje, trwało i trwało. Udało się. I zawsze będzie się nam udawało. Czy było ci przy jemnie? - Przecież nie leżałeś przez cały czas jak zdechły pies, James. Z pewnością podobało ci się nie mniej niż mnie. Pociłeś się i robiłeś więcej hałasu niż zwykle. Pocałował ją. - Może odrobinę. Czy jestem niezrównanym ko chankiem? - Najlepszym. Czy ja jestem twoją najlepszą ko chanką? Pożałowała tych słów w chwili, gdy tylko sponta nicznie je wypowiedziała. Głupia, najzwyczajniej w świecie była głupia i teraz będzie musiał skłamać al bo powie prawdę, a to może okazać się jeszcze gorsze. Pomyślała o Connie Maxwell, o niezliczonej liczbie innych kobiet, które znał, włączając w to jego pierw szą żonę, Alicję. Czemu nie trzymała języka w gębie? Wyglądał na zamyślonego. Poruszył się nad nią, jakby układając się wygodniej. Wciąż jeszcze był w niej. Włoski na jego piersi łaskotały jej biust. 281
- Trudne pytanie - odezwał się nareszcie. ~ Wciąż jeszcze wielu rzeczy nie umiesz, ale twój entuzjazm był ogłuszający. W uszach mi nadal dzwoni. Podobał mi się twój krzyk. - Niezbyt dobrze przypominam sobie jakiś krzyk. - Kiepski z ciebie kłamczuch, Jessie. Daj spokój. Kocham dotyk twego ciała. Każdego dnia, każdej no cy, może po podwieczorku, może tuż przed obiadem, a potem... Świetnie, jak na początek, pomyślała. - Celowo mnie spiłeś, prawda? - Za szybko trzeźwiejesz. Tak, chciałem, żebyś zmiękła i udało mi się. A fakt, że i ja roztkliwiłem się razem z tobą, cóż, świadczy o tym, że jest nam ze so bą bardzo dobrze. Lubię słyszeć twój śmiech, twój chi chot. Kochanie się powinno nieść radość. Zawsze chcę, żebyś sobie użyła. - Posoliłeś zupę na szynce. -Tak. - Czy jutro będę pragnęła umrzeć? - Nie, nie wypiłaś tak dużo. Tym razem pilnowa łem, ile piłaś. - Nadal jesteś we mnie. Zadrżał, znów stwardniał i wsunął się głębiej. Prze sunęła i uniosła biodra, powodując, że zagłębił się jeszcze bardziej. - Jessie, pragniesz mnie jeszcze raz? - Tak sądzę, James. Pamiętaj jednak, że jutro po staram się, żebyś pożałował, że mnie zwiodłeś. - Skoro jutro mam zostać ukarany, podaruj mi dzi siejszą noc - rzekł, opuścił głowę i pocałował ją. Obudził go wrzask. Poderwał się na łóżku, po trząsając głową. To była Jessie, śniąca następny koszmar. 282
- Jessie - powiedział i lekko potrząsnął jej ramieniem. Świtało i mógł dostrzec jej twarz. Znowu krzyknęła. - Jessie, obudź się. Jej oczy pozostawały zamknięte. Rzucała głową z boku na bok po poduszce. Po czym rzekła zupełnie wyraźnie: - Nie, proszę odejść ode mnie. Niech pan przesta nie, panie Tom! O Boże, nie, niech pan tego nie robi! Przysiągłby na wszystkie świętości, że to nie glos Jessie. No cóż, to był jej głos, ale jej głos sprzed wie lu lat, kiedy była bardzo młoda, glos małej dziew czynki oszalałej z przerażenia. Co to wszystko mogło znaczyć? Dokładnie tak samo brzmiał jej głos, gdy po raz pierwszy w obecności Jamesa śniła o tym panu Tomie. -Jessie! Potrząsał nią, aż otworzyła oczy. Spojrzała na nie go, ale w tym momencie to nie jego widziała. Usiło wała odsunąć się od niego. - Nie, Jessie, już wszystko dobrze. Śnił ci się kosz mar, Już dobrze. Jestem tutaj. To ja, James. - Oczywiście że to ty, James. Masz mnie za głupią? To była jego Jessie, dzięki Bogu. - Znowu miałaś ten sen. Nie, zbudź się, Jessie. Mu simy o tym porozmawiać. Kim był ten pan Tom? Mia łaś głos małej dziewczynki, którą ktoś krzywdzi. Czy usiłował cię zgwałcić, Jessie? - O, James - wyszeptała i w następnej chwili już spała. Popatrzył na nią, lekko pogładził palcami jej brwi i pocałował miękkie usta. - Jutro - oświadczył -jutro chcę wiedzieć wszystko o tym bydlaku. Ale następnego dnia rano Bertram kopnął Esme raldę, która ugryzła go w szyję i oba konie wyskoczyły ze swoich boksów. James wyskoczył z łóżka i popędził 283
do stajni, zostawiając Jessie narzucającą na siebie ubranie. Jessie nie wierzyła własnym uszom. - Kto przyjechał, pani Catsdoor? - Baron Hughes, proszę pani. Towarzyszy mu mło da dama. - Zostało to powiedziane ostrzegawczym tonem, który nie pozostawiał Jessie cienia wątpliwoś ci, że nie będzie jej się ta wizyta podobała. - Chyba nie mamy wyboru. Proszę ich wprowadzić, pani Catsdoor. Czy panicz James jest gdzieś w pobliżu? - Poślę po niego Harlowa. Podam herbatę i te cia steczka cytrynowe, które zostawił mi pan Badger. Baron Hughes stał w drzwiach saloniku i patrzył na nią tak, jakby miał ochotę zastrzelić ją na miejscu. Po wiedział: - Dzień dobry, pani Wyndham. Chciałbym pani przedstawić moją bratanicę Laurę Frothingill, córkę mojego młodszego brata. Laura Frothingill przypatrywała się, oceniając ją, i ze swojej obserwacji wyciągnęła wniosek, że Jessie jest głupawa. - Jesteś z Kolonii - odezwała się Laura. - Tak, podobnie jak James. - W żyłach Jamesa płynie najprzedniejsza angiel ska krew, nie jest byle kundlem o nieznanych przod kach - rzucił baron. - Czy jest pan pewien, że chce pan przebywać w jednym pomieszczeniu z kundlem? - Proszę nie próbować sobie ze mnie kpić, paniusiu! - Dobrze. Może wejdziecie do środka i powiecie mi, czemu tracicie swój cenny czas na przyjazd do Candlethorpe. - Chciałem, żeby Laura zobaczyła, co zastąpiło mo ją Alicję. 284
Baron pod każdym względem przypominał Gallena, rasowego rumaka ze stajni ojca, któremu krew napływała do oczu, gdy tylko jakiś inny koń wyścigo wy znalazł się w odległości bliższej niż dwa metry od niego. A więc była czymś, nie kimś. Niech będzie. Uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń do Laury Fro thingill, która wbiła wzrok w jej rękę, opaloną, trzeba to przyznać, jakby należała do zadżumionej. Cofnęła dłoń i powiedziała spokojnie: - Jest pani bardzo śliczna, panno Frothingill. - Gdyby James ją zobaczył wcześniej, byłaby teraz jego żoną. - Wątpię, czy tak by było - kontynuowała Jessie tym samym łagodnym tonem - gdyby zobaczył jej wy raz twarzy. - Co masz na myśli, mówiąc o wyglądzie mojej twa rzy? Jestem piękna! - Nie w tej chwili. Wyglądasz jak złośliwa klacz, która kopnęła płot, złamała sobie nogę i którą trzeba było dobić. - Cicho bądź, ty przeklęta ladacznico! - Właśnie przyszło mi do głowy - mówiła Jessie, wciąż tym samym miłym, spokojnym głosem - że to jest mój dom. Oboje jesteście niewiarygodnie nie grzeczni. Chcę, żebyście się oboje stąd wynieśli. - Dopiero gdy James pozna drogą Laurę. - A, teraz rozumiem. Chcecie, żeby żałował, iż oże nił się ze mną. - Będzie żałował, ty diablico! I może wtedy się to bą zajmie. - Cóż, załóżmy, że ma pan rację. Co wtedy ze mną zrobi? Rozwiedzie się? A może udusi? Baron dosłownie zazgrzytał zębami. Laura Fro thingill nagle wpadła w zakłopotanie. 285
- Wujku Lyndonie - odezwała się, ciągnąc go za rę kaw - chodźmy już. Ona ma rację. Nic nie można po radzić. - Cholera, nie możesz go mieć, ty nędzna dziwko! Nie pozwolę ci na to, słyszysz? Zabiję cię własno ręcznie! Rzucił się na nią z wyciągniętymi rękami. Laura za częła krzyczeć. Jessie odskoczyła w bok, jednak nie dość szybko. Ale nie była bezradna. Baron był stary, lecz piekielnie silny. Laura darła się nadal. Jessie zwiotczała. Potworny uścisk wokół szyi odro binę zelżał. Podniosła ręce i wyrżnęła barona w uszy. Wrzasnął i przycisnął do nich dłonie. Zatoczył się do tylu, przedtem jednak pięścią wymierzył jej cios w bok głowy, aż poleciała na kominek. Głową uderzyła o kant gzymsu, James usłyszał trzy straszliwe wrzaski, każdy następ ny głośniejszy od poprzedniego. Krew mu się ścięła w żyłach. Potem dobiegi go krzyk pani Catsdoor od strony drzwi do saloniku: - Cicho bądź, ty głupia dziewczyno! Co zrobiliście mojej młodej pani? Jakiej młodej pani? O Boże, Jessie!
ROZDZIAŁ
24
James wpadł do saloniku i ujrzał, jak pani Catsdoor wymierza policzek młodej dziewczynie, której nigdy przedtem nie widział. Potem zwróciła się w stronę ba rona. Co u diabla robił tu jego teść? Kim była ta mło da dama, która darła się na cale gardło? - A pan - wykrzykiwała pani Catsdoor, potrząsając pięścią przed nosem barona - jest za to wszystko od286
powiedzialny. Nie powinnam była was wpuszczać do domu. Jest pan niegodziwy, zwyczajnie podły. To nie wina mojej pani, że pańska córka umarła, nie ma w tym za grosz jej winy, a pan ją oskarża i próbuje ją skrzywdzić. Najsłodszy Jezu, spójrzcie tylko na nią. Zabił pan moją panią! Głos barona trząsł się ze złości. - Przeklęta suka! Uderzyła mnie w głowę, prymi tywny chwyt, którego powinienem był się spodziewać, gdyż nie jest damą. Cóż, ja... James dostrzegł Jessie leżącą bezwładnie przy ko minku. Natychmiast znalazł się na klęczkach u jej bo ku i wymacał rosnący guz w tyle głowy. Przyłożył płas ko dwa pałce, szukając pulsu na jej szyi. Dzięki Bogu, był mocny i miarowy. Szybko sprawdził jej ręce, po tem nogi. Żadnych złamań. James na moment zamknął oczy, usiłując odzyskać panowanie nad sobą, próbując się uporać z tą demon stracją nienawiści w wykonaniu swojego byłego teścia, z widokiem żony, leżącej bez przytomności koło ko minka. Powoli się podniósł. Pani Catsdoor, niech Bóg błogosławi jej lojalne serce, stała tuż obok barona Hughesa; dzieliła ich od siebie jedynie wykwintna srebrna taca, którą baron podarował córce jako pre zent ślubny, jeden z wielu, tak jak Candlethorpe. - Cicho bądź, kimkolwiek byś była - odezwał się Ja mes do młodej damy, która właśnie wydała z siebie na stępny krzyk i przyciskała dłoń do policzka, w który klapnęła ją pani Catsdoor. Głos miał niski i nieprzy jemny i natychmiast zdobył posłuch. Zamknęła buzię i wbiła w niego wzrok, blada z przerażenia. - Ona próbowała zabić wujka Lyndona. - Ale jej się nie udało, nieprawdaż? Słusznie, nie odzywaj się. Kimkolwiek jesteś, siadaj i nie ruszaj się. - James podszedł do barona. - Pani Catsdoor, dzię287
kuję, że tak ładnie zajęła się pani tymi ludźmi. Niech Harlow natychmiast jedzie do Yorku po doktora Ravena. Pani Wyndham uderzyła się w głowę. Dzięki Bogu serce pracuje miarowo i nie wygląda, żeby mia ła połamane jakieś kości. Ale ma pęczniejącego guza na czaszce. - James, nie zamierzałem jej skrzywdzić - powie dział baron Hughes, robiąc mały krok do tyłu na wi dok ogromu wściekłości w oczach swojego byłego zię cia. Nigdy dotąd nie widział, żeby James się złościł. Zaszokowała go ta złość; złość związana z tym, co sta ło się z tą wywloką, z tym zerem, a nawet mniej niż ze rem, z tą cholerną Amerykanką. - Naturalnie, że zamierzałeś ją skrzywdzić - odparł James, zadowolony, że głos ma taki spokojny i opano wany. - Posłuchaj mnie, Lyndon. Wiem, że nadal opłakujesz Alicję. Ja też. Wiem, że brakuje ci Alicji. Mnie też. Jej śmierć była tragedią, ale nic nie mogliś my zrobić, aby temu zapobiec. Alicja nie żyje, Lyn don, i żaden z nas nic na to nie poradzi. Zdarzyło się to ponad trzy lata temu i ożeniłem się powtórnie z ko bietą, która mnie się ma podobać, nie tobie. - Dotarły do mnie plotki, James. Musiałeś się z nią ożenić, bo cię uwiodła. Ona się nie liczy. To latawica. Przywiozłem ci Laurę. Spójrz tylko na nią, James. To prawdziwa piękność. Jest siostrą mojego brata. Nazy wa się Laura Frothingill. Na dodatek ma posag. Jest śliczna, przyjrzyj jej się tylko. To nieszczęsna dziew czyna, którą spoliczkowała ta stara wiedźma. Strzeg łem jej dla ciebie. Spójrz tylko na nią, James. To da ma. Popatrz na nią, proszę, rzuć tylko okiem. Ma piękne włosy, zgrabną figurę. Będzie ozdobą twojego domu, da ci potomków, służyć ci będzie dobrą radą i towarzystwem. Jej matka mówiła mi, że dziewczyna ma błyskotliwy umysł. Jej krzyk był może nieco prze288
nikliwy, ale damy czasami tak robią. Ta druga, która tam leży, nie zasługuje na ciebie. Popatrz na nią, Ja mes, jeśli jeszcze potrafisz po tym, jak przyglądałeś się pięknej Laurze. Spójrz tylko na te rude włosy. Wy glądają tandetnie i wulgarnie, za bardzo się kręcą, nie są tak miękkie i długie jak drogiej Laury. A do tego jeszcze pływała goła w stawie. Nie, nie Laura, ta dru ga. Tylko ladacznica tak by się zachowywała, tylko la dacznica wiedziałaby, że należy mi zadać cios w uszy, żeby się ode mnie uwolnić. James poczuł głęboki smutek. - Nic się na to nie poradzi. - Westchnął ciężko, po stąpił krok do przodu i pięścią wyrżnął barona w szczękę. Baron Hughes opadł miękko i bezgłośnie. Laura znów zaczęła krzyczeć, ale przerwała natych miast, ujrzawszy panią Catsdoor wbiegającą do salo niku z uniesioną ręką. Laura załkała cicho. - Czy zabiłeś go za to, James, że skrzywdził twoją żonę? - Nie bądź głupia, Lauro. Nie masz nic przeciwko te mu, żebym zwracał się do ciebie po imieniu? „Panna Frothingill" brzmiałoby troszkę za oficjalnie, jak na te nienormalne okoliczności, zgodzisz się chyba ze mną? - Mów do mnie Laura, proszę. Gdybyś mnie poślu bił i tak byś tak mówił, większość mężów zwraca się do swoich żon po imieniu. Przepraszam, że zachowa łam się jak głupia. Po prostu byłam wstrząśnięta całą tą przemocą. Nie przypuszczałam, że może się wyda rzyć coś takiego. Przysięgam. Mój wujek zapropono wał, żebym odwiedziła z nim Candlethorpe, więc się zgodziłam. Alicja nie lubiła tego miejsca, ale byłam ciekawa, gdzie mieszkaliście, no i chciałam cię po znać. To wszystko. Nie wiedziałam, że zaplanował za mordowanie twojej żony. 289
- Już w porządku. Sądzę, że cię więcej nie zobaczę, Lauro - skinął jej głową, po czym powiedział: - Dzię kuję, pani Catsdoor, za pani wszechstronną pomoc. Teraz zaniosę Jessie na górę i położę ją do łóżka. Niosąc Jessie po szerokich schodach James zasta nawiał się, co też miała na myśli Laura mówiąc, że Alicja nie lubiła tego miejsca. Zawsze sprawiała wra żenie szczęśliwej w Candlethorpe, dopóki nie powie działa mu, że nosi jego dziecko, tak szybko po ich ślu bie, za szybko... Nie chciał o tym myśleć. Jessie ciążyła mu na rękach jak kamień, z głową opadającą mu na ramię. Minęło co najmniej dziesięć minut od chwili, gdy się uderzyła. Czemu nie odzyski wała przytomności? James nie przestawał przecierać twarzy Jessie zim ną, wilgotną szmatką. Upłynęło już niemal dwadzieś cia pięć minut, a ona wciąż była nieprzytomna. Mu siało stać się coś bardzo złego. Przypomniał sobie dżokeja, którego jakieś dwa lata temu na wyścigach w Yorku koń kopnął w głowę. Tamten też miał puls nie przyspieszony i miarowy, jak Jessie, i wszyscy po czuli ulgę. Tylko że nigdy się nie ocknął. Żołądek Jamesa ścisnął się ze strachu. Podszedł do okna. Wciąż nie było widać doktora Ravena. Przyjdzie na niego czekać co najmniej godzi nę, pomyślał. Z zachodu nadciągały ciemne chmury. Niedługo zacznie padać. Odwrócił się od okna i zoba czył, że Jessie porusza lewą ręką. Zacisnęła ją w pięść. - Jessie? - Myślał, że uczucie ulgi go rozsadzi. - Jes sie? - powtórzył, nachylając się nad nią. Oczy miała nadal zamknięte. Kręciła głową z boku na bok po poduszce. Potem odezwała się bardzo wyraźnie: - Boli mnie głowa. Nie ma w tym nic śmiesznego. Ten człowiek jest okropny. 290
- N o owszem, jest. Potrząsał nią, aż otworzyła oczy. Spojrzała na niego, ale wydał jej się jakiś zamazany, dziwnie unosił się nad nią, miał rozmyte kontury, jasne włosy otaczały mu gło wę jak aniołowi, takie były delikatne. Czy już umarła? Czy była w niebie? Wszyscy wiedzieli, że anioły mają niebieskie oczy, a ten miał zielone, o spojrzeniu hipno tyzującym każdego, kto w nie zajrzał, dającym uczucie niewiarygodnej radości i spokoju. Tak, oczy tego anioła były zielone, o spojrzeniu miękkim jak jego włosy, zie lone jak nieskończona gęstwina drzew w środku lata. Zamrugała, próbując zobaczyć go wyraźniej. - James? To ty? Nie, to nie ty, prawda? Umarłam, a ty jesteś aniołem. I dlatego latasz nade mną. Jesteś takim pięknym aniołem, ale ja nie chcę umrzeć i zo stawić Jamesa nawet dla ciebie. Głowa mnie straszli wie boli. - Jeśli boli cię głowa, to znaczy, że nie umarłaś - stwierdził prozaicznie głos, który z całą pewnością nie mógł należeć do anioła. - Czy nie jest to logiczne? - Tak. - Spróbowała przyłożyć rękę do głowy, ale nie udało jej się. Dwie łzy wypłynęły jej z oczu i poto czyły się po policzkach. - Nie mówisz jak anioł, ale na dal tu jesteś, taki piękny i nieokreślony, z jasnymi wło sami i zielonymi oczami, i nie wiem, co mam myśleć. - Mam więc nad tobą przewagę. Nie, nie ruszaj się, Jessie. Wiem, że cię boli, kochanie. Spróbuj tylko spo kojnie poleżeć. Czy widzisz teraz wyraźniej? - Robi się troszeczkę lepiej. Nie jesteś aniołem, ale nazwałeś mnie „kochanie". Nigdy nie słyszałam, żeby anioł pozwolił sobie na takie poufałości. „Kochanie". Podoba mi się. Nigdy jeszcze nikt do mnie tak nie mówił. Położył jej mokry ręcznik na czole, czując ucisk w żołądku. Nikt nigdy nie powiedział do niej „kocha291
nie"? To nie miało sensu. Przecież była kochana, mi ła, niewinna, pełna miłości... - Nie, nie jestem aniołem. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj moją matkę. W tej chwili na pewno jesteś „ko chanie". Ośmielam się postawić tezę, że jeśli nie bę dziesz się kręcić, zostaniesz „kochaniem" do końca życia. Czy to pomaga? - Tak - szepnęła i znów przymknęła oczy. James wiedział, że nie może pozwolić jej teraz za snąć. - Jessie, słuchaj, kochanie, obudź się. Zbudź się. Łyżeczką wlał jej odrobinę herbaty między wargi, żeby ją rozbudzić. Po połowie filiżanki ogarnęły ją gwałtowne mdłości. Gdy wymiotowała, podtrzymywał jej głowę. - Wypłucz usta. O tak. Lepiej? Usiłowała skinąć głową, ale ból był teraz silny i tę py, jakby młot rytmicznie uderzał w podstawę czaszki. - Czy zrobiłam krzywdę temu strasznemu baronowi? - W rzeczy samej. Ponieważ nie pojął lekcji, więc musiałem znokautować go ciosem w szczękę. Posła łem go na piękny, puszysty dywan, będący prezentem ślubnym od Hawksburych. Mam nadzieję, że pani Catsdoor kazała Sigmundowi dopilnować, aby oboje opuścili naszą posiadłość. - To bardzo nieszczęśliwy człowiek. - Być może. Ale to jeszcze nie upoważnia go do te go, żeby cię mordować. - Dusił mnie. Zastosowałam sztuczkę, której wiele lat temu nauczył mnie Oslow. Udałam, ze słabnę, po czym naprawdę bardzo mocno uderzyłam go po uszach. - Naprawdę mu dopiekłaś. Myślałem, że się rozpła cze. To była świetna robota, Jessie. Przepraszam, że nie zjawiłem się wcześniej. 292
- Czy on ma żonę? - Tak, ma, ale nigdy nie była w bliskich stosunkach ze swoją córką. Spotkałem ją ubiegłej wiosny w Tut¬ leigh, gdy kupowała jakieś wstążki u modystki. Spra wiała wrażenie osoby, która ucieszyła się na mój wi dok. To miła kobieta. Pewien jestem, że nic nie wie o jego wspaniałym wyczynie. - Mówił różne głupstwa, wiedział bowiem, że musi skupić jej uwagę, nie może dać jej zasnąć. - O ile pamiętam, ostatecznie wybrała zieloną wstążkę, w kolorze moich oczu, tak stwierdzi ła, kiedy tylko ją zobaczyła. - Masz piękne oczy, James. Duchessa powiedziała mi, że wszyscy ważni Wyndhamowie mają niebieskie oczy, poza tobą. Przyznała też, że twoje zielone oczy wnoszą urozmaicenie i intrygują. - Zawsze marzyłem o tym, żeby dostarczać rozryw ki. Jeśli pozwolisz, postaram się zabawiać cię do koń ca naszych dni. Zabrzmiało to podejrzanie zdecydowanie i Jessie postanowiła na razie nie myśleć o tym, co właśnie po wiedział, zwłaszcza że miała watę zamiast mózgu. - Kiedy tylko pani Catsdoor ich wprowadziła, wie działam, że nie jest to miła towarzyska wizyta. Prze praszam, James. - Co? Och, daj spokój, Jessie, nie zrobiłaś nic złe go. Czy myślisz, że uda ci się nie zasnąć? Jeszcze nie jesteś całkiem pewna. W porządku, opowiem ci histo rię, którą usłyszałem od Osiowa. - Pewnie już ją znam. - To posłuchasz jeszcze raz. Skoncentruj wzrok na mojej twarzy. Dla ciebie postaram się nawet o błysk w moich zielonych oczach. Obserwuj, jak się unoszę. A teraz słuchaj. Otóż pierwszym koniem wyścigowym, który przybył z Anglii do Ameryki był chyba Bulle Rock. Wiedziałaś o tym? 293
- Uważasz mnie za ignorantkę? Oczywiście, że wiem o tym. - Aha, ale czy wiesz, kto był ojcem Bulle Rocka? - O Boże, James, tak strasznie boli mnie głowa, tak strasznie, że cała moja wiedza jest jak zablokowana. Pocałował ją w czubek nosa. - Wiem, że boli cię głowa, ale używasz tego jako wymówki. Nie oszukasz mnie. Ojcem Bulle Rocka był sam Darley Arabian, który pojawił się na świecie w ty siąc siedemsetnym roku, jeden z trzech przodków ko ni arabskich pełnej krwi. - Nie wierzę ci. Zmyślasz. - Nie. Widzisz, jak szybko udało mi się ciebie oszu kać? Nie, Jessie, nie zamykaj oczu. Pozwól mi pomyś leć. A czy wiedziałaś, że Karol I, zanim stracił głowę, ustanowił pierwsze zawody o złoty puchar w Newmar¬ ket w tysiąc sześćset trzydziestym czwartym roku? Do diabła, Jessie, obudź się! - Złote puchary są ładne. Mam ich więcej niż ty, Ja mes. To znaczy mój tata je ma. ~ Nie sądzę, żeby wszystkie były złote. W rzeczywis tości żaden z nich nie jest naprawdę złoty - przynaj mniej żaden z moich. - Mama zmusiła tatę do przetopienia jednego zło tego pucharu parę lat temu, kiedy zaczęło nam się go rzej powodzić. - Ach - odezwał się James. - Kto go dla niego prze tapiał? Na nieszczęście wszelka wiedza znów opuściła Jes sie. Zamiast więc odpowiedzieć na pytanie, zauważyła: - Może to dlatego Nelda poślubiła Bramena Carly sle'a. Bała się, że znowu będzie biedna, a on jest bar dzo bogaty. Kiedy przybył doktor Raven, Jessie liczyła palce, które pokazywał jej James. 294
- Widzi teraz wyraźnie - oświadczył James. - Wy miotowała, ale czuje się lepiej. Jeśli chodzi o mózg, to od czasu do czasu troszeczkę odpływa, ale już nie tak bardzo. - Świetnie - odparł doktor Raven, dał znak Jame sowi, żeby się przesunął, i zajął jego miejsce. - Witaj, Jessie - powiedział, podciągając jej powieki. Potem delikatnie zbadał tył głowy. - Guz niezłych rozmia rów. Harlow mówił mi, że uderzyłaś głową o gzyms nad kominkiem? Potaknęła. Przymknął oczy, jednocześnie lekko przeciągając palcami po opuchliźnie. - Będzie musiało upłynąć trochę czasu, zanim to zejdzie, Jessie. - Cieszę się, że nazywa mnie pan Jessie. Wszyscy tak mówią, nawet Anthony. Nawet konie tak by się do mnie zwracały, gdyby mówiły ludzkim głosem. Doktor Raven, nie przerywając lekkiego obmacy wania palcami guza, dorzucił: - Skoro już wspomniałaś tego małego, to właśnie na pisał swoją pierwszą piosenkę. Jego matka pieje z za chwytu. Naprawdę jest całkiem mądra, o tacie tak długo przemawiającym w Izbie Lordów, aż wszyscy posnęli. - Przypuszczam, że Marcus nie zachwycił się pio senką tak, jak Duchessa? zapytał James. - Trudno mi powiedzieć - odparł doktor Raven. - Wziął Anthony'ego pod pachę i zakomunikował, że zabiera go nad staw, żeby go utopić. A teraz, Jessie, instrukcje dla ciebie, co masz robić przez najbliższe trzy dni. - Nie lubię tego, James. - Wiem. Wypij. Wypiła do dna brązowawą ciecz, przyrządzoną, jak oświadczyła pani Catsdoor, wedle cennej receptury 295
pana Badgera, i opadła z powrotem na poduszki, sa piąc. - O Boże, to by nawróciło każdego grzesznika. To jest jeszcze wstrętniejsze niż napój na kaca, który ka załeś mi pić. - Pan Badger mówił, że podawał ten napój jego lor dowskiej mości za każdym razem, kiedy ten podupa. dał na zdrowiu - wyjaśniła jej pani Catsdoor. - Opo wiadał też, że dzięki temu jego lordowska mość co najmniej przez godzinę był potulny jak baranek. Pan Badger przyznał jednak, że taka potulność jego lor dowskiej mości martwiła wszystkich, nawet dziewczy nę do zmywania garnków. A teraz dostanie pani dob rą, lekką zupę. Jessie zjadła zupę, ziewnęła szeroko i zasnęła o ósmej wieczorem. Trzy kwadranse później James, któ ry czytał w łóżku obok niej, zesztywniał, czując dotyk jej palców na swoim brzuchu. Popatrzył na nią. Miała zam knięte oczy. Wyglądała na pogrążoną w głębokim śnie. A jednak jej palce stale się poruszały, teraz przesuwały się w dół, przez włosy między pachwinami, dopóki czubkami lekko nie dotknęły jego męskości. James z sy kiem wypuścił powietrze i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że przez cały czas wstrzymywał oddech. Potem z powrotem opadł na poduszkę. Dotykała go, gładziła, zaciskała wokół niego dłoń, on zaś myślał, że z rozkoszy wyzionie ducha. Robiła to przez sen? Ranna? Cóż, ude rzyła się w głowę, no właśnie, nie wiedziała, co robi, nie mogła nawet sobie wyobrazić, co... Jęknął, gdy jej pal ce zacisnęły się mocniej wokół niego, zaczęły się poru szać, dotykać, pieścić. Nie mógł tego wytrzymać. - Jessie, musisz przestać. Nie będę w stanie dłu żej tego znosić. O Boże, to cudowne. Nigdy nie przestawaj. - W porządku, nie przestanę. 296
Omal nie wyskoczył ze skóry. I oto szok wywołany jej głosem wyrwał go z szaleńczego pragnienia, pcha jącego go ku spełnieniu. ~ Jessie, ty cholerna oszustko. - Być może. Chciałam to zrobić już od dawna, Ja mes. Podoba ci się? - Jesteś chora. Boże, uwielbiam to. Musisz odpo czywać. Nie powinnaś doprowadzać mnie do takiego stanu. Nie przerywaj, Jessie, nie przerywaj. - Jęknął. - Nie, nie przerwę. Podoba mi się to, jak przeży wasz, James. Głowa boli mnie tylko troszeczkę, za mało, żeby tu leżeć i jedynie marzyć o dotykaniu cię. Nie masz nic przeciwko temu, prawda? - Jesteś chora. Kocham to, Jessie, stracę wszystko, jeśli teraz nie przestaniesz. Nie chcę, żebyś przestawa ła, ale z drugiej strony, jeśli przerwiesz, będę zdruzgo tany tylko przez kilka minut, zanim nie znajdę się w tobie, a wówczas znowu będzie wspaniale i nie bę dę musiał się powstrzymywać. - Dobrze, James. Pociągnął ją na siebie, zadarł koszulę ponad głowę i powiedział: - Wprowadź mnie do środka, Jessie. O tak, powo li, powoli. Była niemal dziewiąta wieczorem, nie tak wiele czasu upłynęło od chwili, gdy jego żona uderzyła się w głowę, a oto dosiadała go i - naturalnie powoli - po ruszała się nad nim, wyglądając, jakby jej to sprawiało przyjemność. Gładził jej piersi, pozwolił rękom opleść jej talię, a potem przesunąć się niżej, i pieścił ją, aż zaczęła ciężko oddychać, wchłaniając go coraz głębiej, drażniąc. Powiedział: - Jessie, czas już, żebyś zaczęła szczytować, dobrze? - Teraz? - Tak, teraz. 297
- Tak - odparła. - Dobrze. - Jakby zadziwiona, od chyliła do tyłu głowę, a niesforne, rude włosy spłynę ły po ramionach i po plecach. Niewątpliwie takie od rzucenie głowy do tyłu musiało ją trochę zaboleć, ale na jej twarzy widział jedynie przyjemność, rozjaśnia jącą ją całą, zmuszającą ją do krzyku, do coraz to gwałtowniejszego wznoszenia się i opadania, a kiedy osiągnęła szczyt, on też zaznał zaspokojenia. Leżała na nim, jej gorący oddech owiewał mu szy ję, a on nadal był w niej. - Byłaś chora - wydusił z siebie, kiedy w końcu uda ło mu się złożyć dwa słowa. - Tak, ale teraz czuję się znacznie lepiej. - Powiedziałbym, że jesteś najlepsza. To było nie wiarygodne, Jessie. - Tak - odpowiedziała, polizała go w szyję i wtuliła się w niego. W chwilę potem już spała, a on nadal był w niej. Długo tak leżał, głaszcząc rękami jej plecy, gładząc ją, masując jej pośladki. Dawna Jessie czy nowa Jessie; to było bez znacze nia. To była jego Jessie. Nie wiedział, kiedy zasnął, ale wydawało mu się, że upłynęły zaledwie trzy sekundy, gdy poderwał go głoś ny krzyk. Dobry Boże, czyżby Laura dostała się z powrotem do domu? To była Jessie, młóciła dookoła rękami i nogami, krzyczała, znów krzyczała, między krzykami łkała przeraźliwie, wydając dźwięki, które śmiertelnie go przestraszyły. Ześliznęła się z niego. Chwycił ją za ramiona i po trząsał tak długo, aż się uspokoiła. - Jessie - powiedział, pocałował ją i jeszcze raz po trząsnął. 298
Otworzyła oczy, wbiła w niego wzrok i znów krzyk nęła. - Nie, nie, to tylko ja, James. Już wszystko dobrze. - James - odezwała się. O Boże, pomyślał, mówiła tym wysokim, śpiewnym głosem dziecka. Poczuł, że włosy jeżą mu się na kar ku. Dziecinny głos rzekł: - Nie znam żadnego Jamesa. Kim jesteś? Dlaczego tu jesteś? - Opiekuję się tobą. Nieszczęśliwie upadłaś i ude rzyłaś się w głowę. - Ach, więc jesteś lekarzem? - W tym momencie może i jestem. Czyżby go nie poznawała? Czy powróciła do niej dusza dziecka i planowała tam pozostać? - Doktor James. To dziwnie brzmi. - Czy możesz mi powiedzieć, co ci się śniło? - Pró bował mówić spokojnie, głosem kojącym jak ojciec, przemawiający do swojego przestraszonego i zmie szanego dziecka. Nagle Jessie odskoczyła od niego. Zanim unieru chomił jej ręce, zdążyła go uderzyć w klatkę piersiową i podrapać policzek. W oczach miała panikę, ślepe przerażenie, którego nie umiała zwalczyć. - Nie, nie - powtarzała w kółko. - Pozwól mi odejść! Nie rób tego, to jest okropne, przestań, prze stań. - Przerażał go ten wzruszająco dziecinny głosik, wydobywający się z ust dorosłej kobiety. Wzrok przyzwyczaił mu się do ciemności. Widział już cienie, wyraźniej dostrzegał przerażenie w jej oczach. Powiedział wolno: - Coś się wydarzyło, Jessie. To ma coś wspólnego z panem Tomem? Odpychała się, patrząc na niego, jakby chciał ją skrzywdzić albo może zamordować. Uwolnił jej ręce. 299
W obronnym geście otoczyła nimi głowę, przechyliła się na samym brzegu łóżka i z kolanami podkulonymi do piersi zwinęła się w kłębek, starając się jakoś ukryć. - Wszystko jest dobrze - rzeki spokojnie, tym sa mym kojącym głosem, posiadania którego nawet so bie dotąd nie uświadamiał, jakby miał do czynienia z dzieckiem, a nie z kobietą. - Wszystko będzie dob rze. Teraz zaśnij. Będę cię pilnował. Nie opuszczę cię. Śpij. Zasnęła łkając, z pięścią przyciśniętą do ust. Bał się jej dotknąć. Bał się ją obudzić. Zastanawiał się, czy po obudzeniu byłaby sobą, czy też znów tym wystraszo nym dzieckiem. Poczekał, aż mocno zaśnie, po czym przyciągnął ją do siebie i ułożył w łuku swojego ciała. Tej nocy nie śniła nowych koszmarów, a przynajmniej nie takich, które przeniosłyby ją w krainę dzieciństwa i strachu. Przyszło mu do głowy, że koszmar nawiedzał ją zawsze po tym, jak się kochali. Nie, nie po pierwszych dwóch razach, kiedy nie doznała rozkoszy, ale później już sta le. Kochali się, a potem miała ten straszliwy sen. Wy wołany przez rozkosz? Wcale mu się to nie podobało. Kiedy Jessie obudziła się następnego dnia, ranek przywitał ją deszczem dudniącym o parapety i wiat rem bijącym gałęziami dębu w ścianę domu. Otworzy ła oczy i zobaczyła siedzącego obok niej Jamesa, któ ry zupełnie nie wyglądał jak anioł. Wyglądał jak bardzo zmartwiony człowiek. Ale Jessie myślami była gdzie indziej. Choć raz jej koszmary pozostawiły ślad w jej pamięci. Usiadła na łóżku i zwróciła się do swo jego męża: - James, pan Tom był bardzo złym człowiekiem. Ale to nie tylko o niego chodzi. Chodzi o Czarnobro dego. Chodzi tylko o pirata Czarnobrodego. 300
ROZDZIAŁ
25
Hrabia Chase zwrócił się do swojego lokaja, który przyglądał się śpiącemu Charlesowi. - Spears, co sądzisz o całej tej bzdurze z Czarno brodym? George Raven niezwykle mało mógł na ten temat powiedzieć. I nie chodzi o to, że niewiele wie dział, ale o to, że facet nie ma za grosz wyobraźni, w kółko tylko gadał o tym wrednym Czarnobrodym i opisywał, jak wspomnienie o nim powróciło do Jes sie po dziesięciu latach. Spears chrząknął i powiedział swoim niskim głosem: - Pirat Czarnobrody, bo takie sobie wymyślił prze zwisko, naprawdę nazywał się Edward Teach. Oczywiś cie to on jest postacią pierwszoplanową w tej całej sprawie. Chyba mnie pan rozumie. - Nie, ale to ci nigdy dotąd nie przeszkadzało. Kon tynuuj, Spears. - Tak, milordzie. Rozmawiałem dłużej z doktorem Ravenem. Wygląda na to, że Jessie nie miała urojeń. Należy sądzić, że przypomniała sobie okropne szcze góły ze swojej przeszłości - szczegóły, których jako młoda dziewczyna nie chciała pamiętać. Nie zdra dziła tych szczegółów nikomu poza Jamesem. Ewi dentnie od razu po tych straszliwych przeżyciach dziewczynka się rozchorowała, a kiedy się otrząsnę ła z choroby, nie pamiętała już nic. Pan Badger zga dza się ze mną. Jest przekonany, że dziecko może po prostu zapomnieć, żeby móc żyć dalej. Panna Mag gie jest innego zdania. Uważa, że dziecinna gorącz ka Jessie zadziałała jak uderzenie w głowę, powodu jąc utratę pamięci. A teraz ten nowy uraz głowy 301
przywrócił jej pamięć. Panna Maggie jest o tym prze konana. - A co myśli Sampson? - zapytała Duchessa, odkła dając maleńką, kunsztownie wyszywaną koszulkę, którą, jak oświadczył hrabia, Charles zapluje i znisz czy kompletnie w ciągu godziny od jej założenia. - Zapytany o opinię pan Sampson powiedział, że według niego nie ma to znaczenia, ważne jest nato miast, żeby panna Jessie opowiedziała nam więcej o Czarnobrodym i dlaczego jest on tak piekielnie istotny, i jaki ma związek z przerażającymi wydarze niami z jej dzieciństwa. Pan Sampson, jak panu wia domo, milordzie, lekceważy wszelkie podchody i zmierza najkrótszą drogą do celu. Duchessa nawet nie drgnęła, kiedy kotka Esmee wskoczyła jej na kolana i rozpoczęła toaletę. Spokojnie pogłaskała Esmee, która zaczęła mru czeć tak głośno, że Charles obudził się gwałtownie, spojrzał na swojego tatę, potem na Spearsa i zawył. - Mam wrażenie, że młody panicz jest gotowy na przyjęcie swojego popołudniowego posiłku - stwier dził Spears. - Sprytne małe ziółko z niego - powiedział Marcus. - Duchesso, mogę potrzymać tę huczącą Esmee, jeśli chcesz się nim zająć. - Nie mam wyboru - odparła Duchessa, podnosząc się. - Niedługo przybędą amerykańscy Wyndhamo wie, Spears. Wtedy otrzymamy odpowiedź na wszyst kie nasze pytania. - Po czym dodała, zwracając się do męża: - Mój drogi, obawiam się, że Esmee nie będzie leżała spokojnie, jeśli będziesz ją głaskać. Marcus patrzył na kota, który udeptywał sobie miejsce na jego kolanach. - Kot i żona - rzucił, nie zwracając się do nikogo w szczególności, drapiąc podbródek Esmee. - Najczęś302
ciej nie potrafię odróżnić śladów jej pazurków od za drapań tego przeklętego kota. - A na dodatek, mój drogi - powiedziała spokojnie Duchessa, schylając się, aby podnieść wrzeszczącego synka - bardzo często nie wyczuwasz, kiedy jesteś blis ki przekroczenia granicy. Marcus wybuchnął śmiechem, przesuwając Esmee, która podniosła się, wbiła głęboko pazury, a potem zeskoczyła z kolan. - Jeszcze cię dopadnę, Duchesso - zawołał. - Pro szę jedynie o to, żebyś tylko raz w tygodniu traciła tę obrzydliwą maskę spokoju i pogody. Jeden taki przy padek w tygodniu mnie usatysfakcjonuje. - Duchessa, milordzie - odezwał się Spears, pros tując się i stając na baczność, a jednocześnie obserwu jąc siedzącego pana, który uśmiechał się jak łakom czuch w pokoju pełnym słodyczy - przystawi teraz do piersi waszego syna. Potem... - „Przystawi do piersi", Spears? Mój Boże, to brzmi biblijnie. - Wątpię, Marcusie - rzuciła Duchessa, biorąc w objęcia Charlesa - abyś docenił biblijne odniesie nie. - Spears - rzekł Marcus - jesteś tak napompowany gniewem, że wyglądasz, jakbyś miał za chwilę wybuch nąć. Kiedy wreszcie zrozumiesz, że Duchessa nie po trzebuje twojej obrony? Idźcie sobie. Zostawcie mnie w spokoju z tym przeklętym kotem. Duchessa opuściła salonik śmiejąc się i tuląc do piersi synka, a Spears, nadal wyniosły, podążył tuż za nią. Badger podał Jessie talerz z delikatnej serwskiej porcelany. Spojrzała na jego zawartość i ślinka napły nęła jej do ust. 303
- Twoje bułeczki z kremem, Badger. O Boże, to wspaniałe. Gdyby moja głowa chciała mnie jeszcze boleć, to na taki widok na pewno by przestała. - Te bułeczki uchodzą za bardzo wzmacniające - stwierdził Badger, przyjrzał się z bliska Jessie ba dawczym wzrokiem, kiwnął głową i ruszył obsługiwać pozostałych biesiadników. Duchessa zajęła się nale¬ .waniem herbaty. James zerknął na Maggie, ubraną tego popołudnia w miękką suknię w kolorze brzo skwini, jak na Maggie naprawdę skromną, w której wyglądała równie apetycznie jak krem Badgera. Sampson stał za nią z ręką lekko opartą na jej ramie niu. Od czasu do czasu Maggie poklepywała męża po dłoni. - W rzeczywistości - odezwała się Jessie, wstydliwie zerkając w stronę męża - James jest skuteczniejszy ja ko lekarstwo niż jakiekolwiek bułeczki. Wybacz mi Badger, ale to prawda. James zakrztusił się. Sampson stuknął go w plecy. - Nie chcemy więcej o tym słyszeć - powiedział Spears, ale nie miał skrzywionej miny. Jessie wyglądała dzisiaj jak jakiś egzotyczny kwiat - z rozpuszczonymi rudymi włosami, których nie mo gła zapleść ze względu na ból głowy. Było ich pełno wokół twarzy, twarzy nadal bardzo bladej, co martwi ło Jamesa, ale Jessie ubłagała go, aby zabrał ją ze so bą do Chase Park, zanim odzwyczai się od ruchu i sta nie się bezwładna. - A teraz, skoro wszyscy nabrali już sil przed czeka jącymi nas rewelacjami - zabrał głos Marcus po prze łknięciu ostatniego kęsa swojej bułeczki - nadszedł czas, abyśmy dowiedzieli się czegoś więcej o tym Czarnobrodym, Jessie. Nic nie powiedziałaś biedne mu George'owi. Duchessa potraktowała go bezlitoś nie, ale i tak nie na wiele się to zdało. 304
- Jego lordowska mość ma rację - zauważył Spears ze swoją hrabiowską manierą, w sposób po królewsku dystyngowany. - Doktor Raven jest świetnym leka rzem, ale nie ma wyobraźni. Hrabia chrząknął. Spears cicho przełknął ślinę. - On nie analizuje zbyt dogłębnie faktów. A teraz, Jessie, opowiedz nam o wszystkim. Jessie spojrzała na wszystkich tych ludzi, którzy ją zaakceptowali, byli dla niej mili, uczyli ją i wspierali, którzy naprawdę ją polubili i chcieli, żeby była szczę śliwa. Tego było za dużo. Nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła płaczem. -Jessie! James, zdjęty strachem, że Jessie nie jest w stanie znieść wspomnień koszmaru z dzieciństwa, czymkol wiek ten koszmar był, w mgnieniu oka poderwał się z miejsca. Usiadł obok niej, co wcale nie było łatwe, zważywszy skąpą szerokość krzesła, i przyciągnął ją do siebie. - Ciiii, kochanie, już wszystko dobrze. To tylko two ja głowa, nic więcej, i te wszystkie straszne wspomnie nia. Jeśli nie chcesz, nie musisz nic mówić. - Jessie potrzebna jest brandy - stwierdził Badger. - Panie Sampson, czy mógłby pan jej nalać solidną porcję? Spłynie prosto do żołądka i rozgrzeje ją. James przejął z wyciągniętej ręki Sampsona kieli szek z najlepszą brandy hrabiego i trącił nim policzek Jessie. - No już, wypij do dna. Jeśli Badger twierdzi, że po trzebujesz tego, żeby rozluźnić żołądek, to znaczy, że potrzebujesz. Upiła bardzo duży łyk i pomyślała, że jej żołądek spali się na popiół. Zaczęła kasłać, aż jej twarz zrobi ła się tak czerwona, jak włosy, po czym wykrztusiła: 305
- O mój Boże, Badger, to niebezpieczne. Jak dżen telmeni mogą pić takie ilości brandy i żyć dalej, żeby pić jeszcze więcej? - Dżentelmeni - odparł Spears, szybko zerkając na hrabiego - mają zdumiewające zdolności adaptacyj ne. Brandy pomaga im przeżyć wtedy, gdy ich mózg już nie funkcjonuje właściwie. Weź jeszcze jeden mały łyczek, Jessie. Posłuchała, poczuła ogarniające ją ciepło i wes tchnęła. - Czy czujesz się już gotowa, aby opowiedzieć wszystkim o tamtych wakacjach sprzed wielu lat? Skinęła głową, jakby nagłe zażenowana. - Byłam wtedy małą dziewczynką, jeśli dobrze pa miętam, miałam nie więcej niż dziesięć lat. Moja ro dzina ma dom na Ocracoke, wysepce położonej w wąs kim pasie wysp ciągnących się wzdłuż wybrzeża Północnej Karoliny, zwanych Outer Banks albo wys pami zaporowymi, gdyż chronią stały ląd przed sztor mami na Atlantyku. Latem jest to śliczne miejsce, cał kiem słoneczne, z szerokimi, daleko ciągnącymi się plażami, a jeśli ma się dość odwagi, można pływać w chłodnej jeszcze o tej porze roku wodzie. Wzdłuż Outer Banks przeciągają w tę i z powrotem dzikie ko nie, które, jak wierzą niektórzy, dopłynęły do brzegu z tonącego galeonu hiszpańskiego gdzieś w szesnas tym wieku. Mieszkańcy tamtych stron część z nich oswoili. Latem tysiąc osiemset dwunastego roku spędzałam większość czasu na plaży, kopiąc w poszukiwaniu mię czaków i pływając tak długo, dopóki skóra nie zaczę ła mi się marszczyć i mama zagroziła, że mnie przy¬ wiąże do łóżka. W szałasie na plaży mieszkał tamten człowiek. Wszyscy mówili na niego Stary Tom. Ja na zywałam go panem Tomem. Nie potrafię teraz powie306
dzieć, czy rzeczywiście był stary, ale wtedy, w oczach małej dziewczynki, na pewno tak było. - Wszystko to bardzo pięknie, Jessie - głos Antho¬ ny'ego dobiegł gdzieś zza pianina, stojącego w rogu saloniku - ale co z Czarnobrodym? - Anthony - odezwała się jego matka spokojnym, opanowanym tonem - podejdziesz teraz do swojego ojca, który delikatnie położy ci rękę na ustach. Nie przerwiesz więcej Jessie, zrozumiano? - Taty ręka jest bardzo duża, mamusiu. - Będzie uważał, żeby przy okazji nie zatkać ci no sa, żebyś się nie udusił. Będziesz ostrożny, Marcus, dobrze? - Nie utopiłem go, a przecież bardziej nas wówczas rozdrażnił, prawda? Anthony podszedł do ojca i stanął obok, patrząc z oczekiwaniem na Jessie. - Otóż Anthony, okazało się, że Stary Tom był pra wnukiem Czarnobrodego. Czarnobrody był złym człowiekiem, stale powtarzał mi to Stary Tom, który był bardzo dumny z pirata. Tak, mawiał Stary Tom, był to cieszący się najgorszą sławą, najokrutniejszy i najbezwzględniejszy ze wszystkich piratów. Mordo wał i terroryzował wszystkich na Karaibach, i rabował wszystkie miasta i osady, które na swoje nieszczęście zbudowano nad rzekami czy nad oceanem. - Zawsze zastanawiałem się, czy to prawda - wtrą cił Spears - że darowano winy temu bandziorowi. - Tak, najwyraźniej; w tysiąc siedemset osiemnastym roku Czarnobrody podpisał akt rezygnacji z pirackie go procederu i przeniósł się na Ocracoke. Wieść nie sie, że w wiosce zwanej Zamek Czarnobrodego były kiedyś ruiny zamku. Teraz jednak znaleźć tam można jedynie parę rozrzuconych kamieni. Czy więc napraw dę był tam kiedyś jakiś zamek? Nie wiem. Jest rów307
nież Dziura Teacha, kanał położony bardzo blisko wioski. Przez cale lata tam właśnie Czarnobrody przy prowadzał swoje statki na konserwację. - Jessie, co to znaczy „na konserwację"? Głos zabrała Maggie. - Paniczu Anthony, kiedy konserwuje się statek, wyciąga go się na brzeg i kładzie na boku, żeby moż na było dokonać napraw, oczyścić go i zrobić wszyst ko, co trzeba. Sampson skierował na żonę zaskoczone spojrzenie. - Skąd to wiedziałaś, moja droga? Oczy jej zamigotały, gdy odpowiadała głosem skromnym jak u zakonnicy. - Był pewien żeglarz, którego poznałam, zanim uratowałam życie panu Badgerowi w Plymouth. On, hm, opowiedział mi wiele różnych rzeczy o statkach. - Tak podejrzewałem - oświadczył Sampson. - Mo ja żona - oznajmił zgromadzonym - posiada niezgłę bione zasoby wiedzy. - Opowiedz nam coś bardziej interesującego, Jes sie - prychnął Anthony, obserwując Sampsona pochy lającego się i całującego rękę żony. - Dobrze. Po podpisaniu tego dokumentu przez pewien czas mieszkał w swoim zamku, wypił cały za pas rumu, dręczył swoich ludzi, ale szybko mu to spo wszedniało. Tak się znudził, że powrócił do swojego występnego stylu życia. W tamtych czasach na Ocra¬ coke mieszkało niewielu ludzi, lecz ich także męczył. W końcu Anglicy mieli go dość i wysłali sierżanta Maynarda. Mówiono, że Czarnobrody walczył jak oszalały przez ponad trzy godziny. Był dwudziesto krotnie ranny, jedno cięcie omal nie rozpruło mu gard ła. Postrzelono go pięć razy, a on nadal walczył, dopó ki się nie wykrwawił. Przepraszam, Anthony. Ścięto mu głowę i powieszono na bukszprycie. 308
Spears chrząknął. - Pan Daniel Defoe pisał, że jego ciało wyrzucono za burtę i ...bezgłowy korpus trzykrotnie opływał wy zywająco szalupę, zanim pogrążył się w morzu. - Czy on zjadał ludzi, Jessie? - Nie sądzę, Anthony, ale na pewno podciął wiele gardeł. Jest jedna historia, która ci się spodoba. Otóż ich statek, „Queen Anne's Revenge" został unieru chomiony na morzu z powodu braku wiatru, wszyscy byli znudzeni, nie było widać innych statków do pląd rowania i niszczenia, więc opity rumem Czarnobrody zawołał: „Chodźcie, zrobimy sobie nasze własne pie kło i zobaczymy, jak długo potrafimy w nim wytrzy mać!". - Posiadali na kamieniach, używanych jako ba last na statku. Beczki z siarką zniesiono na dół i zamknięto luki. Czarnobrody przetrzymał innych. Jeden z jego ludzi zawołał do niego, że wygląda jakby zszedł prosto z szubienicy, na co Czarnobrody miał podobno odpowiedzieć, że następnym razem zabawią się na szubienicy i sprawdzą, kto najdłużej będzie dyndał na stryczku i nie zadusi się. - Skąd znasz te historie? - zapytał Badger. Jessie zamrugała, wpatrując się w coś niewidzialne go dla pozostałych. - Znajdowały się w pamiętniku Czarnobrodego. Czytałam te opowieści w kółko Staremu Tomowi. Te raz mi się przypomniały. - Opowiedz nam więcej tych historii, Jessie - ode zwał się Anthony, który wyśliznął się ojcu i nieśmiało stanął koło niej, pochylając się nad jej ramieniem. - Inne opowiem ci później, Anthony. Najważniej sza dotyczy skarbu Czarnobrodego. Stary Tom wie rzył, że był jakiś skarb. Wierzył też, że klucz do jego znalezienia tkwi w pamiętniku Czarnobrodego. Stary Tom pozwolił mi przeczytać jedynie fragmenty dwóch 309
tomów pamiętników Czarnobrodego, które posiadał, fragmenty opisujące różne przygody, nic więcej. Po kazywał mi też dwa pamiętniki swojego własnego oj ca, Samuela Teacha, ale nie ufał mi na tyle, aby mi je dać do przeczytania. Był jeszcze jeden pamiętnik, o tak pożółkłych kartkach, że aż bałam się ich do tknąć. Mówił, że jego autorką była prababka Czarno brodego, a fakt, iż został napisany przez kobietę, na wiele lat przed przyjściem na świat pirata i przed ukryciem skarbu, nie był istotny. Pewnego dnia udało mi się przeczytać prawie połowę tego pamiętnika, za nim to się wszystko wydarzyło. Był fascynujący. Nie miał jednak nic wspólnego ze skarbem, chociaż za wierał inną tajemnicę. Później wam o niej opowiem. A potem, stało się tamto. - Uniosła brodę i powie działa wyraźnie - Próbował mnie zgwałcić. Udało mi się uciec. Kiedy mnie przewrócił, atakując od tyłu, miałam w zaciśniętej ręce kamień. Usiłował mnie przesunąć i wtedy z całej siły uderzyłam go w głowę. Zabiłam go. Byłam sparaliżowana strachem. Pozbie rałam wszystkie pamiętniki, zawinęłam w kawałek zam szowej skóry i zakopałam. O ile wiem, nadal tam są. Pamiętam, że śnił mi się po nocach przez parę lat. Po tem sny się urwały, dopóki nie pobraliśmy się z Jame sem i... - Wygląda na to -wtrącił się James - że nasze mał żeńskie stosunki spowodowały powrót tych snów. Nie podoba mi się to. Przyjemność, a zaraz po niej te straszliwe wspomnienia. - A skarb, Jessie? - wyszeptał Anthony, a jego piękne, ciemnoniebieskie oczy Wyndhamów aż po ciemniały z podniecenia. - Co ze skarbem? - Tak, skarb. - Jessie miała świadomość, że wszyscy obecni w pokoju skupili na niej spojrzenie, wszyscy, poza Anthonym, który w ogóle nie zwrócił uwagi na 310
inne sprawy, o których mówiła. Skinęła głową. - Był jeszcze trzeci zeszyt dzienników Czarnobrodego, któ ry dostał się w ręce człowieka, zwanego Czerwone Oko. Stary Tom spotkał go w Montego Bay na Jamaj ce. Czerwone Oko go poszukiwał. Powiedział mu, że ma trzecią część pamiętnika Czarnobrodego i jeśli złożą wszystkie trzy razem, wtedy dowiedzą się, gdzie Czarnobrody zakopał swój skarb. Najwyraźniej Stary Tom nie miał wtedy przy sobie pamiętników, toteż umówili się, że Czerwone Oko przybędzie na Ocracoke i porównają jego pamiętnik z pamiętnikami Toma. Stary Tom naprawdę był prze konany, że jeśli zestawią razem wszystkie trzy części dzienników, znajdą skarb. Tej samej nocy przyjaciel Starego Toma, Czerwone Oko, wdarł się do domu mojego ojca na Ocracoke i usiłował mnie porwać, musiał bowiem widzieć, jak opuszczałam szałas Stare go Toma na plaży. Musiał wiedzieć, że to ja zabiłam Starego Toma. Musiał także dojść do wniosku, że to ja ukryłam pamiętniki. Musiał mnie porwać, żebym mu je dała. Uratował mnie mój pies, ale stuknęłam się przy tym w głowę i straciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam trzy dni później, moi rodzice powiedzieli mi, że miałam straszliwą gorączkę i omal nie umar łam. Nic nie pamiętałam. - Nie sądzisz, że Maggie miała rację? Jedno ude rzenie w głowę spowodowało utratę pamięci, a na stępne jej powrót? - zadał pytanie Badger. - Nie, to nasze kochanie się. Nie chcę, żeby to dłu żej trwało. Jeszcze trochę, a Jessie nie będzie chciała iść ze mną do łóżka. Anthony był uparty. Przeskakiwał z jednej nogi na drugą, czekając, aż dorośli się uciszą. - Cieszę się, że zabiłaś tego wstrętnego człowieka, Jessie, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejszy jest 311
skarb Czarnobrodego. Jeszcze mnie nie było na świe cie, kiedy mama z tatą znaleźli inny skarb, spadek Wyndhamów. - To będą twoje pierwsze poszukiwania skarbu, An thony. Wierzę, że skarb istnieje, pewnie zakopany gdzieś w pobliżu Dziury Teacha. Musimy tylko poje chać tam i odkopać pamiętniki Czarnobrodego, a do wiemy się, gdzie są ukryte pirackie lupy. Ale nawet wtedy może się okazać, że nie mamy wystarczającej liczby wskazówek, bo nie mamy trzeciego pamiętnika. Mój tata mówił mi, że człowiek, który usiłował mnie porwać, Czerwone Oko, będzie siedział w więzieniu aż do późnej starości. Podejrzewam więc, że będzie my musieli polegać tylko na dwóch częściach dzienni ków Czarnobrodego. Spears wstał. - Poczytałem sobie troszkę o tym Czarnobrodym, kiedy doktor Raven wyjawił nam jego imię. Odkry łem, że w tysiąc osiemset jedenastym roku teatr w Bostonie wystawił „Żeglarski Spektakl, Pirata Czarnobrodego". Oczywiście była to zupełna fikcja. Nie umiałem znaleźć w nim żadnego wiarygodnego faktu, poza informacją, że Anglicy wierzyli, iż Czar nobrody był Szkotem, a wszyscy pozostali uważali go za Anglika. Wszyscy jesteśmy zgodni z Jessie. Tamten typ, Stary Tom, był draniem i podłym grzesznikiem, ale miał pamiętniki. Jessie je widziała. Wiemy teraz dokładnie, co mamy robić. Przedyskutowaliśmy to wszyscy razem, a że Duchessa od dawna już chciała się wybrać w jakąś podróż, będziemy mieli świetną okazję. Pojedziemy na Ocracoke i odnajdziemy skarb Czarnobrodego. Maggie dodała: - No właśnie. Od siedmiu lat nie znaleźliśmy żad nego skarbu. Najwyższa pora wytężyć nasze umysły 312
i odkryć następny. Chyba tym razem miałabym ocho tę na naszyjnik z rubinów. Co pan o tym myśli, panie Sampson? - Wyglądałabyś w nim doskonale, najdroższa. - Ja mógłbym przygotowywać jedzenie według lo kalnych przepisów - rzekł Badger. - Sądzę, Jessie, że wasi kucharze, mieszkający nad wodą, przygotowują danie, zwane zupą z mięczaków, które gotuje się z ziemniakami i marchewką. Prosta potrawa, ale właś ciwie przyrządzona mogłaby skusić każde podniebie nie. Przygotuję ją, gdy dotrzemy na Ocracoke. - Och, Marcusie - zawołała Duchessa, pochylając się do przodu na krześle, zapominając całkiem o ko szulce Charlesa - następne poszukiwania skarbu i zu pa z mięczaków Badgera. Co. to są za mięczaki? - Mają spiralne muszle, Duchesso, i żyją w mor skiej wodzie. Takie właśnie bierze się na zupę. - Mam trochę muszli - Jessie zwróciła się do An¬ thony'ego. - Można ich używać jak rogu do grania. - Wybierzemy się w podróż do Ameryki. - powie działa Duchessa. - Odwiedzimy Maraton Jamesa. Po znamy rodziców Jessie. O Boże, spotkamy też matkę Jamesa. - Przykro mi, Duchesso, ale nie da się jej uniknąć. - Tak jak plagi - stwierdził Marcus. Wstał i zaczął się przechadzać. Wreszcie odezwał się do żony - To nie jest coś, co można załatwić w ciągu trzech dni, Du chesso. Wyjedziemy co najmniej na trzy miesiące. To będzie niebezpieczne. Podróż przez ocean nigdy nie jest pewna. Co zrobimy z chłopcami? - Będziemy pilnować, żeby chłopcy byli zawsze bez pieczni - powiedział Spears. - Chłopcy muszą nam towarzyszyć. Anthony wydał okrzyk radości i zaczął biegać wo kół saloniku, krzycząc ze szczęścia. 313
- Paniczu Anthony - rzeki bardzo spokojnie Spears - uszy dorosłych są zbyt wrażliwe, by je tak molestować. Anthony szybko podbiegł przed kominek, gdzie stal jego ojciec, i ustawił się obok niego, podobnie jak ojciec pozostając w bezruchu. Marcus zaczął się prze chadzać. Anthony ruszył obok, najlepiej jak umiał do pasowując swoje kroki do kroków ojca. Duchessa zauważyła: - W ubiegłym tygodniu widziałeś się z Alekiem Carrickiem, Marcusie. Moglibyśmy popłynąć do Bal timore jednym z jego statków. - Zwróciła się do Jes sie z wyjaśnieniem: - To jest baron Carrick. Trzy lata temu poślubił córkę budowniczego statków z Balti more. Alec miał córkę z pierwszego małżeństwa, Hal¬ lie, a teraz mają z Genny syna, Deva Jamesa. A może znasz Paxtonów? - Naturalnie. Przypominam sobie jakieś plotki, że Genny Paxton próbowała zarządzać stocznią ojca. Te raz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że chodziło również o jakiegoś Anglika. - To był Alec. Spędzają więcej czasu w Anglii niż w Ameryce, ale jeżdżą tam przynajmniej dwa razy w roku. Genny jest bardzo zdolną kobietą. Zamiast pisywać wulgarne piosenki, jak moja żona, i molesto wać moje uszy, Genny zna się na budowie okrętów. Duchessa tylko uśmiechnęła się słodko do niego. - Poszukiwania skarbu, Marcusie. - Nie widziałem tak słodkiego uśmiechu od czasu, gdy w zeszłym roku podarowałem ci ten wyjątkowy prezent urodzinowy. Pamiętasz? Wyraz twarzy Duchessy nie zmienił się, choć może jej uśmiech odrobinę złagodniał. - Pamiętam o wszystkim. Nigdy w to nie wątp. Hrabia rozejrzał się po wyczekujących twarzach. Spojrzał w dół na uniesioną buzię syna. We wszyst314
kich oczach wyczuwał podniecenie. Sam odczuwał w środku drżenie. Odezwał się wreszcie, biorąc Anthony'ego na ręce: - Może powinniśmy to rozważyć przez najbliższy rok czy dwa. Co ty na to, Anthony? - Tatusiu! Nie, proszę, nie zrobiłbyś tego! Marcus zaczął się śmiać i przygarnął syna mocno do piersi. - W porządku. Wystarczy ci, jeśli wyruszymy w przyszłym tygodniu? - Modliłem się, żeby to usłyszeć - powiedział Ja mes. - Będziecie wszyscy z nami. Pragnę znaleźć ten skarb nie mniej niż wy wszyscy, ale jeszcze ważniejsze jest dla mnie, aby Jessie wróciła na Ocracoke i spró bowała uporać się ze wszelkimi wspomnieniami o pa nu Tomie. Chcę, żeby zobaczyła ten stary szałas na plaży, żeby mu się dobrze przyjrzała, aby potem mog ła o nim zapomnieć i zająć się innymi sprawami. Chciałbym, żeby Maggie miała słuszność, że to ostat nie uderzenie w głowę przywróciło pamięć Jessie, a jeśli nie, tym większa szkoda. Będę w stanie chronić ją przed kolejnymi uderzeniami w głowę, ale sny, koszmary nocne i nawiedzające ją strzępy wspomnień są poza moim zasięgiem. Chcę, żeby śniła o mnie, a nie o tym demonie z przeszłości. Chcę, byśmy mogli z Jessie się... -Spojrzał na Anthony'ego. - N o wiecie, o co mi chodzi. - Naturalnie, że wiemy - oświadczył Marcus. - To byłoby przekleństwo. Zgadzasz się ze mną, Duchesso? - Przyjemność, a po niej ból? Najgorsze z możli wych przekleństw. - Chociaż niektórzy ludzie - powiedział Marcus z błyskiem w oczach - są bardzo przywiązani do ta kiej koncepcji i... - Nie ciągnij dalej, Marcus. 315
Hrabia zerknął na swojego syna, który przeistoczył się w jedno wielkie ucho i westchnął. - Człowiek musi być doskonały ze względu na tych małych dzikusów. ROZDZIAŁ
26
W czasie bitwy pod Waterloo książę Wellington dosiadał kasztana o imieniu Kopenhaga. Baltimore, Maryland Początek września Farma Maraton - Przepraszam, Jessie. Gdybym wiedział, zrobiłbym coś, nie wiem co, ale coś na pewno. Cholera, czyżby była jakąś czarownicą? Nie, nie odpowiadaj. - Skąd się tu wzięła? James nie miał czasu, żeby odpowiedzieć. Wszyscy byli zmęczeni, Charles kręcił się niespokojnie i miał czkawkę przeplataną napadami płaczu, a Anthony ję czał, że jest głodny. Spears wziął go za rękę i powie dział: - Musisz być tak dzielny i spokojny jak mama i tata, paniczu Anthony. Wszyscy jesteśmy głodni. Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Jeśli będziesz jęczeć, po myślimy wszyscy, że jesteś małym chłopcem. Będzie my uważali, że nie jesteś większy od panicza Charlesa. - Nie jestem jak Charles, ale jestem małym chłopcem. Spears zwrócił się do Duchessy: - Zwykle to odnosi skutek. - Och, Thomas, dotarłeś tu, zanim moja matka zdążyła wyjść na powitanie. No, ale już wychodzi. Wi taj, mamo. Czy mogę spytać, co tutaj robisz? 316
Pani Wilhelmina Wyndham obdarzyła syna jedynie przelotnym spojrzeniem. Skupiła wzrok na Duches sie, w jej oczach pojawiły się złośliwe błyski. - Ty - odezwała się. - Nie widziałam cię przez siedem lat, stanowczo za krótko. Przywiozłaś ze sobą całą ro dzinę i służbę, żeby cię bronili? Muszę przyznać, paniu siu, że będą ci potrzebni. Jak śmiałaś przyjechać do Ameryki? Do Baltimore? Do domu mojego nieszczęs nego syna? I przywiozłaś ze sobą tę dziewczynę. Jakże się modliłam, żeby gdzieś przepadła i nigdy już nie po kazywała swojej żałosnej, skompromitowanej twarzy, a tymczasem pojawiłaś się. O, masz dwoje dzieci. Nie zasłużyłaś na nie. Biedny James stracił żonę i dziecko. Czemu tu was wszystkich przywiózł? Nie pasujecie do tego miejsca i nalegam, abyście natychmiast je opuścili. - Mamo - powiedział bardzo spokojnie James -już wystarczy. Wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni. Spę dziliśmy sześć i pół tygodnia na statku. Wpłynięcie do portu też zajęło więcej godzin, niż zakładano. Dlacze go tu jesteś? - Wiedziałam, że przyjeżdżasz - oświadczyła pani Wyndham dramatycznym głosem, wyciągając ramio na. - Wiedziałam i dlatego przyjechałam, bo byłam pewna, że będziesz mnie potrzebował, mój synu. I rzeczywiście mnie potrzebujesz. Zaraz pozbędę się tych angielskich natrętów. - Mamo - powtórzył James, tym razem mocno ścis kając ją za ramię. - Chcę, żebyś natychmiast odjecha ła. Odwiedzę cię jutro. Thomas, proszę odprowadź moją mamę do powozu. -Ależ najdroższy... - Odezwę się jutro, mamo. Przesłała Duchessie ostatnie złośliwe spojrzenie, ostrożnie przesunęła wzrokiem po Marcusie i całkowi cie zignorowała Jessie. Za Thomasem wyszła z domu. 317
- O Boże - rzekła Duchessa. - To dopiero było po witanie. Ma rację. Siedem lat odstępu między wizyta mi to i tak za mało. - Sytuacja się poprawi, obiecuję - powiedział Ja mes. - Jessie, jesteś wyczerpana, wyglądasz, jakbyś zzieleniała, a nie wiem, czy znajdziemy tu na dole ja kieś podręczne wiaderko. - To wszystko twoja wina, James. - Wiem - zgodził się i poklepał ją po policzku. - Bad ger obiecuje, że zrobisz się tłusta i będziesz chodzić jak kaczka, ale ciągle jeszcze jesteś taka chuda. Potrzebne jest ci teraz wiaderko, prawda? - Proszę, pospiesz się ~ powiedziała Jessie i zaczę ła robić krótkie, płytkie wdechy, tak jak nauczyła ją Duchessa. - Trzymaj się, Jessie. Świetnie ci dzisiaj szło. Mdłoś ci nie mogą trwać dużo dłużej. Jest już Thomas z wia derkiem. Wyśmienicie. Jessie nawet nie przyszło do głowy, że wymiotowanie w obecności ich wszystkich jest czymś niewłaściwym, tak się już do tego przyzwyczaiła. Stłoczenie na pokładzie baricentyny przez ponad sześć tygodni ogranicza prywat ność, a w ostatnim tygodniu podróży była tak chora, że nikomu by tego nie życzyła. James przetarł jej twarz chłodną, mokrą szmatką. Badger podał szklankę wody. James pomógł jej wstać i mocno przytulił do siebie. Potem się roześmiał: - Nigdy nie zapomnę, jak byłaś przekonana, że umierasz, kiedy tak leżałaś na zwoju lin na pokładzie, jęcząc i wyglądając rozpaczliwie. Teraz znowu wyglą dasz prawie dobrze. Nawet twoje loki się ożywiły. A oto nadchodzi Thomas, żeby pomóc nam wszyst kim się rozgościć. - Mężczyzn powinno się pozabijać - stwierdziła Jessie. 318
Spears natychmiast wystąpił do przodu i wyciągnął rękę w stronę wysokiego, czarnoskórego mężczyzny. - Jestem pan Spears. Pan jest panem Thomasem? - Otóż, panie Spears - powiedział wolno Thomas, zastanawiając się, dlaczego nagle wszystko zaczęło wymagać naprawy - wydaje mi się, że nazywam się pan Thackery. - I uśmiechnął się, szerokim, całkiem miłym uśmiechem, odsłaniając mnóstwo równych, białych zębów. Maggie zrobiła do niego oko. O dziesiątej wieczorem cała służba i wszyscy człon kowie rodziny byli już nakarmieni i mieli przygotowa ne łóżka. Nie było jednak wystarczającej liczby sypial ni. Pierwszy raz od chwili zakupienia Maratonu James uświadomił sobie, jak bardzo zapuszczony jest ten dom. Na tapetach widniały plamy pleśni, w brud nych kątach czerniały otwory wygryzione przez myszy, pokoje były nędznie umeblowane, on zaś mógł jedy nie przepraszać za ten stan, co też robił w każdym po mieszczeniu, do którego wchodzili. W końcu Duches sa powiedziała: - Wystarczy już, James. Candlethorpe nie było dla mnie wielkim wyzwaniem. Wspólnie z Jessie uczynimy z Maratonu najbardziej imponujący dom w okolicy. Wierzył jej, dopóki nie spojrzał na swoją żonę, któ ra wyglądała tak, jakby miała się przewrócić w miej scu, gdzie stała. Patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami. - James, czy będę spała z tobą w twojej sypialni? Masz wystarczająco duże łóżko, prawda? - Nigdzie poza tym nie ma dla ciebie miejsca. Chodź, położymy cię do łóżka. Pomieści nas oboje. - Chyba się położę, zwłaszcza że już mi zrobiłeś wszystko, co najgorsze. Nigdy dotąd nie widziała pokoju Jamesa. To, co zo baczyła, wydało jej się nie mniej przygnębiające od 319
reszty domu. Tapety byty stare, kolo okien, w miej scach zawilgoconych, odłaziły od ściany, a pomalowa ne były na brudnobrązowy kolor. Znajdowało się tam tylko duże łóżko z odrapanym zagłówkiem z klonowe go drewna i szafa, równie wiekowa co łóżko i z nie mniej odrapanymi drzwiami. Na środku podłogi leżał niewielki, pleciony dywan w wielu odcieniach brązu. Jessie była jednak zanadto zmęczona, żeby się tym przejmować. Stała bierna, podczas gdy James odpinał guziki jej sukienki. Kiedy nie miała już na sobie nic poza bielizną i pończochami, powiedział: - Poszukajmy teraz dla ciebie koszuli nocnej. - Po tem zatrzymał się, wytrzeszczył oczy. - Nie, może le piej będzie, jeśli nauczysz się znowu spać ze mną na ga. Nie możesz stale czuć się jak nadgryziona przez kogoś, niedojrzała brzoskwinia, Spears utrzymuje, na szczęście, że potrwa to jeszcze nie więcej niż parę ty godni. - Nie dodał, że bliska przyjaciółka angielskich Wyndhamów, Caroline Nightingale, była chora nie mal przez pięć miesięcy przy swojej drugiej ciąży. Nie, Jessie nie musiała tego wiedzieć. - Zawsze zakładam koszulę nocną, James. Myśla łam, że lubisz mi ją ściągać przez głowę i ciskać w kąt sypialni. - Proszę bardzo, ale tylko na tę jedną noc. Dobrze? W Ameryce jakbym zapominał o tych wszystkich za sadach przyzwoitości. - Zaczął grzebać w ubraniach, leżących w otwartej walizce na podłodze, rzucił jej czystą koszulę nocną, rozebrał się i wskoczył do łóżka. - Pospiesz się, Jessie. Jest mi zimno i potrzebuję cię, żebyś mnie rozgrzała. W rzeczywistości było całkiem ciepło, był przecież początek września. Dzięki Bogu nie padało w czasie ich podróży z doków przy Pratt Street do Maratonu. Długa, gorąca podróż, ale bez deszczu. 320
- Dzieci śpią z Marcusem i Duchessa. Do diabła, zupełnie zapomniałem, jak stare i zniszczone jest tu wszystko. - Nie przejmuj się tym - rzekła Jessie, wdrapując się do łóżka. - Poczekaj tylko, aż zobaczą stajnie i po mieszczenia gospodarcze. Wtedy zrozumieją, na co wydajesz wszystkie pieniądze. - Naprawdę jesteś zmęczona, Jessie? Leżała przytulona do jego boku, z dłonią na jego sercu. - Nie, nie tak bardzo. - W gruncie rzeczy była tak wy czerpana, że marzyła tylko, aby zamknąć oczy i nie otwierać ich przez najbliższy tydzień. Jeszcze gdy wypo wiadała te słowa, kiedy do niego dotarły i James prze kręcał się, aby móc na nią patrzeć tak stwardniały, że ni gdy by się tego nie spodziewał w tak krótkim czasie, już czuł jej pocałunki na ramieniu. - Nie - szepnęła, liżąc jego gorące ciało - wcale nie jestem zmęczona. - Nasz pierwszy raz w Ameryce - powiedział jakiś czas potem, kiedy znów odzyskał mowę. Całował ją i ca łował, aż zauważył, że zasypia. - To było całkiem przy jemne. Ciekaw jestem, czy Marcus słyszał twoje krzyki. Jeśli słyszał, dowiem się o tym jutro. Spij dobrze, Jessie. Spała mocno do trzeciej nad ranem, kiedy to obu dziła się krzycząc i młócąc rękami. Tym razem ona pierwsza się rozbudziła, spocona, z lokami oblepiają cymi policzki, oddychając tak ciężko, że myślała, iż serce jej pęknie. - O Boże, James, to był znowu pan Tom. Czemu to się nie może skończyć? Przecież wszystko sobie przy pomniałam. Dlaczego, dlaczego nie przestanie? - O Boże, chyba znowu będę wymiotować. W sypialni było ciemno choć oko wykol, zegar na parterze właśnie wybił trzecią w nocy. James potoczył 321
się na brzeg łóżka, zaczął biec, gdy tylko stopami do tknął podłogi i w mgnieniu oka podał jej wiaderko. Trzymał ją, a potem dał jej wody do popicia i otarł jej twarz. - Nie wiem, dlaczego stale ci się to śni, Jessie - po wiedział, kiedy wreszcie z powrotem miał ją w ramio nach. - Spróbuj tylko się rozluźnić. Oddychaj powoli, o tak. Połóż się spać. Właśnie tak, postaraj się zasnąć. Przekleństwo, za każdym razem, kiedy dawał jej rozkosz, nachodził ją ten senny koszmar. Nawet teraz, chociaż przypomniała sobie prawdziwy przebieg wy darzeń, nadal zakłócał jej sen. Chciałby wyruszyć na Ocracoke choćby jutro, ale wiedział, że nie mogą. Wszyscy byli wyczerpani. Ostatnia rzecz, jakiej wszys cy pragnęli, to wejście na pokład następnego statku. Dotknął palcami jej twarzy. Owinął jeden z loków wo kół kciuka, potem delikatnie przesunął opuszkami palców po jej twarzy, uszach, odgarnął z czoła jej wło sy. - Wszystko będzie dobrze, Jessie. Musi być dobrze. - James, chyba pójdę do kuchni. Na pewno znaj dzie się tam coś, co powstrzyma te okropne mdłości. - Nie, nie znasz jeszcze domu. Ja pójdę. James zszedł na dół i otworzył boczne drzwi. Ru szył brukowanym przejściem do kuchni. Wiedział, że Badger już się tam zainstalował. Z pewnością coś przygotował. Nigdy o niczym nie zapominał. Zaskoczył go widok światła świecy, sączącego się spod drzwi do kuchni. Czyżby Stara Bess przygotowy wała coś o tej porze? Powoli uchylił drzwi, nasłuchując. - Czy wszyscy zgadzają się, że taki musimy obrać kierunek postępowania? To był Spears, naturalnie. Jaki kierunek? - Stara wiedźma zwróci się przeciwko Jessie na tychmiast, gdy tylko zrozumie, że jej drogi James ją poślubił - powiedział Sampson. - Oczywiście, wtedy 322
nie będzie mogła wytoczyć wszystkich swoich armat przeciwko biednej Duchessie. - To brzmi bardzo prawdopodobnie - zgodził się Badger. - Masz ochotę na dolewkę herbaty, Maggie? - Dziękuję panie Badger. Dołożyłeś do niej jakieś uspokajające zioła, prawda? - Dołożyłem, Maggie. Sprawią, że będziesz mogła spać. Sam Bóg wie, że wobec tych wszystkich proble mów, których wydaje się tu być pod dostatkiem, coś na sen będzie nam potrzebne. - Dyskretnie ziewnął, zasłaniając usta ręką. - W głowie się nie mieści - rzuciła Maggie, sącząc swoją herbatę - że jesteśmy w Koloniach. - Tak - dorzucił Spears - i jest trzecia nad ranem, i wszyscy kręciliśmy się po domu, a teraz siedzimy w kuchni, próbując zmierzyć się z tą masą pro blemów. - I co zdecydowaliście? - zapytał James, wchodząc do przestronnego pomieszczenia. - James - odezwał się swobodnie Spears, podno sząc się z krzesła stojącego u szczytu ogromnego sto łu - powinieneś być z Jessie. - Byłem, ale jest jej niedobrze, więc przyszedłem tu w poszukiwaniu czegoś, co uspokoi jej żołądek. - Upiekłem trochę więcej chleba bez drożdży - oś wiadczył Badger, wstał, ukroił kawałek i zawinął w ser wetkę. - Co zdecydowaliście? - ponowił pytanie James, po kolei obserwując każde z nich. Spears, ubrany w błyszczący, granatowy szlafrok z ak samitu, prezentował się równie elegancko jak zawsze. - Siadaj, James. Stwierdziliśmy, że żadne z nas nie może zasnąć, z wyjątkiem pana Sampsona, szczęśli wego człowieka, który umie spać nawet na stojąco. Postanowiliśmy przyjść tutaj na herbatę i trochę po323
rozmawiać. Dobrze, że to zrobiliśmy. Podjęliśmy de cyzję dotyczącą twojej matki. - Czy planujecie uduszenie jej i wrzucenie do Pa tapsco River? A co z biednymi rybami? - Pomysł jest wielce interesujący - stwierdziła Mag gie. - Tylko te ryby. - Wyglądała wspaniale w odzie niu w kolorze brzoskwini, które sprawiałoby natural¬ niejsze wrażenie na utrzymance bogacza. Rude włosy miała rozpuszczone. Wyglądała cudownie i wiedziała o tym. - Jak to możliwe, James, że ty jesteś taki miły, a ona jest takim potworem? - To tajemnica - powiedział James, usiadł na krześ le i przyjął od Badgera filiżankę herbaty. - Powiem w zastępstwie Sampsona. Twoja matka, Ja mes, zatruje życie Jessie - odezwała się Maggie. - Bę dziemy ją chronić. Przy każdej wizycie twojej matki będziemy na zmianę przy niej, żeby stara su..., eee, starsza pani nie próbowała rzucić jej na kolana. James popatrzył na zgromadzoną przy stole czwór kę służących, którzy właściwie nie byli służącymi, i zrozumiał, że zależało im teraz na Jessie nie mniej niż na Duchessie, Marcusie i na nim. Był im głęboko wdzięczny. Powiedział: - Dom nie jest taki, do jakiego przywykliście. Prze praszam, że wasze mieszkanie jest takie marne, ale skończyły mi się pieniądze, kiedy przebudowałem stajnie, wybiegi i pomieszczenia dla służby. - Gdzie więc mieszkali wcześniej służący, jeśli nie w domu? - zapytał Badger. - To byli niewolnicy - wyjaśnił James. - Wszyscy by li czarnoskórymi niewolnikami. Mężów oddzielano od żon. Dzieci zabierano rodzicom. Nienawidzę nie wolnictwa. Gdy tylko nabyłem tę posiadłość, wyzwoli łem wszystkich i zacząłem im płacić pensje. Mieszka li w barakach, omijanych nawet przez szczury. 324
Musiałem zbudować dla nich przyzwoite mieszkania. Musiałem. - Słusznie - powiedział Spears. - Zgadzasz się ze mną, Maggie? - Moim zdaniem James ma sumienie. Aż dziwne, że jest w połowie Amerykaninem, a nie stuprocento wym Anglikiem. - Tak, dziwne - potwierdził Badger. - Pozwolę wam decydować, która moja połowa jest lepsza - powiedział ze śmiechem James i wypił do końca herbatę. Wziął od Badgera zawiniątko, życzył wszystkim dobrej nocy i rzucił przez ramię: - Nie cho dzi tylko o moją matkę. Jest jeszcze matka Jessie. Ni gdy nie występują w duecie. Zawsze atakują z przeciw nych stron. Będziecie zadowoleni, dowiedziawszy się, że moja matka dokucza również matce Jessie. Najwy raźniej razem dorastały. - Roześmiał się na widok ich zbiorowej konsternacji i wrócił do żony, która leżała zwinięta na środku łóżka i oddychała przez nos. - Jessie wspominała mi - powiedział Spears po wyj ściu Jamesa - że jej ojciec zobowiązał się dać jej po sag. To powinno wystarczyć, żeby doprowadzić dom do porządku. - Mamy więc problem z dwiema mamami? - ode zwała się Maggie i westchnęła głęboko, opierając łok cie na stole. - Będzie dobrze, Maggie - rzekł Spears. - Wszyst ko zaplanujemy. - Zawsze tak robimy - powiedział Badger. - Jutro muszę znaleźć przepis na zupę z mięczaków. Posępność utrzymanego w georgiańskim stylu domu Jamesa uwidoczniła się następnego ranka, kiedy wszys cy zasiedli w jadalni, gdzie królował stary stół i dwanaś cie krzeseł, których poduszki były niegdyś intensywnie 325
niebieskie, teraz zaś tylko buroniebieskie. Ściany prosi ły się o nowe tapety i odmalowanie, natomiast dywan był co prawda czysty, ale rozpadał się ze starości. James był zmieszany i sadzając żonę u szczytu sto łu, mruknął: - Kupiłem posiadłość od Boomera Bankesa. Przez wiele lat był wdowcem. Nie zwracał uwagi na dom. Bardzo przepraszam, Jessie, Duchesso. - Zaryzykuję twierdzenie, ze przeżyjemy - powie działa Duchessa i posadziła Charlesa na środku koca w rogu pokoju, z kawałkiem cukru otrzymanego od Starej Bess. Gdy tylko Stara Bess zobaczyła Charlesa, zwariowała na jego punkcie, zaczęła do niego gru chać, mówić mu, że jest najsłodszym malcem, jakiego kiedykolwiek widziała, i że jego mamusia także jest najśliczniejszym skarbem, jaki widziała, nie tak ślicz na jak nowa pani, ale i tak ładna. - Lojalność - zwróciła się Duchessa do swojego męża - to wspaniała rzecz. - Pokój ma dobre wymiary - odezwała się Jessie. - Okna są ogromne, a widok bardzo przyjemny. - Coś podobnego! - zawołał od drzwi Thomas. Znowu pełen dom. Wszyscy jesteśmy tacy zadowole ni, że jest pani jego panią, panienko Jessie. - Dziękuję, Thomas. O Boże, czy mogę jeszcze do stać kawałek tego chleba, Badger? - Oczywiście, Jessie - odparł Badger. - Panie Tha¬ ckery, czy może pan podać chleb pani Jamesowej? Po śniadaniu James zabrał Marcusa na inspekcję stajni. Na szczęście Anthony, który miał w sobie wię cej energii niż wszyscy pozostali razem wzięci, po szedł z nimi. Podczas śniadania oznajmił, ze nie może się doczekać wyruszenia na poszukiwanie skarbu Czarnobrodego. Duchessa odpowiedziała w swój spo kojny sposób: 326
- Świetnie, Anthony. Możesz wybrać się z tatą, że by znaleźć dla nas statek. - Jeszcze jeden statek, mamo? - Naturalnie. Nie możemy przecież dotrzeć tam lą dem. Wyobraź sobie, że będziemy musieli znowu wsiąść na statek. Anthony nie odezwał się już ani słowem. Wszyscy potrzebowali trochę odpoczynku, ale niezbyt długie go. Wiedzieli, że ten skarb gdzieś tam na nich czekał. Jessie ze spokojnym żołądkiem udała się z Duches sa do pokoju dziennego, co, jak wyjaśniła, jest amery kańskim odpowiednikiem salonu. - Słuchaj, Jessie, zanim zaczniemy coś planować, myślę, że będziesz chciała odwiedzić rodziców i sios try. Wcale nie, pomyślała Jessie, wzdrygając się na wspomnienie Glendy wpatrującej się w krocze Jame sa. Ale czy będzie się tak zachowywała teraz, kiedy jest żonaty? - Stęskniłam się za tatą. - Thomas podsunął pomysł, żebyś posłała wiado mość rodzicom, że razem z Jamesem odwiedzicie ich w porze obiadowej. Czy czujesz się na tyle dobrze, że by dać radę? - To przychodzi i odchodzi - powiedziała Jessie. - W tej chwili czuję się wyśmienicie, a za pięć minut mogę zrzucać cudowny chleb Badgera i dżem trus kawkowy Starej Bess, które jadłam na śniadanie. Duchessa przyjrzała się jej uważnie. - Ubranie wisi na tobie. W czasie spotkania z nimi powinnaś być panią Maratonu, niezależną, zamężną krewną. Nie chcesz przecież, żeby nadal uważali cię za swoje dziecko, któremu można dokuczać i rozkazy wać. Porozmawiajmy z Maggie. We trzy możemy cię porządnie ubrać. 327
- Niestety, to nie ma żadnego znaczenia - stwier dziła Jessie, wpatrując się w swoje buty. - Moja mama i mama Jamesa razem dorastały. - O Boże. - Przynajmniej moja mama będzie dla ciebie miła. O drugiej po południu James i Jessie wyruszyli sta rym powozem na farmę Warfieldów. Dla wszystkich drzew i kwiatów był to nadal okres letniego kwitnie nia. Powietrze było gorące, przesiąknięte zapachem ziemi. - Dobrze być w domu - rzekł James, lekko pocią gając lejce Belliniego. - James, czy Glenda znowu będzie patrzyła na two je krocze? Aż podskoczył, szarpnął za lejce, a kiedy koń pars knął, James się roześmiał. - Mam nadzieję, że nie, ale jeśli chodzi o Glendę, to nauczyłem się nigdy nie próbować przewidywać jej zachowania. Jeśli będzie się gapić, no cóż, po prostu to zignoruj. Na pewno jesteś gotowa na tę wizytę, ko chanie? Kochanie. W ustach Jamesa Wyndhama brzmiało to cudownie. A przecież przez sześć lat uważał ją za nieznośną smarkulę. - Czy zamierzasz odwiedzać Connie Maxwell? Nie spojrzał na nią, spoglądał przed siebie, pomię dzy uszami Belliniego. - Zobaczę się z nią, oczywiś cie, żeby powiedzieć o moim ślubie. -Och. - O co chodzi? Myślisz, że nadal będę uprawiał z nią miłość? No powiedz coś. Cholera, Jessie, jesteś my małżeństwem. Tak się składa, że wierzę w przysię gę małżeńską. Nie zdradzę cię. Ty też nigdy mnie nie zdradzisz, bo nie dopuszczę do tego. 328
- Dobrze - powiedziała, czując wzbierające w oczach łzy. Nie rozumiała swoich reakcji. W jednej chwili chciało jej się śmiać, a w następnej łkała. To by ło denerwujące. Maggie tylko poklepała ją po ręce i oświadczyła, że to dzidziuś sprawia, iż zachowuje się w tak nieprzewidywalny sposób. Lecz Maggie nie miała dzieci. Skąd mogła wiedzieć? - Świetnie. Jesteśmy na miejscu. Gotowa? Wysunęła brodę dobre siedem centymetrów do przodu. James uśmiechnął się. - Wyglądasz prześlicznie. Podoba mi się twoja su kienka. To jedna z kreacji Duchessy? - Tak. Maggie zrobiła parę zaszewek w różnych miejscach. Umyła mi też głowę. Nie wygląda tak źle, James, prawda? Nie znosił tego tonu, nabrzmiałego bezsensownymi wątpliwościami. - Pukle nawet salutują. - Nie wyglądała źle, jak na kobietę, która w jednej ręce ściskała chleb Badgera. Pat rzył, jak odgryza kęs, a potem wsuwa resztę do kiesze ni. Rzucił lejce Belliniego jednemu z chłopców stajen nych, pochylił się, żeby ucałować usta żony i powiedział spokojnie: - Jesteś moją żoną. Nie jesteś teraz zależna od swojej rodziny. Rozumiesz? Kiedy wreszcie zakoń czymy sprawy rodzinne, kiedy zamówimy meble do do mu, kiedy wszyscy będą w stanie znów myśleć o wejściu na statek, wtedy wybierzemy się na Ocracoke i wyrzuci my pana Toma z twojej pamięci i z naszego życia. - Tak. Duchessa mówiła to samo, i o panu Tomie, i o moich rodzicach. Powiedziała, żebym nie zapomi nała, że jestem teraz mężatką i osobą od nich nieza leżną, bo inaczej ułoży o mnie piosenkę, która mi się na pewno nie spodoba. ~ Miło z jej strony. Chodźmy. - Postawił ją na zie mię, objął i rzekł: - Oslow cieszył się jak wariat, kiedy 329
mu powiedziałem, że się pobraliśmy. Twój tata postą pi tak samo. Portia Warfield przepchnęła się przed Polly, czar ną dziewczyną w czepku służącej, która otworzyła drzwi. - No cóż - odezwała się, obserwując swoją córkę. Prawdę powiedziawszy, nie umiała wymyślić nic inne go, gdyż jej nieobliczalna córka zupełnie nie przypo minała tamtej dziewczyny, która przed prawie czte rema miesiącami opuszczała Baltimore. Wyglądała elegancko. To mogło każdego zbić z tropu. To dopro wadzało do wściekłości. - Wiem wszystko o tym nielegalnym ślubie, Jessie Warfield. James, twoja matka odwiedziła mnie dziś rano i opowiedziała o tej zniewadze. Chociaż powody jej oburzenia są zupełnie inne niż moje. Nie wyglą dasz dobrze, Jessie. Nie wyglądasz tak, jak powinnaś, jak wyglądałaś od dziecka. Nie pasuje do ciebie ta ca ła idiotyczna finezja, te włosy uczesane jak u kobiety swobodnych obyczajów. Masz się natychmiast prze brać. Znowu masz być sobą. Rób, co ci każę. - Nie mogę, mamo - odparła Jessie mocniej przy wierając do Jamesa. - Czy możemy wejść do środka? Jessie chciałaby usiąść. Mieliśmy długą podróż i jest jeszcze zmęczona. - Wchodźcie, skoro już tu jesteście. Nieszczęsna Glenda jest zupełnie załamana, już od kilku tygodni. A dzisiaj dowiaduje się, że zabrałaś jej mężczyznę, za którego miała wyjść za mąż. Jest cieniem dawnej Glendy. Jest nieszczęśliwa, biedulka. Prawie wcale nie jadła śniadania. - Zrozumiałam, że pani Wyndham przyjechała tu taj, żeby powiedzieć o naszym ślubie - odezwała się skonfundowana Jessie. - Przecież nie mogła przyje chać przed śniadaniem. 330
- Nie bądź taka mądra, moja panno. Twoja biedna siostra nie spała dobrze ubiegłej nocy. Prawdopodob nie przeczuwała nadciągającą zdradę. Nie jadła śnia dania, obiadu również, dopiero później, i wtedy poja wiła się mama Jamesa. Ostatecznie możecie usiąść. Pójdę po twojego biednego ojca do stajni. - Coś się stało tacie? - spytała mocno zaniepokojo na Jessie. - Nie bądź głupia. - Pani Warfield opuściła pokój. James odwrócił się do Jessie i uśmiechnął się. - Daje równie ładne przedstawienie, jak moja droga matka. Nie zważaj na nią, Jessie. Jessie przejechała językiem po wargach. - Postaram się - powiedziała. - Ale ona stale usiłu je atakować. Trudno to wytrzymać. - Weź, zjedz kawałek chleba Badgera. Zrobiła jak jej poradził i żula powoli, kiedy do po koju wpadł ojciec, który na widok obojga zaczął wy krzykiwać z radością: - Och, mój chłopcze, ożeniłeś się z moją małą dziewczynką. To dla mnie wspaniały dzień. Jessie, dziewczyno, co ty ze sobą zrobiłaś? Wyglądasz jak księżniczka, właśnie tak, jak księżniczka, w tej żółtej sukni, a twoje włosy tak błyszczą i są tak pięknie uło żone. Spójrzcie no na te małe loczki. Och, jest już twoja mama. Moja droga, czy mogłabyś kazać podać herbatę? Może też jakieś ciasteczka? - poczekał, aż żona opuści salonik, po czym przytulił córkę i uścis nął dłonie swojemu nowemu zięciowi. Trzymając ręce ich obojga, powiedział: - Ucieszyliście mnie bardziej, niż potrafię wyrazić. Nie wiem, czy którekolwiek z was zdało już sobie sprawę, że jesteście dla siebie stworzeni. - Mam nadzieję, że tak jest, tatusiu, gdyż jestem z Jamesem w ciąży. 331
- Co? Będziesz miała dziecko? Teraz? Ależ jesteś cie małżeństwem zaledwie parę miesięcy, raptem upłynęło lato, jakieś trzy miesiące i już jesteś w ciąży? O Boże, będę dziadkiem? - Tatusiu, zaraz będę wymiotować. Niespełna godzinę później Jessie znów siedziała u boku męża w saloniku swojej matki, z uczesanymi włosami, w poprawionej sukience. Ciągle jeszcze była bardzo blada. Ale jej żołądek się uspokoił. W czasie, gdy leżała rozluźniona na swoim dawnym łóżku, Ja mes poił ją słabą herbatą i karmił chlebem Badgera. - Kiedy urodzi się mój wnuk? - od razu zapytał ją ojciec, zacierając ręce. Do diabła z nim, pomyślała jego żona, matka Jes sie. Głupi stary. Taki był zadowolony, kiedy wiedział, że James ma poślubić Glendę, a nie jej postrzeloną siostrę. - Spodziewamy się w kwietniu - powiedział James. Matka patrzyła na Jessie innym wzrokiem. Jessie w ciąży. Wprawiło ją to w zakłopotanie, bardzo długo nie wiedziała, co ma powiedzieć. Wreszcie odnalazła język w gębie, przypomniała sobie swoje urazy i rzekła: - Wątpię, aby to był wnuk, 01iverze. Skoro ma ta kie mdłości, to pewnie będzie dziewczynka. Jeszcze jedna w rodzinie. Wygląda na to, że Warfieldowie po trafią płodzić tylko dziewczynki. Ściskając osłabią dłoń Jessie, James odezwał się swobodnie: - Będę zachwycony, mając pół tuzina dziewczynek, wszystkie ze wspaniałymi rudymi włosami i pięknymi zielonymi oczami Jessie. - Nigdy dotąd nie miała wspaniałych włosów - od parła pani Warfield. - To włosy jej babki. Są przekleń stwem Jessie, tak jak były przekleństwem dla jej bab ki, tyle że babka przynajmniej ukrywała je pod 332
różnego rodzaju czepkami i kapeluszami, żeby nikt się w nią nie wpatrywał. W tym momencie do pokoju chwiejnym krokiem weszła Glenda. Była równie blada jak Jessie, oczy miała czerwone od płaczu, pogniecioną sukienkę. Ja mes wstał i uśmiechnął się do niej. A jej wzrok na tychmiast powędrował ku jego kroczu.
ROZDZIAŁ
27
James nie przestał się uśmiechać, co poczytał sobie za nie lada wyczyn. - Witaj, Glendo. Wyglądasz ślicznie, jak zawsze. Jestem teraz twoim szwagrem. A ty jesteś moją nową siostrą. Glenda przeniosła wzrok z Jamesa na Jessie, jęknę ła i z zaciśniętymi ustami, zbolałym głosem powie działa: - Zostałam zdradzona. Starta na proch. To wszyst ko twoja wina, Jessie, i twoja też, James, bo nie zwró ciłeś uwagi na jedyną kobietę, która oddałaby ci swój wdzięk, urodę i rozum - na mnie. Zobacz teraz sam, co dostałeś, i ta kobieta będzie ci rodzić sobie podob ne dzieci. - Glendo, co chciałaś powiedzieć przez to, że będę rodziła dzieci podobne do mnie? To nie ma sensu. - Ukradłaś mi Jamesa, ty nędzna zdrajczyni! Byłaś brzydką, żałosną dziewczynką, która wyglądała jak chłopak, i nigdy się tobą nie przejmowałam, a jeżeli już, to żeby pośmiać się z twojego głupiego wyglądu i zachowania. Ale spójrz na siebie. Zmieniłaś się. Sta łaś się zupełnie inna, a to nie jest w porządku. Niena widzę cię, Jessie. Urodzisz dzieci podobne do tego, 333
czym byłaś, a nie do tego, czym jesteś teraz. Powrócisz do dawnego wyglądu. James zobaczy to i znienawidzi cię, tak jak ja. Nikt nic nie powiedział. Glenda chwiejąc się, wyszła z pokoju. W samych drzwiach przystanęła, odwróciła się i nagle krzyknęła, z twarzą czerwoną ze złości: - Zabiję cię za to, Jessie! Skompromitowałaś siebie i zmusiłaś Jamesa, żeby się z tobą ożenił. Ba, uwiodłaś go. Ale to nie będzie trwało wiecznie. Zobaczysz. Znudzisz mu się pod koniec tygodnia, a może nawet pod koniec dnia. Zainteresowałaś mężczyznę? Twój odmienny wygląd nie ma znaczenia. Nigdy nie wzbu dzisz zainteresowania żadnego mężczyzny. Ha! Nie wiesz jak. Ha! Oliver Warfield odchrząknął. - Moja droga - zwrócił się do żony - bardzo proszę, żebyś porozmawiała z naszą córką. Jej zachowanie jest męczące, jeśli mam być szczery. James nigdy jej nie zachęcał. - Nigdy też nie zachęcał Jessie, która jest w ciąży. - To co innego - powiedział spokojnie Oliver, wsta jąc. - Chodź, Jessie, pójdziemy do stajni. Konie się za tobą stęskniły. Ty też chodź, James. - O tak, tatusiu, mam wielką ochotę. James? Podczas gdy Jessie witała się ze wszystkimi chłop cami stajennymi, klepała wszystkie konie i częstowała je marchewką i cukrem, 01iver Warfield zaciągnął Ja mesa do swojego biura. Usiadł za swoim zniszczonym biurkiem, wyciągnął z szuflady butelkę porto i nalał dwa kieliszki. - Proszę, synu. Jak to ładnie brzmi. Za twój ślub z moją najbardziej udaną córką. - Wypiję za to - powiedział James i stuknął kielisz kiem o kieliszek teścia. Obaj mężczyźni pili wolno, w ciszy. 334
Oliver rozparł się w starym, pokrzywionym fotelu, który był najwygodniejszym fotelem, na jakim siedział w życiu, i odezwał się: - Pamiętasz, jak Jessie zjadła całego melona, żeby tobie nie dostał się nawet najmniejszy kawałeczek? - Dobry Boże, to musiało być przynajmniej pięć lat temu. Nie sądzę, żeby teraz miała ochotę choćby spoj rzeć na melona. Ale wspominając o tym, musiałeś mieć coś na myśli, Oliverze. - Tylko to, że będzie z tobą szczęśliwa, James. Cze mu teraz miałaby nie jeść melonów? Nie mam poję cia, James. James uśmiechnął się, słysząc nagłą surowość w głosie ojca. - Postaram się. Szykuje się wiele zmian. Czy wiesz, że angielscy Wyndhamowie, ich dwaj synowie i czwo ro służących, przyjechali tu ze mną? 01iver Warfield zrobił przerażoną minę. -I wszyscy zatrzymali się w Maratonie? Wszyscy są w tym domu? - Niestety tak. Duchessa, wiesz, hrabina Chase, za pewnia mnie, że nie powinienem się martwić i że oni wszyscy świetnie rozumieją i aprobują sposób, w jaki wydałem pieniądze. - Zawsze uważałem, że robisz nawet za dużo. Ci niewolnicy mieszkają teraz lepiej niż niektórzy oby watele. James poczuł w brzuchu znajomy skurcz gniewu, ale powstrzymał język. Pociągnął następny łyk porto i czekał. - A skoro o pieniądzach mowa, James, musimy po rozmawiać o posagu Jessie. James zastygł w fotelu. W nowej dla siebie roli mę ża Jessie Warfield czuł się dość niezręcznie, rozma wiając o pieniądzach z Oliverem, człowiekiem, z któ335
rego końmi od lat usiłował wygrywać na licznych wy ścigach. - Masz jeszcze ochotę na porto? - Chyba poproszę o dolewkę - odparł James i nad stawił kieliszek. Godzinę później James i Jessie opuścili ostatecznie farmę Warfieldów i udali się w drogę powrotną do Maratonu. Jessie gadała jak niegdyś, rozszczebiotana jak sroka, podniecona widokiem koni ojca. - Rialto bez kłopotu pokona Tinpina w sobotnich gonitwach. O Boże, komu mam teraz kibicować? Tej sprawy jeszcze nie rozważałam. James chrząknął. - Dobrze się czujesz? - Cudownie. Co mam zrobić, James? Jest jeszcze Friar Tuck i Miss Louise. Sama ją trenowałam. Ma już prawie trzy lata i jest gotowa do tego, by wystartować w wyścigach. Ona... - Jessie, po śmierci twojego ojca ty i ja zostaniemy właścicielami farmy Warfieldów. Wbiła w niego wzrok. - Daje nam wszystko? Ale nic mi o tym nie wspo minał. - Nie, nie wszystko. Powiedział mi, że w ostatnich latach miał szczęście w interesach. Chyba nie chcę wiedzieć, jak odbudował swoją fortunę. Jest posag dla Glendy, duży, gdyż, jak stwierdził, wcale nie jest pew ny, czy bez pieniędzy znajdzie sobie męża. - Ależ Glenda jest bardzo ładna. Wcale nie jest po dobna do mnie, ona jest... - Domagasz się komplementów, Jessie? Obrzuciła go długim, zamyślonym spojrzeniem. - Wiem, jaka jestem, James. - Świetnie. Chcę, żeby moja żona wiedziała przede wszystkim, że jest dla mnie najważniejsza. 336
Jessie nie była pewna, czy jest o tym przekonana, ale zaakceptowała słowa Jamesa. - A co będzie z domem? I co z mamą? - Ma mieszkać w domu aż do śmierci. Potem dom także będzie nasz. I tu jest problem. Nasze posiadłoś ci nie graniczą ze sobą, więc nie będziemy mogli po prostu „zdemontować płotu" i połączyć ziemi. - Coś wymyślimy - powiedziała Jessie. - Nie martw się, James. Znał to jej spojrzenie - kipiące energią i pełne in teligencji - i był zadowolony. Gdyby tylko ich dzidziuś nie zmuszał jej do padania na kolana przed wiader kiem. Przyglądając się ze zmarszczonymi brwiami swoim osłoniętym rękawiczkami dłoniom, spytała: - Czy będziemy mieli pieniądze, żeby zainwestować w Maraton? - Tak. Mnóstwo. Obdarzyła go szerokim uśmiechem. - Bardzo dobrze - oświadczyła i wsunęła mu rękę pod ramię. - Tatuś pytał mnie, czego bym chciała, więc powiedziałam mu, że razem z Duchessa chciałyś my uporządkować wnętrze domu i potrzebujemy pie niędzy, żeby to zrobić jak należy. Dziwne, że nie po wiedział mi o przekazaniu farmy. - Bo to męskie sprawy, Jessie. Twój ojciec miał ra cję, nie poruszając tej kwestii z tobą, dopóki nie po rozmawiał ze mną. Zdziwiony jestem, że w ogóle za pytał cię o pieniądze. - Powiedział, że właściwie sama zarobiłam je wszystkie, bo byłam jego najlepszym dżokejem w ostatnich sześciu latach. Przyznałam mu rację. Po tem mnie ucałował i przytulił. Bardzo kocham moje go tatę, James. Nie chcę, żeby umierał. A przynaj mniej jeszcze długo, długo nie. 337
- Jak to jest, że jesteś taka miła, a twoja matka ta ka niesympatyczna? Roześmiała się i nie mogła przestać się śmiać. Ku ich ogromnej uldze, po powrocie do Maratonu nie natrafili na żadne wielkie pandemonium. Niestety, była tam matka Jamesa, cala w błyszczących, czerwo nych jedwabiach, siedząca w saloniku w towarzystwie hrabiego. Duchessa musiała czmychnąć, pomyślała Jessie, prostując plecy i wkraczając do pomieszczenia u boku Jamesa. - Mój synu - zawołała Wilhelmina Wyndham, za chęcając go do przejścia przez cały pokój i ucałowania jej ręki, którą trzymała wyciągniętą tak długo, że aż jej zdrętwiała. - Mamo. - Pocałował jej dłoń. - Jestem zdumiony, widząc cię tutaj. Miałem przyjechać do ciebie. Zapo mniałaś? Mówiłem ci, że cię dziś odwiedzę. - Nie mogłam się doczekać. Tak długo cię nie wi działam. Powiedziałam Urszuli, że może poczekać, a ja wybiorę się dziś do ciebie na obiad. Ona i Gifford mogą się z tobą zobaczyć jutro. Cudownie, po prostu cudownie, pomyślała Jessie, zastanawiając się jednocześnie, czy uda jej się spędzić wieczór z teściową i nie zwymiotować. Kiedy do saloniku weszła Duchessa, wyglądająca jak prawdziwa arystokratka, szczupła, elegancka, ubrana w prześliczną suknię dzienną w kolorze żonki li, Wilhelmina Wyndham nadęła się oburzona. - Nadal tu jesteś? Modliłam się, żebyś zniknęła. Nie mam nic przeciwko obecności tutaj twojego cza rującego męża, gdyż jedyną jego winą jest to, że mu siał się z tobą ożenić. Nadal jest wspaniałym człowie kiem, pomimo faktu, że oboje zabraliście wszystko, co powinno należeć do mnie. Ale ty? Nie zgadzam się na twoją obecność. Szkoda, że nie umarłaś we śnie. 338
Jessie gwałtownie wciągnęła powietrze. - Co pani powiedziała? - Och, powiedziałam tylko, że dziwię się, iż Du chessa nie płacze przez cale dnie. Życie jest takie trudne, rozumiesz sama. - Doskonale rozumiem, proszę pani - odparła Duchessa i posiała jej całkiem miły, spokojny uśmiech. - Badger prosił, żebym przekazała pani, że modlił się, aby przygotowane przez niego jedzenie przyprawiło panią o niestrawność. - Jak on śmiał tak powiedzieć! - Ależ dlaczego, proszę pani, przecież Badger po wiedział tylko, że z przyjemnością przygotuje jedze nie, które sprawi pani radość. - Nie zmieniłaś się - rzekła Wilhelmina przez zęby, a jej potężny tors falował pod ciemnoczerwonym jed wabiem. - Nie powinnaś małpować lepszych od sie bie, młoda damo. Nieważne, że jesteś hrabiną. Nie za sługujesz na ten tytuł. Jesteś awanturnicą i łowczynią majątków. Wszyscy o tym wiedzą, nawet twój biedny mąż, który mimo wszystko siedem lat temu ożenił się z tobą. - Dokładnie to samo sobie pomyślałem - odezwał się Marcus. - Świetnie powiedziane, madam. Skoro jednak jestem już mężem awanturnicy, skoro nie bar dzo mogę wrzucić ją do studni, to chyba powinienem jej bronić najlepiej, jak tylko potrafię. Dlatego też byłbym szczęśliwy, madam, gdyby rzuciła się pani ze skały. - Och, nie, to niemożliwe. Co powiedziałeś, milor dzie? - Ja? No cóż, powiedziałem tylko, że byłbym szczę śliwy, gdyby rzuciła się pani ze skały. Pani Wyndham wlepiła w niego skonsternowane spojrzenie. W pokoju zapanowała kompletna cisza, 339
wszyscy wbili wzrok w Marcusa, który wyglądał tak ła godnie, jak budyń z tapioki. - Nie udawałeś - przemówiła w końcu pani Wynd ham. - To nie tak się robi. Musisz sprawić wrażenie, że powiedziałeś coś zupełnie innego, i znaleźć podob nie brzmiące słowa, które przekształcą twoją wypo wiedź w banalną uwagę. - Ależ jestem mało pojętny - powiedział Marcus i strzepnął drobny pyłek z rękawa. - Tak - rzekła Wilhelmina Wyndham, nachylając się ku hrabiemu. - Mogłeś powiedzieć, na przykład, że był byś szczęśliwy, gdyby mi tutejsze specjały smakowały. Marcus skrzywił się. - Cóż, będę musiał się nad tym zastanowić. Gdy coś wymyślę, dam pani znać, aby mogła pani poddać mój pomysł krytyce. - Będę zachwycona - oświadczyła Wilhelmina Wyndham i poklepała hrabiego po ramieniu. - Taki piękny materiał - dodała nieśmiałym, zalotnym gło sem. - I taki piękny kolor, taki głęboki granat. Duchessa wzniosła oczy do nieba. Czy jej mężowi ujdzie płazem każdy występek? James świetnie się bawił, nie zabierając głosu, i ro biłby to dalej, gdyby jego matka nie wytoczyła armat przeciwko Jessie. Zauważyła teraz: - Zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego twój piękny mąż cię nie zostawił. Nie nadajesz się do życia. - Słucham, madam? - Jessie czuła, że oczy ciem nieją jej z gniewu. Hrabia roześmiał się serdecznie. - Świetnie powiedziane, madam. Proszę dokończyć. - Naturalnie, mój drogi chłopcze. Otóż Jessie, po wiedziałam tylko, że masz miły sposób bycia. W tym momencie James chrząknął, skupiając na sobie uwagę wszystkich. 340
- Mamo, pozwól, że nadam twoim myślom nieco inny kierunek, może nieco przyjemniejszy. W kwiet niu zostaniesz babcią. Jessie poczuła najpierw ogrom zaskoczenia swojej teściowej, a zaraz potem całą emanującą z niej wściek łość, skierowaną przeciwko synowej. - A więc - zawołała Wilhelmina Wyndham, pal cem wskazując Jessie - uwiodłaś mojego biednego syna. Kiedy pojechał do Anglii, powiedziałaś mu o tym i musiał się z tobą ożenić? Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby poślubił Glendę, głupią gęś, łatwą do kontrolowania, podobnie jak jej niedo rzeczna matka, która jako dziecko była moją najlep szą przyjaciółką. Nigdy się nie dowiem, jak Portia mogła urodzić takiego dziwoląga jak ty. To musiała być wina jej męża. Oliver zawsze był zanadto po chłonięty sportem. Biedna Portia cierpi teraz ze świadomością, że zabrałaś męża nieszczęsnej Glen dzie, lecz nie potrafi nic zrobić, żeby temu zaradzić, a tylko jęczy i płacze. - A co by pani zrobiła, madam? - zapytał Marcus, śląc jej spojrzenie, które zburzyłoby linię obrony każ dej niewiasty. - Cóż, dopilnowałabym, aby poczuła się taka nie szczęśliwa, by wyjechać do Włoch i tam, w wiosce ry backiej, spędzić resztę swojego nędznego życia. - Ależ proszę pani - wstając i załamując ręce ode zwała się Jessie. - Ja nie znam włoskiego. - To nie moja wina. Miej pretensje do swojej mat ki. Nie zapewniła ci odpowiedniego wykształcenia. Mój James mówi płynnie po francusku. A nawet czy ta ich cudzoziemską literaturę. Zanim ktokolwiek zdążył popełnić morderstwo al bo wybuchnąć śmiechem, James wstał i wyciągnął rękę. 341
- Mamo, sądzę, że powinnaś już jechać. Przyje dziesz do nas na obiad któregoś innego dnia. Pożeg naj się z Marcusem. - Twoje zachowanie stale się poprawia - Wilhelmi na Wyndham zwróciła się do hrabiego. - Możesz po całować moją dłoń. Hrabia zastosował się do polecenia. - Jeśli zaś chodzi o ciebie - powiedziała pod adre sem Duchessy. - Nie zapomnę o tobie. - Dziękuję, madam. -Thomas, proszę przyprowadzić powóz mojej mat ki. Dziękuję. Odprowadzę cię, mamo. - To wasza wina - rzuciła Wilhelmina w stronę Du chessy i Jessie, po czym opuściła pokój wsparta na ra mieniu syna. Jessie nie przypuszczała, że może się chwiać na nogach jak Glenda. Słyszała, jak w przed pokoju mówi do Jamesa: - Hrabia to taki czarujący człowiek. To ona, ta dziew czyna o idiotycznym imieniu, Duchessa, też coś, to ona nie dała hrabiemu przekazać nam naszej części. Zabierz go ze sobą, kiedy będziesz mnie odwiedzał. Zostawcie obie kobiety tutaj. Lepiej im tu będzie. Zaufaj mi. Duchessa, która studiowała wzór materiału na obi ciu kanapy, powiedziała: ~ Wiesz, Jessie, myślę, że jutro możemy wybrać się do Baltimore i sprawdzić, jakie meble można nabyć. Chociaż właściwie chyba powinnyśmy skonsultować się z Jamesem. - Tak - powiedziała zamyślona Jessie. - Znając Ja mesa, o wszystkim będzie miał własne zdanie, - Wes tchnęła. - Nie mogę uwierzyć, że tak ją potraktowa łeś, Marcus, a ona to zniosła, - Bo mnie się trudno oprzeć - wyjaśnił Marcus. Jego żona spojrzała na niego, w kącikach ust poja wił się uśmiech. 342
- Przykro mi, Jessie, ale Wilhelmina jest wiedźmą i najzlośliwszą babą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Doceniam sposób, w jaki Marcus ochronił mnie przed jej atakami. Zauważyłam także, że James nie angażo wał się w utarczki słowne, dopóki nie zabrała się za ciebie, Jessie. - Słusznie postępował - stwierdził Marcus. - Co in nego mógł zrobić? Wyrzucić ją przez okno? Ze pchnąć ze skały? - Roześmiał się, wstał i przeciągnął leniwie. - Idę sprawdzić jednego z koni Jamesa. - Po całował żonę i poklepał Jessie po policzku. - Krewni to przekleństwo - powiedział i wyszedł z saloniku. - Jego matka - rzekła Duchessa - także kocha go aż do przesady. Ubóstwia go. Zawsze mówi o jego niewinności i czystości. Ale doszła do wniosku, że pa sujemy do siebie, co było dużą ulgą. Bezwstydnie roz puszcza chłopców. Jessie głęboko wetchnęła. - Czy możesz sobie wyobrazić panią Wyndham, bez wstydnie rozpieszczającą jakiekolwiek moje dziecko? - Cóż, nie bardzo. - Co mamy robić, Duchesso? W końcu to jego matka. - Biedny James.
ROZDZIAŁ
28
James był tak zaskoczony, że wpadł na stołek, sto jący przed bujanym fotelem, i omal nie runął jak dłu gi na ziemię. Zamachał rękami, żeby złapać równowagę i stanął w miejscu, masując piszczel, klnąc stołek i gapiąc się na żonę, która siedziała na środku łóżka ze skrzyżo343
wanymi nogami, rozczesując włosy, które kaskadą ru dych loków opadały aż na jej brzuch. Była zupełnie naga. Właściwie niewiele mógł zobaczyć. Gęste włosy otulały jej białe ciało nie gorzej niż szal. Gdy podnio sła rękę, mógł dostrzec cudowny fragment białej skó ry ponad jej lewą piersią. James zaczął drżeć. Te przebłyski jasnej skóry, wi doczne tylko od czasu do czasu w różnych miejscach, doprowadzić mogły do obłędu mężczyznę, każdego mężczyznę, a zwłaszcza mężczyznę, który był małżon kiem zaledwie od trzech miesięcy, a od dwóch dni nie dotykał swojej żony w obawie przed wywołaniem na stępnego koszmaru sennego z udziałem tego przeklę tego pana Toma. James pragnął rzucić się na nią na tychmiast, w tej chwili. - Mój Boże - powiedział, robiąc krok do przodu. - Witaj, James - rzekła Jessie z szerokim uśmie chem. - Mamy piękną, ciepłą noc, prawda? - Tak, i wdzięczny jestem za to. - Postąpił jeszcze jeden krok do przodu. Odgarnęła gęstą masę włosów ze swojego ciała i podniosła je, aby wystudiowanym ruchem przecze sać palcami ich końce. Rozczesując je, powiedziała: - James, czy będziesz się ze mną kochał, jeżeli obiecam, że nie przyśni mi się pan Tom? - Wiesz - odparł powoli - nie jestem pewien, czy mogę ryzykować, dostarczając ci przyjemności w łóżku. Myślę, że te dwie rzeczy są ze sobą powią zane - przyjemność i koszmary senne. Choć z dru giej strony nie miałaś złych snów po naszych dwóch pierwszych miłosnych nocach. Ale nie, nie mogę podjąć takiego ryzyka. Zresztą, jak możesz mi obie cać, że nie będziesz miała znowu tych okropnych koszmarów? 344
Jessie nie odpowiedziała. James zrobił kolejny krok, potem jeszcze jeden. Nie mógł oderwać od niej oczu. - Czy mogę rozczesać twoje włosy? ~ Jeśli masz ochotę - odparła i wręczyła mu szczot kę, podając najpierw uchwyt, jakby podawała szpadę. - Mam silną wolę, James. Nie będę o nim śniła. Żą dam też mojego udziału w przyjemności. Przysiadł obok niej. Jej białe udo przyciśnięte było do jego nogi. Nadal siedziała „po turecku". Mógł przesunąć ręce w górę jej ud i unieść je do góry. Nie istniało nic, co mogłoby mu to uniemożliwić, co unie możliwiłoby intymne dotknięcia. Skłoniła głowę w je go stronę. Przyjrzał się masie połyskujących włosów i powiedział: - Chyba chciałbym, żebyś teraz zaczesała włosy w kok. Roześmiała się i odwróciła się ku niemu, przytknę ła palce do jego twarzy. ~ Od dobrych piętnastu minut siedzę tutaj i czeszę włosy. Ręce mi się zmęczyły od ściskania tej przeklę tej szczotki. Naprawdę chcesz, żebym się uczesała w kok, James? - Tak. Chcę, żeby włosy przestały cię zasłaniać. Nie sądziłem, że masz ich tyle. Stanowczo za bardzo prze słaniają twoje ciało. Upnij je wysoko z tyłu głowy. - Zrobię to, jeśli podasz mi szpilki, leżące na toaletce. Znajdował się tak blisko jej białego ciała, tak blisko jej ust, brzucha i ud, że nie chciał się poruszyć. Ale ru szył się. Znalazł drewniane szpilki i podał je Jessie. Nie usiadł z powrotem, ale stanął koło łóżka i w re kordowym czasie zrzucił z siebie ubranie. Skakał na wet na jednej nodze, żeby szybciej pozbyć się butów. Kiedy znów spojrzał na żonę, unosiła ręce nad gło wą, trzymając zebrane włosy, cała była biała i zupeł345
nie naga. Przestraszył się, że na sam jej widok rozleje nasienie. - Piersi ci urosły - zauważył i zrobił krok w kierun ku łóżka. - Tak, rzeczywiście - rzekła z dumą. - Czy wiedzia łeś, James, że zawsze wtedy, kiedy zdejmujesz z siebie ubranie, mając małżeńskie zamiary, jesteś powiększo ny? Spójrz tylko na siebie. Gdybym nie wiedziała, że naprawdę do mnie pasujesz, zawyłabym ze strachu i uciekła z sypialni. James nie mógł się dłużej powstrzymywać. Niewie le brakowało, a skoczyłby na Jessie. Udało mu się jednak pohamować i zrobił tylko kolejny krok w stro nę łóżka. Dostrzegał delikatne ciało między jej uda mi, czekające na niego. - Nie przeszkadza ci, że jestem cały owłosiony i różnię się od ciebie? Uśmiechnęła się i zaczęła owijać sobie włosy wokół lewej ręki. - Wyglądam jak kozie mleko, centymetr za centy metrem kozie mleko z piersiami, których prawie nie było, zanim nie zrobiłeś mi dziecka. Ale twoje ciało, James, jest jak urozmaicony krajobraz, pełen gór i do lin i przepięknych kępek włosów tu i ówdzie, nogi masz muskularne i mocne. Kiedy się poruszasz, widzę twoje mięśnie. Nie mam żadnych wyraźnych mięśni na brzuchu, tak jak ty. Bardzo lubię dotykać twojego ciała, zwłaszcza twojego brzucha, no i innych miejsc. - Męskich miejsc - powiedział. - Tak - przytaknęła - męskich. Zamknął oczy, gdy jej piersi unosiły się i opadały w rytm zwijania i rozwijania włosów. Lubiła go doty kać? Zadrżał. Przyłożył palce do swojego brzucha. Chy ba miała rację w kwestii tych mięśni, choć dotychczas wcale sobie tego nie uświadamiał. Szczególnie lubiła go 346
tam dotykać? Będzie miała całe życie na to, aby go do tykać i tam, i wszędzie, gdzie tylko będzie chciała. - Masz ciemniejsze brodawki. Przedtem były jasno¬ różowe. Teraz mają intensywniejszą barwę, są pełniej sze. Jessie, pragnę je wziąć w usta. - Och, nie przypuszczałam, że wszystko tak dokład nie zauważysz. Była podniecona; musiała być nie mniej podnieco na od niego. Jak dużo czasu zajmuje upięcie koka? Kiedy już znalazł się tak blisko, że nogami dotykał łóżka, dotarło do niego, iż na pewno nie tak długo, jak ona to robi. - Jessie, drażnisz się ze mną. Jak dawno to zaplano wałaś? - Odkąd żołądek mi się uspokoił po obiedzie. I od kąd zrozumiałam, że pozbawiasz mnie przyjemności ze względu na pana Toma. Badger pogładził mnie po głowie, taki był zadowolony, że nie zwymiotowałam jego pysznych duszonych nerek baranich. - Nie zaczesuj włosów w kok, Jessie. Po prostu opuść je na plecy. Podaj mi szczotkę. Dziękuję. A te raz połóż się na plecach. Chcę na ciebie patrzeć. Wiedział, że przejmuje od niej inicjatywę, lecz nie mógł się powstrzymać. Tak bardzo jej pragnął, wie dział, że to pragnienie go rozsadzi, jeśli szybko się w niej nie znajdzie. I ta rozkosz, którą ją obdarzy. Po myślał o panu Tomie, lecz szybko wyrzucił widmo z myśli. Była jego żoną i pragnęła go. Nie zabroni jej tego. Niedługo, już bardzo niedługo, wyruszą na Ocracoke. Przyłapał się na tym, że więcej myśli o po zbyciu się ducha niż o przeklętym skarbie Czarnobro dego. Był bowiem pewien, że poznanie całej nękają cej ją tajemnicy pomoże mu uwolnić ją od demona. Wyciągnął rękę i łagodnie położył na jej łonie. Za czął ją masować. Brzuch ciągle jeszcze miała płaski, 347
a ciało miękkie, więc nie przestawał jej pieścić, wycią gając palce, aby dosięgnąć kości miednicy. Usiadł obok niej, pochylił się i pocałował kawałek białego ciała obramowanego jego palcami. Przesunął dłonie trochę niżej, aż nadgarstki spoczęły na kręconych, ru dych włoskach. Pocałował ją, a potem pieścił języ kiem. Zastanawiał się, jak długo jest w stanie to robić, żeby nie umrzeć. - Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie - powie dział, owiewając ją gorącym oddechem. Odkryła, że w odpowiedzi na jego dotyk wygina się do góry. Roześmiał się cicho i wziął ją w usta. -James! -Hmmm... - mruknął, nie podniósł jednak głowy. Smakowała tak słodko, jak Jessie i mydło o zapachu gardenii, którego używała. Paliła go żądza, ale wie dział, że musi się powstrzymać. Lecz co by się stało, gdyby teraz w nią wtargnął, tylko ten jeden raz? Nie, musi się pohamować, musi wszystko zrobić jak należy. Nie mógł zrozumieć, czemu teraz pragnie jej bardziej niż trzy miesiące temu. Wygięła grzbiet, poczuł jak jej palce wplątują się w jego włosy, wbijają w ramiona, słyszał, jak szepcze, niskim, ochrypłym głosem: - Proszę, James, proszę, proszę... Wówczas przyciągnął ją do siebie, podrażnił języ kiem, a potem zaczął pieścić ją głębiej. Kiedy wsunął w nią środkowy palec, krzyknęła. Jęknął w odpowie dzi na jej głośny krzyk. Gdy poczuł eksplozję rozkoszy, ogarniającą jej cia ło, chciało mu się wołać z radości. Przyciągnął ją i za topił się w jej doznaniach, wiedząc że już niedługo, bardzo niedługo, znajdzie się w niej i że to ona będzie dawać, ona będzie dzielić z nim rozkosz. Miał nadzie ję, że kobieta może przeżywać rozkosz mężczyzny. 348
Niewątpliwie Jessie zawsze sprawiała wrażenie, jakby to robiła. Kiedy się w końcu uspokoiła, podniósł głowę, uśmiechnął się do niej i powiedział: - Teraz, Jessie. I już był między jej nogami, unosił ją do góry. Choć pragnął natychmiast zanurzyć się w niej, cały, to nie spieszył się i z każdym drobnym pchnięciem czuł ogromne napięcie, coś jakby ból, ale nie chciał, żeby to się skończyło, nigdy. Znalazł się w niej do końca, nareszcie. Nareszcie. Opadł na nią, opierając się na łokciach. - Jessie, jak ty to czujesz? Otworzyła oczy. - To dość miłe, James. Oczywiście ty zawsze jesteś miły. Jakbyś był częścią mnie. A jeśli tak jest, to chcę, żebyś pozostał częścią mnie na zawsze. Uniosła biodra, zarzuciła mu nogi na plecy i był zgu biony. Ku swemu ogromnemu zaskoczeniu, gdy wtarg nął w nią mocno, poczuł, że drży pod nim, poczuł wo kół członka pulsowanie, które wciągało go głębiej, ściskało. Sięgnął ręką pomiędzy ich zwarte ciała, do póki jeszcze był w stanie cokolwiek zrobić, i dotknął jej. Krzyknęła, zdumiona nie mniej od niego. Nie przestawał napierać, znów dając jej zaspokojenie, a kiedy szczytowała, sam doznał pełni wyzwolenia. - O Boże - wystękała Jessie, pocałowała go w ra mię i pociągnęła na siebie. - O Boże. Pocałował jej ucho. - To krępujące, James. Doznałam rozkoszy dwa ra zy. Z pewnością to nie jest normalne. - W porządku, nigdy więcej tego nie zrobię. Ugryzła go w nos. - To nie było aż tak krępujące. - Zmarszczyła czo ło, otoczyła ramionami jego plecy i przyciągnęła tak 349
mocno do siebie, jak tylko mogła. Był bardzo ciężki, miała kłopoty z oddychaniem pełną piersią, ale nie obchodziło jej to. - Czy wszystkie kobiety zaznają takiej przyjemnoś ci, jak ja? -Nie. - A więc jestem wyjątkowa. Wzruszył ramionami i polizał ją w ucho. - Mężczyzna musi właściwie postępować - powie dział i powtórnie skubnął jej ucho. - Niektórzy męż czyźni nie dbają o to, inni nie wiedzą, co trzeba robić, a że same kobiety rzadko wiedzą, co może dostarczyć im przyjemności, więc nic się nie dzieje. Czy możesz sobie wyobrazić, że do końca życia będziesz spędzała ze mną wszystkie noce bez żadnej przyjemności? - Nie. Czy teraz już będziemy mogli to robić co noc? - Pocałowała go w ramię, nadal mocno obejmu jąc. - Wiem, że przez ostatnie dwie noce trzymałeś się . z daleka ode mnie ze względu na moje koszmary, ale proszę cię, James, już tak nie rób. Jeśli nadal będziesz tak postępował, wtedy zacznę nalegać, abyśmy na tychmiast wyruszali na Ocracoke, naprawdę nie wy daje mi się, żeby wszyscy się już do tej podróży nada wali. Chociaż już wkrótce, bardzo niedługo. I ten skarb Czarnobrodego. Wyobraź sobie tylko. Klejnoty, całe tony klejnotów, i wszystko nasze. Będziemy tak bogaci, że wykupimy cały Maryland. - Zachichotała, on zaś uśmiechnął się do niej. - Podoba mi się to, co usłyszałem. Teraz każdego dnia masz więcej chichotać, zrozumiano? - Tak jest. James, co zrobimy z naszymi mamami? - Nie będziemy się nimi przejmować. - Czy twoja mama zawsze mówi różne okropne rze czy, a potem dobiera podobnie brzmiące słowa i uda je, że powiedziała coś zupełnie innego? 350
- Tylko niektórym ludziom. Kiedy byliśmy wszyscy w Chase Park tuż po ślubie Duchessy i Marcusa, mia ła zwyczaj miażdżenia Duchessy każdym wypowie dzianym zdaniem. Pewnego dnia Duchessa zastoso wała tę samą metodę wobec niej. Całkiem nieźle jej to wyszło. - Westchnął, po czym zastygł jak pies myś liwski na widok bażanta. Ręce Jessie gładziły go po plecach. Pieściła jego pośladki. Poczuł, że znów ją wy pełnia. Jej palce powędrowały pomiędzy jego uda i pomyślał, że lada chwila umrze. - Czy dobrze wiesz, co robisz? - Mam nadzieję, James, że wiem, O Boże, znowu zwiększasz rozmiary. - To konieczność, Jessie, po prostu konieczność. - Jest jeszcze inna zagadka. James był tak wyczerpany, że nie miał nawet pew ności, czy potrafi jeszcze nabrać powietrza w płuca, więc tylko na nią spojrzał. Chciał opaść bezwładnie, ale udało mu się podeprzeć na łokciach. Poprzednio omal jej nie zgniótł, ale się nie skarżyła. Teraz jednak w jej oczach błyszczało podniecenie, które zastąpiło to syte, błędne spojrzenie, obecne jeszcze pięć minut temu. Kobiety, pomyślał, potrząsając głową, żeby nie zasnąć, są tak różne od mężczyzn. Powinna wyszeptać parę słów miłości, ocierając spocone ciało o jego tors, a potem zasnąć, pomimo tego, że stwardniał w jej wnętrzu. Ona jednak była zupełnie rozbudzona. Jakby do świadczona rozkosz dostarczyła jej nowych sił. A on mógłby spać przez okrągły tydzień. - Jaka zagadka? - Guzik go to obchodziło. Nie mógł się opierać na łokciach ani minuty dłużej. Wysu nął się z niej i opadł obok, przyciągając ją do siebie. - Jaka zagadka? - powtórzył, jednocześnie usiłując 351
sobie przypomnieć, kiedy ostatnio czuł się tak szczę śliwy, zadowolony ze świata i swojego na nim miejsca. A powodem, dla którego czuł się tak ukontentowany, była Jessie Warfield. Tamta smarkula. Zdumiewające. - Och, przepraszam. Zapomniałam, o czym mówi łam. Moje myśli skoncentrowały się na tym, jak się czułam, gdy wysuwałeś się ze mnie i jak wszystko w środku zaczęło mi pulsować. - Uspokój się, Jessie. Jestem bliski śmierci. Jaka zagadka? - Słyszałeś chyba o zaginionej osadzie na wyspie Roanoke? - Oczywiście. Sir Walter Raleigh był właścicielem statków i głównym protektorem ekspedycji. To on wy słał kolonistów na Outer Banks u wybrzeży Północnej Karoliny, na Roanoke. Działo się to gdzieś pod ko niec szesnastego wieku. - Tak, w tysiąc pięćset osiemdziesiątym siódmym roku. Była to grupa ponad stu osadników z Anglii, wśród nich kobiety i dzieci. Pierwszym dzieckiem uro dzonym na amerykańskiej ziemi była Virginia Dare, wnuczka Johna White'a, lidera kolonistów. Kiedy nadszedł czas opuszczenia Roanoke przez sir Walte ra, osadnicy zażądali, żeby John White wrócił do An glii i dopilnował, by nie zostali zapomniani, i zadbał o uzupełnienie zapasów. Tymczasem w tysiąc pięćset osiemdziesiątym ósmym roku Hiszpania zaatakowała Anglię i żadne statki z pomocą nie dotarły na Roano ke. White mógł powrócić na wyspę dopiero w tysiąc pięćset dziewięćdziesiątym roku. Kiedy ze swoimi ludźmi dobił do brzegu, nie znalazł nikogo. Nie było tam żywego ducha. Żadnego śladu. Nie wydarzyła się żadna masakra, bo znaleźliby kości, ruiny i zgliszcza, tymczasem nie było nic. Osadnicy z Roanoke jakby się rozpłynęli. Co się z nimi stało? Do dziś pozostaje 352
to zagadką. Wielu mężczyzn próbowało ją rozwiązać, wymyślali cudaczne teorie. - Czy twoja opowieść do czegoś prowadzi, Jessie? - Tak. Jestem kobietą i rozwiązałam tę zagadkę. -Co? - Cóż, tak naprawdę to na razie jeszcze nie do koń ca ją rozwiązałam, ale niedługo się z tym uporam. Nie muszę badać wszystkiego, jak wszyscy moi biedni po przednicy w ostatnich trzystu latach. Wystarczy, że przeczytam do końca pamiętnik Vałentine, wydaje mi się, że tak miała na imię, chociaż nie jestem do końca pewna. Pisząc o sobie używa tylko tego imienia. Natu ralnie, najpierw musimy znaleźć wszystkie dzienniki. - Kim, u diabła, jest Valentine? Skąd wzięła to śmieszne imię? - Była jedną z osadniczek. Była również prababką Czarnobrodego. Tak, dobrze zrozumiałeś. Najwyraź niej przekazała swoim potomkom zwyczaj opisywania wydarzeń w pamiętnikach. Była prababką Czarnobro dego, stąd wniosek, że musiała przeżyć i prawdopo dobnie reszta kolonistów też przeżyła. Kiedy znaj dziemy pamiętniki na Ocracoke, przeczytam je do końca i będę wiedziała, co przydarzyło się osadnikom. Nie pamiętałam o niej tak samo, jak nie pamiętałam o Czarnobrodym. Jej dziennik nie pomoże nam w od nalezieniu skarbu Czarnobrodego. Umarła na wiele lat przed jego urodzeniem. Wyobrażam sobie jednak, że raz na zawsze pozwoli wyjaśnić tajemnicę zniknię cia osadników z wyspy Roanoke. Czyż to nie jest pod niecające, James? - Nie wierzę w to wszystko. Za dużo seksu, Jessie. Nie myślisz logicznie, wywlekając odległego przod ka Czarnobrodego. Po prostu chcesz, żebym cię znowu pieścił, wszedł w ciebie i zmusił cię do jęków i krzyków. 353
- Cóż, może masz rację z tym ostatnim. - Nie zasta nawiając się, zacisnęła wokół niego dłoń i niewiele brakowało, a spadłby z łóżka. - Przestań albo pożałujesz. - A co ci się uda zrobić, James? - Pochyliła się i po całowała go w tors, - Jestem tak zmęczony, że w tej chwili nie mogę zrobić nic, żebyś pożałowała, Jessie. Ale pamiętaj, że zawsze będzie jakieś jutro. Właściwie będzie już za dwie godziny. Potrzebuję chwili odpoczynku, dosłow nie paru minut. Mówisz, że prababka Czarnobrode go? Za dużo tego wszystkiego. Była wśród zaginio nych osadników z Roanoke? Sprawa wymknęła ci się z rąk, dziewczyno. Za długo nie siedziałaś na koniu. Za długo nosisz pończochy i śliczne sukienki. Mózg ci się zagotował pod tymi puklami. Prawie się roześmiał. Jessie spała jak zabita, z pal cami wciąż zaciśniętymi wokół niego. Tej nocy nie miała żadnych snów o panu Tomie. Na stępnego dnia ani James, ani Jessie o niczym nie wspominali. Może koszmar senny skończył się na dob re. Być może. Lecz James nie chciał ryzykować. Tak, chciał płynąć na Ocracoke, aby Jessie mogła zobaczyć miejsce, gdzie się to wszystko przydarzyło. A potem, jak wszyscy pozostali w tym domu, chciał odnaleźć ten przeklęty skarb.
ROZDZIAŁ
29
- Omówiliśmy wszystko gruntownie i ustaliliśmy pewne sprawy. Ani Marcus, ani James nie wydawali się wcale za skoczeni oświadczeniem Spearsa. 354
To Jessie zapytała: - A co ustaliliście? - Panie Badger, czy mógłby pan omówić nasze posta nowienia? Podczas gdy Sampson rozlewał herbatę, Bad ger wręczył każdemu kolejne pyszne ciasteczko śliwko we. Potem usiadł przy stole w jadalni i odchrząknął. - Chodzi o tę Valentine i zaginionych osadników z Roanoke. Dolałaś oliwy do ognia, Jessie, i teraz wszyscy jesteśmy zainteresowani tajemnicą zniknięcia kolonistów. Może zainteresowanie powinno się poja wić troszkę później, ale człowiek przez całe życie mu si umieć się przystosowywać. - To fascynujące - powiedziała Maggie, odgryzając niewielki kawałek ciasteczka. - Młoda kobieta, która żyła tak dawno temu, pisze do nas przez wieki. A na dodatek jest prababką tego przeklętego pirata. - Co zdecydowanie potwierdza fakt, że osadnicy przeżyli - wtrącił Marcus. - Jeśli ta Valentine urodzi ła dzieci i jej potomkowie przeżyli, to i inni również mogli przeżyć. Uwaga Duchessy skoncentrowana była na fotelu stojącym w saloniku, który uznała za należący do Ja mesa - masywnym, wygodnie wyprofilowanym meblu, potwornie oszpeconym wyblakłym obiciem z jasno¬ brązowego brokatu. Jednak na wzmiankę o Roanoke i zaginionej osadzie nadstawiła uszu. - Co z tą Valentine, Badger? - Jessie powiedziała, że zapomniała o pamiętni kach Valentine, podobnie jak zapomniała o dzienni kach Czarnobrodego. To od Starego Toma dowiedzia ła się, że jego piekielny dziadek położył swoje łapy na wszystkich pamiętnikach. Jedynym powodem, dla którego zachował pamiętniki Valentine było to, że traktował je jak osobliwość, no a poza tym Valentine należała jednak do rodziny. 355
- Słusznie - odezwała się Jessie. - Stary Tom pozwa lał mi czytać sobie na glos fragmenty pamiętników Valentine. Bardzo dużo wiem o życiu codziennym Kolonii. Jestem pewna, że pod koniec dzienników znajduje się opis tego, co się z nimi stało. Wyobraziłam sobie, że sta nę się bardzo sławna, gdy opublikuję jej pamiętniki i przedstawię swoje wnioski. - Rozważymy to, Jessie - rzeki Spears. - Jest to następny zachęcający projekt. Ale najpierw sprawy pierwszorzędne. Zatem na początek chcemy do trzeć na Outer Banks i wykopać na Ocracoke wszystkie pamiętniki. Potem zlokalizujemy skarb. Ty możesz zająć się swoimi badaniami nad zaginię ciem osadników, a my pomożemy ci je upowszech nić. Sądzę, że wszyscy jesteśmy prawie gotowi wsiąść na następny statek. W gruncie rzeczy to nie jest taka długa podróż. Maggie zaklaskała. Sampson leciutko poklepał jej śliczną rączkę. Badger oświadczył: - Mam jeszcze cztery ciasteczka śliwkowe. Kto ma ochotę? - Tak, ruszajmy natychmiast - powiedziała Duches sa, sięgając po ciasteczko. - No - dodała z lekkim gry masem - może jeszcze nie jutro, ale niebawem. Naj pierw musimy z Jessie zamówić wszelkie sprzęty potrzebne do domu. Kiedy wrócimy, wszystko powin no być w zasadzie gotowe. O Boże, trzeba też zająć się różami. Prosiłam już Thomasa, aby poszukał ogrodni ka, James. Nie mogę znieść widoku tak zaniedbanych róż, a boję się, że nie starczy mi czasu, żeby się nimi zająć osobiście. - Nie martw się, Duchesso - powiedziała Jessie. Teraz, gdy mamy z Jamesem mój posag, możemy za trudnić trzech ogrodników. Dopilnuję, aby na twój 356
następny przyjazd do Ameryki ogród wyglądał jak należy. - James - odezwał się Marcus, zerkając na ostatnie ciasteczko Badgera. - Czy w ogóle jesteśmy potrzeb ni? Czy nie masz wrażenia, że moglibyśmy jechać z powrotem do Anglii? I że panie same potrafią wszystkiego dopilnować? - James jest mi bardzo potrzebny do szczęścia - stwierdziła Jessie i uśmiechnęła się do męża, który wyglądał na zaskoczonego jej słowami. Potem obda rzył ją uśmiechem. - Moja droga Jessie, niedokładnie to miałem na myśli, ale pewnie jest to równie dobry powód. - Cóż mogę zrobić, Marcusie? - rzekł James, sięga jąc po ciasteczko przed hrabią. - Moja żona uschnie z tęsknoty za mną, jeśli wyruszy szukać przygód tylko w towarzystwie Duchessy. - Nigdy nie zostawiamy was samych. To byłoby za nadto niebezpieczne - odezwała się Duchessa, opie rając blade łokcie na białym obrusie leżącym na stole. - Zróbcie swoje zamówienia, Duchesso - powie dział James - a potem wyruszamy. Najpierw jednak, jutro wieczorem, wybierzemy się na bal wydany na cześć Jessie i moją przez Blanchardów, u których się to wszystko zaczęło, gdy Jessie spadła na mnie z drze wa i postrzeliła w nogę Mortimera Hackeya. - O Boże - jęknęła Jessie. - Myślisz, że ten wstręt ny człowiek też tam będzie? - Jeśli tak - powiedział James, wyciągając przed siebie nogi i przełykając ostatni kawałeczek ciastecz ka - i będzie mi rzucał groźne spojrzenia, wtedy ty, moja droga żono, możesz go wepchnąć w różane krzewy Blanchardów. Niespodziewanie Jessie nie roześmiała się razem ze wszystkimi. Skinęła z powagą głową. 357
- Nie przejmuj się Hackeyem. Na pewno boi się mnie od czasu, gdy go zraniłam w nogę. Spears rzekł: - Masz słuszność, Jessie. A Marcus dodał: - Obawiam się, Badger, że nie masz więcej ciaste czek. James okazał się źle wychowanym gospoda rzem. Wepchnął sobie do ust ostatnie, zanim zdoła łem je pochwycić. Badger obrzucił Marcusa tym samym czułym spoj rzeniem, którym często obdarzał Anthony'ego, i od chylił róg serwetki, odsłaniając ostatnie ciasteczko. Blanchardowie, którzy bardzo lubili Jamesa, ale nie jego matkę, i podobnie lubili Olivera Warfielda, lecz nie jego żonę czy córkę Glendę, z radością zaakcepto wali Jessie, gdy tylko pani Blanchard przekonała się, że dziewczyna nie nosi spodni i nie pachnie stajnią. W rzeczywistości Blanchardowie byli tak zachwyceni zjawiskowym czarem Jessie, że pan Blanchard kazał przynieść więcej butelek szampana z piwnicy. Zatarł krzepkie ręce. - Tak, James, to świetna dziewczyna, popatrz tylko na te prześliczne włosy. Nigdy dotąd nie zauważyłem, że w ogóle ma jakieś włosy. A jej, jak by to powie dzieć, inne kobiece części ciała na szczęście wygląda ją bardzo kobieco. James przyjął to oświadczenie z humorem, uśmiechnął się tylko i skinął potakująco głową. Pani Blanchard również pragnęła wyrazić swoje za dowolenie i ulgę, ale była zanadto pod wrażeniem Duchessy, tej wspaniałej angielskiej hrabiny, która z powodzeniem mogłaby być królową, pełną wdzięku, uroku i tak oszałamiająco piękną, że wszyscy męż czyźni gotowi byli paść na kolana, byle tylko znaleźć 358
się bliżej niej. A jeszcze ten jej mąż - hrabia! - na do datek kuzyn Jamesa. Oczywiście słyszeli o angielskiej gałęzi rodu Wyndhamów, ale gościć ich we własnym domu w Baltimore - to niemal przekraczało siły pani Blanchard. Trzymając ręce na podołku, ze skupioną uwagą przysłuchiwała się wyrafinowanemu głosowi Duchessy, pełnemu tych wszystkich zwięzłych sylab i krótkich samogłosek. Panią Blanchard przepełniało zadowolenie, że oto teraz każda matrona w Baltimo re i okolicach dowie się o jej wielkim sukcesie w po dejmowaniu tak wybitnych gości. Będą ją wielbić na kolanach. I to oczywiście było prawdziwym powodem, dla którego wydawali przyjęcie na cześć Jamesa i jego młodej żony. Pani Blanchard modliła się, żeby Wilhelmina Wynd ham przybyła z opóźnieniem. Naprawdę posłała w niebo jedną krótką modlitwę, aby Wilhelmina przy padkiem skręciła sobie nogę w kostce, gdy będzie wy siadać z powozu. Nie mam szczęścia, pomyślała, słysząc dobiegający już od schodów dzwoniący głos Wilhelminy. Okazało się, że przybyła w tym samym czasie co Warfieldowie. Z pewnością nie będzie z nimi Glendy, na pewno. James wcale nie był zaskoczony widząc Glendę sto jąca sztywno koło matki, ubraną w sukienkę, która niewątpliwie odsłaniała zbyt wiele. Prawdę mówiąc, wyglądała bardzo ładnie, chociaż nie w jego stylu, od krył bowiem, że teraz przemawia do niego uroda Jes sie. Głęboko wciągnął powietrze, wsunął sobie pod ramię zimną dłoń żony i powiedział: - Dobry wieczór, 01iverze, pani Warfield, Glendo. I były to najbardziej optymistyczne słowa, jakie wy powiedział w ciągu następnych pięciu minut. - Jesteśmy tu, gdyż twój ojciec nalegał, żebyśmy przyjechali. 359
- Właściwie - mruknął pod nosem Oliver, ale na ty le głośno, aby usłyszeli wszyscy obecni - chciałem przyjechać sam. Wiedziałem, że milej spędzę czas, jeś li przybędę sam. - Chodź ze mną tatusiu, napijemy się ponczu. - Jes sie ujęła ojca pod rękę i oboje ruszyli w stronę wazy z ponczem. James posłał uśmiech w ślad za oddalają cą się żoną, a potem zajął się obserwowaniem, jak Duchessa miażdży jego teściową i szwagierkę. Glenda nawet dygnęła. Duchessa obdarzyła ją łaskawym ski nieniem głowy. Wykonane to zostało wyśmienicie. Marcus nato miast zajął się matką Jamesa, która wpadła do domu Blanchardów, ledwo kiwnąwszy głową minęła panią Blanchard i ruszyła prosto na Duchessę. Marcus z miejsca odezwał się do niej: - Wdzięk jest bardzo pożytecznym narzędziem, jeś li ktoś ma na tyle inteligencji, aby to zauważyć. Czy zgadza się pani ze mną? Wilhelmina zatrzymała się gwałtownie, odciągnęła spódnicę dalej od Duchessy, która stała w odległości dwóch metrów od niej, i uśmiechnęła się zalotnie do hrabiego. - Mój drogi tatuś mówił mi, że nie zna nikogo, kto miałby więcej wrodzonego wdzięku ode mnie. - Wierzę, że będzie promieniował od pani dziś wie czorem, madam. Jeśli tak się nie stanie, zastanowię się, czy będę mógł jeszcze kiedykolwiek z panią roz mawiać. Wilhelmina poczuła się oszukana. Jednocześnie wierzyła hrabiemu, którego groźba była niebezpiecz na. Tak bardzo chciała się puszyć przed wszystkimi są siadami faktem, że jest krewną tej znakomitej pary, ale równocześnie pragnęła rozetrzeć na proch tę przeklętą Duchessę. Tak nie mogło być. Na dodatek 360
wszyscy sąsiedzi czuli się w siódmym niebie, mając po śród siebie tę piekielną awanturnicę i hrabiego. Wzię ła głęboki oddech. Postanowiła nie obrażać Duchessy tej nocy. Nie obrazi też żony swojego syna, choć to również nie będzie łatwe. Nie chciała stracić sympatii czarującego hrabiego. - Zatańczymy walca, milordzie? - zapytała, przy gładzając tłuste, serdelkowate loki zwieszające się za uchem. - Naturalnie - gładko odparł Marcus. - Najpierw jednak dżentelmen musi zatańczyć z własną żoną. - Jesteś diabelnie gładki w mowie - szepnęła Du chessa do męża, wirując w jego objęciach przy akom paniamencie żywej muzyki granej w rytmie na trzy czwarte przez grupkę muzyków w kącie salonu. - Będę rozczarowany, jeśli dziś wieczorem zrzuci maskę i pozwoli swojemu językowi na różne ekscesy - powiedział Marcus, pocałował śliczne uszko żony i poprowadził ją, zataczając pełne kręgi po całej sali. - Poniosę klęskę z moim, hmmm, łagodnym szanta żem. Módl się, żeby nie zaczęła, Duchesso. W prze ciwnym wypadku ucierpi mój wizerunek wielkiego dy plomaty. ~ Duchessa aż się zakrztusiła ze śmiechu. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy, że wszyscy goście otaczają ich wielkim łukiem. - O tak - z satysfakcją rzekła pani Blanchard - są jak para królewska. Naturalnie należało oczekiwać, że potrafią doskonale tańczyć. A czyż śmiech hrabiny też nie jest doskonały? I tacy są piękni oboje. Ona w ciemnoniebieskich jedwabiach, on we wspaniałym czarnym stroju wieczorowym. Zastanawia mnie, co się stało Wilhelminie. Ma szczęście, że jest z nimi spo krewniona. Wygląda jakby połknęła pestkę od śliwki. - Zawsze wygląda, jakby coś połknęła - stwierdził pan Blanchard. - Natomiast jeśli chodzi o hrabiego, 361
to świetny facet, chociaż Anglik. Sądzę, że nie wybie rał sobie przodków. Pani Blanchard spojrzała na męża, jakby ten postra dał władze umysłowe. Nawet nie umiała wyrazić, jak bardzo jest wdzięczna, że z nieznanej przyczyny Wil helmina Wyndham nie wydała balu dla angielskich arystokratów i swojej nowej synowej. Dzięki temu jej przypadł ten przywilej. Odwróciła się, żeby powitać Comptona Fieldinga i jego matkę, Elizę. - Och - rzucił Fielding po przywitaniu się z Blan¬ chardami - widzę, że jest tu James i Jessie. Jestem za chwycony, że się pobrali. To duża niespodzianka, ale bardzo miła. - Też byłam bardzo zaskoczona - dodała Eliza Fiel ding. - Zdawało mi się, że James traktował ją jak młodszą siostrę. Jessie jest zachwycająca. Przypomi nam sobie, że kiedy była młodsza, próbowałam ją na mówić, aby brała u mnie lekcje gry na skrzypcach, ale zawsze miała bzika na punkcie koni. Ależ piękna się z niej zrobiła kobieta. James i Jessie tańczyli spokojnie. James nie chciał ryzykować, aby jego żona zzieleniała i skończyła zrzu ceniem kolacji w ogrodzie Blanchardów. Nie chciał też oglądać niesławnego drzewa, którego dolne gałęzie nie wytrzymały, przez co Jessie spadla wprost na niego. Dopiero w środku wieczoru Jamesowi udało się po rozmawiać ze swoją siostrą, Urszulą, Giffem i Alicją Belmonde. Uściskał siostrę, walnął szwagra w szero kie plecy i zwrócił się do Alicji: - Świetnie wygładzasz. Jak się czujesz? Alicja obdarzyła go dzielnym, słodkim uśmiechem. Była zadowolona, że ożenił się z Jessie, i powiedziała mu to. - Popatrz na nią, James - rzekła, wskazując na Jes sie rozmawiającą z Comptonem Fieldingiem. - Jest 362
piękna, tak odmienna od dawnej Jessie. Zdumiewa jące, że nikt z nas się nie domyślił, co się kryje pod ty mi starymi kapeluszami, które zwykła była nosić. A może sprawiły to czary, kiedy włożyłeś jej obrącz kę na palec. - To nadal ta sama Jessie, Alicjo, tylko opakowanie wygląda troszeczkę inaczej. Wiesz, jest wspaniała. Alicja była zdumiona, słysząc Jamesa Wyndhama mówiącego z taką dumą o jakiejś kobiecie, nawet jeś li była to jego żona. Jessie przeobraziła się, stała się pięknością. Alicja rzeczywiście miała nadzieję, że wnętrze Jessie się nie zmieniło. - Przyznać muszę, James - dodał Giff - że aprobu ję twój wybór. Mam nadzieję, że pomimo tej przemia ny nadal potrafi dosiąść konia. _ Urszula zaś spytała: - Czy to prawda, że Jessie jest w ciąży? Mama sta le wałkowała ten temat, z zaciętymi ustami. - Tak. Możesz mi pogratulować, i to bardzo. - A więc skompromitowałeś ją - odezwała się Alicja. - Nie, Alicjo, Jessie nie jest tak długo w ciąży, myś limy, że jakieś dwa miesiące. Muszę wezwać do Mara tonu doktora Hoolahana, żeby ją zbadał. - Och, widzę Neldę - powiedziała Alicja. - Proszę, wybaczcie mi, James, Urszulo. Jesteśmy z Nelda umó wione jutro na herbatę. - Odchodząc, Alicja poma chała im ręką. James przeniósł wzrok na siostrę. - Zatańczyłabyś ze mną, Urszulo? Znaleźli się na parkiecie. - Wiem, że zastanawiasz się, dlaczego ożeniłem się z Jessie. Jak zawsze, chcesz mieć czas na roze znanie sytuacji. Masz więcej cierpliwości niż Hiob. Nigdy nie pozwoliłaś, żeby matka cię zirytowała. Mam głęboką nadzieję, że Giff potrafi cię w pełni docenić. 363
- Giff jest niegłupi, James. Jasne, że mnie docenia. - Urszula obdarzyła brata przekornym uśmiechem. - Ale teraz mi powiedz, czemu ożeniłeś się z Jessie? - Mówiąc szczerze, poślubiłem ją, bo chciałem. Prosta sprawa. To wspaniała dziewczyna. Sama wiesz, że mamy wiele wspólnych zainteresowań. - Nie martwię się tym, że nigdy nie dowiem się ca łej prawdy, James. Mama wyraźnie z trudem trawi na wet jej część. Mam tylko nadzieję, że po wyjeździe do Anglii ślicznej Duchessy i jej równie ślicznego męża, nie zacznie atakować Jessie. - Jeśli zacznie, wówczas będę musiał wezwać cię na pomoc przy zamykaniu jej buzi. Urszula roześmiała się pełną piersią, bardzo po dobnie do swojego męża. - Życzę nam obojgu powodzenia - powiedziała i wspiąwszy się na palce cmoknęła brata w policzek. - Och, Compton - odezwał się James, po przekaza niu siostry pod opiekę Giffa. - Chodź, napijemy się brandy i porozmawiamy o Cydzie. To cudowna sztu ka. Jesteś wykształconym człowiekiem, powiedz mi więc, jak dokładnie opisuje prawdziwe wydarzenia. James nalegał, aby rozmawiali po francusku. - Jeśli od czasu do czasu nie mówię po francusku, mięśnie ust nie chcą właściwie pracować - powiedział i roześmiał się. Przez jakiś czas z przyjemnością dys kutowali o francuskich sztukach. Po chwili przerwy James zapytał: - O, Compton, wiesz może, czy naszemu szanowne mu stróżowi prawa, panu Dickensowi, udało się od kryć coś w związku ze śmiercią Allena Belmonde? Compton przecząco potrząsnął głową. - Nie. Kręci się tylko gorączkowo i gna do domu, żeby iść spać ze swoją nową żoną. Nigdy jeszcze nie widziałem tak oczarowanego mężczyzny. No, może ty 364
mógłbyś stanowić konkurencję, James. Widziałem, jak patrzyłeś na Jessie dziś wieczorem. Twoja małżon ka jest prześliczna. - Mógłbym stanowić konkurencję? - zapytał z pew nym zdziwieniem James. - Żywię szczere uczucia wo bec Jessie, a dobry Bóg wie, że cieszę się wszelkimi przyjemnościami dostępnymi żonatemu mężczyźnie. - Byłbyś zręcznym dyplomatą - zauważył Compton i zaśmiał się. - Czy Jessie podobał się ostatni dzien nik, który jej podsunąłem? - Ach tak, w samej rzeczy. Właściwie to ciekawy zbieg okoliczności z tymi pamiętnikami. Nigdy byś nie zgadł, co sobie przypomniała. - James przerwał, skrzy wił się, aby po chwili ciągnąć dalej. - Ach, zresztą nie ważne. Opowiedz mi o swoim ostatnim koncercie skrzypcowym, Compton. Przykro mi, że go opuściłem. James słuchał z uprzejmym zainteresowaniem. Wy tropiwszy Jessie w przeciwległym krańcu sali, uśmiechnął się do niej. Pogrążona była w ożywionej dyskusji z Marcusem, ale widząc Jamesa, uśmiechnę ła się w odpowiedzi. Gdy Compton zakończył opis swojego recitalu, Ja mes znów powrócił do pytań o Allena Belmonde. - Gordon nie ma żadnego pomysłu? Nie podejrze wa nikogo? - Nie, właściwie nie. - Mortimer Hackey nie naprzykrzał się chyba Ali cji, co, Compton? - Nic mi o tym nie wiadomo. Wiem natomiast, że Giff miał na niego oko. Prowadzi bankowe sprawy Al lena, wiesz przecież. - To dobrze - rzekł James, zastanawiając się jedno cześnie, co knuje Mortimer. Z doświadczenia Jamesa wynikało, że ludzie pokroju Mortimera Hackeya łat wo nie rezygnują. Parę minut później, na osobności, 365
podzielił się tą obawą ze szwagrem. - Doceniam two ją pomoc, Giff. Nic na to nie poradzę, po prostu czu ję się odpowiedzialny za Alicję. - Potrząsnął głową. - A więc Gordon tobie też nic nie zdradził? - Nic, co bezpośrednio dotyczy śmierci Allena, ale powiedział, że jeden z jego informatorów doniósł mu, że za wypadkiem Jessie, kiedy ktoś usiłował ją przeje chać, krył się Belmonde. Najwyraźniej Belmonde wy najął do tej roboty jakiegoś bandziora. Nie pojmuję dlaczego, ale widocznie tak było. W oczach Jamesa, zwróconych na Giffa, widniało zupełne niedowierzanie. Właśnie po raz pierwszy usłyszał o wypadku. - Co powiedziałeś? Co z Jessie? Ktoś omal jej nie przejechał? Nigdy nie powiedziała mi o tym ani słowa, niech diabli wezmą jej skrytość. Odwrócił się, żeby spojrzeć na żonę, ale tym razem bez uśmiechu. Zdumiona zamrugała oczami. - Dokładnie tak. Myślałem, że wiesz. Gordon sły szał, że być może to Allen wynajął człowieka do tej roboty. Gordon pytał mnie, czy potrafię wymyślić ja kikolwiek powód, dla którego Allen mógłby pragnąć śmierci Jessie. Przyszedł z tym do mnie dopiero po waszym wyjeździe do Anglii. Powiedziałem mu, że je dyne, co mi przychodzi do głowy, to stałe zwycięstwa Jessie nad Allenem w wyścigach konnych. Ale potem uratowała Słodką Susie z rąk złodziei. Wtedy, o ile so bie przypominam, wydawał się zachwycony Jessie, przynajmniej do momentu, kiedy oświadczyła, że go posieka na kawałki, jeśli będzie ci groził. - To wszystko nie ma sensu, ale idę ją zamordować - stwierdził James, przeczesał palcami włosy i gwał townie obrócił się na pięcie. - Porozmawiamy póź niej, Giff. Dlaczego, do cholery, nigdy mu o tym nie wspo mniała? I czemu nikt inny mu o tym nie powiedział? 366
Zatrzymał się pół kroku przed żoną, która powitała go szerokim uśmiechem i ciepłym spojrzeniem swoich zielonych oczu, wyglądających jakby bardziej zielono pomiędzy jej suknią i błyszczącymi włosami. - Jessie. - Witaj, James. Czy masz ochotę znowu zatańczyć ze mną walca? Bardzo bym chciała. Tańczysz z takim wdziękiem i... - Cicho bądź. Nie chcę z tobą tańczyć. Mam chęć cię udusić. Chodź ze mną do ogrodu. - O Boże, a czy jest tu Mortimer Hackey? Nie za brałam pistoletu, James. Przepraszam. Zapomnia łam. Jesteś pewien, że chcesz wyjść do ogrodu? Zgrzytając zębami chwycił jej rękę i pociągnął ją przez pokój w stronę długiego szeregu przeszklonych drzwi, wychodzących na taras, z którego po schodach można było zejść do ogrodu. - Zostaniemy tutaj. Nie mam pojęcia, co byś zrobi ła, znalazłszy się koło tamtego drzewa. - Prawdopodobnie znów wdrapałabym się na nie, żeby móc spaść na ciebie. Teraz już wiem, co się stało za pierwszym razem i chętnie spróbowałabym po raz wtóry. Czemu się tak krzywisz? Co cię ugryzło? Złapał ją za ramiona i potrząsnął, ale nie za mocno, nie chciał bowiem, żeby zebrało jej się na wymioty. - Czemu, do diabła, nic mi nie powiedziałaś? - O czym? O co ci chodzi, James? Widziałam, że rozmawiałeś z Alicją, z Comptonem, z Giffem i z wie loma innymi ludźmi. O co chodzi? - Giff powiedział mi, że Gordon Dickens, sędzia... - Doskonale wiem, kim jest Gordon. Pompatycz nym idiotą, któremu ojciec załatwił stanowisko sę dziego, naprawdę kiepski żart i... - Okazało się, że poczciwy Gordon dowiedział się od swojego informatora, iż Allen wynajął zbira, któ367
ry miał cię przejechać. Kiedy ten ktoś próbował cię zabić? - Ach, to. - Miała czelność wzruszyć ramionami. - Prawdę powiedziawszy, zupełnie o tym zapomnia łam. Wcale nie jestem pewna, że wtedy tamten czło wiek usiłował mnie zabić. Może był pijany. Może chciał rozjechać Comptona. A teraz twierdzisz, że kryl się za tym Allen? To byłoby dziwne i trudne do uwierzenia. - Co się wydarzyło, Jessie? - To było ostatniej zimy, a dokładnie pod koniec marca. Szłam Pratt Street i nie uważałam zanadto, bo chwilę wcześniej widziałam Connie Maxwell, a wie działam, że jest twoją kochanką, nieważne zresztą. Wstąpiłam do księgarni Comptona Fieldinga i kupi łam książkę. Odprowadził mnie aż na chodnik. I wte dy, bez żadnego ostrzeżenia, tamten człowiek, powo żący pustym wozem, zaprzęgniętym w dwa konie, ruszył prosto na mnie. Gdyby nie Compton Fielding, obawiam się, że mogłabym wtedy spotkać się z moim stwórcą. - Co zrobił Compton? - Chwycił mnie za spodnie na siedzeniu i wrzucił przez drzwi do środka księgarni. Wóz prawie się otarł o wejście do sklepu. Fielding nie uważał, że był to wy padek. Tamten człowiek smagnął konie batem i w pa rę sekund zniknął z pola widzenia. Właściwie najle piej pamiętam uczucie wściekłości, które mnie ogarnęło, gdyż tak źle traktował konie. I ja, i Comp ton nie rozpoznaliśmy ani woźnicy, ani koni. Szczerze mówiąc, pan Fielding nie jest w stanie rozpoznać żad nego konia, jego zdaniem wszystkie wyglądają iden tycznie, ale ja znam się na koniach, a nie poznałam ich. Z tuzin ludzi było świadkami tego wydarzenia, ale nikt nie zapamiętał nic istotnego. - Czemu, u licha, Compton nic mi nie powiedział? 368
- A dlaczego miałby to zrobić, James? Czemu miał by uważać, że cię to zainteresuje? - Do jasnej cholery, powinien się zorientować, że będę zainteresowany! Psiakrew, powinien był mi po wiedzieć. Czy rozpoznałaś cokolwiek związanego z tamtym człowiekiem? - Nie. Mój ojciec posłał służącego po Gordona, który przyjechał na farmę. Traktował mnie tak, jak bym była kretynką. Gdyby nie pan Fielding i wszyscy pozostali świadkowie, pewnie by uważał, że zmyśliłam całe wydarzenie. Mojemu ojcu oświadczył, że był to prawdopodobnie jakiś człowiek, którego pokonałam w czasie wyścigów. Potem dodał, że to jest ogromna prowokacja i że żaden mężczyzna nie zniesie, kiedy przegrywa z dziewczyną. - Jessie, opowiedz mi o tym przeklętym człowieku, który prowadził wóz. - Twarz miał do połowy przesłoniętą chustką. Miał ciemne oczy. Pamiętam też, że miał bardzo czarne, krzaczaste brwi. I nasunięty głęboko na oczy stary, czarny kapelusz. Robocze ubranie. I naprawdę nic poza tym. - Powiedziałaś to Gordonowi? Kiwnęła głową. - Allen Belmonde chciał mnie zabić? To niemożli we. Nie miał żadnego powodu. A poza tym wcale nie jestem pewna, czy tamten człowiek próbował mnie zabić. Może chodziło mu o Comptona. James, masz ochotę przejść się po ogrodzie? - Co? O nie, Jessie. Muszę porozmawiać z Comp tonem. Obrzuciła go rozpaczliwym spojrzeniem. - I nie chcesz ze mną zatańczyć? - Nie. Zatańcz z Giffem albo z Marcusem. Czy by łaś celem innych ataków, czy też był to jedyny raz? 369
Potrząsnęła głową. - Nie, nigdy. James oparł się łokciami o kamienną balustradę, otaczającą taras. - Jest w tym jakiś sens, prawda? Jeśli za tym wszyst kim stał Allen, wszelkie ataki na ciebie skończyłyby się z jego śmiercią. Pomyśl, Jessie. Dlaczego Allen Belmonde chciał twojej śmierci? Wciąż potrząsała głową. - Przyjaźniłam się z Alicją. Nasze kontakty mogły mu się nie podobać, ale to chyba za mało, żeby pchnąć człowieka do morderstwa. - Belmonde zawsze był kompletnym głupkiem. - To prawda. Jeśli zaś chodzi o chęć zamordowania mnie z powodu przegrywanych wyścigów, to wygrywa łam z nim w ostatnich pięciu latach. Nie było to nic nowego. - Kurczę, musiałaś zrobić coś, co obudziło w nim chęć zabicia cię. To wszystko nie ma sensu. - Może informator Gordona się mylił. To chyba najbardziej prawdopodobny wniosek. - Być może. Wejdźmy teraz do środka. Chcę jesz cze raz porozmawiać z Comptonem. A ty możesz tań czyć ze wszystkimi mężczyznami, którzy teraz zaczęli uważać, iż jesteś całkiem smakowitym kąskiem z tym białym jak śnieg dekoltem i z tymi puklami, kuszący mi, żeby owinąć je wokół palca, i tak owijać, i owijać, przyciągając cię, aż twoja słodka, zapraszająca buzia znajdzie się tuż obok. - Jesteś zainteresowany, James? - Miała jeszcze odwagę zatrzepotać rzęsami. Pochylił się i pocało wał jej usta, a potem lekko przeciągnął kciukami po jej brwiach, wygładzając je. - Czy to nie dziwne, że niektóre panie obrzucają cię spojrzeniami pełnymi jadu? 370
- Zwykle obdarzano mnie spojrzeniami pełnymi li tości. Bardziej mi odpowiadają jadowite. Duchessa wygląda nadzwyczajnie. Czemu na nią nie patrzą ja dowitym wzrokiem? - Bo jest Angielką. Bo jest hrabiną. Wszyscy uważa ją ją niemal za członka rodziny królewskiej. Jest kimś egzotycznym. A ty jesteś Jessie i powinnaś wyglądać jak brudas. A ponieważ nie wyglądasz jak brudas, wy trąciłaś wszystkich z równowagi. Nikt nie lubi oglądać zmian u innych, a zwłaszcza takich zmian. - Delikatnie potarł dłońmi czubki jej piersi. Oczy mu zabłysły. - Chyba masz rację - powiedziała z westchnieniem i pociągnęła za jeden z loków. - Moja mama oświad czyła, że przez te loki wyglądam jak kobieta lekkich obyczajów. - Jeśli twoja matka chce mówić o kobietach lekkich obyczajów, to niech pójdzie śladem spojrzeń, jakie Glenda wbija w mężczyzn. Teraz zaś wejdźmy do środka, zanim moja prawa ręka zacznie wślizgiwać się w dekolt twojej sukienki.
ROZDZIAŁ
30
W przeddzień wypłynięcia na Outer Banks poran ne mdłości Jessie nagle ustąpiły. - Skończyły się - powiedziała bezmyślnie, patrząc na wiaderko, z którym w ostatnich tygodniach zdoła ła nawiązać bliski kontakt. - Czuję się wspaniale. - Dzięki Bogu - rzekł James. - Jesteś taka chuda, że mógłbym cię podnieść do góry jedną ręką. Marzy mi się troszkę mięska na twoich kościach. - Wydaje mi się, że twoje życzenie się spełni - od parła, roześmiała się i zarzuciła mu ręce na szyję. - Je371
stem taka podniecona - dodała. - Musimy znaleźć ten skarb. James nie był tego taki pewny. Jej wspomnienia o czterech pamiętnikach dotyczyły czasów, gdy była dzieckiem. Czy będzie w stanie sobie przypomnieć, gdzie jako dziecko zakopała książki? I kto mógł zarę czyć, że w ciągu minionych lat nikt ich nie znalazł? Outer Banks nawiedziło w tym czasie parę huraga nów i niezliczone sztormy. Oczywiście plaża była zale wana, prawdopodobnie na całej szerokości od morza aż po cieśniny. Możliwe, że w tym miejscu plaży mo rze przebiło nowy przesmyk, pochłaniając wszystko na drodze, łącznie z pamiętnikami. Szanse na odnalezienie pamiętników nie przedsta wiały się najlepiej. Ale nikt nie śmiał powiedzieć tego na głos. Tego wieczora Jessie skorzystała z okazji, kiedy wszyscy się zgromadzili i opowiedziała im o Ocracoke. - Muszę być wobec was szczera. Pochodzicie z An glii, w której wszystko jest wykończone, porządne i każdy wie dokładnie, gdzie się udać, żeby coś kupić czy zdobyć. Ale na Outer Banks naprawdę nic nie ma. Outer Banks to wysepki graniczne, chroniące stały ląd Północnej Karoliny przed morzem. Wyobraźcie sobie, że są jak prymitywny naszyjnik. Dzikie, jałowe, a wios ka na Ocracoke niezupełnie przypomina małą angiel ską wioskę. Teraz zamieszkuje w niej około trzystu pięćdziesięciu osób, głównie pilotów i rybaków. - Co to znaczy piloci? - zapytał Anthony, wygląda jąc przy tym niezwykle podobnie do swojego ojca, z niebieskimi oczami i czarnymi jak noc włosami. - Wyspa Ocracoke znajduje się na końcu długiego ciągu wysp. Opływa się je od południowej strony i wpływa w Przesmyk Ocracoke. Tam właśnie statki wynajmują miejscowych pilotów. Trudno jest bowiem 372
dopłynąć do stałego lądu, pokonując Cieśninę Pamli¬ co. Prądy morskie i fale prawie zawsze są przeciwne żeglarzom, a piaskowe ławice wyrastają w najmniej spodziewanych miejscach. Jedyne, czego można być pewnym, to nieustannych zmian. Tylko miejscowi pi loci wiedzą, gdzie pojawiły się nowe prądy, a gdzie piaskowe płycizny. Próba przepłynięcia bez pilota jest szaleństwem. I nie wyobrażajcie sobie Hyde Parku. Miejsce nie należy do cywilizowanych. Ponieważ wyspy graniczne są stale atakowane przez morze, więc ludzie, którzy na nich żyją, są dzielni, mocni i niebywale pogodni. Chcę was tylko ostrzec. To będzie trudne przedsię wzięcie. Nikt nie będzie na nas czekał na wyspie, żeby nam pomóc. Być może uda nam się wynająć paru mężczyzn i może jakąś kobietę do pomocy w domu, ale proszę, zrozumcie, że nie czeka nas wycieczka do Brighton, aby obejrzeć Pawilon Regenta. Wioska tęt ni życiem. Jest tam kościół metodystów i kilka skle pów kolonialnych, w których można kupić wszystko, poczynając od naparstków, a na tarach do prania skończywszy, ale nic z rzeczy, do których jesteście przyzwyczajeni. Wszyscy żywią się rybami, a tamtejsze jedzenie jest pyszne. Anthony, na pewno pokochasz srebrzystą rybę, która usmażona na maśle ma nie biański smak. - Nie zapominaj o barwenie, Jessie - wtrącił Bad ger. - Zdobyłem już parę przepisów na barwenę. - Najbardziej lubię dobosza - powiedziała Jessie, oblizując się. - Wróćmy jednak do Ocracoke. Chociaż będzie wam brakowało wielu pułapek cywilizacji, bę dziecie mieli w zamian piękne morze, niezwykle czys te powietrze, ciepłe słońce i będziecie mogli poczuć, jak wyglądał świat tysiąc lat temu. Co ważniejsze, jeszcze się nie zaczął sezon sztormów. 373
Spears odchrząknął i zabrał głos. - Rozmawialiśmy o tym, Jessie, i rozumiemy, co nas czeka. Rozmawialiśmy nawet, ja i Maggie, z Comptonem Fieldingiem na temat Ocracoke i jej otoczenia. Zaopatrzył nas w parę ksiąg, które prze studiowaliśmy. Rozumiemy, że wyruszamy w miejsce, które jest tak odmienne od wszystkiego, co znamy, jak Księżyc. Wszyscy zgodziliśmy się, że odrobina prymi¬ tywności w życiu dodaje mu smaku. Nie załamiemy się, nie znalazłszy uroczej piekarni na Howard Street, która, jak poinformował nas pan Fielding, jest głów ną ulicą wioski. Badger dodał: - I dlatego zabieramy ze sobą jedzenie potrzebne na dwa tygodnie, zwłaszcza owoce i warzywa. Jego lordowska mość będzie mógł upolować jakąś małą sarnę, których podobno jest tam w bród. Pojedzie z nami także 01ivia, żeby zaopiekować się paniczem Charlesem. Bess pojedzie, żeby mi pomagać i zajmo wać się prowadzeniem gospodarstwa. James już wie, że zabieramy też Gypsoma, który doglądać będzie ko ni, jakie mamy nadzieję pożyczyć, i innych rzeczy. O nic nie musisz się martwić. Damy sobie radę. Sampson uzupełnił: - Przedyskutowaliśmy nawet, jak rozpalić ognisko, na wypadek, gdyby dom, do którego się wybieramy, okazał się nie do zamieszkania. Mamy także stroje przeciwdeszczowe. Jesteśmy przygotowani. Duchessa chrząknęła i przemówiła swoim spokoj nym, zrównoważonym głosem. - Maggie, Jessie i ja mamy nawet uszyte proste suk nie i kupione kapelusze, chroniące przed nadmor skim słońcem. Mamy solidne buty. Anthony i jego oj ciec będą wyglądali jak ci dziwni ludzie z ilustracji, cali spowici w skórzane ubranie i w kapeluszach z wie374
wiórczych skórek. Myślę, że każdemu z nas udało się wszystkiego dopilnować. Jessie spojrzała na męża. - A co ty zrobiłeś, James? - Dałem znać twojemu tacie, żeby zajął się Marato nem w czasie naszej nieobecności. Oslow nie jest z te go zadowolony, gdyż zawsze wtedy, gdy mnie nie by ło, to on zajmował się wszystkim, ale twój tata błagał mnie, więc co miałem zrobić? - Właściwie - powiedziała Jessie - Ocracoke nie jest aż tak bardzo niecywilizowane. Są tam drogi, no dobrze, może bardziej przypominają szerokie ścieżki, i wiele koni, w większości drobnych i niskich, ale mieszkańcy je kochają. Mam nadzieję, że wszystkim wam spodoba się tam tak, jak mnie się podobało. Popłynęli z portu Paxton w Baltimore na pokładzie małego klipera, o gładkim pokładzie i głębokim zanu rzeniu, szybszego niż jakikolwiek statek, którym zda rzyło się płynąć Jessie. Każdego ranka kapitan Mar¬ kly wyciągał ręce nad wodę i błogosławił spokojne morze, co wieczór też, przed pójściem spać, prosił Boga, aby trwało tak nadal. Zachęcał wszystkich, że by poszli w jego ślady. To był rytuał. Anthony był nim zachwycony. Ćwiczył, rozczapierzając palce wyciąg niętych dłoni jak kapitan Markly. Ojciec chłopca za uważył, że modlitwy muszą stracić na skuteczności z powodu brudu za paznokciami u błagalnika. Pewnego słonecznego poranka kapitan wskazał im Dziurę Teacha, miejsce, gdzie otoczony złą sławą Czarnobrody ukrywał swój okręt, a po darowaniu mu win przez monarchię brytyjską spędził parę miesięcy na Ocracoke, dopóki nie znudziło go to tak bardzo, że znów zaczął łupić statki. Pokazał im też znajdujący się tuż obok Przylądek Springera, mówiąc: 375
- W przyszłym roku wybudowana tam zostanie la tarnia morska. Tak wiele statków i ludzi ginie co roku, kiedy rozpętują się sztormy. Anthony, czy modliłeś się dzisiaj rano? - Wyszorowałem nawet paznokcie - z dumą odparł chłopiec. Nadal było ciepło. Powietrze przesycone było boga tym zapachem morza, pełne wrzasków mew i pół tu zina kormoranów, towarzyszących im przez całą dro gę na Ocracoke. Kapitan Markly rozmyślał ponuro nad parzystą liczbą kormoranów, zastanawiając się na glos, czy sprowadzi to potężny sztorm i na wszelki wy padek zarządził dodatkowe modły po południu. Mar twił się tak, dopóki nie zauważył, że każdego ranka Anthony dokarmia kormorany resztkami chleba ze śniadania. Sześciu członków załogi z trudem dławiło śmiech, kiedy usłyszeli, że kapitan zanosi dodatkową modlitwę w podzięce za łaskę kormoranów. Trzy dni po wyruszeniu z Baltimore wpłynęli pomię dzy wyspami Ocracoke i Portsmouth w przesmyk Ocra coke. Jessie opowiadała wszystkim, że widziała mapy z naniesionym kanałem między wyspami Ocracoke i Hatteras, który wszakże teraz już nie istniał, a to z po wodu huraganu szalejącego w siedemnastym wieku. Mała wioska Ocracoke zrobiła wrażenie na wszyst kich angielskich pasażerach, którzy, prawdę powie dziawszy, spodziewali się ujrzeć jedynie poszarpane namioty i zrujnowane drewniane budynki, poszarzałe od licznych burz morskich. Spears zwrócił się do Jessie: - Wywiodłaś nas w pole, Jessie. To kwitnąca osada. Spójrz tylko na te wszystkie małe kutry rybackie. I na porządnie utrzymane sieci. Wioska miała trzy drewniane, solidne pomosty. Domy nie były zgrupowane, raczej rozrzucone pomię376
dzy zielonymi dębami i cedrami, które rosły też na sa mym brzegu nad przesmykiem. Kapitan Markly po wiedział im, że przesmyk jest głęboki, więc będzie można podpłynąć niemal do samego brzegu. Stwier dził też, że była to znakomita droga ucieczki dla pira tów i zaśmiał się. - Ale nie ma już tych szubrawców w okolicy - zapew nił panie. - Modlitwy i flota angielska rozgromiły ich. - Tak jest - rzekł Anthony. - To porucznik May nard zabił Czarnobrodego. Zastrzelił go i dziesiątki razy przebił włócznią. - Bardzo bliskie prawdy stwierdzenie - powiedział Spears, promiennie patrząc na chłopca. Marcus po myślał, że w ostatnim czasie Spears znacznie częściej niż jego obdarza takim spojrzeniem Anthony'ego. - Jaka szkoda, że nie ma już niebezpieczeństwa - odezwała się Maggie i posłała kapitanowi uśmiech, od którego zmiękły mu nogi. Zaczął rozważać możliwość pozostania ze swoimi pasażerami na Ocracoke przez najbliższych parę tygodni, zamiast płynięcia do Puerto Rico z ładunkiem liści tytoniu. Od czasu do czasu obo wiązek mógł doprowadzić człowieka do rozpaczy. - Może istotnie wszystko jest, jak nam opowiadała Jessie, troszeczkę niewykończone - zauważył Badger - ale pan Spears ma rację. Spójrzcie, jaka tu krzątani na. Wszystko tętni życiem. - Jest tu parę sklepów - powiedziała Jessie, poka zując w stronę wiejskiej drogi. - Kiedy byłam małą dziewczynką, pan Gaskill był właścicielem sklepiku, z którego korzystali moi rodzice. Pan Gaskill nadal prowadził sklepik, w którym można było dostać wszystko, od naparstków po tary do prania, dokładnie tak, jak mówiła Jessie, a nawet wiele więcej - wiadra owsa dla koni czy nowe sieci dla rybaków. 377
- H a - zawołał posiwiały mężczyzna, uśmiechając się na widok Jessie - czy to nie Jessie Warfield? Tak, to ty. Byłaś wtedy taką śliczną małą dziewczynką. U ojca wszystko w porządku? W sklepie pojawili się inni mieszkańcy Ocracoke i wkrótce Jessie otoczona została przez Burrusów, Jacksonów, Fulcherów i Styronów. Wszyscy wykrzyki wali z zachwytem, jaka już jest dorosła. Syn pana Gaskilla, Timmy, został wynajęty razem ze swoim wozem do przewiezienia ich dobytku do do mu Olivera Warfielda. Dom znajdował się na brzegu Ocracoke od strony oceanu. Theodore Burns, młody człowiek w wieku Jessie, zapomniał języka w gębie na widok Duchessy i Mag gie. Pomachał jedynie do Jessie, która zdążyła się już przebrać w spodnie, buty z cholewami oraz koszulę flanelową i skórzaną kamizelkę. Lecz i tak Jessie od niosła wrażenie, że najwięcej spojrzeń kierowano w stronę Spearsa. Wyglądał jak król prowadzący swo ją świtę. Jego zachowanie było nienaganne, podobnie jak jego czarne wełniane spodnie i płaszcz. Miał do tego śnieżnobiały krawat. Wyglądał wspaniale. Jeden z mieszkańców Ocracoke zaczął mu się kła niać, ale w ostatniej chwili się zorientował i splunął. - Wolałbym dostać konia - rzekł Marcus na widok tylnej części wozu, do której mieli wcisnąć się wszyscy razem. - Coś wymyślimy - odpowiedział Spears, gdy jego pan wspiął się na wóz i wziął Charlesa z rąk Sampso na. - Do domu mojego taty jest tylko kilometr - ode zwała się Jessie, kiedy James zaciął batem łagodną szarą klacz, która prawie uginała się pod ciężarem wozu. - Po stronie otwartego oceanu. Chciał być tro chę oddzielony od reszty mieszkańców. Mawiał, że to 378
jego ucieczka od świata. - Gdy wyjechali poza osadę Ocracoke, wiejska droga znacznie się zwęziła. Nie dawno musiał przejść sztorm, gdyż głębokie koleiny wypełnione były wodą. - Teraz czuję się tak, jakbym została przeniesiona do innego świata - stwierdziła Duchessa, głęboko wdychając słone powietrze i patrząc na mewy i rybo¬ łowy. - Co to jest, Jessie? - Co? A, to biały ibis. Widzisz jego czerwone nogi i głowę? Nie pozwoli nam podejść bliżej. Zaraz za ty mi chaszczami z nadmorskiej trawy jest bagno. - Nigdy nie wyobrażałam sobie, że może istnieć ta kie miejsce, jak to - odezwała się Maggie i naciągnę ła kapelusz mocniej na czoło. - Przy tutejszym ostrym słońcu i słonej wilgoci w powietrzu dama może bar dzo szybko zniszczyć sobie cerę. James zatrzymał konie przed nadwyrężonym przez warunki atmosferyczne, szarym domem z desek, któ ry wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażali sobie wszystkie domy na Ocracoke. Nad bramą widniał ja kiś napis, którego nie dawało się odczytać. - Sprawia wrażenie opuszczonego - powiedziała Jessie, patrząc na pokrzywione, szare deski i chwasty wokół. Niektóre okna były powybijane. Na podwórku przed domem rósł skarłowaciały dąb. - Państwo Pot¬ terowie mieli się opiekować domem. Dlaczego trawa jest taka wysoka? Czemu wszędzie wokół leżą poroz rzucane deski? - spytała Jessie. - Kiedy doszłam do siebie po gorączce, tato nigdy nie chciał tu wrócić, ale Potterowie powinni byli zadbać o wszystko. Przez wszystkie te lata tato posyłał im pieniądze na napra wy i utrzymanie domu. - Wygląda na to - rzekł Marcus, osłaniając oczy przed ostrym, południowym słońcem - że Potterowie wynieśli się w inne strony z pieniędzmi twojego ojca. 379
- Ale czemu nikt mi o tym nie powiedział? - zapy tała bliska płaczu Jessie. - Dosyć tego roztrząsania - odezwał się Spears, ostrożnie stąpając po luźnych deskach, które odpadły z przewróconego zbiornika na wodę. - Powietrze do da nam zapału i potraktujemy ten dom jak wyzwanie. Jesteśmy dobrze przygotowani. Charles płakał, ale Anthony biegał wokoło, prag nąc wszystko dokładnie obejrzeć. Wygląd wnętrza domu sprawił, że Jessie się rozpła kała. - Było tu kiedyś tak przytulnie. A teraz? Wszystko się rozpada i śmierdzi pleśnią i innymi rzeczami, któ rych nie chcę nawet identyfikować. Czemu żadne z nich nie powiedziało mi, co się stało? Na pewno wiedzieli, że Potterowie się wynieśli. Musieli wie dzieć. Czemu mi nie powiedzieli? - Wszystko jedno - rzekł Spears, klepiąc ją po ra mieniu. - Bess jest gotowa zabrać się do pracy, po dobnie jak my wszyscy. Nie martw się. Jutro będziemy prowadzić śledztwo. Znajdziemy sensowną odpo wiedź. Ale teraz, Jessie, musisz odpocząć. Lecz Jessie nie była w stanie odpoczywać. Wszyscy podwinęli rękawy. Szorując i odkurzając tak się zmę czyli, że dopiero kolacja, składająca się z dostarczonej przez panią Gaskill świeżo upieczonej ryby, do której Badger dodał małe cebulki i słodkie wino, ziemniaki z masłem i pietruszką, zielony groszek z ogródka pa ni Gaskill i ciasto z bakaliami, poprawiła wszystkim humor. Wszyscy spożywali ją w jadalni, gdzie Pottero wie zostawili długi stół, prawdopodobnie dlatego, że, jak zauważył Sampson, był za ciężki do wyniesienia. Nie było wystarczającej liczby krzeseł, ale nie miało to znaczenia. Brakowało też oczywiście łóżek, na szczęś cie Maggie i Bess pamiętały o zabraniu skrzyni pełnej 380
koców i prześcieradeł. Ponieważ dom miał tylko czte ry bardzo małe sypialnie, wszyscy byli ciasno stłocze ni, ale każdy jakoś sobie poradził, zaś wspaniałe je dzenie Badgera łagodziło wszelkie możliwe napięcia. Tej nocy Jessie kochała się z Jamesem, a potem znów przyśnił jej się tamten dzień, gdy Tom usiłował ją zgwałcić. Tym razem wszystko było niewyraźne, przerażenie zbladło, jakby się od niej odsunęło. Jed nak James trzymał ją mocno w objęciach i głaskał po plecach, dopóki jej oddech się nie uspokoił. - Jutro - odezwała się w końcu. - Jutro rano pój dziemy na plażę i wykopiemy wszystkie pamiętniki pana Toma. I wtedy będziemy wiedzieli. - A wówczas skończą się te przeklęte koszmary senne - dodał James.
ROZDZIAŁ
31
Ostatnią z czternastu żon Czarnobro dego była„najczarowniejsza dwunastolet nia istotka". Dzień był słoneczny i ciepły. Pospiesznie ubrali się i zjedli. Każdy chciał jak najszybciej znaleźć się na plaży i odkopać pamiętniki. Jessie ubrana była w spodnie - wydawało jej się, że są odrobinę bardziej obcisłe w talii, aniżeli jeszcze dzień wcześniej - stare buty, spłowiała koszulę i naj bardziej zniszczony kapelusz, jaki James kiedykol wiek widział, a przecież w ostatnich sześciu latach wi dywał ją w niejednym zniszczonym kapeluszu. Pojechali wozem na plażę, odległą mniej więcej pół kilometra od domu Warfieldów. Anthony wydzierał 381
się i krzyczał, aż jego ojciec uwięził go sobie pod pa chą i zaczął głaskać po głowie. - Cicho bądź, ty mały poganinie. Twoja matka bę dzie nas obu bardzo chłodno traktować, jeśli się nie uspokoisz. A teraz, zanim się zapytasz, zgoda, kiedy dotrzemy na plażę, będziesz mógł pochodzić w wo dzie. Tylko przedtem koniecznie podwiń nogawki spodni, a buty i skarpetki zostaw daleko poza zasię giem fal. I nie wchodź głębiej niż po kolana. - Tak, paniczu Anthony - powiedział Spears swoim spokojnym, niskim głosem - pohamujesz swoje dzikie zapędy, dopóki nie przyjdzie na nie pora. A jeśli wej dziesz głębiej niż do kolan, będę bardzo niezadowolo ny. Zasugeruję nawet twemu ojcu, żeby... - Przysięgam, że nie wejdę głębiej, Spears. Na prawdę. - Jest tak samo przekonujący, jak pan, milordzie - zwrócił się Spears do hrabiego. - Anthony nie zbliży się do wody, dopóki nie znaj dziemy pamiętników Jessie - rzekła Duchessa i kilka razy pogładziła synka po głowie. - Tutaj! - niespodziewanie krzyknęła Jessie. - Do kładnie tutaj. Zatrzymaj wóz, Sampsonie. Nie było już zrujnowanej chaty Starego Toma. Da wało się jeszcze rozpoznać pewnego rodzaju ganek, ale sam drewniany domek zapadł się. Nadmorskie trawy wyrastały wysoko z każdej szpary między prze gniłymi deskami. Było oczywiste, że do ruiny chaty przyczyniły się sztormy. - Czy tutaj mieszkał Stary Tom? - głosem bez wy razu zapytał Spears. - Czyżbyś spodziewał się Chase Park? - rzucił Ja mes i stuknął kamerdynera w ramię. Na skutek tego stuknięcia Spears odwrócił się powoli i spojrzał na Ja mesa, jakby go widział pierwszy raz w życiu. Było to 382
bowiem przyjacielskie szturchnięcie, nie mające w so bie nic z relacji pan-sługa. James tylko się roześmiał i kiwnął głową. - Zdumiona jestem, że aż tyle przetrwało - powie działa Jessie, kopiąc leżące dookoła deski. - Ale to nie ma znaczenia. - Nie ma żadnego - zgodził się James. - Cieszę się, że w ogóle coś zostało. Wybaczcie nam na chwilę. Chcielibyśmy się trochę rozejrzeć. Trzymając się za ręce podeszli do rozpadającej się budowli. Stał tam jeszcze tylko jeden fragment ściany. Piasek i przegniłe drewno zajmowały całą przestrzeń. Nie było żadnego bólu, żadnego strachu; całe przera żenie znikło dawno temu. Wszystko było spokojne, jak błękitne niebo nad ich głowami. - Naprawdę nic nie zostało - stwierdziła Jessie, rozglądając się. - O, jakiś krab usiłuje uciec przed na mi. - Chcesz teraz znaleźć te pamiętniki, Jessie? - Tak. Nie mamy tu nic do roboty, James, zupeł nie nic. - Doskonale. Wszyscy stali, patrząc na wodę, potem odwracając się najpierw na północ, później na południe. Długie, falujące połacie nadmorskiej trawy, przytrzymującej piasek, były na przemian gęste bądź rzadkie. Jak okiem sięgnąć wszędzie rozciągały się pofałdowane wydmy. Fale uderzały o brzeg miarowo i łagodnie. Słońce nad głowami świeciło bardzo jasno, sprawia jąc, że woda błyszczała tysiącem odblasków. Mewy krążyły wokół nich w nadziei na resztki pożywienia, krzycząc i nurkując wśród fal. Powietrze było rześkie, ale nie czuło się chłodu. - Nie chciałabym zostać wrzucona do tej wody, po mimo słońca - powiedziała Maggie, splatając ramiona. 383
- Gdzie, Jessie? - zapytał James, nagle poczuwszy pragnienie, aby ściągnąć buty i poczuć pod stopami gorący piasek. - Niech pomyślę - odparta i oddaliła się od nich w stronę wody, jakieś pięć metrów od chaty Starego Toma. -- Pamiętam, że bardzo starannie owinęłam pa miętniki natłuszczonym kawałkiem skóry i zakopa łam zawiniątko pod małym dębem. Działo się to jednak dziesięć lat temu, więc drzewko z pewnością znacznie urosło. Jeśli będę spoglądała prosto na front chaty pana Toma i przekręcę głowę o trzydzie ści stopni w prawo, wtedy... Tam jest! To dąb. Boże, spójrzcie, jaki ma dziwaczny kształt. Ale nadal tu rośnie, dzięki Bogu. Jessie popędziła w stronę drzewa, a za nią, krzycząc głośniej niż ptaki krążące ponad nimi, pognał Antho ny, który chwilowo zapomniał o brodzeniu w wodzie. Za łatwo wszystko poszło, pomyślał James. Zdecy dowanie za łatwo. Istotnie drzewo wyglądało bardzo dziwacznie, mocno przechylone w stronę lądu przez silne wiatry od morza, z poskręcanym pniem, pełnym narośli, pęknięć i dziur. Zapewne było to najbrzydsze drzewo, jakie Jamesowi zdarzyło się widzieć. - Przynieś łopatę, Sampson - zawołał James i po dążył za Jessie, która na czworakach kopała już w pias ku rękami, a towarzyszący jej Anthony wyrzucał za siebie pełne garście piachu. Niebieski krab pospiesz nie uciekał przed sypiącymi się ziarenkami. Rybołowy i brodźce zaczęły krążyć coraz niżej i bliżej, czując je dzenie. Mewy były bardziej śmiałe, niektóre podbieg ły do Jessie prawie na wyciągnięcie ręki, ale uciekły spłoszone pełnym podniecenia okrzykiem Antho¬ ny'ego, którego palce natrafiły na korzenie drzewa. - Tato! 384
- Uważaj, Anthony - odezwała się Jessie, cofając ręce. - Nie chcemy uśmiercić drzewa. Kop ostrożnie dookoła korzeni. Właśnie tak. Ale nic nie znaleźli. Kwadrans później wszyscy sta li wokół skarłowaciałego dębu, który teraz wyglądał jak samotny zamek otoczony fosą. Jessie kręciła w zdumieniu głową. - Nie mogłam zakopać głębiej. Gdzie to jest? James otoczył rękami jej ramiona i przyciągnął ją do siebie. - Upłynęło dziesięć lat, Jessie. Wiele razy opowia dałaś mi, jak drastycznie może się zmienić krajobraz w ciągu jednego dnia. Dziesięć lat to szmat czasu, przeszło tu wiele gwałtownych sztormów. - To przygnębiające - odezwała się Maggie, stojąc tam ze swoimi wspaniałymi rudymi włosami, błyszczą cymi w świetle słonecznym, ze spódnicą wydymającą się na słonym wietrze. - Jessie, jeden z twoich loków schował ci się pod kołnierz. O tak, wyciągnij go, żeby opadał swobodnie. Znacznie lepiej. Anthony westchnął głęboko. - Miałem nadzieję, Jessie, że znajdziemy skarb. Czy sama, bez pamiętników, masz jakiś pomysł, gdzie Czarnobrody mógł go schować? - Niestety nie, przykro mi, ale nie mam. - Mój pierwszy skarb i nie znajdę go - powiedział Anthony, potrząsnął głową, usiadł na piasku i zaczął ściągać buty i skarpetki. Sampson zauważył: - Mówię ci, Jessie, to drzewo mogłoby królować w za czarowanym lesie. Jest sękate, całe poskręcane, popatrz tylko na tę dziwną narośl. Nie wiedziałem, że drzewa mo gą się tak wybrzuszać. Wygląda jak staruszka z wolem. Jessie zmarszczyła czoło, podeszła bliżej i przesu nęła rękami po pokaźnym wybrzuszeniu pnia. 385
- Słyszałam historie - zaczęła i oczy jej zabłysły - o tym, jak w czasie sztormu woda może rozerwać drzewo niemal po korzenie. Załóżmy, że coś zostało zakopane pod tymi korzeniami. Czemu więc ukryte zawiniątko nie miałoby zostać porwane przez wiatr i wodę i wbite w pień? A potem, w miarę wzrastania drzewa, mogłoby nadal być pchane do góry. - Chcesz powiedzieć - odezwał się James - że ta dziwaczna narośl w rzeczywistości jest skórzanym za winiątkiem z pamiętnikami? Ze wrosły w drzewo? - Czemu nie? - odparta Jessie. - O Boże, musimy poświęcić drzewo. Jest potwornie brzydkie. - Przyniosę siekierę - wrzasnął Anthony biegnąc w stronę wozu, ze Spearsem depczącym mu po piętach. - O Boże - powiedziała Jessie. - Czuję się winna. Drzewo przełamało się na pół. Wtedy Anthony pisnął: - Zobacz, tato, tam jest dziura! James uśmiechnął się do Jessie. - To twoje dzienniki, twój skarb. Sprawdź, czy two ja teoria jest słuszna, Jessie. Z niezwykłą ostrożnością Jessie wsunęła rękę w głąb drzewa. Poczuła wypukłe guzy, ostre kanty, gąbczastą substancję, o której nawet nie chciała myś leć, a potem dotknęła materiału. Nasyconej tłusz czem skóry. Była w stanie jedynie patrzeć na Jamesa w milczeniu. - Nie mogę w to uwierzyć - wydusiła w końcu. - Cią gnę, ale nie daje się ruszyć. Jamesowi udało się wyciągnąć zbutwiałe zawiniąt ko z wnętrza pnia. Trzymał je w dłoni niczym cenny podarunek. Przesiąknięta oliwą skóra opadła. We wnątrz znajdowało się pięć książek, w nie najlepszym stanie, ale też nie do końca zniszczonych. - O Boże - jęknął Anthony. 386
- Jessie - spytał James. - Czy to są pamiętniki Czarnobrodego? - Tak. Te dwa napisał osobiście. Dwa następne są autorstwa Samuela Teacha, wnuka Czarnobrodego. To był ojciec pana Toma. A ten, który wygląda tak sta ro, jakby miał rozpaść się w rękach, napisała Valentine. - Ależ to nie ma sensu, Jessie - odezwała się Du chessa, odgarniając z twarzy grube pasmo włosów. - Skoro wnuk miał pamiętniki dziadka, dlaczego miałby sam nie wykopać skarbu? I co z synem Czarnobrodego? Dlaczego nie dostał skarbu? - Być może dlatego - odpowiedział Marcus - że syn i wnuk nie byli wystarczająco sprytni, żeby rozszyfrować wskazówki Czarnobrodego. Badger dodał: - Gotów jestem się założyć, że syn i wnuk zostali powieszeni, zanim jeszcze rozpoczęli poszukiwania skarbu. Obaj wyglądają na nicponi. - Nie zapominajcie o Czerwonym Oku i panu Tomie, prawnuku Czarnobrodego. Było to bardzo trudne, jednak Anthony'emu udało się wysiedzieć w spokoju w czasie podróży wozem do domu Warfieldów. Wszyscy zebrali się w małym salo¬ niku, a Jessie usiadła na wytartym dywanie, z zawi niątkiem ułożonym przed sobą na podłodze. Badger wniósł herbatę, przygotowaną przez Starą Bess. - No dobrze - zagaił Marcus. - Dlaczego na przy kład syn i wnuk Czarnobrodego nie wykopali skarbu? O Boże, po prostu nie było żadnego skarbu, to jedyne sensowne wytłumaczenie. - Przerwał. Jessie gwałtow nie kręciła głową. - Przypominam sobie teraz, jak Tom opowiadał, że syn Czarnobrodego nie dostał skarbu, gdyż został schwytany przez Anglików wkrótce po tym, jak zna387
lazł pamiętniki ojca na strychu u swojej matki. Miał jedynie czas, aby przekazać je swojemu synowi, Samu elowi Teachowi, który był ojcem Starego Toma. Bad ger miał więc rację. Nie wiem, dlaczego Samuel Teach nie wydobył skarbu. Z pewnością się tego dowiemy po przeczytaniu jego pamiętników. - A Czerwone Oko? - zapytał James. - Co się z nim stało, Jessie? Chyba mi opowiadałaś, że wylądo wał w więzieniu? - Powiedziano mi, że nie wyjdzie z więzienia przez najbliższych dziewięćdziesiąt lat. Bardzo mi ulżyło. - Przypuśćmy - powiedział w zamyśleniu James, biorąc ją za rękę i gładząc kciukiem skórę jej dłoni - że jednak wyszedł. Przypuśćmy, że Czerwone Oko jest tym, który zabił Allena Belmonde, kiedy odkrył, iż Allen usiłował zamordować ciebie. Być może jest jednocześnie twoim wybawcą i twoim prześladowcą. Może polował na ciebie, ale miałaś szczęście i nigdy nie przydybał cię samej. Potem zaś wyjechałaś do An glii, a gdy wróciłaś do Baltimore, stale otaczał cię tłum ludzi. Jessie zadrżała. - James, nie chcę sobie przypominać tej nocy, kie dy pojawił się Czerwone Oko. Był taki rozgniewany, taki wściekły! Chciał mnie zabić, ale wiedział, że w tym momencie nie może, że najpierw muszę go za prowadzić do miejsca, gdzie zakopałam pamiętniki. Miałam ogromne szczęście. ~ Jeśli podejrzenia Jamesa są słuszne - zauważył Marcus - oznacza to, że Czerwone Oko nadal może się gdzieś tu czaić. Możliwe, że domyślił się, czego szukamy, ruszył za nami i jest już na Ocracoke. - Będziemy bacznie się rozglądać - powiedział Ja mes. - Czy ktoś zabrał broń? Spears odparł: 388
- Naturalnie. Nigdy nie podróżuję po obcej okolicy bez właściwego zabezpieczenia. Pamięta pan, milor dzie, że w Paryżu, kiedy zachęcaliśmy pana do poślu bienia Duchessy, miałem pistolet. O, to były czasy. - Spears odchrząknął. Jessie zaskoczył jego lekko za kłopotany wygląd. - Będę go miał w pogotowiu. Ale to nie wystarczy. Musimy się uzbroić. Czy możemy za opatrzyć się w broń w wiosce, Jessie? Oszołomiona skinęła głową, myśląc jednocześnie, że świat przekręcił się do góry nogami. Czerwone Oko zabił Allena Belmonde, bo wiedział, że Allen próbował ją zamordować? To chyba przesada. A poza tym, czemu Allen miałby chcieć ją zabić? Odezwała się w końcu: - Pan Styron ma wspaniały zbiór. Nawet jeśli nie sprzeda broni, na pewno coś nam pożyczy. - Świetnie - stwierdził James. - To załatwia sprawę zagrożenia ze strony Czerwonego Oka. - Tak - powiedziała Jessie, głęboko zaczerpując tchu. - Obejrzyjmy teraz pamiętniki. Najwyższy czas, nie sądzicie? Czy wszyscy są gotowi?
ROZDZIAŁ
32
- Ojej - powiedziała Jessie, kiedy znów przyszła jej kolej czytania pamiętnika. - To już ostatni zapis. Jest bardzo krótki i nie ma tu żadnej wzmianki o przeklę tych Anglikach, braku rumu czy miejscu, w którym Czarnobrody ukrył skarb. Wygląda na to, że miał czternaście żon, a ostatnia to „najczarowniejsza dwu nastoletnia istotka. Ma na imię Valentine, tak jak mo ja prababka. Dlatego ją wziąłem. Zobaczymy, czy nie jest za młoda, żeby dać mi dziecko. Lubię małe dra389
nie. Sprawiają, że człowiek czuje się nieśmiertelny na wet wówczas, gdy igra z diabłami w piekle". - Oszoło miona Jessie podniosła głowę i rozejrzała się. - Yalen tine nie należy do popularnych imion. To interesujące. Opowiadałam Jamesowi o innej Valentine, która mieszkała w osadzie sir Waltera Raleigha na wyspie Roanoke. To była osada, która zniknęła, po prostu ślad po niej zaginął gdzieś pomiędzy tysiąc pięćset osiemdziesiątym siódmym a tysiąc pięćset dziewięć dziesiątym rokiem. Nikt nie wie, co się tam wydarzyło. Ale my się dowiemy. - Jessie uniosła pamiętnik Valen tine. - On nam opowie, co się stało nie tylko z Valen tine, ale także z pozostałymi kolonistami. - Położyła pamiętnik na kolanach. - Wiecie, co mi przyszło do głowy? Myślę, że ostatnia żona Czarnobrodego, ta druga Valentine, naprawdę była prababką Starego To ma. To ma sens, prawda? - Zupełnie, jakby historia zatoczyła pełny krąg - po wiedział Marcus. - Ci wszyscy pra, pra - odezwał się Badger - spra wiają, że człowiekowi mózg się może zagotować. W porządku, Jessie. Ta pierwsza Valentine z wyspy Roanoke była prababką Czarnobrodego. Druga Va lentine była prababką Starego Toma, a Czarnobrody był jego pradziadkiem. - Właśnie. - Wszystko to pięknie - rzekł Marcus - ale ja też, podobnie jak Maggie, chciałbym wiedzieć, gdzie jest ten cholerny skarb. Czarnobrody w ogóle o nim nie wspomina, przeklęty łajdak. - Może dowiemy się czegoś więcej o tym, co się sta ło z żoną Czarnobrodego, biedną dwunastoletnią Va lentine, kiedy przeczytamy pamiętnik wnuka Czarno brodego - zauważył Spears. Pochylił się i poklepał Jessie po ramieniu. - Nie trać jeszcze nadziei. 390
Anthony, stojąc w rozkroku, z rękami założonymi na piersiach, dorzucił: - Mamy trzy pamiętniki. Przeczytaliśmy tylko dzienniki Czarnobrodego. Myślę, że powinniśmy przeczytać pamiętniki jego wnuka. Może jego babka Valentine, żona Czarnobrodego, jeszcze żyła i coś mu powiedziała. Nie poddamy się, dopóki nie przeczyta my ostatniego słowa we wszystkich pamiętnikach. - Masz rację, Anthony - rzekł James, ale nie za brzmiało to zbyt przekonująco. - Z tego pirata był naprawdę sprytny łotr - powoli powiedział Badger, kręcąc posiwiałą głową. - Wydaje mi się, że dla podreperowania moich zdolności umys łowych upiekę na śniadanie rybę, którą Gypsom zło wi! dziś rano w porcie. Waży co najmniej sześć kilo gramów. Tak, upiekę rybę, a do niej będziemy mieli ten smaczny zielony groszek, który Bess przyniosła od pani Fulcher. Ta miła kobieta uparła się, żeby Bess spróbowała jej jabłecznika. Bess wróciła do domu śmiejąc się jak pomylona. Badger przeniósł się do zrujnowanej kuchni Warfiel dów, tak starej i zniszczonej, że Jessie nie miała pojęcia, w jaki sposób udają mu się tam tak wspaniałe posiłki. * * *
Tego wieczoru po kolacji wszyscy, łącznie z Bess i Gypsomem, zebrali się w saloniku. - Dlaczego nie? - powiedział Marcus. - Są częścią tego wszystkiego, tak samo jak my. Głos zabrał James. - Tego wieczoru będziemy czytać dwa pamiętniki, na pisane przez wnuka Czarnobrodego, Samuela Teacha. Maggie, ty i Anthony zaczniecie. Dzienniki Valentine na razie odłożymy i zachowamy na później. 391
Anthony, Sampson i Maggie stanowili drużynę. Na gle, w zupełnej ciszy, rozległ się okrzyk Anthony'ego. Maggie dała mu sójkę w bok i roześmiała się. - Zaczynaj, Anthony, przeczytaj na głos, co znaleź liśmy. - Posłuchaj, tato - powiedział Anthony, ostrożnie biorąc książkę z rąk Maggie. - Dziadek Starego To ma, Samuel Teach, pisze: Myślę, że moja babka Valentine jest stuknięta, biedna staruszka. Dzisiaj w kół ko opowiadała o złotym naszyjniku, który dał jej najdroższy mąż - Edward Teach był tym piratem Czarnobrodym. - Anthony ciągnął dalej swoim wy studiowanym głosem: - Potem Samuel stwierdza, że spisuje dokładnie słowa babki, bo kto wie, co się mo że okazać. Wyszedł w noc, sztormową noc, kiedy fale uderzały o ciemne skały koło przesmyku, deszcz siekł poskręcane drzewa. Zostawił mnie z trzema swoimi ludźmi w małym zamku zbudowanym z kamienia, gdzie było tak zimno i mokro nawet w najcieplejsze dni, że czasami przymierzałam się, żeby mu coś po wiedzieć na ten temat. Oczywiście nigdy tego nie zro biłam. A, tamta noc. Tak, powiedziałam mu, żeby przysłał kogoś, gdyby czegoś potrzebował, ale kazał mi tylko podgrzać trochę rumu, byle nie za mocno, tak jak lubił. Kiedy wrócił, wyglądał strasznie, czarną brodę miał zmierzwioną i mokrą, przemoczone ubra nie zaczęło parować, gdy podszedł do ognia, wysokie buty z czarnej skóry były rozmiękłe i całe pokryte ciemnym błotem. Dałam mu rum. Wypił wszystko do dna i uśmiechnął się do mnie. Potem wyciągnął spod koszuli potężny złoty łańcuch. Roześmiał się w prze rażający sposób i raz, drugi, trzeci okręcił wokół mo jej szyi. Łańcuch ważył niemal tyle, co ja. To dobrze, pomyślałam i dałam mu więcej rumu, bo nie jestem głupia. Wypił wszystko jednym haustem, beknął, 392
stwierdził, że niedługo będzie ział ogniem i wyciągnął zza pazuchy następny naszyjnik. Ten z kolei był z ko lorowych kamieni - białe były tak przejrzyste, że wy glądały jak kryształki lodu, czerwone miały głęboki, tajemniczy połysk, zaś niebieskim błękitu mogło po zazdrościć pogodne, letnie niebo. Były tam nawet zielone kamienie, ale nie tak błyszczące jak pozosta łe. Poklepując mnie po twarzy dużą, stwardniałą, brudną dłonią powiedział, że oba naszyjniki znalazł przypadkiem w ładnej szkatułce, unoszącej się na wodzie koło tonącego statku. ...Bardzo poważnie skinęłam głową, ani przez chwilę mu nie wierząc. Był tak samo zły, jak trupia czaszka na fladze, którą wywieszali na »Revenge«. Nie jestem głupia. Zawsze wiedziałam, że ma gdzieś ukryty skarb i teraz miałam na to dowód. Był na Ocracoke. Nie było go w zamku tylko przez trzy kwa dranse, miałam szczęście, że to zauważyłam. Buty miał pokryte błotem. Pragnę tego skarbu. Zasługuję na niego. Mój ojciec sprzedał mnie łajdakowi. Tak, zasługuję na skarb. ... Tamtej nocy skończyłam dwanaście lat. Ale po tem, niespełna miesiąc później, ten bezlitosny diabeł dał się postrzelić i zranić nożem więcej razy niż nor malny człowiek, a tamten angielski porucznik obciął mu głowę, przywiązał ją do bukszprytu i odpłynął. Zostawił mnie w ciąży z twoim ojcem. Twój ojciec był nicponiem od małego. Obiecałam sobie, że nigdy mu nie powiem o naszyjnikach. Zostawił mnie, a potem wrócił po łatach, przywożąc mi ciebie, Samuelu. Sprzedawałam naszyjniki po kawałku i dobrze mi się żyło, a kiedy twój ojciec zaczął mnie w kółko wypyty wać, jak było mnie stać na taki ładny dom i na służ bę, powiedziałam mu, że byłam dziwką. Łatwo w to uwierzył, bydlak. Samuelu, skarb istnieje. Nie jesteś 393
głupi. Chcę być bogata przed śmiercią. Znajdź ten skarb, Samuelu". - Samuel pisze - powiedziała Maggie - że babka była pomylona, chociaż sam widział niektóre niezwyk łe kamienie. Wierzy w istnienie naszyjników, ale nie uważa, że są częścią ukrytego skarbu Czarnobrodego. Twierdzi, że babka była stara i miała przegniły umysł. Ale pragnie pozostałych kamieni. Znajdzie je po jej śmierci. Utrzymuje, że nie może jej porzucić, że wi nien jest jej to, bo go przygarnęła, dobrze traktowała, bo mieli dwóch służących i nauczyciela dla niego. - Dzięki kamieniom z naszyjnika - spokojnie sko mentowała Duchessa. - Co za czarujący typ - rzeki James. - Samuel był ojcem Starego Toma - odezwała się Jessie. - Stary Tom też był czarujący, James. - Wzdryg nęła się na ostre, wyraźne wspomnienie owego dnia. James przyciągnął ja do siebie i pocałował w ucho. Anthony podniósł głowę; jego ciemne, niebieskie oczy błyszczały. Wyglądał, jakby za chwilę miał pod skoczyć do sufitu. - Wiemy, że skarb istnieje. Wiemy. - Żona Czarnobrodego -wolno powiedziała Jessie. - Dwunastoletnia Valentine. Dał jej dwa naszyjniki ze swojego skarbu. Skarb ukryty był trzy kwadranse dro gi od zamku, pewnie nawet mniej, bo musiał mieć czas, żeby go wykopać. - Gdzie jest ten przeklęty zamek? - zapytał Samp son, pomagając Badgerowi w nalewaniu wszystkim herbaty. Były nawet ciasteczka cytrynowe. - Już dawno go nie ma - odparła Jessie. - Kiedy by łam dzieckiem, buszowaliśmy w ruinach, już wtedy była to kupa kamieni. Wiele osób twierdziło, że nigdy nie by ło żadnego zamku. Kto wie? Nawet jeśli był, w minio nych dziesięcioleciach mieszkańcy Ocracoke wszystko 394
wykorzystali. Ale wiem, gdzie podobno stał. Tylko co to oznacza? Trzy kwadranse? W którą stronę? James zamknął oczy, odchrząknął i rzekł: - Tamtej nocy padało. Miał zabłocone buty. Spraw dzimy każdy kierunek z miejsca, gdzie kiedyś stał zamek. - Tak - dodał Marcus. - W większości przypadków po czterdziestu pięciu minutach wylądujemy w wo dzie. Możliwe jest więc, że uda nam się coś odkryć. - Sądzę, że powinniśmy dalej czytać - odezwała się Maggie, przyglądając się ostatniemu cytrynowemu ciasteczku i z żalem potrząsając głową. - Jeśli nie znajdziemy nic więcej, spróbujemy pójść tym zamko wym tropem. - Mieszkańcy wioski pomyślą, że zwariowaliśmy - powiedział James i uśmiechnął się do żony. - Czy możecie sobie wyobrazić, jat rozchodzimy się we wszystkich kierunkach od kupy kamieni? W starym domu panowała cisza. Żadnego skrzypie nia desek, bo wszyscy spali już w swoich łóżkach - ta ką przynajmniej nadzieję miał James, wiedział bo wiem, że nawet najcichszy dźwięk, wydany przez niego czy Jessie, dotrze do najodleglejszego kąta każ dego pokoju. Jessie leżała na plecach, bawełniana ko szula okrywała ją szczelnie, z wyjątkiem palców u stóp. Satynowe wstążki związane były tuż pod bro dą. Nie mógł się doczekać, kiedy je rozwiąże. Mówiła spokojnie: - Marcus ma rację. Trzy kwadranse marszu w więk szości kierunków skończą się w oceanie albo Cieśni nie Pamlico. Oparł się na łokciu. - Mamy księżycową noc. - Co? O tak, James. Widzę ten psotny błysk w two ich oczach. 395
- To nie psoty. To pożądanie. Uniosła palce, aby pogładzić go po policzku. - Nie wiem, czemu ci nie mówiłam, że cię kocham, ale zrobię to teraz. Kocham cię, James. Zawsze cię kochałam, a przynajmniej odkąd skończyłam czternaś cie lat. Poczuł panikę, kompletną panikę. Miłość? Pewnie, że ją lubił, cieszył się jej ciałem. Sprawiała, że się śmiał. Bardzo mu na niej zależało. Ale miłość? Jej uśmiech nie stopniał, ale w świetle księżyca, są czącym się przez okno, dostrzegł smutek w jej oczach. - Nieważne - powiedziała, ale wiedział, że to ma znaczenie. - Mam więcej miłości, niż potrzebuję. Bę dziesz kochał nasze dziecko, prawda, James? Pomimo tego, że to także moje dziecko? - Nie bądź głuptasem, Jessie. Zależy mi na tobie. Jesteś moją żoną. Chodzi tylko o to, że... - Wiem. Nie zapominaj tylko, że oboje kochamy konie, dobrze? Nie wiem, czy kocham dzieci, czy nie, ale czyż nie muszę kochać swojego dziecka? - Będziesz wspaniałą matką. Nie ma co do tego wątpliwości. - A ty, James? - Obiecuję, że będę najlepszym z ojców. Ale teraz, Jessie, jestem przekonany, że wszyscy w tym przeklę tym domu już śpią. Jeśli obiecasz, że nie będziesz krzyczała, będę się z tobą kochał. - Delikatnie dot knął jej piersi. - Bolą cię? - Tak, ale ty zawsze jesteś taki delikatny. - Przy mknęła oczy, kiedy jego palce powoli przesunęły się po jej piersiach pod bawełnianą koszulą nocną. Ode zwała się głosem zaspanym i zainteresowanym zara zem: - Nie sądzę, żeby Marcus czy Duchessa spali. Szkoda, że nie widziałeś tych spojrzeń, które jej rzu cał w saloniku. 396
- Marcus nie ma szczęścia. Nie pamiętasz? W ich pokoju śpi Anthony. - Otwartą dłonią przeciągnął po jej brzuchu. Poczuł, że jest lekko powiększony. Nosi ła w sobie jego dziecko. - Nie. Anthony jest z Badgerem i Spearsem. Char les śpi z Maggie i Sampsonem. James roześmiał się głośno i szybko zatkał sobie usta rogiem prześcieradła. Kiedy odzyskał oddech, powiedział: - Mając taką żonę, jak Duchessa, Marcus nie może zostawić jej w spokoju nawet na jeden dzień, a co do piero mówić o dwóch dniach. - Chciałabym być taka piękna jak ona, James, ale nie jestem. Przepraszam. Jestem tylko sobą. - Prowokujesz komplementy, Jessie? Jeśli tak, to nie robisz tego dobrze. Twoje słowa zabrzmiały żałoś nie. Ale teraz bądź już cicho. - Pochylił się i pocało wał czubek jej nosa. Miała otwarte oczy, którymi zro biła zeza, gdy się nad nią nachylił. Znów wybuchnął śmiechem i tym razem nie przestał. Igrali ze sobą, łas kocząc się, obdarzając pocałunkami, które lądowały w najdziwniejszych miejscach, cieszyli się sobą, dopó ki nagle dłoń Jessie nie zamknęła się wokół niego. Zapomniał wtedy o śmiechu, zapomniał o wszystkim, nawet o skarbie Czarnobrodego, ba, nawet o tym, jak się nazywa, poza pieszczącą go gorącą ręką. Kiedy wszedł w nią, głęboko i mocno, westchnęła, wygięła się ku niemu i szepnęła: - Jesteś wspaniały, James. Był stracony. Minęło przynajmniej pięć minut, zanim udało mu się wyrzucić z siebie: - Jessie, omal mnie nie zabiłaś. - Jeśli będziesz dla mnie miły - odszepnęła, całując jego spocone ramię - postaram się zabić cię jeszcze raz. 397
Jęknął, czując że energia powraca mu w szybkim tempie. Później odezwał się do niej: - Mówiłaś, że mnie kochasz, odkąd skończyłaś czternaście lat. Jessie, zawsze ze mną walczyłaś, stale ze mną rywalizowałaś, obrażałaś mnie, a nawet biłaś mnie w czasie wyścigów, kiedy tylko mogłaś. To z pew nością nie jest miłość. - Przypuszczam, że był to mój godowy zew - od parła, ugryzła go w ramię i zachichotała. - Nie wie działam, co innego mogę zrobić. Uważałeś mnie za nieznośną smarkulę, obrzucałeś mnie pełnymi wyro zumiałości spojrzeniami, które mówiły zarazem, że gdybyś chciał, mógłbyś mnie trzepnąć. Nie mogłam tego znieść. Musiałam robić coś, żeby zmusić cię do reakcji, więc robiłam wszystko, żeby wyprowadzić cię z równowagi. - Wyprowadziłaś mnie z równowagi tyle razy, że aż zliczyć trudno. - Zaczął się śmiać. - Jednak najlepszą rzeczą było, kiedy spadłaś z sufitu w stajni twojego oj ca i wylądowałaś w korycie z sianem, a całą twarz mia łaś w rozgniecionych ogórkach. Było to zaledwie trzy miesiące przed naszym ślubem. - Nie zamierzałam spadać - powiedziała i zdzieliła go pięścią w żołądek, po czym schyliła głowę i pocało wała miejsce, gdzie go uderzyła. - Pomyśl lepiej, co robisz, Jessie. - Jęknął. Wyszeptała prosto w napięte muskuły: - Och, zawsze wiem, co robię, kiedy się z tobą ko cham, James. - Miała miękkie dłonie, gorące usta. - Nie zamierzam tego znowu robić, Jessie. Postarała się, żeby nie dotrzymał słowa. Tej nocy nie nawiedziły jej żadne koszmary. Następnego ranka James skomentował to: - Wiedziałem, że jeśli zobaczysz to miejsce oczami dorosłego człowieka, wówczas cała groza się rozwieje. 398
I miałem rację. - Obdarzył ją głupawym uśmiechem, cmoknął w nos i odszedł, gwiżdżąc jedną z piosenek Duchessy. - Trzeba przyznać - powiedziała do pustych ścian sypialni - że miał rację.
ROZDZIAŁ
33
Był pierwszym człowiekiem, który od ważył się zjeść ostrygę. -Jonathan
Swift
Następnego dnia rano przy śniadaniu Jessie, na pod stawie wyrazu twarzy Duchessy, uznała, że również dla angielskiej gałęzi rodu Wyndhamów była to udana noc. Jednak później wszyscy popadli w głęboką depresję. Jeszcze raz przeczytali dwa zeszyty zapisków Sa muela Teacha, od początku do końca. - Nic - rzekł Marcus. - Do diabła, nic więcej, chy ba tylko to, ze zanudził mnie na śmierć. - Niech go diabli wezmą - zawtórowała mu Jessie. - Nie powiedział nic nowego o skarbie. Czyżby nawet nie próbował go odszukać? - Najwyraźniej - odezwała się Duchessa, westchnę ła i poklepała Charlesa po pleckach. Chłopczyk po słusznie beknął, ona zaś powiedziała mu, że jest wspa niałym mężczyzną. - Pozostaje nam więc tylko zamek - stwierdził Ja mes. - Trudna sprawa. Rzekłbym, że granicząca z nie możliwością. Nawet Anthony był załamany. - Zapomnijmy o tym wszystkim na moment. Chodź my nad ocean - zaproponował Badger, więc poszli. 399
Dzień był piękny, ale dość chłodny, co jednak nie przeszkodziło Anthony'emu w rzuceniu się dzikim pę dem ku wodzie, w krzykach, kiedy dopadła go fala i w zamoczeniu się do kolan. Duchessa zasiadła pod samotnym dębem, który dostarczał osłony przed pa lącym słońcem. Badger przyniósł lemoniadę i pyszne ciasteczka z makiem. Nikt nie wiedział, jak je przygo tował, zważywszy że w ciągu dnia nie było na to cza su, a przecież z pewnością w nocy spał. Panowie podwinęli nogawki spodni po kolana i ba wili się beztrosko jak Anthony, radośnie rzucając do siebie kamyki, biegając, skacząc i przewracając się od czasu do czasu. - To niesprawiedliwe - rzekła Jessie. - Właśnie tak się zachowywałam, kiedy byłam mała. A teraz boję się nawet podskoczyć, ze względu na dziecko. - Mężczyźni zawsze pozostają chłopcami - zauwa żyła Maggie. - Owszem, ale mają z tego przyjemność. Czy nie chciałabyś wrzeszczeć i ganiać dookoła, polując na fa le, szukając krabów, przewracać się nawzajem na pia sek, i różne takie rzeczy? Maggie zadrżała i, nie trudząc się odpowiedzią, po prawiła lok, swobodnie powiewający na ostrym, nad morskim wietrze. Duchessa roześmiała się. - To na nic, Jessie - powiedziała. - Chyba mam ochotę przejść się brzegiem morza. Jest tu niebywale pięknie, tak odmiennie niż w Anglii, gdzie mieszkamy. - Podniosła Charlesa, który właśnie obudził się i ziew nął, i zaczęła do niego zagadywać, opowiadając mu, ja ki już z niego duży chłopczyk. Potem położyła go na kocu i obserwowała, jak gramoli się z niego na piasek. - O Boże - zawołała i rzuciła się w pościg. - Powinnam była wiedzieć, że gdy tylko się obudzi, zapewni mi wszelką możliwą gimnastykę. 400
- Moj drogi Sampson ma pomysł - nagle oświad czyła Maggie, aby zaraz machnięciem ręki usiłować zbyć te słowa. - O co chodzi, Maggie? - zadała pytanie Jessie. - Ja ki pomysł ma Sampson? - Prosił, żebym nic nie mówiła, bo chce się jeszcze zastanowić. Wydaje mi się jednak, że jest bardzo sprytny. Uważa mianowicie, że klucz do znalezienia skarbu tkwi gdzieś w dzienniku pierwszej Valentine, tym, do którego nawet nie zajrzeliśmy. - Jak to możliwe? - spytała Duchessa, gdy tylko udało jej się wyłowić Charlesa z piasku. - Przecież pierwsza Valentine była prababką Czarnobrodego. - Mogła dostarczyć Czarnobrodemu pomysłu, gdzie ukryć łupy - stwierdziła Maggie. - Tak właśnie sądzi Sampson. Naturalnie nie wiedziała, że w odległej przy szłości będzie jakiś ukryty skarb, ale po prostu mogła napomknąć o jakimś doskonałym miejscu do zakopania łupów. Wspominałaś przecież Jessie, że pierwsza Valentine była mieszkanką osady na Roanoke i że koloniś ci wyprowadzili się z miejscowymi Indianami, prawda? Może owi Indianie zamieszkali tutaj. Kto wie? - Tak - wolno powiedziała Jessie, obserwując Charlesa. - Valentine mogła więc być w tych okoli cach. Tak, to bardzo prawdopodobne. - Jessie zerwa ła się na równe nogi. Niewidzącym wzrokiem spoj rzała w dół na Maggie i Duchessę. - Tak, to nawet więcej niż prawdopodobne. - Pędem ruszyła w stro nę plaży, gdzie mężczyźni obrzucali się bryłami pias ku, śmiejąc się i na całe gardło śpiewając jedną z pio senek Duchessy. - Sampson - krzyknęła - jest rewelacyjny! Chodź cie tu wszyscy, czeka nas robota do wykonania i skarb do znalezienia! 401
Ponieważ był to pomysł Sampsona, jemu przypadł honor odcyfrowywania wyblakłych, delikatnych jak nić pajęcza, szesnastowiecznych zapisków Valentine. Długo czytał w milczeniu. Wreszcie uniósł głowę, uśmiechnął się i zaczął czytać na głos. - Jesteśmy z Indianami już od przeszło miesiąca. Bez nich byśmy nie przeżyłi. Nie było już jedzenia i wielu z nas chorowało. Indianie pomogli nam spako wać wszystko i zabrali nas do swojej wioski. Leczyli naszych chorych ziołami i wywarami. ...Manatoa jest moim przyjacielem. Dzisiaj zabrał mnie na ryby nad ten niewielki przesmyk, znajdujący się przy końcu łańcucha wysepek. Kiedy już złowił więcej ryb, niż mogła unieść jego łódeczka, wpłynął do wąskie go kanału, po którego obu brzegach rosły grube topole. Znajdowało się tam również wzniesienie, widoczne po nad koronami drzew. Potem kanał łączył się ze znacz nie większym przesmykiem. Powiedział, że teraz zwró ceni jesteśmy ku lądowi stałemu, a nie ku oceanowi. Powiedział, że jeszcze dwadzieścia lat temu tego wąs kiego kanału w ogóle nie było. Powiedział, że wszystko tu stałe się zmienia. - Sądzisz, że to była Dziura Teacha? - spytała Du chessa. - Bardzo możliwe - rzekła Jessie. - Mówiono mi, że dawno temu było tu zupełnie inaczej niż teraz. Dzi siaj pozostało niewiele topoli, a po tamtym wzniesie niu nie został nawet ślad. - ...Manatoa powiedział mi, że piaskowa wydma może zniknąć w czasie jednej nocy. Powiedział, że sztormy mogą przebić nowy kanał przez całą wyspę albo całkowicie zatkać już istniejący. Powiedział, że sztorm potrafi zmieść całą kępę topoli, powyrywać ich korzenie i wepchnąć drzewa do oceanu. Powie dział, że nigdy nie chowa niczego w ziemi. To nigdy 402
nie przetrwa. Powiedział, żebym zawsze o tym pa miętała. ... Manatoa pokazał mi dziś jedno z licznych bagien i powiedział, żebym nigdy tam nie brodziła i nie zanu rzała ręki w brudnej wodzie, nawet podczas przypływu. Powiedział, że tuż pod powierzchnią wody roi się od węży, które mnie ukąszą, a wtedy umrę. Opowiedział mi o tym piekielnym bagnie. Pewnego dnia jeden z mieszkańców przybiegł do wioski i krzyknął, że bagno jest suche. Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Inne bag na bywały suche albo prawie suche w czasie odpływu, ale nie to grzęzawisko. Wszyscy byli przekonani, że musi tam być jakieś podziemne źródło, zasilające bag no, ale nikt tego naprawdę nie wiedział. Manatoa po wiedział mi, że poszli oglądać to zjawisko. Wszędzie pełno było węży wijących się w czarnym błocie, krabów i potwornie śmierdzących warstw oślizgłych morskich wodorostów. Wszyscy uważali to za cud lub za zrządze nie losu. Nikt nie był pewien. Jeden z przyjaciół Mana¬ toi zszedł w to czarne błoto i odkrył, że dno pokrywały ogromne głazy, ledwie wystające ponad powierzchnię mazi. Wszystkie były okrągłe. Poczuł przerażenie, do którego przyznał się tylko mnie. Bał się powiedzieć in nym. Mogli przecież go odtrącić, karząc za głupotę, jeś li uznaliby całe wydarzenie za sprawkę złych mocy. Swoim zachowaniem mógłby wtedy ściągnąć przekleń stwo na wszystkich. Manatoa powiedział im, że tamte głazy były twarde i duże i nie poruszyłby ich żaden sztorm. Powiedział, że były na dnie tego błota od bar dzo dawna. Skoro nie znikły do tej pory, pewnie nie znikną nigdy. Powiedział, że te kamienie to jedyna rzecz na wyspach, w której przetrwanie gotów jest uwierzyć. - Co to za głazy? - zapytał James. Głos zabrała Jessie. 403
- Kamienie, które pozostały z zamku Czarnobro dego, są wapienne, wydobyte w kamieniołomach koło Charlestonu. Przypominam sobie, że słyszałam, jak pan Gaskill opowiadał o tym panu Burrusowi. O ka mieniach z bagna nic nie wiem. Okrągłe? Dziwne. - Wcale nie - odezwał się Marcus, otrzepując rę kaw i uśmiechając się. Potem wstał i szeroko rozłożył ramiona. - Kamienie balastowe, Jessie. To są kamie nie balastowe. - Dokładnie takie, jak te, na których siedział Czar nobrody i jego ludzie, podczas gdy w ładowni paliła się siarka - powiedział Badger. - Dobry Boże. - Valentine podsunęła swojemu prawnukowi, Czar nobrodemu, pomysł ukrycia łupów bez ryzyka utraty ich w wędrujących piaskach - rzekł Sampson. - Boże, to po prostu wspaniałe. - To był twój pomysł, mój drogi - oświadczyła z uczuciem Maggie. Ujęła jego dłoń. - Jesteś cudowny. Anthony sprawiał wrażenie zdegustowanego. Charles pocierał paluszkiem swój nowy ząbek. - Jessie, gdzie są te błota? - zapytał James. Zmierzchało. Trójka zwiadowców - James, Jessie i Badger - stała nad bagnem. Ostatnia rzecz, jakiej pragnęli, to pytania mieszkańców Ocracoke na temat ich poczynań. Bagno znajdowało się niespełna kilo metr od wioski, po tej stronie wyspy, która była bliżej stałego lądu. Patrzyli na ciemną, brudną wodę, na któ rej widok Jessie zadrżała. - Wygląda piekielnie - odezwała się. - Niewątpliwie śmierdzi - zgodził się Badger i skinął głową. Przykucnął i wbił wzrok w nieruchomą po wierzchnię bagna. Nagle woda zafalowała i nad taflę wychynęła głowa jadowitego węża. Badger odskoczył gwałtownie do tyłu. 404
- W jaki sposób Czarnobrody mógł wydobyć dwa naszyjniki dla Valentine, kiedy poziom wody był taki wysoki? - spytała Jessie. - Przecież chyba nie wsadził po prostu rąk do wody? - Nie - odrzekł James. - Musiał czegoś użyć, może jakiegoś długiego kija z czymś w rodzaju czerpaka na końcu. Lub czegoś podobnego. - Wygląda na to - oświadczył Badger - że wnioski Sampsona są słuszne. Sampson uważa też, że skarb musi się znajdować wewnątrz czegoś metalowego, że by paskudna, bagienna woda nie dostawała się do środka. I że ta metalowa szkatuła jest przymocowana solidnym łańcuchem do kamieni balastowych. - Tak - powiedział James - dokładnie to samo są dzimy z Jessie. Musimy tu wrócić w czasie odpływu. Wcześniej trzeba zdobyć wystarczająco mocny i długi kij, który będzie się nadawał do naszych celów. Kiedy natkniemy się na metalową skrzynkę, musimy ją wy ciągnąć za pomocą kija, nie łamiąc go. - To dopiero początek - odezwała się Jessie, kiedy przytulając się do boku Jamesa wracała do domu Warfieldów. - Jakie to podniecające. - Prawie tak bardzo, jak fakt, że nosisz moje dziecko - oświadczył James. Spojrzał na skoszoną łąkę i otwar te zapraszająco drzwi frontowe domu. - Chyba twój oj ciec miałby ochotę odwiedzić to miejsce. Tu jest pięk nie, zupełnie inaczej niż wszędzie tam, gdzie bywałem. - A jaka to przyjemność przejechać się konno po plaży - powiedziała. - Może teraz, razem z tobą, to będzie nawet więcej niż przyjemność. - Mam nadzieję. Musimy spróbować, zanim bę dziesz za gruba, żeby usiąść za mną i złapać mnie w pasie. Nie chcę, żebyś spadła z konia. Roześmiała się, stuknęła go w ramię i oboje we szli do domu, przepojonego zapachem ostryg du405
szonych przez Badgera w winie, z rozmarynem i ce bulą. - Mam nadzieję, że on wie, co robi - zauważył Ja mes. - Ostrygi! Takie oślizgłe paskudztwa. Czy kto kolwiek o zdrowych zmysłach dobrowolnie weźmie coś takiego do ust? Wszyscy wzięli. Na Jessie i Spearsie zjedzenie ich nie zrobiło wrażenia, za to Marcus i James ożywili się dopiero wtedy, gdy je przełknęli. Większość biesiad ników uznała, że ostrygi wcale nie są złe. - Tak długo - oznajmił Spears -jak długo ich przy rządzaniem zajmuje się Badger. Następnego dnia rano Jessie obudziła się pełna energii. Spotkała Badgera, który wychodził z kuchni i klął pod nosem. - Co się stało? - Złamałem moją specjalną drewnianą łyżkę. Wy bieram się do sklepu pana Gaskilla, żeby zobaczyć, czy nie ma tam czegoś, co mógłbym wykorzystać. - Ja pójdę. Wiem, że chciałeś z innymi zająć się przygotowywaniem kija do wyławiania skarbu. Badger skinął głową z wyraźnym roztargnieniem i udał się do małego, zarośniętego ogródka za domem, gdzie zebrali się wszyscy mężczyźni. W rękach mieli mnóstwo narzędzi, a w głowach pełno pomysłów, je den lepszy od drugiego. Jessie usłyszała głos Marcusa: - Psiakrew, Spears, masz chyba watę zamiast móz gu. Grabie nie są wystarczająco mocne. Złamią się. - Dlaczego nie możecie pójść obaj nad bagno, wetknąć drąg do środka i sprawdzić, jak długi musi być, aby dostać nim do kamieni balastowych? - za wołała Jessie. - Spodziewam się, że będziecie chcie li przygotować dwa kije, żeby mieć większe pole ma newru. 406
Usłyszała gorączkowe szepty. Z uśmiechem potrząs nęła głową, uradowana jak dziecko. - Ach, ci mężczyźni - z uczuciem powiedziała Mag gie, podchodząc do Jessie i kręcąc głową. - To była rozsądna sugestia, ale skoro żadnemu z najmądrzej szych mistrzów nie przyszło to do głowy, więc coś mu si być z nią nie tak. - Chyba pójdą - rzekła Jessie. - Jest pięćdziesiąt procent szansy, że tak - odparła Maggie. - Twoje pukle trochę się przesunęły, Jessie. Nie ruszaj się. Musisz pamiętać, żeby po pieszczotach Jamesa zawsze doprowadzić się do porządku. Jest bardzo wylewny, prawda? To miłe. Dziesięć minut później Jessie zaopatrzona w para solkę od słońca, gdyż zanosiło się na gorący dzień, wy ruszyła w stronę odległej o niespełna kilometr wioski. Nuciła pod nosem, wiedząc, że, tak czy inaczej, wkrót ce dowiedzą się, czy Czarnobrody ukrył jakiś skarb w bagnie. Miała ogromną nadzieję, że tak. Śpiewała sobie jedną z piosenek Duchessy o kłopo tach w królewskiej marynarce, o jedzeniu fasoli i o szkorbucie, na który cierpieli marynarze. Marcus wspominał, że piosenka śpiewana była wszędzie, a mi nisterstwo spraw zagranicznych nienawidziło jej. Byli zmuszeni do zaopatrzenia okrętów w cytryny, a to kosztowało mnóstwo pieniędzy. Pojawienie się na ścieżce Comptona Fieldinga, właś ciciela księgarni w Baltimore, całkowicie ją zaskoczyło. - Pan Fielding! Co za niespodzianka! Co pan pora bia na Ocracoke? Uśmiechnął się i podał jej ramię. - Rozkoszuję się zasłużonym tygodniem wakacji - powiedział. - Czy mogę ci towarzyszyć do wioski, Jessie? Właśnie szedłem, żeby spotkać się z tobą i Jamesem. I oto pojawiłaś się na mojej drodze. 407
Wzięła go pod ramię i obdarzyła uśmiechem. - Jesteś bardzo szczęśliwa z Jamesem - powiedział zamyślony, jak człowiek, który ma dwa rachunki do uregulowania, a pieniędzy starcza mu tylko na zapła cenie jednego. - Bardzo mnie to zaskoczyło. Zawsze walczyliście ze sobą. Bawiło mnie to. W gruncie rze czy - ciągnął, obserwując królewskiego rybołowa, krą żącego nad ich głowami - przez pewien czas byłem przekonany, że jesteś jedną z tych dziwnych kobiet, wysławianych przez grecką poetkę, Safonę. - Kim była Safona? Chyba nie napisała żadnego pamiętnika, bo inaczej podsunąłby mi go pan. Nie wy daje mi się, żebym kiedykolwiek o niej słyszała. - Nie, nie mogłaś. Pochodzisz z Kolonii, jesteś ko bietą, masz bzika na punkcie koni i nie było potrzeby, żebyś wiedziała, iż setki lat temu kobiety wysławiały miłość między kobietami. Safona żyła w szóstym wieku przed naszą erą na wyspie Lesbos. Podobno wyspę za mieszkiwały wyłącznie kobiety. Fragmenty jej poezji przetrwały do dziś. To poezja pełna namiętności, która nie wyszłaby spod pióra zwyczajnej niewiasty. Przestań robić takie głupie miny, Jessie. Mowa tu nie o ducho wej miłości, którą córka może obdarzać matkę albo siostra siostrę, ale o miłości cielesnej, o pieszczotach między dwiema kobietami, o namiętnych pocałunkach, o dwóch ciałach prących ku sobie. Jessie świadoma była tego, że zbladła. Wiedziała, iż pan Fielding próbuje ją zaszokować, ale nie miała po jęcia, dlaczego. - Nie rozumiem - powiedziała wolno. - Czemu mi pan to opowiada? - Dlatego, moja droga Jessie, że teraz cię mam i nie zamierzam pozwolić ci odejść, dopóki nie dostanę mojej części skarbu Czarnobrodego. Naturalnie nie mówię o całości. Z pewnością nie umiałbym go w pełni wyko408
rzystać, ale interesuje mnie taka część skarbu, bym mógł pojechać do Europy i do końca życia żyć jak król. Usłyszawszy to, Jessie zatrzymała się i wbiła w niego wzrok. Zawsze lubiła pana Fieldinga, godzinami prze siadywała w jego księgarni, a nawet jeszcze dłużej, od kiedy dowiedziała się, że James często tam bywa, ona zaś gotowa była zrobić wszystko, byle tylko go spotkać. Pan Fielding zawsze był dla niej miły, nigdy nie trakto wał jej z góry, proponował jej książki do czytania - zwłaszcza pamiętniki, teraz to sobie uświadomiła. - Nie może mnie pan porwać, panie Fielding. Jes teśmy na Ocracoke. Nie ma tu miejsca, żeby mnie ukryć. A poza tym, po co? Co to za bzdury ze skarbem Czarnobrodego? - Wymawiając imię Czarnobrodego, wyrwała się z jego uchwytu i odwróciła tyłem. Po czym rzuciła się biegiem w stronę domu Warfieldów.
ROZDZlAŁ
34
Jessie była w doskonałej formie fizycznej, ale spódni ca i halki oplatały jej się wokół nóg, sprawiając, że za częła się potykać. Sklęła się w myślach za to, że dała się odwieść Maggie od założenia spodni. Szybko ją dopadł. Rzucił się na nią od tyłu i przewrócił na kolana. Oddy chała z trudem, w kolanach czuła okropny ból. Bała się, bardzo się bała i była to jej wina. Dlaczego wybrała się sama? Dlaczego? Nikt o tym nie pomyślał. Wszyscy by li tak bardzo podekscytowani sprawą skarbu, że nikomu nie przyszło to do głowy, ani Badgerowi, ani jej. - Czego chcesz? Poderwał ją na nogi i odwrócił twarzą do siebie. Uderzył mocno, najpierw w lewy policzek, potem w prawy. 409
- Jeśli jeszcze raz spróbujesz uciekać, Jessie, to cię zabiję. Właściwie wcale nie jesteś mi potrzebna. Wy starczy, że prześlę Jamesowi wiadomość, iż cię mam i chcę mojej części skarbu. Do końca nie będzie wie dział, że już nie żyjesz. Słuchaj się mnie, Jessie, bo inaczej zaraz cię uduszę. Widzisz, nie mam absolutnie nic do stracenia. Powoli kiwnęła głową, jednocześnie myśląc gorączko wo, próbując to wszystko zrozumieć, uporządkować... - Chodź ze mną. Spodoba ci się moja kryjówka. Je stem tu już od dwóch dni. Dzięki Bogu pora zimo wych sztormów jeszcze się nie zaczęła. Przeczytałem wszystko o Outer Banks, zanim się tu wybrałem. Nie chciałem skończyć jako topielec, gdy mój statek wpły nie na jedną z tych wiecznie przemieszczających się mielizn. - Sztorm może uderzyć w każdej chwili. - Tak, ale teraz nas nie zaskoczy. Czuję to w koś ciach. W końcu szczęście się do mnie uśmiechnęło. Zeszli z uczęszczanej ścieżki, prowadzącej do wios ki, zmierzając w stronę oceanu. Mężczyzna odezwał się obojętnym tonem: - Tak, bardzo długo sądziłem, że kochasz kobiety. O wielu mężczyznach wiadomo, że oddawali się miłoś ci z innymi mężczyznami, ale nie o wielu takich kobie tach zdarzyło mi się słyszeć. Obserwowałem cię i by łem niemal pewny, że jesteś jedną z nich - zawsze małpowałaś mężczyzn, nosiłaś spodnie i te śmieszne stare kapelusze. Tak, myślałem, to jest uczennica Sa¬ fony. Z tego właśnie powodu Allen Belmonde chciał cię zabić, Jessie. Jessie, która nigdy nie wyobrażała sobie, aby dwie kobiety mogły chcieć się całować w ten sposób, jak ona z Jamesem, wbiła wzrok w Fieldinga i potrząsnę ła głową. 410
- Allen Belmonde? O czym ty mówisz? Nie ma w tym za grosz sensu. - Zanim go zabiłem, powiedział mi - oczywiście mu siałem go odrobinę zachęcić do zwierzeń - że próbo wał cię zamordować, bo był pewien, iż Alicja zamierza się z nim rozwieść, aby móc zamieszkać z tobą. Nie był specjalnie zdegustowany tym faktem. Był po prostu zdesperowany, moja droga. Nie mógł stracić pieniędzy Alicji, a straciłby je, gdyby go opuściła. Jej ojciec, nie w ciemię bity, dobrze zabezpieczył interesy córki. Allen wiele razy musiał się poniżać, żeby zdobyć pieniądze na opłacenie jego hazardowych długów. I dlatego próbo wał cię zabić. Jeśli pamiętasz, to ja usunąłem cię z dro gi tamtego wozu. Uratowałem ci życie. To był zupełny przypadek, ale jestem zadowolony, że znalazłem się tam owego dnia. Już wtedy wiedziałem, że będę cię po trzebować, więc kiedy odkryłem, że Allen Belmonde chciał twojej śmierci, musiałem wyeliminować to za grożenie. Potrzebna mi byłaś żywa. Zabiłem go. Ocali łem cię. Powinnaś mi podziękować. - Dziękuję, panie Fielding. - Nadal była komplet nie oszołomiona. - Ale nadal nic nie rozumiem. - W pewien sposób Allen miał rację. Jego żona roz wiodłaby się z nim, ale nie dla ciebie. To nie ciebie ko chała Alicja. Kochała twoją siostrę. Kiedy stary Bra men wykorkuje, będą stanowiły świetną parę. - Nelda? Ona ma być uczennicą owej Safony? - O tak, jest nią. Wyobrażam sobie, że po skanda lu, jaki wybuchnie w Baltimore po ujawnieniu ich związku, przeniosą się do Nowego Jorku. Ale nie to jest naprawdę ważne. Oczywiście Bramen w testa mencie dobrze wyposażył żonę. Obie świetnie dadzą sobie radę. Chciałem tylko, żebyś wiedziała, ile mi za wdzięczasz, Jessie. Winna mi jesteś część tego skarbu, bo cię chroniłem, bo cię uratowałem. 411
- Potrzebna ci byłam żywa, ale dlaczego? Skąd mog łeś wiedzieć o Czarnobrodym? Dopiero parę miesię cy temu uświadomiłam sobie, że przez tyle czasu nie pamiętałam o Starym Tomie i jego pamiętnikach. - Skręć tutaj, moja droga. Tak, właśnie, w ten dębo wy gąszcz. Drzewa rosną tu gęsto, chronią, słońce nie przedostaje się przez grube liście. Ależ te drzewa są brzydkie, prawda? Tak pokręcone, pogięte i sękate, jak stare kobiety wlokące się drogą. - Zawsze myślałam o nich jak o mężczyznach. - Skręć tutaj, Jessie. Zrobiła, jak jej kazał, nadal nie rozumiejąc, wiedząc jednak, że przyjemność sprawia mu opowiadanie jej o wszystkim, co uczynił. Był z siebie dumny. Czuła bi jące od niego podniecenie, ledwo trzymane na wodzy. Wyszła z domu pogwizdując, cała szczęśliwa i pełna entuzjazmu, a teraz znalazła się w rękach mordercy. - Usiądź, Jessie. Podoba ci się moje schronienie? Widzisz, jak pozwiązywałem gałęzie, żeby utworzyły coś na kształt dachu? Jeszcze nie padało, więc nie jes tem pewien, czy nas osłoni przed deszczem. Ale jest wygodnie. Nocą nie jest za zimno. Tak, siadaj, a ja ci opowiem resztę. Mamy mnóstwo czasu. Prześlę wia domość Jamesowi trochę później. Chcę, żeby zauwa żył, że zniknęłaś, żeby się martwił, żeby szalał. Czubkami palców lekko musnął jej policzek. Od skoczyła do tyłu, szeroko rozwarła oczy. - Nie, nie zgwałcę cię. Prawdę powiedziawszy twój aktualny obraz po przeobrażeniu sprawia, że zaczy nam się zastanawiać, jak mogłem być taki ślepy. Mo ja matka zawsze mi powtarzała, że obdarzony jestem ogromną przenikliwością. Ale w twoim przypadku wykazałem się ślepotą. A ty nosisz dziecko Jamesa. Kto by pomyślał, że się pobierzecie? Kto by pomyślał, że James kiedykolwiek zapragnie pójść z tobą do łóż412
ka? No cóż, tak to wygląda, ale teraz naprawdę nie jest istotne. Chyba pamiętasz Czerwone Oko? - Skąd wiesz o Czerwonym Oku? O Boże, wszyscy myśleliśmy, że to przed nim trzeba mnie strzec. Teraz świetnie go sobie przypominam, jak tamtej nocy usi łował mnie porwać z domu mojego taty, ale ocalił mnie mój mops, a tata powiedział, że Czerwone Oko nie wyjdzie z więzienia przed dziewięćdziesiątką. - Ohver się mylił. Pewnego grudniowego poranka Czerwone Oko wszedł przypadkiem do mojej księgar ni. Oświadczył, że potrzebne mu są pamiętniki. Pa miętniki Czarnobrodego. Czy mam jakieś? Natural nie nie miałem. Nigdy nie słyszałem, żeby ten okropny człowiek umiał pisać, co dopiero mówić o pi saniu pamiętników. Ale poczułem przemożną chęć, aby się dowiedzieć, dlaczego ta żałosna postać chcia ła uzyskać informacje o Czarnobrodym. Upiłem go. W końcu powiedział mi, że razem z Tomem Teachem, którego ty nazywasz Starym Tomem, byli wspólnika mi, że miał się z nim spotkać tu, na Ocracoke, i że wspólnie mieli skompletować pamiętniki, a wtedy zdobędą skarb. Miał ostatni pamiętnik Czarnobrode go, który jednak bez pozostałych tomów okazał się nieprzydatny. Był przekonany, że Czarnobrody oka zał się szczwanym lisem, który umieścił poszczególne wskazówki w różnych miejscach pamiętników. Dlate go nie zamierzał zabić Toma, dopóki nie będzie miał skarbu w garści. Prawie się rozpłakał. Powiedział, że gdy wreszcie pojawił się na wyspie, odkrył, iż zamor dowałaś Toma. Widział, jak wymykałaś się z jego sza łasu na plaży. Najwyraźniej nie widział, jak zakopywa łaś pamiętniki. Bo zakopałaś je, prawda, Jessie? - Tak. Odnaleźliśmy je dwa dni temu. - Wiem. Obserwowałem was i czekałem na okazję. Mieliście dużo szczęścia, że pamiętniki zostały wciś413
nięte w tamto drzewo, naprawdę kupę szczęścia. Ale wracajmy do Czerwonego Oka. Tamtego dnia śledził cię aż do domu, a w nocy usiłował porwać. Uciekłaś mu i potem, w czasie choroby, która się wywiązała, za pomniałaś o wszystkim. Dziecko posiada zadziwiają cą zdolność regeneracji. To wszystko było dla ciebie tak przerażające, że po prostu zapomniałaś o tym. Zaś co do nieszczęsnego Czerwonego Oka, to istotnie poszedł do więzienia. Ale uciekł i przybył do Baltimo re, żeby cię dopaść. Postanowiłem uczynić z niego mojego wspólnika. Ukryłem go w moim domu przy Powell Street. Wysłałem moją drogą matkę w odwie dziny do siostry w Filadelfii. Wszystko szło dobrze, dopóki Allen Belmonde nie przedsięwziął próby zabi cia cię. Naturalnie szybko zrozumiałem, że nie pamię tasz nic o Starym Tomie, Czarnobrodym i pamiętni kach. Powiedziałem mu więc, że po prostu musimy czekać. Powiedziałem też, że nic nie da uprowadzenie cię, gdyż niczego nie pamiętasz. Powiedziałem mu, że spróbuję odświeżyć twoją pamięć. Dlatego podsuwa łem ci do czytania te pamiętniki, Jessie, wszystkie po chodzące z tego samego okresu. Przypominasz sobie chyba teraz, że zadawałem ci mnóstwo pytań, zawa dzających nawet o twoje dzieciństwo na Ocracoke. Teraz wszystko było jasne. Pan Fielding podsuwają cy jej rozmaite pamiętniki w ciągu paru miesięcy przed jej ucieczką do Anglii; większość z nich miała co najmniej dwieście lat. Chciał, żeby sobie przypo mniała. - Tak, zawsze chciałeś, żebym obejrzała twoje pa miętniki. Nigdy niczego nie podejrzewałam. Czemu miałabym podejrzewać? Czasami miewałam te strasz liwe koszmary o tamtej odległej nocy, ale były one niewyraźne i zwykle rano już o nich nie pamiętałam. Wszystko przypomniało mi się w czasie pobytu w An414
glii. Uderzyłam się w głowę, a kiedy się ocknęłam, wszystko pamiętałam. - Wiem. Wszystko opowiedziała mi ta piękna Mag gie. Miała mi pomóc przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów na temat człowieka, który omal cię nie prze jechał. Urocza osoba, ta twoja Maggie. Trudno mi było zachowywać spokój przy tobie i Jamesie. Byłem taki podniecony. Wiedziałem, że wszystko zacznie się nie długo dziać. Zdążyłem już zabić Czerwone Oko - zrozumiałem, że nie jestem w stanie nad nim pano wać, głupi bęcwał upierał się, że popełniamy błąd, że nie powinien mnie słuchać, że powinien cię porwać i bi ciem sprawić, żeby ci wróciła pamięć. Tak więc jeszcze raz cię ocaliłem, Jessie. Owszem, zabiłem go, nie wi działem powodu, żeby zachować go przy życiu, skoro przeczytałem ostatni zeszyt zapisków Czarnobrodego. Czarnobrody twierdził, że odpowiedzi kryje pamiętnik jego prababki. Jeśli dobrze sobie przypominam, napi sał: „Głęboko w dole spoczywa ukryty mój skarb, bez pieczny na zawsze". Nie wyobrażasz sobie nawet, jak długo rozmyślałem nad tymi słowami, ale nie znajdowa łem żadnego rozwiązania. Potrzebny mi był pamiętnik prababki Czarnobrodego, a nie pozostałe dwa tomy wspomnień samego pirata. Stary Tom musiał być głup cem. Przecież ty domyśliłaś się wszystkiego, nie znając tej wskazówki, prawda? Skinęła głową. Nie był to czas, żeby kłamać, nie te raz. Nic by jej to nie dało. - Ten klucz był niepotrzebny. Jego prababka miała na imię Valentine. To prawda. Po przeczytaniu pa miętników Valentine wszystko było jasne. Czy zamie rza mnie pan zabić, panie Fielding? - Nie chciałbym. Nie zmuszaj mnie do tego. - Nie będę. Niech pan idzie do Jamesa, opowie mu to, co mnie pan opowiedział, a da panu część skarbu. 415
Wiem, że tak postąpi. Wiem. Proszę mu opowiedzieć, jak dwa razy uratował mi pan życie. Będzie wdzięcz ny. Pewna jestem, że podzieli się z panem skarbem. - Jesteś pewna, Jessie? Słyszałem, jak wszyscy mówi li, że chociaż jesteś teraz prawdziwą pięknością, James cię nie kocha. Musiał cię poślubić, ponieważ cię uwiódł. Przełknęła ślinę. - Możliwe, ale James jest człowiekiem honoru. Da panu część skarbu w zamian za mnie. - Zobaczymy. Chciałbym się jeszcze nad tym zasta nowić. Opowiadanie ci o wszystkich szczegółach zmu sza mnie do lepszego przemyślenia sprawy. Chciała byś jeszcze coś wiedzieć, Jessie? - Skąd pan wie, że Nelda jest naśladowczynią tam tej Safony, która żyła w starożytnej Grecji? Skąd pan wie, że ona i Alicja kochały się w taki sposób? - Widziałem je. Przybyłem złożyć kondolencje dro giej Alicji. Żal mi było dziewczyny poślubionej Alle nowi, który okazał się potwornym łajdakiem. Było już późno i widziałem, że jest u niej wiele osób. Czekałem i czekałem. Wreszcie pozostał tylko jeden powóz. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ostatni gość nie odjeż dża. Potem przyszło mi do głowy, że może Alicja nie jest aż takim niewiniątkiem i ma kochanka. Zakrad łem się pod okno i zajrzałem do środka. Zobaczyłem Alicję i twoją siostrę w objęciach. Jessie, to nie był uścisk dodający otuchy, to był uścisk pełen namiętnoś ci. Ten widok mnie zaskoczył i, muszę przyznać, roz palił moje żądze. Czyż to nie dziwne? Od tamtego wieczora już wielokrotnie wyobrażałem sobie dwie kobiety w miłosnych objęciach. Ach, nieważne, teraz wiesz, w jaki sposób się dowiedziałem. Jessie zaś poczuła pewność, że on nie może pozwo lić jej przeżyć. Zamordował dwie osoby. Nie opowie działby jej o tym, gdyby chciał wypuścić ją żywą. A co 416
z Jamesem? O Boże, musi chronić Jamesa, bo Fiel ding z pewnością nie będzie miał wyrzutów sumienia zabijając jego albo kogokolwiek z ich grona. Musi też ratować swoje nie narodzone dziecko. Przesunęła dłonie na brzuch i lekko ucisnęła. - Musisz sobie ulżyć? Wiem, że w czasie ciąży ko biety częściej muszą się wypróżniać. Słyszałem kiedyś dwie damy rozmawiające na ten temat. Muszę iść z tobą, Jessie. Nie mogę zaryzykować, że cię stracę z oczu. Ale nie będę podglądał, obiecuję. Musiała zrobić siusiu. Musiała się do tego zmusić wiedząc, że Fielding znajduje się o trzy kroki od niej. Nie przyglądał się, a przynajmniej tak jej się wydawa ło. Kiedy skończyła, zaprowadził ją z powrotem do zrobionej przez siebie altanki. Milczenie, które zapadło pomiędzy nimi, ciągnęło się w nieskończoność. Bała się, bała się, jak jeszcze ni gdy wżyciu. To nie była chwilowa panika, to był głuchy strach, tym bardziej przerażający, bo paraliżujący, po magający uciec myślami przed tym, co musi się stać. Czas wlókł się niemiłosiernie, każda minuta trwała dłużej, niż powinna. Ale wreszcie czas się skończy i wtedy on ją zabije. Zabije jej dziecko. Co robić? - Jesteś badaczem. Wiem, co się stało z zaginiony mi mieszkańcami Kolonii na wyspie Roanoke. Jego blade oczy zabłysły, oblizał wargi, zaraz jed nak udało mu się opanować. Roześmiał się. - Boże, ta zagadka ma dwieście lat. Nikt nie zna na nią odpowiedzi, chociaż wielu miało różne domysły. - Znów się zaśmiał. - Nie ma żadnego sposobu, żebyś mogła coś wiedzieć na ten temat. -A jednak wiem. Widzisz, prababka Czarnobrode go, Valentine, nie była przypadkową kobietą. Była jedną z mieszkanek osady na Roanoke. Zapisała wszystko w swoich pamiętnikach, które przeczytałam. 417
- Osadniczka z Roanoke spłodziła przodków Czar nobrodego? Mój Boże, to zadziwiające. I miała na imię Valentine? Dziwne imię jak na dziewczynę uro dzoną w Anglii. - Wiem, co się z nią stało, co się stało z osadnika mi. Też chciałbyś się dowiedzieć, widzę to w twoich oczach. Znów się roześmiał. - Jessie, jesteś sprytną dziewczyną. Oczywiście, że chciałbym się dowiedzieć. Ale posłuchaj mnie. Kiedy zostanę bogaty, wątpię, abym choć odrobinę przejmo wał się takimi głupstwami. Tak, bo to są głupstwa. To sposób, w jaki biedni, inteligentni ludzie mogą tłuma czyć swoje istnienie na świecie, mogą się usprawiedli wiać przed sobą, przekonywać, że są coś warci. To w istocie żałosne, ale wkrótce przestanę być jednym z nich. Będę bogaty. - Głęboko zaczerpnął powietrza, usiadł opierając się plecami o powykrzywiany pień dębu i zaplótł ręce w pasie. - Koloniści głodowali, szerzyły się choroby. Nie za nosiło się na to, że przeżyją - powiedziała Jessie. W zmrużonych oczach, które utkwił w jej twarzy, dostrzegła fascynację. Nie powiedziała nic więcej. - W paczce koło ciebie jest jedzenie. Jestem głod ny. Ty też musisz być. Niedługo James zacznie się za stanawiać, gdzie się podziałaś. Niedługo pójdzie do wioski pytać o ciebie. I dowie się, że znikłaś. Przygo tuj mi coś do zjedzenia, Jessie. - Dobrze - odparła, zaciskając palce wokół uchwy tu tępego noża. - Nawet nie myśl o tym, żeby mnie pchnąć nożem. Uderzę cię pięścią w twój okrągły brzuszek i zobaczy my, co się stanie z tobą i twoim potomstwem. Nie mogła się zmusić do zjedzenia czegokolwiek, nawet zimnych plastrów dobrze przyprawionej i upie418
czonej ryby, umieszczonych pomiędzy kromkami ciemnego, owsianego chleba. Modliła się, żeby okazał się skłonny do ugody, jeśli opowie mu o wyspie Ro anoke. Niewątpliwie rozbudziła jego zainteresowa nie. Będzie musiała wymyślić jeszcze coś innego. Zaskoczyło ją to, co po pewnym czasie powiedział: - Wiem, co się stało z kolonistami. Wie to więk szość wykształconych ludzi. Wielu zauważyło, że w za chodniej części Wirginii żyje pewna grupa Indian. Są znani ze swoich niebieskich oczu i jasnej skóry. - Trudno się bardziej mylić - powiedziała Jessie. - No cóż, pewnie się mylę, zwłaszcza jeśli ta Valentine naprawdę była prababką Czarnobrodego, a na to wygląda. Czarnobrody pochodził z Anglii. Cóż, niezła zagadka. Potrząsnęła głową. Nic więcej mu nie powie. Wreszcie Compton Fielding rzekł: - Świetnie. Pobawimy się. Będę ci zadawał pytania na temat osadników, a ty będziesz odpowiadać. - Nie, nie będę, chyba że mi obiecasz, iż nie skrzyw dzisz Jamesa i mojego dziecka. Podniósł rękę i wymierzył jej cios pięścią w twarz, przez cały czas nie przestając się uśmiechać.
ROZDZIAŁ
35
Szarpnęła się i potoczyła na bok, osłaniając rękami brzuch. Nie trafił jej. - Wkrótce dowiem się wszystkiego o Valentine i za ginionych osadnikach - oświadczył. - Siadaj, Jessie. Chciałem tylko, żebyś uwierzyła, że traktuję sprawę bardzo serio. Cieszę się, że to do ciebie dotarło. Oka zuje się też, że bardzo ci zależy na dziecku, które no419
sisz. Spodziewam się więc, że dzięki temu będziesz chętniejsza do współpracy. - Co zamierzasz teraz zrobić? - zapytała, siadając i opierając się o zmurszały pień drzewa, z rękoma za łożonymi na piersiach. Serce waliło jej tak mocno, że z pewnością musiał je słyszeć. - Już ci mówiłem. Oboje... - Urwał gwałtownie na dźwięk wołania, które dobiegło z odległości paru metrów. - Panno Jessie! Gdzie pani jest? Panno Jessie! - Tylko piśnij, a zabiję tego, kto woła. Wierzyła mu. Wołał Gypsom. Zachowywała się bardzo cicho. Ale nie udało się. Gypsom natknął się na małą polankę. Na widok Jessie i pana Fieldinga, trzymającego wymierzony w niego pistolet, zatrzymał się jak wryty. - Panno Jessie, widziałem panią idącą z tym czło wiekiem. Musiała pani upuścić swój kapelusz. - Czy celowo upuściłaś kapelusz, Jessie? - Nie - odparła, modląc się, żeby zabrzmiało to przekonująco. - Wszystko w porządku, Gypsom. - Prawdę powiedziawszy, wcale nie, Gypsom - wesoło rzekł pan Fielding. - Panna Jessie przyszła wraz ze mną do mojego uroczego schronienia. Dlaczego nie usią dziesz? Jesteś jednym z chłopców stajennych Jamesa. Mówił mi, że masz świetną rękę do koni. Tak, siadaj tam, Gypsom. Cóż, mamy w garści coraz więcej ludzi, praw da? Co o tym myślisz, Jessie? Czy mam go zabić, czy też wysłać do Jamesa, żeby wszystko wreszcie się zaczęło? - Poślij go do Jamesa. Nie rób mu krzywdy. - Miałem zamiar napisać liścik, ale może istotnie lepiej będzie cię posłać, Gypsom. Problem tylko w tym, że wiesz, gdzie ona jest. Co mam z tym zrobić? - Dlaczego musisz mnie ukrywać? Zabierz mnie ze sobą w miejsce, gdzie ukryty jest skarb. Gypsom może przyprowadzić Jamesa. Później będziesz mógł zabrać 420
taką część skarbu, jaką tylko zechcesz i zostawić nas w spokoju. - W twoich ustach brzmi to tak niezwykle prosto, moja droga. Zastanawiam się jedynie, czy rzeczywiś cie jest to takie proste. No dobrze. Gypsom, słuchaj uważnie, bo życie twojej pani zależy od dokładnego wypełnienia przez ciebie moich poleceń. Pięć minut później Gypsom przemknął pochylony pod gałęziami dębu i zniknął z pola widzenia. - A teraz, moja droga Jessie, może zaprowadzisz mnie do miejsca, gdzie jest skarb? - Compton Fielding? Właściciel księgarni? Czło wiek nauki, który gra na skrzypcach i mówi po francu sku nie gorzej ode mnie? Ten Compton Fielding? - Tak, panie James. Zdecydował się nie zabijać mnie, tylko odesłać z powrotem do pana. Bardzo się z tego ucieszyłem. - A więc - James powoli wymawiał słowa, wdzięcz ny za to, że zgodnie z prośbą Gypsoma są na osobnoś ci - mamy obaj zabrać nasze kije i iść nad bagno. On przyprowadzi tam Jessie. Wydobędziemy skarb i Compton weźmie sobie, ile będzie chciał. Potem zo stawi nas w spokoju. - Tak, panie James. Kazał powiedzieć panu, że du żo mu pan zawdzięcza, bo dwa razy uratował życie pa nienki Jessie. Panie James? -Tak? - Wydaje mi się, że on pana lubi, ale mu nie ufam. Coś jest nie w porządku z jego głową. - Gypsom po¬ stukał się w czoło i przewrócił oczami. - Jessie czuła się dobrze? Jesteś pewien? Jessie była w strasznym stanie, ale Gypsom wie dział, że jego pan nie potrzebował więcej powodów do zmartwienia, toteż powiedział szybko: 421
- Wszystko z nią w porządku, panie Jamesie. Zu pełnie w porządku. Przed wyruszeniem James wsunął w cholewkę buta pistolet. Nic więcej nie mógł zrobić. Zdziwiło go tro chę, że nikt nie kręcił się w pobliżu, ale dzięki temu mógł się wymknąć bez żadnych indagacji. Nie podoba ło mu się, że musi zachować sekret przed innymi, wca le mu się to nie podobało, ale nie miał wyjścia. Nie mógł ryzykować życia Jessie. I dziecka. James poznał już siłę strachu, nigdy jednak nie czuł takiego przeraże nia, jak teraz. Jeśliby Compton Fielding zażądał całego przeklętego skarbu Czarnobrodego, James oddałby mu go bez zastanowienia. Jakie to miało znaczenie? Liczyła się tylko Jessie. Miała fantazję i odwagę, jak je go rasowe konie, więc tym bardziej się martwił. Co bę dzie, jeśli spróbuje uciec Comptonowi Fieldingowi? Mógł sobie nawet wyobrazić, że spróbuje zaatakować porywacza. Te myśli zmroziły mu krew w żyłach. To dopiero był bodziec, pomyślał, pędząc obok Gypsoma zarośniętą ścieżką z długim kijem w ręce. Naprawdę nie mógł już sobie wyobrazić bez niej życia. - Witaj, James. Widzę, że Gypsom cię przyprowa dził. Obserwowałem, jak się zbliżaliście. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mamy tu wzniesienie, przynaj mniej do następnego sztormu, który je spłaszczy, wi działbym więc, gdybyś przyprowadził ze sobą innych. Ale nie przyprowadziłeś. Być może w ten sposób ura towałeś życie swoje i Jessie. Z oczyma utkwionymi w Jessie James zapytał: - Nic ci nie jest? - Wszystko w porządku, James. - Dobrze. A teraz, Compton, możesz zabrać cały skarb Czarnobrodego, nie zależy mi. To takie proste. Zrozum jednak, że tam może niczego nie być. Wiele się mogło wydarzyć przez te dwieście lat. Możliwe, że 422
jeśli skarb istotnie był przymocowany do kamieni ba lastowych, mógł się urwać i zatonąć. Możliwe, że ktoś inny wcześniej go znalazł. A możliwe też, że nigdy go tutaj nie było. - Wkrótce się przekonamy. Wetknijcie z Gypso¬ mem kije w bagno. Uważaj, James. Gotów jestem ją zabić. Nie mam nic do stracenia. Pamiętaj. - Zamierzam tylko sprawdzić, czy jest tam skarb - odparł James. - Jeśli będzie, zabieraj, co chcesz i zo staw nas w spokoju. - Zawsze wierzyłem, że jesteś rozsądnym człowie kiem. Jesteś młody, ale dogłębnie analizujesz sprawy. Jessie tymczasem jest twoim przeciwieństwem. Znajdź dla mnie ten skarb, James, bo inaczej nie bę dę zbyt szczęśliwy. James chwycił długi kij z czerpakiem na końcu i za nurzył go w czarnym, cuchnącym błocie. Szybko na tknął się na pierwszy kamień balastowy. - Kamienie są - powiedział. Poszperał wokół pierwszego, potem opuścił czer pak niżej do drugiego i do następnego. Trudno było stwierdzić, czy dotknął wszystkich. Zaczynała go ogarniać rozpacz, wiedział bowiem, że Compton Fielding się niecierpliwi, przekonany, iż James usiłu je go oszukać. - Jeszcze chwila - krzyknął. - Wydaje mi się, że na coś natrafiłem. Tak, to łańcuch, owinięty wokół ka mienia balastowego. - Było dokładnie tak, jak wszys cy myśleli. Modlił się, żeby łańcuch okazał się mocny, a linki wytrzymałe. - James? Masz już? - Tak - odpowiedział James, czując tak ogromną ulgę, że aż chciało mu się krzyczeć z radości. - Chodź na tę stronę, Gypsom. Przyszła pora, aby nasze czer paki zaczęły pracować razem. Jeśli znajdziemy na 423
końcu tego łańcucha metalową szkatułkę, będzie ciężka. Mam tylko nadzieję, że kije wytrzymają ciężar. Drągi weszły głębiej. Tam błoto było dużo gęściej¬ sze. Jamesowi przyszło właśnie do głowy, czy przy padkiem ten drań, Czarnobrody, nie przymocował łańcucha do kamienia balastowego jedynie dla pozo rów, gdy nagle końcem kija uderzył o metal. Skrzynia ze skarbami Czarnobrodego! - Mam! Praca była powolna i żmudna. Musieli umieścić czerpaki pod metalową skrzynką i powoli wyciągnąć ją do góry, modląc się, żeby kije wytrzymały i nie przełamały się wpół pod ciężarem ładunku i bagien nego błota. Nie mogli ryzykować, że ściągną łańcuch z kamienia balastowego. Gdyby stracili zaczepienie, skarb przepadłby na zawsze. Powoli wydobywali go na powierzchnię. Skrzynia była cięższa niż koń, który kiedyś przewrócił się na Jamesa podczas gonitwy na dystansie czterech mil. Miał wtedy szczęście - wy szedł tylko z połamanymi trzema żebrami. Jeśli teraz coś się nie powiedzie, straci życie. Ani przez chwilę w to nie wątpił. Nagle Gypsom się pośliznął. Szkatuła zsunęła się z czerpaka Jamesa i z powrotem pogrążyła się w bło to. James zaklął i szybko się odwrócił. - Nic nie rób, Compton. Zaraz znów ją będziemy mieli. Czekaj, Gypsom, coś wyczuwam. Tak, łańcuch jest okręcony przynajmniej trzykrotnie wokół innego kamienia. Dobrze, że łańcuch jest taki długi, bo ina czej nie dalibyśmy rady. - Wiem, James, że to nie ty się pośliznąłeś, tylko Gypsom. Boisz się, chłopcze? - Compton Fielding bardzo starannie wycelował pistolet i strzelił. Kiedy pocisk uderzył w cienką warstwę ziemi pod jego sto pami, Gypsom zachwiał się do tyłu i machając rękami 424
wpadł w bagno. Krzyczał, gdy czarna, mętna woda zam knęła się nad jego głową. - Cholera, Compton! - James chwycił ramię Gyp soma i wyciągnął go pospiesznie z bagna. - Potrzebu ję go, ty głupcze! Gypsom, cały pokryty warstwą szlamu, stał z opusz czonymi ramionami, trzęsąc się od stóp do głów. - Tam są setki węży, panie James - wyszeptał, tak przerażony, że ledwie mówił. - Węże. Czułem, jak je den owija mi się wokół ramienia. O Boże. - To powinno cię nauczyć większej ostrożności, Gypsom. Wracaj do roboty, zanim znowu stracę do ciebie cierpliwość. A następnym razem może zmuszę Jamesa, żeby zostawił cię w bagnie. - Jeśli zabijesz któregoś z nas - zimno powiedział James, tak wściekły, że marzył o zaciśnięciu palców wokół szyi Fieldinga i uduszeniu go - kto wówczas wyciągnie twój przeklęty skarb? - Wtedy zwiążę Jessie i sam będę pomagał. Nie mam na to ochoty, ale nie życzę sobie więcej po tknięć. Zabierajcie się za robotę. Chcę, co mi się na leży. Przez cały czas, gdy wydobywali skarb, James sły szał Comptona przemawiającego do Jessie, straszą cego ją, że jeśli jej mąż straci skarb, będzie miał żonę bez głowy. Tak, rozwali jej głowę jednym strzałem. Przyprawiało to Jamesa o szaleństwo. Spojrzał na Gypsoma. W czasie tych wielu lat, kiedy go znał, ni gdy jeszcze nie widział na jego twarzy tak wielkiej koncentracji. Pokryty błotnistą mazią, zasychającą w czarną maskę, Gypsom okropnie cuchnął. Ale był typem wojownika. Jedynie sam Pan Bóg wiedział, że zanim James kupił go i wyzwolił, zdążył opanować sztukę przetrwania. James nie chciał, żeby cokolwiek Gypsomowi się stało. 425
Nie wolno im było powtórnie zgubić przeklętej skrzyni. Jamesowi udało się wyplątać trzy zwoje łań cucha spomiędzy kamieni. Wreszcie. Niezwykle spokojnie James zapytał: - Czy skrzynia ma jakieś uchwyty, Gypsom? Wy czuwasz coś? - Nie wiem, paniczu James. Boję się szukać uchwy tu, żeby nie wypuścić z rąk mojego końca skrzyni. A tego nie mogę zrobić, bo on wrzuci mnie z powro tem do tej dziury. - Tak właśnie nazwał to Czarnobrody - odezwał się Fielding. - Napisał „głęboko w dziurze". Jest to pew na wskazówka, ale bezwartościowa, gdy wyrwie się ją z kontekstu. Powiedz mi teraz, James, jak blisko po wierzchni znajduje się szkatuła? - Pociągnął Jessie do przodu, na sam brzeg bagniska. Ziemia była mokra, panował wszechobecny odór gnijących roślin i gazów bagiennych. Jessie była zanadto przerażona, żeby pró bować jakichś sztuczek. - Udało nam się rozplatać trzy zwoje łańcucha, okrę conego wokół kamieni balastowych. To powinno wy starczyć do wyciągnięcia skrzyni na powierzchnię, ale trudno powiedzieć na pewno. Okaż trochę cierpliwości. Na miły Bóg, nie pozwól, aby Jessie wpadła w bagno. - Nie bój się, James, nie strącę jej. Dziwię się, że nie zażądałeś, abym ci wszystko opowiedział. Doceniam twoją powściągliwość. Już wcześniej zauważyłem, że potrafisz myśleć. Wiesz, co jest w danym momencie naj ważniejsze. Później, James, jeśli wszystko potoczy się zgodnie z moim planem, opowiem ci, co tylko zechcesz. Skrzynia wyjrzała ponad powierzchnię wody. Jej przeciąganiu przez bagno i wydobywaniu na brzeg to warzyszył cmokający bulgot błota. Przez długą chwilę James przyglądał się szkatule. Chyba jednak napraw dę nie wierzył w jej istnienie. 426
- Dzięki Bogu - rzekł wreszcie. - W końcu ją mamy. - Doskonale - powiedział Fielding, z trudem oddy chając z podniecenia. Podobnie jak James, dłuższą chwilę wpatrywał się w ten stary, metalowy przedmiot, pokryty brudem i błotem. Zamek był nie naruszony. Mój skarb. Nareszcie mam to, na co pracowałem. - Ani przez minutę nie pracowałeś na ten skarb - za przeczyła Jessie. - Nie zasługujesz na niego. - Nieważne - wtrącił pospiesznie James. - Jest twój, Compton. Prawie twój, bo trzeba jeszcze otwo rzyć kufer. James przeciągnął skrzynię po śliskiej, wilgotnej trawie. Była solidnych rozmiarów. - O nie - wrzasnął Compton, dziko wymachując bronią. - Przekleństwo, spójrz na to. Ma dziury. Skąd mogły się wziąć dziury na bokach metalowej skrzyni? Szarpnął Jessie, zmuszając ją, aby opadła na kola na obok niego, gdy grzebał przy zamkniętym zamku. Nie mógł sobie poradzić. Odchylił się więc i strzelił, rozwalając go na drobne kawałki, które tonęły w bag nie w zupełnej ciszy. Zaczął głośno chichotać, unosząc metalową pokrywę. - Mój Boże, ależ tu brud, ale są klejnoty i tyle mo net. Dzięki Bogu, nie wypadły przez te przeklęte otwory. Klejnoty nie rdzewieją i nie gniją. Tak, tyle klejnotów. - Upuścił pistolet i zagłębił ręce w skrzyni. I wtedy wrzasnął. Klęczał, pochylony nad otwartym wiekiem. Rękę na dal miał zanurzoną w stosie wymazanej błotem biżute rii i monet. Z wnętrza kufra wychynął wąż, niewątpli wie najbrzydszy, jaki kiedykolwiek istniał, gruby jak ludzka szyja, o śmiercionośnej, rozdętej, białej paszczy, przypominającej zepsuty kawałek mięsa. Zwisał z niej sznur pereł, opadający po obu stronach, jak wędzidło w końskim pysku. Wąż wpatrywał się w Comptona 427
Fieldinga. Potem błyskawicznie rzucił się na jego ramię i głęboko wbił zęby w koszulę. Pojawił się następny wąż, który w otwartej paszczy prezentował naszyjnik ze szmaragdów. Jad węża nieco oczyścił kamienie i moż na było dostrzec ich intensywną zieleń. Gad owinął się wokół ręki Comptona, zdawał się poruszać tak delikat nie, powoli, bardzo płynnie, po czym rozwarł paszczę, wypluł szmaragdy i zagłębił zęby w jego dłoni. - Compton, wyjmij ręce z tej przeklętej skrzyni! Cholera, rusz się! Compton Fielding wrzeszczał i wrzeszczał, ale się nie ruszał. Zdawał się niezdolny do niczego, poza krzy kiem. Jeszcze jeden wąż wyśliznął się przez otwór w bo ku skrzyni i wspiął się na pierś Comptona, delikatnie wpełzł pod rękę i boleśnie ugryzł go pod pachą raz, dru gi, trzeci, zanim zsunął się z powrotem do kufra. Compton Fielding znowu krzyknął. Ale nadal się nie ruszał, może nie mógł? James nie wiedział. Zawołał na niego, lecz na próżno. James szarpnął Jessie do tyłu, kiedy jeden z węży zwrócił się w ich kierunku z szeroko rozdziawioną paszczą. Odciągnął ich oboje jak najdalej od przeklętej skrzyni. James uświadmił sobie, że upły nęły zaledwie sekundy, które trwały jak cała wieczność. - Compton, cholera, rusz się! Odejdź od skrzyni! Compton Fielding lekko przekręcił głowę, aby móc widzieć Jamesa. Odezwał się spokojnym, zmęczonym głosem: - Nie mogę. Spójrz tylko na nie, James. Przegryzły się przez skrzynię, bo pożądały skarbu. Przyjrzyj się te mu z perłami w paszczy. Kiedy mnie gryzł, nawet ich nie wypuścił. O Boże, popatrz na nie, tyle ich. - Na stępne dwa węże wyłoniły się z kufra ze skarbem. Nie miały ani klejnotów, ani monet w paszczach. Porusza ły się wolno, jakby bez zainteresowania. Niespiesznie zaczęły kąsać ręce Comptona Fieldinga, jego szyję, po 428
czym powoli ześliznęły się do skrzyni i przez dziury wy pełzły na śliską trawę. Wróciły do bagna. James jak oszalały szukał pistoletu Fieldinga, do póki nie przypomniał sobie, że schował swój w cho lewce buta. Przeklinając, wyciągnął pistolet z buta i strzelił. Jeden z węży nadal owinięty był wokół ra mienia Fieldinga. Zsunął się na dół i pogrążył w skrzyni. James strzelił powtórnie, wykorzystując drugą kulę, ze świadomością, że niewiele to da, ale poddał się uczuciom wściekłości i bezradności. Cze mu, u diabła, Fielding nie uciekał? Węże zjadały go żywcem. Przez kilka minut tylko coś szeptał, nawet nie dygotał. Był tam, na kolanach, przed przeklętym kufrem, z rękoma nadal zanurzony mi w jego wnętrzu, pozwalając się wężom pożerać. - Gypsom, zabierz stąd Jessie. Tu może być więcej węży. Zaprowadź ją w bezpieczne miejsce. - Ja ją zabiorę - odezwał się Badger i wziął Jessie na ręce. - Tak, James, wszyscy tu jesteśmy - dodał Marcus. - Z pewnością musiałeś coś podejrzewać, nie widząc nikogo z nas, gdy wychodziliście z Gypsomem, zabie rając drągi. Temu człowiekowi niewiele już zostało ży cia. Do diabła, kim on jest? - Dawno już nie widzieliśmy takiego niegodziwca - po wiedziała Duchessa, ale nie podeszła bliżej. - Nie znoszę węży. Boże, jakież one paskudne. Uważajcie na siebie. - Co mamy zrobić z tym człowiekiem? - zapytał Spears. - Ja też nienawidzę węży, Duchesso. - Cieszę się, że nie ma tu Maggie - rzekł Sampson. - Nie byłaby zachwycona widokiem tylu ohydnych gadów. - Cofnij się, James - polecił Marcus. - Zobaczę, czy uda mi się pozbyć reszty węży. - Oddał dwa strza ły ze swojego pistoletu, po czym skinął na Spearsa, który również strzelił dwa razy. 429
James czekał. Nie dostrzegał już żadnego ruchu, żadnego falowania pod stosem klejnotów i monet. Udało mu się odciągnąć Comptona Fieldinga od skrzyni. Jego twarz miała kolor identyczny z ubarwie niem paszcz tych przeklętych gadów, była biała, odra żająco napuchnięta. - Compton? - Tak, James - powiedział, a raczej wyszeptał ochrypłym głosem. - Nie widzę cię, ale trochę cię sły szę. Gdzie jest Jessie? - Tutaj jestem. - Proszę, opowiedz mi o tym, co się stało z osadni kami z Roanoke. - Kiedy nie mieli już co jeść, odeszli z Indianami z ple mienia Croatoa. Wyobrażam sobie, że gdy tylko napeł nili swoje żołądki, zaczęli się zachowywać jak panowie świata, chociaż to Indianie uratowali im życie. W odwe cie Indianie sprzedali ich Hiszpanom. Valentine została wywieziona do Hiszpanii. Później wyjechała do Anglii i poślubiła kupca z Bristolu. Jeśli zaś chodzi o innych osadników, podejrzewam, że pozostali w Hiszpanii. - Dziękuję - powiedział Compton. - James, czy mógłbyś nie mówić mojej mamie, że to ja zabiłem Al lena Belmonde? Zawsze go lubiła, chociaż byłem przekonany, iż to łajdak. - Nie powiem jej - zgodził się James. - Dziękuję - rzekł Fielding, zadygotał i przestał się poruszać. Jeden z węży wspiął się na brzeg i z nieprawdopo dobną prędkością zaczął sunąć po mokrej trawie, a końce naszyjnika z pereł, który nadal trzymał w paszczy, ciągnęły się za nim. Spod czerni idealnie okrągłych kulek zaczęła przebijać biel. - Nie żyje - powiedział James. - I wszystko przez ten przeklęty skarb. 430
- Co mamy zrobić ze skarbem? - spytała Jessie, spoglądając na skrzynię z niechęcią. W trakcie, gdy mówiła te słowa, jeden z węży wystawił głowę, a mo nety zsunęły się po jego grubym ciele. Sampson uniósł pistolet i strzelił. Wąż opadł do skrzyni. - To straszne, James, to po prostu straszne oświadczyła Jessie, nie mogąc oderwać wzroku od skrzyni. - Te klejnoty i pieniądze, skradzione przez Czarnobrodego ludziom, których pozabijał. Nie mogę znieść tej myśli. - Zgadzam się - powiedział James i spojrzał naj pierw na Spearsa, potem na Badgera, Sampsona, a wreszcie na Marcusa i Duchessę. Każde z nich po woli skinęło głową. - Zwróćmy skarb bagnu i wężom - stwierdziła Du chessa. - Niech przepadnie na wieki. James i Gypsom równocześnie mocno kopnęli ku fer. Wpadł w bagno i wolno zaczął się w nim pogrą żać. Wkrótce ledwo wystawał ponad czarną po wierzchnię. Patrzyli, jak ze skrzyni wychynął wąż, a kiedy ta znikła po wodą, również dał nurka w głąb. Na powierzchni pojawiły się oleiste, niemrawe bań ki; zaczęły pękać. Nikt się nie odezwał, patrząc tylko, dopóki czarna woda się nie uspokoiła. - Boże - powiedział Gypsom - myślałem, że chcę być bogaty, ale nie tak, panie James. Nigdy w ten sposób. Nagle Duchessa nachyliła się i podniosła coś z mok rej, zabłoconej trawy. - Spójrzcie na to - rzekła i bez namysłu wytarła znalezisko o spódnicę. To był naszyjnik, misterny zło ty łańcuch z rubinem o czerwieni tak głębokiej, jak zimowy zachód słońca na Outer Banks. Duchessa po tarła kamień dłonią, po czym uniosła naszyjnik. - Pa trzcie - powiedziała. - To jest łabędź. 431
Podała wisior Jamesowi. Długo obracał go w pal cach. Ogromny rubin palił go w dłoń. - Tu jest jakiś napis - zauważył, przysuwając go bliżej oczu. Napisane jest „Valentine Łabędź - 1718 - Edward Teach". Popatrzyli na siebie.
ROZDZIAŁ
36
Którego konia mam dopingować? Dla mnie wszystkie są identyczne. anonim - Biegnij, Jig! Potrafisz to zrobić, pędź! - Jessie wy ciągała się do przodu, żeby widzieć swojego ukocha nego sześciolatka, startującego w wyścigu na ćwierć mili, który wystrzelił jak strzała z boksów startowych i objął prowadzenie w stawce. - Nieładnie z twojej strony, Jessie - stwierdziła te ściowa tak donośnie, że jej głos przebił się ponad okrzyki dopingu. - Nosisz nazwisko Wyndham, a nie Warfield. To koń twojego ojca. - Ojej, to taki szybki wyścig, prawda? Tylko ćwierć mili. Naprzód, Console. Pędź, chłopcze! Tak, Conso le, dasz radę! Jej ojciec łypnął na nią i szarpnął ją za rękaw. - Dopingowałaś Jiga. Teraz dopingujesz konia Wyndhamów. Gdzie twoja lojalność, Jessie? - O Boże. Pędźcie, koniki, oba! Biegnijcie! Ruszaj się, Jig! Właśnie tak. Console, dasz radę! James jechał na Console i tracił dystans do rywali. James zaklął. Aby z nimi wygrać, musiałby ich za432
strzelić. Próbował jednak, rozpłaszczając się na grzbiecie Console, przywierając do jego szyi. Jessie nie mogła się powstrzymać. Krzyknęła z ca łych sił: - James, dasz radę! Sciśnij Console mocno obcasa mi! On to uwielbia! Console poczuł dwa ostre kopnięcia. Rzucił się do przodu, jak kula armatnia, zaskakując ponad dwustu¬ osobowy tłum. James był za potężny, aby wygrać wy ścig tego typu. Jego przyjaciele zawsze zacierali ręce, kiedy jechał, wiedzieli bowiem, że bezpiecznie mogą na niego nie stawiać. Tym razem wygrał. Sprawiły to te dwa kopnięcia. Jessie była tego pewna. Console przeciął linię mety o całą długość przed Jigiem ze stajni Warfieldów. Spo cony, ale radosny jak grzesznik w pokoju pełnym pu¬ rytanów, James zeskoczył z Console, przekazał lejce Oslowowi i jak bohaterski zdobywca ruszył ku żonie, która stała blada jak kreda i wpatrywała się w niego. - Co ci się stało, do diabła? Usłyszałem cię, Jessie, i lekko popędziłem Console. Zadziałało, prawda? - Mocno ją pocałował i przycisnął do piersi, aż zaczę ło jej brakować tchu. Potem, nie zwalniając ani na chwilę uścisku, zwrócił się do jej ojca - Cóż, Oliverze, wyobrażam sobie, że po trzech zwycięstwach koni z Maratonu w dzisiejszych gonitwach, przyjedziesz wieczorem do naszego domu z ogromną butelką szampana pod pachą, żeby się pokłonić zwycięzcy. Możesz się też pokłonić Jessie. Jest żoną zwycięzcy. Jessie gwałtownie szarpnęła go za rękaw. James odwrócił się w stronę Console, który dyszał ciężko, lecz wyglądał na zadowolonego z siebie. - Popatrz tylko na niego. Ależ ten koń ma serce do walki. Jessie miała rację, trzeba było spiąć go piętami. Tak szybko popędził do przodu, że omal mnie nie zo433
stawił za sobą. - Zacierał ręce, wciąż podniecony nie spodziewanym zwycięstwem, nadal uśmiechnięty od ucha do ucha, wyrzucał z siebie potok słów, aby opisać niezwykłość swojego wierzchowca. Ale kiedy znów po wrócił do tego, że 01iver powinien się poddać i wznieść toast szampanem za jego zwycięstwo, Jessie powtórnie szarpnęła go za rękaw. Zwrócił się do niej z uśmiechem. - O co chodzi, kochanie? Chcesz dać buziaka boha terskiemu zwycięzcy? Odpowiedziała powoli wymawiając każde słowo: - James, wydaje mi się, ze nasze dziecko zaczyna się rodzić. James wbił w nią bezradny wzrok. - Nie, Jessie, to niemożliwe. To miało się stać nie wcześniej niż za tydzień. Nie pamiętasz? Powiedzia łaś, że dzisiejszy przyjazd na wyścigi dobrze ci zrobi, że powinnaś przebywać na świeżym powietrzu, że po winnaś ćwiczyć płuca, dopingując konie do zwycięs kiego biegu. Nie, na pewno się mylisz. Nie słyszałem, żebyś krzykiem zachęcała konia twojego ojca, praw da? Nie, nie zrobiłabyś tego. - Ależ zrobiła - poinformowała matka Jamesa. - Jed nakże szybko przywołałam ją do rozumu. Nagle Jessie sapnęła i objęła rękoma swój ogromny brzuch. - O mój Boże! - krzyknął Oliver Warfield. - James, zrób coś. Nie może urodzić mojego pierwszego wnu ka na torze wyścigowym. Cholera! Co ty zrobiłeś mo jej maleńkiej córeczce? James wiedział dokładnie, co robić, ale nie pozwo lono mu zrobić nic. Gdy tylko położył Jessie na łóżku w Maratonie, doktor Hoolahan, który już czekał, przepędził go. 434
- Nie jesteś lekarzem, jesteś mężem. Idź sobie, Ja mes. To nie miejsce dla ciebie. Ale Jessie, ustami spierzchniętymi od krzyków, których nie była w stanie powstrzymać, wyszeptała: - James, nie zostawiaj mnie. Obiecałeś, że nie po zwolisz, żeby mi się coś stało. James spojrzał na doktora Hoolahana i usiadł przy żonie. - To nie potrwa długo, Jessie. Kiedy pojawią się bó le, ściskaj mnie za rękę. Niedługo będzie po wszyst kim, obiecuję. Wiem to. -Skąd, u licha, możesz wiedzieć, ile to zajmie czasu, Ja mes? -zapytał doktor Hoolahan, podnosząc wzrok. - Nie jesteś lekarzem. Dobrze, może potrafisz pomagać kla czom, kiedy się źrebią, ale to nie ma z tym nic wspólnego. Ja tu jestem doktorem. To jest pierwsze dziecko Jessie. Na pewno potrwa to dłużej niż dwadzieścia minut. Raczej będą to godziny, a może nawet dni. Tak, znam przypadek, kiedy pierwsze dziecko rodziło się przez cztery dni. Słysząc to, Jessie jęknęła. - Cholera, nie opowiadaj takich rzeczy - rzucił się James. - Straszysz i ją, i mnie. Zajmij się swoimi obo wiązkami. Nie słuchaj go, Jessie. Jestem twoim mę żem i wiem, co mówię. Dancy zna się na opatrywaniu ran, ale nie na wszystkim. Tylko się przechwala poro dem, trwającym cztery dni. A tobie świetnie idzie. Wkrótce będzie po wszystkim. - Hmm... - warknął doktor Hoolahan. - Nie podoba mi się to - powiedziała Jessie i przy mknęła oczy, czując ręce doktora Hoolahana, poru szające się między jej nogami i na brzuchu. I wtedy przyszedł pierwszy atak bólu, i nie obchodziłoby jej nawet, gdyby wszyscy mieszkańcy Baltimore wdarli się do jej sypialni i zaczęli robić uwagi na temat jej zgiętych, rozwartych nóg. Ból był okropny, niewy435
obrażalny. Rozdzierał ją na pół, wiedziała to. Cztery dni? Nie, to niemożliwe. Żaden człowiek nie zniósłby takiego bólu przez cztery dni. - Chyba tego nie przeżyję - wysapała przez zaciś nięte zęby. - Moja mama nie mówiła mi, że to takie straszne. Gorzej niż straszne. Chciałabym, żebyś to ty był na moim miejscu. Czemu, u diabła, to nie możesz być ty? Stojący między jej nogami doktor Hoolahan parsk nął śmiechem. - James nie zniósłby tego, Jessie. Załamałby się po pierwszym skurczu. Kobiety są w tym znacznie lepsze. Pomyśl o pięknie tego przeżycia, o tym, że Bóg zade cydował, abyście wy, kobiety, były naczyniami, prze noszącymi wszystkie pokolenia, pomyśl o tym, że zo stałyście wyróżnione, pomyśl... Wrzasnęła tak, że omal nie stoczyła się z łóżka. - Zamknij tę swoją przeklętą jadaczkę, Dancy- krzyk nął James. - Nie, nie ty, Jessie. Ty krzycz, ile tylko chcesz. Świetnie ci idzie. Jak częste są skurcze, Dancy? - Wyraźnie coraz częstsze. Zajmuję się innymi rze czami, James. Nie mierzę czasu między skurczami. Jeśli cię to tak bardzo ciekawi, sam mierz. - To już bardzo blisko, kochanie - powiedział Ja mes - naprawdę bardzo blisko. Tak, a teraz przyj naj silniej, jak tylko możesz. Ku absolutnemu, choć nie pozbawionemu lekkiej domieszki rozczarowania, zaskoczeniu doktora Hoo lahana, dokładnie dwadzieścia minut później Jessie urodziła syna. - Nie mogę w to uwierzyć - rzekł doktor Hoolahan, który trzymał drące się niemowlę za pięty, wymierza jąc tęgiego klapsa w maleńkie pośladki. Krzyk spra wił, że James i Jessie uśmiechnęli się. 436
- Nie tak miało być. To chyba jakiś rekord. Jessie. Będę musiał opisać to w jakimś czasopiśmie medycz nym. Naturalnie będą przekonani, że zmyślam, żeby poprawić swoją reputację. Jessie, czy byłabyś skłonna wybrać się ze mną i, gdyby mi nie uwierzyli, zaświad czyć, że naprawdę przyjąłem poród, który trwał zaled wie dwadzieścia minut? - Nie sądzę, Dancy - odparła Jessie, patrząc na na gie niemowlę, które trzymał na rękach, zdając się kompletnie o tym nie pamiętać. - Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Chyba nie - powiedział doktor Hoolahan i spojrzał na niemowlę, które natychmiast zaczęło się wydzierać. - Brzmi podobnie do ciebie - stwierdziła Jessie. - A ja właśnie pomyślałem, że usłyszałem twój głos, Jessie. - Szczerze mówiąc - zauważył doktor Hoolahan, myjąc niemowlę i zawijając je w miękki ręcznik - od niosłem wrażenie, jakbym słyszał matkę Jamesa. Oboje świeżo upieczeni rodzice jęknęli. Godzinę później Jessie była już umyta, ubrana w czystą, białą koszulę nocną, włosy miała uczesane i zaplecione w warkocz. Dziecko spało w kołysce przy łóżku. Patrzyła, jak James przygląda się ich maleńkie mu, najdroższemu synkowi, jak się schyla i delikatnie całuje jego czoło. Potem odwrócił się do niej z szero kim uśmiechem. - Zrobiłaś to. W dwadzieścia minut. Przez chwilę wydawało mi się, że Dancy się rozpłacze, ale kiedy przypomniałem mu, że brał udział w nowym rekor dzie, trochę się pocieszył. Zapytał mnie, kiedy na tyle odzyskasz siły, żeby móc jeszcze raz rozważyć jego prośbę. Obawiam się, że mówił serio. Byłby zachwyco ny, mogąc cię zaprezentować swoim kolegom leka rzom - James roześmiał się, potrząsając głową. - Ka437
żalem mu iść opić ten sukces. - Pochylił się i pocało wał jej wargi. Nadal wydawała mu się zbyt blada. Przy siadł obok niej, wziął ją za rękę i rzekł: - Już dawno chciałem ci to powiedzieć, Jessie. Kocham cię. - Jestem obolała - odparła, nie patrząc na niego. - Owszem, ale niedługo poczujesz się lepiej. Nie pękłaś, a to ważne. Taki jestem z ciebie dumny. I ko cham cię. Bardzo. Poczułem już dawno, że cię ko cham, kiedy Gypsom zawiadomił mnie o porwaniu cię przez Comptona Fieldinga. Zrozumiałem, że cię ko cham, że nie zniósłbym, gdybym miał cię stracić. - Mówisz tak, bo właśnie urodziłam ci syna. Każdy mężczyzna pragnie syna, bez względu na to, jak bar dzo temu zaprzecza. To wydarzenie obudziło w tobie całe morze wdzięczności. - Kto ci naopowiadał takich bzdur? Miała na tyle przyzwoitości, żeby się zaczerwienić. Nadal jednak nie patrzyła na niego. - Twoja mama. Klepnął się dłonią w czoło. - Kocham cię. Kocham naszego syna. Tak samo ko chałbym naszą córkę. Czemu uwierzyłaś w cokolwiek, co mówi moja matka? Miał zamyślony wyraz twarzy, gdy przesuwała rękę wzdłuż jego ramienia, po szyi, aż na policzek, który zaczęła pieścić palcami. - To był pierwszy i ostatni raz. Przysięgam. - Dopilnujemy, żeby tak było. - To wykapany tatuś - oświadczyła wszem i wobec pani Wilhelmina Wyndham, patrząc na swojego tygo dniowego wnuka. - Brodę ma piękną jak Apollo. - Moim zdaniem wygląda jak moja mała Jessie - powiedziała Portia Warfield. - Przyjrzyjcie się tylko tym zielonym oczom i uroczym dołeczkom. Jessie 438
miała podobne, ale straciła je, gdy miała niespełna pięć lat. - Dołeczków się nie traci, Portio - z wyraźnym nie smakiem stwierdziła Wilhelmina. - Nigdy nie miała dołeczków. To mój James miał dołeczki. Co zaś do oczu, to zwykle zmieniają one kolor, ale nie u tego drogiego dziecka. On będzie miał zielone oczy, do kładnie jak James, którego oczy są bardziej zielone niż Jessie. Tak, będzie miał oczy Jamesa. James przeniósł wzrok ze swojej matki na teściową i powiedział: - Sądzę, że bardziej przypomina Belliniego, moje go trzylatka, zaraz po urodzeniu. - Wybuchnął śmie chem i śmiał się bez końca. Obie babcie zwróciły się ku niemu z poczuciem głębokiej zniewagi, która usztywniła w ich ciałach wszystkie kości, jakich jesz cze nie usztywnił upływ czasu. - Cały się trząsł, był mokry, prawie łysy, ale miał najśliczniejszą buzię, któ ra ciągle się otwierała, ukazując język wielkości ręki. Zupełnie jak Bellini, kiedy przyszedł na świat. - James, to śmieszne - rzekła jego matka. - Skończ już te porównania. - Tak, James, to mój wnuk. Niewątpliwie jest ślicz ny. Doskonały. - Poczekajcie, aż zacznie się wydzierać. Ucieknie cie z pokoju, zatykając uszy - wchodząc do saloniku, Jessie uśmiechnęła się do zgromadzonych tam osób. - Prawdę powiedziawszy - dodała z namysłem - wyda je mi się, że za chwilę uświadomi sobie, że jest głodny. Wszyscy spojrzeli na biały tobołek na rękach Jamesa. Dokładnie po minucie Taylor James Warfield Wynd ham wydał z siebie wrzask, od którego zatrzęsły się kryształy stojące na kominku.
439
York, Anglia Grudzień 1825 roku Wyścigi w Yorku - dzień, w którym Jessie Wyndham pokonała wszystkich. Jessie wystarczyła jedna minuta, żeby zauważyć, że wszyscy dżokeje wokół niej chronią ją przed paroma jeźdźcami z innych stajni. W pierwszej chwili miała ochotę na nich nakrzyczeć, skląć najgorszymi słowami, jakich się nauczyła od najmłodszych lat, spędzonych w stajni. Potem zaczęła się śmiać. Cóż, pomyślała, niech próbują. Ścisnęła smukłe boki Dorsetta i wy strzeliła do przodu. Wiatr targał jej włosy, czuła pęd powietrza, smagający twarz. Uwielbiała to. Boże, tak bardzo brakowało jej wyścigów. Szybko wyprzedziła swoją dżokejską gwardię honorową. Potem kątem oka dostrzegła jednego z nich. Wiedziała, że żaden szanu jący się dżokej nie da jej wygrać bez walki. Ale poko nała ich bez trudu i śmiała się, gdy Dorsett, dysząc ciężko, z podniesioną głową przecinał linię mety. Po zostałe konie otoczyły ich, a dżokeje zaczęli podrzucać w górę czapki i wykrzykiwać na jej cześć. James ruszył w jej stronę. Wyglądał na rozwścieczonego. O Boże, czyżby był ślepy? Nie było przecież żadne go niebezpieczeństwa, no, może z wyjątkiem przypad kowego zderzenia z jednym z chroniących ją dżoke jów, który mógł wpaść na zad Dorsetta, ale to właściwie było niemożliwe. Nie dopuściłaby do takiej sytuacji. Była na to za dobrym jeźdźcem. - O pani, co do licha sobie wyobrażasz? - Objął ją w talii i postawił na ziemi. - Spójrz tylko na siebie, masz potargane włosy. I ten cholerny kapelusz - wy glądasz w nim jak żebrak. A niech to, nie mam poję cia, co z tobą zrobić. 440
- Może więc pogratulujesz zwycięzcy, James. Popatrzył na nią z góry, odsunął pukiel włosów, wi jący się wokół jej szyi, i cofnął się o krok. - Boże, daj mi cierpliwość - powiedział, po czym zerwał Marcusowi kapelusz z głowy i podrzucił go w górę, krzycząc, - Oby nasz syn był równie doskona łym jeźdźcem, jak jego matka! - No, no - rzekła Duchessa - dobra robota, James. - Zabiję ją, kiedy będziemy sami - wyjaśnił James. - Wyprzedziłaś swoją ochronę. Kazałaś im łykać kurz. Nie zwracałaś za grosz uwagi na swoje bezpieczeń stwo. Jessie Wyndham... -spojrzał na nią oczami peł nymi miłości - ... byłaś wspaniała. - Potem wziął swo jego syna Taylora z rąk Spearsa. - Co o tym sądzisz? - zapytał synka, łaskocząc go w szyję. - Czy uważasz, że powinienem udusić twoją mamę? Trzyletni Taylor odparł głośno i wyraźnie: - Moja mama mówiła mi, że jest najlepszym dżoke- . jem na świecie. Mój dziadek też tak powiedział. Ma ma mówiła, że ty też byłeś dobry, tatusiu, ale jesteś za duży. Powiedziała, żebym nie urósł taki duży. James jęknął, przyciągnął Jessie do siebie i rzekł: - Nie mam żadnych szans. Zwróciła ku niemu rozjaśnioną twarz. - Czyż życie nie jest piękne, James? - Najpiękniejsze - odrzekł, pochylił się i pocałował ją. Wokół nich rozległy się okrzyki aprobaty. Taylor wydał z siebie wrzask, którym omal nie powalił ojca z nóg. - Doktor Hoolahan miał rację - odezwała się Jes sie. - To są płuca twojej matki. Z każdym rokiem co raz więcej w nich mocy.
441
EPILOG Marcus Wyndham, hrabia Chase, nie tylko został oj cem czworga dzieci (matką całej czwórki była Duches sa), ale także rozpoczął aktywną działalność w Izbie Lordów za rządu lorda Melbourne'a. W tysiąc osiem set trzydziestym siódmym roku został mianowany do radcą Wiktorii, nowej królowej angielskiej. Mówiono, że wyszłaby za niego za mąż, gdyby tylko mogła, ponie waż był „tak piekielnie przystojny i równie piekielnie wygadany". To była jej ostatnia dowcipna uwaga. Duchessa, hrabina Chase, została najsławniejszą autorką piosenek swojej epoki, chociaż podobno kró lowa Wiktoria uskarżała się, iż „niektóre piosenki zbliżają się do poziomu utworów zamieszczanych w The Vulgar", na co jeden z dziennikarzy odpowie dział w bezczelnym komentarzu redakcyjnym „toteż nie wygrywaj ich sobie na flecie, Wasza Wysokość, i pozostaw swoim wilkom morskim". Do dziś jej słyn na „Piosenka Żeglarza" jest ulubioną biesiadną melo dią w angielskiej marynarce. W tysiąc osiemset trzydziestym siódmym roku An thony Godwyn Ruthven Wyndham, wicehrabia Rad¬ cliffe i najstarszy syn Marcusa i Duchessy, poślubił Cecylię Derwent Nightingale, najstarszą córkę Karo liny i Northa Nightingale'ów, której dzikie wyskoki zafascynowały Anthony'ego i przerażały jej rodziców. Nazywał ją swoją diablicą. Królowa Wiktoria, popro szona przez hrabiego Chase, została matką chrzestną jego wnuka, Marcusa Jamesa Bentforda Wyndhama, który urodził się w tysiąc osiemset trzydziestym ósmym roku. 442
Drugi syn Marcusa i Duchessy, Charles, poślubił rosyjską księżniczkę, której matka była Angielką, i przeniósł się do Sankt Petersburga tylko po to, aby po pierwszej spędzonej tam zimie powrócić do Anglii. Później Charles został ambasadorem brytyjskim w Rosjii chociaż dwukrotnie odmawiał przyjęcia tej posady. Mawiał, że „nawet ogniste pocałunki mojej drogiej żony nie mogą mnie wystarczająco rozgrzać w tym przeklętym klimacie". Jego żona, Marianna Shelley Petrovinka Wyndham, często publicznie śpie wała piosenki swojej teściowej bogatym sopranem, a w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku na pisała dwie powieści gotyckie. North i Karolina Nightingale, wicehrabia i wicehrabi¬ na Chilton, pomogli ożywić kopalnie cyny w północnej Kornwalii, wspólnie z Rafaelem i Wiktorią Carstairsa¬ mi. Zabrali ze sobą do Kornwalii pięcioro dzieci. Ojciec wielokrotnie powtarzał, bliski rozpaczy, że cała piątka jest z piekła rodem, prym zaś wiodła najstarsza córka, Cecylia. Ich dwie młodsze, błękitnookie córki poślubiły braci bliźniaków, rabusiów z Nowego Jorku, i przenios ły się tam w tysiąc osiemset czterdziestym szóstym roku. Edmund i Aleksander, synowie Northa i Karoliny, obaj wybrali karierę wikarych. Dziwny był to wybór, zważyw szy ich burzliwą, pełną wyskoków młodość. Raz w roku North wybierał się z psami na wrzosowis ka, żeby przypomnieć sobie, jak słodkie jest życie i jak bardzo rozgrzewa go odgłos śmiechu żony po powrocie do domu. Owen Ffalkes ożenił się z panną Mary Patricią. Jego przybrany syn, Owen, został sławnym skrzypkiem i kompozytorem i przeniósł się do Pragi. Pierwszą swoją sonatę zadedykował matce, Alicji, która umarła rodząc go. Pan Ffalkes pozostał w dworze Honeymead do póź nej jesieni tysiąc osiemset trzydziestego drugiego roku, kiedy to jego oddana żona znalazła go nieżywego w ro443
wie, najprawdopodobniej po wypiciu zbyt dużej dawki al koholu. Nikt nigdy nie wypytywał jej o szczegóły. Karolina nigdy nie przestała się śmiać. Jej dwaj wspaniali synowie na własną rękę próbują od nowa za ludnić Kornwalię, powiedziała ponoć na wieść o naro dzinach czternastego wnuka, zdrowego i głośnego. Następne dziecko z piekła rodem, dodał North, zacie rając ręce i widząc w przyszłości szansę na zemstę. James i Jessie Wyndham, amerykańscy Wyndhamo wie, wybrali kompromisowe rozwiązanie - spędzali sześć miesięcy w posiadłości Candlethorpe w Yorkshi re i sześć miesięcy w Maratonie pod Baltimore. Wyda li na świat trójkę dzieci. Najstarszy, Taylor, miał takie go samego bzika na punkcie koni jak jego rodzice. W tysiąc osiemset czterdziestym czwartym roku ożenił się ze swoją kuzynką, Marielle Elizabeth Wyndham, która urodziła się szesnaście miesięcy po nim. Tuż po ślubie powiedział „znam ją od chwili, gdy skończyłem półtora roku. Mogę więc chyba zostać z nią i patrzeć, jak jej się układa w życiu". Obojgu dobrze się układa ło. Marielle stała się bardziej Amerykanką niż Angiel ką, chociaż bezustannie myliła pewne słowa. James i Jessie rzadko rozmawiali o skarbie Czarno brodego, ale od czasu do czasu, latem, odwiedzali dom Warfieldów na Ocracoke. Jeździli na oklep po plaży. Jessie opublikowała pracę na temat zaginionej kolonii na Roanoke, która jednak nie została dobrze przyjęta. Oskarżono ją o podrobienie pamiętników Valentine, na dodatek nieudolne, gdyż kobiety nawet na fałszerstwach dobrze się nie znają. Wilhelmina Wyndham tyranizowa ła swoje wnuki aż do dnia, kiedy zgasła i udała się po swoją zasłużoną nagrodę po śmierci, cala zaś rodzina modliła się, aby naprawdę dostała to, na co zasłużyła. Jeśli chodzi o Alicję Belmonde i Neldę, wdowę po Bramenie Carlysle, to Compton Fielding miał rację. Po 444
śmierci Bramena w tysiąc osiemset dwudziestym czwar tym roku Nelda i Alicja przeniosły się do Nowego Jor ku i stały się sławnymi protektorkami literatów. Jessie podarowała naszyjnik Valentine z łabędziem swojej naj starszej córce. Nadal pozostaje on w posiadaniu rodzi ny Wyndhamów, pomimo licznych ofert zagranicznych kolekcjonerów. Spears i Badger pozostali z Marcusem i Duchessa, stając się wielokrotnymi rodzicami chrzestnymi licz nych pociech Wyndhamów zarówno z angielskiej, jak i amerykańskiej linii. Co roku spędzali przynajmniej miesiąc w Baltimore z amerykańskimi Wyndhamami. Spears informował potem Marcusa, że „obaj z panem Badgerem znamy swoją powinność. Naprawdę spra wia nam przyjemność asystowanie Jamesowi i Jessie przy doskonaleniu metod wychowywania dzieci". Marcus, choć nie należał do osób narzekających, za przestawał pisania ważnych przemówień w Izbie Lor dów do czasu powrotu Spearsa, który służył mu sym boliczną pomocą. Podobno Badger przygotowywał kiedyś posiłek dla prezydenta Andrew Jacksona. Sampson i Maggie również pozostali częścią dworu Wyndhamów. Maggie urodziła Damona Arthura Lancelota Sampsona w tysiąc osiemset dwudziestym piątym roku. Damon został jednym z najsłynniejszych aktorów scen londyńskich dziewiętnastego wieku, błyszcząc w rolach Otella, Hamleta i Shylocka. Był niezwykle przystojny, pełen wdzięku, inteligentny, ale nigdy się nie ożenił. Stale dziękował swojej pięknej matce, która, jak to mówił z oddaniem, „poświęciła swoją karierę aktorską dla obowiązków, jakie niesie macierzyństwo". Nikt nigdy tego nie kwestionował. Wyndhamowie i Nightingale'owie są wszędzie. Mo że ktoś z nich jest twoim sąsiadem. 445