AGATHA CHRISTIE MORDERSTWO TO NIC TRUDNEGO Rosalind i Susan, pierwszym recenzentkom tej ksiąŜki I TOWARZYSZ PODRÓśY Anglia! Anglia po tylu latach! Ale...
4 downloads
15 Views
923KB Size
AGATHA CHRISTIE
MORDERSTWO TO NIC TRUDNEGO
Rosalind i Susan, pierwszym recenzentkom tej ksiąŜki
I TOWARZYSZ PODRÓśY Anglia! Anglia po tylu latach! Ale jak będę się w niej czuł? Luke Fitzwilliam zadawał sobie to pytanie, schodząc po trapie ze statku. Kołatało się ono w jego umyśle, gdy czekał na odprawę celną. A kiedy w końcu wsiadł do pociągu, wypłynęło nagle na pierwszy plan. Czuł się zupełnie inaczej, przyjeŜdŜając do kraju na urlopy. Miał mnóstwo pieniędzy (przynajmniej na początku), więc ochoczo je wydawał, odwiedzał starych przyjaciół, spotykał się z kolegami, którzy teŜ przyjechali tu na wypoczynek po pobycie w koloniach. Mówił sobie: To nie potrwa długo. Wkrótce wracam do pracy. Dlaczego nie miałbym się zabawić! Ale teraz nie zamierzał nigdzie wracać. PoŜegnał juŜ na dobre upalne noce, oślepiające słońce, piękną tropikalną roślinność i samotne wieczory, spędzane na lekturze starych numerów "Timesa". Wrócił do Anglii po zakończeniu zaszczytnej słuŜby dla kraju. Poza tym posiadał niewielki kapitał, mógł się więc uwaŜać za człowieka niezaleŜnego materialnie. Ale nie miał pojęcia, jak spędzić resztę Ŝycia.
Anglia! Anglia w czerwcu. Szare niebo i silny, przenikliwy wiatr. W taki dzień nie wydawała się gościnnym krajem! A ci ludzie! BoŜe, co za ludzie! Wszyscy mieli szare, zatroskane twarze... szare jak niebo. I te okropne małe domki, wyrastające wszędzie jak grzyby po deszczu, jak kurniki, zaśmiecające cały krajobraz! Luke Fitzwilliam z trudem oderwał wzrok od migającego za oknem wagonu krajobrazu i zajął się gazetami. "Times", "Daily Clarion" I "Punch". Zaczął od "Daily Clarion", który poświęcony był w całości wyścigom konnym w Epsom. Szkoda, Ŝe nie przyjechałem wczoraj - pomyślał. Ostatni raz widziałem gonitwę Derby, kiedy miałem dziewiętnaście lat. Obstawił wysoko pewnego konia i teraz chciał sprawdzić, jak typuje jego szansę "Clarion". Znalazł tylko lakoniczną notatkę: Mało prawdopodobne, by wygrał któryś z koni takich jak Jujube II, Mark's Mile, Santony czy Jerry Boy. Na zwycięstwo nie ma chyba szans... Ale Luke'a nie interesował koń, który miał najprawdopodobniej przegrać gonitwę. Rzucił okiem na typowania. Na Jujube II stawiano zaledwie 40 do l. Luke zerknął na zegarek. Była za kwadrans czwarta. No cóŜ - pomyślał. JuŜ po wszystkim! Szkoda? Ŝe nie postawiłem na Clarigolda, którego typowano jako drugiego faworyta. Potem rozłoŜył "Timesa" i zatopił się w lekturze powaŜniejszych artykułów.
Nie trwało to jednak długo, poniewaŜ groźnie wyglądający pułkownik, który siedział w przeciwległym kącie przedziału, był tak zirytowany tym, co właśnie przeczytał, Ŝe musiał się podzielić swym oburzeniem z towarzyszem podróŜy. Dopiero po półgodzinie znuŜyło go rozprawianie o "tej cholernej komunistycznej propagandzie". Wyczerpawszy temat pułkownik zasnął z otwartymi ustami. Niebawem pociąg zwolnił, a potem się zatrzymał. Luke wyjrzał przez okno i dostrzegł duŜą, opustoszałą stację z wieloma peronami. ZauwaŜył kiosk, na którym wisiał afisz z napisem: WYNIKI GONITWY DERBY. Otworzył drzwi, wyskoczył na peron i pobiegł w kierunku kiosku. Po chwili wpatrywał się z szerokim uśmiechem w krótką wiadomość z ostatniej chwili. Wyniki Gonitwy Derby JUJUBE II MAZEPPA CLARIGOLD Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Sto funtów do roztrwonienia! Dobry, kochany Jujube II, którego wszyscy znawcy wyścigów tak nonszalancko zlekcewaŜyli. ZłoŜył gazetę, odwrócił się i zobaczył pustkę. Podczas gdy on upajał się zwycięstwem Jujube II, jego pociąg niepostrzeŜenie zniknął ze stacji.
- Kiedy, do licha, ten pociąg odjechał? - zagadnął jakiegoś bagaŜowego. - Jaki pociąg? - spytał bagaŜowy ze zdziwieniem. - Od piętnastej czternaście na tej stacji nie zatrzymał się Ŝaden pociąg. - PrzecieŜ stał tu przed chwilą. Właśnie z niego wysiadłem. To ekspres mający bezpośrednie połączenie z portem. - Ten ekspres nie zatrzymuje się nigdzie w drodze do Londynu - wyjaśnił bagaŜowy obcesowo. - Ale zatrzymał się - zapewnił go Luke. - PrzecieŜ z niego wysiadłem. - AŜ do Londynu nigdzie się nie zatrzymuje - powtórzył bagaŜowy obojętnym tonem. - Mówię panu, Ŝe się zatrzymał dokładnie przy tym peronie, a ja z niego wysiadłem. W obliczu tych faktów bagaŜowy zmienił front. - Nie powinien był pan tego robić - powiedział z wyrzutem. - On się tu nie zatrzymuje. - Ale zatrzymał się. - Stanął pod semaforem, a nie "zatrzymał się na stacji", jak pan to określił. - Nie znam się na tych subtelnych róŜnicach tak dobrze jak pan - oznajmił Luke. - Chodzi mi o to, co mam teraz zrobić. - Nie powinien był pan wysiadać - powtórzył z uporem bagaŜowy, który nie był człowiekiem przesadnie rozgarniętym.
- To prawda - przyznał Luke. - Ale co się stało, to się stało. Chodzi mi tylko o to, co pan jako doświadczony pracownik kolei radzi mi teraz zrobić. - Pyta mnie pan, co najlepiej zrobić? - Tak - odparł Luke - o to właśnie mi chodzi. Chyba istnieją pociągi, które zatrzymują się tu zgodnie z rozkładem? - Niech pomyślę - powiedział bagaŜowy. - Najlepiej niech pan wsiądzie do tego o szesnastej dwadzieścia pięć. - Jeśli ten o szesnastej dwadzieścia pięć jedzie do Londynu - postanowił Luke - to właśnie do niego wsiądę. Uspokojony tą wiadomością zaczął się przechadzać tam i z powrotem po peronie. Na duŜej tablicy informacyjnej przeczytał, Ŝe znajduje się w Fenny Clayton, stacji węzłowej Wychwood-under-Ashe. Wkrótce mały staroświecki parowóz powoli wepchnął na stację pociąg składający się z jednego wagonu i cięŜko sapiąc ustawił go na bocznym torze. Wysiadło z niego sześcioro czy siedmioro pasaŜerów, którzy przeszli po mostku na peron Luke'a. Ponury bagaŜowy oŜywił się nagle i zaczął popychać duŜy wózek pełen paczek i koszy. Przyłączył się do niego inny bagaŜowy, który przewoził pobrzękujące bańki z mlekiem. Fenny Clayton oŜyło. W końcu na stację wtoczył się wyniośle pociąg do Londynu. Wagony trzeciej klasy były zatłoczone, ale w trzech wagonach klasy pierwszej siedziało niewiele osób. Luke zaczął zaglądać do przedziałów. W
pierwszym, przeznaczonym dla palących, siedział z cygarem w ustach jakiś męŜczyzna o wyglądzie wojskowego. Luke doszedł do wniosku, Ŝe ma juŜ na dziś dosyć angielskich pułkowników z Indii. Następny przedział zajmowała elegancka młoda kobieta o zmęczonej twarzy, najprawdopodobniej guwernantka, z ruchliwym, mniej więcej trzyletnim chłopcem. Luke szybko poszedł dalej. Drzwi kolejnego przedziału były otwarte. PodróŜowała w nim tylko jakaś starsza pani. Przypomniała Luke'owi jego ciotkę Mildred, która pozwoliła mu hodować zaskrońca, kiedy miał dziesięć lat. Była zdecydowanie dobrą ciotką. Luke wszedł do środka i usiadł. Po jakichś pięciu minutach oŜywionego ruchu furgonetek przewoŜących bańki z mlekiem, wózków bagaŜowych i nerwowej krzątaniny pociąg powoli wytoczył się ze stacji. Luke rozłoŜył gazetę i zajął się lekturą wiadomości, mogących zainteresować człowieka, który przeczytał juŜ poranną prasę. Nie liczył na to, Ŝe uda mu się czytać długo. Miał wiele ciotek, więc domyślał się, Ŝe towarzyszka podróŜy nie będzie milczeć aŜ do Londynu. Miał rację. Starsza pani przymknęła okno, zrzucając swoją parasolkę, i zaczęła się rozwodzić nad zaletami pociągu, którym właśnie jechali. - Zaledwie godzina i dziesięć minut. To bardzo dobry pociąg. Znacznie lepszy niŜ ten poranny, który jedzie godzinę i czterdzieści minut. Oczywiście - ciągnęła niemal kaŜdy podróŜuje tym porannym. Kiedy bilety są tańsze, to znaczy w weekendy i dni świąteczne, tylko
człowiek nierozsądny jedzie po południu. Zamierzałam wyruszyć dziś rano, ale Puszek... mój perski kot, gdzieś przepadł... jest bardzo piękny, a ostatnio bolało go uszko... no i, oczywiście, nie mogłam wyjść z domu, dopóki go nie znalazłam! - Naturalnie - bąknął Luke, ostentacyjnie opuszczając wzrok na gazetę. Ale na nic się to nie zdało. Potok słów nie ustawał. - Więc po prostu zrobiłam dobrą minę do złej gry i wsiadłam do pociągu popołudniowego. No i okazało się to błogosławieństwem, bo nie ma w nim takiego okropnego tłoku... oczywiście to bez znaczenia, kiedy podróŜuje się pierwszą klasą. Ale zazwyczaj tego nie robię. UwaŜam to za ekstrawagancję, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy podatki rosną, dywidendy spadają, a słuŜba ciągle domaga się podwyŜek... ale naprawdę byłam bardzo zdenerwowana, bo, widzi pan, jadę w pewnej niezwykle waŜnej sprawie i po prostu chciałam w spokoju dokładnie przemyśleć, co mam powiedzieć... - Luke z trudem stłumił uśmiech. - A kiedy w przedziale jest pełno ludzi, ktoś moŜe się okazać nieuprzejmy... więc pomyślałam, Ŝe tym razem mogę sobie pozwolić na taki wydatek... choć uwaŜam, Ŝe dzisiaj wszyscy trwonią pieniądze, a nikt nie myśli o przyszłości. Szkoda, Ŝe zlikwidowano drugą klasę... to było mimo wszystko trochę taniej. Rozumiem, oczywiście - ciągnęła, przyglądając się opalonej twarzy Luke'a - Ŝe wojskowi jadący na urlop muszą podróŜować pierwszą klasą. Zwłaszcza jeśli są oficerami...
Luke wytrzymał przez chwilę badawcze spojrzenie jej jasnych, błyszczących oczu. Ale od razu skapitulował. Wiedział, Ŝe w końcu do tego dojdzie. - Nie jestem wojskowym - wyjaśnił. - Och, przepraszam. Nie zamierzałam... po prostu przyszło mi do głowy... pan jest taki opalony... być moŜe jedzie pan ze Wschodu, by spędzić urlop w kraju. - Owszem, wracam do domu ze Wschodu - powiedział Luke. - Ale nie na urlop. Jestem policjantem - oznajmił krótko, chcąc zapobiec dalszym dociekaniom. - Pracuje pan w policji? To naprawdę niezwykle interesujące. Syn mojej serdecznej przyjaciółki wstąpił właśnie do palestyńskiej policji. - SłuŜyłem nad Zatoką Mayang - ponownie uciął krótko Luke. - Och, mój BoŜe... bardzo ciekawe. To prawdziwy zbieg okoliczności... chodzi mi o to, Ŝe pan wsiadł akurat do tego przedziału. Bo, widzi pan, ta sprawa, w związku z którą wybrałam się do Londynu... no cóŜ, w istocie jadę do Scotland Yardu. - Naprawdę? - spytał Luke. Zastanawiał się, czy starsza pani zatrzyma się jak nie nakręcony zegar, czy teŜ będzie mówiła przez całą drogę do Londynu. Ale w istocie niezbyt mu to przeszkadzało, poniewaŜ uwielbiał swoją ciotkę Mildred i pamiętał, Ŝe kiedyś dała mu pięć funtów. Poza tym takie stare damy jak jego towarzyszka podróŜy i ciotka Mildred miały w sobie coś niezwykle miłego i typowo angielskiego. W Mayang Straits nie spotykał takich kobiet. Kojarzyły mu się ze śliwkowym
puddingiem na BoŜe Narodzenie, krykietem na wsi i płonącym kominkiem. Były czymś, co człowiek docenia dopiero wtedy, gdy jest na drugim końcu świata. Mogły teŜ na dłuŜszą metę być śmiertelnie nudne, ale Luke stanął na angielskiej ziemi zaledwie przed trzema czy czterema godzinami. - Tak, zamierzałam wyruszyć dziś rano - szczebiotała pogodnie starsza pani - ale potem, jak juŜ panu mówiłam, zaczęłam się okropnie niepokoić o Puszka. Czy myśli pan, Ŝe zdąŜę na. czas? Scotland Yard nie ma chyba sztywnych godzin urzędowania. - Nie sądzę, Ŝeby zamykali o czwartej - powiedział Luke. - Oczywiście, Ŝe nie. PrzecieŜ w kaŜdej chwili ktoś moŜe ich zawiadomić o jakimś powaŜnym przestępstwie, prawda? - No właśnie - przytaknął Luke. Starsza pani przez chwilę siedziała w milczeniu. Była wyraźnie zaniepokojona. - Zawsze uwaŜałam, Ŝe najlepiej od razu zaczynać od najwyŜszego szczebla - powiedziała w końcu. - John Reed, nasz posterunkowy w Wychwood, to bardzo miły i niezwykle przyzwoity człowiek... ale mam wraŜenie, Ŝe... niezbyt się nadaje do prowadzenia powaŜnych spraw. Zazwyczaj ma do czynienia z ludźmi, którzy naduŜyli alkoholu, przekroczyli dozwoloną prędkość jazdy albo nie zapłacili podatku za swojego psa... a być moŜe nawet z włamywaczami... Ale wydaje mi się... jestem niemal pewna... Ŝe nie poradziłby sobie z morderstwem!
- Morderstwem? - powtórzył Luke, marszcząc brwi. - Tak, morderstwem - potwierdziła starsza pani, energicznie kiwając głową. - Widzę, Ŝe jest pan zaskoczony. Początkowo teŜ byłam zaskoczona. Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, Ŝe fantazjuję. - Czy jest pani przekonana, Ŝe tak nie było? - spytał Luke łagodnie. - Och, tak. - Stanowczo kiwnęła głową. - Mogło tak się zdarzyć za pierwszym razem, ale nie za drugim, trzecim czy czwartym. Potem juŜ się wie. - Chce pani powiedzieć, Ŝe popełniono... hmm... kilka morderstw? - spytał Luke. - Niestety tak - odparła spokojnym, łagodnym głosem. Dlatego właśnie doszłam do wniosku, Ŝe najlepiej będzie pojechać wprost do Scotland Yardu. Czy nie sądzi pan, Ŝe to najwłaściwsze rozwiązanie? - No cóŜ, chyba tak - powiedział Luke, patrząc na nią z zadumą. - UwaŜam, Ŝe podjęła pani słuszną decyzję. Tam będą wiedzieli, co z nią zrobić - pomyślał. Pewnie co tydzień nachodzi ich kilka starszych pań, które donoszą im o morderstwach popełnionych w ich spokojnym miasteczku! Być moŜe istnieje specjalny wydział, zajmujący się takimi przypadkami. Oczami wyobraźni zobaczył podtatusiałego nadinspektora policji albo przystojnego młodego śledczego, który mówi uprzejmym, cichym głosem: Dziękuję pani, jesteśmy pani wielce zobowiązani. A
teraz proszę wracać do domu, zostawić wszystko w naszych rękach i więcej się juŜ tym nie martwić. Ten obraz wywołał uśmiech na jego twarzy. Ciekawe skąd przychodzą im do głowy takie pomysły? rozmyślał. Pewnie prowadzą śmiertelnie nudny tryb Ŝycia i skrycie tęsknią za prawdziwym dramatem. Podobno niektóre starsze panie widzą w kaŜdym potencjalnego truciciela. Z tych rozmyślań wyrwał go miły, łagodny głos. - Wie pan, pamiętam, Ŝe kiedyś czytałam o... tak, to chyba był proces Abercrombiego... zanim padło na niego podejrzenie, zdąŜył otruć wiele osób... o czym to ja mówiłam? Aha, tak, podobno miał dziwny błysk w oczach... osoba, na którą spojrzał w pewien szczególny sposób, niebawem podupadała na zdrowiu. Kiedy o tym czytałam, nie wierzyłam... ale to prawda! - Co takiego? - Ten szczególny błysk w oczach... Luke popatrzył na nią i zauwaŜył, Ŝe lekko drŜy, a jej rumiane policzki nieco pobladły. - Po raz pierwszy zwróciłam na to uwagę w przypadku Amy Gibbs... i ona umarła. Potem Carter. I Tommy Pierce. A teraz... wczoraj... spotkało to doktora Humbleby'ego, który jest takim dobrym i poczciwym człowiekiem... Carter był pijakiem, a Tommy Pierce nieznośnym szczeniakiem, który znęcał się nad słabszymi chłopcami, wykręcał im ręce i szczypał. Niezbyt przejęłam się ich śmiercią, ale doktor Humbleby to co innego. Trzeba go ratować. Ale gdybym opowiedziała mu o wszystkim, z pewnością by
mi nie uwierzył! Wybuchnąłby śmiechem. John Reed teŜ by mi nie uwierzył. Ale w Scotland Yardzie będzie inaczej. Bądź co bądź, dla nich zbrodnia to chleb powszedni!... O BoŜe, lada chwila będziemy na miejscu! - zawołała, wyglądając przez okno. Zaczęła krzątać się nerwowo po przedziale, zbierając swoje rzeczy. - Dziękuję... stokrotnie dziękuję - powiedziała do Luke'a, który po raz drugi podniósł z podłogi jej parasolkę. - Rozmowa z panem dodała mi otuchy... Tak się cieszę, Ŝe pochwala pan moją decyzję. - Z pewnością w Scotland Yardzie udzielą pani dobrej rady - oznajmił Luke łagodnie. - Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna. - Zaczęła szperać w torebce. - Moja wizytówka... o BoŜe, mam tylko jedną... przecieŜ muszę ją zatrzymać dla Scotland Yardu... - AleŜ naturalnie... - Nazywam się Pinkerton. - Bardzo odpowiednie nazwisko - stwierdził Luke z uśmiechem i widząc jej zdziwione spojrzenie, dodał pospiesznie: - Ja nazywam się Luke Fitzwilliam. Czy sprowadzić pani taksówkę? - spytał, kiedy pociąg wjechał na stację. - Och, nie, dziękuję. - Panna Pinkerton wydawała się zaszokowana tym pomysłem. - Pojadę kolejką podziemną. Dowiezie mnie do Trafalgar Square, a dalej pójdę pieszo przez Whitehall. - śyczę pani powodzenia - powiedział Luke. Panna Pinkerton serdecznie uścisnęła jego dłoń.
- Był pan dla mnie bardzo miły. Wie pan, początkowo myślałam, Ŝe pan mi nie uwierzy. - No cóŜ - powiedział Luke, rumieniąc się. - Tyle morderstw! Chyba trudno popełnić bezkarnie tak wiele zbrodni, prawda? Panna Pinkerton potrząsnęła głową. - AleŜ nie, mój drogi, tu pan się myli - oznajmiła z przekonaniem. - Bardzo łatwo jest zabić człowieka... pod warunkiem, Ŝe nikt pana o to nie podejrzewa. A ten morderca jest ostatnią osobą, którą ktokolwiek mógłby podejrzewać! - Tak czy owak, Ŝyczę powodzenia - powiedział Luke. Panna Pinkerton zniknęła w tłumie, a Luke wyruszył na poszukiwanie swego bagaŜu. - Chyba jest trochę zbzikowana - rozmyślał. - ChociaŜ nie, nie sądzę. Po prostu ma bujną wyobraźnię. Mam nadzieję, Ŝe potraktują ją uprzejmie. To taka miła staruszka. II NEKROLOG Jimmy Lorrimer był jednym z najstarszych przyjaciół Luke'a. Jak zwykle podczas pobytu w Londynie, Luke zatrzymał się u niego. Jeszcze tego samego dnia wieczorem wyruszyli razem do miasta w poszukiwaniu rozrywek. Nazajutrz rano Luke'a bolała głowa. Jimmy podał mu kawę i zadał pytanie, na które przyjaciel nie odpowiedział, poniewaŜ po raz drugi czytał niewielką, pozornie nieistotną notatkę w porannej gazecie.
- Przepraszam, Jimmy - bąknął, wracając gwałtownie do rzeczywistości. - Co cię tak zaabsorbowało... czyŜby sytuacja polityczna? Luke uśmiechnął się szeroko. - Nigdy w Ŝyciu! To dość dziwne... wiesz, ta urocza staruszka, z którą wczoraj jechałem pociągiem, wpadła pod samochód. - Pewnie na przejściu dla pieszych - powiedział Jimmy. - Skąd wiesz, Ŝe to ona? - Oczywiście mogę się mylić. Ale miała takie samo nazwisko... Pinkerton. Przechodząc przez Whitehall zginęła pod kołami jakiegoś samochodu, który w ogóle się nie zatrzymał. - Przykra sprawa - oznajmił Jimmy. - Tak, biedna staruszka. Okropnie mi jej Ŝal. Przypomniała mi moją ciotkę Mildred. - Kierowca tego samochodu będzie miał za swoje. Z pewnością oskarŜą go o zabójstwo. W dzisiejszych czasach aŜ strach siadać za kierownicą. - Czym teraz jeździsz? - Fordem V 8. Mówię ci, stary... Rozmowa zeszła na tematy wybitnie techniczne. - Co ty, u licha, nucisz pod nosem? - spytał Jimmy, zmieniając nagle temat. - Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has married the bumble bee - zanucił Luke. - To jakaś rymowanka, którą pamiętam z dzieciństwa. Nie wiem, skąd mi przyszła do głowy - powiedział przepraszająco.
W jakiś tydzień później Luke rzucił okiem na pierwszą stronę "Timesa" i wydał okrzyk zdziwienia. - Niech mnie diabli! - zawołał. - Co się stało? - spytał Jimmy Lorrimer, spoglądając na niego badawczo. Luke nie odpowiedział. Wpatrywał się w jakieś wydrukowane w gazecie nazwisko. Jimmy powtórzył pytanie. Luke podniósł głowę i spojrzał na swego przyjaciela. Dziwny wyraz jego twarzy zaniepokoił Jimmy'ego. - O co chodzi, Luke? Wyglądasz, jakbyś ujrzał ducha. Luke milczał przez parę minut. Wypuścił gazetę z rąk i podszedł do okna, a potem wrócił na miejsce. Jimmy obserwował go z rosnącym zdziwieniem. Luke opadł na krzesło i pochylił się do przodu. - Jimmy, przyjacielu, czy pamiętasz tę starszą panią, z którą jechałem pociągiem do Londynu... w dniu mojego przyjazdu do Anglii? - Tę, która przypominała ci twoją ciotkę Mildred? A potem wpadła pod samochód? - Tak, o nią mi właśnie chodzi. Posłuchaj, Jimmy. Ta staruszka dość chaotycznie mówiła o tym, Ŝe jedzie do Scotland Yardu, by donieść im o licznych zbrodniach. Twierdziła, Ŝe w jej miasteczku grasuje jakiś morderca. W kaŜdym razie tyle z tego zrozumiałem. Podobno uśmiercił kilka osób. - Nie mówiłeś mi, Ŝe była zbzikowana - powiedział Jimmy. - Bo nie uwaŜałem jej za wariatkę. - Och, posłuchaj, stary, seryjne morderstwo...
- Nie uwaŜałem jej za wariatkę - powtórzył Luke niecierpliwie. - Myślałem, Ŝe tak jak niektóre starsze panie, dała się po prostu ponieść wyobraźni. - No cóŜ, pewnie tak właśnie było. Ale myślę, Ŝe to jakiś szaleńczy pomysł. - Mniejsza o to, co sądzisz na ten temat, Jimmy. Teraz ja mówię, rozumiesz? - Och, dobrze, juŜ dobrze... jedź dalej. - W swojej chaotycznej opowieści wymieniła kilka nazwisk i była przeraŜona, bo twierdziła, Ŝe wie, kto będzie następną ofiarą. - No i co? - spytał Jimmy zachęcającym tonem. - Czasami, z takiego czy innego błahego powodu, nie moŜesz wyrzucić z pamięci jakiegoś nazwiska. Jedno takie nazwisko utkwiło mi w głowie, poniewaŜ skojarzyłem je z rymowanką, którą śpiewano mi w dzieciństwie. Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has married the bumble bee. - Z pewnością jest niezwykle błyskotliwa, ale właściwie jaki ma z tym wszystkim związek? - Chodzi mi o to, Ŝe ten jegomość nazywał się Humbleby... doktor Humbleby. Ta starsza pani powiedziała, Ŝe doktor Humbleby będzie następną ofiarą. Strasznie ją to niepokoiło, poniewaŜ uwaŜała go za "bardzo dobrego człowieka". To nazwisko utkwiło mi w pamięci z powodu wspomnianej rymowanki. - No i co? - spytał Jimmy. - Popatrz na to. Luke podał mu gazetę, wskazując palcem notatkę w rubryce nekrologów.
HUMBLEBY. 13 czerwca zmarł nagle w swym domu w Sandgate, Wychwood-under-Ashe, dr med. JOHN EDWARD HUMBLEBY, ukochany mąŜ JESSIE ROSE HUMBLEBY. Pogrzeb odbędzie się w piątek. Prosimy o nieskladanie kondolencji. - Teraz rozumiesz, Jimmy? Wszystko się zgadza: nazwisko, miejscowość, zawód. Co o tym myślisz? Jimmy zastanawiał się przez chwilę. - Przypuszczam, Ŝe to niezwykły zbieg okoliczności odparł w końcu powaŜnie, lecz niezbyt zdecydowanie. - Naprawdę, Jimmy? Tylko zbieg okoliczności? - Luke znów zaczął krąŜyć po pokoju. - A cóŜ innego? - spytał Jimmy. Luke gwałtownie się odwrócił. - Przypuśćmy, Ŝe wszystko, co powiedziała ta urocza staruszka, było prawdą! Przypuśćmy, Ŝe ta fantastyczna historia jest prawdziwa! - Och, daj spokój! To juŜ lekka przesada! Takie rzeczy się nie zdarzają. - A co powiesz o przypadku Abercrombiego? CzyŜ nie był podejrzany o wyprawienie na tamten świat sporej gromadki ludzi? - Większej, niŜ kiedykolwiek ujawniono - odparł Jimmy. - Mój kolega miał kuzyna, który był tamtejszym koronerem. Dzięki niemu poznałem pewne szczegóły tej sprawy. Abercrombiego przyłapano na tym, Ŝe nafaszerował miejscowego weterynarza arszenikiem. Potem odkopano zwłoki jego własnej Ŝony i
stwierdzono, Ŝe równieŜ ona została otruta tym paskudztwem. Nie ma teŜ wątpliwości, Ŝe jego szwagier zszedł z tego świata w ten sam sposób, a to bynajmniej nie wyczerpuje długiej listy jego ofiar. Ten mój kolega powiedział mi, Ŝe według nieoficjalnych danych Abercrombie wykończył co najmniej piętnaście osób. Piętnaście! - No właśnie. Więc sam widzisz, Ŝe takie rzeczy jednak się zdarzają! - Owszem, ale niezbyt często. - Skąd ta pewność? Mogą się zdarzać o wiele częściej, niŜ przypuszczasz. - Oto głos policjanta! Czy nie moŜesz zapomnieć, Ŝe odszedłeś juŜ ze słuŜby i jesteś teraz prywatnym człowiekiem na emeryturze? - Policjant zawsze pozostaje policjantem - powiedział Luke. - Posłuchaj, Jimmy, przypuśćmy, Ŝe zanim Abercrombie zaczął bestialsko mordować, jakaś miła, gadatliwa stara panna przejrzała jego zamiary i natychmiast pobiegła donieść o tym odpowiednim władzom. Czy sądzisz, Ŝe zostałaby wysłuchana? Jimmy uśmiechnął się szeroko. - Nigdy w Ŝyciu! - No właśnie. Policjanci orzekliby z pewnością, Ŝe brak jej piątej klepki. Dokładnie tak, jak ty to określiłeś! Albo powiedzieliby, Ŝe ma zbyt bujną wyobraźnię. Tak jak ja to uczyniłem! I obaj popełnilibyśmy błąd. - Jak więc twoim zdaniem wygląda sytuacja? - spytał Lorrimer po chwili namysłu.
- Sprawa przedstawia się następująco. Usłyszałem pewną niewiarygodną, lecz nie niemoŜliwą historię. Śmierć doktora Humbleby'ego jest dowodem potwierdzającym jej prawdziwość. Istnieje jeszcze jedna waŜna okoliczność. Panna Pinkerton jechała do Scotland Yardu, by zrelacjonować im swoją wersję wydarzeń. Ale tam nie dotarła. Zginęła pod kołami samochodu, który się nie zatrzymał. - PrzecieŜ nie masz pewności, Ŝe tam nie dotarła zaoponował Jimmy. - Równie dobrze mogła zostać przejechana po wizycie w Scotland Yardzie. - Owszem, to moŜliwe... ale sądzę, Ŝe było inaczej. - To tylko przypuszczenia. Rzecz sprowadza się do tego, Ŝe ty wierzysz w tę melodramatyczną historyjkę. - Tego nie powiedziałem - mruknął Luke, energicznie potrząsając głową. - UwaŜam tylko, Ŝe naleŜałoby przeprowadzić w tej sprawie dochodzenie. - Innymi słowy, wybierasz się do Scotland Yardu. - Nie, na to jest jeszcze za wcześnie. Jak sam twierdzisz, śmierć tego doktora Humbleby'ego mogła być tylko zwykłym zbiegiem okoliczności. - Zatem co zamierzasz zrobić? - Pojechać do tego miasteczka i trochę się tam rozejrzeć. - Czy mówisz powaŜnie, Luke? - spytał Jimmy, bacznie mu się przyglądając. - Najzupełniej. - A jeśli to wszystko jest tylko urojeniem? - Tak byłoby najlepiej. - Oczywiście... - Jimmy zmarszczył czoło. - Ale ty najwyraźniej
jesteś innego zdania, prawda? - Drogi przyjacielu, nie mam jeszcze na ten temat wyrobionej opinii. - Czy opracowałeś juŜ jakiś plan? - spytał Jimmy po chwili namysłu. - PrzecieŜ nie moŜesz zjawić się niespodziewanie w tym miasteczku bez Ŝadnego pretekstu. - No, chyba masz rację. - Nie ma Ŝadnego "chyba". Czy zdajesz sobie sprawę, jakie są prowincjonalne angielskie miasteczka? KaŜdy obcy człowiek od razu rzuca się w oczy! - Będę musiał wymyślić jakiś kamuflaŜ - powiedział Luke, uśmiechając się szeroko. - Co proponujesz? Artysta? Chyba nie... nie potrafię rysować, nie wspominając juŜ o malowaniu. - MoŜesz być artystą awangardowym - zasugerował Jimmy. - Wtedy twoje umiejętności nie miałyby większego znaczenia. Ale Luke rozwaŜał juŜ dalsze moŜliwości. - Pisarz? Czy literaci zatrzymują się w prowincjonalnych zajazdach, by tam pisać? Chyba tak. MoŜe rybak... ale musiałbym się dowiedzieć, czy jest tam w pobliŜu jakaś rzeka. A moŜe schorowany człowiek, któremu zalecono wiejskie powietrze? Nie wyglądam na takiego, a poza tym w dzisiejszych czasach wszyscy rekonwalescenci jeŜdŜą do sanatoriów. Mógłbym teŜ szukać w okolicy jakiegoś domu na sprzedaŜ. Nie, to nie jest zbyt dobry pomysł. Do licha, Jimmy, trzeba wymyślić jakiś wiarygodny pretekst. Po
co zdrowy męŜczyzna pojawia się nagle w małym angielskim miasteczku? - Zaraz, zaraz... - powiedział Jimmy. - Podaj mi tę gazetę. Tak właśnie myślałem! - zawołał triumfalnie, zerknąwszy na pierwszą stronę. - Luke, przyjacielu, wszystko ci załatwię. To drobiazg! - O czym ty mówisz? - Wychwood-under-Ashe... Wiedziałem, Ŝe z czymś mi się ta nazwa kojarzy! - powiedział Jimmy z nie skrywaną dumą. - Oczywiście! To właśnie ta miejscowość! - Czy masz przypadkiem jakiegoś kolegę, który zna tamtejszego koronera? - Tym razem nie. Ale mam coś lepszego, mój drogi. Jak wiesz, natura szczodrze mnie obdarzyła licznymi ciotkami i kuzynami, jako Ŝe mój ojciec miał dwanaścioro rodzeństwa. A teraz posłuchaj: Jedna z moich kuzynek mieszka w Wychwood-under-Ashe. - Jimmy, jesteś nieoceniony. - CzyŜ to nie szczęśliwy splot okoliczności? - spytał skromnie Jimmy. - Opowiedz mi o niej. - Nazywa się Bridget Conway. Od dwóch lat jest sekretarką lorda Whitfielda. - Właściciela tych paskudnych sensacyjnych tygodników? - Zgadza się. Zresztą on sam teŜ jest dość paskudnym, nadętym bufonem! Urodził się w Wychwood-underAshe, a poniewaŜ cechuje go ten rodzaj snobizmu, który kaŜe mu opowiadać na lewo i prawo o swym niskim
pochodzeniu i chwalić się, Ŝe doszedł do wszystkiego o własnych siłach, wrócił do swojego miasteczka, kupił jedyny okazały dom w okolicy (naleŜący zresztą dawniej do rodziny Bridget) i przerabia go na "prawdziwą rezydencję". - I twoja kuzynka jest jego sekretarką? - Była - odparł Jimmy posępnym tonem. - Teraz awansowała! Została jego narzeczoną! - Och! - zawołał Luke ze zdumieniem. - On jest naprawdę dobrą partią - powiedział Jimmy. Siedzi na pieniądzach. Bridget przeŜyła kiedyś zawód miłosny i od tej pory nie wierzy w prawdziwe uczucia. Mam nadzieję, Ŝe tym razem wszystko dobrze się ułoŜy. Będzie go zapewne traktować bardzo stanowczo, a on całkowicie jej się podporządkuje. - Ale jaki to ma związek ze mną? - Pojedziesz tam i zamieszkasz u nich w domu jako kuzyn Bridget - wyjaśnił szybko Jimmy. - Ona ma ich tak wielu, Ŝe jeden więcej czy mniej nie zrobi Ŝadnej róŜnicy. Wszystko dokładnie z nią ustalę. Zawsze byliśmy w dobrych stosunkach. Wracając do celu twojej wizyty... będziesz badaczem czarnej magii. - Czarnej magii? - Folklor, miejscowe przesądy i tym podobne rzeczy. Wychwood-under-Ashe jest z tego dość znane. To jedno z ostatnich miejsc, w którym odbył się sabat czarownic. Palono je tam na stosie jeszcze w ubiegłym stuleciu. A ty będziesz pisał ksiąŜkę, rozumiesz? Chcesz porównać obyczaje, panujące w Mayang Straits, z dawnym angielskim folklorem... szukasz analogii i tak dalej...
Znasz się na tego rodzaju sprawach. Kręć się po okolicy z notatnikiem w ręku i wypytuj najstarszych mieszkańców o miejscowe przesądy i obyczaje. Oni są do tego przyzwyczajeni. Kiedy się dowiedzą, Ŝe mieszkasz w Ashe Manor, nabiorą do ciebie zaufania. - Jak na to zareaguje lord Whitfield? - Nie będzie stawiał przeszkód. Jest niezbyt wykształcony i bardzo łatwowierny... wierzy nawet w to, co czyta w swych własnych gazetach. Tak czy owak, Bridget go przekona. Ona jest w porządku. Mogę za nią ręczyć. Luke wziął głęboki oddech. - Jimmy, wszystko wydaje się takie proste. Jesteś wspaniały. Jeśli naprawdę moŜesz to załatwić ze swoją kuzynką... - AleŜ oczywiście. Zostaw to mnie. - Jestem ci bezgranicznie wdzięczny. - O jedno cię tylko proszę - powiedział Jimmy. - Jeśli wytropisz tego maniakalnego mordercę, chciałbym być świadkiem jego śmierci!... O co chodzi? - spytał nagle. - Przypomniałem sobie coś - odparł powoli Luke - co powiedziała mi ta starsza pani z pociągu. Kiedy napomknąłem, Ŝe trudno jest bezkarnie popełnić tyle morderstw, odparła, Ŝe się mylę... Ŝe zabić człowieka jest bardzo łatwo... - Wahał się przez chwilę, a potem dodał: - Zastanawiam się, Jimmy, czy to prawda. Zastanawiam się, czy... - Czy co? - Czy naprawdę morderstwo to nic trudnego?
III CZAROWNICA BEZ MIOTŁY Luke wjechał na zalany słońcem szczyt wzgórza, u którego stóp leŜało małe prowincjonalne miasteczko Wychwood-under-Ashe. Zatrzymał swój niedawno kupiony uŜywany samochód standard swallow i wyłączył silnik. Był ciepły, słoneczny, letni dzień. W dole rozciągało się miasteczko nie zeszpecone przez nowoczesną architekturę. Dziewicze i spokojne, składało się głównie z długiej, dość rzadko zabudowanej ulicy, która biegła pod sterczącym nad nią szczytem Ashe Ridge. Wydawało się jakieś odległe, wyizolowane i zaskakująco spokojne. - Chyba postradałem zmysły mruknął Luke do siebie. - Cała ta historia jest absurdalna. Czy naprawdę przyjechał tu jedynie po to, by ścigać mordercę, opierając się tylko na chaotycznej opowieści jakiejś starszej pani i przypadkowym nekrologu? Takie rzeczy z pewnością się nie zdarzają - pomyślał, potrząsając głową. A moŜe jednak tak? Luke, mój stary, wkrótce się przekonasz, czy jesteś skończonym osłem, czy teŜ twój policyjny węch prowadzi cię na właściwy trop. Uruchomił silnik, wrzucił bieg i ostroŜnie zjechał krętą drogą do miasteczka. Wychwood składało się przede wszystkim z jednej głównej ulicy, przy której stały sklepy, niewielkie, lecz wytworne domki z czasów króla Jerzego, z pobielonymi
schodkami i lśniącymi kołatkami, oraz malownicze wille otoczone ogrodami. Nieco dalej znajdowała się gospoda Pod Błazeńską Czapką. Za nią Luke dostrzegł wiejskie błonia i staw, a nad wszystkim dominował wyniosły budynek, który Luke wziął początkowo za Ashe Manor, cel swej podróŜy. Kiedy jednak podjechał bliŜej, zauwaŜył duŜą tablicę informującą, Ŝe mieści się tu muzeum oraz biblioteka. Jeszcze dalej wznosiła się wielka, biała, nowoczesna budowla, zupełnie nie pasująca charakterem do otoczenia. Luke domyślił się, Ŝe jest to szkoła i klub sportowy dla chłopców. Zatrzymał się i spytał o drogę do Ashe Manor. Poinformowano go, Ŝe do celu podróŜy ma jeszcze jakieś pół mili i Ŝe z pewnością zauwaŜy po prawej stronie bramę wjazdową. Luke ruszył w dalszą drogę. Bez trudu znalazł bramę z kutego Ŝelaza ozdobioną wyszukanymi, nowoczesnymi wzorami. WjeŜdŜając na teren posiadłości, dostrzegł między drzewami czerwone cegły. Kiedy skręcił na podjazd, jego zdumionym oczom ukazała się przeraŜająco absurdalna budowla. Gdy przyglądał się temu niesamowitemu budynkowi, słońce zaszło za chmurę, a on zdał sobie nagle sprawę, jak groźnie wygląda wzgórze Ashe Ridge. Gwałtowny podmuch wiatru poruszył gałęziami drzew. W tym momencie zza węgła domu wyszła jakaś dziewczyna. Kiedy silny powiew wiatru rozwiał jej ciemne włosy, Luke przypomniał sobie obraz Nevinsona, zatytułowany "Czarownica". Taka sama blada i delikatna twarz, takie
same rozwiane czarne włosy. Wyobraził sobie tę dziewczynę lecącą na miotle w kierunku księŜyca... - Zapewne pan Luke Fitzwilliam - powiedziała, podchodząc do niego. - Nazywam się Bridget Conway. Luke uścisnął wyciągniętą dłoń młodej kobiety. Teraz mógł jej się dokładniej przyjrzeć. Była wysoką, szczupłą brunetką o ciemnych oczach. Miała pociągłą twarz, subtelne rysy i ledwie widoczne dołki w policzkach. Lekko ściągnięte brwi nadawały jej ciemnym oczom ironiczny wyraz. Luke pomyślał, Ŝe wygląda jak delikatna, ujmująco piękna kobieta ze starej akwaforty. W drodze do kraju myślał o angielskich kobietach i oczami wyobraźni widział opalone, zarumienione dziewczęta, głaszczące konia po szyi, pochylone nad zachwaszczoną grządką, siedzące w fotelach z rękami wyciągniętymi w kierunku płonących w kominku drewnianych polan. To były miłe i krzepiące wizje... Nie wiedział jeszcze, czy polubi Bridget Conway, ale zdawał sobie sprawę, Ŝe te tajemnicze obrazy nagle zamgliły się i rozpłynęły... straciły znaczenie i sens... - Dzień dobry - powiedział. - Przepraszam, Ŝe się państwu narzucam. Jimmy twierdził, Ŝe nie będziecie mieli państwo nic przeciwko temu. - Jest nam bardzo miło. - Uśmiechnęła się szeroko. Jimmy i ja zawsze byliśmy wobec siebie solidarni. A skoro pisze pan ksiąŜkę o folklorze, to te okolice doskonale się do tego nadają. Usłyszy pan tu wiele legend i pozna sporo malowniczych miejsc. - Wspaniale - powiedział Luke.
Ruszyli w stronę domu. Luke raz jeszcze rzucił na niego okiem. Miał przed sobą rezydencję w stylu królowej Anny, ozdobioną przesadnie krzykliwymi motywami dekoracyjnymi. Przypomniał sobie słowa Jimmy'ego, który wspominał, Ŝe dom ten naleŜał niegdyś do rodziny Bridget. Pomyślał ze smutkiem, Ŝe w tamtych czasach z pewnością nie miał tylu bogatych ozdób. Zerknął ukradkiem na profil Bridget, a potem na jej piękne, wąskie dłonie. Doszedł do wniosku, Ŝe moŜe mieć około dwudziestu ośmiu lub dwudziestu dziewięciu lat i Ŝe sprawia wraŜenie osoby rozsądnej. NaleŜała do kobiet, o których wiedziało się tylko tyle, ile same postanowiły ujawnić... Dom był urządzony wygodnie i gustownie. Czuło się w nim rękę pierwszorzędnego dekoratora wnętrz. Bridget Conway zaprowadziła Luke'a do pokoju, w którym stało duŜo półek z ksiąŜkami i głębokie fotele. Przy stoliku pod oknem siedziały dwie osoby. - Gordonie - zaczęła Bridget - to jest Luke, mój daleki kuzyn. Lord Whitfield był niski i łysiejący. Miał okrągłą, prostoduszną twarz, wydęte usta i wodniste, zielonkawe oczy. Niedbały wiejski strój uwydatniał jego spory brzuch. - Bardzo miło mi pana poznać - powitał uprzejmie gościa. - Słyszałem, Ŝe wrócił pan niedawno ze Wschodu. Interesująca część świata. Bridget mówiła mi, Ŝe pisze pan ksiąŜkę. Powiadają, Ŝe obecnie pisze się zbyt duŜo ksiąŜek. Nie zgadzam się z tym... uwaŜam, Ŝe zawsze znajdzie się miejsce na dobrą ksiąŜkę.
- Moja ciotka, pani Anstruther - powiedziała Bridget, a Luke uścisnął dłoń kobiety w średnim wieku, która uśmiechnęła się do niego dość bezmyślnie. Luke zorientował się niebawem, Ŝe pani Anstruther jest oddana duszą i ciałem ogrodnictwu. Nie mówiła o niczym innym, a jej myśli nieustannie zaprzątały rozwaŜania o tym, czy miejsce, w którym zamierza posadzić jakąś rzadko spotykaną roślinę, będzie dla niej odpowiednie. - Wiesz, Gordon - zaczęła pani Anstruther, kiedy prezentacja dobiegła końca - doskonałe miejsce na ogród skalny będzie tuŜ za ogrodem róŜanym, a tam, gdzie strumyk przecina tę skarpę, moŜesz zrobić cudowne oczko wodne. - Ustal to z Bridget - powiedział bez większego zainteresowania lord Whitfield, rozpierając się wygodnie w fotelu. - Ja uwaŜam, Ŝe rośliny skalne są bardzo drobne... ale to nie ma znaczenia. - Być moŜe nie są wystarczająco okazałe dla ciebie, Gordon - oznajmiła Bridget, napełniając filiŜankę Luke'a herbatą. - To prawda - przyznał łagodnie lord Whitfield. - Dla mnie nie są warte pieniędzy, które się za nie płaci. Kwiatki są tak drobne, Ŝe prawie ich nie widać... Ja lubię pełne kwiatów oranŜerie albo rabaty okazałych, szkarłatnych pelargonii. Pani Anstruther miała wyjątkowy dar trwania przy swoim temacie bez względu na to, co mówili jej rozmówcy.
- Jestem pewna, Ŝe te nowe skalne róŜe doskonale się przyjmą w naszym klimacie - oznajmiła i skupiła uwagę na przeglądanym katalogu. Lord Whitfield rozparł się jeszcze wygodniej w swym fotelu i popijając herbatę, taksował Luke'a spojrzeniem. - Więc pisze pan ksiąŜki - mruknął. Luke zamierzał udzielić gospodarzowi bliŜszych wyjaśnień, ale zdał sobie sprawę, Ŝe on bynajmniej tego od niego nie oczekuje. - Często myślałem o tym - oznajmił lord Whitfield wyniosłym tonem - Ŝeby napisać ksiąŜkę. - Doprawdy? - spytał Luke. - Zapewniam pana, Ŝe potrafiłbym to zrobić - odparł lord Whitfield. - I byłaby to bardzo interesująca ksiąŜka. Poznałem w Ŝyciu wielu ciekawych ludzi. Problem polega na tym, Ŝe brak mi na to czasu. Jestem niezwykle zapracowanym człowiekiem. - Oczywiście. Mogę się tego domyślić. - Nie uwierzyłby pan, ile mam na głowie - powiedział lord Whitfield. - Osobiście angaŜuję się w kaŜdy numer mojego tygodnika. UwaŜam, Ŝe jestem odpowiedzialny za kształtowanie opinii publicznej. W przyszłym tygodniu miliony czytelników będą myślały i odczuwały dokładnie to, co chciałem im podsunąć. To bardzo powaŜna sprawa i wielka odpowiedzialność. No cóŜ, nie mam nic przeciwko odpowiedzialności. Nie boję się jej. Potrafię postępować w sposób odpowiedzialny. - WypręŜył pierś, próbując wciągnąć brzuch, a potem spojrzał przyjaźnie na Luke'a.
- Jesteś wielkim człowiekiem, Gordon - powiedziała Bridget Conway. - Napij się jeszcze herbaty. - Tak, to prawda - potwierdził lord Whitfield. - Nie, nie chcę juŜ herbaty. Potem, zstąpiwszy ze szczytu swego Olimpu na poziom zwykłych śmiertelników, spytał uprzejmie swego gościa: - Czy zna pan kogoś w tych stronach? Luke potrząsnął głową. - Obiecałem, Ŝe odszukam tu kogoś... to przyjaciel moich przyjaciół - powiedział Luke pod wpływem nagłego impulsu, czując, Ŝe im szybciej przystąpi do działania, tym lepiej. - Nazywa się Humbleby. Jest lekarzem. - Och! - Lord Whitfield z trudem wyprostował się w fotelu. - Doktor Humbleby? To fatalny zbieg okoliczności. - Dlaczego? - Umarł jakiś tydzień temu - wyjaśnił lord Whitfield. - O mój BoŜe - westchnął Luke. - Bardzo mi przykro. - Nie sądzę, Ŝeby pan go polubił - powiedział lord Whitfield. - Był upartym, nieznośnym, starym durniem. - Co oznacza - wtrąciła Bridget - Ŝe nie podzielał poglądów Gordona. - Chodziło o naszą instalację wodną - oznajmił lord Whitfield. - Zapewniam pana, panie Fitzwilliam, Ŝe jestem zapalonym społecznikiem. Dobro tego miasteczka leŜy mi na sercu. Tu się urodziłem. Tak, urodziłem się właśnie w tym miasteczku...
Luke ze smutkiem zauwaŜył, Ŝe porzucili temat doktora Humble- by'ego i powrócili do spraw dotyczących osoby lorda Whitfielda. - Nie wstydzę się tego i wszystko mi jedno, czy ktoś o tym wie - ciągnął lord. - Nie korzystałem w młodości z Ŝadnych przywilejów. Mój ojciec prowadził sklep z butami... tak, zwykły sklep z butami. Kiedy byłem chłopcem, pomagałem mu w tym sklepie. Osiągnąłem wszystko o własnych siłach... postanowiłem wydobyć się z dna... i osiągnąłem cel! Wytrwałością, cięŜką pracą i z BoŜą pomocą...! Dzięki temu jestem dzisiaj tym, kim jestem. Wyczerpująco przedstawiwszy Luke'owi szczegóły swej drogi Ŝyciowej, lord Whitfield mówił dalej z triumfem: - Odniosłem sukces i przed nikim nie taję, jak do tego doszedłem! Nie wstydzę się swych początków... nie, sir... Wróciłem do miejsca swego urodzenia. Czy wie pan, co stoi teraz na miejscu sklepu mojego ojca? Wznosi się tam wspaniały budynek, który ja ufundowałem... Szkoła, klub dla chłopców, wszystko pierwszorzędnie wykończone i nowoczesne. Zatrudniłem najlepszego architekta w kraju! Muszę przyznać, Ŝe ten gmach przypomina mi raczej dom poprawczy albo więzienie... ale wszyscy mówią, Ŝe jest w porządku, więc chyba tak jest. - Głowa do góry - powiedziała Bridget. - Ten dom kazałeś odrestaurować według własnego gustu! Lord Whitfield zachichotał z zadowoleniem. - Tak, próbowali postawić na swoim! Chcieli zachować pierwotny charakter tego budynku. Ale nie zgodziłem
się. Powiedziałem im, Ŝe to ja będę mieszkał w tym domu, i chcę, by było widać pieniądze, które w niego zainwestowałem. Kiedy jeden architekt odmawiał wykonania tego, co mu kazałem, zwalniałem go i brałem innego. Ostatni doskonale zrozumiał moją koncepcję. - Pomagał ci zaspokajać najgorsze wybryki twojej wyobraźni - wtrąciła Bridget. - Ona wolałaby, Ŝeby wszystko zostało po staremu powiedział lord Whitfield, klepiąc ją po ramieniu. - Nie warto Ŝyć przeszłością, kochanie. Ci dawni budowniczowie z epoki króla Jerzego byli dość ograniczeni. Nie chciałem mieszkać w pozbawionym ozdób ceglanym domu. Zawsze marzyłem o zamku... i teraz go mam! Wiem, Ŝe nie grzeszę zbyt wyrafinowanym gustem, więc dałem carte blanche dobrej firmie, zajmującej się dekoracją wnętrz. Muszę przyznać, Ŝe zrobili to całkiem nieźle... choć niektóre pomieszczenia są trochę bezbarwne. - No cóŜ - zaczął Luke, nie znajdując odpowiednich słów - to wspaniale wiedzieć, czego się chce. - A ja zazwyczaj to osiągam - oznajmił lord, chichocząc. - Omal nie przegrałeś batalii o instalację wodną przypomniała mu Bridget. - Och, o to ci chodzi! - zawołał lord Whitfield. Humbleby był głupcem. Ci starzejący się durnie są uparci jak osły. Nie słuchają Ŝadnych argumentów.
- Doktor Humbleby musiał być człowiekiem, który nie ukrywał tego, co myśli, prawda? - spytał Luke. Przypuszczani, Ŝe narobił sobie przez to wielu wrogów. - Nie, tego bym nie powiedział - zaoponował lord Whitfield, drapiąc się po nosie. - A co ty sądzisz, Bridget? - Zawsze miałam wraŜenie, Ŝe doktor Humbleby cieszy się ogólną sympatią - odparła Bridget. - Widziałam go tylko raz, kiedy zwichnęłam sobie kostkę, ale wydał mi się bardzo miłym człowiekiem. - Owszem, na ogół był dość lubiany - przyznał lord Whitfield. - Choć znam jedną czy dwie osoby, które miały z nim na pieńku. Zwykła głupota. - Czy te osoby mieszkają w Wychwood? Lord Whitfield kiwnął głową. - W takich miasteczkach jak nasze dochodzi do wielu konfliktów i sporów - powiedział. - I ja tak sądzę - oznajmił Luke. Zastanawiał się przez chwilę nad następnym krokiem, a potem spytał: Jakiego rodzaju ludzie zamieszkują te okolice? Pytanie było dość ogólnikowe, ale nie musiał długo czekać na odpowiedź. - Głównie relikty przeszłości - wyjaśniła Bridget. Córki pastorów, ich siostry i Ŝony. Tak samo wyglądają rodziny lekarzy. Na jednego męŜczyznę przypada tu około sześciu kobiet. - Ale chyba są tu jacyś męŜczyźni? - Och, owszem, jest pan Abbot, radca prawny, młody doktor Thomas, współpracownik doktora Humbleby'ego, pan Wake, proboszcz i... kto jeszcze,
Gordon? Och! Pan Ellsworthy, który prowadzi sklep z antykami i, moim zdaniem, jest trochę zbyt uprzejmy, oraz major Horton ze swoimi buldogami. - Moi przyjaciele wspominali, Ŝe mieszka tu teŜ pewna niezwykle czarująca, ale bardzo gadatliwa staruszka oznajmił Luke. - To moŜna by powiedzieć o połowie mieszkańców naszego miasteczka! - zawołała Bridget ze śmiechem. - JakŜe ona się nazywa? O, juŜ wiem, Pinkerton. - Naprawdę, nie ma pan szczęścia! - powiedział lord Whitfield, chichocząc ochryple. - Ona równieŜ nie Ŝyje. Parę dni temu wpadła w Londynie pod samochód. Zginęła na miejscu. - Wygląda na to, Ŝe macie tu sporo zgonów - zauwaŜył Luke. Lord Whitfield natychmiast spowaŜniał. - AleŜ skądŜe!... - zawołał nieco uraŜonym tonem. - To jedno z najzdrowszych miejsc w Anglii. Nie licząc nieszczęśliwych wypadków. W końcu mogą kaŜdemu się przytrafić. - Prawdę mówiąc, Gordon - powiedziała Bridget Conway po chwili namysłu - w ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów. Bez przerwy były jakieś pogrzeby. - Nic podobnego, kochanie. - Czy doktor Humbleby równieŜ zginął w wypadku? spytał Luke. - Och, nie - odparł lord Whitfield, potrząsając głową. Humbleby zmarł na zakaŜenie krwi. Jak to lekarz. Skaleczył się w palec zardzewiałym gwoździem, czy coś takiego... nie zwrócił na to uwagi i dostał zakaŜenia. Po trzech dniach juŜ nie Ŝył.
- Bywają tacy lekarze - oznajmiła Bridget. - I oczywiście, jeśli o siebie nie dbają, często naraŜeni są na róŜne infekcje. To było okropne. Jego Ŝona zupełnie się załamała. - Nie ma sensu buntować się przeciwko woli Opatrzności - powiedział lord Whitfield beztrosko. Ale czy rzeczywiście była to wola Opatrzności? - spytał sam siebie Luke, przebierając się wieczorem w smoking. ZakaŜenie krwi? Być moŜe. Tak czy owak była to bardzo niespodziewana śmierć. W tym momencie przypomniały mu się słowa Bridget Conway: W ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów. IV LUKE PRZYSTĘPUJE DO DZIAŁANIA Luke przemyślał uwaŜnie plan swej kampanii. Schodząc nazajutrz rano na śniadanie, był juŜ gotów przystąpić do jego realizacji. Ciotka-ogrodniczka była nieobecna. Lord Whitfield jadł nereczki i pił kawę, a Bridget Conway, która skończyła juŜ posiłek, wyglądała przez okno. Luke, powitawszy gospodarzy, usiadł przy stole i nałoŜył sobie na talerz sporą porcję jajek na bekonie. - Muszę zabrać się do pracy - oznajmił. - Niełatwo jest nakłonić ludzi do mówienia. Wie pan, co mam na myśli... nie chodzi mi o ludzi takich jak pan czy... eee... Bridget. - W samą porę przypomniał sobie, Ŝe nie powinien zwracać się do niej "panno Conway". -
Powiedzielibyście mi wszystko, co wiecie... ale problem polega na tym, Ŝe nie znacie się na sprawach, które mnie interesują, to znaczy na miejscowych przesądach. Nie uwierzyłby pan chyba, jak wiele zabobonów nadal jeszcze pokutuje w odległych zakątkach świata. Znam małe miasteczko w hrabstwie Devon. Tamtejszy proboszcz musiał usunąć z terenów przykościelnych kilka starych granitowych menhirów. Gdy tylko umarł któryś z mieszkańców, pozostali obchodzili je wkoło w jakiejś starodawnej rytualnej procesji. To zadziwiające, Ŝe pogańskie obrządki są tak trwałe. - Zapewne ma pan rację - powiedział lord Whitfield. Ludziom brakuje wykształcenia. Czy wspominałem juŜ panu, Ŝe ufundowałem tu wspaniałą bibliotekę? Przedtem był tam stary dwór... kupiłem go za bezcen, a teraz mieści się w nim jedna z najlepszych bibliotek... Luke, widząc, Ŝe lord Whitfield zamierza nadal koncentrować się wyłącznie na swych osiągnięciach, postanowił zmienić temat. - Znakomicie - powiedział serdecznie. - Dobra robota. Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, jak głęboko zakorzeniona jest ludzka ignorancja. A ja właśnie tego szukam. Interesują mnie dawne obyczaje, opowieści starych kobiet, ślady pogańskich obrządków, takich jak... - Tu zacytował niemal dosłownie stronicę z pewnej rozprawy naukowej, którą przeczytał przed przyjazdem do Wychwood. - Największą nadzieję pokładam w rytuałach związanych ze śmiercią zakończył. - Najtrwalsze są obrządki i zwyczaje
pogrzebowe. Poza tym, z takiego czy innego powodu, wieśniacy lubią rozmawiać o śmierci. - I uwielbiają pogrzeby - wtrąciła Bridget. - Chyba od tego właśnie zacznę - kontynuował Luke. Gdybym zdobył listę ostatnio zmarłych w tej parafii osób, a następnie porozmawiał z ich krewnymi, z pewnością natrafiłbym niebawem na ślady tego, czego szukam. Od kogo mógłbym uzyskać takie dane... od proboszcza? - Dla pana Wake'a niewątpliwie byłoby to bardzo interesujące - powiedziała Bridget. - Jest miłym staruszkiem i po trosze zbieraczem staroŜytności. Sądzę, Ŝe mógłby ci dostarczyć wielu informacji. Luke odczuł przelotny niepokój, ale pomyślał z nadzieją, Ŝe pastor nie okaŜe się na tyle biegłym znawcą staroŜytności, by go rozszyfrować. - To świetnie. Czy wiecie, kto zmarł tu w ubiegłym roku? - spytał. - Niech pomyślę - mruknęła Bridget. - Oczywiście, Carter. Był właścicielem Siedmiu Gwiazd, obskurnego małego baru nad rzeką. - Zapijaczony prostak - stwierdził lord Whitfield. Jeden z tych gburowatych socjalistów. Niewielka strata. - I pani Rose, praczka - ciągnęła Bridget. - I mały Tommy Pierce... muszę przyznać, Ŝe był wstrętnym chłopcem. Och, i ta dziewczyna, Amy Jak-jej-tam. Kiedy wymawiała to imię, ton jej głosu nieznacznie się zmienił. - Amy? - spytał Luke.
- Amy Gibbs. Pracowała u nas jako pokojówka, a potem przeniosła się do panny Waynflete. W sprawie jej śmierci policja prowadziła dochodzenie. - Dlaczego? - Bo ta głupia dziewczyna pomyliła po ciemku buteleczki - oznajmił lord Whitfield. - Wypiła farbę do kapeluszy sądząc, Ŝe to syrop na kaszel - wyjaśniła Bridget. - CóŜ za tragiczna pomyłka - powiedział Luke, marszcząc czoło. - Podejrzewano, Ŝe zrobiła to umyślnie - oznajmiła Bridget. - Pokłóciła się z jakimś młodzieńcem. Nastała chwila milczenia. Luke wyczuł instynktownie nagłe napięcie, które zapanowało w pokoju. Amy Gibbs? - pomyślał. Tak, to było jedno z nazwisk, które wymieniła panna Pinkerton. Pamiętał, Ŝe wspomniała równieŜ o małym chłopcu imieniem Tommy, o którym, podobnie jak Bridget, miała wyraźnie niepochlebną opinię. Był niemal przekonany, Ŝe słyszał teŜ od niej nazwisko Carter. - Takie rozmowy budzą we mnie pewien niesmak... czuję się tak, jakbym przeszukiwał cmentarze powiedział, wstając od stołu. - Obrzędy ślubne bywają równie interesujące, ale znacznie trudniej wpleść je do konwersacji. - Mogę to sobie wyobrazić - oznajmiła Bridget, wykrzywiając usta w lekkim grymasie. - Zaklęcia i rzucanie uroków to kolejna ciekawa kwestia - ciągnął Luke, udając nagłe zainteresowanie. - MoŜna
się z nimi często zetknąć wśród ludzi starej daty. Czy krąŜą tu jakieś pogłoski na ten temat? Lord Whitfield pokręcił głową. - Jeśli nawet krąŜą, to do nas nie docierają... - wyjaśniła Bridget Conway. - To oczywiste - wtrącił natychmiast Luke. - Będę musiał porozmawiać o tym z przedstawicielami niŜszych sfer. Zacznę od wizyty na plebanii i zobaczę, czego się tam dowiem. Potem odwiedzę Siedem Gwiazd, czy tak brzmi nazwa tego baru? A ten nieznośny? Czy pozostawił jakichś pogrąŜonych w smutku krewnych? - Pani Pierce prowadzi sklepik z tytoniem i gazetami na High Street. - To szczęśliwy zbieg okoliczności. No cóŜ, na mnie juŜ czas. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę z tobą oznajmiła Bridget, odchodząc od okna. - AleŜ... bardzo proszę. Powiedział to moŜliwie jak najserdeczniej, ale nie był pewien, czy nie dostrzegła jego wahania. Łatwiej byłoby mu rozmawiać ze starym, rozmiłowanym w staroŜytnościach proboszczem bez inteligentnego i bystrego świadka. Trudno - pomyślał. Muszę grać swoją rolę w sposób przekonujący. - Czy moŜesz chwilę poczekać, Luke? - poprosiła Bridget. - Zmienię tylko buty. Luke, słysząc, z jaką łatwością wymówiła jego imię, poczuł przypływ sympatii. W końcu jak miała go
nazywać? Skoro przystała na plan Jimmy'ego i zgodziła się grać rolę jego kuzynki, nie mogła mówić do niego "panie Fitzwilliam". Nagle przyszła mu do głowy niepokojąca myśl: Co ona o tym wszystkim sądzi? Sam był zdziwiony, Ŝe wcześniej nie wzbudziło to jego niepokoju. Kuzynka Jimmy'ego była dla niego tylko postacią abstrakcyjną. W ogóle o niej nie myślał. Przyjął po prostu za dobrą monetę zapewnienia swego przyjaciela, Ŝe "Bridget jest w porządku". WyobraŜał ją sobie jako drobną, jasnowłosą sekretarkę, na tyle przebiegłą, by usidlić bogatego męŜczyznę. Tymczasem Bridget okazała się bystrą kobietą o przenikliwej inteligencji i silnej osobowości. A on nie miał pojęcia, co ona o nim sądzi. Doszedł do wniosku, Ŝe jest osobą, którą niełatwo wywieść w pole. - JuŜ jestem gotowa. Podeszła do niego tak cicho, Ŝe nie usłyszał jej kroków. Nie miała ani kapelusza, ani woalki. Kiedy wyszli z domu, nagły podmuch wiatru rozwiał jej długie ciemne włosy. - Muszę ci wskazać drogę - powiedziała z uśmiechem. - To miło z twojej strony - odparł uprzejmie, zastanawiając się, czy w jej uśmiechu nie dostrzegł przypadkiem przebłysku lekkiej ironii. - CóŜ za okropieństwo! - zawołał z Ŝalem, patrząc na okazałą rezydencję. - Czy nikt nie potrafił go powstrzymać? - Dom Anglika jest jego twierdzą - odparła Bridget. Gordon traktuje to powiedzenie dosłownie! Jest zachwycony swoim zanikiem!
Luke zdał sobie sprawę, Ŝe jego uwaga była niezbyt fortunna, ale nie był juŜ w stanie jej cofnąć, więc dodał: - To twój rodzinny dom, prawda? Czy ty równieŜ jesteś "zachwycona" jego obecnym wyglądem? Spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem. - Przykro mi, Ŝe muszę zniszczyć twoją dramatyczną wizję - mruknęła - ale prawdę mówiąc, wyjechałam stąd mając dwa i pół roku, więc trudno ode mnie wymagać, bym traktowała ten budynek jako rodzinne gniazdo. Nawet nie pamiętam, jak dawniej wyglądał. - Masz rację - przyznał Luke. - Przepraszam, Ŝe przemawiam do ciebie jak bohater filmowy. Bridget roześmiała się głośno. - Prawda rzadko bywa romantyczna. Usłyszał w jej głosie ton goryczy, który zbił go z tropu. Zaczerwienił się z zaŜenowania, a potem zdał sobie sprawę, Ŝe gorycz nie była skierowana pod jego adresem, lecz stanowiła cząstkę osobowości tej kobiety. Doszedł do wniosku, Ŝe postąpi najrozsądniej, zachowując milczenie. Bridget Conway wydawała mu się osobą zagadkową... Po pięciu minutach dotarli do kościoła i sąsiadującej z nim plebanii. Zastali pastora w jego gabinecie. Alfred Wake był niskim, przygarbionym staruszkiem o łagodnych niebieskich oczach. Powitał ich bardzo uprzejmie, choć widać było, Ŝe jest trochę zaskoczony ich wizytą. - Pan Fitzwilliam zatrzymał się u nas w Ashe Manor powiedziała Bridget - i chciałby zasięgnąć rady ojca w związku z ksiąŜką, którą pisze.
Pastor spojrzał pytająco na Luke'a, który natychmiast przystąpił do wyjaśnień. Był bardzo zdenerwowany. Po pierwsze dlatego, Ŝe wiedza pastora na temat folkloru, zabobonów, obrzędów i obyczajów z pewnością znacznie przewyŜszała jego wiadomości nabyte w czasie pobieŜnej lektury przypadkowego zestawu ksiąŜek. Po drugie zaś dlatego, Ŝe stojąca obok niego Bridget Conway przysłuchiwała się jego wypowiedziom. Luke odkrył z ulgą, Ŝe pastor szczególnie interesuje się zabytkami starorzymskimi. Sam przyznał, Ŝe wie bardzo niewiele na temat średniowiecznego folkloru i czarnej magii. Wspomniał o istnieniu pewnych obiektów związanych z historią Wychwood. Zaproponował Luke'owi wspólną wyprawę na wzgórze, na którym podobno odbywały się niegdyś sabaty czarownic, ale przeprosił, Ŝe sam nie jest w stanie słuŜyć mu bliŜszymi szczegółami. Luke odczuł ulgę, ale udał lekkie rozczarowanie, a potem zaczął wypytywać o przesądy związane z łoŜem śmierci. - Jestem chyba ostatnią osobą, która wiedziałaby cokolwiek na ten temat - odparł pastor, potrząsając głową. - Moi parafianie dbają o to, by nie docierały do mnie Ŝadne wieści związane z pogańskimi tradycjami. - To zrozumiałe. - Ale niewątpliwie pokutują u nas jeszcze liczne zabobony. Społeczność wiejska jest bardzo zacofana. - Poprosiłem pannę Conway o wykaz niedawno zmarłych osób. Sądziłem, Ŝe w ten sposób do czegoś
dojdę. MoŜe zechciałby ojciec uzupełnić ten wykaz, abym mógł się doszukać pewnych prawidłowości. - Tak, oczywiście, to da się zrobić. Mógłby panu w tym pomóc nasz kościelny, Giles. To poczciwy człowiek, ale niestety zupełnie głuchy. Niech pomyślę. Było sporo... tak, wiele... poprzedziła je zdradliwa wiosna i doszło do nich po surowej zimie, a potem nastąpiły liczne wypadki... prawdziwe pasmo nieszczęść. - Niekiedy - powiedział Luke - seria nieszczęśliwych wypadków wiąŜe się z obecnością jakiejś określonej osoby. - Tak, tak. Weźmy na przykład przypadek Jonasza. Ale nie sądzę, by przebywali tu jacyś obcy ludzie... nikt, Ŝe tak powiem, kto w jakiś sposób by się wyróŜniał, a ja z całą pewnością nie słyszałem Ŝadnych pogłosek na ten temat... ale jak wspomniałem, być moŜe nie dotarły one do mnie z wiadomych względów. Niech się zastanowię... całkiem niedawno umarł doktor Humbleby i biedna Lavinia Pinkerton... Doktor Humbleby był wspaniałym człowiekiem... - Pan Fitzwilliam zna jego przyjaciół - wtrąciła Bridget. - Naprawdę? To bardzo smutna historia. Wszyscy boleśnie odczują jego stratę. Miał wielu przyjaciół. - Ale zapewne miał teŜ wrogów - powiedział Luke. Powtarzam tylko to, co usłyszałem od moich znajomych - dodał pospiesznie. Pan Wake westchnął. - Był człowiekiem, który mówił, co myśli... i powiedzmy sobie szczerze, nie zawsze wyraŜał się zbyt
taktownie... - Potrząsnął głową. - To działa ludziom na nerwy. Ale ubodzy bardzo go kochali. - Jeden z najbardziej przykrych aspektów śmierci polega moim zdaniem na tym - zaczął Luke obojętnym tonem - Ŝe zawsze przynosi ona komuś korzyść... mam na myśli nie tylko spadek. - Tak, rozumiem, o co panu chodzi - przyznał pastor, kiwając głową z zadumą. - Czytamy w nekrologach wyrazy ubolewania z powodu czyjejś śmierci, ale niestety bardzo rzadko bywają one szczere. Nie moŜna zaprzeczyć, Ŝe śmierć doktora Humbleby'ego znacznie umocniła pozycję jego wspólnika, doktora Thomasa. - W jaki sposób? - Thomas z pewnością jest bardzo zdolnym lekarzem... Humbleby niejednokrotnie o tym mówił, ale Thomasowi niezbyt dobrze się tu wiodło. Myślę, Ŝe pozostawał w cieniu doktora Humbleby, który był człowiekiem o wyraźnym magnetyzmie. W zestawieniu z nim Thomas wydawał się postacią dość bezbarwną. Nie wywierał Ŝadnego wraŜenia na swych pacjentach. Sądzę, Ŝe go to niepokoiło... stawał się coraz bardziej nerwowy i zamknięty w sobie. Prawdę mówiąc, juŜ teraz zauwaŜyłem zadziwiającą zmianę. Jest spokojniejszy i bardziej opanowany. Chyba odzyskał pewność siebie. O ile mi wiadomo, nie zawsze zgadzali się z doktorem Humblebym. Thomas był gorącym zwolennikiem nowoczesnych metod leczenia, a Humbleby upierał się przy tradycyjnej medycynie. Nieraz dochodziło między nimi do konfliktów dotyczących zarówno tego tematu, jak i spraw
rodzinnych... ale jeśli o to chodzi, nie powinienem plotkować... - Myślę, Ŝe pan Fitzwilliam chętnie posłuchałby tych plotek! - wtrąciła Bridget. Luke rzucił jej przelotne, pełne niepokoju spojrzenie. Pan Wake z powątpiewaniem pokręcił głową, a potem zaczął mówić, uśmiechając się z lekką dezaprobatą: - Niestety, nauczyliśmy się za bardzo interesować sprawami naszych bliźnich. Rose Humbleby jest bardzo ładną dziewczyną. Nic więc dziwnego, Ŝe Geoffrey Thomas stracił dla niej głowę. A punkt widzenia doktora Humbleby'ego był równieŜ zrozumiały. UwaŜał, Ŝe jego córka jest jeszcze młoda, a mieszkając tu, na prowincji, nie ma wielu szans, by poznać innych męŜczyzn. - Był przeciwny temu związkowi? - spytał Luke. - Zdecydowanie. UwaŜał, Ŝe oboje są jeszcze za młodzi. A młodych ludzi, oczywiście, oburzają takie stwierdzenia! Stosunki między Thomasem a doktorem Humblebym wyraźnie się ochłodziły. Muszę jednak przyznać, Ŝe doktor Thomas był głęboko wstrząśnięty niespodziewaną śmiercią swego wspólnika. - Lord Whitfield powiedział mi, Ŝe to było zakaŜenie krwi. - Tak... po prostu małe zadraśnięcie, w które wdała się śmiertelna infekcja. Lekarze w trakcie wykonywania swego zawodu naraŜeni są na powaŜne ryzyko, panie Fitzwilliam. - To prawda - przyznał Luke.
- Ale zbyt daleko odbiegłem od tematu - powiedział pastor. - Zdaje się, Ŝe jestem starym plotkarzem. Rozmawialiśmy o reliktach pogańskich obyczajów związanych ze śmiercią i o niedawno zmarłych ludziach. Znalazła się wśród nich Lavinia Pinkerton, która była jedną z naszych najbardziej gorliwych parafianek. I ta nieszczęsna dziewczyna, Amy Gibbs... jej przypadek moŜe dostarczyć panu pewnych elementów z dziedziny pańskich zainteresowań, panie Fitzwilliam. Podejrzewano, jak zapewne pan juŜ wie, Ŝe mogło to być samobójstwo, a z tym rodzajem śmierci wiąŜą się dość niesamowite rytuały. Mieszka tu ciotka tej dziewczyny. Nie uwaŜam jej za kobietę zbyt szacowną i wiem, Ŝe nie była przesadnie przywiązana do swej siostrzenicy, ale jest osobą niezwykle gadatliwą. - To cenna informacja - powiedział Luke. - I jeszcze Tommy Pierce... kiedyś naleŜał do chóru kościelnego... śpiewał wspaniałym, niemal anielskim falsetem... ale nie miał zbyt anielskiego charakteru. W końcu musieliśmy go wykluczyć, poniewaŜ miał zły wpływ na swych kolegów. Biedny chłopak... Przypuszczam, Ŝe mało kto go lubił. Zwolniono go z poczty, gdzie załatwiliśmy mu posadę posłańca. Później przez jakiś czas zatrudniony był w kancelarii pana Abbota, ale bardzo szybko go stamtąd wyrzucono... podobno szperał w jakichś poufnych dokumentach. Potem krótko pracował w Ashe Manor jako pomocnik ogrodnika, ale lord Whitfield odprawił go za impertynenckie zachowanie. Było mi przykro ze
względu na jego matkę... to porządna, cięŜko pracująca kobieta. Panna Waynflete bardzo Ŝyczliwie załatwiła mu dorywcze zajęcie przy myciu okien. Lord Whitfield początkowo protestował, ale potem nieoczekiwanie się zgodził... w gruncie rzeczy jego decyzja okazała się niefortunna. - Dlaczego? - PoniewaŜ chłopiec zginął właśnie przy tej pracy. Mył górne okna w bibliotece, mieszczącej się w starym dworze i zaczął błaznować... tańczyć na parapecie czy coś w tym rodzaju... stracił równowagę albo teŜ zakręciło mu się w głowie i spadł. Przykra sprawa! Zmarł w kilka godzin po przewiezieniu do szpitala, nie odzyskawszy przytomności. - Czy ktoś widział jego upadek? - spytał Luke z ciekawością. - Nie. Mył okna od strony ogrodu, nie od frontu. Podobno leŜał tam przez jakieś pół godziny, zanim go znaleziono. - Kto go znalazł? - Panna Pinkerton. To ta kobieta, która jak przed chwilą wspominałem, przed paru dniami zginęła tragicznie w wypadku drogowym. Biedactwo, była do głębi wstrząśnięta. To przykre przeŜycie! Pozwolono jej wziąć z ogrodu jakieś sadzonki i znalazła tam nieprzytomnego chłopca. - To musiał być dla niej straszny wstrząs - powiedział Luke z zadumą. I dodał w duchu: O wiele większy, niŜ się ojcu wydaje.
- Śmierć młodego człowieka zawsze jest bardzo smutna - stwierdził starzec, potrząsając głową. - Wady Tommy'ego mogły przede wszystkim wynikać z jego popędliwego charakteru. - Był wstrętnym małym brutalem - powiedziała Bridget. - I ojciec dobrze o tym wie. Ciągle znęcał się nad kotami, zabłąkanymi szczeniętami i dokuczał innym chłopcom. - Wiem... wiem. - Pan Wake ze smutkiem pokręcił głową. - Ale, droga panno Conway, okrucieństwo często nie jest cechą wrodzoną, lecz skutkiem powolnego rozwoju wyobraźni. Mając do czynienia z dorosłym człowiekiem o mentalności dziecka, dochodzimy nieraz do wniosku, iŜ człowiek ten nie zdaje sobie sprawy z własnej przebiegłości i szaleńczej brutalności. Jestem przekonany, Ŝe w dzisiejszych czasach większość przypadków bezsensownej brutalności i okrucieństwa bierze się z braku dojrzałości. Trzeba się wyzbyć dziecinnych odruchów... - Pastor potrząsnął głową i rozłoŜył ręce. - Tak, to prawda - przyznała Bridget ochrypłym głosem. - Wiem, co ojciec ma na myśli. Człowiek zachowujący się jak dziecko jest najbardziej przeraŜającym zjawiskiem na świecie... Luke spojrzał na nią z ciekawością. Był przekonany, Ŝe Bridget ma na myśli jakąś konkretną osobę. Choć jednak lord Whitfield pod pewnymi względami przypominał dziecko, nie wydawało mu się, by mówiła właśnie o nim. Lord Whitfield bywał trochę śmieszny, ale z pewnością nie był przeraŜający.
Luke Fitzwilliam bardzo chciał wiedzieć, kogo miała na myśli Bridget. V WIZYTA U PANNY WAYNFLETE - Niech się zastanowię... - mruknął pan Wake, a po chwili wymienił cicho kilka kolejnych nazwisk: Biedna pani Rose, stary Bell, dziecko państwa Elkin i Harry Carter, ale oni nie naleŜeli do mojej parafii. Pani Rose i Carter byli protestantami. W czasie tych marcowych mrozów odszedł od nas biedny stary Ben Stanbury... miał dziewięćdziesiąt dwa lata. - A Amy Gibbs umarła w kwietniu - powiedziała Bridget. - Tak, biedactwo... to straszna pomyłka. Luke zerknął na Bridget, ale ona, widząc jego spojrzenie, szybko spuściła wzrok. Jest tu coś, czego nie rozumiem - pomyślał z lekkim niepokojem. Coś, co ma związek z tą Amy Gibbs. - Kim była Amy Gibbs? - spytał Bridget, kiedy wyszli juŜ z ple- banii. - Amy była jedną z najbardziej nieudolnych pokojówek, jakie kiedykolwiek widziałam - odparła po dłuŜszej chwili, a Luke wyczuł w jej głosie nutkę zaŜenowania. - Za to właśnie została zwolniona z pracy? - Nie. Wałęsała się gdzieś z jakimś młodym męŜczyzną i bardzo późno wracała do domu. Gordon ma niezwykle staroświeckie poglądy na moralność. UwaŜa, Ŝe grzech popełnia się dopiero po godzinie jedenastej, ale
wówczas jest to rozpasanie. Więc wypowiedział jej pracę, a ona w dodatku zachowała się wobec niego arogancko! - Czy była ładna? - spytał Luke. - Bardzo ładna. - To ta, która przez pomyłkę wypiła farbę do kapeluszy zamiast syropu na kaszel? - Owszem. - Głupia sprawa, prawda? - Bardzo głupia. - A czy ona była głupia? - Nie, była dość bystrą dziewczyną. Luke zerknął ukradkien na Bridget. Był zupełnie zdezorientowany. Odpowiadała na jego pytania obojętnie, nie okazując najmniejszego zainteresowania. Ale Luke czuł, Ŝe coś przed nim ukrywa. W tym momencie Bridget zatrzymała się, by porozmawiać z jakimś wysokim panem, który uchylił przed nią kapelusza w serdecznym geście powitania. - To jest mój kuzyn, pan Fitzwilliam, który zatrzymał się u nas w Ashe Manor - przedstawiła Luke'a po krótkiej wymianie zdań z nieznajomym. - Przyjechał tu pisać ksiąŜkę. A to pan Abbot. Luke spojrzał na pana Abbota z pewnym zaciekawieniem. Wiedział, Ŝe jest on radcą prawnym, u którego pracował Tommy Pierce. Luke miał nieuzasadnione uprzedzenie do prawników, chyba dlatego, Ŝe z ich szeregów wywodziło się tak wielu polityków. Irytowała go równieŜ ich zawodowa powściągliwość. JednakŜe pan Abbot nie przypominał
typowego przedstawiciela palestry. Nie był ani chudy, ani skromny, ani małomówny. Był zaŜywnym, rumianym męŜczyzną o serdecznym sposobie bycia. W kącikach jego oczu rysowały się drobne zmarszczki. Miał bardzo przenikliwy wzrok. - Pisze pan ksiąŜkę, tak? Powieść? - Pan Fitzwilliam interesuje się folklorem - wyjaśniła Bridget. - Trafił pan we właściwe miejsce - oznajmił prawnik. To niezwykle ciekawe okolice. - JuŜ mnie o tym przekonywano - powiedział Luke. Przypuszczam, Ŝe mógłby pan mi pomóc. Z pewnością natknął się pan na jakieś stare dokumenty... lub słyszał pan o interesujących obyczajach, które przetrwały do dnia dzisiejszego. - No cóŜ, nie mam o tym pojęcia, ale moŜe... być moŜe... - Czy wielu mieszkańców wierzy w duchy? - spytał Luke. - Na ten temat nie mogę nic powiedzieć... naprawdę nic. - Nie ma tu domów, w których straszy? - Nie... przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. - Istnieje pewien przesąd dotyczący dzieci - oznajmił Luke. - Jeśli mały chłopiec umrze nagłą śmiercią, to jego duch straszy po nocach. Ciekawe, Ŝe ten zabobon nie dotyczy małych dziewczynek... - Bardzo ciekawe - przyznał pan Abbot. - Nigdy przedtem o tym nie słyszałem. Słowa prawnika bynajmniej Luke'a nie zdziwiły, poniewaŜ wymyślił tę historyjkę na poczekaniu.
- Zdaje się, Ŝe ten chłopiec... Tommy Jakiś-tam pracował kiedyś w pańskiej kancelarii. Podobno niektórzy ludzie podejrzewają, Ŝe jego duch moŜe straszyć po nocach. Czerwona twarz pana Abbota przybrała barwę purpury. - Tommy Pierce? Leniwy, wścibski i bezczelny smarkacz. - Podobno duchy są złośliwe. Ludzie uczciwi, postępujący zgodnie z prawem, rzadko nawiedzają świat, z którego odeszli. - Kto go widział... cóŜ to za historia? - Takie rzeczy są trudno uchwytne - oznajmił Luke. Ludzi niełatwo nakłonić do mówienia na ten temat. - Tak, chyba tak. Luke zręcznie zmienił temat. - Właściwą osobą jest z pewnością miejscowy lekarz. MoŜe duŜo wiedzieć o reliktach tutejszych obrządków. RóŜnego rodzaju przesądy i czary... napój miłosny i Bóg wie, co tam jeszcze. - Powinien pan poznać Thomasa. To porządny, postępowy człowiek. Zupełnie niepodobny do biednego starego doktora Humbleby'ego. - Który podobno był reakcjonistą, prawda? - Uparty jak osioł... zagorzały konserwatysta najgorszego gatunku. - Doszło między panami do ostrej sprzeczki na temat systemu wodociągów, prawda? - spytała Bridget. Twarz Abbota znów pokrył jaskrawoczerwony rumieniec.
- Humbleby był śmiertelnym wrogiem postępu wybuchnął. - Występował przeciwko naszemu planowi! Wypowiadał się w sposób niezwykle grubiański. Nie liczył się ze słowami. Za pewne rzeczy, które mi powiedział, mógłbym wytoczyć mu oficjalny proces. - Ale prawnicy nigdy nie wstępują na drogę sądową, prawda? - mruknęła Bridget. - Są na to za mądrzy. Abbot wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Fala jego gniewu odpłynęła równie szybko, jak przypłynęła. - Trafnie to pani ujęła, panno Bridget! Jest pani bliska prawdy. Pracując w tym zawodzie za duŜo wiemy o prawie, cha, cha, cha. No cóŜ, muszę juŜ iść. Jeśli dojdzie pan do wniosku, Ŝe mogę panu w czymś pomóc, proszę do mnie zatelefonować, panie... eee... - Fitzwilliam - powiedział Luke. - Dziękuję, zadzwonię. - JuŜ wiem, na czym polega twoja metoda działania oznajmiła Bridget, kiedy ruszyli w dalszą drogę. Wygłaszasz własne zdanie i prowokujesz rozmówcę do reakcji. - Moje metody - zaczął Luke - są nieco podstępne. - ZauwaŜyłam to. Luke poczuł się trochę nieswojo i nie bardzo wiedział, co powiedzieć. - Jeśli chcesz usłyszeć coś więcej na temat Amy Gibbs oznajmiła Bridget, wybawiając go z opresji - mogę cię zaprowadzić do kogoś kompetentnego. - To znaczy? - Do panny Waynflete. Amy pracowała u niej po odejściu z Ashe Manor. Tam umarła.
- Och, rozumiem! - zawołał zaskoczony. - No cóŜ... bardzo dziękuję. - Ona mieszka niedaleko stąd. Ruszyli przez wiejskie błonia. - To jest Wych Hall - wyjaśniła Bridget, wskazując ruchem głowy okazały budynek w stylu króla Jerzego, na który Luke zwrócił uwagę juŜ poprzedniego dnia. Teraz mieści się tam biblioteka. Z rezydencją sąsiadował mały dworek, który rozmiarami przypominał raczej domek dla lalek. Jego schodki były pedantycznie czyste, kołatka lśniąca, a zasłony w oknach oślepiająco białe. Bridget pchnęła furtkę i ruszyła w kierunku schodów. W tym momencie otworzyły się drzwi frontowe i stanęła w nich szczupła starsza pani. Luke pomyślał, Ŝe wygląda na typową prowincjonalną starą pannę. Miała na sobie prosty tweedowy kostium i popielatą jedwabną bluzkę, do której przypięta była broszka z górskiego kryształu. Jej kształtną głowę zdobił skromny filcowy kapelusz. Twarz nieznajomej budziła sympatię, a w jej oczach, ukrytych za pince-nez, malowała się inteligencja. Luke odniósł wraŜenie, Ŝe ta kobieta przygląda się światu z Ŝyczliwym zainteresowaniem. - Dzień dobry, panno Waynflete - powiedziała Bridget. To jest pan Fitzwilliam. - Luke ukłonił się. - Pisze ksiąŜkę... na temat wiejskich obrządków pogrzebowych i innych makabrycznych obyczajów.
- Och, mój BoŜe - westchnęła panna Waynflete. - To bardzo interesujące. - Uśmiechnęła się do niego promiennie. Przypominała mu pannę Pinkerton. - Myślę - zaczęła Bridget, a Luke znowu wyczuł w jej głosie dziwny, pełen rezerwy ton - Ŝe mogłaby pani opowiedzieć mu coś o Amy. - Och - szepnęła panna Waynflete. - O Amy? Ach, tak. O Amy Gibbs. Na jej twarzy odbiło się zaskoczenie. Przez chwilę patrzyła badawczo na Luke'a, a potem, jakby podjąwszy decyzję, cofnęła się do przedpokoju. - Proszę wejść - powiedziała. - Pójdę do miasta później. AleŜ nie, nie - zawołała, kiedy Luke zaprotestował. Nie mam nic pilnego do załatwienia. Po prostu wybierałam się na małe zakupy. W niewielkim, przytulnym salonie unosił się lekki zapach suszonej lawendy. Na obudowie kominka stało kilka porcelanowych figurek pasterzy i pasterek. Na ścianie wisiały oprawne akwarele, dwa sztychy i trzy gobeliny. Spośród licznych fotografii niektóre z pewnością przedstawiały siostrzeńców i siostrzenice pani domu. Pokój wypełniały stylowe meble: biurko w stylu chippendale, kilka stolików z drewna atłasowego oraz brzydka i dość niewygodna wiktoriańska kanapa. - Sama nie palę - oznajmiła panna Waynflete, wskazując gościom krzesła - więc nie mam w domu papierosów, ale jeśli chcecie państwo zapalić, proszę się nie krępować.
Luke nie skorzystał z propozycji, natomiast Bridget natychmiast na nią przystała. Panna Waynflete, siedząc sztywno w fotelu z rzeźbionymi poręczami, przez chwilę przyglądała się badawczo swemu gościowi, a potem nagle spuściła wzrok. Luke najwyraźniej wzbudził jej zaufanie. - Chciałby pan dowiedzieć się czegoś o tej nieszczęsnej dziewczynie? - spytała. - Cała ta sprawa była okropnie smutna i przysporzyła mi wielu zmartwień. To była tragiczna pomyłka. - Czy nie wchodziło w grę... samobójstwo? - spytał Luke. - Nie, nie - zaprzeczyła panna Waynflete, potrząsając głową. - Ani przez chwilę w to nie wierzyłam. Amy absolutnie nie była tego typu dziewczyną. - A jaka była? - spytał Luke. - Chciałbym poznać pani zdanie na jej temat. - No cóŜ, nie była bynajmniej dobrą słuŜącą. Ale w dzisiejszych czasach człowiek dziękuje Bogu, jeśli w ogóle zdobędzie jakąś pomoc domową. Bardzo niedbale wykonywała swoją pracę i ciągłe chciała mieć wychodne. To zrozumiałe, bo była młoda, a obecnie dziewczęta takie właśnie są. Chyba nie zdają sobie sprawy, Ŝe za ich czas płaci pracodawca. Luke ze zrozumieniem pokiwał głową, a panna Waynflete mówiła dalej. - Była dość pewna siebie, a ja niezbyt lubię dziewczęta tego rodzaju, ale skoro juŜ nie Ŝyje, nie zamierzam więcej o tym mówić. To byłoby nie po chrześcijańsku...
choć w istocie nie uwaŜam tego za logiczny powód do przemilczania prawdy. Luke ponownie kiwnął głową. Zdał sobie sprawę, Ŝe panna Waynflete rozumuje bardziej logicznie i precyzyjnie niŜ panna Pinkerton. - Uwielbiała być podziwiana - ciągnęła panna Waynflete - i poświęcała sobie wiele uwagi. Pan Ellsworthy, właściciel niedawno otwartego sklepu z antykami, to prawdziwy dŜentelmen. Jest z zamiłowania akwarelistą i naszkicował parę jej portretów... ale obawiam się, Ŝe to jej przewróciło w głowie. Często kłóciła się ze swoim narzeczonym, Jimem Harveyem, który pracuje w warsztacie samochodowym jako mechanik. Był w niej bardzo zakochany. - Panna Waynflete zawahała się, a potem mówiła dalej. - Nigdy nie zapomnę tej przeraŜającej nocy. Amy niedobrze się czuła. Dokuczał jej przykry kaszel i jakieś inne dolegliwości. Ale dziewczęta chodzą teraz w tych tandetnych, jedwabnych pończochach i w pantoflach na tekturowych podeszwach, więc muszą się przeziębiać. Amy po południu poszła do lekarza. - Do doktora Humbleby'ego czy doktora Thomasa? spytał szybko Luke. - Do doktora Thomasa. Przyniosła do domu buteleczkę syropu na kaszel, którą jej dał. Był to chyba jakiś nieszkodliwy wywar z ziół. PołoŜyła się do łóŜka dość wcześnie. Mniej więcej o pierwszej w nocy usłyszałam hałas... niesamowity, jakby zduszony krzyk. Wstałam i podeszłam do drzwi jej pokoju, ale były zamknięte od wewnątrz na klucz. Zaczęłam wołać, ale nie
odpowiadała. Przybiegła kucharka i obie byłyśmy okropnie zaniepokojone. Później zeszłyśmy do drzwi frontowych i na szczęście zauwaŜyłyśmy naszego posterunkowego, Reeda, który właśnie odbywał nocny obchód, więc wezwałyśmy go na pomoc. OkrąŜył dom, a potem wdrapał się na dach przybudówki. Okno w pokoju Amy było uchylone, więc bez większego trudu dostał się do środka i otworzył drzwi. Biedaczka... to było straszne. Nie moŜna było juŜ nic dla niej zrobić, a w kilka godzin później umarła w szpitalu. - I co to było... farba do kapeluszy? - Tak. Powiedzieli, Ŝe to kwas szczawiowy, trucizna. Obie butelki były mniej więcej tej samej wielkości. Syrop stał na umywalce, a farba do kapeluszy obok łóŜka Amy. Musiała w ciemności wziąć niewłaściwą buteleczkę i połoŜyć ją w zasięgu ręki na wypadek, gdyby gorzej się poczuła. Taką teorię wysunięto w czasie dochodzenia. Panna Waynflete zamilkła. Obrzuciła Luke'a inteligentnym spojrzeniem, a on miał wraŜenie, Ŝe dostrzega w jej oczach jakiś szczególny wyraz. Czuł instynktownie, Ŝe panna Waynflete pominęła pewne fakty, ale z jakiegoś powodu chce, by on się tego domyślił. Zapadło długie, dość kłopotliwe milczenie. Luke czuł się jak aktor, który zapomniał swoją kwestię. - Więc myśli pani, Ŝe to nie było samobójstwo? - spytał niepewnie. - Oczywiście, Ŝe nie - odparła bezzwłocznie panna Waynflete. - Gdyby postanowiła ze sobą skończyć,
kupiłaby jakąś lepszą truciznę. Tę starą buteleczkę farby musiała mieć od dawna. Tak czy owak, jak juŜ panu mówiłam, nie była tego typu dziewczyną. - Więc co pani o tym sądzi? - spytał Luke. - UwaŜam, Ŝe był to nieszczęśliwy wypadek - oznajmiła panna Waynflete. Zacisnęła usta i spojrzała na niego z powagą. Luke zastanawiał się gorączkowo, co ma powiedzieć, ale w tym momencie ich uwagę przyciągnęło drapanie w drzwi, któremu towarzyszyło Ŝałosne miauczenie. Panna Waynflete zerwała się z miejsca, by otworzyć drzwi. Do pokoju wszedł wspaniały perski kot. Zatrzymał się, popatrzył z dezaprobatą na gości, a potem wskoczył na poręcz fotela, w którym siedziała panna Waynflete. - Och, Puszku! - przemówiła do niego pieszczotliwie panna Waynflete. - Gdzie mój kotek był przez cały ranek? Luke przypomniał sobie, Ŝe słyszał niedawno o perskim kocie imieniem Puszek. - Jest bardzo piękny - stwierdził. - Czy ma go pani od dawna? - Och, nie - powiedziała panna Waynflete, potrząsając głową. - NaleŜał do mojej serdecznej przyjaciółki, panny Pinkerton, która zginęła pod kołami jednego z tych okropnych samochodów. Nie mogłam dopuścić do tego, Ŝeby Puszek trafił do obcych ludzi. Lavinia byłaby niepocieszona. Ona go wprost uwielbiała... jest cudowny, prawda? Luke patrzył z zachwytem na kota.
- Proszę tylko uwaŜać na jego uszy - powiedziała panna Waynflete. - Ostatnio trochę go bolą. Luke ostroŜnie pogłaskał zwierzątko. - Musimy juŜ iść - oznajmiła Bridget, wstając z krzesła. - Myślę - powiedziała panna Waynflete, ściskając dłoń Luke'a - Ŝe niebawem znów się zobaczymy. - Mam nadzieję... jestem tego pewny - odparł Luke pogodnie. Wydawało mu się, Ŝe panna Waynflete jest zakłopotana i nieco zawiedziona. Zerknęła pytająco na Bridget. Luke wyczuł, Ŝe między tymi kobietami istnieje jakaś nić porozumienia, do którego on nie został dopuszczony. Lekko go to zirytowało, ale przyrzekł sobie, Ŝe niebawem dotrze do sedna tej sprawy. Panna Waynflete wyszła razem z nimi. Luke stał przez minutę na schodach, patrząc z przyjemnością na dziewicze wiejskie błonia i staw. - Widzę, Ŝe te okolice nie zostały zeszpecone nowoczesną zabudową - oświadczył. Panna Waynflete rozpromieniła się. - Tak, to prawda - przyznała z zapałem. - Wszystko wygląda dokładnie tak samo jak w czasach mojego dzieciństwa. Mieszkaliśmy wtedy we dworze. Ale posiadłość przeszła w ręce mojego brata, który nie chciał tu pozostać. Prawdę mówiąc, nie było go na to stać, więc dwór wystawiono na sprzedaŜ. Jakiś budowniczy złoŜył ofertę i, jak sądzę, zamierzał go zmodernizować. Na szczęście wmieszał się do tego lord Whitfield, kupił posiadłość i w ten sposób ją ocalił. Przekształcił dom w bibliotekę i muzeum, praktycznie nic w nim nie zmieniając. Dwa razy w tygodniu pełnię
tam funkcję bibliotekarki... oczywiście nieodpłatnie... Muszę przyznać, Ŝe z wielką przyjemnością bywam w tym starym domu i cieszę się, Ŝe nie popadnie w ruinę. To naprawdę wspaniałe miejsce na muzeum. Któregoś dnia powinien pan je zwiedzić, panie Fitzwilliam. Jest w nim sporo ciekawych regionalnych eksponatów. - Chętnie skorzystam z zaproszenia, panno Waynflete. - Lord Whitfield zrobił wiele dobrego dla Wychwood oznajmiła panna Waynflete. - Niestety są tu ludzie, którzy nie potrafią tego docenić. Zacisnęła mocno usta. Luke dyskretnie o nic juŜ nie pytał, tylko jeszcze raz się poŜegnał. - Czy chcesz kontynuować swe poszukiwania, czy teŜ wrócimy do domu brzegiem rzeki? - spytała Bridget, kiedy znaleźli się juŜ za furtką. - To bardzo przyjemny spacer. Luke nie namyślał się ani chwili. Nie miał ochoty na dalsze badania w towarzystwie Bridget Conway. - Proszę bardzo, chodźmy drogą nad rzeką - powiedział. Skręcili w główną ulicę. Na jednym z ostatnich domów wisiał szyld z wytłaczanym złotymi, ozdobnymi literami napisem: "StaroŜytności". Luke zatrzymał się i zajrzał przez okno do przytulnego wnętrza. - Widzę tam ładny stary półmisek - zauwaŜył. - W sam raz dla mojej ciotki. Ciekawe, ile kosztuje. - Czy chcesz, Ŝebyśmy weszli i zapytali? - Nie masz nic przeciwko temu? Lubię szperać w sklepach z antykami. Czasem moŜna trafić na jakąś dobrą okazję.
- Nie sądzę, by tutaj ci się to udało - oznajmiła Bridget. - Muszę przyznać, Ŝe Ellsworthy doskonale zna wartość swoich rzeczy. Drzwi sklepu były otwarte. Przedsionek, zastawiony krzesłami, kanapami oraz kredensami, na których umieszczono porcelanowe i cynowe naczynia, prowadził do dwóch pokoi wypełnionych po brzegi antycznymi przedmiotami. Luke wszedł do jednego z nich i wziął do rąk półmisek. W tym momencie z głębi pomieszczenia wynurzył się jakiś męŜczyzna, który siedział poprzednio przy biurku z drewna orzechowego w stylu epoki królowej Anny. - Ach, nasza droga panna Conway... Jak miło panią widzieć. - Dzień dobry, panie Ellsworthy. Pan Ellsworthy był afektowanym młodym dandysem o pociągłej, bladej twarzy, wąskich ustach i czarnych, długich włosach artysty. Miał na sobie ubranie w odcieniach rdzawego brązu i poruszał się tanecznym krokiem. Kiedy Luke został mu przedstawiony, pan Ellsworthy natychmiast poświęcił mu całą uwagę. - Autentyczny staroangielski półmisek. Wspaniały, prawda? Uwielbiam swoje drobiazgi i nie znoszę ich sprzedawać. Zawsze marzyłem, Ŝeby mieszkać na wsi i prowadzić mały sklep. Wychwood to cudowne miejsce... ma szczególną atmosferę, jeśli wie pan, co mam na myśli. - Dusza artysty - mruknęła Bridget.
Ellsworthy odwrócił się do niej, machając swymi długimi, bladymi dłońmi. - Niech pani nie uŜywa tego okropnego określenia, panno Conway. Nie... nie, błagam. Proszę mi nie mówić, Ŝe pozuję na artystę... nie mógłbym tego znieść. PrzecieŜ pani wie, Ŝe nie handluję ręcznie tkanym tweedem ani kutymi cynowymi dzbanami. Jestem tylko kupcem, po prostu kupcem. - Ale w istocie jest pan artystą, czyŜ nie? - spytał Luke. - Chodzi mi o to, Ŝe maluje pan akwarele, prawda? - Kto panu o tym powiedział? - zawołał pan Ellsworthy, splatając dłonie. - Wie pan, to miasteczko jest naprawdę zdumiewające... nie moŜna tu niczego utrzymać w tajemnicy! To właśnie w nim lubię... tak bardzo nie przystaje do tego nieludzkiego zwyczaju: "Nie wtrącaj się do moich spraw, a ja nie będę wtrącał się do twoich", który obowiązuje w Londynie! Plotki, złośliwości i skandale są zachwycające, o ile zachowuje się do nich właściwy dystans! Luke poprzestał na odpowiedzi na pytanie pana Ellsworthy'ego, nie komentując dalszej części jego wypowiedzi. - Panna Waynflete powiedziała nam, Ŝe naszkicował pan kilka portretów pewnej dziewczyny... Amy Gibbs. - Och, Amy - powtórzył pan Ellsworthy. Zrobił krok do tyłu i zaczął bawić się kuflem do piwa. Potem ostroŜnie go odstawił i powiedział: - Doprawdy? Ach tak, to moŜliwe. Wydawał się lekko wytrącony z równowagi. - Była ładną dziewczyną - stwierdziła Bridget.
- Och, tak pani sądzi? - spytał pan Ellsworthy, odzyskawszy pewność siebie. - UwaŜam, Ŝe miała bardzo pospolitą urodę. Skoro interesuje pana stara porcelana, to mam parę przepięknych ptaszków... urocze bibeloty. Luke nie okazał większego zainteresowania ptaszkami i spytał o cenę półmiska. Ellsworthy wymienił sumę. - Dziękuję - powiedział Luke - ale mimo wszystko chyba go pana nie pozbawię. - Ilekroć czegoś nie sprzedam - zaczął Ellsworthy - robi mi się lŜej na sercu. To nierozsądne z mojej strony, prawda? Proszę posłuchać, opuszczę panu gwineę. Widzę, Ŝe się panu spodobał, a to zmienia sytuację. A poza tym przecieŜ to jest w końcu sklep! - Nie, dziękuję - powiedział Luke. Pan Ellsworthy odprowadził ich do drzwi i pomachał im na poŜegnanie. Luke'owi nie podobały się jego dłonie. Miał wraŜenie, Ŝe są nie tylko blade, lecz lekko zielonkawe. - To paskudny człowiek - zauwaŜył, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu pana Ellsworthy. - Paskudna mentalność i paskudny sposób bycia przytaknęła Bridget. - Po co właściwie tu przyjechał? - Chyba interesuje się czarną magią. Nie mam na myśli czarnych mszy, ale inne tego rodzaju sprawy. Nasze strony przyciągają takich ludzi.
- Mój BoŜe! - zawołał nagle Luke. - Chyba takiego właśnie człowieka potrzebuję. Powinienem był z nim o tym porozmawiać. - Tak sądzisz? - spytała Bridget. - On sporo na ten temat wie. - Odwiedzę go kiedy indziej. Bridget nie odpowiedziała. Byli juŜ za miastem. Skręcili w ścieŜkę, która doprowadziła ich nad brzeg rzeki. Dostrzegli tam jakiegoś niskiego męŜczyznę o krótko przystrzyŜonych wąsach i wyłupiastych oczach. Obok niego biegły trzy buldogi, na które pokrzykiwał ochrypłym głosem: - Nero, do nogi! Nelly, zostaw to! Mówię ci, zostaw to! Augustus... AUGUSTUS, powiedziałem... Urwał i uchylił kapelusza przed Bridget. Spojrzał na Luke'a z wyraźną ciekawością, a potem poszedł dalej i znów zaczął karcić swoje psy. - Major Horton i jego buldogi - zacytował Luke. - Zgadza się. - CzyŜbyśmy dzisiejszego ranka spotkali prawie wszystkich godnych uwagi mieszkańców Wychwood? - Niemal wszystkich. - Czuję się jak intruz - powiedział Luke. - Myślę, Ŝe kaŜdy obcy człowiek w angielskim prowincjonalnym miasteczku musi od razu rzucać się w oczy - dodał posępnie, przypominając sobie słowa Jimmy'ego Lorrimera. - Major Horton nie potrafi dobrze ukryć swojej ciekawości - powiedziała Bridget. - Prawdę mówiąc, bezczelnie się na ciebie gapił.
- Jest typem męŜczyzny, po którym od razu widać, Ŝe był majorem - oznajmił Luke z przekąsem. - Czy moglibyśmy posiedzieć chwilę nad rzeką? spytała nagle Bridget. - Mamy duŜo czasu. Usiedli na zwalonym drzewie. - Owszem, major Horton jest typowym oficerem i ma koszarowe maniery. Nie uwierzyłbyś, Ŝe jeszcze przed rokiem był największym pantoflarzem w okolicy! - Jak to, ten człowiek? - Owszem. Jego Ŝona była najwstrętniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałam. Miała pieniądze i nieustannie podkreślała ten fakt publicznie. - Biedaczysko... mam na myśli Hortona. - Traktował ją bardzo dobrze... jak oficer i dŜentelmen. Osobiście dziwię się, Ŝe nie chwycił za siekierę. - Rozumiem, Ŝe nie cieszyła się sympatią. - Nikt jej nie lubił. ObraŜała Gordona, a mnie traktowała protekcjonalnie. Gdziekolwiek się pojawiła, budziła ogólną niechęć. - Ale, jak się domyślam, w końcu zabrała ją miłosierna Opatrzność. - Tak, mniej więcej przed rokiem. Ostry nieŜyt Ŝołądka. Zamieniła Ŝycie swego męŜa, doktora Thomsona i dwóch pielęgniarek w istne piekło, ale w końcu umarła. Buldogi od razu odzyskały chęć do Ŝycia. - Mądre zwierzęta! Zapadło milczenie. Bridget bezmyślnie zrywała długie źdźbła trawy, a Luke, mruŜąc oczy, patrzył niewidzącym wzrokiem na przeciwległy brzeg rzeki. Znów ogarnęły go wątpliwości. Zastanawiał się, czy nie
padł ofiarą własnej wyobraźni. Czy nie popełnia błędu, krąŜąc po okolicy i widząc w kaŜdej napotkanej osobie potencjalnego mordercę? To przecieŜ podłe i nieetyczne. Niech to wszystko diabli porwą - pomyślał. Zbyt długo byłem policjantem! Z zamyślenia wyrwał go gwałtownie wyraźny, chłodny głos Bridget. - Panie Fitzwilliam, po co właściwie pan tu przyjechał? VI FARBA DO KAPELUSZY Luke zapalał właśnie papierosa. Niespodziewane pytanie Bridget na chwilę go sparaliŜowało. W końcu zapałka wypaliła się i sparzyła go w palce. - Psiakrew! - zaklął, upuszczając zapałkę i energicznie potrząsając dłonią. - Przepraszam. Zaskoczyłaś mnie w dość niemiły sposób. - Uśmiechnął się posępnie. - Doprawdy? - Owszem - westchnął. - No cóŜ, myślę, Ŝe kaŜdy naprawdę inteligentny człowiek musiał mnie przejrzeć na wylot! Ani przez chwilę nie wierzyłaś chyba w tę historyjkę o ksiąŜce na temat folkloru, prawda? - Przestałam w nią wierzyć, kiedy cię poznałam. - A więc wierzyłaś w nią przedtem? - Owszem. - Tak czy owak nie był to zbyt dobry kamuflaŜ stwierdził Luke krytycznie. - Chodzi mi o to, Ŝe kaŜdy moŜe pisać ksiąŜkę, ale mój przyjazd i udawanie
twojego kuzyna... to chyba musiało ci się wydać podejrzane. Bridget potrząsnęła głową. - Nie. Miałam pewne wytłumaczenie... to znaczy, przypuszczałam, Ŝe je mam. Sądziłam, Ŝe jesteś w trudnej sytuacji materialnej, podobnie jak wielu przyjaciół Jimmy'ego i moich. Pomyślałam więc, Ŝe Jimmy wpadł na ten pomysł z kuzynem, Ŝeby ocalić twoją dumę. - Ale kiedy przyjechałem, natychmiast dostrzegłaś oznaki mojego bogactwa, więc odrzuciłaś to wytłumaczenie, prawda? - Och, nie - zaprotestowała Bridget z lekkim uśmiechem. - To nie było to. Po prostu nie pasowałeś do tej roli. - Nie wydawałem ci się na tyle rozgarnięty, by pisać ksiąŜkę? Nie oszczędzaj moich uczuć. Wolałbym znać prawdę. - Mógłbyś pisać ksiąŜkę, ale nie taką ksiąŜkę. Dawne przesądy... grzebanie w przeszłości... to do ciebie nie pasuje! Nie jesteś człowiekiem, dla którego przeszłość ma duŜe znaczenie... ani, być moŜe, nawet przyszłość... liczy się tylko chwila obecna. - Hmm, rozumiem. - Luke skrzywił się. - Niech to wszystko diabli wezmą! Od samego początku budzisz we mnie niepokój! Robisz wraŜenie kobiety piekielnie inteligentnej. - Bardzo mi przykro - powiedziała Bridget. - A czego się spodziewałeś?
- No cóŜ, prawdę mówiąc w ogóle się nad tym nie zastanawiałem. - Myślałeś, Ŝe jestem niezbyt mądrą kobietą, ale na tyle rozsądną, by wykorzystać okazję i wyjść za swojego szefa? Luke odchrząknął, zaŜenowany. Bridget spojrzała na niego z chłodnym rozbawieniem. - Dokładnie rozumiem. Wszystko w porządku. Nie mam ci tego za złe. Luke postanowił rozmawiać z nią szczerze. - No cóŜ, być moŜe mój obraz niezbyt odbiegał od tego wizerunku. Ale nie zastanawiałem się na tym. - Tak, to w twoim stylu - powiedziała Bridget z namysłem. - Jesteś człowiekiem, który wyciąga wnioski dopiero wtedy, gdy pozna juŜ sytuację. Luke stracił pewność siebie. - Och, bez wątpienia kiepsko odegrałem swoją rolę! Czy lord Whitfield równieŜ mnie rozszyfrował? - AleŜ skąd. Gdybyś mu powiedział, Ŝe przyjechałeś tu badać obyczaje owadów wodnych, bo chcesz napisać o nich rozprawę naukową, Gordon nie miałby Ŝadnych wątpliwości. Jest zachwycająco łatwowierny. - Mimo wszystko nie byłem zbyt przekonujący! Nie grałem swojej roli konsekwentnie. - Bo ja ci w tym przeszkadzałam - stwierdziła Bridget. ZauwaŜyłam to. Byłam tym dość rozbawiona. - Och, z pewnością! Inteligentne kobiety zazwyczaj są bezlitośnie okrutne. - Trzeba czerpać z Ŝycia doczesnego tyle przyjemności, ile tylko się da - bąknęła Bridget. - Jaki jest prawdziwy
cel pańskiej wizyty w Wychwood, panie Fitzwilliam? spytała po chwili milczenia. Zatoczywszy pełne koło, powrócili do pierwotnego pytania. Luke dobrze wiedział, Ŝe musi do tego dojść. W ciągu kilku ostatnich sekund próbował podjąć decyzję. Podniósł głowę i napotkał przenikliwie badawczy wzrok Bridget, która patrzyła na niego ze spokojem i opanowaniem. Dostrzegł w jej oczach wyraz powagi, której nie spodziewał się ujrzeć. - Chyba lepiej zrobię - zaczął z namysłem - jeśli przestanę cię okłamywać. - Znacznie lepiej. - Ale prawda jest skomplikowana... Posłuchaj, czy wyrobiłaś sobie jakieś zdanie... chodzi mi o to, czy zastanawiałaś się nad prawdziwą przyczyną mojego przyjazdu? Bridget przytaknęła ruchem głowy. - I co ci przyszło na myśl? Chciałbym to wiedzieć. To moŜe mi ułatwić zadanie. - Podejrzewałam, Ŝe przyjechałeś tu w związku ze śmiercią Amy Gibbs - odparła cicho. - No właśnie! ZauwaŜyłem to... wyczułem... ilekroć padało jej nazwisko! Wiedziałem, Ŝe coś się za tym kryje. Więc uwaŜasz, Ŝe zjawiłem się tu w związku z tą sprawą? - A czy tak nie jest? - Owszem... w pewnym sensie. Zamilkł, marszcząc brwi. Bridget siedziała nieruchomo obok niego, nie odzywając się ani słowem. Nie chciała zakłócać toku jego myśli. Luke podjął w końcu decyzję.
- Pewnie przyjechałem tu niepotrzebnie. Ale skłoniło mnie do tego dość absurdalnie melodramatyczne podejrzenie. Amy Gibbs jest częścią tej sprawy. Chciałem odkryć prawdziwą przyczynę jej śmierci. - Tak właśnie przypuszczałam. - Ale, do diabła... dlaczego tak przypuszczałaś? Czy w jej śmierci było coś, co wzbudziło twoje zainteresowanie? - Od samego początku uwaŜałam, Ŝe coś jest nie w porządku - odparła Bridget. - Dlatego właśnie zaprowadziłam cię do panny Waynflete. - Dlaczego? - PoniewaŜ ona podziela moje zdanie. - Och. - Luke przypomniał sobie tę wizytę. Teraz dopiero zrozumiał niejasne sugestie, które przekazywała mu inteligentna stara panna. - Podziela twoje zdanie... Ŝe jest w tym coś... dziwnego? Bridget kiwnęła głową. - Ale właściwie co? - Przede wszystkim farba do kapeluszy. - Co masz na myśli? - No cóŜ, kapelusze farbowano mniej więcej przed dwudziestu laty... przez jakiś czas kobieta nosiła róŜowy słomkowy kapelusz, potem kupowała buteleczkę farby i zmieniała jego kolor na ciemnoniebieski, a następnie wylewała na niego zawartość innej buteleczki i kapelusz stawał się czarny! Ale teraz kapelusze są tanie, więc kiedy wychodzą z mody, po prostu się je wyrzuca. - I robią to nawet dziewczęta wywodzące się ze sfery Amy Gibbs?
- Prędzej ja ufarbowałabym kapelusz niŜ ona! Ludzie przestali oszczędzać. Ale jest jeszcze jedna sprawa. To była czerwona farba. - I co z tego? - A Amy Gibbs miała rude włosy... po prostu ryŜe jak marchewka! - Chcesz powiedzieć, Ŝe to do siebie nie pasuje? Bridget kiwnęła potakująco głową. - Rudowłosa kobieta nie włoŜyłaby purpurowego kapelusza. To są rzeczy, których Ŝaden męŜczyzna nie rozumie, ale... - To prawda... Ŝaden męŜczyzna tego nie rozumie przerwał jej Luke. - To się zgadza... wszystko się zgadza. - Jimmy ma kilku przyjaciół w Scotland Yardzie oznajmiła Bridget. - Nie jesteś chyba... - Nie, nie jestem etatowym inspektorem policji wyjaśnił pospiesznie - ani sławnym prywatnym detektywem, mieszkającym na Baker Street i tak dalej. Tak jak powiedział ci Jimmy, jestem emerytowanym policjantem, który wrócił ze słuŜby na Wschodzie. Zająłem się tą sprawą w wyniku pewnego niezwykłego spotkania, do którego doszło w pociągu do Londynu. Zrelacjonował jej pokrótce treść swojej rozmowy z panną Pinkerton i późniejsze wydarzenia, które sprowadziły go do Wychwood. - Teraz sama rozumiesz - zakończył. - To czysta fantazja! Szukam tu tajemniczego mordercy... najprawdopodobniej jakiegoś znanego i szanowanego obywatela Wychwood. Jeśli panna Pinkerton, ty i panna
Jak-jej-tam macie rację, właśnie ten człowiek zabił Amy Gibbs. - Rozumiem - powiedziała Bridget. - Morderca mógł chyba w jakiś sposób dostać się do domu, prawda? - Tak sądzę - odparła z namysłem Bridget. - Reed, nasz posterunkowy, dotarł do otwartego okna jej pokoju, wdrapując się na dach przybudówki. Nie było to łatwe, ale sprawny męŜczyzna nie miałby z tym większych trudności. - A co twoim zdaniem zrobił, kiedy znalazł się juŜ w pokoju? - Zamienił buteleczkę z syropem na tę z farbą do kapeluszy. - Spodziewając się, Ŝe Amy zrobi dokładnie to, co zrobiła... obudzi się, wypije truciznę, a potem wszyscy zgodnie stwierdzą, Ŝe pomyliła butelki lub popełniła samobójstwo? - Tak. - Czy w czasie dochodzenia nie dostrzeŜono Ŝadnych podejrzanych okoliczności? - Nie. - Pewnie prowadzili je męŜczyźni. Nie zwrócili uwagi na kolor farby? - Nie. - Ale tobie przyszło to do głowy? - Owszem. - I pannie Waynflete równieŜ? Czy rozmawiałyście na ten temat?
- Och, nie... nie w tym sensie, jaki ty masz na myśli. To znaczy nie omawiałyśmy tego szczegółowo. Nie mam pojęcia, do czego doszła ta staruszka, ale wydawała mi się coraz bardziej zaniepokojona. Jak wiesz, jest kobietą inteligentną i wykształconą. W przeciwieństwie do większości tutejszych mieszkańców potrafi logicznie myśleć. - Odniosłem wraŜenie, Ŝe panna Pinkerton była dość ograniczona - powiedział Luke. - Dlatego właśnie jej opowieść wydawała mi się od początku nieprawdopodobna. - Zawsze uwaŜałam ją za dość bystrą - oznajmiła Bridget. - Te chaotycznie paplające staruszki są na ogół bardzo spostrzegawcze. Mówiłeś, Ŝe wymieniła jeszcze inne osoby. - Owszem - odparł Luke, kiwając głową. - Tommy Pierce... od razu zapamiętałem nazwisko tego chłopca. Jestem pewien, Ŝe wspomniała równieŜ o Carterze. - Carter, Tommy Pierce, Amy Gibbs, doktor Humbleby - wyliczyła z zadumą Bridget. - Jak sam mówisz, to aŜ zbyt fantastyczne, Ŝeby mogło być prawdą! Kto, u licha, pragnąłby śmierci tych ludzi? Byli tak róŜni! - Nie domyślasz się, z jakiego powodu ktoś chciałby się pozbyć Amy Gibbs? - spytał Luke. Bridget potrząsnęła głową. - Nie mam pojęcia. - A co z tym Carterem? Jak umarł? - Wpadł do rzeki i utonął. Pewnej mglistej nocy wracał pijany do domu. Przyjęto za rzecz oczywistą, Ŝe stracił
równowagę, kiedy przechodził przez kładkę, która ma poręcz tylko z jednej strony. - Ale ktoś mógł go popchnąć? - Owszem. - A ktoś inny mógł zepchnąć tego nieznośnego Tommy'ego z parapetu, kiedy mył okno? - I tym razem się zgadzam. - Więc cała sprawa sprowadza się do tego, Ŝe nie jest zbyt trudno wysłać na tamten świat trzy osoby, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. - Panna Pinkerton miała pewne podejrzenia - zauwaŜyła z naciskiem Bridget. - To prawda, niech ją Bóg błogosławi. Nie przyszło jej do głowy, Ŝe podchodzi do tej sprawy zbyt melodramatycznie lub ma zbyt bujną wyobraźnię. - Często mówiła mi, Ŝe na świecie roi się od nikczemnych ludzi. - A ty zapewne uśmiechałaś się pobłaŜliwie? - Iz wyŜszością! - Dobry policjant musi czasem wierzyć w to, co wydaje mu się niemoŜliwe. Bridget kiwnęła głową. - Chyba nie ma sensu pytać cię, czy kogoś podejrzewasz? Czy nie znasz w Wychwood osoby, która przyprawia cię o gęsią skórkę, albo ma niesamowicie jasne oczy... lub wybucha chichotem szaleńca? - Wszyscy, których tu poznałam, wydają mi się ludźmi rozsądnymi, uczciwymi i zupełnie zwykłymi. - Tego się obawiałem - oznajmił Luke.
- Czy myślisz, Ŝe ten człowiek jest zdecydowanie obłąkany? - spytała Bridget. - Och, chyba tak. Ale to bardzo przebiegły szaleniec. Ostatnia osoba, jaka przyszłaby ci do głowy... najprawdopodobniej filar społeczeństwa... na przykład jak dyrektor banku. - Pan Jones? Nie wyobraŜam sobie, by mógł popełnić te wszystkie morderstwa. - Zatem jest zapewne człowiekiem, którego szukamy. - To moŜe być kaŜdy - powiedziała Bridget. - Rzeźnik, piekarz, właściciel sklepu spoŜywczego, jakiś farmer, robotnik drogowy czy roznosiciel mleka. - Tak, to prawda, ale sądzę, Ŝe wybór jest nieco bardziej ograniczony. - Dlaczego? - Panna Pinkerton opowiadała mi o błysku w jego oczach, kiedy mierzył wzrokiem swą kolejną ofiarę. Na podstawie jej relacji odniosłem wraŜenie... zaznaczam, jedynie wraŜenie... Ŝe ten człowiek wywodzi się co najmniej z jej klasy społecznej. Oczywiście mogę się mylić. - Zapewne masz rację! Takie niuanse są trudno uchwytne, ale mogą mieć wielkie znaczenie. - Wiesz - zaczął Luke - cieszę się, Ŝe wyznałem ci całą prawdę. - To ci ułatwi odgrywanie swojej roli. A ja chyba mogę ci pomóc. - Twoja pomoc będzie bezcenna. Czy naprawdę zamierzasz rozwikłać tę zagadkę? - Oczywiście.
- A co z lordem Whitfieldem? - spytał Luke z zakłopotaniem. - Czy sądzisz, Ŝe...? - AleŜ nic mu o tym nie powiemy! - zawołała Bridget. - Myślisz, Ŝe nie uwierzyłby w tę historię? - Och, uwierzyłby! Gordon uwierzyłby we wszystko! Byłby tak podniecony, Ŝe wezwałby tu z pół tuzina swych najbystrzejszych młodych pracowników i kazał im wszcząć energiczne śledztwo! Po prostu byłby zachwycony! - To wyklucza jego udział - przyznał Luke. - Tak, niestety musimy pozbawić go tej przyjemności. Luke spojrzał na nią. Chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. Zerknął na zegarek. - Tak - zaczęła Bridget - powinniśmy wracać do domu. Wstała. Nagle oboje poczuli się skrępowani, jakby nie wypowiedziane przez Luke'a słowa zawisły cięŜko w powietrzu. Wracali do domu w milczeniu. VII LISTA PODEJRZANYCH Luke siedział w swojej sypialni. Podczas lunchu pani Anstruther wypytywała go o kwiaty, które hodował w swoim ogrodzie w Mayang Straits. Następnie poinformowała go, jakie ich gatunki dobrze się tam rozwijają. Wysłuchał teŜ kolejnej tyrady lorda Whitfielda pod tytułem: "Pogadanki o Samym Sobie,
Skierowane do Młodych MęŜczyzn". Teraz, dzięki Bogu, był juŜ sam. Wziął kartkę papieru i wypisał na niej listę nazwisk. Wyglądała ona następująco: Dr Thomas Pan Abbot Major Norton Pan Ellsworthy Pan Wake Pan Jones Narzeczony Amy Rzeźnik, piekarz, wytwórca lichtarzy, itd. Potem wziął drugą kartkę i zatytułował ją: OFIARY. Pod spodem napisał: Amy Gibbs: Otruta Tommy Pierce: Wypchnięty przez okno Harry Carter: Zrzucony z kładki (pijany? Odurzony jakimiś środkami?) Dr Humbleby: ZakaŜenie krwi Panna Pinkerton: Przejechana przez samochód Potem dopisał: Pani Rose? Stary Ben? Po chwili wahania zanotował jeszcze jedno nazwisko:
Pani Horton? Przejrzał uwaŜnie swoje notatki, wypalił papierosa, a potem znów chwycił za ołówek. Dr Thomas: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. W przypadku doktora Humbleby istnieje wyraźny motyw. Przyczyną jego śmierci było fachowe zakaŜenie bakteriami. Amy Gibbs odwiedziła doktora Thomasa po południu w dniu swej śmierci. (Czy coś ich łączyło? SzantaŜ?) Tommy Pierce? Nic nie wiadomo o jakichś związkach. (Czy Tommy wiedział o znajomości doktora Thomasa z Amy Gibbs?) Harry Carter? Nic nie wiadomo o jakichś związkach. Czy doktor Thomas opuszczał Wychwood w dniu wyjazdu panny Pinkerton do Londynu? Westchnął i rozpoczął nowy akapit: Pan Abbot: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. (UwaŜam tego prawnika za zdecydowanie podejrzanego. MoŜe to uprzedzenie.) Jego osobowość, jowialność, wylewny sposób bycia, itd. budziłyby podejrzenia czytelnika powieści kryminalnych podejrzenia zawsze padają na ludzi prostodusznych i towarzyskich. Sprzeciw: to nie jest powieść, lecz realne Ŝycie. Motyw: w przypadku doktora Hum bleby'ego. Ich stosunki cechowała wyraźna wrogość. H. lekcewaŜył Abbota. Wystarczający motyw dla szaleńca. Panna
Pinkerton mogła dostrzec antagonizm między nimi. Tommy Pierce? Grzebał w dokumentach Abbota. Czy znalazł coś, o czym nie powinien był wiedzieć? Harry Carter? Brak wyraźnych związków. Amy Gibbs? Nic nie wiadomo o jakichś związkach. Farba do kapeluszy pasuje do staroświeckiej mentalności Abbota. Czy Abbot przebywał poza miasteczkiem w dniu śmierci panny Pinkerton? Major Horton: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. Nic nie wiadomo o jego związkach z Amy Gibbs, Tommym Pierce'em ani Car terem. Co w sprawie pani Horton? Wydaje się, Ŝe przyczyną jej śmierci mogło być otrucie arszenikiem. Jeśli tak bylo, to pozostałe morderstwa mogly być tego skutkiem - szantaŜ? Notabene - Thomas był jej lekarzem. (Znów podejrzenie pada na Thomasa.) Pan Ellsworthy: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. Wstrętny typ - zajmuje się czarną magią. MoŜe mieć usposobienie Ŝądnego krwi mordercy. Związki z Amy Gibbs. Czy łączyło go coś z Tommym Pierce'em? Z Car terem? Nie wiadomo. A Humbleby? Mógł rozszyfrować stan psychiki Ellsworthy'ego. Panna Pinkerton? Czy Ellsworthy wyjeŜdŜał z Wychwood w dniu jej śmierci? Pan Wake: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. Mało prawdopodobne. MoŜe mania religijna? Poczucie posłannictwa, skłaniające do zabijania? Świątobliwi starzy duchowni mogą być podejrzani w ksiąŜkach, ale (jak poprzednio) to jest realne Ŝycie. Uwaga. Carter, Tommy i Amy mieli zdecydowanie wstrętne charaktery.
MoŜe uwaŜał, Ŝe naleŜy usunąć ich z tego świata w Imię BoŜe? Pan Jones. Brak danych. Narzeczony Amy. Zapewne miał motyw, by zamordować Amy, ale wydaje się to nieprawdopodobne z zasadniczych powodów. Inni? Chyba nie wchodzą w rachubę. Luke przeczytał swoje zapiski. Potem potrząsnął głową. - To absurdalne! - mruknął. - Euklides znacznie lepiej formułował swoje teorie. Podarł notatki i spalił je. To nie będzie łatwe zadanie - powiedział do siebie. VIII DOKTOR THOMAS Doktor Thomas, siedząc wygodnie w fotelu, przesunął długą, delikatną dłonią po swych gęstych jasnych włosach. Był młodym męŜczyzną o zwodniczej powierzchowności. Choć juŜ po trzydziestce, sprawiał wraŜenie dwudziesto-, a moŜe nawet nastolatka. Bujne, dość niesforne włosy, lekko zdziwiony wyraz twarzy i róŜowobiała cera nadawały mu nieodparcie chłopięcy wygląd. Choć pozornie wydawał się niedojrzały, postawiona przez niego diagnoza, dotycząca reumatyzmu w kolanie Luke'a, była zgodna z rozpoznaniem wybitnego specjalisty z Harley Street.
- Dziękuję - powiedział Luke. - CóŜ, skoro uwaŜa pan, Ŝe pomogą mi diatermie, kamień spadł mi z serca. Nie chciałbym zostać w moim wieku kaleką. - Och, nie sądzę, Ŝeby to panu groziło, panie Fitzwilliam - oznajmił doktor Thomas z chłopięcym uśmiechem. - Rozwiał pan moje obawy - powiedział Luke. Myślałem o wizycie u jakiegoś specjalisty... ale teraz z pewnością nie ma juŜ takiej potrzeby. - Jeśli miałoby to pana uspokoić... - odparł doktor Thomas, ponownie się uśmiechając. - Bądź co bądź dobrze jest znać opinię specjalisty. - Nie, nie, mam do pana pełne zaufanie. - Szczerze mówiąc, to dość prosty przypadek. Jeśli zastosuje się pan do moich zaleceń, to z całą pewnością dolegliwości w kolanie ustaną. - Ogromnie podniósł mnie pan na duchu, doktorze. WyobraŜałem sobie, Ŝe dostanę artretyzmu, który niebawem całkowicie mnie pokręci i unieruchomi. Doktor Thomas potrząsnął głową i uśmiechnął się pobłaŜliwie. - Ludzie bardzo boją się takich rzeczy - dodał pospiesznie Luke. - Chyba pan to zauwaŜył? Często myślę, Ŝe lekarz musi czuć się jak "cudowny uzdrowiciel"... jak ktoś w rodzaju czarodzieja. - Przyczynia się do tego w duŜym stopniu zaufanie pacjentów. - Wiem. Uwaga "tak powiedział doktor", zawsze wygłaszana jest jakby z pewną czcią.
- Gdyby tylko nasi pacjenci wiedzieli! - zaŜartował doktor Thomas, wzruszając ramionami, a po chwili spytał: - Pisze pan ksiąŜkę na temat czarnej magii, prawda, panie Fitzwilliam? - Skąd pan o tym wie? - zawołał Luke z nieco przesadnym zdziwieniem. Doktor Thomas wyglądał na rozbawionego. - Och, drogi panie, w takim prowincjonalnym miasteczku jak to wiadomości rozchodzą się błyskawicznie. Niewiele mamy tu tematów do rozmowy. - Te wiadomości są zapewne po drodze wyolbrzymiane. MoŜe nagle dowie się pan, Ŝe wywołuję miejscowe duchy i rywalizuję z WróŜką z Endor. - Dziwne, Ŝe pan to mówi. - Dlaczego? - No cóŜ, krąŜą pogłoski, Ŝe wywołał pan ducha Tommy'ego Pierce'a. - Pierce? Pierce? Czy to ten chłopiec, który wypadł z okna? - Tak. - Ciekaw jestem, jak... aleŜ oczywiście... rozmawiałem z tutejszym radcą prawnym... jak on się nazywa... Abbot. - Tak, cała historia zaczęła się właśnie od niego. - Nie twierdzi pan chyba, Ŝe nawróciłem tego nieugiętego radcę prawnego na wiarę w duchy? - Więc wierzy pan w duchy? - Pański ton, doktorze, sugeruje, Ŝe pan w nie nie wierzy. Nie, nie powiedziałbym, Ŝe faktycznie "wierzę w duchy "...ujmując to z grubsza. Poznałem jednak
niezwykłe zjawiska związane z niespodziewaną lub nagłą śmiercią. Ale bardziej interesują mnie rozmaite przesądy dotyczące gwałtownych zgonów... na przykład taki, Ŝe zamordowany człowiek nie moŜe spokojnie spocząć w swym grobie. Albo ten, Ŝe jeśli zabójca dotknie zamordowanej przez siebie ofiary, to tryska z niej krew. Zastanawiam się, jakie są ich źródła. - Tak, to bardzo ciekawe - przyznał Thomas. - Ale nie sądzę, Ŝeby obecnie wiele osób to pamiętało. - Więcej, niŜ mógłby pan się spodziewać. Oczywiście nie przypuszczam, Ŝeby popełniono tu wiele morderstw... trudno więc to ocenić. Luke uśmiechnął się i spojrzał z pozorną obojętnością na swego rozmówcę. Doktor Thomas nie wydawał się jednak zaniepokojony i odwzajemnił jego uśmiech. - Myślę, Ŝe nie popełniono tu morderstwa od... och, od wielu lat... z pewnością nie było to za moich czasów. - Tak, to spokojne miejsce. Nie sprzyja zbrodni. Chyba Ŝe ktoś wypchnął małego Tommy'ego przez okno. Luke zachichotał, a doktor Thomas znów uśmiechnął się z chłopięcym rozbawieniem. - Wiele osób miało ochotę skręcić mu kark - powiedział. - Ale nie sądzę, Ŝeby ktoś posunął się do tego, by wypchnąć go przez okno. - Podobno był wstrętnym chłopcem. Ktoś mógł uwaŜać pozbycie się go za swój obywatelski obowiązek. - Szkoda, Ŝe nie moŜna częściej stosować tej teorii w praktyce. - Zawsze uwaŜałem, Ŝe morderstwo mogłoby być dobrodziejstwem dla społeczności - oznajmił Luke. - Na
przykład klubowego nudziarza powinno się wykończyć zatrutym koniakiem. Istnieją stare panny, wyrzucające z siebie potok oszczerstw i roznoszące na językach swoje najlepsze przyjaciółki. Albo przeciwni postępowi zatwardziali konserwatyści. Gdyby zostali bezboleśnie usunięci z tego świata, mogłoby to mieć zbawienny wpływ na Ŝycie społeczeństwa! Doktor Thomas uśmiechnął się szeroko. - Czy istotnie jest pan zwolennikiem zbrodni na duŜą skalę? - Raczej rozsądnej eliminacji - odparł Luke. - Chyba przyzna pan, Ŝe byłoby to zbawienne? - Och, niewątpliwie. - Ach, ale nie mówi pan tego powaŜnie - zauwaŜył Luke. - A ja tak. Nie szanuję ludzkiego Ŝycia tak jak przeciętny Anglik. KaŜdy, kto stoi na drodze postępu, powinien zostać wyeliminowany... taki właśnie jest mój punkt widzenia! - No dobrze, ale kto miałby wydawać sąd o ludzkiej przydatności czy nieprzydatności? - spytał doktor Thomas, przesuwając dłonią po swych krótkich jasnych włosach. - W tym cała trudność. - Katolicy uznaliby komunistycznego agitatora za człowieka nie zasługującego na to, aby Ŝyć... komunistyczny agitator skazałby na karę śmierci duchownego jako rzecznika przesądów, lekarz pozbawiłby Ŝycia chorego pacjenta, pacyfista potępiłby Ŝołnierza i tak dalej.
- Sędzią musiałby zostać jakiś uczony człowiek oznajmił Luke. - Ktoś bezstronny, ale posiadający niezwykle wyrafinowany umysł... na przykład jakiś lekarz. A propos, sądzę, Ŝe byłby pan wspaniałym sędzią, doktorze. - Decydującym o przydatności do Ŝycia? - Owszem. Doktor Thomas potrząsnął głową. - Moja praca polega na uzdrawianiu chorych. Przyznaję, Ŝe w większości przypadków jest to Ŝmudne zajęcie. - Spróbujmy rozwaŜyć... - zaczął Luke. - No, weźmy na przykład przypadek niedawno zmarłego Harry'ego Cartera... - Cartera? - powtórzył doktor Thomas. - Chodzi panu o właściciela baru Siedem Gwiazd? - Tak, o niego. Nigdy go osobiście nie poznałem, ale moja kuzynka, panna Conway, opowiadała mi o nim. Zdaje się, Ŝe był to naprawdę skończony łajdak. - No cóŜ - zaczął doktor Thomas - lubił wypić. Maltretował Ŝonę, znęcał się nad córką. Ten grubiański awanturnik był skłócony z większością tutejszych mieszkańców. - Czy w istocie świat stał się bez niego lepszy? - Przyznaję, Ŝe moŜna by tak to ująć. - Przypuśćmy, Ŝe nie wpadł do rzeki z własnej winy, lecz ktoś go zepchnął z kładki... CzyŜ ta osoba nie działałaby w imię dobra publicznego? - Czy metody, których jest pan zwolennikiem... stosował pan w praktyce, będąc w... Mayang Straits? spytał doktor Thomas.
Luke roześmiał się. - Och, nie, w moim przypadku to tylko teoria, nie praktyka. - Nie sądzę, Ŝeby był pan ulepiony z tej samej gliny co mordercy. - Dlaczego nie? - spytał Luke. - Wystarczająco szczerze przedstawiłem panu swoje poglądy. - No właśnie. Zbyt szczerze. - Czy chodzi panu o to, Ŝe gdybym istotnie naleŜał do ludzi, którzy wymierzają sprawiedliwość z pominięciem sądu, nie ujawniałbym tak otwarcie swych poglądów? - Tak, to miałem na myśli. - Nawet gdybym był fanatykiem, pragnącym głosić swoje przekonania! - Nawet w takim wypadku powstrzymałby pana od tego instynkt samozachowawczy. - Bo tak naprawdę, szukając mordercy, naleŜy się rozglądać za sympatycznym, łagodnym człowiekiem, który nie skrzywdziłby nawet muchy? - Być moŜe w tym stwierdzeniu jest nieco przesady oznajmił doktor Thomas - ale niezbyt odbiega ono od prawdy. - Proszę mi powiedzieć... - zaczął nagle Luke. - Czy kiedykolwiek spotkał pan człowieka, którego podejrzewałby pan o mordercze instynkty? - CóŜ za niezwykłe pytanie - odparł doktor Thomas ostrym tonem. - Naprawdę? PrzecieŜ kaŜdy lekarz musi mieć do czynienia z róŜnymi dziwakami. Potrafi chyba rozpoznać objawy... na przykład... morderczej obsesji...
we wczesnym stadium, zanim stanie się ona naprawdę widoczna. - Widzę, Ŝe wyobraŜa pan sobie obsesyjnego mordercę w taki sam sposób jak większość dyletantów - mruknął doktor z rozdraŜnieniem. - Jako człowieka, który wpada w szał i biega z pianą na ustach i z noŜem w ręku. Zapewniani pana, Ŝe stwierdzenie u pacjenta tego rodzaju obsesji bywa najtrudniejszą rzeczą na świecie. Pozornie moŜe on wyglądać jak kaŜdy z nas, jak ktoś, kogo łatwo zastraszyć... ktoś, kto będzie panu opowiadał, Ŝe ma wrogów. Nic więcej. Spokojny, nieszkodliwy typ. - Naprawdę? - Oczywiście. Obsesyjnemu mordercy wydaje się często, Ŝe zabija w samoobronie. Ale naturalnie wielu zabójców to przeciętni, zdrowi psychicznie ludzie, tacy jak pan czy ja. - Doktorze, pan mnie przeraŜa! A co będzie, jeśli dowie się pan, Ŝe mam na swym koncie pięć lub sześć nie wykrytych morderstw? Doktor Thomas uśmiechnął się. - Nie wydaje mi się to prawdopodobne, panie Fitzwilliam. - Naprawdę? Więc zrewanŜuję się panu tym samym. Ja równieŜ nie wierzę, by miał pan na swym koncie pięć czy sześć morderstw. - Nie bierze pan pod uwagę moich zawodowych pomyłek - powiedział doktor Thomas pogodnie. Obaj wybuchnęli śmiechem. Luke wstał i zaczął się Ŝegnać.
- Przepraszam, Ŝe zająłem panu tyle czasu - powiedział. - Och, nie mam zbyt wiele pracy. Wychwood to bardzo zdrowa miejscowość. To prawdziwa przyjemność porozmawiać z kimś z wielkiego świata. - Zastanawiałem się... - zaczął Luke i urwał. - Słucham? - Panna Conway, wysyłając mnie do pana, powiedziała mi, Ŝe jest pan bardzo... no cóŜ... wspaniałym fachowcem. Czy nie wydaje się panu, Ŝe nie ma tu perspektyw dla zdolnego lekarza? - Och, praktyka ogólna to dobry początek. Zdobywa się cenne doświadczenie. - Ale nie zamierza pan przez całe Ŝycie stać na bocznym torze? Pański zmarły wspólnik, doktor Humbleby, który podobno nie miał większych ambicji... był zadowolony ze swej praktyki w Wychwood. Mieszkał tu chyba od wielu lat, prawda? - Właściwie przez całe Ŝycie. - Słyszałem, Ŝe był mądrym człowiekiem, ale miał nieco staroświeckie poglądy. - Niekiedy bywał trudny... - odparł doktor Thomas. - Z wielką nieufnością odnosił się do wszelkich innowacji, ale był dobrym przykładem lekarza starej szkoły. - Podobno osierocił bardzo ładną córkę - powiedział Luke i spostrzegł, Ŝe jego podchwytliwa uwaga wywołała rumieniec na bladoróŜowej twarzy doktora. - Och... eee... owszem - wyjąkał Thomas. Luke spojrzał na niego Ŝyczliwie. Cieszyła go perspektywa wykreślenia nazwiska doktora Thomasa z listy podejrzanych.
- Skoro rozmawiamy o przestępstwach, a pana to interesuje, mogę panu poŜyczyć niezłą ksiąŜkę na ten temat - zaproponował Thomas. - Przekład z niemieckiego. "Kompleks niŜszości a zbrodnia" Kreuzhammera. - Dziękuję - powiedział Luke. Doktor Thomas przesunął palcem po grzbietach ksiąŜek i wyciągnął wspomniane dzieło. - Proszę. Niektóre koncepcje autora są dość zaskakujące... ale, rzecz jasna, to tylko teoria. Niezwykle ciekawy jest na przykład rozdział poświęcony młodości Menzhelda, którego nazywano Rzeźnikiem z Frankfurtu. Albo ustęp opisujący morderstwa popełnione przez młodą niańkę, Annę Hełm. - Zanim władze wpadły na jej trop, zamordowała chyba z tuzin swych podopiecznych - wtrącił Luke. Doktor Thomas kiwnął głową. - Tak. Miała niezwykle ujmującą osobowość... bardzo lubiła dzieci i najwyraźniej autentycznie przeŜywała śmierć kaŜdego z nich. Ludzka psychika jest zdumiewająca. - Zdumiewające jest to, Ŝe tym ludziom tak długo udawało się mordować bezkarnie - powiedział Luke, stojąc juŜ w drzwiach. - Właściwie... niezbyt zdumiewające - oznajmił doktor Thomas, podąŜając za wychodzącym. - To jest dosyć proste. - Co?
- Bezkarne morderstwo - odparł Thomas z ujmującym, chłopięcym uśmiechem. - Trzeba tylko zachować ostroŜność! A przebiegły człowiek szalenie uwaŜa, Ŝeby nie zrobić fałszywego kroku. Wszystko sprowadza się do tego. - Uśmiechnął się i wszedł do domu. Luke stał, wpatrując się w schody. W uśmiechu doktora Thomasa dostrzegł cień wyniosłej pobłaŜliwości. Podczas ich dyskusji miał wraŜenie, Ŝe on, w pełni dojrzały męŜczyzna, rozmawia z naiwnym młodym człowiekiem. Teraz poczuł, Ŝe role się odwróciły. Doktor Thomas uśmiechnął się jak dorosły męŜczyzna, rozbawiony bystrością dziecka. IX ROZMOWA Z PANIĄ PIERCE W małym sklepie na High Street Luke kupił pudełko papierosów i ostatni numer tygodnika "Good Cheer", który przynosił lordowi Whitfieldowi sporą część jego pokaźnych dochodów. Przejrzał tabelę wyników rozgrywek piłkarskich i mruknął z niezadowoleniem, widząc, jak niewiele brakowało, by wygrał sto dwadzieścia funtów. Pani Pierce natychmiast zaczęła go pocieszać, wspominając o podobnych niepowodzeniach swojego męŜa. Nawiązawszy w ten sposób Ŝyczliwy kontakt, mógł bez przeszkód kontynuować rozmowę. - Mój mąŜ bardzo się interesuje piłką noŜną - oznajmiła pani Pierce. - Zawsze przegląda wiadomości sportowe jako pierwsze. I, jak mówię, przeŜył wiele rozczarowań,
ale przecieŜ nie kaŜdy moŜe wygrywać. Stale mu to powtarzam i tłumaczę, Ŝe nie da się pokonać pecha. Luke skwapliwie przyznał jej słuszność, a potem wygłosił głęboką myśl, Ŝe kłopoty zawsze chodzą parami. - Ach, tak, to prawda, sir, dobrze o tym wiem westchnęła pani Pierce. - A kiedy kobieta ma męŜa i siedmioro dzieci... z których dwoje pochowała... to moŜna powiedzieć, Ŝe dobrze wie, co to kłopot. - Chyba tak... niewątpliwie - przyznał Luke. - Więc pochowała pani dwoje dzieci? - Jedno nie dalej niŜ miesiąc temu - wyjaśniła pani Pierce z czymś w rodzaju melancholijnej satysfakcji. - Mój BoŜe, to bardzo smutne. - Nie tylko smutne. To był po prostu wstrząs... tak właśnie, prawdziwy wstrząs! Kiedy mnie o tym zawiadomili, zrobiło mi się słabo. Nie przyszło mi nawet do głowy, Ŝe coś takiego moŜe przytrafić się Tommy'emu, bo nawet jeśli chłopak przysparza człowiekowi kłopotów, wcale nie myśli się o jego śmierci. I moja mała Emma Jane, która była takim słodkim dzieckiem. "Nie uchowa się". Tak mówiono. "Jest za dobra, Ŝeby Ŝyć". I to była prawda, sir. Pan Bóg wie swoje. Luke przyznał jej rację i próbował przeskoczyć z tematu świętej Emmy Jane na mniej świętego Tommy'ego. - Więc pani syn zmarł niedawno? - spytał. - Czy to był wypadek?
- Tak, sir. Mył szyby w starym dworze, w którym mieści się teraz biblioteka, musiał stracić równowagę i wypadł z okna. Pani Pierce zaczęła rozwodzić się nad szczegółami tego nieszczęśliwego wypadku. - Czy nie mówiono, Ŝe ktoś widział - zaczął Luke obojętnie - jak pani syn tańczył na parapecie? Pani Pierce stwierdziła, Ŝe chłopcy muszą psocić i Ŝe major, który jest nerwowym człowiekiem, omal nie zemdlał. - Major Horton? - Owszem, sir, ten dŜentelmen z buldogami. Po tym wypadku wspomniał, Ŝe widział, jak nasz Tommy zachowywał się bardzo nierozwaŜnie... to, oczywiście, dowodzi, Ŝe jeśli nagle coś go przestraszyło, mógł wypaść z okna. Roznosiła go energia i to było jego nieszczęście. Muszę przyznać, Ŝe był dla mnie wielkim utrapieniem - zakończyła - ale to właśnie ta jego Ŝywiołowość... nic innego... W gruncie rzeczy nie był złym chłopcem. - Nie, z pewnością nie, ale czasami, rozumie pani, pani Pierce, powaŜni ludzie w średnim wieku nie pamiętają, Ŝe kiedyś sami byli młodzi. Pani Pierce westchnęła. - Mówi pan szczerą prawdę, sir. Mam nadzieję, Ŝe pewni ludzie, dŜentelmeni, których nazwiska mogłabym wymienić, ale tego nie zrobię, zrozumieją, Ŝe zbyt surowo osądzali tego chłopca... wszystko tylko dlatego, Ŝe był taki Ŝywiołowy.
- Czy płatał figle swym pracodawcom? - spytał Luke z pobłaŜliwym uśmiechem. - Robił to tylko dla Ŝartu, sir - odparła natychmiast pani Pierce. - Tommy świetnie małpował innych. Zrywaliśmy boki ze śmiechu, kiedy chodził drobnymi kroczkami, udając pana Ellsworthy'ego ze sklepu z antykami albo przedrzeźniał pana Hobbsa z komitetu parafialnego. Kiedy naśladował jego lordowską mość na terenie jego rezydencji, a dwaj pomocnicy ogrodnika pękali ze śmiechu, nagle cicho nadszedł lord Whitfield i z miejsca Tommy'ego wyrzucił. No, oczywiście, moŜna się było tego spodziewać, i postąpił słusznie. Ale potem nie Ŝywił juŜ urazy do Tommy'ego i pomógł mu znaleźć inną posadę. - Ale nie wszyscy byli tak wspaniałomyślni jak on, prawda? - spytał Luke. - Nie, sir. Nie wymienię nazwisk. Nikomu nie przyszedłby do głowy pan Abbot, który jest taki miły, dla kaŜdego ma dobre słowo i bardzo lubi Ŝartować. - Czy Tommy czymś mu się naraził? - Jestem pewna, Ŝe chłopak nie zamierzał zrobić nic złego... A poza tym uwaŜam, Ŝe jeśli ktoś nie chce, by zaglądano do jego prywatnych papierów, nie powinien zostawiać ich na wierzchu. - Racja - przyznał Luke. - Prywatne dokumenty w kancelarii prawniczej powinny leŜeć w sejfie. - To prawda, sir. Tak właśnie uwaŜam, a pan Pierce przyznaje mi słuszność. Tommy niewiele z nich wyczytał. - Co to było... testament? - spytał Luke.
Obawiał się nie bez racji, Ŝe bezpośrednie pytanie dotyczące tego dokumentu moŜe zahamować potok wymowy pani Pierce. Ale kobieta odpowiedziała bez chwili namysłu: - Och, nie, sir, nic podobnego. To nie było nic waŜnego. Po prostu prywatny list od jakiejś pani, ale Tommy nawet nie zauwaŜył jej podpisu. Wiele hałasu o nic. - Pan Abbot musi być bardzo draŜliwy - powiedział Luke. - No cóŜ, na to wygląda, sir. ChociaŜ, jak mówię, miło się z nim rozmawia... zawsze zaŜartuje albo powie coś wesołego. Ale to prawda. Słyszałam, Ŝe jest trudnym człowiekiem, zwłaszcza jeśli ktoś się z nim nie zgadza. On i doktor Humbleby byli ze sobą na noŜe. Okropnie się pokłócili tuŜ przed śmiercią biednego doktora. Potem pan Abbot miał chyba wyrzuty sumienia. Bądź co bądź padły przykre słowa, a on nie mógł juŜ ich cofnąć. - Tak, to prawda - mruknął Luke, z powagą kiwając głową. - Dziwny zbieg okoliczności. Pokłócił się z doktorem Humbleby i doktor Humbleby nie Ŝyje... wyrzucił pani syna z pracy i chłopiec umarł! Sądzę, Ŝe dwa takie zdarzenia skłonią pana Abbota do powściągnięcia w przyszłości swego języka. - To samo było z Harrym Carterem, właścicielem baru Siedem Gwiazd - powiedziała pani Pierce. - Doszło między nimi do ostrej sprzeczki, a w tydzień później Carter utonął. Ale nie moŜna o to oskarŜać Abbota. Cała wina leŜy po stronie Cartera. Poszedł pijany do domu pana Abbota i na całe gardło wykrzykiwał ordynarne
słowa. Biedna pani Carter miała z nim krzyŜ pański i trzeba przyznać, Ŝe śmierć męŜa jest dla niej prawdziwym błogosławieństwem. - Zostawił córkę, prawda? - Ach - westchnęła pani Pierce. - Nie lubię plotkować. To oświadczenie było niespodziewane, ale obiecujące. Luke wytęŜył słuch i czekał. - To tylko zwykłe gadanie. Lucy Carter jest ładną dziewczyną i gdyby nie róŜnica pochodzenia, chyba nikt by na to nie zwrócił uwagi. Ale tak było i wszyscy o tym plotkowali... zwłaszcza po tym, jak Carter poszedł prosto do jego domu, wrzeszcząc i przeklinając. Ta chaotyczna wypowiedź skierowała Luke'a na nowy trop. - Pan Abbot wygląda na męŜczyznę, który potrafi docenić dziewczęcą urodę - zauwaŜył. - Tacy juŜ są męŜczyźni - stwierdziła pani Pierce. - Nic takiego nie mają na myśli... po prostu mimochodem rzucą jakieś słówko, ale ludzie to tylko ludzie i w rezultacie zwraca się na to uwagę. To normalne w takim spokojnym miasteczku jak nasze. - To zachwycająca okolica - powiedział Luke. - Tak świetnie zachowana. - Tak właśnie mówią artyści, ale osobiście uwaŜam, Ŝe jesteśmy trochę zacofani. Nic się tu nie buduje. A na przykład w Ashevale postawili sporo nowych domów... niektóre mają zielone dachy, a w oknach witraŜe. Luke lekko się wzdrygnął. - Macie tu wspaniałą nową szkołę - pochwalił.
- Mówią, Ŝe to piękny budynek - powiedziała pani Pierce bez większego entuzjazmu. - Oczywiście jego lordowska mość wiele zrobił dla naszego miasteczka. Wszyscy doskonale wiemy, Ŝe ma dobre zamiary. - CzyŜby pani nie sądziła, Ŝe jego wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem? - spytał Luke z rozbawieniem. - No cóŜ, sir, on nie pochodzi z prawdziwej szlachty tak jak panna Waynflete czy panna Conway. Ojciec lorda Whitfielda prowadził sklep z butami zaledwie o kilka domów stąd. Moja matka doskonale pamięta, Ŝe Gordon Ragg był sprzedawcą w tym sklepie. Teraz jest lordem i bardzo bogatym człowiekiem, ale to nie to samo, prawda, sir? - Chyba nie - przyznał Luke. - Proszę mi wybaczyć, Ŝe o tym wspomniałam, sir powiedziała pani Pierce. - Naturalnie wiem, Ŝe zatrzymał się pan w rezydencji lorda i pisze pan ksiąŜkę. Ale jest pan kuzynem panny Bridget, a to całkiem inna sprawa. Cieszymy się, Ŝe znów będzie panią na Ashe Manor. - Jestem tego pewien - oznajmił Luke. Z nagłym pośpiechem zapłacił za papierosy i gazetę, a potem wyszedł ze sklepu. Do diabła, nie powinienem się w to osobiście angaŜować! - pomyślał ze złością. Jestem tu po to, by wytropić przestępcę. Co mnie obchodzi, za kogo wyjdzie ta czarnowłosa czarownica? PrzecieŜ ona nie ma z tą sprawą nic wspólnego...
Szedł wolno ulicą. Z trudem odsunął od siebie myśli o Bridget. "A zatem - powiedział do siebie. - Abbot. - Poszlaki świadczące przeciwko niemu. Wykryłem jego powiązania z trzema ofiarami. Pokłócił się z doktorem Humblebym, z Carterem i z Tommym Pierce'em... i wszyscy trzej nie Ŝyją. Co go łączyło z Amy Gibbs? Jaki prywatny list widział ten piekielny chłopak? Czy znał nazwisko nadawcy? Mógł się do tego nie przyznać swojej matce. Ale przyjmijmy, Ŝe to zrobił. Przypuśćmy, iŜ Abbot uwaŜał, Ŝe trzeba zaniknąć mu usta. To moŜliwe! Tak to moŜna określić. MoŜliwe! Ale to za mało!" Przyspieszył kroku, rozglądając się wokół z nagłym rozdraŜnieniem. To przeklęte miasteczko działa mi na nerwy - pomyślał. Jest takie pogodne, spokojne i dziewicze, a przez cały czas ciąŜy nad nim piętno obłąkańczych morderstw. A moŜe to ja zwariowałem? Czy Lavinia Pinkerton była szalona? Ostatecznie wszystko to mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności... tak, śmierć doktora Humbleby'ego i cała reszta... Obejrzał się i nagle ogarnęło go silne poczucie nierzeczywistości. - Takie rzeczy się nie zdarzają... - mruknął. Kiedy spojrzał na długą, pofałdowaną linię wzgórza Ashe Ridge, to poczucie nierealności natychmiast zniknęło. Ashe Ridge istniało naprawdę... było świadkiem wielu niesamowitych rzeczy: czarów,
okrucieństwa, krwawych zbrodni i grzesznych obrzędów... Nagle zobaczył dwie osoby spacerujące po zboczu wzgórza. Bez trudu rozpoznał w nich Bridget i Ellsworthy'ego. Młody męŜczyzna, pochylając się lekko w stronę Bridget, gestykulował swymi dziwnymi rękami. Wyglądali jak dwie postacie ze snu. Luke miał wraŜenie, Ŝe miękkimi, kocimi susami bezgłośnie przeskakują z jednej kępy darni na drugą. Wiatr rozwiewał czarne włosy Bridget. Luke znów poczuł, Ŝe przyciąga go do niej jakaś magiczna siła. - Jestem po prostu zaczarowany - powiedział do siebie. Stał nieruchomo, czując dziwne odrętwienie. Kto zdejmie ze mnie ten urok? - pomyślał ze smutkiem. Chyba nikt. X ROSE HUMBLEBY Słysząc za plecami cichy szmer gwałtownie się odwrócił i ujrzał niezwykle piękną dziewczynę o bujnych kasztanowych lokach i dość nieśmiałym spojrzeniu ciemnoniebieskich oczu. - Pan Fitzwilliam, prawda? - spytała, rumieniąc się z zaŜenowania. - Owszem. Ja... - Nazywam się Rose Humbleby. Bridget mówiła mi, Ŝe... ma pan przyjaciół, którzy znali mojego ojca. Opalona twarz Luke'a nieco poczerwieniała.
- To było dawno temu - powiedział niepewnie. - Oni... eee... znali go jeszcze jako młodego człowieka... zanim się oŜenił. - Och, rozumiem. Rose Humbleby wydawała się rozczarowana. - Pisze pan ksiąŜkę, prawda? - spytała po chwili. - Owszem. To znaczy zbieram do niej materiały. O tutejszych przesądach. - Rozumiem. To brzmi niezwykle interesująco. - Najprawdopodobniej okaŜe się okropnie nudna powiedział Luke. - Och, nie, z pewnością będzie ciekawa. Luke uśmiechnął się do niej. Szczęściarz z tego Thomasa! pomyślał. - Istnieją ludzie, którzy potrafią najbardziej pasjonujący temat ująć w sposób nieznośnie nudny. Obawiam się, Ŝe do nich naleŜę. - Och, ale dlaczego? - Nie mam pojęcia. Ale coraz bardziej jestem o tym przekonany. - A moŜe jest pan jednym z tych, którzy nudne tematy opisują w sposób niezwykle pasjonujący! - pocieszyła go Rose Humbleby. - To miły komplement - powiedział Luke. - Dziękuję pani. - Czy wierzy pan w... przesądy i tego rodzaju rzeczy! spytała dziewczyna z uśmiechem. - To trudne pytanie. Jedno nie pociąga za sobą drugiego. MoŜna interesować się rzeczami, w które się nie wierzy.
- Tak, chyba tak - przyznała dziewczyna z powątpiewaniem. - Czy pani jest przesądna? - Nnnie... raczej nie. Ale uwaŜam, Ŝe wszystko przychodzi falami. - Falami? - Są fale szczęścia i nieszczęścia. To znaczy, mam wraŜenie, Ŝe Wychwood ostatnio prześladuje... zły los. Umiera mój ojciec, pannę Pinkerton przejeŜdŜa samochód, a ten chłopiec wypada przez okno. Ja... zaczynam nienawidzić tego miasteczka... czuję, Ŝe muszę stąd wyjechać! - wykrztusiła. - Więc takie są pani odczucia? - spytał Luke, patrząc na nią z zadumą. - Och! Wiem, Ŝe to niemądre. To chyba przez tę nagłą śmierć mojego biednego taty... to stało się tak niespodziewanie. - ZadrŜała. - Potem panna Pinkerton. Mówiła, Ŝe... - Zawahała się. - Co mówiła? UwaŜam, Ŝe była czarującą starszą panią... bardzo podobną do mojej kochanej ciotki. - Och, więc pan ją znał? - Twarz Rose rozjaśnił uśmiech. - Bardzo ją lubiłam, a ona była niezwykle oddana mojemu ojcu. Ale czasami zastanawiałam się, czy nie jest przypadkiem... jakby to określić... nawiedzona. - Dlaczego? - Bo... to takie niesamowite... ona się naprawdę bała, Ŝe mojego ojca spotka coś złego. Nawet mnie ostrzegała. Zwłaszcza przed nieszczęśliwymi wypadkami. A tego dnia... tuŜ przed wyjazdem do , Londynu...
zachowywała się bardzo dziwnie... była zupełnie roztrzęsiona. Wydaje mi się, panie Fitzwilliam, Ŝe naleŜała do osób posiadających dar jasnowidzenia. Wiedziała, Ŝe spotka ją coś złego. Musiała teŜ wiedzieć, Ŝe coś przytrafi się mojemu ojcu. Takie rzeczy są wręcz przeraŜające! Zrobiła krok w jego kierunku. - Niekiedy człowiek potrafi przewidzieć przyszłość powiedział Luke. - Nie ma w tym nic nadprzyrodzonego. - Tak, myślę, Ŝe to istotnie rzecz całkiem naturalna... po prostu dar, którego większość ludzi nie posiada. Ale mimo wszystko to... mnie niepokoi... - Nie powinna się pani niepokoić - powiedział Luke łagodnie. - Proszę pamiętać, Ŝe ma to pani juŜ za sobą. Nie wolno cofać się w przeszłość. Trzeba Ŝyć przyszłością. - Wiem. Ale jest jeszcze coś... - Rose zawahała się. Coś... co ma związek z pańską kuzynką. - Moją kuzynką? Bridget? - Tak. Panna Pinkerton niepokoiła się o nią. Ciągle mnie wypytywała... Przypuszczam, Ŝe o nią równieŜ się bała. Luke odwrócił się gwałtownie i spojrzał na zbocze wzgórza. Ogarnął go niezrozumiały lęk. Bridget była sama z tym męŜczyzną, którego dłonie miały chorobliwie zielonkawy odcień rozkładającego się ciała! Wyobraźnia - pomyślał. To tylko wyobraźnia! PrzecieŜ Ellsworthy jest jedynie nieszkodliwym dyletantem, który bawi się w sklepikarza.
- Czy pan lubi pana Ellsworthy'ego? - spytała Rose, jakby czytając w jego myślach. - Zdecydowanie nie. - Wie pan, Geoffrey, to znaczy doktor Thomas teŜ za nim nie przepada. - A pani? - Och... uwaŜam, Ŝe jest okropny. - Podeszła jeszcze bliŜej. - W miasteczku duŜo się o nim mówi. Podobno uczestniczył w jakichś dziwnych obrzędach na Łące Czarownic. Z tej okazji przyjechało tu z Londynu wielu jego znajomych... Wyglądali bardzo osobliwie. A Tommy Pierce pełnił rolę kogoś w rodzaju akolity. - Tommy Pierce? - zawołał Luke. - Tak. Miał na sobie komŜę i czerwoną sutannę. - Kiedy to się odbyło? - Och, jakiś czas temu... chyba w marcu. - Tommy Pierce był najwyraźniej zamieszany we wszystko, co kiedykolwiek działo się w tym miasteczku. - Był okropnie wścibski - powiedziała Rose. - Zawsze musiał o wszystkim wiedzieć. - I w końcu pewnie wiedział juŜ za duŜo - podsumował Luke posępnie. Rose przyjęła te słowa za dobrą monetę. - Był dość wstrętnym chłopcem. Lubił zabijać osy i dokuczać psom. - Trudno opłakiwać śmierć takiego nieznośnego dzieciaka! - No, chyba tak. Jednak dla jego matki był to okropny wstrząs.
- Zostało jej na pociechę jeszcze pięcioro dzieci. Ta kobieta ma prawdziwy dar wymowy. - Jest bardzo gadatliwa, prawda? - Wystarczyło, Ŝe kupiłem u niej papierosy, a juŜ miałem wraŜenie, Ŝe dokładnie znam przeszłość wszystkich mieszkańców Wychwood! - To jest właśnie najgorsze w takich miasteczkach. Wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. - Och, nie - zaprotestował Luke. Rose spojrzała na niego pytająco. - Nikt nie zna całej prawdy o drugim człowieku oświadczył Luke z naciskiem. Rose spowaŜniała. Wstrząsnął nią mimowolny dreszcz. - Tak - powiedziała z namysłem. - Myślę, Ŝe to prawda. - Nawet ci najbliŜsi i najbardziej ukochani - dodał Luke. - Nawet... - Przerwała. - Och, chyba ma pan rację, ale proszę nie mówić takich przeraŜających rzeczy, panie Fitzwilliam. - To naprawdę panią przeraŜa? Wolno pokiwała głową. Potem gwałtownie się odwróciła. - Muszę juŜ iść. Jeśli... nie będzie pan miał nic lepszego do roboty, to znaczy, jeśli będzie pan mógł, proszę nas odwiedzić. Mama chciałaby się z panem zobaczyć, poniewaŜ zna pan przyjaciół taty sprzed lat. Oddaliła się wolnym krokiem. Głowę miała lekko pochyloną, jakby pod cięŜarem niepokoju lub zakłopotania. Luke stał nieruchomo, patrząc za nią. Poczuł nagle, Ŝe powinien otoczyć tę dziewczynę opieką i chronić ją.
Przed czym? Zadając sobie to pytanie, potrząsnął głową. Był zły sam na siebie. To prawda, Ŝe Rose Humbleby niedawno straciła ojca, ale przecieŜ ma matkę i jest zaręczona z niezwykle atrakcyjnym młodym męŜczyzną, który wspaniale nadaje się na jej opiekuna. Dlaczego więc ja, Luke Fitzwilliam, miałbym się o nią martwić? Znów ten mój sentymentalizm - pomyślał. Mit opiekuńczego męŜczyzny, który rozkwitł w epoce wiktoriańskiej, rozwijał się w czasach króla Edwarda i nadal w nas pokutuje na przekór temu, co drogi lord Whitfield nazwałby pośpiechem i stylem współczesnego Ŝycia! Tak czy owak - powiedział do siebie, idąc w kierunku majaczącego w oddali wzgórza Ashe Ridge - lubię tę dziewczynę. Jest o wiele za dobra dla Thomasa... powściągliwego pyszałka. Przypomniał sobie wyniośle pobłaŜliwy uśmiech, jakim obdarzył go doktor, kiedy Ŝegnali się na progu jego domu. Z tych nieco irytujących medytacji wyrwał go odgłos kroków. Podniósł głowę i zobaczył przed sobą pana Ellsworthy'ego, który właśnie schodził ścieŜką ze wzgórza. Patrzył uwaŜnie pod nogi i uśmiechał się do siebie. Wyraz jego twarzy zrobił na Luke'u nieprzyjemne wraŜenie. Ellsworthy nie szedł, lecz pląsał - jak człowiek, który tańczy w rytm rozbrzmiewającej w jego umyśle jakiejś satanicznej, skocznej melodii. Jego usta wykrzywiał niesamowity, tajemniczy grymas.
Luke przystanął. Ellsworthy, który był juŜ tuŜ przed nim, podniósł wzrok. Zanim rozpoznał Luke'a, patrzył na niego przez chwilę swymi złośliwymi, rozbieganymi oczami. Potem jego zachowanie gwałtownie się zmieniło. Jeszcze przed minutą przypominał tańczącego satyra, a teraz przeobraził się w nieco zniewieściałego małomiasteczkowego eleganta. - Och, pan Fitzwilliam, dzień dobry. - Dzień dobry - odparł Luke. - Podziwiał pan uroki przyrody? Pan Ellsworthy uniósł swą wąską, bladą dłoń w geście odŜegnywania się. - AleŜ skąd... och, na miły Bóg, nie. Nie cierpię przyrody. Przypomina mi pospolitą, pozbawioną wyobraźni ulicznicę. Zawsze uwaŜałem, Ŝe nie moŜna korzystać z Ŝycia, dopóki nie zepchnie się przyrody na dalszy plan. - A jak zamierza pan to zrobić? - Są na to róŜne sposoby! - oznajmił pan Ellsworthy. W takim uroczym, prowincjonalnym miasteczku jak Wychwood moŜna znaleźć wiele rozkosznych rozrywek, o ile posiada się odrobinę fantazji. Ja rozkoszuję się Ŝyciem, panie Fitzwilliam. - Ja równieŜ - powiedział Luke. - Mens sana in corpore sano - zacytował pan Ellsworthy lekko ironicznym tonem. - Jestem pewien, Ŝe to powiedzenie do pana pasuje. - Bywają gorsze rzeczy - stwierdził Luke. - Drogi panie! Zdrowie jest niewiarygodnym nudziarstwem. Tylko człowiek szalony, cudownie
zwariowany, zdemoralizowany i lekko pomylony dostrzega nowe, wspaniałe aspekty Ŝycia. - W krzywym zwierciadle - mruknął Luke. - Ach, bardzo dobre... świetne... całkiem dowcipne porównanie! Ale wie pan, w tym coś jest. To interesujący punkt widzenia. Nie powinienem jednak pana zatrzymywać. ZaŜywa pan ruchu... trzeba zaŜywać ruchu... to zgodne z duchem czasu! - Istotnie - przyznał Luke i, lekko skinąwszy głową, ruszył w swoją stronę. Zaczynam mieć cholernie wybujałą wyobraźnię pomyślał. Ten jegomość jest po prostu skończonym osłem. Ale pod wpływem jakiegoś nieokreślonego niepokoju przyspieszył kroku. Zastanawiał się, czy triumfalny uśmiech Ellsworthy'ego był tylko wytworem jego własnej wyobraźni. Dlaczego na jego widok wyraz twarzy tego człowieka tak bardzo się zmienił? Bridget! - pomyślał z nagłym niepokojem. Czy nic jej się nie stało? PrzecieŜ razem poszli na wzgórze, a teraz on wracał sam. Przyspieszył kroku. Kiedy rozmawiał z Rose Humbleby, wyszło właśnie słońce. Teraz znów się schowało. Niebo pokryły groźne chmury, którym towarzyszyły gwałtowne, nieregularne podmuchy wiatru. Luke miał wraŜenie, Ŝe przeniósł się z normalnego, codziennego Ŝycia do jakiegoś dziwnego, zaczarowanego świata, którego istnienie wyczuwał od chwili przyjazdu do Wychwood.
Skręcił i znalazł się na skraju łąki, zwanej Łąką Czarownic. Według tradycji właśnie tutaj w noc Walpurgi i w dniu Hallowe'en zbierały się czarownice. Nagle poczuł ulgę. Na zboczu wzgórza dostrzegł Bridget; siedziała oparta plecami o skałę, zakrywając twarz dłońmi. Ruszył szybko w jej kierunku, zwinnie przeskakując kępę soczystej, zielonej darni. - Bridget! - zawołał. Powoli uniosła głowę. Zaniepokoił go wyraz jej twarzy. Wyglądała tak, jakby właśnie wróciła z jakiegoś odległego świata i z trudem przystosowywała się do rzeczywistości. - Posłuchaj... czy... wszystko w porządku? - wyjąkał Luke. Minęła minuta lub dwie, zanim odpowiedziała jakby jeszcze niezupełnie powróciła z tego odległego świata. Luke miał wraŜenie, Ŝe jego słowa musiały przebyć długą drogę, by do niej dotrzeć. - Oczywiście - odparła. - Dlaczego miałoby być inaczej? - Jej głos zabrzmiał ostro, niemal wrogo. Luke uśmiechnął się szeroko. - Czy ja wiem? Nagle zacząłem się o ciebie niepokoić. - Dlaczego? - Głównie, jak sądzę, z powodu melodramatycznej atmosfery, która mnie tutaj otacza. Ona sprawia, Ŝe widzę wszystko w zupełnie innych proporcjach. Kiedy tylko tracę cię z oczu na parę godzin, podejrzewam, Ŝe znajdę twoje zakrwawione ciało w jakimś przydroŜnym rowie. Tak napisano by w sztuce lub w ksiąŜce.
- Autorzy nigdy nie uśmiercają swych bohaterek zaoponowała Bridget. - Tak, ale... - W samą porę przerwał. - Co chciałeś powiedzieć? - Nic waŜnego. Dziękował Bogu, Ŝe nie dokończył zdania. Nie moŜna przecieŜ powiedzieć atrakcyjnej młodej kobiecie: "Ale ty nie jesteś bohaterką". - Bohaterki są porywane - ciągnęła Bridget - wtrącane do więzienia, zatruwane gazem albo zatapiane w piwnicach. Zawsze grozi im niebezpieczeństwo, ale nigdy nie giną. - Ani nie znikają - dodał Luke. - Więc to jest Łąka Czarownic? - spytał po chwili. - Tak. - Brakuje ci tylko miotły - szepnął, spoglądając na nią. - Dziękuję. Pan Ellsworthy powiedział dokładnie to samo. - Przed chwilą go spotkałem - oznajmił Luke. - Rozmawiałeś z nim? - Owszem. Myślę, Ŝe usiłował mnie zirytować. - Czy mu się to udało? - Stosował dość dziecinne metody. - Luke zawahał się, a potem nagle dodał: - To dziwny typ. Czasem moŜna by pomyśleć, Ŝe brak mu piątej klepki... później człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nie kryje się za tym coś więcej. Bridget spojrzała na niego. - Ty teŜ to wyczułeś? - Więc podzielasz moje zdanie?
- Owszem. Luke czekał w milczeniu. - Jest w nim coś... dziwnego - powiedziała w końcu Bridget. - Zastanawiałam się... Ostatniej nocy leŜałam w łóŜku, rozmyślając. O całej tej sprawie. Przyszło mi do głowy, Ŝe jeśli mordercą jest któryś z mieszkańców Wychwood, powinnam wiedzieć, kim on jest! PrzecieŜ mieszkam tu od wielu lat. Myślałam i myślałam, aŜ w końcu doszłam do wniosku, Ŝe ten morderca, o ile w ogóle istnieje, musi być człowiekiem obłąkanym. - Czy nie sądzisz, Ŝe morderca moŜe być równie zdrowy psychicznie jak ty czy ja? - spytał Luke, przypominając sobie słowa doktora Thomasa. - Nie morderca tego rodzaju. Moim zdaniem ten morderca musi być szaleńcem. I ten wniosek zaprowadził mnie prosto do Ellsworthy'ego. Ze wszystkich mieszkańców naszego miasteczka tylko on jeden jest zdecydowanym dziwakiem. Nie moŜesz temu zaprzeczyć! - Istnieje wiele osób jego pokroju: dyletanci, pozerzy, którzy zazwyczaj są zupełnie nieszkodliwi - powiedział Luke bez przekonania. - Owszem, ale w jego przypadku jest jeszcze coś więcej. Ma takie odraŜające dłonie... - ZauwaŜyłaś to? Ja równieŜ! - Nie są białe, lecz... zielonkawe. - Istotnie sprawiają takie wraŜenie. Ale mimo wszystko nie moŜna oskarŜać człowieka o morderstwo na podstawie koloru jego skóry. - Och, oczywiście. Potrzebujemy dowodów.
- Dowody! - mruknął Luke. - Tego nam właśnie brakuje. Ten człowiek jest zbyt ostroŜny. OstroŜny morderca! OstroŜny szaleniec! - Starałam się pomóc - powiedziała Bridget. - Chodzi ci o Ellsworthy'ego? - Tak. Sądziłam, Ŝe prędzej uda się dobrać do niego mnie niŜ tobie. Zrobiłam juŜ pierwszy krok. - Opowiadaj. - No cóŜ, zdaje się, Ŝe naleŜy do czegoś w rodzaju kliki... nielicznej grupy złoŜonej z jego wstrętnych przyjaciół. Od czasu do czasu przyjeŜdŜają tu i urządzają jakieś obrzędy. , - Masz na myśli jakieś ohydne orgie? - Nie mam pojęcia czy ohydne, ale są to z pewnością orgie. W istocie wszystko to wydaje się bardzo niemądre i dziecinne. - Pewnie oddają cześć szatanowi i odbywają obsceniczne tańce. - Coś w tym rodzaju. Najwyraźniej to ich podnieca. - Mogę coś wnieść do tej sprawy - oznajmił Luke. Tommy Pierce uczestniczył w jednym z tych obrzędów. Grał rolę akolity. Miał na sobie czerwoną sutannę. - Więc wiedział o tym? - Owszem. I to moŜe tłumaczyć przyczynę jego śmierci. - Myślisz, Ŝe się wygadał? - Tak. Mógł teŜ próbować szantaŜu. - Wiem, Ŝe to wszystko brzmi fantastycznie, ale w przypadku Ellsworthy'ego nie moŜna niczego wykluczyć.
- Tak, zgadzam się. Tam gdzie on wchodzi w grę, wszystko jest moŜliwe. - Wiemy, Ŝe miał powiązania z dwiema ofiarami powiedziała Bridget. - Z Tommym Pierce'em i Amy Gibbs. - A co z właścicielem baru i doktorem Humblebym? - Na razie nic. - Zgadzam się co do Cartera, ale potrafię sobie wyobrazić motyw zabójstwa doktora Humbleby. Będąc lekarzem mógł zauwaŜyć, Ŝe Ellsworthy jest psychicznie niezrównowaŜony. - Tak, to moŜliwe. Bridget roześmiała się. - Dziś rano nieźle wykonałam swoje zadanie. Jestem chyba niezłym psychologiem. Kiedy mu opowiedziałam, Ŝe moją praprababkę oskarŜono o uprawianie czarnej magii i omal nie spalono jej na stosie, moje akcje poszły w górę. Mam wraŜenie, Ŝe podczas następnego zjazdu Wyznawców Szatana zostanę zaproszona do wzięcia udziału w orgiach. - Bridget, na litość boską, bądź ostroŜna! - zawołał Luke. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Przed chwilą spotkałem córkę doktora Humbleby'ego. Rozmawialiśmy o pannie Pinkerton. Ta dziewczyna powiedziała mi, Ŝe panna Pinkerton bardzo się o ciebie niepokoiła. Bridget, która właśnie podnosiła się z ziemi, nagle znieruchomiała. - O czym ty mówisz? Panna Pinkerton... niepokoiła się... o mnie? - Tak twierdzi Rose Humbleby.
- I ona ci to powiedziała? - Owszem. - Co jeszcze mówiła? - Nic więcej. - Jesteś tego pewien? - Absolutnie. - Rozumiem - powiedziała Bridget po chwili. - Panna Pinkerton niepokoiła się o doktora Humbleby'ego i doktor umarł. Teraz słyszę, Ŝe martwiła się równieŜ o ciebie... Bridget wybuchnęła śmiechem. Wyprostowała się i tak energicznie potrząsnęła głową, Ŝe jej długie czarne włosy zawirowały w powietrzu. - Nie martw się - powiedziała. - Szatan dba o podopiecznych. XI śYCIE RODZINNE MAJORA HORTONA Luke usiadł wygodniej w fotelu naprzeciw dyrektora banku. - No cóŜ, to wygląda zadowalająco - powiedział. Przepraszam, Ŝe zająłem panu czas. Pan Jones machnął lekcewaŜąco ręką. Na jego ogorzałej, pulchnej twarzy malowała się radość. - AleŜ skąd, panie Fitzwilliam. Jak pan wie, to bardzo spokojna miejscowość. Okazja do rozmowy z przybyszem z wielkiego świata zawsze sprawia nam przyjemność.
- To urzekająca okolica - powiedział Luke. - AŜ roi się tu od przesądów. Pan Jones westchnął, a potem stwierdził, Ŝe upłynie duŜo czasu, zanim wiedza wykorzeni zabobony. Luke wyraził opinię, Ŝe w dzisiejszych czasach przecenia się oświatę, co lekko oburzyło pana Jonesa. - Lord Whitfield - powiedział bankier - jest naszym hojnym dobroczyńcą. Zdaje sobie sprawę, Ŝe będąc chłopcem nie miał moŜliwości zdobycia wykształcenia, i postanowił stworzyć dzisiejszej młodzieŜy lepsze warunki do nauki. - Brak wykształcenia nie przeszk6dził mu jednak w zdobyciu wielkiej fortuny - oświadczył Luke. - Nie. Musiał mieć do tego ogromny talent. - Albo szczęście - dodał Luke. Pan Jones wydawał się wstrząśnięty. - Jedynie szczęście się liczy - powiedział Luke. Weźmy na przykład takiego mordercę. Dlaczego udaje mu się ujść bezkarnie? Czy decyduje o tym jego intelekt? Czy teŜ po prostu zwykłe szczęście? Pan Jones zgodził się, Ŝe raczej jest to sprawa szczęścia. - A taki Carter - ciągnął Luke - właściciel tutejszego baru. Najprawdopodobniej upijał się sześć razy w tygodniu, ale pewnej nocy spadł z kładki do rzeki. Tu z kolei moŜna mówić o braku szczęścia. - Ale dla niektórych to szczęście - powiedział dyrektor banku. - Kogo ma pan na myśli? - Jego Ŝonę i córkę. - Ach, tak, oczywiście.
Zapukano do drzwi i do gabinetu wszedł urzędnik bankowy z jakimiś dokumentami. Luke złoŜył dwa wzory podpisów i otrzymał ksiąŜeczkę czekową. - Cieszę się, Ŝe wszystko zostało pomyślnie załatwione powiedział, wstając z fotela. - Poszczęściło mi się w tegorocznych derbach. A panu? Pan Jones odparł z uśmiechem, Ŝe nie gra na wyścigach. Dodał, Ŝe jego Ŝona ma na ten temat zdecydowane poglądy. - Więc zapewne nie pojechał pan do Epsom? - Oczywiście, Ŝe nie. - Czy któryś z mieszkańców Wychwood tam był? - Owszem, major Horton. Jest wielkim amatorem wyścigów konnych. RównieŜ pan Abbot zazwyczaj tego dnia robi sobie wolne. Ale i tak nie postawił na zwycięzcę. - Chyba niewiele osób to zrobiło - powiedział Luke, a potem poŜegnał się i opuścił gabinet. Wyszedł z banku i zapalił papierosa. Poza koncepcją o "najmniej prawdopodobnym człowieku" nie widział powodów do pozostawienia nazwiska pana Jonesa na swojej liście podejrzanych. Jego sondujące pytania nie wywołały u dyrektora banku Ŝadnej interesującej reakcji. Trudno było go sobie wyobrazić w roli mordercy. Poza tym w dniu wyścigów nie opuszczał miasteczka. JednakŜe wizyta u niego nie była stratą czasu, poniewaŜ Luke uzyskał dwie istotne informacje. Zarówno major Horton, jak i radca prawny Abbot przebywali poza Wychwood w dniu wyścigów w
Epsom. Zatem któryś z nich mógł być w Londynie, kiedy pannę Pinkerton przejechał samochód. Choć Luke nie podejrzewał juŜ Thomasa, chciał mieć pewność, Ŝe tego właśnie dnia doktor wypełniał swoje zawodowe obowiązki i nie opuszczał Wychwood. Postanowił to sprawdzić. Teraz pan Ellsworthy. Czy w dniu derbów przebywał w Wychwood? Jeśli tak, to jego udział w morderstwach wydawał się mniej prawdopodobny. Choć skądinąd śmierć panny Pinkerton, tak jak przypuszczano, mogła być po prostu nieszczęśliwym wypadkiem. Ale Luke odrzucił tę koncepcję. Ta śmierć zbyt pasowała do całej układanki. Wsiadł do samochodu, który zaparkował przed bankiem, i pojechał do warsztatu Pipwella, połoŜonego na drugim końcu High Street. Chciał zasięgnąć rady w sprawie kilku drobnych usterek w silniku. Przystojny młody, piegowaty mechanik wysłuchał go ze zrozumieniem. Podnieśli maskę samochodu i zagłębili się w szczegółach technicznych. - Jim, chodź tu natychmiast! - zawołał jakiś głos. Piegowaty mechanik wykonał polecenie. - Więc to jest Jim Harvey - pomyślał Luke. - No tak. Jim Harvey, narzeczony Amy Gibbs. Mechanik wrócił niebawem, przeprosił Luke'a i obaj powrócili do rozmowy o silniku. Luke zgodził się zostawić samochód w warsztacie. - Czy powiodło się panu w tegorocznych derbach? spytał zdawkowo, Ŝegnając się z Harveyem. - Nie, sir. Postawiłem na Clarigolda.
- Niewiele osób obstawiło Jujubę II, prawda? - Tak, istotnie, sir. Chyba Ŝadna gazeta go nie typowała. Luke pokiwał głową. - Gra na wyścigach jest ryzykowną zabawą. Czy widział pan kiedyś gonitwę derby na własne oczy? - Nie, sir, i bardzo tego Ŝałuję. W tym roku poprosiłem o wolny dzień. Mogłem kupić ulgowy bilet do Epsom, ale szef nie chciał nawet o tym słyszeć. Faktem jest, Ŝe brak nam rąk do pracy, a tego dnia mieliśmy sporo roboty. Luke kiwnął głową i wyszedł z warsztatu. Jim Harvey został wykreślony z jego listy. Luke doszedł do wniosku, Ŝe ten sympatyczny chłopak nie był tajemniczym mordercą ani nie przejechał Lavinii Pinkerton. Ruszył brzegiem rzeki w kierunku domu. Tak jak poprzednio, spotkał tu majora Hortona z psami. Major jak zwykle histerycznie pokrzykiwał: - Augustus... Nelly... NELLY, do nogi! Nero... Nero... NERO! - Spojrzał na Luke'a swymi wyłupiastymi oczami i zagadnął: - Przepraszam. Pan Fitzwilliam, prawda? - Tak. - Nazywam się Horton... major Horton. Pewnie spotkamy się jutro w rezydencji lorda Whitfielda. Rozgrywki tenisowe. Panna Conway była uprzejma mnie zaprosić. Jest pańską kuzynką, prawda? - Owszem.
- Tak myślałem. Wie pan, miło widzieć tu jakąś nową twarz. Ich rozmowę przerwała nagła szarŜa trzech buldogów na jakiegoś białego kundla. - Augustus... Nero! Chodźcie tu... słyszycie, do nogi! Kiedy w końcu psy niechętnie wykonały rozkaz, major Horton powrócił do przerwanej rozmowy. Luke poklepywał Nelly, która spoglądała na niego czule. - Miła suczka, prawda? - powiedział major. - Lubię buldogi. Zawsze takie miałem. Wolę tę rasę niŜ jakąkolwiek inną. Mieszkam niedaleko stąd, więc moŜe wstąpi pan na drinka. Luke przyjął zaproszenie i wyruszyli razem w kierunku domu majora. Po drodze major rozprawiał na temat psów oraz przewagi jego ulubionych buldogów nad wszystkimi innymi rasami. Opowiedział o zdobytych przez Nelly nagrodach, o haniebnym zachowaniu sędziego, który przyznał Augustusowi ocenę zaledwie bardzo dobrą, i o sukcesach Nera na wystawie psów. Kiedy skończył, mijali właśnie bramę. Major otworzył drzwi frontowe, które nie były zamknięte na klucz, i obaj weszli do domu. Gospodarz wprowadził Luke'a do niewielkiego, przesiąkniętego zapachem psów pokoju, który wypełniały rzędy półek z ksiąŜkami, a potem zajął się przygotowywaniem drinków. Luke rozejrzał się dookoła. Dostrzegł fotografie psów, egzemplarze "Field" oraz "Country Life" i parę wytartych foteli. Na szafkach z ksiąŜkami ustawione były srebrne puchary. Nad kominkiem wisiał jeden olejny obraz.
- Moja Ŝona - powiedział major, podnosząc wzrok znad syfonu i podąŜając za spojrzeniem Luke'a. - Była wspaniałą kobietą. Z jej twarzy emanuje silna osobowość, prawda? - Tak, istotnie - przyznał Luke, patrząc na portret zmarłej pani Horton. Miała na sobie róŜową atłasową suknię, a w ręku trzymała bukiecik konwalii. Jej ciemne włosy rozdzielał pośrodku głowy równy przedziałek, a mocno zaciśnięte usta dowodziły silnego charakteru. W zimnych szarych oczach czaił się gniew. - Była wspaniałą kobietą - powtórzył major, podając swemu gościowi szklankę. - Zmarła przed rokiem. Od tej pory nie jestem juŜ tym samym człowiekiem. - Naprawdę? - spytał Luke, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. - Proszę usiąść. - Major wskazał jeden ze skórzanych foteli. Sam zasiadł w drugim i sącząc whisky z wodą sodową, mówił dalej: - Tak, od tej pory nie jestem juŜ tym samym człowiekiem. - Musi jej panu brakować - powiedział Luke. - MęŜczyźnie potrzebna jest Ŝona, która trzymałaby go w ryzach - oznajmił major, potrząsając posępnie głową. - W przeciwnym razie staje się leniwy... Traci poczucie dyscypliny. - Ale przecieŜ... - Drogi chłopcze, wiem, o czym mówię. Nie twierdzę, Ŝe początki małŜeństwa nie są dla męŜczyzny trudne. Są
bardzo trudne. Człowiek ma wszystkiego dość i czuje się ubezwłasnowolniony. Ale potem się przyzwyczaja. To sprawa dyscypliny. Luke pomyślał, Ŝe Ŝycie małŜeńskie majora Hortona musiało bardziej przypominać kampanię wojenną niŜ błogą rodzinną sielankę. - Kobiety - monologował major - to dziwne istoty. Niekiedy wydaje się, Ŝe trudno im dogodzić. Ale na Jowisza, prowadzą męŜczyznę do celu. Luke zachował pełne szacunku milczenie. - Jest pan Ŝonaty? - spytał major. - Nie. - No cóŜ, dojrzeje pan do tego. I proszę zapamiętać, drogi chłopcze, Ŝe nie ma to jak małŜeństwo. - Pochlebna opinia o stanie małŜeńskim zawsze dodaje otuchy - oznajmił Luke. - Zwłaszcza Ŝe w dzisiejszych czasach rozwody są na porządku dziennym. - Phi! - parsknął major. - Młodzi ludzie przyprawiają mnie o mdłości. Brak im wytrwałości i odporności. Łatwo się poddają. śadnego hartu ducha! Luke miał wielką ochotę spytać majora, do czego potrzebny jest ten wyjątkowy hart ducha, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. - Proszę mi wierzyć - ciągnął major - Ŝe Lydia była kobietą jedną na tysiąc... na tysiąc! Cieszyła się tu powszechnym szacunkiem i powaŜaniem. - Tak? - Nie znosiła niedorzecznej gadaniny. Potrafiła wzrokiem sparaliŜować człowieka. Niektóre z tych niedoświadczonych dziewcząt, uwaŜających się za
słuŜące, wyobraŜają sobie, Ŝe będziemy cierpliwie tolerować ich bezczelność. Lydia szybko się z nimi rozprawiała! Czy wie pan, Ŝe w ciągu roku przewinęło się przez nasz dom piętnaście kucharek i pokojówek. Piętnaście! Luke nie uwaŜał, by świadczyło to dobrze o pani domu, ale poniewaŜ jego gospodarz najwyraźniej był odmiennego zdania, wymamrotał tylko jakąś zdawkową uwagę. - Jeśli się nie nadawały, wyrzucała je na zbitą twarz. - Czy było to regułą? - spytał Luke. - No cóŜ, oczywiście niektóre odchodziły z własnej woli. Mała strata, jak zwykła mawiać Lydia w takich przypadkach! - Wspaniałe podejście - powiedział Luke - ale czy nie wynikały z tego niekiedy kłopoty? - Och! Nie miałem nic przeciwko temu, Ŝeby zakasać rękawy i zabrać się do roboty - oznajmił major Horton. Nieźle gotuję i potrafię rozpalić pod kuchnią jedną zapałką. Nigdy nie lubiłem zmywać, ale naczynia musiały być czyste... tego nie da się uniknąć. Luke przyznał majorowi słuszność, a potem spytał go, czy pani Horton była dobrą gospodynią. - Nie naleŜę do męŜczyzn, którzy pozwalają swym Ŝonom się obsługiwać - powiedział major Horton. - Ale tak czy owak Lydia była zbyt delikatną kobietą, by wykonywać jakiekolwiek prace domowe. - Więc nie dopisywało jej zdrowie? Major Horton potrząsnął głową.
- Miała wspaniały charakter. Nie poddawała się. IleŜ ta kobieta wycierpiała! I do tego Ŝadnego współczucia ze strony lekarzy. To gruboskórni brutale. Znają się jedynie na zwykłym fizycznym cierpieniu. Kiedy mają do czynienia z jakimś niecodziennym przypadkiem, przewaŜnie tracą głowę. Na przykład taki Humbleby. Wszyscy uwaŜali go za dobrego lekarza. - Pan się z tym nie zgadza? - Ten człowiek był kompletnym ignorantem. Nic nie wiedział na temat odkryć współczesnej medycyny. Wątpię, by kiedykolwiek słyszał o nerwicy! Umiał rozpoznać odrę, świnkę i złoŜyć złamane kości. I nic więcej. W końcu doszło między nami do sprzeczki. W przypadku Lydii nie potrafił postawić właściwej diagnozy. Wygarnąłem mu wszystko prosto z mostu, a to mu się nie spodobało. UwaŜał, Ŝe go obraziłem, i od razu się wycofał. Powiedział, Ŝe mogę znaleźć sobie innego lekarza. Wtedy wybrałem doktora Thomasa. - Czy bardziej państwu odpowiadał? - Jest znacznie inteligentniejszy. Gdyby istniała jakakolwiek szansa wyciągnięcia Lydii z tej ostatniej choroby, doktor Thomas bez wątpienia by to zrobił. Faktem jest, Ŝe czuła się juŜ lepiej, ale jej stan nagle się pogorszył. - Czy to była bolesna dolegliwość? - Hmm, tak. To był nieŜyt Ŝołądka. Ostre bóle, mdłości i Bóg wie, co tam jeszcze. JakŜe ta biedaczka cierpiała! Była po prostu męczennicą. A po domu kręciły się dwie pielęgniarki, które nie okazywały jej cienia współczucia! "Pacjentka to" albo "pacjentka tamto". -
Major potrząsnął głową i opróŜnił swoją szklankę. - Nie znoszę pielęgniarek! Są takie pewne siebie. Lydia twierdziła, Ŝe ją trują. To oczywiście nie była prawda... po prostu wytwór wyobraźni chorej osoby. Doktor Thomas powiedział, Ŝe zdarza się to bardzo często. Ale te pielęgniarki wyraźnie jej nie lubiły. To jest właśnie najgorsze w kobietach, Ŝe nienawidzą przedstawicielek własnej płci. - Pani Horton - zaczął Luke, czując, Ŝe wyraŜa się niezfęcznie, ale nie wiedząc, jak ująć to lepiej - miała chyba w Wychwood wielu oddanych przyjaciół? - Mieszkańcy naszego miasteczka zachowywali się bardzo Ŝyczliwie - przyznał major z nutką niechęci w głosie. - Whitfield przysyłał winogrona i brzoskwinie z własnej oranŜerii. A te stare pleciugi, Honoria Waynflete i Lavinia Pinkerton, przychodziły, by dotrzymać jej towarzystwa. - Czy panna Pinkerton często odwiedzała chorą? - Owszem. To typowa stara panna, ale Ŝyczliwa istota! Bardzo niepokoiła się o Lydię. Stale wypytywała, co jada i jakie zaŜywa leki. Miała dobre intencje, ale, jak ja to określam, robiła duŜo zamieszania. Luke kiwnął głową ze zrozumieniem. - Nie znoszę zamieszania - powiedział njajor. - Za duŜo tu kobiet. Trudno znaleźć partnera do golfa. - A ten młody człowiek ze sklepu z antykami? - spytał Luke. - Nie gra w golfa - parsknął major. - Jest zbyt zniewieściały. - Od dawna mieszka w Wychwood?
- Mniej więcej od dwóch lat. Wstrętny jegomość. Nie cierpię tych długowłosych wymoczków. Dziwne, ale Lydia nawet dość go lubiła. W sprawach dotyczących męŜczyzn nie moŜna polegać na zdaniu kobiet. Mają słabość do dziwnych typów. Lydia uparła się nawet, Ŝeby zaŜywać jakąś miksturę, którą jej przyniósł. Jakieś paskudztwo w szkarłatnym szklanym słoju, ozdobionym znakami Zodiaku! Rzekomo były to zioła, które zebrano przy pełni księŜyca. Istne błazeństwo, ale kobiety naiwnie wierzą w takie brednie... Cha! cha! cha! - A jakim człowiekiem jest miejscowy radca prawny, pan Abbot? - spytał Luke, zdając sobie sprawę, Ŝe dość niespodziewanie zmienia temat, i licząc na to, Ŝe major Horton tego nie zauwaŜy. - Czy jest dobrym prawnikiem? Muszę zasięgnąć porady w pewnej sprawie, więc pomyślałem, Ŝe mógłbym pójść z tym do niego. - Podobno jest bystry - powiedział major Horton. - Nie wiem. Prawdę mówiąc, doszło między nami do sprzeczki. TuŜ przed śmiercią Lydii przyszedł do nas, Ŝeby sporządzić jej testament, i od tej pory go nie widziałem. Moim zdaniem to skończony łajdak. Ale oczywiście - dodał - to nie umniejsza jego zdolności jako prawnika. - Oczywiście - przyznał Luke. - Wygląda na to, Ŝe jest dość kłótliwy. Słyszałem, Ŝe poróŜnił się z wieloma osobami. - Kłopot w tym, Ŝe jest piekielnie draŜliwy - powiedział major Horton. - UwaŜa się za Boga Wszechmogącego i sądzi, Ŝe kaŜdy, kto jest odmiennego zdania niŜ on,
dopuszcza się obrazy majestatu. Słyszał pan o jego sprzeczce z doktorem Humblebym? - Więc między nimi teŜ doszło do kłótni? - Do ostrej wymiany zdań. Mnie to wcale nie zaskoczyło. Humbleby był uparty jak osioł! - Jego śmierć była smutnym wydarzeniem. - Doktora Humbleby? Owszem, chyba tak. Typowe niedbalstwo. ZakaŜenie krwi jest piekielnie niebezpieczne. KaŜdą ranę naleŜy przemyć jodyną... przynajmniej ja tak robię! Zwykła przezorność. Humbleby, który w końcu był lekarzem, zlekcewaŜył swoje skaleczenie. To najlepszy dowód. Luke nie bardzo wiedział, czego to ma dowodzić, ale pominął tę uwagę milczeniem. Zerknął na zegarek i wstał z fotela. - CzyŜby zbliŜała się pora lunchu? - spytał major Horton. - Rzeczywiście. No cóŜ, miło się z panem rozmawiało. Dobrze mi zrobiło spotkanie z człowiekiem, który widział kawał świata. Musimy jeszcze kiedyś sobie pogawędzić. Gdzie pan odbywał słuŜbę? Mayang Straits? Nigdy tam nie byłem. Doszły mnie słuchy, Ŝe pisze pan ksiąŜkę. O przesądach i tak dalej. - Owszem... ja... Ale major Horton nie dał sobie przerwać. - Mogę panu opowiedzieć wiele niezwykle ciekawych historii. Kiedy byłem w Indiach, drogi chłopcze... Przez jakieś dziesięć minut Luke musiał cierpliwie wysłuchiwać banalnych opowieści majora o sztuczkach fakirów.
Kiedy w końcu wyszedł na świeŜe powietrze i usłyszał za sobą głos majora przywołującego swoje buldogi, zaczął się zastanawiać nad zagadkami Ŝycia małŜeńskiego. Major Horton zdawał się szczerze boleć nad stratą Ŝony, która, jak wynikało ze wszystkich opowieści (nie wyłączając jego własnej relacji), musiała przypominać tygrysa ludojada. Nagle zadał sobie pytanie, czy nie był to po prostu niezwykle zręczny bluff. XII POTYCZKA Popołudniowym rozgrywkom tenisowym na szczęście towarzyszyła piękna pogoda. Lord Whitfield, któremu dopisywał niezwykle dobry humor, grał rolę gospodarza z wielką radością. Często odwoływał się do swego skromnego pochodzenia. Zawodników było ośmioro: lord Whitfield, Bridget, Luke, Rose Humbleby, pan Abbot, doktor Thomas, major Horton i rozchichotana córka dyrektora banku, Hetty Jones. W drugim z kolei secie Luke wystąpił w parze z Bridget przeciwko lordowi Whitfieldowi i Rose Humbleby. Rose była dobrą tenisistką. Miała silny forhend i brała udział w okręgowych zawodach hrabstwa. Choć próbowała nadrobić nieudane akcje lorda Whitfielda, Bridget i Luke, choć Ŝadne z nich nie było szczególnie dobrym graczem, okazali się godnymi przeciwnikami. Przy równowadze trzy do trzech w gemach,
olśniewające smecze Luke'a przyniosły im przewagę pięć do trzech. Wtedy Luke zauwaŜył, Ŝe lord Whitfield traci panowanie nad sobą. Zakwestionował linię, twierdząc, mimo sprzeciwu Rose, Ŝe serwis był autowy, a potem zademonstrował cały wachlarz zachowań rozwścieczonego dziecka. Gdy doszło do piłki setowej, Bridget trafiła w siatkę, a później zrobiła podwójny błąd serwisowy. Równowaga. Następna piłka, po returnie przeciwników, uderzyła w środkową linię kortu, a Luke, przygotowując się do jej odebrania, wpadł na swoją partnerkę. Potem Bridget znów popełniła podwójny błąd serwisowy i przegrali gema. - Przepraszam, straciłam formę - usprawiedliwiła się Bridget. Wydawało się to zgodne z prawdą. Zagrania Bridget były nieprecyzyjne, jakby nie potrafiła dobrze rozegrać piłki. Set zakończył się wynikiem osiem do sześciu dla lorda Whitfielda i jego partnerki. Przez chwilę omawiano skład następnego seta. Ostatecznie ustalono, Ŝe Rose zagra z panem Abbotem przeciwko doktorowi Thomasowi i pannie Jones. Lord Whitfield usiadł wygodnie i otarł pot z czoła, błogo się uśmiechając. Odzyskał juŜ dobry humor. Zaczął opowiadać majorowi Hortonowi o serii artykułów na temat kultury fizycznej w Wielkiej Brytanii, zamieszczonych w jednym z jego tygodników. - PokaŜ mi ogród warzywny - poprosił Luke, zwracając się do Bridget. - Dlaczego właśnie ogród warzywny? - Uwielbiam kapustę.
- Nie wystarczy zielony groszek? - MoŜe być. Opuścili kort tenisowy i weszli do otoczonego murem warzywnika, który zdawał się leniwie wygrzewać w promieniach słońca. Tego sobotniego popołudnia nie było w nim ogrodników. - Oto twój groszek - oznajmiła Bridget. - Dlaczego, u diabła, oddałaś im tego seta? - spytał Luke, nie zwracając uwagi na cel przechadzki. Bridget uniosła ze zdziwieniem brwi. - Przepraszam. Straciłam formę. Gram nierówno. - Ale nie do tego stopnia! Na te twoje podwójne błędy serwisowe nie nabrałoby się nawet dziecko! I te nieprecyzyjne zagrania... pół mili za linią autową! - To wina moich kiepskich umiejętności - wyjaśniła spokojnie. - Gdybym grała trochę lepiej, moŜe moje podania byłyby celniejsze! Ale i tak, ilekroć próbowałam posłać piłkę na aut, zawsze trafiałam w linię i cały mój wysiłek szedł na marne. - Och, więc się przyznajesz? - Oczywiście, mój drogi Watsonie. - A motyw? - Chyba równie oczywisty. Gordon nie lubi przegrywać. - A co ze mną? Przypuśćmy, Ŝe lubię wygrywać. - AleŜ, mój drogi, to nie jest aŜ tak waŜne. - Czy nie mogłabyś wyrazić się nieco jaśniej? - Bardzo proszę. Nie wolno się naraŜać pracodawcy. A moim pracodawcą jest Gordon, a nie ty. Luke wziął głęboki oddech, a potem wybuchnął:
- Co chcesz osiągnąć, wychodząc za tego niedorzecznego, małostkowego człowieczka? Dlaczego to robisz? - PoniewaŜ jako jego sekretarka zarabiam sześć funtów tygodniowo, a jako jego Ŝona dostanę sto tysięcy tytułem doŜywotniej renty, kasetkę pełną pereł i brylantów, pokaźne kieszonkowe oraz rozmaite dodatkowe dochody, wynikające ze stanu małŜeńskiego! - Ale będziesz miała nieco inne obowiązki! - Czy wszystko w Ŝyciu musimy traktować w sposób melodramatyczny? - spytała chłodno. - Jeśli wyobraŜasz sobie, Ŝe Gordon będzie pantoflarzem, moŜesz od razu o tym zapomnieć! Gordon, jak chyba zauwaŜyłeś, zachowuje się jak mały, niedojrzały chłopiec. Niepotrzebna mu Ŝona, lecz matka. Niestety, jego matka umarła, kiedy miał cztery lata. Chce mieć pod ręką kogoś bliskiego, przed kim mógłby się chełpić swoimi osiągnięciami... kogoś, kto przywracałby mu wiarę w siebie i cierpliwie wysłuchiwał nie kończących się Opowieści Lorda Whitfielda o Sobie Samym! - Co za gorzki realizm! - Nie wierzę w bajki, jeśli to masz na myśli! - odcięła się Bridget. - Jestem młodą, dość inteligentną i przystojną kobietą, ale nie mam pieniędzy. Chcę uczciwie zarabiać na Ŝycie. Moje obowiązki jako Ŝony Gordona niewiele będą odbiegać od moich obowiązków jako jego sekretarki. Myślę, Ŝe po roku nie będzie nawet pamiętał, Ŝeby pocałować mnie na dobranoc. Jedyna róŜnica polega na wynagrodzeniu.
Spojrzeli na siebie. Oboje byli bladzi z wściekłości. - No, mów coś - syknęła Bridget. - Ma pan dość staroświeckie poglądy, prawda, panie Fitzwilliam? Lepiej wyciągnij z zanadrza te stare, wyświechtane frazesy i powiedz, Ŝe sprzedaję się za pieniądze... To zawsze dobrze brzmi! - Jesteś wyrachowaną małą diablicą! - wybuchnął Luke. - To lepsze niŜ być niepoczytalną idiotką! - Doprawdy? - Owszem. Wiem coś o tym. - O czym wiesz? - spytał Luke drwiącym tonem. - Wiem, co to znaczy kochać męŜczyznę! Czy znasz Johnniego Cornisha? Przez trzy lata spotykałam się z tym czarującym człowiekiem. Byłam w nim bez pamięci zakochana... uwielbiałam go aŜ do bólu! A on porzucił mnie i oŜenił się z pulchną wdową, która miała prowincjonalny akcent, trzy podbródki i trzydzieści tysięcy funtów rocznego dochodu! Nie sądzisz, Ŝe tego rodzaju przeŜycie moŜe wyleczyć z romantycznych uczuć? Luke odwrócił głowę i westchnął. - MoŜe - przyznał. - Tak teŜ się stało... Oboje zamilkli. - Chyba zdajesz sobie sprawę, Ŝe nie miałeś najmniejszego prawa tak się do mnie odzywać powiedziała niepewnie Bridget, przerywając w końcu kłopotliwą ciszę. - Mieszkasz w domu Gordona i to było w cholernie złym guście!
- Czy nie jest to przypadkiem równieŜ jakiś frazes? spytał uprzejmie Luke, odzyskawszy panowanie nad sobą. - Tak czy owak, to prawda! - odparła Bridge, rumieniąc się. - Nie. Miałem wszelkie prawo, by... - Nic podobnego! Luke spojrzał na nią. Twarz miał tak bladą, jakby odczuwał jakiś fizyczny ból. - Mam prawo. Mam prawo troszczyć się o ciebie. Co to przed chwilą powiedziałaś? Mam prawo uwielbiać cię aŜ do bólu! - Ty... - zaczęła Bridget, robiąc krok do tyłu. - Owszem. Dziwne, prawda? To powinno cię szczerze rozbawić! Przyjechałem tu, by załatwić pewną sprawę, a ty wyszłaś nagle zza rogu tego domu i... nie wiem jak to określić... rzuciłaś na mnie urok! Tak właśnie się czuję. Wspomniałaś przed chwilą o bajkach. Zostałem uwikłany w bajeczną historię! Oczarowałaś mnie. Mam wraŜenie, Ŝe gdybyś wskazała mnie palcem i powiedziała: "Zamień się w Ŝabę", podskakiwałbym z wybałuszonymi oczami. - Podszedł do niej bliŜej. Kocham cię do szaleństwa, Bridget Conway. A skoro tak bardzo cię kocham, nie moŜesz oczekiwać, Ŝe ucieszy mnie twoje małŜeństwo z jakimś brzuchatym, nadętym lordem, który traci panowanie nad sobą, kiedy nie wygrywa w tenisa. - Więc co twoim zdaniem powinnam zrobić? - Wyjść za mnie! Ale niewątpliwie ta propozycja wywoła tylko wybuch śmiechu.
- Śmiech jest zbyt hałaśliwy. - Właśnie. No cóŜ, wszystko jasne. Wracamy na kort? MoŜe tym razem znajdziesz mi partnera, który potrafi walczyć! - Ty naprawdę... - powiedziała Bridget słodkim głosem - przejmujesz się przegraną nie mniej niŜ Gordon! Luke chwycił ją nagle za ramię. - Masz piekielnie ostry język, Bridget. - NiezaleŜnie od tego, jak silnym uczuciem mnie darzysz, Luke, obawiam się, Ŝe niezbyt mnie lubisz! - Chyba wcale cię nie lubię. - Po powrocie do domu zamierzałeś się oŜenić i ustabilizować, prawda? - spytała Bridget, patrząc na niego uwaŜnie. - Owszem. - Ale nie z kimś takim jak ja? - Ktoś taki jak ty nawet nie przyszedł mi do głowy. - Tak... z pewnością. Wiem, jaki typ kobiet ci się podoba. Dokładnie wiem. - Jesteś bardzo inteligentna, moja droga. - Ładna dziewczyna... typowa Angielka... miłująca ojczyznę i dobra dla psów... Najprawdopodobniej wyobraŜałeś ją sobie w tweedowej spódnicy, przysuwającą polano do kominka noskiem pantofelka. - Ten wizerunek wydaje mi się niezwykle pociągający. - Jestem tego pewna. Wracamy na kort? MoŜesz zagrać w parze z Rose Humbleby. Jest tak dobrą tenisistką, Ŝe wasze zwycięstwo jest niemal przesądzone. - Jako człowiek staroświecki pozwalam ci mieć ostatnie słowo. Znów nastała chwila milczenia. Luke powoli
zdjął ręce z jej ramion. Stali naprzeciw siebie czując, Ŝe nie wszystko zostało do końca powiedziane. Potem Bridget gwałtownie się odwróciła i ruszyła w kierunku kortu. Kolejny set właśnie dobiegł końca. Rose nie chciała uczestniczyć w następnym deblu. - PrzecieŜ brałam udział w dwóch kolejnych setach. - Jestem zmęczona. Nie chcę juŜ grać. Ty z panem Fitzwilliamem wystąpcie przeciwko pannie Jones i majorowi Hortonowi - nalegała Bridget. Ale Rose nie ustąpiła i ostatecznie ustalono męski skład obu druŜyn. Potem podano podwieczorek. Lord Whitfield rozmawiał z doktorem Thomasem, opisując mu szczegółowo i z duŜą dozą zarozumialstwa swoją niedawną wizytę w laboratorium doświadczalnym Wellermana Kreitza. - Chciałem się dowiedzieć, w jakim kierunku zmierzają najnowsze odkrycia naukowe - wyjaśniał z przejęciem. Odpowiadam za to, co drukuje się w moich gazetach. Budzi to mój wielki entuzjazm. To era nauki. Szerokie rzesze społeczeństwa powinny mieć łatwy dostęp do wiedzy. - Niezbyt gruntowna wiedza moŜe się okazać bardzo niebezpieczna - oświadczył doktor Thomas, lekko wzruszając ramionami. - Naszym celem jest właśnie gruntowna wiedza powiedział lord Whitfield. - Nauka nastawiona na... - Wiedzę z probówki - dokończyła Bridget powaŜnym tonem. - Ta wizyta zrobiła na mnie ogromne wraŜenie oznajmił lord Whitfield. - Oczywiście oprowadzał mnie
sam Wellerman. Błagałem go, Ŝeby zajął się tym jakiś jego podwładny, ale on nie ustąpił. - To oczywiste - wtrącił Luke. Lordowi Whitfieldowi najwyraźniej sprawiło to przyjemność. - Wyjaśnił mi wszystko w sposób klarowny: zasady hodowli bakterii, wytwarzania surowicy i tak dalej. Zgodził się sam napisać pierwszy artykuł z tego cyklu. - Podobno eksperymentują na świnkach morskich mruknęła pani Anstruther. - To takie okrutne, choć oczywiście nie tak okropne jak doświadczenia na psach czy kotach. - Ludzi, którzy wykorzystują psy, powinno się rozstrzelać - warknął major Horton ochrypłym głosem. - Naprawdę przypuszczam, Horton - powiedział pan Abbot - Ŝe wyŜej cenisz Ŝycie psa niŜ człowieka. - Bezwarunkowo! - odparł major. - Psy nie napadają na człowieka tak jak ludzie. Nigdy nie spotka cię z ich strony nic przykrego. - NajwyŜej przykre ukąszenie w nogę - powiedział Abbot. - Co, Horton? - Psy doskonale się znają na ludzkim charakterze stwierdził major Horton. - W ubiegłym tygodniu jeden z twoich bydlaków omal mnie nie ugryzł w łydkę. Co na to powiesz, Horton? - To samo, co powiedziałem przed chwilą! - MoŜe zagralibyśmy jeszcze w tenisa? - przerwała im taktownie Bridget. Rozegrano parę setów. Potem Rose Humbleby zaczęła się Ŝegnać.
- Odprowadzę panią do domu - zaproponował Luke. - I poniosę pani rzeczy. Nie przyjechała pani samochodem, prawda? - Nie, ale to bardzo blisko. - Z przyjemnością się przejdę. Nie powiedział nic więcej, tylko wziął od niej rakietę i tenisówki. Szli dróŜką, nie odzywając się do siebie. Potem Rose poruszyła parę błahych tematów. Luke udzielił jej dość lakonicznych odpowiedzi, ale dziewczyna zdawała się nie zwracać na to uwagi. Kiedy skręcili w bramę jej domu, Luke się rozchmurzył. - Teraz poczułem się lepiej - oznajmił. - A przedtem czuł się pan źle? - Proszę nie udawać, Ŝe pani tego nie zauwaŜyła. Rozproszyła pani mój posępny nastrój. Odnoszę dziwne wraŜenie, jakbym wyszedł z ponurej ciemności na światło słoneczne. - Bo to prawda. Kiedy wyruszaliśmy z rezydencji, chmura zasłoniła słońce, a teraz się przesunęła. - Więc zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i metaforycznym. No, no, mimo wszystko świat jest miłym miejscem. - Oczywiście. - Panno Humbleby, czy mogę być bezczelny? - Z pewnością to się panu nie uda. - Och, nie byłbym tego taki pewien. Chciałem powiedzieć, Ŝe uwaŜam doktora Thomasa za wielkiego szczęściarza. Rose zarumieniła się lekko. - Więc słyszał pan? - spytała z uśmiechem.
- CzyŜby miało to być tajemnicą? W takim razie przepraszam. - Och! W tym miasteczku niczego nie da się zachować w tajemnicy - powiedziała Rose ze smutkiem. - Zatem to prawda, Ŝe jesteście zaręczeni? Rose kiwnęła głową. - Tylko nie ogłosiliśmy tego jeszcze oficjalnie. Wie pan, ojciec był przeciwny naszemu związkowi i wydaje mi się... no cóŜ... niezbyt stosowne, by tuŜ po jego śmierci rozgłaszać to na wszystkie strony. - Więc pani ojciec nie aprobował waszego związku? - MoŜe to zbyt mocne słowo, ale chyba do tego się to sprowadzało. - UwaŜał, Ŝe jest pani zbyt młoda? - spytał Luke łagodnym tonem. - Tak właśnie twierdził. - Ale pani zdaniem był jeszcze jakiś inny powód, prawda? - spytał Luke dociekliwie. Rose pochyliła głowę. - Tak... niestety, w gruncie rzeczy ojciec nie lubił Geoffreya. - Czy byli do siebie wrogo nastawieni? - Czasami takie miałam wraŜenie... Mój kochany ojciec niezbyt łatwo nawiązywał przyjazne kontakty. - A ja myślę, Ŝe bardzo panią kochał i nie chciał pani stracić. Rose przyznała mu rację. - Czy był jakiś powaŜniejszy powód? - spytał Luke. Czy stanowczo nie chciał, Ŝeby wyszła pani za Thomasa?
- Tak. Widzi pan, tata był zupełnie inny niŜ Geoffrey. W pewnych sprawach dochodziło między nimi do konfliktów, które Geoffrey naprawdę cierpliwie znosił i łagodził. Ale czując jego niechęć stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie i nieśmiały, więc tata nie mógł go lepiej poznać. - Niełatwo zwalczyć uprzedzenia - powiedział Luke. - To było zupełnie bezsensowne! - Pani ojciec nie wyjawił Ŝadnych przyczyn takiego stanu rzeczy? - Och, nie. Nie mógł! To znaczy, nie mógł nic powiedzieć przeciwko Geoffrey'owi poza tym, Ŝe go nie lubi. - Nie lubię pana, ale nie mogę wyjawić powodu. - No właśnie. - Niczego nie moŜna mu zarzucić? Chodzi mi o to, czy pani narzeczony pije albo gra na wyścigach? - Och, nie. Geoffrey chyba nawet nie wie, jaki koń wygrał derby. - To dziwne - powiedział Luke. - Mógłbym przysiąc, Ŝe widziałem doktora Thomasa w Epsom w dniu wyścigów. Przez moment zastanawiał się z niepokojem, czy wcześniej nie wspomniał, iŜ właśnie tego dnia przyjechał do Anglii. Ale Rose niczego nie podejrzewając, natychmiast odpowiedziała: - Wydawało się panu, Ŝe widział pan Geoffreya na derbach? Och, nie. Nie mógł wtedy wyjechać z jednego prostego powodu. Niemal cały dzień spędził w Ashewold, odbierając bardzo skomplikowany poród.
- CóŜ za pamięć! Rose roześmiała się. - Zapamiętałam to, bo powiedział mi, Ŝe nadali dziecku przydomek Jujube! Luke pokiwał głową z roztargnieniem. - Tak czy owak - ciągnęła Rose - Geoffrey nigdy nie chodzi na wyścigi konne. Umarłby tam z nudów. Czy... wstąpi pan do nas? - spytała innym tonem. - Myślę, Ŝe moja matka chciałaby pana poznać. - Jeśli jest pani tego pewna... Rose wprowadziła gościa do pokoju, który w zapadającym zmroku wyglądał dość ponuro. Luke dostrzegł w fotelu skuloną sylwetkę kobiety. - Mamo, to jest pan Fitzwilliam. Pani Humbleby zerwała się z fotela i podała gościowi rękę. Rose cicho wyszła z pokoju. - Miło mi pana poznać, panie Fitzwilliam. Rose mówiła mi, Ŝe ma pan przyjaciół, którzy znali przed laty mojego męŜa. - Tak, proszę pani. - Nie miał ochoty okłamywać tej niedawno owdowiałej kobiety, ale nie widział innego wyjścia. - Szkoda, Ŝe go pan nie poznał - powiedziała pani Humbleby. - Był wspaniałym człowiekiem i świetnym lekarzem. Wielu pacjentów, których przypadki uznano za beznadziejne, wyleczył dzięki sile swego charakteru. - Sporo o nim słyszałem - oznajmił Luke łagodnie. Wiem, Ŝe ludzie mają o nim bardzo pochlebne zdanie.
Niezbyt wyraźnie widział twarz pani Humbleby. Mówiła monotonnym głosem, ale ta pozorna apatia uwypuklała chyba jeszcze bardziej jej tłumione uczucia. - Świat jest okropnie nikczemny, panie Fitzwilliam powiedziała niespodziewanie. - Czy wie pan o tym? Luke był lekko zaskoczony. - Tak... być moŜe. - Ale czy zdaje pan sobie z tego sprawę? - nalegała. - To bardzo waŜne. Otacza nas podłość... Trzeba być przygotowanym, by z nią walczyć! John był gotów na wszystko. On wiedział. Stał po stronie sprawiedliwości! - Nie mam co do tego Ŝadnych wątpliwości - powiedział Luke łagodnie. - Wiedział, Ŝe w naszym miasteczku nie brak podłości oznajmiła pani Humbleby. - Wiedział, Ŝe... - Nagle wybuchnęła płaczem. - Tak mi przykro... - wymamrotał Luke. Pani Humbleby odzyskała panowanie nad sobą równie szybko, jak przedtem je straciła. - Niech pan mi wybaczy - powiedziała. Podała mu rękę na poŜegnanie. - Proszę nas odwiedzać. Rose sprawi to duŜą przyjemność. Bardzo pana polubiła. - Ja ją równieŜ. Dawno nie widziałem tak ładnej dziewczyny jak pani córka. - Jest dla mnie bardzo dobra. - Doktor Thomas to wielki szczęściarz. - Owszem. - Pani Humbleby opuściła rękę. Jej głos znów stał się monotonny. - Sama nie wiem... to wszystko jest takie trudne.
Kiedy Luke wychodził, pani Humbleby stała w półmroku, nerwowo splatając i rozplatając palce. Idąc w kierunku domu roztrząsał w myślach szczegóły ostatnich rozmów. Doktora Thomasa nie było w Wychwood przez większą część dnia, w którym odbyły się wyścigi. Wyjechał samochodem. Wychwood było oddalone od Londynu o trzydzieści pięć mil. Rzekomo odbierał jakiś skomplikowany poród. Czy moŜna mu wierzyć na słowo? Przypuszczalnie da się to sprawdzić... Potem powrócił myślami do pani Humbleby. Zastanawiał się, co miała na myśli, mówiąc z takim naciskiem: "Otacza nas podłość..."? Czy była po prostu zdenerwowana i wstrząśnięta śmiercią swego męŜa? Czy teŜ miała jakiś inny powód? MoŜe o czymś wiedziała? O czymś, o czym wiedział przed śmiercią doktor Humbleby? Muszę to zbadać - postanowił. Koniecznie. Stanowczo odsunął od siebie myśli o potyczce słownej, do której doszło między nim a Bridget. XIII ROZMOWA Z PANNĄ WAYNFLETE Następnego ranka Luke podjął decyzję. Doszedł do wniosku, Ŝe nie dowie się niczego więcej prowadząc śledztwo dotychczasową metodą. Uznał, Ŝe prędzej czy później będzie zmuszony zagrać w otwarte karty. Czuł, Ŝe nadszedł czas, by odrzucić kamuflaŜ, przestać grać
rolę pisarza i przyznać się, Ŝe przyjechał do Wychwood w określonym celu. Zgodnie z tym planem postanowił odwiedzić Honorię Waynflete. Nie tylko dlatego, Ŝe dyskrecja oraz pewna przenikliwość sądów starszej pani wywarły na nim korzystne wraŜenie, lecz równieŜ dlatego, Ŝe podejrzewał, iŜ moŜe ona posiadać jakieś potrzebne mu informacje. Wierzył, Ŝe powiedziała mu wszystko, co wie. Teraz chciał ją nakłonić do wyjawienia mu tego, czego się domyśla. Sądził, Ŝe domysły panny Waynflete mogą być bliskie prawdy. Poszedł do niej zaraz po naboŜeństwie. Panna Waynflete przyjęła go uprzejmie, nie okazując zdziwienia jego wizytą. Kiedy usiadła obok niego, splatając wypielęgnowane, smukłe dłonie i spoglądając na niego uwaŜnie bystrymi oczami, niełatwo mu było wyjawić cel swojej wizyty. - Pewnie pani odgadła, panno Waynflete - powiedział wreszcie - Ŝe powodem mojego przyjazdu do Wychwood nie jest w gruncie rzeczy pisanie ksiąŜki o tutejszych obyczajach? Panna Waynflete skinęła głową i słuchała dalej. Luke nie zamierzał opowiadać jej całej historii. Panna Waynflete była zapewne osobą dyskretną, takie przynajmniej odniósł wraŜenie, ale podejrzewał, Ŝe jak kaŜda stara panna, ulegnie w końcu pokusie i przekaŜe te pasjonujące nowiny paru zaufanym przyjaciółkom. W związku z tym postanowił obrać drogę pośrednią. - Przyjechałem tu, Ŝeby zbadać okoliczności śmierci tej biednej dziewczyny, Amy Gibbs.
- To znaczy, Ŝe przysłała pana policja? - spytała panna Waynflete. - AleŜ skąd, nie jestem policjantem w cywilu powiedział, a potem dodał Ŝartobliwie: - Jestem prywatnym detektywem, postacią znaną z wielu powieści kryminalnych. - Rozumiem. A zatem sprowadziła tu pana Bridget Conway? Luke wahał się przez chwilę. Potem postanowił puścić to pytanie mimo uszu. Trudno byłoby mu wytłumaczyć swoją obecność w Wychwood, nie opowiadając szczegółowo całej historii związanej z panną Pinkerton. - Bridget jest bardzo przedsiębiorczą kobietą! - ciągnęła panna Waynflete z nutką podziwu w głosie. - Gdyby pozostawiono to w moich rękach, nie zaufałabym chyba własnemu osądowi... chodzi mi o to, Ŝe jeśli człowiek nie jest absolutnie czegoś pewien, niezwykle mu trudno wybrać odpowiednią linię postępowania. - Ale przecieŜ pani jest pewna, prawda? - Bynajmniej, panie Fitzwilliam - odparła panna Waynflete powaŜnie. - W takich sprawach nigdy nie ma się absolutnej pewności! PrzecieŜ to wszystko moŜe być wytworem fantazji. Kiedy ktoś mieszka sam i nie ma się kogo poradzić ani z kim porozmawiać, moŜe z łatwością popaść w nastrój melodramatyczny i wyobrazić sobie coś, co nie jest oparte na faktach. Luke chętnie zgodził się z jej zdaniem, przyznając, Ŝe jest ono bezspornie słuszne. - Ale w głębi duszy jest pani pewna? - spytał cicho. Panna Waynflete nadal nie była zdecydowana.
- Mam nadzieję, Ŝe nie chce mnie pan pociągnąć za język? - spytała podejrzliwie. - Chciałaby pani, Ŝebym wyraził się w sposób bardziej zrozumiały? - spytał z uśmiechem. - Dobrze. Czy nie sądzi pani, Ŝe Amy Gibbs została zamordowana? Honoria Waynflete wzdrygnęła się na to brutalne określenie. - Nie podoba mi się jej śmierć. Wcale mi się nie podoba. Moim zdaniem wersja oficjalna jest zupełnie nieprzekonująca. - Więc nie uwaŜa pani jej śmierci za naturalną? wypytywał Luke cierpliwie. - Nie. - Nie wierzy pani, Ŝe to był nieszczęśliwy wypadek? - Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Istnieje tyle... - Czy mogła popełnić samobójstwo? - przerwał jej Luke. - Wykluczone. - Więc jednak - powiedział Luke łagodnie - uwaŜa pani, Ŝe to było morderstwo? Panna Waynflete zawahała się, a potem odchrząknęła i najwyraźniej podjęła śmiałą decyzję. - Tak - oznajmiła. - Tak uwaŜam! - W porządku. Teraz moŜemy przejść do szczegółów. - Nie mam jednak Ŝadnego dowodu, na którym mogłabym oprzeć to przekonanie - wyjaśniła panna Waynflete z niepokojem. - To jest jedynie domysł! - No właśnie. Ale to poufna rozmowa. RozwaŜamy więc nasze opinie i domysły. Oboje podejrzewamy, Ŝe Amy
Gibbs została zamordowana. Kto naszym zdaniem mógł to zrobić? Panna Waynflete potrząsnęła głową. Wydawała się bardzo zaniepokojona. - Kto miał powody, Ŝeby ją zabić? - spytał Luke, patrząc na nią uwaŜnie. - O ile wiem, posprzeczała się ze swoim narzeczonym z warsztatu samochodowego, Jimem Harveyem... To niezwykle solidny i powaŜny młody człowiek powiedziała powoli. - Czyta się w gazetach o młodych męŜczyznach, którzy zabijają swoje ukochane, i o innych podobnych okropnościach, ale nie wierzę, by Jim mógł zrobić coś takiego. Luke kiwnął głową. - Poza tym - ciągnęła - nie wierzę, Ŝe zrobiłby to w taki sposób: wdrapał się na dach, wszedł przez okno do jej pokoju i zamienił buteleczki. Chcę powiedzieć, Ŝe nie wygląda to na... Panna Waynflete zawahała się, ale Luke przyszedł jej z pomocą. - ...zemstę rozgniewanego kochanka? Zgadzam się. Moim zdaniem, Jima Harveya naleŜy od razu wykreślić z listy podejrzanych. Oboje jesteśmy zgodni co do tego, Ŝe Amy została zamordowana. Zabił ją ktoś, kto chciał jej się pozbyć i zaplanował tę zbrodnię starannie, tak by wyglądała na nieszczęśliwy wypadek. Czy domyśla się pani, kto to mógł być? - Nie, nie mam najmniejszego pojęcia! - odparła panna Waynflete. - Na pewno?
- Tak, z całą pewnością. Luke spojrzał na nią z zadumą. Miał wraŜenie, Ŝe to kategoryczne zaprzeczenie nie było całkiem szczere. - Nie wie pani, kto mógł mieć motyw? - spytał. - Nie. Ta odpowiedź zabrzmiała bardziej stanowczo. - Czy Amy pracowała w wielu domach w Wychwood? - Zanim przeniosła się do lorda Whitfielda, przez rok słuŜyła u państwa Hortonów. Luke szybko podsumował wyniki rozmowy. - A więc sytuacja wygląda następująco: Ktoś chciał się pozbyć tej dziewczyny. Na podstawie ustalonych faktów moŜna załoŜyć, Ŝe - po pierwsze - mordercą był męŜczyzna, i to męŜczyzna o dość staroświeckich poglądach, czego dowodzi farba do kapeluszy, a - po drugie - musiał być na tyle sprawny, by wdrapać się na dach przybudówki. Czy zgadza się pani z tymi argumentami? - Bezwzględnie - odparła panna Waynflete. - Pozwoli pani, Ŝe sam podejmę taką próbę? - AleŜ naturalnie. UwaŜam, Ŝe to świetny pomysł. Wyprowadziła go bocznymi drzwiami na podwórze. Luke bez większych trudności wdrapał się na dach przybudówki. Następnie z łatwością uchylił okno i wślizgnął się do sypialni dziewczyny. W kilka minut później stał juŜ z powrotem na ścieŜce, obok panny Waynflete, wycierając dłonie chusteczką do nosa. - W rzeczywistości to łatwiejsze, niŜ się wydaje powiedział. - Wystarczy trochę siły. Czy nie znaleziono Ŝadnych śladów na parapecie lub na zewnątrz budynku?
Panna Waynflete potrząsnęła głową. - Chyba nie. Ale posterunkowy wszedł na górę tą samą drogą. - Zatem, jeśli policjanci znaleźli jakieś ślady, mogli uznać, Ŝe to on je zostawił. AleŜ oni działają na korzyść przestępcy! Panna Waynflete wprowadziła go z powrotem do domu. - Czy Amy Gibbs miała twardy sen? - spytał. - Szalenie trudno było ją rano obudzić - odparła kwaśno panna Waynflete. - Czasami musiałam długo wołać i pukać do jej drzwi, zanim się odezwała. Ale z drugiej strony, panie Fitzwilliam, istnieje powiedzenie, Ŝe nikt nie jest tak głuchy jak ten, który nie chce słyszeć! - To prawda - przyznał Luke. - No dobrze, panno Waynflete, doszliśmy do kwestii motywu. Zacznijmy od najbardziej oczywistego: czy sądzi pani, Ŝe coś łączyło Ellsworthy'ego z tą dziewczyną? - I dodał pospiesznie: Chodzi mi tylko o pani zdanie. Wyłącznie o pani opinię. - Skoro pyta pan o moją opinię, odpowiadam twierdząco. Luke kiwnął głową. - Czy pani zdaniem Amy mogła posunąć się do szantaŜu? - Jeśli ponownie mam wyrazić swoją opinię, to powiem, Ŝe to całkiem moŜliwe. - MoŜe przypadkiem wie pani, czy Amy tuŜ przed śmiercią miała większą sumę pieniędzy? Panna Waynflete zastanawiała się przez chwilę. - Nie sądzę. Gdyby zgromadziła jakąś większą sumę, zapewne bym o tym wiedziała.
- A czy w ostatnim okresie Ŝycia nie była nadmiernie rozrzutna? - Chyba nie. - To przemawia przeciwko koncepcji szantaŜu. Ofiara szantaŜu zazwyczaj przynajmniej raz płaci okup, zanim posunie się do ostateczności. Ale istnieje inna teoria. Dziewczyna mogła coś wiedzieć. - Co takiego? - Mogła mieć jakieś informacje, zagraŜające reputacji któregoś z mieszkańców Wychwood. RozwaŜmy pewien czysto hipotetyczny przypadek. Amy pracowała w wielu tutejszych domach. Przypuśćmy, Ŝe odkryła coś, co mogło zniszczyć karierę zawodową komuś takiemu jak na przykład... pan Abbot. - Pan Abbot? - Albo moŜe zauwaŜyła jakieś zaniedbanie ze strony doktora Thomasa - dodał Luke pospiesznie. - Ale przecieŜ... - zaczęła panna Waynflete i nagle przerwała. - Wspominała pani, Ŝe kiedy pani Horton umarła, Amy Gibbs pracowała tam jako pokojówka - powiedział Luke. - Czy mógłby pan mi wyjaśnić, panie Fitzwilliam, dlaczego miesza pan do tej sprawy Hortonów? - spytała panna Waynflete po chwili milczenia. - Pani Horton zmarła ponad rok temu. - Zgadza się, a Amy w tym czasie tam pracowała. - Rozumiem. Ale co Hortonowie mają z tym wspólnego?
- Nie wiem. Po prostu głośno się zastanawiam. Przyczyną zgonu pani Horton był ostry nieŜyt Ŝołądka, prawda? - Tak. - Czy jej śmierć była duŜym zaskoczeniem? - Dla mnie tak - odparła powoli panna Waynflete. - Jej stan znacznie się poprawił i wyglądało na to, Ŝe jest na najlepszej drodze do całkowitego wyzdrowienia. Potem nastąpił nagły nawrót choroby i umarła. - Czy doktor Thomas był zaskoczony tym faktem? - Nie wiem. Chyba tak. - A jak zareagowały na to pielęgniarki? - Z własnego doświadczenia wiem - powiedziała panna Waynflete - Ŝe pielęgniarek nigdy nie dziwi pogorszenie stanu pacjenta! Dziwi je jedynie jego powrót do zdrowia. - Ale panią jej śmierć zaskoczyła? - Tak. Odwiedziłam ją zaledwie dzień wcześniej. Wyglądała znacznie lepiej. Wesoło gawędziła i wydawała się pełna otuchy. - Co sądziła o swojej chorobie? - SkarŜyła się, Ŝe pielęgniarki ją trują. Odprawiła jedną, ale jej zdaniem te dwie, które zostały, nie były lepsze! - Przypuszczam, Ŝe pani nie przywiązywała do jej słów większej wagi? - Nie, myślałam, Ŝe wynika to z choroby. Pani Horton była bardzo podejrzliwą kobietą i... moŜe to zabrzmi niezbyt Ŝyczliwie... zawsze chciała być ośrodkiem zainteresowania. UwaŜała, Ŝe Ŝaden lekarz nigdy nie potrafi rozpoznać jej przypadku. Zawsze twierdziła, Ŝe
cierpi na jakąś skomplikowaną dolegliwość... albo Ŝe ktoś "usiłuje wyprawić ją na tamten świat". - Nie podejrzewała o to swego męŜa? - spytał Luke, siląc się na obojętny ton. - Och, nie, nawet jej to nie przyszło do głowy! - Panna Waynflete wahała się przez chwilę, a potem spytała cicho: - A pan uwaŜa to za moŜliwe? - Znane są przypadki, w których męŜowie popełniali takie czyny i uchodziło im to płazem - powiedział Luke powoli. - Z tego, co słyszałem, wynika, Ŝe pani Horton była kobietą, której chętnie pozbyłby się niejeden męŜczyzna! Domyślam się, Ŝe major odziedziczył po niej sporo pieniędzy. - Owszem. - Co pani o tym sądzi, panno Waynflete? - Chodzi panu o moją opinię? - Tak, tylko o pani opinię. - Moim zdaniem, major Horton był bardzo przywiązany do swej Ŝony i nigdy by się do tego nie posunął powiedziała panna Waynflete spokojnie. Luke zerknął na nią i dostrzegł w jej łagodnych bursztynowych oczach wyraz stanowczości. - No cóŜ - powiedział. - Chyba ma pani rację. Gdyby było inaczej, najprawdopodobniej wiedziałaby pani o tym. Panna Waynflete zdobyła się na uśmiech. - Nie sądzi pan, Ŝe my, kobiety, jesteśmy bardzo spostrzegawcze? - Niezwykle. Czy myśli pani, Ŝe panna Pinkerton podzieliłaby pani zdanie?
- Chyba nigdy nie słyszałam, by Lavinia wygłaszała jakieś opinie. - Co sądziła o Amy Gibbs? Panna Waynflete lekko zmarszczyła czoło, jakby nad czymś głęboko się zastanawiając. - Trudno powiedzieć. Lavinia miała bardzo osobliwą koncepcję. - Jaką? - UwaŜała, Ŝe w Wychwood dzieje się coś dziwnego. - Czy podejrzewała na przykład, Ŝe ktoś wypchnął Tommy'ego Pierce'a z okna? Panna Waynflete spojrzała na niego ze zdumieniem. - Skąd pan to wie, panie Fitzwilliam? - Od niej. Nie ujęła tego tak dokładnie, ale nakreśliła mi ogólny obraz sytuacji. Panna Waynflete wychyliła się do przodu, a jej twarz poróŜowiała z podniecenia. - Kiedy to było, panie Fitzwilliam? - W dniu jej śmierci - odparł Luke spokojnie. Jechaliśmy razem do Londynu. - Co właściwie panu powiedziała? - śe w Wychwood umarło zbyt wiele osób. Wymieniła Amy Gibbs, Tommy'ego Pierce'a i Cartera. Wspomniała teŜ, Ŝe następną ofiarą będzie doktor Humbleby. Panna Waynflete powoli pokiwała głową. - Czy powiedziała panu, kto ponosi za to odpowiedzialność? - Jakiś męŜczyzna z dziwnym błyskiem w oczach wyjaśnił Luke posępnie. - Według niej, takiego spojrzenia nie moŜna zapomnieć. Dostrzegła ten błysk,
kiedy rozmawiał z doktorem Humblebym. Dlatego właśnie uwaŜała, Ŝe to doktor będzie następną jego ofiarą. - I był - wyszeptała panna Waynflete. - Mój BoŜe. Mój BoŜe. Opadła na oparcie fotela. W jej oczach malował się smutek. - Kim jest ten męŜczyzna? - spytał Luke. - Panno Waynflete, pani to wie, pani musi wiedzieć! - Nie. Nie powiedziała mi. - Ale moŜe się pani domyślać - nalegał Luke. - Z pewnością pani wie, kogo podejrzewała. Panna Waynflete niechętnie przytaknęła. - Więc proszę mi powiedzieć. - Nigdy w Ŝyciu! - zaprotestowała, energicznie potrząsając głową. - śąda pan ode mnie rzeczy wielce niestosownej! Prosi pan, Ŝebym odgadła, kogo mogła... niech pan zauwaŜy - mogła... mieć na myśli moja nieŜyjąca przyjaciółka. Nie wolno mi na tej podstawie nikogo oskarŜać! - Nie chodzi o oskarŜenie, tylko o przypuszczenie. Ale panna Waynflete okazała się nieoczekiwanie stanowcza. - Nie mam nic do powiedzenia... - oznajmiła. - Lavinia nic mi nie mówiła. Przypuszczam, Ŝe coś podejrzewała, ale przecieŜ mogę się mylić. Wprowadziłabym pana w błąd, z czego mogłyby wyniknąć powaŜne konsekwencje. Postąpiłabym bardzo nikczemnie i nieodpowiedzialnie, wymieniając jakieś nazwisko. PrzecieŜ mogę się mylić! Zresztą, najprawdopodobniej tak właśnie jest!
Zacisnęła mocno usta i spojrzała na Luke'a z nieugiętą determinacją. Luke potrafił pogodzić się z poraŜką. Zdawał sobie sprawę, Ŝe nie pokona oporów panny Waynflete, mających swe źródło w jej bezkompromisowej uczciwości. Pogodziwszy się więc z niepowodzeniem, wstał, by się poŜegnać. Zamierzał powrócić jeszcze do tego tematu, ale nie chciał jej o tym uprzedzać. - Powinna pani postępować zgodnie ze swym sumieniem - powiedział. - Dziękuję za pomoc. Kiedy panna Waynflete odprowadzała go do drzwi, wydawała się nieco mniej pewna siebie. - Chyba nie sądzi pan, Ŝe... - zaczęła, ale potem zmieniła zdanie. - Gdybym mogła panu jeszcze w czymś pomóc, proszę dać mi znać. - Dobrze. Nie powtórzy pani treści naszej rozmowy, prawda? - Oczywiście, Ŝe nie. Nikomu nie pisnę ani słowa. Luke miał nadzieję, Ŝe mówi prawdę. - Proszę pozdrowić ode mnie Bridget - dodała panna Waynflete. - To bardzo ładna dziewczyna, prawda? I inteligentna. Mam nadzieję, Ŝe będzie szczęśliwa. - Mam na myśli jej małŜeństwo z lordem Whitfieldem. Między nimi jest taka duŜa róŜnica wieku. - Tak, to prawda. Panna Waynflete westchnęła.
- Czy wie pan, Ŝe kiedyś byłam z nim zaręczona? spytała niespodziewanie. Luke popatrzył na nią ze zdziwieniem. Panna Waynflete pokiwała głową i uśmiechnęła się ponuro. - Dawno temu. Był niezwykle obiecującym chłopcem. Pomogłam mu zdobyć wykształcenie. Byłam bardzo dumna z jego postępów. Podziwiałam upór, z którym dąŜył do sukcesu. - Znowu westchnęła. - Oczywiście, moja rodzina była zbulwersowana. W tamtych czasach podziały klasowe były bardzo wyraźne. - Zawahała się, a później dodała: - Śledziłam jego karierę z wielkim zainteresowaniem. UwaŜam, Ŝe moja rodzina nie miała racji. Uśmiechnęła się, a potem skinęła Luke'owi głową na poŜegnanie i weszła do domu. Luke próbował zebrać myśli. UwaŜał dotąd pannę Waynflete za zdecydowanie "starą" kobietę. Teraz zdał sobie sprawę, Ŝe najprawdopodobniej nie ma jeszcze sześćdziesięciu lat. Lord Whitfield musiał mieć dobrze po pięćdziesiątce. Mogła więc być od niego starsza najwyŜej o rok lub dwa. A teraz lord zamierzał oŜenić się z Bridget. Dwudziestoośmioletnią Bridget. Z Bridget, która jest młoda i pełna Ŝycia... - Och, niech to diabli wezmą! - zaklął pod nosem. - Nie wolno mi o tym myśleć. Praca. Muszę się zabrać do roboty. XIV MEDYTACJE LUKE'A
Ciotka Amy Gibbs, pani Church, była zdecydowanie niesympatyczna. Jej spiczasty nos, rozbiegane oczy i przesadna gadatliwość napawały Luke'a wstrętem. Zachowywał się wobec niej dość obcesowo, co dało w efekcie nadspodziewanie pomyślne rezultaty. - Ma pani - zaczął - odpowiadać na moje pytania najlepiej, jak pani potrafi. Jeśli cokolwiek pani zatai lub zafałszuje, konsekwencje mogą okazać się dla pani nadzwyczaj powaŜne. - Dobrze, sir. Rozumiem. Proszę mi wierzyć, Ŝe najchętniej powiem panu wszystko, co wiem. Nigdy nie miałam do czynienia z policją... - I nie chciałaby pani tego, prawda? - dokończył Luke. No cóŜ, jeśli postąpi pani tak, jak powiedziałem, na pewno do tego nie dojdzie. Chcę się dowiedzieć wszystkiego o pani zmarłej siostrzenicy: jakich miała przyjaciół, ile pieniędzy, czy mówiła coś, co pani wydało się niezwykłe. Zaczniemy od jej znajomych. Kim byli? Pani Church łypnęła na niego przebiegle. - Chodzi panu o męŜczyzn, sir? - Czy miała jakieś przyjaciółki? - No cóŜ, chyba nie. Nie ma o czym mówić, sir. Oczywiście, pracowała z jakimiś dziewczynami, ale nie utrzymywała z nimi bliŜszych kontaktów. Rozumie pan... - Wolała męŜczyzn. Proszę mówić dalej. Niech mi pani o nich opowie.
- Spotykała się z Jimem Harveyem, mechanikiem z warsztatu samochodowego, sir. To miły, ustatkowany chłopak. Często jej powtarzałam, Ŝe nie mogła lepiej trafić. - A inni? - przerwał jej Luke. Znów spojrzała na niego przebiegle. - Pewnie chodzi panu o tego dŜentelmena, który prowadzi sklep z osobliwościami? Szczerze panu powiem, Ŝe to mi się nie podobało! Jestem uczciwą kobietą i nie pochwalam flirtów! Ale z tymi dzisiejszymi dziewczętami nie warto nawet gadać. Chodzą własnymi ścieŜkami. A potem często tego Ŝałują. - Czy Amy Ŝałowała? - spytał krótko Luke. - Nie, sir, nie sądzę. - W dniu swojej śmierci poszła po poradę do doktora Thomasa. Czy to przypadkiem nie było tego powodem? - Nie, sir, jestem tego prawie pewna. Och! Przysięgam! Amy poczuła się niedobrze, ale miała po prostu dokuczliwy kaszel i katar. Jestem pewna, Ŝe to nie było to, co pan sugeruje, sir. - Wierzę pani na słowo. Jak daleko zaszły sprawy między nią a panem Ellsworthym? Pani Church zerknęła na niego z ukosa. - Nie jestem w stanie powiedzieć tego dokładnie, sir. Amy nigdy mi się nie zwierzała. - Ale zaszły dość daleko? - spytał Luke szorstko. - Ten dŜentelmen nie cieszy się tu dobrą opinią, sir oznajmiła pani Church słodkim głosem. - Takie tam sprawy. Ci jego przyjaciele, którzy przyjeŜdŜają tu z
Londynu, i wiele dziwnych wydarzeń. Chodzą na Łąkę Czarownic w samym środku nocy. - Czy Amy brała w tym udział? - Poszła chyba tylko jeden raz, sir. Nie wróciła na noc do domu, a jego lordowska mość, u którego wtedy pracowała, dowiedział się o tym i ostro zwrócił jej uwagę. Ona nie pozostała mu dłuŜna, więc wypowiedział jej posadę, czego zresztą naleŜało się spodziewać. - Czy opowiadała pani o tym, co dzieje się w miejscach, w których pracuje? Pani Church potrząsnęła głową. - Niewiele, sir. Bardziej interesowała się własnymi sprawami. - Przez jakiś czas była u państwa Hortonów, prawda? - Prawie przez rok, sir. - Dlaczego od nich odeszła? - Po prostu dla pieniędzy. Zwolniło się miejsce w rezydencji lorda Whitfielda, a zarobki były tam wyŜsze. Luke pokiwał głową. - Czy pracowała u Hortonów wtedy, gdy umarła pani Horton? - spytał. - Owszem, sir. Okropnie narzekała, Ŝe w domu są dwie pielęgniarki, przez które ma mnóstwo dodatkowej pracy... musi nosić tace i tak dalej. - Nigdy nie pracowała u pana Abbota, tego prawnika? - Nie, sir. Pan Abbot ma na swoje usługi lokaja i Ŝonę. Kiedyś Amy poszła do jego biura, ale nie wiem po co. Luke zachował w pamięci ten drobny szczegół uwaŜając, Ŝe moŜe on okazać się istotny. Uznał, Ŝe pani
Church najwyraźniej nie wie juŜ nic więcej o tej sprawie, więc zmienił temat. - Czy przyjaźniła się z jakimiś innymi dŜentelmenami z miasteczka? - Z nikim, o kim warto by wspominać. - Proszę posłuchać, pani Church. Niech pani nie zapomina, Ŝe chcę znać całą prawdę. - To nie był Ŝaden dŜentelmen, sir, daleko mu do tego. PoniŜała się i wygarnęłam jej to prosto w oczy. - Czy moŜe pani wyraŜać się jaśniej, pani Church? - Słyszał pan o barze Siedem Gwiazd, sir? To marna gospoda, a jej właściciel, Harry Carter, ten wulgarny prostak, był prawie przez cały czas podpity. - Amy była jego przyjaciółką? - Raz czy dwa poszła z nim na spacer. Nie sądzę, Ŝeby łączyło ich coś więcej. Naprawdę, sir. Luke w zadumie pokiwał głową, a potem ponownie zmienił temat. - Czy znała pani Tommy'ego Pierce'a? - Co? Syna pani Pierce? Oczywiście. Stale psocił. - Często widywał Amy? - Och, nie, sir. Gdyby chciał wypróbować na niej jakąś swoją sztuczkę, zaraz dałaby mu po nosie. - Czy była zadowolona z pracy u panny Waynflete? - Trochę się tam nudziła, sir, a pensja nie była wysoka. Ale po tym, jak ją odprawiono z Ashe Manor, trudno było znaleźć jakieś dobre miejsce. - PrzecieŜ chyba mogła stąd wyjechać, prawda? - Do Londynu?
- Albo jakiejś innej części kraju. Pani Church potrząsnęła głową. - Amy nie chciała opuszczać Wychwood... powiedziała, cedząc słowa - nie w tych okolicznościach. - Jakie okoliczności ma pani na myśli? - Chodziło o Jima i tego dŜentelmena ze sklepu z antykami. Luke pokiwał głową z zadumą. - Panna Waynflete jest bardzo miłą kobietą - ciągnęła pani Church - ale przywiązuje za duŜą wagę do swoich sreber i mosiądzu. Wymaga, Ŝeby wszystko było odkurzone, a materace odwrócone. Amy nie zniosłaby tego zawracania głowy, gdyby nie zabawiała się dobrze w inny sposób. - Mogę to sobie wyobrazić - powiedział Luke zimno. Doszedł do wniosku, Ŝe nie ma juŜ więcej pytań. Był przekonany, Ŝe wyciągnął z pani Church wszystko, co wiedziała. Postanowił przypuścić ostatni atak. - Chyba domyśla się pani, jaki jest powód tych wszystkich pytań. Okoliczności śmierci Amy wydają się dość tajemnicze. Nie jesteśmy całkiem pewni, czy był to nieszczęśliwy wypadek. A w takim razie zdaje sobie pani sprawę, co to musiało być. - Morderstwo! - zawołała pani Church z nagłym podnieceniem. - No właśnie. Przypuśćmy, Ŝe pani siostrzenica została zamordowana. Kto, pani zdaniem, moŜe być odpowiedzialny za jej śmierć? Pani Church wytarła ręce w fartuch.
- Czy osoba, która naprowadzi policję na właściwy trop, dostanie jakąś nagrodę? - spytała dociekliwie. - To moŜliwe - odparł Luke. - Nie chciałabym mówić niczego z całą pewnością powiedziała pani Church, oblizując się na myśl o pieniądzach - ale ten dŜentelmen ze sklepu z antykami wygląda podejrzanie. Chyba pamięta pan sprawę Castora, sir... jak odkryli kawałki ciała tej biedaczki poprzybijane do ścian w jego nadmorskim domku, a potem znaleźli zwłoki pięciu czy sześciu innych dziewcząt, które zabił w taki sam sposób. MoŜe ten pan Ellsworthy jest człowiekiem tego rodzaju? - Taka jest pani sugestia? - No cóŜ, mogło tak być, sir, prawda? Luke przyznał jej rację, a potem spytał: - Czy Ellsworthy wyjeŜdŜał z miasteczka po południu w dniu derbów? To niezwykle istotny szczegół. Pani Church wytrzeszczyła oczy. - W dniu wyścigów derby? - Tak. W środę, przed dwoma tygodniami. Potrząsnęła głową. - Tego nie wiem. Zazwyczaj w środy bywa poza domem. PrzewaŜnie jeździ do Londynu. W środy sklepy zamyka się w południe. - Aha - mruknął Luke. - W południe. PoŜegnał się z panią Church, ignorując jej aluzje na temat pienięŜnej rekompensaty za stracony przez nią cenny czas. Czuł do niej głęboką niechęć. Choć rozmowa z nią w zasadzie niczego nie wyjaśniła do
końca, dostarczyła mu kilku drobnych, lecz sugestywnych szczegółów. Zaczął dokładnie przetrząsać w myślach wszystko, czego się juŜ dowiedział. Sprawa nadal sprowadzała się do tych czterech osób. Thomas, Abbot, Horton i Ellsworthy. Stanowisko panny Waynflete zdawało się to potwierdzać. Nie chciała ujawnić nazwiska domniemanego mordercy. To z pewnością oznaczało, musiało oznaczać, Ŝe tą osobą był ktoś cieszący się w Wychwood powaŜaniem, ktoś, komu przypadkowa insynuacja mogłaby zdecydowanie zaszkodzić. Tłumaczyło to równieŜ determinację, z jaką panna Pinkerton postanowiła przekazać swoje podejrzenia Scotland Yardowi. Lokalna policja wyśmiałaby jej domysły. Nie chodziło o rzeźnika, piekarza czy wytwórcę lichtarzy. Nie chodziło równieŜ o zwykłego mechanika samochodowego. Tą osobą był ktoś, kto wydawał się niezdolny do morderstwa, więc oskarŜenie go byłoby niezwykle powaŜną sprawą. Luke miał czterech potencjalnych kandydatów. Musiał jeszcze raz rozwaŜyć poszlaki przeciw kaŜdemu z nich i wyciągnąć wnioski. Zastanawiały go opory panny Waynflete. Wydawała mu się osobą sumienną i skrupulatną. Sądziła, Ŝe wie, kogo podejrzewała panna Pinkerton, ale podkreśliła z naciskiem, Ŝe są to tylko jej domysły i Ŝe moŜe się mylić. Kogo panna Waynflete miała na myśli?
Bała się, Ŝe jej oskarŜenie mogłoby skrzywdzić niewinnego człowieka. Zatem obiektem jej podejrzeń musiał być męŜczyzna na wysokim stanowisku, cieszący się sympatią i szacunkiem mieszkańców miasteczka. Luke doszedł do wniosku, Ŝe to automatycznie wyklucza Ellsworthy'ego. Na dobrą sprawę był w Wychwood człowiekiem obcym i miał złą opinię. Luke sądził, Ŝe gdyby panna Waynflete podejrzewała Ellsworthy'ego, bez wahania wymieniłaby jego nazwisko. Zatem, rozpatrując sprawę z punktu widzenia panny Waynflete, naleŜy wykreślić Ellsworthy'ego z listy podejrzanych. Luke zabrał się do pozostałych. UwaŜał, Ŝe moŜe równieŜ wyeliminować majora Hortona. Panna Waynflete stanowczo odrzuciła sugestię, Ŝe Horton mógł otruć swoją Ŝonę. Gdyby podejrzewała go o dalsze zbrodnie, chyba nie byłaby tak bardzo przekonana o jego niewinności w sprawie śmierci pani Horton. Pozostali więc doktor Thomas oraz pan Abbot. Obaj spełniali niezbędne wymagania. Mieli wysoką pozycję zawodową i nigdy nie dali powodu do plotek. Cieszyli się ogólną sympatią i byli znani ze swej uczciwości oraz rzetelności. Luke zaczął rozwaŜać tę sprawę z innego punktu widzenia. Zastanawiał się, czy on sam wykluczyłby Ellsworthy'ego i Hortona. Natychmiast przecząco pokręcił głową. To nie było takie proste. Panna Pinkerton dobrze wiedziała, kim jest ten człowiek.
Dowiodła tego, po pierwsze - jej śmierć, a po drugie śmierć doktora Humbleby. Ale nie zdradziła jego nazwiska pannie Waynflete. Zatem, choć panna Waynflete przypuszcza, Ŝe wie, kto to jest, moŜe się mylić. Często jesteśmy przekonani, Ŝe wiemy, co myślą inni ludzie, ale niekiedy okazuje się, Ŝe po prostu nie mieliśmy racji i popełniliśmy potworny błąd! W dalszym ciągu miał więc czterech kandydatów. Panna Pinkerton nie Ŝyła, więc nie mogła juŜ mu pomóc. Musiał sam ocenić poszlaki i rozwaŜyć wszystkie moŜliwości. Zaczął od Ellsworthy'ego, poniewaŜ na pierwszy rzut oka właśnie on wydawał się najbardziej odpowiednim kandydatem. Był niezbyt zrównowaŜony psychicznie i mógł mieć spaczoną osobowość psychopatycznego zabójcy. Zabierzmy się do tego w ten sposób - powiedział Luke do siebie. Potraktujmy kaŜdego z nich po kolei jako podejrzanego. Na przykład Ellsworthy. ZałóŜmy, Ŝe jest mordercą! Na razie przyjmijmy, Ŝe wiem to z całą pewnością. Teraz rozwaŜmy ofiary w porządku chronologicznym. Po pierwsze, pani Horton. Trudno powiedzieć, jaki motyw mógł go skłonić do wyprawienia jej na tamten świat. Ale miał sposobność. Horton wspominał, Ŝe jego Ŝona zaŜywała jakąś miksturę, którą dostała od Ellsworthy'ego. W ten sposób mógł przemycić na przykład arszenik. Pytanie brzmi: po co? Z kolei Amy Gibbs. Dlaczego Ellsworthy zamordował Amy Gibbs? Powód jest oczywisty - była niewygodna!
MoŜe groziła mu procesem o niedotrzymanie obietnicy małŜeństwa? Albo uczestniczyła w orgii o północy? Czy odgraŜała się, Ŝe o tym rozpowie? Lord Whitfieid ma w Wychwood spore wpływy, a zdaniem Bridget jest człowiekiem o nieugiętych zasadach moralnych. Mógł wystąpić przeciwko Ellsworthy'emu, gdyby ten dopuścił się jakichś nieprzyzwoitych wybryków. A więc... Ŝegnaj Amy. Ale sadystyczny morderca wybrałby chyba inną metodę. Kto następny... Carter? Dlaczego Carter? Mało prawdopodobne, Ŝeby wiedział o nocnych orgiach. Chyba Ŝe powiedziała mu Amy? Czy jego ładna córka była w to zamieszana? Czy Ellsworthy zaczął się do niej zalecać? Muszę się przyjrzeć Lucy Carter. MoŜe jej ojciec po prostu obraził Ellsworthy'ego, a on, jako człowiek zniewieściały i nadpobudliwy, poczuł się uraŜony. Jeśli popełnił juŜ jedną czy dwie zbrodnie, mógł stać się na tyle nieczuły, by zaplanować morderstwo z bardzo błahego powodu. Tommy Pierce. Dlaczego Ellsworthy zabił Tommy'ego Pierce'a? To proste. Tommy brał udział w jakimś nocnym obrządku. Zagroził, Ŝe o tym rozpowie. MoŜe się wygadał. Trzeba było zamknąć mu usta. Doktor Humbleby. Dlaczego Ellsworthy zamordował doktora Humbleby'ego? To najłatwiejsze pytanie ze wszystkich! Humbleby, będąc lekarzem, zauwaŜył, Ŝe Ellsworthy jest niezbyt zrównowaŜony psychicznie. Najprawdopodobniej zamierzał przedsięwziąć w tej sprawie jakieś kroki. Więc jego los został przesądzony. Istnieje jednak pewien szkopuł. W jaki sposób
Ellsworthy mógł doprowadzić do tego, Ŝe Humbleby umarł na zakaŜenie krwi? A moŜe przyczyną jego śmierci było coś innego? Czy zainfekowany palec to zbieg okoliczności? W końcu panna Pinkerton. W środę sklep został zamknięty w południe. Tego dnia Ellsworthy mógł pojechać do Londynu. Ciekaw jestem, czy ma samochód. Nie widziałem go za kierownicą, ale to niczego nie dowodzi. Zdawał sobie sprawę, Ŝe panna Pinkerton go podejrzewa, więc postanowił udaremnić jej złoŜenie zeznań w Scotland Yardzie. Poza tym moŜe jest juŜ tam notowany. Oto poszlaki świadczące przeciwko Ellsworthy'emu! A co przemawia na jego korzyść? No cóŜ, po pierwsze, z pewnością nie jest on człowiekiem, którego - według odczucia panny Wanflete - podejrzewała panna Pinkerton. Po drugie, kiedy o tym mówiła, w mojej wyobraźni powstał niewyraźny obraz męŜczyzny, ale zupełnie nie pasował on do Ellsworthy'ego. Na podstawie jej słów odniosłem wraŜenie, Ŝe jest to człowiek zupełnie normalny, którego nikt nie mógłby nawet podejrzewać. A Ellsworthy naleŜy do ludzi, budzących podejrzenia. Nie, do mojego wizerunku bardziej pasuje człowiek taki jak... doktor Thomas. No właśnie, Thomas. Co z Thomasem? Po rozmowie z nim wykreśliłem go z listy podejrzanych. To miły, skromny człowiek. Ale rzecz w tym, Ŝe ten morderca - o ile całe moje rozumowanie nie jest błędne - jest właśnie człowiekiem miłym i skromnym. Ostatnią osobą, którą
moŜna by podejrzewać o popełnienie zbrodni! A tak właśnie jest w przypadku Thomasa. Raz jeszcze wszystko rozwaŜmy. Dlaczego doktor Thomas zamordował Amy Gibbs? W istocie wydaje się to wielce nieprawdopodobne! Ale właśnie tego dnia Amy poszła do niego, a on dał jej tę buteleczkę syropu na kaszel. Przypuśćmy, Ŝe zawierała ona kwas szczawiowy. To byłoby bardzo proste i pomysłowe posunięcie! Ciekaw jestem, którego z nich wezwano, kiedy stwierdzono, Ŝe Amy została otruta - doktora Humbleby'ego czy Thomasa? Jeśli Thomasa, to mógł on przynieść ze sobą jakąś starą buteleczkę z farbą do kapeluszy, postawić ją niepostrzeŜenie na stoliku, a potem bezczelnie zabrać obie buteleczki do analizy! Coś w tym stylu. Trzeba było tylko zachować zimną krew! Tommy Pierce? Nie widzę motywu. Motyw - na tym właśnie polega kłopot z doktorem Thomasem. Nie przychodzi mi na myśl Ŝaden, nawet Ŝaden szaleńczy motyw! Podobnie w przypadku Cartera. Dlaczego doktor Thomas chciałby pozbyć się Cartera? MoŜna tylko zakładać, Ŝe Amy, Tommy i oberŜysta wiedzieli o doktorze Thoma- sie coś, co niebezpiecznie było wiedzieć. Ach! Przyjmijmy, Ŝe wiązało się to ze śmiercią pani Horton. Doktor Thomas był jej lekarzem. Jej stan nagle się pogorszył i umarła. Z łatwością mógł to zaaranŜować. NaleŜy pamiętać, Ŝe Amy Gibbs pracowała tam w tym czasie. Mogła coś zobaczyć albo usłyszeć. To tłumaczyłoby jej śmierć. Tommy Pierce jak wiadomo z miarodajnego źródła - był wyjątkowo
wścibskim chłopcem. Mógł się czegoś dowiedzieć. A co z Carterem? Amy Gibbs mogła go w coś wtajemniczyć. On wygadał się po pijanemu, więc Thomas postanowił jego równieŜ uciszyć. Oczywiście, to tylko czyste domysły. Ale co innego moŜna zrobić? Kolej na doktora Humbleby'ego. Ach! Nareszcie mamy do czynienia z morderstwem, które z łatwością moŜna uzasadnić. Wystarczający motyw i doskonała sposobność! Nikt poza doktorem Thomasem nie byłby w stanie wywołać u doktora Humbleby'ego zakaŜenia krwi! Mógł infekować skaleczone miejsce za kaŜdym razem, kiedy zmieniał mu opatrunek! śałuję, Ŝe nie moŜna powiązać go w równie łatwy sposób z pozostałymi ofiarami. Panna Pinkerton? Jej przypadek jest trudniejszy, ale istnieje jeden niezbity fakt. Przez większą część dnia doktor Thomas przebywał poza Wychwood. Utrzymuje, Ŝe odbierał poród. MoŜliwe. Ale prawdą jest, Ŝe wyjechał z Wychwood samochodem. Czy coś pominąłem? Tak, jest jeszcze jedna sprawa. Uśmiech, jakim mnie obdarzył, kiedy przed paroma dniami wychodziłem z jego domu. Był to pełen wyŜszości, pobłaŜliwy uśmiech człowieka, który właśnie wyprowadził mnie w pole i zdaje sobie z tego sprawę. Luke westchnął, a potem potrząsnął głową i powrócił do swych rozwaŜań. Abbot? To takŜe odpowiedni kandydat. Normalny, dobrze sytuowany i szanowany, po prostu ostatni człowiek, którego i tak dalej, i tak dalej. Jest równieŜ
próŜny i pewny siebie. Mordercy zazwyczaj tacy właśnie są! Cechuje ich arogancja i zarozumialstwo! Zawsze uwaŜają, Ŝe uda im się uniknąć kary. Amy Gibbs poszła kiedyś do jego kancelarii. Po co? Dlaczego chciała się z nim widzieć? śeby zasięgnąć porady prawnej? Dlaczego? A moŜe chodziło o sprawę osobistą? NaleŜy pamiętać o "liście od jakiejś pani", który zauwaŜył Tommy. Czy nadawczynią była Amy Gibbs? Czy teŜ jego autorką była pani Horton, a Amy Gibbs go przechwyciła? Jaka inna kobieta mogła napisać do pana Abbota o sprawach na tyle osobistych, Ŝe stracił on panowanie nad sobą, kiedy Tommy przypadkiem zobaczył ten list? Co jeszcze naleŜy rozwaŜyć w związku z Amy Gibbs? Farba do kapeluszy? Tak, jest w staroświeckim stylu. Kiedy w grę wchodzą kobiety, męŜczyźni pokroju Abbota zachowują się zwykle dość staroświecko. Grają rolę podstarzałych donŜuanów! Tommy Pierce? To jasne, Ŝe zginął z powodu tego listu. Ale to znaczy równieŜ, Ŝe ten list musiał być niezwykle obciąŜający! Carter? Abbot zalecał się do córki Cartera i nie chciał dopuścić do skandalu. A podły, głupkowaty łotr Carter miał czelność mu grozić! Jemu, któremu uszły juŜ bezkarnie dwa przebiegłe morderstwa! A więc, trzeba wykończyć pana Cartera! Ciemna noc i mocne pchnięcie. Ta zbrodnia wydaje się aŜ nazbyt prosta. Czy poznałem mentalność Abbota? Chyba tak. Ta staruszka mówiąc o nim miała nieprzyjemny błysk w oczach. Mogła go o niejedno podejrzewać... Poza tym sprzeczka z doktorem Humblebym. Humbleby ośmielił
się przeciwstawić Abbotowi, inteligentnemu radcy prawnemu i mordercy. Stary osioł... nie miał najmniejszego pojęcia, co go czeka! "Zasługuje na śmierć! OdwaŜył się potraktować mnie w sposób obcesowy!" A potem... co było potem? Odwrócił się i napotkał wzrok Lavinii Pinkerton. Jego niepewne spojrzenie dowodziło poczucia winy. On, który szczycił się nieposzlakowaną uczciwością, najwyraźniej wzbudził jej podejrzania. Panna Pinkerton odkryła jego tajemnicę... Wiedziała, co zrobił... Tak, ale nie miała dowodów. Przypuśćmy jednak, Ŝe zamierzała je zdobyć... Przypuśćmy, Ŝe zaczęła mówić... Przypuśćmy, Ŝe... Abbot jest dość przenikliwym znawcą ludzkich charakterów. Domyślił się, jaki będzie jej następny ruch. Jeśli pojedzie do Scotland Yardu i zrelacjonuje im swoją wersję wydarzeń, mogą jej uwierzyć i wszcząć dochodzenie. Trzeba się więc zdecydować na desperacki krok. Czy Abbot ma własny samochód, czy teŜ wynajął jakiś pojazd w Londynie? W kaŜdym razie nie było go w Wychwood w dniu derbów... Luke znowu się zawahał. Tak bardzo zagłębił się w szczegóły tej sprawy, Ŝe trudno mu było przejść do rozwaŜań na temat kolejnego podejrzanego. Musiał odczekać chwilę, by móc wyobrazić sobie majora Hortona w roli potencjalnego mordercy. Zacznijmy od tego, Ŝe Horton zamordował swoją Ŝonę! Miał wystarczający powód i sporo zyskał na jej śmierci. śeby osiągnąć cel, musiał udawać niezwykle oddanego
męŜa. Udaje go nadal. Ale czy czasami trochę nie przesadza? No dobrze, jedno morderstwo załatwione. Kto następny? Amy Gibbs. Tak, to całkiem wiarygodne. Amy tam pracowała. Mogła coś zauwaŜyć. Mogła widzieć, jak major podaje Ŝonie kubek wzmacniającego bulionu albo kleik, a dopiero później zdać sobie sprawę ze znaczenia tego faktu. Farba do kapeluszy mogła przyjść majorowi do głowy w sposób zupełnie naturalny, poniewaŜ jest stuprocentowym męŜczyzną, który nie zna się na damskich kaprysach. Przypadek Amy Gibbs wyjaśniony. Pijany Carter? Takie same motywy jak poprzednio. Amy coś mu powiedziała. Kolejne łatwe morderstwo. Tommy Pierce. Trzeba wziąć pod uwagę jego wścibską naturę. CzyŜby ten list w kancelarii Abbota napisała pani Horton, skarŜąc się, Ŝe mąŜ próbuje ją otruć? To szalony pomysł, ale przecieŜ mogło tak być. Tak czy owak, major zdawał sobie sprawę z zagroŜenia, jakie stwarza Tommy, więc chłopiec podzielił los Amy i Cartera. Wszystko proste i jasne. Czy łatwo jest zabić człowieka? Mój BoŜe, bardzo łatwo. Teraz doszliśmy do sprawy trudniejszej. Humbleby! Motyw? Bardzo niejasny. Początkowo to on leczył panią Horton. CzyŜby odkrył przyczynę choroby, a Horton przekonał swoją Ŝonę, Ŝe naleŜy zmienić go na młodszego, mniej podejrzliwego lekarza? A jeśli tak, to co sprawiło, Ŝe Humbleby był niebezpieczny po upływie tak długiego czasu? To trudne pytanie.
Niełatwo teŜ powiązać z Hortonem przyczynę jego zgonu... ZakaŜenie krwi... Panna Pinkerton? Całkiem prawdopodobne. Horton ma samochód, który widziałem na własne oczy. Tego dnia nie było go w Wychwood... podobno pojechał na derby. Owszem, to moŜliwe. Czy Horton jest wyrachowanym mordercą? Chciałbym to wiedzieć... Luke spojrzał przed siebie i w zamyśleniu zmarszczył brwi. To jeden z nich... Nie sądzę, by zrobił to Ellsworthy, ale tego nie wykluczam! On jest najlepszym kandydatem! Thomas nie wchodziłby w rachubę, gdyby nie przyczyna zgonu doktora Humbleby. To zakaŜenie krwi wyraźnie wskazuje na mordercę, znającego się na medycynie! MoŜe Abbot? Poszlaki przeciwko niemu nie są przekonujące, ale jestem w stanie wyobrazić go sobie w tej roli... Tak, pasuje do niej bardziej niŜ inni. A moŜe Horton? Latami tyranizowany przez swoją Ŝonę, cierpiał na kompleks niŜszości... tak, to moŜliwe! Ale panna Waynflete tak nie uwaŜa, a jest osobą rozsądną i dobrze zna zarówno to miasteczko, jak i jego mieszkańców... Kogo podejrzewa? Abbota czy Thomasa? To musi być któryś z nich... Jeśli przyprę ją do muru, pytając wprost: "Który z nich jest mordercą?", moŜe uda mi się z niej to wyciągnąć. Ale ona moŜe się mylić. Nie ma sposobu sprawdzenia, czy ma rację... tak jak było w przypadku panny Pinkerton. Potrzebuję dowodów. Gdyby doszło do
jeszcze jednego wypadku... tylko jednego, wiedziałbym... Urwał z dreszczem przeraŜenia. - Mój BoŜe - wyszeptał. - PrzecieŜ domagam się jeszcze jednego morderstwa... XV NIESTOSOWNE ZACHOWANIE SZOFERA Luke, pijąc piwo w barze Siedem Gwiazd, czuł się nieco skrępowany. KaŜdy jego nawet najmniejszy ruch śledziło sześć par zamglonych oczu, a gdy tylko wszedł, ucichły wszelkie rozmowy. Wygłosił kilka ogólnikowych uwag, dotyczących plonów, pogody czy zakładów piłkarskich, ale na Ŝadną nikt z obecnych nie zareagował. Pozostało md odgrywanie roli szarmanckiego męŜczyzny. Trafnie ocenił, Ŝe ładną, rumianą, ciemnowłosą barmanką jest panna Lucy Carter. Jego komplementy spotkały się z Ŝyczliwym przyjęciem. Panna Carter, chichocząc, zawołała: - Niech pan przestanie! Z pewnością pan tak nie myśli! To tylko gadanie! - i dorzuciła jeszcze kilka tego rodzaju wykrzykników. Ale robiła to najwyraźniej odruchowo. Widząc, Ŝe dalszy pobyt w barze nie przyniesie mu Ŝadnych korzyści, Luke dopił piwo i wyszedł. Ruszył ścieŜką w kierunku miejsca, w którym przez rzekę przerzucono kładkę. Kiedy stał, patrząc na nią, usłyszał za plecami drŜący męski głos:
- To tu, proszę pana, tu właśnie wpadł Harry. Luke odwrócił głowę i zobaczył jednego z niedawnych gości baru, który w sposób wyjątkowo obojętny odniósł się do kwestii plonów, pogody i zakładów piłkarskich. Teraz najwyraźniej zamierzał wprowadzić Luke'a w szczegóły tego makabrycznego wypadku. - Wpadł w muł - wyjaśnił stary wieśniak. - Prosto w błoto i ugrzązł w nim głową w dół. - To dziwne, Ŝe spadł właśnie w tym miejscu powiedział Luke. - Był pijany - wyjaśnił stary ze zrozumieniem. - Tak, ale przecieŜ musiał wielokrotnie tędy przechodzić po pijanemu. - Prawie co wieczór. Harry zawsze był podpity. - MoŜe ktoś go popchnął - zasugerował Luke obojętnie. - Mogło tak być - przyznał wieśniak. - Ale nie mam pojęcia, kto by to zrobił. - Chyba miał paru wrogów. Podobno kiedy był pijany, zachowywał się ordynarnie, prawda? - AŜ przyjemnie było słuchać, jak przeklinał! Nie przebierał w słowach. Ale przecieŜ nikt nie popchnąłby pijanego. Luke nie oponował. Z pewnością wykorzystanie przewagi nad odurzonym alkoholem człowiekiem uchodziło za niezwykle niehonorowy postępek. Wieśniak wydawał się dość zgorszony takim pomysłem. - No cóŜ - powiedział Luke wymijająco - to smutna historia. - Nie dla jego Ŝony - oświadczył nieznajomy. - Myślę, Ŝe ona i Lucy nie mają powodu do smutku.
- MoŜe są ludzie, których jego śmierć ucieszyła?" Staruszek nie miał na ten temat sprecyzowanego zdania. - Być moŜe - powiedział. - Ale Harry nikomu nie szkodził. Tym epitafium ku czci świętej pamięci pana Cartera zakończyli rozmowę i rozstali się. Luke ruszył w kierunku starego dworu. Biura biblioteki zajmowały dwa pokoje od frontu. Poszedł na tył budynku, gdzie mieściło się muzeum. Przesuwał się od gablotki do gablotki, oglądając niezbyt fascynujące eksponaty. Trochę wyrobów garncarskich i monet z epoki rzymskiej. Kilka ciekawostek z Południowego Pacyfiku, malajskie nakrycia głowy. Rozmaite posąŜki hinduskich boŜków, które podarował major Horton, statuetka grubego Buddy o złośliwym wyrazie twarzy i wątpliwej autentyczności egipskie paciorki. Luke wrócił do hallu. Nie było tu Ŝywej duszy. Wszedł cicho po schodach. Na górze mieścił się skład czasopism i gazet oraz pokój wypełniony ksiąŜkami historycznymi. Wszedł na następne piętro. Tu znajdowały się - jak to określił w myślach - rupieciarnie. Wypchane, pogryzione przez mole ptaki, sterty podartych czasopism, przestarzałe powieści i ksiąŜki dla dzieci. Luke zbliŜył się do okna. Doszedł do wniosku, Ŝe właśnie tu musiał siedzieć Tommy Pierce. Zapewne pogwizdywał sobie wesoło, a od czasu do czasu, kiedy usłyszał czyjeś zbliŜające się kroki, przecierał energicznie szyby. Ktoś musiał wejść do pokoju. Tommy wychylił się do połowy na zewnątrz i, chcąc zademonstrować swą
gorliwość, z zapałem polerował szybę. Wtedy ten ktoś zbliŜył się do chłopca i, coś do niego mówiąc, mocno go popchnął. Luke odwrócił się. Zbiegł na dół i przez parę minut stał w hallu. Nikt nie zauwaŜył jego obecności w budynku. Nikt nie widział, jak wchodził na górę. - KaŜdy mógł to zrobić! - powiedział do siebie. - To najłatwiejsza rzecz na świecie! Usłyszał odgłos kroków zbliŜających się od strony biblioteki. PoniewaŜ nie miał nic na sumieniu, nie widział powodu, by się ukrywać. W przeciwnym razie z łatwością mógłby po prostu cofnąć się w głąb sali muzealnej! Z biblioteki wyszła panna Waynflete z kilkoma ksiąŜkami pod pachą. Wkładała rękawiczki. Wydawała się pełna radości i energii. Kiedy go dostrzegła, rozpromieniła się i zawołała: - Och, pan Fitzwilliam, czyŜby zwiedzał pan nasze muzeum? Niestety nie ma tam zbyt wielu ciekawych rzeczy. Lord Whitfield obiecuje, Ŝe zdobędzie dla nas kilka interesujących eksponatów. - Naprawdę? - Owszem, jakieś współczesne wynalazki. Takie, jakie mają w Muzeum Techniki w Londynie. Proponuje modele samolotu i parowozu oraz jakieś preparaty chemiczne. - Być moŜe dodadzą blasku waszym salom wystawowym. - Tak, moim zdaniem muzeum nie powinno zajmować się wyłącznie przeszłością.
- Chyba nie. - Obiecał równieŜ jakieś eksponaty związane z Ŝywieniem, kaloriami i witaminami... wszelkie tego rodzaju rzeczy. Lord Whitfield jest zapalonym entuzjastą Kampanii na Rzecz Zdrowia. - Wspominał o tym któregoś wieczora. - To obecnie bardzo modny temat, prawda? Kiedy lord Whitfield opowiadał mi o swojej wizycie w Instytucie Wellermana, gdzie pokazano mu hodowle zarazków i bakterii, po prostu przeszył mnie dreszcz. Mówił teŜ o komarach, śpiączce afrykańskiej i o jakimś pasoŜycie wątroby, ale to było dla mnie zbyt trudne. - Zapewne było teŜ zbyt trudne dla lorda Whitfielda powiedział Luke pogodnie. - ZałoŜę się, Ŝe wszystko pokręcił! Pani ma o wiele bardziej przenikliwy umysł niŜ on, panno Waynflete. - To uprzejme z pana strony, panie Fitzwilliam, ale obawiam się, Ŝe kobiety nie potrafią myśleć tak wnikliwie jak męŜczyźni - odparta spokojnie panna Waynflete. Luke stłumił chęć skrytykowania sposobu myślenia lorda Whitfielda. - Zajrzałem do muzeum - zaczął, zmieniając temat - a potem poszedłem na górę, Ŝeby obejrzeć to okno. - To, z którego Tommy... - Panna Waynflete zadrŜała. To naprawdę przeraŜające. - Owszem, istotnie bardzo nieprzyjemna sprawa. Spędziłem mniej więcej godzinę w towarzystwie ciotki Amy, pani Church... niezbyt sympatyczna kobieta! - O, tak!
- W rozmowie z nią musiałem być dość stanowczy powiedział Luke. - Ona chyba uwaŜa mnie za kogoś w rodzaju superpolicjanta. Zamilkł, widząc nagłą zmianę w wyrazie twarzy panny Waynflete. - Och, panie Fitzwilliam, czy sądzi pan, Ŝe to było rozsądne? - Sam nie wiem - odparł Luke. - Myślę, Ŝe to było po prostu nieuniknione. Mój kamuflaŜ stawał się coraz bardziej przejrzysty. Nie mogę dalej się nim posługiwać. Musiałem zadawać pytania, zmierzające do sedna sprawy. Panna Waynflete potrząsnęła głową. Na jej twarzy nadal malował się niepokój. - Widzi pan, w takim miasteczku jak to wiadomości rozchodzą się błyskawicznie. - To znaczy, Ŝe kiedy będę szedł ulicą, wszyscy zawołają: "O, idzie ten detektyw"? Nie sądzę, Ŝeby to miało teraz naprawdę istotne znaczenie. Zresztą, w ten sposób mogę więcej osiągnąć. - Nie to miałam na myśli. - Pannie Waynflete zabrakło tchu. - Chodzi mi o to, Ŝe on się dowie. I zda sobie sprawę, Ŝe jest pan na jego tropie. - Chyba tak - przyznał Luke z namysłem. - Czy pan nie rozumie, Ŝe to jest okropnie niebezpieczne? Potwornie! - Myśli pani, Ŝe... - Luke pojął w końcu, o co jej chodzi - morderca dobierze się do mnie? - Tak.
- Dziwne - mruknął Luke. - Nie przyszło mi to do głowy! Chyba jednak ma pani rację. No cóŜ, to byłaby najlepsza rzecz, jaka moŜe się wydarzyć. - Pan nie zdaje sobie sprawy - powiedziała panna Waynflete z przejęciem - Ŝe to niezwykle przebiegły męŜczyzna. A w dodatku bardzo ostroŜny! Proszę pamiętać, Ŝe ma spore doświadczenie... być moŜe nawet większe, niŜ nam się wydaje. - Tak, oczywiście - odparł Luke z zadumą. - To całkiem prawdopodobne. - Och, to wszystko mi się nie podoba! - zawołała panna Waynflete. - Jestem naprawdę zaniepokojona! - Proszę się nie martwić - powiedział Luke łagodnie. Zapewniam panią, Ŝe będę miał się na baczności. Ograniczyłem listę podejrzanych. W kaŜdym razie wydaje mi się, Ŝe wiem, kto moŜe być mordercą... Panna Waynflete spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem. Luke podszedł do niej bliŜej i zniŜył głos do szeptu. - Panno Waynflete, co by pani odpowiedziała, gdybym spytał, którego z dwóch męŜczyzn uwaŜa pani za bardziej odpowiedniego kandydata: doktora Thomasa czy pana Abbota? - Och... - jęknęła panna Waynflete, cofając się i kładąc dłoń na piersi. Kiedy podniosła wzrok, Luke dostrzegł w jej oczach intrygujący wyraz: zniecierpliwienia i czegoś jeszcze, czego nie był w stanie określić. - Nic nie powiem... - oznajmiła. Odwróciła się gwałtownie, wydając jakiś dziwny dźwięk, jakby westchnienie połączone z łkaniem.
- Idzie pani do domu? - spytał Luke z rezygnacją w głosie. - Nie, chcę zanieść te ksiąŜki pani Humbleby. Mieszka po drodze do rezydencji. MoŜemy kawałek pójść razem. - Z przyjemnością - powiedział Luke. Zeszli po schodach i skręcili w ścieŜkę biegnącą skrajem wiejskich błoni. Luke obejrzał się, by rzucić okiem na zarys majestatycznego budynku, z którego przed chwilą wyszli. - Za czasów pani ojca musiał to być wspaniały dom zauwaŜył. Panna Waynflete westchnęła. - Tak, byliśmy tu bardzo szczęśliwi. Dziękuję Bogu, Ŝe nie został zdewastowany. Zrujnowano juŜ bardzo duŜo starych domów. - Wiem. To smutne. - A nowe nie są bynajmniej tak solidnie budowane. - Wątpię, by wytrzymały próbę czasu. - No, oczywiście, te nowe - powiedziała panna Waynflete - sprawiają znacznie mniej kłopotu. Nie trzeba wkładać w nie tak duŜo pracy ani szorować tych wielkich, przestronnych korytarzy. Luke przyznał jej rację. Kiedy dotarli do furtki domu doktora Humbleby'ego, panna Waynflete zawahała się, a potem powiedziała: - Jest taki piękny wieczór. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, pójdę z panem jeszcze kawałek. Uwielbiam świeŜe powietrze. Luke, choć był nieco zaskoczony, odparł uprzejmie, Ŝe jej towarzystwo sprawi mu prawdziwą przyjemność.
Ten wieczór nie wydawał mu się bynajmniej piękny. Silny wiatr szarpał ze złością liście drzew. Luke miał wraŜenie, Ŝe lada chwila nadciągnie burza. JednakŜe panna Waynflete, która podąŜała obok niego, przytrzymując ręką kapelusz, i mówiła z trudem łapiąc oddech, wydawała się bardzo zadowolona ze spaceru. Szli boczną ścieŜką, poniewaŜ była to najkrótsza droga wiodąca od domu doktora Humbleby'ego do jednej z tylnych bram rezydencji, która róŜniła się od pozostałych, kutych w Ŝelazie bram. Jej piękne kolumny wieńczyły dwa ogromne, róŜowe, rzeźbione ananasy. Luke nie mógł zrozumieć, dlaczego wybrano właśnie te ozdoby! Domyślał się jednak, Ŝe dla lorda Whitfielda ananasy były symbolem elegancji i dobrego smaku. Kiedy zbliŜali się do bramy, dotarły do nich podniesione, gniewne głosy. W chwilę później ujrzeli lorda Whitfielda, stojącego twarzą w twarz z jakimś młodym męŜczyzną w uniformie szofera. - Wyrzucam cię z pracy! - wrzeszczał lord Whitfield. Słyszysz? Jesteś zwolniony! - Niech pan mi daruje, milordzie... tylko ten jeden raz. - Nie, nie daruję! Wziąłeś mój samochód. Mój samochód, a w dodatku piłeś... tak, piłeś, nie zaprzeczaj! Powiedziałem wyraźnie, Ŝe są trzy rzeczy, których nie będę tolerował na terenie mojej posiadłości: pijaństwa, rozpusty i zuchwalstwa. Szofer nie był pijany, ale alkohol osłabił widocznie jego panowanie nad sobą, gdyŜ nagle zmienił ton. - Nie będziesz tolerował tego, nie będziesz tolerował tamtego, ty stary draniu! Twoja posiadłość! Wszyscy
dobrze wiedzą, Ŝe twój ojciec prowadził tu sklep z butami! Konamy ze śmiechu widząc, jak kroczysz dumnie niby napuszony paw! Kim ty właściwie jesteś? Nie jesteś lepszy niŜ ja... ot, czym jesteś. Lord Whitfield posiniał ze złości. - Jak śmiesz odzywać się do mnie w taki sposób? Jakim prawem? Młody męŜczyzna podszedł do niego bliŜej. - Gdybyś nie był taką wstrętną, nadętą, małą świnią, zdzieliłbym cię w szczękę... tak, walnąłbym cię. Lord Whitfield zrobił pospiesznie krok do tyłu, potknął się o korzeń i usiadł na ziemi. - Wynoś się stąd - powiedział szorstko Luke, podchodząc do szofera. Młody męŜczyzna odzyskał panowanie nad sobą. Wydawał się przeraŜony. - Przepraszam, sir. Nie wiem, co mnie opętało. - Moim zdaniem wypiłeś o kilka kieliszków za duŜo powiedział Luke, podnosząc lorda Whitfielda. - Ja... przepraszam pana, milordzie - wyjąkał szofer. - PoŜałujesz tego, Rivers - warknął lord Whitfield, drŜącym z gniewu głosem. MęŜczyzna wahał się przez chwilę, a potem powoli odszedł, powłócząc nogami. - CóŜ za bezczelność! - wybuchnął lord Whitfield. Odzywać się do mnie w taki sposób. Do mnie! Temu człowiekowi przytrafi się coś bardzo złego! śadnego szacunku... nie zna swojego miejsca. Kiedy pomyślę, co robię dla tych ludzi... zapewniam im dobre zarobki,
wszelkie wygody i emerytury. I spotyka mnie taka niewdzięczność... podła niewdzięczność... Zachłysnął się z podniecenia, a potem zauwaŜył pannę Waynflete, która stała w pobliŜu, nie odzywając się ani słowem. - To ty, Honorio? Jest mi niezmiernie przykro, Ŝe byłaś świadkiem tej haniebnej sceny. Język tego człowieka... - Niestety, zupełnie nie był sobą - powiedziała panna Waynflete, wyraźnie zgorszona zajściem. - Bo był pijany... po prostu pijany! - Tylko lekko podchmielony - wtrącił Luke. - Czy wiecie, co zrobił? - Lord Whitfield wodził wzrokiem po ich twarzach. - Wziął mój samochód... mój samochód! Nie przypuszczał, Ŝe wrócę tak prędko. Bridget zawiozła mnie do Lyne swoim sportowym wozem. A ten typ miał czelność zabrać jakąś dziewczynę... chyba Lucy Carter, na przejaŜdŜkę moim samochodem! - Postąpił nadzwyczaj niestosownie - powiedziała panna Waynflete. Lord Whitfield wydawał się trochę pocieszony. - No właśnie, prawda? - Z pewnością będzie tego Ŝałował. - Moja w tym głowa! - Został zwolniony z pracy - zauwaŜyła panna Waynflete. - On źle skończy - oznajmił lord Whitfield, potrząsając głową i wypinając dumnie pierś. - Wstąp do nas na kieliszek sherry, Honorio.
- Dziękuję, ale muszę zanieść te ksiąŜki pani Humbleby. Dobranoc, panie Fitzwilliam. Teraz juŜ nic panu nie grozi! Skinęła głową z uśmiechem i oddaliła się Ŝwawym krokiem. Tak bardzo przypominała niańkę, odprowadzającą dziecko na zabawę, Ŝe Luke'owi przyszła nagle do głowy myśl, która zaparła mu dech w piersiach. Zastanawiał się, czy to moŜliwe, Ŝe panna Waynflete towarzyszyła mu wyłącznie po to, by go chronić? Ten pomysł wydawał mu się absurdalny, ale... Z tych rozwaŜań wyrwał go głos lorda Whitfielda. - Honoria Waynflete jest niezwykle utalentowaną kobietą. - Na to wygląda. Lord Whitfield skierował się w stronę domu. Poruszał się dość sztywno, delikatnie rozcierając dłonią pośladki. Nagle zachichotał. - Kiedyś, przed laty byłem zaręczony z Honoria. Była ładna i nie taka chuda jak teraz. Dziś myśl o tym wydaje mi się zabawna. Jej rodzina naleŜała do miejscowej arystokracji. - Tak? Lord Whitfield zamyślił się. - Pułkownik Waynflete rządził całym miasteczkiem. Wszyscy musieli mu się nisko kłaniać. Był człowiekiem starej daty, dumnym jak wszyscy diabli. - Znów zachichotał. - Kiedy Honoria oznajmiła, Ŝe zamierza za mnie wyjść, doszło do okropnej awantury! UwaŜała się za osobę postępową. Opowiadała się za zniesieniem róŜnic klasowych. Była bardzo rozgarniętą dziewczyną.
- A rodzice kazali jej z panem zerwać? Lord Whitfield podrapał się po nosie. - No cóŜ... niezupełnie. Prawdę mówiąc, doszło między nami do drobnej sprzeczki. Chodziło ojej przeklętego ptaszka... przeraźliwie ćwierkającego kanarka. Nie znosiłem go. Przykra sprawa... skręciłem mu kark. Ale nie warto dłuŜej rozwodzić się na ten temat. Zapomnijmy o tym. - Otrząsnął się jak człowiek, który wyrzuca z pamięci nieprzyjemne wspomnienia. - Niech pan nie sądzi, Ŝe ona kiedykolwiek mi wybaczyła powiedział łamiącym się głosem. - No cóŜ, być moŜe nie ma w tym nic dziwnego... - Przypuszczam, Ŝe jednak panu wybaczyła - pocieszył go Luke. Lord Whitfield wyraźnie się rozpromienił. - Naprawdę? Cieszy mnie to. Wie pan, darzę Honorię duŜym szacunkiem. Jest utalentowaną kobietą i w dodatku prawdziwą damą! To się liczy, nawet w dzisiejszych czasach. Wspaniale prowadzi naszą bibliotekę. - Podniósł wzrok i ton jego głosu nagle się zmienił. - Witaj! - zawołał. - Witaj, Bridget. XVI ANANAS Kiedy Bridget zbliŜała się do nich, Luke poczuł wewnętrzne napięcie. Od dnia rozgrywek tenisowych nie zamienił z nią ani słowa na osobności. Zgodnie unikali się nawzajem. Luke zerknął na nią ukradkiem.
Wydawała się irytująco spokojna, opanowana i obojętna. - Zaczęłam się juŜ zastanawiać, dlaczego tak długo nie wracasz, Gordon - powiedziała beztrosko. - Musiałem zrobić małe porządki! - odburknął lord Whitfield. - Ten typ, Rivers, ośmielił się wziąć rollsa dzisiaj po południu. - CóŜ za straszna obraza majestatu - mruknęła Bridget. - Nie powinnaś sobie z tego Ŝartować, Bridget. Sprawa jest powaŜna. On zabrał na przejaŜdŜkę jakąś dziewczynę. - Nie sądzę, by samotna przejaŜdŜka sprawiła mu przyjemność! Lord Whitfield wyprostował się. - Na terenie mojej posiadłości ja ustalam zasady moralne. - Zabranie dziewczyny na przejaŜdŜkę nie jest przecieŜ czynem niemoralnym. - Owszem, jest, jeśli w grę wchodzi mój samochód. - To, oczywiście, coś gorszego niŜ niemoralność! Graniczy wręcz ze świętokradztwem. Ale nie moŜesz całkowicie wyeliminować spraw seksu, Gordon. Mamy dziś pełnię księŜyca i noc świętojańską. - Na Jowisza, naprawdę? - zawołał Luke. - Zdaje się, Ŝe to cię zainteresowało - powiedziała Bridget, patrząc na niego. - Owszem. Bridget odwróciła się z powrotem do lorda Whitfielda. - Do gospody Pod Błazeńską Czapką przyjechały trzy niezwykłe osoby. Numer jeden - męŜczyzna w
okularach, szortach i rozkosznej jedwabnej koszuli koloru suszonej śliwki! Numer dwa - kobieta z kompletnie wyskubanymi brwiami, w sandałach i kusej sukience z falbankami, obwieszona sznurami sztucznych egipskich paciorków. Numer trzy - grubas w ubraniu koloru lawendy i takich samych butach. Podejrzewam, Ŝe są przyjaciółmi naszego pana Ellsworthy'ego! Autor kroniki towarzyskiej doniósłby: "KrąŜy pogłoska, Ŝe dzisiejszej nocy odbędzie się rozpustna zabawa na Łące Czarownic". - Nie dopuszczę do tego! - zawołał lord Whitfield, siniejąc ze złości. - Nie moŜesz temu zapobiec, kochanie. Łąka Czarownic jest własnością publiczną. - Nie Ŝyczę sobie, Ŝeby odbywały się tu te bezboŜne rytuały! Skomentuję to w "Scandals". - Milczał przez chwilę, a potem dodał: - Przypomnij mi, Ŝebym to zanotował i nakłonił Siddely'ego do napisania artykułu. Muszę jutro pojechać do miasta. - Kampania lorda Whitfielda przeciwko czarnej magii powiedziała Bridget ironicznie. - W małym prowincjonalnym miasteczku nadal pokutują relikty średniowiecznych zabobonów. Lord Whitfield spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem odwrócił się i wszedł do domu. - Powinnaś lepiej wypełniać swoje obowiązki, Bridget! - zaŜartował Luke. - Co masz na myśli? - Szkoda byłoby, Ŝebyś straciła swoją posadę! Nie masz jeszcze w ręku tych stu tysięcy. Dotyczy to równieŜ
brylantów i pereł. Na twoim miejscu darowałbym sobie te sarkastyczne uwagi aŜ do wesela. Spojrzała na niego chłodno. - Jesteś taki troskliwy, Luke. To miło z twojej strony, Ŝe tak bardzo przejmujesz się moją przyszłością! - śyczliwość i rozwaga zawsze były moją mocną stroną. - Nie zauwaŜyłam tego. - Nie? Zaskakujesz mnie. - Co dzisiaj robiłeś? - spytała Bridget, zrywając liść z jakiegoś krzaka. - Wykonywałem zwykłe obowiązki detektywa. - Czy do czegoś doszedłeś? - Tak i nie, jak mawiają politycy. Á propos, czy masz w domu jakieś narzędzia? - Chyba tak. Jakiego rodzaju? - Och, jakieś małe i poręczne. Czy mógłbym je zobaczyć? Po dziesięciu minutach Luke miał juŜ w kieszeni wybrane przez siebie narzędzia. - To mi wystarczy - powiedział. - Czy zamierzasz włamać się do czyjegoś domu? - Być moŜe. - Jesteś strasznie tajemniczy. - No cóŜ, przecieŜ sytuacja aŜ jeŜy się od trudności. Znalazłem się w okropnym połoŜeniu. Sądzę, Ŝe po naszej drobnej utarczce w sobotę powinienem się stąd wynieść. - Owszem, gdybyś chciał zachować się jak dŜentelmeni - JednakŜe przeświadczenie, Ŝe trafiłem na świeŜy trop maniakalnego mordercy, zmusza mnie do pozostania.
Jeśli przyszedł ci do głowy jakiś przekonujący powód, dla którego miałbym opuścić wasz dom i zamieszkać w gospodzie Pod Błazeńską Czapką, to na litość boską, wyrzuć to z siebie. Bridget potrząsnęła głową. - To niemoŜliwe. PrzecieŜ jesteś moim kuzynem i tak dalej. Poza tym w gospodzie są tylko trzy gościnne pokoje, które zajmują obecnie przyjaciele pana Ellsworthy'ego. - Zatem jestem zmuszony zostać tutaj, nawet jeśli sprawi ci to przykrość. Bridget uśmiechnęła się do niego słodko. - Bynajmniej. Lubię towarzystwo adorujących mnie męŜczyzn. - To był... - zaczął Luke - cios poniŜej pasa. Uwielbiam w tobie to, Bridget, Ŝe nie masz w sobie cienia Ŝyczliwości. No, dobrze. Odrzucony adorator pójdzie teraz przebrać się do kolacji. Wieczór upłynął w spokoju. Luke zaskarbił sobie jeszcze większe uznanie lorda Whitfielda, słuchając z pozornym zainteresowaniem jego powtarzających się co dzień tyrad. - Długo was nie było - powiedziała Bridget, kiedy weszli do salonu. - Lord Whitfield mówił tak ciekawie, Ŝe czas upłynął nam błyskawicznie - wyjaśnił Luke. - Opowiadał mi o początkach swojej pierwszej gazety. - Te małe drzewka owocowe w doniczkach są po prostu cudowne - oznajmiła pani Anstruther. - Powinieneś posadzić je wzdłuŜ tarasu, Gordon.
Od tego momentu rozmowa potoczyła się zwykłym torem. Luke opuścił towarzystwo dość wcześnie. Nie połoŜył się jednak do łóŜka. Miał inne plany. Kiedy wybiła dwunasta, zszedł bezszelestnie po schodach, minął bibliotekę i przez okno wydostał się na zewnątrz. Nadal wiał porywisty wiatr, a jego gwałtowne podmuchy przeplatały się z krótkimi okresami ciszy. Pędzące po niebie chmury co chwila przesłaniały księŜyc, więc ziemia na przemian tonęła w ciemności lub w jasnej poświacie. Luke szedł do mieszkania pana Ellsworthy'ego okręŜną drogą. Widział szansę przeprowadzenia drobnego dochodzenia. Był pewny, Ŝe ten szczególny wieczór Ellsworthy spędza poza domem w towarzystwie swych przyjaciół. Z pewnością postanowili uczcić noc świętojańską jakąś uroczystą ceremonią. Miał więc okazję, by przeszukać jego mieszkanie. Przeskoczył przez dwa murowane ogrodzenia, dotarł na tyły budynku i wyjął z kieszeni odpowiednie narzędzia. Znalazł okno kuchenne, które udało mu się wywaŜyć. W kilka minut później odsunął zapadkę, otworzył okno i wślizgnął się do środka. Miał w kieszeni latarkę. Zapalał ją na sekundę tylko wtedy, kiedy musiał oświetlić sobie drogę, by nie wpaść na jakiś mebel. Po piętnastu minutach przekonał się, Ŝe dom jest pusty. Z uśmiechem zadowolenia przystąpił do realizacji swego przedsięwzięcia. Przeszukał dokładnie wszystkie dostępne zakątki mieszkania. W zamkniętej na klucz szufladzie natrafił
na ukryte pod kilkoma niewinnymi akwarelami artystyczne szkice, na których widok uniósł brwi i gwizdnął. Korespondencja pana Ellsworthy'ego nie wniosła do sprawy nic nowego. Dokonał jednak ciekawego odkrycia na półce z ksiąŜkami. Znalazł trzy drobne, lecz interesujące przedmioty. Pierwszym z nich był notesik, w którym na dwa dni przed śmiercią chłopca ktoś nabazgrał ołówkiem: "Załatwić sprawę z Tommym Pierce'em". Drugim naszkicowany pastelami portret Amy Gibbs, na której twarzy widniał wściekle czerwony krzyŜ. Trzecim buteleczka syropu na kaszel. śaden z nich nie był rozstrzygającym dowodem, ale wszystkie razem wydawały się interesujące. Odkładając przedmioty na miejsce, Luke nagle zesztywniał i zgasił latarkę. Usłyszał zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. Podszedł do uchylonych drzwi pokoju i wyjrzał na korytarz. Miał nadzieję, Ŝe Ellsworthy pójdzie prosto na górę. Boczne drzwi otworzyły się i do domu wszedł Ellsworthy, zapalając po drodze światło w korytarzu. Kiedy Luke dostrzegł jego twarz, wstrzymał gwałtownie oddech. Ellsworthy zmienił się nie do poznania. Z pianą na ustach i dziwnym wyrazem obłędnej radości na twarzy przemierzał korytarz drobnymi, tanecznymi kroczkami. Luke'a najbardziej zaszokował widok jego rąk, pokrytych ciemnoczerwonymi plamami, przypominającymi barwą zaschniętą krew...
Ellsworthy zniknął na schodach. Zaraz potem na korytarzu zgasło światło. Luke odczekał chwilę, a potem ostroŜnie wymknął się do kuchni i wyślizgnął przez okno na zewnątrz. Spojrzał na dom, który tonął w ciemności i ciszy. - Mój BoŜe - szepnął, biorąc głęboki oddech - ten człowiek jest kompletnie obłąkany! Ciekawe, co robił? Przysiągłbym, Ŝe miał krew na rękach! Obszedł miasteczko i ruszył w kierunku Ashe Manor. Kiedy skręcał w boczną ścieŜkę, usłyszał nagle szelest liści i gwałtownie się odwrócił. - Kto tam? Zza drzewa wynurzyła się jakaś wysoka postać otulona ciemnym płaszczem. Wyglądała tak niesamowicie, Ŝe Luke'owi z przeraŜenia zamarło serce. Po chwili rozpoznał osłoniętą kapturem pociągłą, bladą twarz. - Bridget? Ale mnie przestraszyłaś! - Gdzie byłeś? - spytała ostro. - Widziałam, jak wychodziłeś z domu. - I śledziłaś mnie? - Nie. Byłeś zbyt daleko. Czekałam, aŜ będziesz wracał. - Postąpiłaś cholernie nierozsądnie - burknął Luke. - Gdzie byłeś? - powtórzyła z irytacją. - Zrobiłem nalot na dom pana Ellsworthy'ego! wyjaśnił wesoło. Bridget wstrzymała oddech. - Czy... coś znalazłeś? - Sam nie wiem. Dowiedziałem się nieco więcej o tym świntuchu, o jego zamiłowaniu do pornografii i tak dalej. Poza tym wpadły mi w ręce trzy przedmioty, które mogą być interesujące.
Bridget z uwagą wysłuchała szczegółowej opowieści Luke'a o wynikach jego poszukiwań. - Mimo wszystko to nie są zbyt przekonujące dowody zakończył. - Posłuchaj, Bridget, kiedy zamierzałem juŜ wyjść, wrócił Ellsworthy. Zapewniam cię, Ŝe ten człowiek jest kompletnie obłąkany! - Naprawdę tak uwaŜasz? - Widziałem jego twarz... tego nie da się opisać! Bóg jeden wie, co on robił! Był w stanie obłędnego, delirycznego podniecenia. I miał poplamione ręce. Przysiągłbym, Ŝe to była krew. Bridget zadrŜała. - To przeraŜające... - wyszeptała. - Nie powinnaś była sama wychodzić z domu powiedział Luke z gniewem. - To czyste szaleństwo. PrzecieŜ ktoś mógł roztrzaskać ci głowę. Bridget roześmiała się niepewnie. - Ciebie to równieŜ dotyczy, mój drogi. - Ja potrafię o siebie zadbać. - Ja teŜ jestem w tym dobra. Niełatwo zrobić mi krzywdę. Zerwał się silny, porywisty wiatr. - Zdejmij ten kaptur - zaŜądał nagle Luke. - Po co? Luke gwałtownym ruchem zdarł z niej płaszcz. Wiatr rozwiał jej włosy. Patrzyła na niego, z trudem łapiąc oddech. - Bezwzględnie brak ci miotły, Bridget - powiedział. Takie właśnie odniosłem wraŜenie, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy. - Przyglądał jej się przez chwilę, a potem dodał: - Jesteś okrutną diablicą.
Z głębokim westchnieniem zniecierpliwienia rzucił płaszcz w jej kierunku. - WłóŜ go. Wracamy do domu. - Zaczekaj... - Dlaczego? Podeszła do niego bliŜej. - PoniewaŜ mam ci coś do powiedzenia - zaczęła urywanym szeptem. - Dlatego właśnie czekałam na ciebie tutaj... a nie w rezydencji. Chciałam ci to powiedzieć teraz... zanim wejdziemy do środka... na teren posiadłości Gordona... - Słucham? Wydała z siebie krótki, szyderczy śmiech. - Och, to całkiem proste. Wygrałeś, Luke. To wszystko! - Co masz na myśli? - spytał ostro. - Nie zamierzam juŜ zostać lady Whitfield. - Naprawdę? - spytał, podchodząc do niej bliŜej. - Owszem, Luke. - Wyjdziesz za mnie? - Tak. - Ciekaw jestem, dlaczego? - Sama nie wiem. Mówisz mi takie okropne rzeczy... a ja chyba to lubię... Wziął ją w ramiona i pocałował. - Ten świat jest kompletnie zwariowany! - Czy jesteś szczęśliwy, Luke? - Nieszczególnie. - Czy sądzisz, Ŝe kiedykolwiek będziesz ze mną szczęśliwy? - Nie mam pojęcia. Ale zaryzykuję. - Tak... czuję to samo... Luke wziął ją pod rękę.
- Zachowujemy się dość dziwnie, kochanie. Chodź. MoŜe rano odzyskamy rozum. - Tak... niezbadane są koleje losu... - Spojrzała pod nogi i zatrzymała się gwałtownie. - Luke... Luke... co to jest...? KsięŜyc właśnie wyłonił się zza chmury. Luke dojrzał obok drŜącej stopy Bridget jakiś niewyraźny kształt. Z okrzykiem zdumienia wysunął rękę spod ramienia Bridget i przyklęknął. Potem spojrzał na kolumnę bramy. Ananas zniknął. Podniósł się szybko. Bridget stała nieruchomo, przyciskając dłonie do ust. - To szofer... Rivers - powiedział Luke. - Nie Ŝyje... - Ta okropna, kamienna rzeźba była od pewnego czasu obluzowana. .. pewnie wiatr zwalił ją na niego. Luke potrząsnął głową. - To nie wiatr... Och! To miało wyglądać na kolejny nieszczęśliwy wypadek! Ale to tylko pozory. To znów ten morderca... - Nie... nie, Luke. - Zapewniam cię, Ŝe to on. W lepkiej papce na jego potylicy wyczułem ziarenka piasku. A przecieŜ tu w pobliŜu nie ma piasku. Mówię ci, Bridget... ktoś zaczaił się na niego obok tej bramy i zdzielił w głowę, kiedy koło niego przechodził w drodze do swojego domku. Potem połoŜył ciało na ziemi i zepchnął na nie tego kamiennego ananasa. - Luke... masz krew na rękach... - wyjąkała Bridget słabym głosem.
- Ktoś inny teŜ miał krew na rękach - powiedział Luke posępnie. - Wiesz, co dziś po południu przyszło mi do głowy... Ŝe gdyby popełniono jeszcze jedną zbrodnię, z pewnością wiedzielibyśmy, kto jest mordercą. I wiemy! Ellsworthy! Cały wieczór spędził poza domem, a kiedy wrócił, pląsał i podrygiwał jak opętany.... miał ręce poplamione krwią... i wyraz twarzy maniakalnego mordercy... Bridget opuściła wzrok i zadrŜała. - Biedny Rivers... - wyszeptała. - Tak, biedny - przytaknął Luke ze współczuciem. Miał cholernego pecha. Ale na tym koniec, Bridget! Teraz wszystko juŜ wiemy i dopadniemy go! ZauwaŜył, Ŝe Bridget nagle się zachwiała, więc podbiegł do niej, by ją podtrzymać. - Luke, jestem przeraŜona... - wyjąkała dziecinnym głosem. - JuŜ po wszystkim, kochanie - uspokajał ją Luke. - JuŜ po wszystkim... - Bądź dla mnie dobry... proszę. Tyle razy mnie w Ŝyciu zraniono. - Raniliśmy się nawzajem, ale to się juŜ nigdy nie powtórzy. XVII ROZMOWA Z LORDEM WHITFIELDEM - To niezwykłe - powiedział doktor Thomas, spoglądając na Luke'a, który siedział po drugiej stronie
biurka w jego gabinecie lekarskim. - Naprawdę niezwykłe! Mówi pan powaŜnie, panie Fitzwilliam? - Najzupełniej. Z całym przekonaniem twierdzę, Ŝe Ellsworthy jest niebezpiecznym szaleńcem. - Nie zwracałem szczególnej uwagi na tego człowieka. Muszę jednak przyznać, Ŝe nie jest on chyba całkiem zdrowy psychicznie. - Osobiście określiłbym to znacznie dosadniej oświadczył Luke ponuro. - Naprawdę wierzy pan, Ŝe ten Rivers został zamordowany? - Tak. Czy zauwaŜył pan w ranie ziarenka piasku? Doktor Thomas kiwnął potakująco głową. - Kiedy powiedział mi pan o swoim spostrzeŜeniu, obejrzałem ją bardzo dokładnie. Muszę przyznać, Ŝe miał pan rację. - To wyraźnie dowodzi, Ŝe wypadek został upozorowany, a ten człowiek zginął od uderzenia woreczkiem z piaskiem... albo przynajmniej został nim ogłuszony. - Niekoniecznie. - Co pan chce przez to powiedzieć? Doktor Thomas usiadł wygodniej i splótł dłonie. - Przypuśćmy, Ŝe w ciągu dnia Rivers leŜał na jakimś piaszczystym skrawku ziemi, których jest sporo w tych stronach. To by tłumaczyło obecność ziarenek piasku w jego włosach. - Człowieku, zapewniam pana, Ŝe został zamordowany! - Pańskie zapewnienia jeszcze niczego nie dowodzą odparł doktor Thomas oschle.
- Pan chyba nie wierzy w ani jedno moje słowo powiedział Luke, z trudem opanowując rozdraŜnienie. - Musi pan przyznać, panie Fitzwilliam, Ŝe to dość nieprawdopodobna historia - odparł doktor Thomas z pobłaŜliwym uśmiechem. - Utrzymuje pan, Ŝe Ellsworthy zamordował pokojówkę, małego chłopca, pijanego oberŜystę, mojego wspólnika, a teraz tego Riversa. - A pan w to nie wierzy? Doktor Thomas wzruszył ramionami. - Wiem co nieco na temat przypadku doktora Humbleby'ego. Moim zdaniem to absolutnie wykluczone, Ŝeby Ellsworthy mógł spowodować jego śmierć, a pan nie ma Ŝadnych przekonujących dowodów, Ŝe to zrobił. - Nie mam pojęcia, jak zdołał tego dokonać - przyznał Luke - ale to wszystko pasuje do relacji panny Pinkerton. - Twierdzi pan równieŜ, Ŝe Ellsworthy podąŜył za nią do Londynu i przejechał ją samochodem. I tym razem nie ma pan na to ani cienia dowodu! No cóŜ, cała ta sprawa wydaje się po prostu fantazją! - Skoro juŜ wiem, jak wygląda sytuacja, muszę zdobyć dowody - powiedział Luke ostro. - Jutro jadę do Londynu na spotkanie z moim starym przyjacielem. Dwa dni temu przeczytałem w gazecie, Ŝe został mianowany zastępcą komisarza policji. Dobrze mnie zna, więc wysłucha uwaŜnie tego, co mam mu do powiedzenia. Jestem pewny, Ŝe zarządzi w tej sprawie drobiazgowe śledztwo.
Doktor Thomas z zadumą pogładził się po brodzie. - No, dobrze... to niewątpliwie wiele wyjaśni. Jeśli się okaŜe, Ŝe popełnił pan błąd... - Więc pan stanowczo nie wierzy w ani jedno moje słowo? - W seryjne morderstwa? - Doktor Thomas uniósł brwi. - Szczerze mówiąc, panie Fitzwilliam, nie wierzę. Cała ta sprawa jest zbyt fantastyczna. - Fantastyczna? Być moŜe. Ale musi pan przyznać, Ŝe trzyma się kupy. O ile się przyjmie, Ŝe wersja panny Pinkerton jest zgodna z prawdą. Doktor Thomas potrząsnął głową i znów lekko się uśmiechnął. - Gdyby pan znał te stare panny tak dobrze jak ja... mruknął. Luke wstał, starając się zapanować nad irytacją. - Tak czy owak, pańskie nazwisko pasuje do pana powiedział. - Jest pan niewątpliwie niewiernym Tomaszem! - Niech pan mi dostarczy kilku dowodów, przyjacielu odparł Thomas z rozbawieniem. - To wszystko, o co proszę. Nie akceptuję rozwlekłej, melodramatycznej historyjki, opartej na domysłach jakiejś starszej pani. - Domysły starszych pań niejednokrotnie się sprawdzały. Moja ciotka Mildred była wprost niesamowita! Czy ma pan jakieś ciotki, doktorze? - Nie. - To wielki błąd! - powiedział Luke. - KaŜdy człowiek powinien mieć ciotki. Są przykładem triumfu sfery domysłów nad logiką. Ciotki często wiedzą, Ŝe pan A.
jest oszustem, poniewaŜ przypomina im pewnego nieuczciwego lokaja, który kiedyś u nich słuŜył. Inni, rozsądni ludzie twierdzą, Ŝe taki zacny człowiek jak pan A. nie moŜe być oszustem. Ale te starsze panie zawsze mają rację. Doktor Thomas znów uśmiechnął się pobłaŜliwie. - Czy nie rozumie pan, Ŝe jestem policjantem, a nie kompletnym amatorem? - spytał Luke z rosnącym rozdraŜnieniem. - W Mayang Straits! - mruknął doktor Thomas z uśmiechem. - Zbrodnia jest zbrodnią, nawet w Mayang Straits. - AleŜ oczywiście. Luke opuścił gabinet doktora Thomasa, z trudem tłumiąc gniew. - No, jak ci poszło? - spytała Bridget, kiedy do niej podszedł. - Nie uwierzył mi - odparł Luke. - Ale po namyśle dochodzę do wniosku, Ŝe nie jest to bynajmniej zaskakujące. To fantastyczna historia bez Ŝadnych dowodów. Doktor Thomas zdecydowanie nie jest typem człowieka, który wierzy w nieprawdopodobne historie! - Czy ktokolwiek inny ci uwierzy? - Pewnie nie, ale kiedy jutro spotkam się ze starym Billym Bonesem, sprawa ruszy z miejsca. Sprawdzą naszego długowłosego przyjaciela Ellsworthy'ego i w końcu do czegoś dojdą. - Czy nie przedwcześnie odkrywamy nasze karty? spytała Bridget z zadumą.
- Zostaliśmy do tego zmuszeni. Nie moŜemy... po prostu nie wolno nam dopuścić do kolejnych morderstw. Bridget zadrŜała. - Na miłość boską, Luke, bądź ostroŜny. - Przez cały czas zachowuję ostroŜność. Nie spaceruję w pobliŜu bram ozdobionych kamiennymi ananasami, unikam po zmroku samotnych spacerów po lesie, uwaŜam, co jem i co piję. Znam się na tym. - Okropna jest świadomość, Ŝe ktoś zamierza cię zabić. - Byleby tylko nie zamierzał zabić ciebie, kochanie. - Być moŜe zagraŜa to równieŜ mnie. - Nie sądzę. Ale nie chcę ryzykować! Czuwam nad tobą jak staroświecki anioł stróŜ. - Czy nie powinniśmy zawiadomić tutejszej policji? Luke zastanawiał się przez chwilę. - Nie. Myślę, Ŝe lepiej zwrócić się wprost do Scotland Yardu. - Tak właśnie uwaŜała panna Pinkerton - mruknęła Bridget. - Owszem, ale ja będę się miał na baczności. - Wiem, co jutro zrobię - oznajmiła Bridget. - Zmuszę Gordona, Ŝeby poszedł coś kupić w sklepie tej kanalii. - śeby się w ten sposób upewnić, Ŝe nasz kochany pan Ellsworthy nie czatuje na mnie na schodach Whitehall? - O to mi właśnie chodzi. - A w sprawie Whitfielda... - zaczął Luke z zakłopotaniem. - OdłóŜmy to do twojego powrotu z Londynu - odparła pospiesznie Bridget. - Wtedy wszystko załatwimy. - Czy myślisz, Ŝe bardzo się przejmie?
- No cóŜ... - Bridget przez chwilę rozwaŜała w myślach tę kwestię. - Będzie rozdraŜniony. - RozdraŜniony? Na Boga! Czy to nie jest zbyt łagodne określenie? - Nie. Widzisz, Gordon nie lubi być rozdraŜniony. To wyprowadza go z równowagi! - Czuję się w całej tej sprawie dość niezręcznie - wyznał Luke. To uczucie dominowało w jego umyśle, kiedy tego wieczora przygotowywał się do wysłuchania po raz dwudziesty opowieści lorda Whitfielda o samym sobie. Musiał przyznać, Ŝe ukradzenie narzeczonej człowiekowi, który gości go w swym domu, jest łajdactwem. Nadal jednak uwaŜał, Ŝe taki pompatyczny, napuszony błazen jak lord Whitfield nie powinien nawet marzyć o Bridget! Tak bardzo jednak dręczyły go wyrzuty sumienia, Ŝe słuchał wynurzeń lorda Whitfielda ze szczególną uwagą i w rezultacie zrobił na swym gospodarzu niezwykle korzystne wraŜenie. Lord Whitfield był tego wieczora w wyśmienitym nastroju. Śmierć byłego szofera wcale go nie przygnębiła, a nawet poprawiła mu humor. - Mówiłem, Ŝe ten człowiek źle skończy - oznajmił triumfalnie, unosząc kieliszek porto do światła i patrząc przez szkło przymruŜonymi oczami. - Czy nie powiedziałem tak wczoraj wieczorem? - Owszem, istotnie, sir. - I miałem rację! To zdumiewające, jak często mam rację!
- To musi być dla pana wspaniałe uczucie - powiedział Luke. - Miałem naprawdę cudowne Ŝycie... tak cudowne! Moja droga była usłana róŜami. Zawsze głęboko wierzyłem w Opatrzność. Na tym polega cała tajemnica, Fitzwilliam. - Tak? - Jestem człowiekiem religijnym. Wierzę w dobro, zło i w wiekuistą sprawiedliwość. Nie ma najmniejszej wątpliwości, Fitzwilliam, Ŝe istnieje coś takiego jak sprawiedliwość boska! - Ja równieŜ wierzę w sprawiedliwość - powiedział Luke. Lord Whitfield, jak zwykle, nie był zainteresowany tym, w co wierzą inni. - Postępuj uczciwie wobec swego Stwórcy, a Stwórca będzie postępował uczciwie wobec ciebie! Zawsze byłem przyzwoitym człowiekiem. Dawałem pieniądze na cele dobroczynne i uczciwie dorobiłem się swego majątku. Wszystko osiągnąłem własnymi siłami! Zapewne pamięta pan, Ŝe kiedy biblijni patriarchowie zaczynali dobrze prosperować, ich trzody się powiększały, a ich wrogów dosięgała kara! - Tak, istotnie - przyznał Luke z trudem tłumiąc ziewnięcie. - To nadzwyczajne... i godne uwagi - powiedział lord Whitfield - Ŝe wrogów przyzwoitego człowieka dosięga zły los! Na przykład wczoraj. Ten typ mi ubliŜa... nawet posuwa się tak daleko, by podnieść na mnie rękę. I co się dzieje? Gdzie jest dzisiaj? - Przerwał na chwilę
swoją tyradę, a potem uroczystym tonem sam odpowiedział na swoje pytanie: - Nie Ŝyje! Dosięgną! go gniew boŜy! - To chyba niewspółmiernie wysoka kara za kilka nierozwaŜnych słów, które wypowiedział wypiwszy o jedną szklankę za duŜo - powiedział Luke, z trudem unosząc powieki. Lord Whitfield potrząsnął głową. - Zawsze tak się dzieje! Kara jest szybka i okrutna. Moje twierdzenie oparte jest na źródłach. Jak pan zapewne pamięta, niedźwiedzie poŜarły dzieci, które wyśmiewały się z proroka Elizeusza. Taki jest naturalny porządek rzeczy. - Zawsze uwaŜałem, Ŝe i ta kara była niewspółmiernie wysoka. - Nie, nie. Patrzy pan na to ze złego punktu widzenia. Elizeusz był wielkim i świętym człowiekiem. Nikt nie miał prawa z niego drwić i Ŝyć dalej! Ja to rozumiem, bo znam to z własnego doświadczenia! Luke spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Początkowo nie mogłem w to uwierzyć - powiedział lord Whitfield półgłosem. - Ale działo się tak za kaŜdym razem! Moi wrogowie i oszczercy zostali pognębieni i wytępieni. - Wytępieni? Lord Whitfield kiwnął głową i wypił łyk porto. - Jeden po drugim. Weźmy na przykład tego chłopca. Natknąłem się na niego w moim ogrodzie... wówczas u mnie pracował. Czy wie pan, co on robił? Przedrzeźniał mnie... MNIE! Wyśmiewał się ze mnie! Kroczył
dumnie jak paw tam i z powrotem na oczach zgromadzonych gapiów. Kpił ze mnie na terenie mojej własnej posiadłości! Wie pan, co mu się przydarzyło? W niecałe dziesięć dni później wypadł z okna i zginął na miejscu! Potem ten łotr, Carter... pijak i oszczerca. Przyszedł tu kiedyś i zaczął mnie lŜyć. Co się z nim stało? W tydzień później juŜ nie Ŝył. Utonął w rzecznym mule. Później ta pokojówka... Odszczekiwała mi się podniesionym głosem. Wkrótce spotkała ją zasłuŜona kara. Przez pomyłkę wypiła truciznę! Mógłbym przytoczyć panu znacznie więcej takich przykładów. Humbleby ośmielił mi się sprzeciwić w sprawie systemu nawadniania. Umarł na zakaŜenie krwi. Och, to ciągnie się od wielu lat... na przykład pani Horton zachowywała się wobec mnie obraźliwie i niebawem zeszła z tego świata. - Przerwał i wychyliwszy się do przodu, podał swemu gościowi karafkę z porto. - Tak mruknął. - Wszyscy nie Ŝyją. To zdumiewające, prawda? Luke spojrzał na niego uwaŜnie. Nagle przyszło mu do głowy potworne, niewiarygodne podejrzenie! Ujrzał w zupełnie nowym świetle tego niskiego, tłustego męŜczyznę, który siedział u szczytu stołu i patrzył na niego z triumfalnym uśmiechem. Przez umysł Luke'a przemknęły chaotyczne wspomnienia. Przypomniał sobie słowa majora Hortona: "Lord Whitfield zachował się bardzo Ŝyczliwie. Przysłał winogrona i brzoskwinie z własnej oranŜerii". To właśnie miłosierny lord Whitfield zlitował się nad Tommym Pierce'em i pozwolił go
zatrudnić przy myciu okien w bibliotece. To lord Whitfield, na krótko przed śmiercią doktora Humbleby'ego, odwiedził Instytut Wellermana Kreutza, zajmujący się wytwarzaniem surowicy i hodowlą bakterii. Wszystko wskazuje na jednego człowieka, którego on jak skończony głupiec nawet nie podejrzewał... Na twarzy lorda Whitfielda nadal malował się radosny, niczym nie zmącony uśmiech. - Oni wszyscy umierają - oznajmił, kiwając znacząco głową. XVIII KONFERENCJA W LONDYNIE Sir William Ossington, którego serdeczni koledzy z dawnych lat nazywali Billy Bones*, spojrzał z niedowierzaniem na swojego przyjaciela. - Czy nie dość miałeś zbrodni w Mayang? - spytał z niedowierzaniem. - Czy wróciłeś do domu, Ŝeby wykonywać za nas robotę? - W Mayang nie zdarzały się seryjne zbrodnie oznajmił Luke. - Teraz mam do czynienia z człowiekiem, który popełnił co najmniej sześć morderstw, a nikt go nawet nie podejrzewa! Sir William westchnął. - To się zdarza. Czy mordował swoje Ŝony? - Nie, nie jest tego typu człowiekiem. Nie uwaŜa się jeszcze za Boga, ale niebawem to nastąpi. - Szaleniec?
- Och, bezsprzecznie. - Ach! Ale zapewne nie został oficjalnie uznany za człowieka obłąkanego. A to, jak wiesz, stanowi róŜnicę. - Jestem pewien, Ŝe zdaje sobie sprawę z charakteru swoich czynów i z moŜliwych konsekwencji - oznajmił Luke. - No właśnie - przyznał Billy Bones. - No cóŜ, nie zagłębiajmy się w zawiłości proceduralne. Nie doszliśmy jeszcze do tego etapu. I być moŜe nigdy nam się to nie uda. Chcę od ciebie, przyjacielu, tylko kilku faktów. W dniu derbów, między piątą a szóstą po południu doszło do ulicznego wypadku. Samochód przejechał na Whitehall pewną starszą panią i nie zatrzymał się. Nazywała się Lavinia Pinkerton. Chcę, Ŝebyś wygrzebał wszystkie moŜliwe szczegóły dotyczące tej sprawy. - Mogę je dla ciebie zaraz zdobyć - obiecał sir William z westchnieniem. - Dwadzieścia minut powinno mi na to wystarczyć. Dotrzymał słowa. W niespełna dwadzieścia minut później Luke rozmawiał z oficerem policji prowadzącym tę sprawę. - Owszem, sir, pamiętam szczegóły. Większość z nich spisałem na tej kartce. - Luke uwaŜnie przeczytał jego notatki. - Wszczęto dochodzenie. Koronerem był pan Satcherverell. Wina kierowcy samochodu nie ulega wątpliwości. - Czy udało wam się go znaleźć? - Nie, sir. - Jakiej marki był ten samochód?
- Prawie na pewno duŜy rolls, którego prowadził szofer. Wszyscy świadkowie zajścia są co do tego jednomyślni. Większość ludzi wie, jak wygląda rolls. - Nie macie numerów rejestracyjnych? - Nie, niestety nikt nie zwrócił na nie uwagi. Ktoś nam podał numer FZX 4498, ale to nie był właściwy numer. Jakaś kobieta zauwaŜyła go i wspomniała o tym innej kobiecie, która z kolei przekazała go mnie. Nie wiem, czy ta druga kobieta błędnie go zapisała, ale tak czy owak nie był to właściwy numer. - Skąd pan o tym wie? - spytał Luke ostro. Młody oficer uśmiechnął się szeroko. - FZX 4498 to numer samochodu lorda Whitfielda. W owym czasie stał zaparkowany przed Boomington House, a szofer jadł podwieczorek. Ma doskonałe alibi. Co do niego nie mamy Ŝadnych wątpliwości, a samochód odjechał sprzed budynku dopiero o 6.30, kiedy jego lordowska mość stamtąd wyszedł. - Rozumiem - powiedział Luke. - Niestety, stało się to, co zwykle, sir - rzekł oficer z westchnieniem. - Połowa świadków zniknęła, zanim komisarz zdąŜył dotrzeć na miejsce wypadku i zebrać szczegółowe informacje. Sir William kiwnął potakująco głową. - Przypuszczamy, Ŝe musiał to być podobny numer i Ŝe zaczynał się prawdopodobnie od dwóch czwórek. Robiliśmy, co w naszej mocy, ale nie trafiliśmy na trop Ŝadnego samochodu. Wszyscy właściciele samochodów o podobnych numerach mieli przekonujące alibi.
Sir William spojrzał na Luke'a pytającym wzrokiem. Luke potrząsnął głową. - Dziękuję, Bonner, to wszystko - powiedział sir William. Kiedy oficer wyszedł z pokoju, Billy Bones znów spojrzał pytająco na Luke'a. - O co tu chodzi, Fitz? Luke westchnął. - Wszystko się zgadza. Lavinia Pinkerton przyjechała do Londynu, Ŝeby opowiedzieć bystrym pracownikom Scotland Yardu o perfidnym mordercy. Nie wiem, czybyście jej wysłuchali... pewnie nie... - Moglibyśmy to zrobić - odparł sir William. - Wiele informacji dociera do nas w taki właśnie sposób. Nigdy nie lekcewaŜymy pogłosek ani plotek. - Tak teŜ zapewne rozumował morderca. Nie chciał ryzykować, więc zabił Lavinię Pinkerton. I choć jakaś kobieta była na tyle spostrzegawcza, by zapamiętać numer jego samochodu, nikt jej nie uwierzył. Billy Bones podskoczył na swym krześle. - Nie myślisz chyba... - Owszem, myślę. ZałoŜę się, o co zechcesz, Ŝe to lord Whitfield ją przejechał. Nie mam pojęcia, jak tego dokonał. Szofer jadł podwieczorek. Lord musiał więc wymknąć się z budynku, zabierając ze sobą jego czapkę. Ale zrobił to, Billy! - NiemoŜliwe! - Owszem, moŜliwe. O ile mi wiadomo, lord Whitfield popełnił co najmniej siedem morderstw, a moŜe znacznie więcej. - NiemoŜliwe - powtórzył sir William.
- Mój drogi, on niemal chełpił się tym przede mną wczoraj wieczorem! - Więc jest szalony? - Owszem, ale to przebiegły typ. Musicie zachować ostroŜność. Nie moŜe się dowiedzieć, Ŝe go podejrzewamy. - Nie do wiary... - mruknął Billy Bones. - Ale to prawda! - zawołał Luke, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. - Posłuchaj, Billy, stary druhu, musimy wreszcie się do tego zabrać. Oto fakty. Odbyli długą i wyczerpującą rozmowę. Nazajutrz wczesnym rankiem Luke wrócił do Wychwood. Mógł przyjechać poprzedniego wieczora, ale w zaistniałych okolicznościach nie chciał spędzać nocy pod dachem lorda Whitfielda i korzystać z jego gościnności. Jadąc przez Wychwood zatrzymał się przed domem panny Waynflete. Pokojówka, która otworzyła mu drzwi, spojrzała na niego ze zdumieniem. Potem wprowadziła go do małej jadalni, w której panna Waynflete siedziała przy śniadaniu. Lekko zdziwiona, wstała od stołu, by go powitać. - Przepraszam, Ŝe przeszkadzam o tej porze powiedział Luke, nie tracąc czasu. Obejrzał się za siebie. Pokojówka wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. - Chciałbym o coś panią spytać, panno Waynflete. To sprawa dość osobista, ale myślę, Ŝe wybaczy mi pani. - Proszę pytać, o co pan tylko zechce. Z pewnością ma pan ku temu powody.
- Dziękuję... - Zawahał się. - Chciałbym wiedzieć, dlaczego przed laty zerwała pani zaręczyny z lordem Whitfieldem? Panna Waynflete nie spodziewała się takiego pytania. Zaczerwieniła się i przyłoŜyła dłoń do piersi. - Czy on coś panu mówił? - Wspominał o jakimś ptaku - odparł Luke - któremu skręcono kark... - Tak powiedział? - spytała ze zdumieniem. - Więc przyznał się? To nadzwyczajne! - Niech mi pani o tym opowie. - Dobrze. Ale proszę, Ŝeby pan nigdy nie rozmawiał o tym z nim... z Gordonem. To naleŜy juŜ do przeszłości... wszystko przeminęło i poszło w niepamięć... nie chciałabym tego odgrzebywać - spojrzała na niego błagalnie. Luke kiwnął potakująco głową. - Chcę tylko zaspokoić własną ciekawość - powiedział. - Nikomu nie powtórzę naszej rozmowy. - Dziękuję. - Panna Waynflete odzyskała panowanie nad sobą, a jej głos nabrał pewności. - To było tak. Miałam małego kanarka, którego uwielbiałam i... po prostu byłam zwariowana na jego punkcie, tak jak bywają dziewczęta na punkcie swoich ukochanych zwierzątek. Teraz zdaję sobie sprawę, Ŝe musiało to być irytujące dla młodego męŜczyzny. - Owszem - przytaknął Luke, kiedy panna Waynflete na chwilę przerwała. - Gordon był zazdrosny o tego kanarka. Któregoś dnia powiedział rozdraŜniony: "Wydaje mi się, Ŝe wolisz
tego ptaka ode mnie". A ja, dość nierozsądnie, ale takie były dziewczęta w tamtych czasach, roześmiałam się i trzymając kanarka na palcu, odparłam mniej więcej tak: "Oczywiście, mały ptaszku, Ŝe kocham cię bardziej niŜ tego duŜego głuptasa! Naturalnie, Ŝe tak!" Wtedy... och, to było przeraŜające... Gordon wyrwał mi kanarka z ręki i skręcił mu kark! PrzeŜyłam straszny szok i nigdy tego nie zapomnę! Panna Waynflete wyraźnie pobladła. - I dlatego zerwała pani zaręczyny? - spytał Luke. - Tak. Straciłam do niego serce. Widzi pan, panie Fitzwilliam... - Zawahała się. - Nie chodziło o sam uczynek... mógł to zrobić w ataku zazdrości i gniewu, ale odniosłam wtedy wraŜenie, Ŝe sprawiło mu to przyjemność... i to mnie tak okropnie przeraziło! - JuŜ wtedy... - mruknął Luke. - JuŜ w tamtych czasach... Panna Waynflete połoŜyła dłoń na jego ramieniu. - Panie Fitzwilliam... Dostrzegł w jej oczach przeraŜenie i powagę. - To lord Whitfield popełnił te wszystkie morderstwa! powiedział. - Pani od początku o tym wiedziała, prawda?. Potrząsnęła energicznie głową. - Nie miałam o tym pojęcia! Gdybym była pewna, to... powiedziałabym o tym otwarcie... nie, to były obawy... - A mimo to nie skierowała mnie pani na właściwy trop. Splotła dłonie w geście wyraŜającym bezradność. - Jak mogłam? Jak? PrzecieŜ kiedyś go kochałam... - Tak - powiedział Luke łagodnie. - Rozumiem.
Odwróciła się, poszperała w swojej torebce i wyjęła z niej małą, obrębioną koronką chusteczkę do nosa, którą przycisnęła do oczu. Po chwili spojrzała na niego dumnym, opanowanym wzrokiem. - Bardzo się cieszę - zaczęła - Ŝe Bridget zerwała zaręczyny. Zamierza wyjść za pana, prawda? - Owszem. - To znacznie lepszy wybór - powiedziała panna Waynflete z pewną emfazą. Luke nie był w stanie powstrzymać się od uśmiechu. Na twarzy starszej pani pojawił się wyraz powagi i niepokoju. Pochyliła się do przodu i znów połoŜyła mu dłoń na ramieniu. - Bądźcie ostroŜni - poprosiła. - Obydwoje musicie zachować ostroŜność. - Chodzi pani o... lorda Whitfielda? - Tak. Lepiej byłoby mu o niczym nie wspominać. Luke zmarszczył czoło. - Nie sądzę, by któreś z nas chciało zachować to przed nim w tajemnicy. - Och! Jakie to ma znaczenie? Czy pan nie zdaje sobie sprawy, Ŝe on jest obłąkany... szalony. Nie pogodzi się z tym... ani na chwilę! Gdyby coś jej się stało... - Nic jej się nie stanie! - Tak, wiem, ale proszę pamiętać, Ŝe pan nie jest dla niego godnym przeciwnikiem! On jest przeraŜająco przebiegły! Niech pan ją stąd natychmiast zabiera... w tym jedyna nadzieja. Niech pan zmusi ją do wyjazdu za granicę! Najlepiej wyjedźcie oboje!
- Wystarczy, jeśli ona wyjedzie - rzekł Luke wolno. - Ja muszę tu zostać. - Obawiałam się, Ŝe pan to powie. Ale w kaŜdym razie niech pan ją zmusi do wyjazdu. Natychmiast! - Myślę, Ŝe ma pani rację. - Wiem, Ŝe mam rację! Niech pan ją stąd zabiera... zanim będzie za późno. XIX ZERWANE ZARĘCZYNY Bridget usłyszała, jak Luke zajeŜdŜa pod dom. Wyszła na schody, by go powitać. - Powiedziałam mu - oznajmiła bez Ŝadnych wstępów. - Co? - spytał Luke zaskoczony. Jego konsternacja była tak wyraźna, Ŝe Bridget od razu ją dostrzegła. - Luke... o co chodzi? Wydajesz się przygnębiony. - PrzecieŜ postanowiliśmy zaczekać z tym do mojego powrotu - powiedział, cedząc słowa. - Wiem, ale doszłam do wniosku, Ŝe lepiej to mieć za sobą. On robił plany, związane z naszym ślubem... z miodowym miesiącem i tak dalej! Po prostu musiałam mu to powiedzieć! - Po chwili dodała z lekkim wyrzutem w głosie: - Tego wymagała zwykła przyzwoitość. - Z twojego punktu widzenia, owszem - przyznał Luke. - Och, tak, rozumiem to. - Myślę, Ŝe z kaŜdego punktu widzenia!
- Niekiedy trudno jest pozwolić sobie na uczciwość! rzekł powoli. - Luke, o co ci chodzi? - Nie mogę ci tego powiedzieć tu i teraz. - Machnął ręką ze zniecierpliwieniem. - Jak przyjął to Whitfield? - Nadzwyczaj dobrze - odparła Bridget. - Naprawdę wspaniale. Czułam się zawstydzona. Myślę, Luke, Ŝe nie doceniałam Gordona... tylko dlatego, Ŝe jest dość napuszony i niekiedy próŜny. Sądzę, Ŝe jest... no cóŜ... wielkim małym człowiekiem! - Owszem, moŜliwe, Ŝe jest wielkim człowiekiem przyznał Luke, kiwając głową - ale jego wielkość ma inny wymiar, niŜ przypuszczaliśmy. Posłuchaj, Bridget, musisz się stąd jak najszybciej wynieść. - Naturalnie, spakuję swoje rzeczy i jeszcze dzisiaj opuszczę ten dom. Odwieź mnie do Londynu. Myślę, Ŝe nie moŜemy się oboje zatrzymać w gospodzie Pod Błazeńską Czapką, nawet jeśli goście Ellsworthy'ego juŜ wyjechali. - Lepiej jedź do Londynu - powiedział Luke, potrząsając głową. - Niebawem wszystko ci wyjaśnię. Tymczasem ja zobaczę się z Whitfieldem. - To dobry pomysł. Cała ta sprawa wydaje się dość przykra, prawda? Czuję się jak cyniczna łowczyni posagów. Luke uśmiechnął się do niej. - To był uczciwy interes. Postąpiłaś wobec niego lojalnie. Tak czy owak, nie ma co biadać nad rozlanym mlekiem! Teraz pójdę się zobaczyć z Whitfieldem.
Lord Whitfield przechadzał się tam i z powrotem po salonie. Był pozornie spokojny, a nawet lekko się uśmiechał. Ale Luke zauwaŜył na jego skroni pulsującą Ŝyłkę. - Och! To pan, panie Fitzwilliam. - Skłamałbym mówiąc, Ŝe Ŝałuję tego, co zrobiłem oświadczył Luke. - Byłaby to zwykła hipokryzja. Przyznaję, Ŝe z pańskiego punktu widzenia zachowałem się niewłaściwie i niewiele mam na swoją obronę. Takie rzeczy się zdarzają. Lord Whitfield znów zaczął krąŜyć po pokoju. - No właśnie... właśnie! - Machnął ręką. - Oboje z Bridget potraktowaliśmy pana w sposób haniebny. Ale tak to juŜ jest! Pokochaliśmy się i nic na to nie moŜna poradzić. MoŜemy jedynie wyjawić panu prawdę i zniknąć. Lord Whitfield przystanął. Patrzył na Luke'a swymi wyblakłymi, wyłupiastymi oczami. - Tak - przyznał - nie moŜecie na to juŜ nic poradzić! W jego głosie pobrzmiewał jakiś dziwny ton. Spoglądał na Luke'a i potrząsał głową jakby ze współczuciem. - Co pan ma na myśli? - spytał ostro Luke. - Nie moŜecie juŜ nic zrobić! - powtórzył lord Whitfield. - JuŜ za późno! Luke zrobił krok w jego kierunku. - Proszę mi powiedzieć, o co panu chodzi. - Niech pan o to spyta Honorię Waynflete - rzekł niespodziewanie lord Whitfield. - Ona to rozumie. Wie, co się dzieje. Kiedyś mi o tym powiedziała! - Co ona rozumie?
- śe zło nie uchodzi bezkarnie - wyjaśnił lord Whitfield. - Musi istnieć sprawiedliwość! śal mi Bridget, poniewaŜ bardzo ją lubię. W pewien sposób Ŝal mi was obojga! - Czy pan nam grozi? - spytał Luke. Whitfield wydawał się autentycznie wstrząśnięty. - Nie, nie, drogi chłopcze. W tej sprawie nie czuję do was urazy! Kiedy uczyniłem Bridget zaszczyt, wybierając ją na swoją Ŝonę, przyjęła na siebie pewne zobowiązania. Teraz je odrzuca, ale w Ŝyciu nie moŜna niczego cofnąć. Jeśli łamie się prawo, trzeba ponieść karę... - Chce pan powiedzieć, Ŝe coś jej grozi? - spytał Luke, zaciskając pięści. - Niech pan mnie dobrze zrozumie, Whitfield, nic jej się nie stanie... ani mnie! Jeśli spróbuje pan nam coś zrobić, jest pan skończony. Radzę panu uwaŜać! Wiem o panu wystarczająco duŜo! - To nie ma nic wspólnego ze mną - odparł lord Whitfield. - Ja jestem tylko narzędziem w rękach Siły WyŜszej. Wszystko dzieje się z Jej wyroku! - Widzę, Ŝe pan w to wierzy - powiedział Luke. - Bo to prawda! KaŜdy, kto zwróci się przeciwko mnie, ponosi karę. Nie wyłączając pana i Bridget. - Myli się pan - zaoponował Luke. - Szczęśliwa passa, choćby trwała najdłuŜej, kiedyś się kończy. A pańska skończy się juŜ niebawem. - Drogi młody człowieku - zaczął lord Whitfield łagodnie - nie zdaje pan sobie sprawy, do kogo pan mówi. Mnie nie moŜe spotkać nic złego!
- Doprawdy? Zobaczymy. Radzę panu uwaŜać, Whitfield. Mięśnie twarzy lorda Whitfielda lekko zadrgały, a ton jego głosu się zmienił. - Byłem bardzo cierpliwy - powiedział. - Niech pan nie przeciąga struny. Proszę stąd wyjść. - JuŜ idę - warknął Luke. - MoŜliwie jak najszybciej. Ale niech pan pamięta, Ŝe pana ostrzegałem. Odwrócił się na pięcie i pospiesznie wyszedł z salonu. Pobiegł na górę do pokoju Bridget, która wraz z pokojówką pakowała swoje rzeczy. - Kiedy będziesz gotowa? - Za dziesięć minut. Spojrzała na Luke'a, a on dostrzegł w jej wzroku pytanie, którego nie mogła wyrazić słowami ze względu na obecność pokojówki. Kiwnął nieznacznie głową. Poszedł do swojego pokoju i szybko się spakował. Kiedy wrócił po dziesięciu minutach, Bridget była gotowa do wyjścia. - MoŜemy juŜ jechać? - Oczywiście. Na schodach spotkali idącego na górę lokaja. - Przyszła panna Waynflete, Ŝeby się z panią zobaczyć. - Panna Waynflete? Gdzie ona jest? - W salonie z jego lordowską mością. Bridget poszła wprost do salonu, a Luke podąŜył tuŜ za nią. Lord Whitfield stał przy oknie i rozmawiał z panną Waynflete. Trzymał w ręku nóŜ z długim, cienkim ostrzem. - Perfekcyjna robota - mówił. - Jeden z moich młodych pracowników przywiózł mi go z Maroka, dokąd został
wysłany jako specjalny korespondent. To nóŜ mauretański. - Z uwielbieniem przesunął palcem po ostrzu. - CóŜ za wspaniałe wykonanie! - Na miłość boską, Gordon, odłóŜ go! - zawołała panna Waynflete. Lord Whitfield uśmiechnął się i umieścił nóŜ wśród leŜącej na stoliku kolekcji broni. - Lubię go dotykać - rzekł łagodnie. Panna Waynflete straciła swe zwykłe opanowanie. Była blada i zdenerwowana. - Ach, jesteś, moja droga - powitała Bridget. Lord Whitfield zachichotał. - Tak, oto i Bridget. Naciesz się nią, Honorio. Nie zabawi tu długo. - Co to znaczy? - spytała ostro panna Waynflete. - To znaczy, Ŝe wyjeŜdŜa do Londynu. - Spojrzał po kolei na wszystkich obecnych. - Mam dla ciebie pewną wiadomość, Honorio - powiedział. - Bridget postanowiła nie wychodzić za mnie. Woli Fitzwilliama. śycie jest dziwne. No cóŜ, zostawiam was, Ŝebyście mogli sobie porozmawiać. Wyszedł z pokoju, pobrzękując bilonem w kieszeniach. - Mój BoŜe... - wyszeptała panna Waynflete. - Mój BoŜe... Rozpacz w jej głosie była tak wy raźna,-Ŝe Bridget poczuła się zaskoczona. - Przepraszam. Naprawdę okropnie mi przykro powiedziała z niepokojem. - On jest rozwścieczony... mój BoŜe, to straszne. Co my teraz zrobimy? Bridget spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Zrobimy? Co ma pani na myśli?
- Nie powinniście byli mu o tym mówić! - jęknęła panna Waynflete, obrzucając oboje pełnym wyrzutu spojrzeniem. - Nonsens! - zawołała Bridget. - A cóŜ innego mogliśmy zrobić? - Nie powinniście byli mówić mu o tym teraz. Trzeba było zaczekać, aŜ znajdziecie się daleko stąd. - To kwestia zapatrywań - odparła sucho Bridget. Osobiście uwaŜam, Ŝe niemiłe sprawy naleŜy mieć jak najszybciej za sobą. - Och, moja droga, gdyby tylko o to chodziło... Zawahała się. Potem spojrzała pytająco na Luke'a. Luke potrząsnął głową i powiedział bezgłośnie: ,,Jeszcze nie teraz". - Rozumiem - bąknęła panna Waynflete. - Czy chciała się pani ze mną zobaczyć w jakiejś szczególnej sprawie, panno Waynflete? - spytała Bridget z lekkim rozdraŜnieniem. - No... owszem. W istocie przyszłam ci zaproponować krótki pobyt w moim domu. Pomyślałam, Ŝe... eee... pozostanie tutaj byłoby dla ciebie krępujące i Ŝe, być moŜe, potrzeba ci kilku dni na... eee... gruntowne rozwaŜenie twoich planów. - Dziękuję, panno Waynflete, to bardzo uprzejme z pani strony. - U mnie byłabyś zupełnie bezpieczna i... - Bezpieczna? - przerwała jej Bridget. - Spokojna... - wyjaśniła pospiesznie panna Waynflete lekko podnieconym głosem - to miałam na myśli... całkiem spokojna. Nie mam oczywiście takich luksusów
jak tutaj, ale gorąca woda jest naprawdę gorąca, a moja słuŜąca Emily zupełnie dobrze gotuje. - Och, jestem pewna, Ŝe wszystko byłoby wspaniale, panno Waynflete - odparła Bridget machinalnie. - Ale oczywiście wyjazd do Londynu to o wiele lepszy pomysł... - Trochę niefortunnie się składa, Ŝe moja ciotka wyruszyła dzisiaj wcześnie rano na wystawę kwiatów. Nie miałam jeszcze okazji powiedzieć jej, co się wydarzyło. Zostawię jej list z wiadomością, Ŝe pojechałam do mieszkania. - Wybierasz się do mieszkania twojej ciotki w Londynie? - Tak. Nikogo w nim nie ma. A posiłki mogę jadać w mieście. - Będziesz sama w tym mieszkaniu? O BoŜe, nie powinnaś tego robić. Nie zostawaj tam sama. - PrzecieŜ nikt mnie nie zje - powiedziała Bridget z irytacją. - Poza tym moja ciotka jutro wraca. Panna Waynflete z niepokojem potrząsnęła głową. - Lepiej zatrzymaj się w jakimś hotelu - zasugerował Luke. - Dlaczego? - spytała Bridget, gwałtownie odwracając się do niego. - Co się z wami dzieje? Dlaczego traktujecie mnie jak niedorozwinięte dziecko? - AleŜ skąd, kochanie - zaprotestowała panna Waynflete. - Po prostu chcemy, Ŝebyś była ostroŜna! - Ale dlaczego? Dlaczego? O co w tym wszystkim chodzi?
- Posłuchaj, Bridget - zaczął Luke. - Chciałbym z tobą porozmawiać. Ale nie tutaj. Pojedźmy w jakieś ustronne miejsce. - Spojrzał na pannę Waynflete. - Czy moŜemy wpaść do pani za jakąś godzinę? Jest wiele spraw, o których chciałbym pani powiedzieć. - Bardzo proszę. Będę tam na was czekała. Luke połoŜył dłoń na ramieniu Bridget. Skinieniem głowy podziękował pannie Waynflete. - BagaŜe zabierzemy później. Chodź. Poprowadził ją przez hali do wyjścia. Otworzył drzwi samochodu. Bridget wsiadła. Luke uruchomił silnik i ruszył gwałtownie podjazdem. Kiedy minęli Ŝelazną bramę, odetchnął z ulgą. - Dzięki Bogu bezpiecznie cię stąd wywiozłem powiedział. - Czy ty zupełnie oszalałeś, Luke? Co znaczą te wszystkie tajemnice? - No cóŜ, trudno jest zdemaskować mordercę, kiedy przebywa się pod jego dachem! - oznajmił Luke posępnie. XX TKWIMY W TYM OBOJE Bridget przez chwilę siedziała nieruchomo obok niego. - Gordon? - spytała. Luke kiwnął potakująco głową. - Gordon? Gordon... mordercą? Mordercą? W Ŝyciu nie słyszałam czegoś równie absurdalnego. - Tak uwaŜasz?
- Owszem. PrzecieŜ Gordon nie skrzywdziłby nawet muchy. - MoŜe to i prawda - przyznał Luke ponuro. - Sam nie wiem. Ale z całą pewnością zabił kanarka, a ja jestem prawie pewien, Ŝe zamordował równieŜ kilka osób. - Mój drogi, ja po prostu nie mogę w to uwierzyć! - Wiem - powiedział Luke. - To istotnie wydaje się niewiarygodne. Zacząłem go podejrzewać dopiero przedwczoraj wieczorem. - AleŜ ja go doskonale znam! - zaprotestowała Bridget. Wiem, jaki on jest! W gruncie rzeczy to bardzo łagodny człowiek... napuszony, zgoda, ale w sumie raczej śmieszny. Luke potrząsnął głową. - Będziesz musiała zmienić zdanie na jego temat, Bridget. - Nic z tego, Luke. Ja po prostu w to nie wierzę! Skąd przyszedł ci do głowy tak absurdalny pomysł? PrzecieŜ jeszcze przed dwoma dniami byłeś zupełnie pewny, Ŝe to Ellsworthy. Luke lekko się skrzywił. - Wiem. Wiem. Pewnie sądzisz, Ŝe jutro zacznę podejrzewać Thomasa, a pojutrze będę przekonany, Ŝe to sprawka Hortona! Nie zmieniani zdania aŜ tak często. Rozumiem, Ŝe ta wiadomość tobą wstrząsnęła. Jeśli jednak przyjrzysz się temu nieco bliŜej, zobaczysz, Ŝe wszystkie elementy świetnie do siebie pasują. Nic dziwnego, Ŝe panna Pinkerton bała się pójść do lokalnych władz. Wiedziała, Ŝe zrobiłaby z siebie
pośmiewisko! Pokładała nadzieję jedynie w Scotland Yardzie. - Ale jakie motywy mógłby mieć Gordon? Och, to takie idiotyczne! - Wiem. Ale czy nie zdajesz sobie sprawy, Ŝe Gordon Whitfield jest okropnym megalomanem? - On chce uchodzić za wspaniałego i waŜnego człowieka. To wynika ze zwykłego kompleksu niŜszości! - MoŜliwe, Ŝe właśnie to jest źródłem całego nieszczęścia. Sam juŜ nie wiem. Ale zastanów się tylko przez chwilę, Bridget. Pamiętasz, jakich szyderczych zwrotów sama wobec niego uŜywałaś... obraza majestatu i tak dalej. Czy nie rozumiesz, Ŝe jego egocentryzm przekracza wszelkie granice? A w dodatku to maniak religijny! Moja droga, on jest kompletnie obłąkany! Bridget zastanawiała się przez chwilę. - WciąŜ nie mogę w to uwierzyć. Jakie masz na to dowody, Luke? - No cóŜ, świadczą o tym jego własne słowa. Przedwczoraj wieczorem oświadczył mi jasno i wyraźnie, Ŝe kaŜdy, kto mu się w jakikolwiek sposób sprzeciwi, zawsze umiera. - Mów dalej. - Nie potrafię ci tego dokładnie wyjaśnić, ale chodzi mi o sposób, w jaki o tym mówił. Był spokojny, zadowolony z siebie i... jakby to ująć... uwaŜał to za zupełnie normalne! Siedział w fotelu i uśmiechał się do
siebie... To było niesamowite i dość przeraŜające, Bridget! - Mów dalej. - No cóŜ, potem zaczął wyliczać osoby, które zeszły z tego świata, poniewaŜ ściągnęły na siebie jego gniew! Posłuchaj, Bridget, on wymienił panią Horton, Amy Gibbs, Tommy'ego Pierce'a, Harry'ego Cartera, doktora Humbleby'ego i tego szofera, Riversa. Bridget pobladła, najwyraźniej wstrząśnięta jego słowami. - Czy wymienił właśnie te osoby? - Tak. Właśnie te osoby! Czy teraz mi wierzysz? - Mój BoŜe, chyba mnie przekonałeś... Jakie miał motywy? - Bardzo trywialne... i to właśnie jest takie przeraŜające. Pani Horton zrobiła mu afront, Tommy Pierce naśladował go na oczach rozbawionych ogrodników, Harry Carter obrzucił obelgami, Amy Gibbs zachowała się wobec niego arogancko, Humbleby miał czelność publicznie zakwestionować jego zdanie, Rivers groził mu w mojej obecności, a panna Waynflete... Bridget ukryła twarz w dłoniach. - To straszne... Okropne... -wymamrotała. - Wiem. Istnieją jeszcze pewne dodatkowe dowody. Samochodem, który przejechał w Londynie pannę Pinkerton, był rolls royce o takich samych numerach rejestracyjnych, jakie ma samochód lorda Whitfielda. - To zdecydowanie przesądza sprawę - powiedziała Bridget powoli.
- Tak. W Scotland Yardzie uwaŜają, Ŝe kobieta, która przekazała im ten numer, popełniła błąd. Ale ona się nie pomyliła! - Mogę to zrozumieć - przyznała Bridget. - Kiedy w grę wchodzi taki zamoŜny i wpływowy człowiek jak lord Whitfield, muszą, oczywiście, uwierzyć w jego wersję wydarzeń! - Owszem. Relację panny Pinkerton uznaliby za niewiarygodną. - Parę razy powiedziała mi dość dziwne rzeczy powiedziała Bridget w zamyśleniu. - Jakby mnie przed czymś ostrzegała... Wtedy nie rozumiałam, do czego ona zmierza... Teraz juŜ wiem! - Wszystko się zgadza - stwierdził Luke. - Tak zawsze bywa. Początkowo mówi się, tak jak ty powiedziałaś: "NiemoŜliwe!", a potem, kiedy juŜ pogodzisz się z tą myślą, wszystko zaczyna do siebie pasować! Winogrona, które lord Whitfield posłał pani Horton, a ona podejrzewała, Ŝe trują ją pielęgniarki! Wizyta w Instytucie Wellermana Kreutza... musiał zdobyć jakieś bakterie, którymi zainfekował ranę doktora Humbleby'ego. - Nie rozumiem, jak zdołał tego dokonać. - Ja równieŜ, ale istnieje związek między tymi wydarzeniami. Nie da się temu zaprzeczyć. - Nie... Jak twierdzisz, te elementy do siebie pasują. Oczywiście, mógł robić rzeczy, na które nie odwaŜyliby się inni ludzie! Chodzi mi o to, Ŝe był poza wszelkimi podejrzeniami!
- Myślę, Ŝe podejrzewała go panna Waynflete. Wspomniała o jego wizycie w instytucie. Napomknęła o tym mimochodem, mając najprawdopodobniej nadzieję, Ŝe wyciągnę z tego właściwy wniosek. - Więc wiedziała o tym od samego początku? - śywiła bardzo silne podejrzenia. Powstrzymywało ją chyba to, Ŝe była w nim kiedyś zakochana. Bridget kiwnęła głową. - Tak, to wiele tłumaczy. Gordon mówił mi, Ŝe kiedyś byli zaręczeni. - Po prostu nie chciała uwierzyć, Ŝe to moŜe być on. Ale coraz bardziej utwierdzała się w tym przekonaniu. Próbowała dawać mi to do zrozumienia, ale nie mogła wystąpić przeciwko niemu otwarcie! Kobiety to dziwne istoty! Myślę, Ŝe w jakiś sposób nadal jej na nim zaleŜy... - Mimo Ŝe ją porzucił? - To ona porzuciła jego. To dość nieprzyjemna historia. Opowiem ci ją. Luke zrelacjonował jej ten przykry epizod. Bridget patrzyła na niego zdumiona. - Powiedziała ci, Ŝe Gordon tak postąpił? - Owszem. JuŜ wtedy nie mógł być całkiem normalny! - JuŜ wtedy... - wyjąkała Bridget, drŜąc na całym ciele. Tyle lat temu... - MoŜe nigdy nie dowiemy się o innych jego ofiarach! Dopiero ta seria zgonów, do których doszło w krótkich odstępach czasu, ściągnęła na niego uwagę! MoŜe był tak upojony powodzeniem, Ŝe stał się nieostroŜny!
Bridget pokiwała głową. Przez parę minut rozmyślała w milczeniu, a potem spytała niespodziewanie: - Powtórz mi dokładnie słowa panny Pinkerton... co mówiła wtedy w pociągu? Od czego zaczęła? Luke cofnął się myślami do tej rozmowy. - Powiedziała, Ŝe jedzie do Scotland Yardu, wspominała o waszym posterunkowym, którego uwaŜała za miłego człowieka, ale nie nadającego się do prowadzenia śledztwa w sprawie o morderstwo. - Czy wtedy uŜyła tego słowa po raz pierwszy? - Tak. - Mów dalej. - Następnie powiedziała: "Widzę, Ŝe jest pan zaskoczony. Początkowo teŜ byłam zaskoczona. Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, Ŝe fantazjuję". - Co mówiła potem? - Spytałem, czy jest absolutnie przekonana, Ŝe istotnie nie fantazjuje, a ona odparła spokojnie: "Och, nie! Mogło tak się zdarzyć za pierwszym razem, ale nie za drugim, trzecim czy czwartym. Potem juŜ się wie". - Zdumiewające - skomentowała Bridget. - Pocieszyłem ją mówiąc, Ŝe podjęła słuszną decyzję, ale jej nie uwierzyłem! - Rozumiem. Łatwo być mądrym po fakcie! Ja teŜ traktowałam tę biedaczkę ze współczuciem i wyŜszością! Jak dalej potoczyła się wasza rozmowa? - Niech pomyślę... aha! wspomniała o sprawie Abercrombiego... wiesz, tego truciciela z Walii. Nie wierzyła, Ŝe patrzył na swoje przyszłe ofiary w jakiś
szczególny sposób. Ale dodała, Ŝe teraz juŜ wierzy, bo widziała coś takiego na własne oczy. - Powtórz mi dokładnie jej słowa. Luke zastanawiał się, marszcząc brwi. - Powiedziała tym swoim miłym głosem: "Kiedy o tym czytałam, nie wierzyłam... ale to prawda!" Wtedy spytałem: "Co takiego?" A ona odparła: "Ten szczególny błysk w oczach..." Na Boga, Bridget, sposób, w jaki to powiedziała, absolutnie mną wstrząsnął! Jej spokojny głos i wyraz twarzy... wyglądała jak ktoś, kto naprawdę widział coś zbyt przeraŜającego, by to wyrazić słowami! - Mów dalej, Luke. Opowiedz mi wszystko. - Potem wyliczyła ofiary... Amy Gibbs, Cartera i Tommy'ego Pierce'a. Wspomniała, Ŝe Tommy był nieznośnym szczeniakiem, a Carter pijakiem. Później dodała: "A teraz... wczoraj... spotkało to doktora Humbleby'ego, który jest takim dobrym i poczciwym człowiekiem". Następnie stwierdziła, Ŝe gdyby powiedziała o tym doktorowi Humbleby'emu, to z pewnością by jej nie uwierzył i wyśmiałby ją. Bridget głęboko westchnęła. - Rozumiem - mruknęła. - Teraz to do mnie dotarło. - Co, Bridget? - spytał Luke, przyglądając jej się uwaŜnie. - O czym myślisz? - O czymś, co kiedyś powiedziała mi pani Humbleby. Zastanawiałam się... och, mniejsza o to, mów dalej. Jak zakończyła się ta rozmowa?
Luke przytoczył dokładnie słowa panny Pinkerton, które wywarły na nim tak duŜe wraŜenie, Ŝe nie mógł ich zapomnieć. - Na mój argument, Ŝe chyba trudno jest popełnić bezkarnie tak wiele zbrodni, odparła: "AleŜ nie, mój drogi, tu pan się myli. Bardzo łatwo jest zabić człowieka... pod warunkiem, Ŝe nikt pana o to nie podejrzewa. A ten morderca jest ostatnią osobą, którą ktokolwiek mógłby podejrzewać!" Zamilkł. - Łatwo jest zabić człowieka? - powtórzyła Bridget drŜącym głosem. - PrzeraŜająco łatwo... to prawda! Nic dziwnego, Ŝe te słowa zapadły ci tak głęboko w pamięć, Luke. Ja będę je pamiętać do końca Ŝycia! Człowiek taki jak Gordon Whitfield... och! Oczywiście, Ŝe to łatwe. - Ale nie tak łatwo będzie mu to udowodnić - zauwaŜył Luke. - Tak sądzisz? Wydaje mi się, Ŝe mogę w tym pomóc. - Bridget, zabraniam ci... - Nie moŜesz. Nie wolno siedzieć z załoŜonymi rękami i grać na zwłokę. Jestem w to zamieszana, Luke. Przyznaję, Ŝe to trochę niebezpieczne zadanie, ale muszę do końca odegrać swoją rolę. - Bridget... - Wplątałam się w tę historię, Luke! Przyjmę więc zaproszenie panny Waynflete i zostanę w Wychwood. - Kochanie, błagam cię...
- Doskonale zdaję sobie sprawę, Ŝe to jest niebezpieczne dla nas obojga. Ale tkwimy w tym, Luke... tkwimy w tym oboje! XXI OCH, DLACZEGO SPACERUJESZ PO POLACH W RĘKAWICZKACH? Zaciszne wnętrze domu panny Waynflete podziałało na nich kojąco po chwilach napięcia, które przeŜyli w samochodzie. Panna Waynflete była trochę zdziwiona, Ŝe Bridget chce mimo wszystko u niej zostać, ale szybko zapewniła, Ŝe w pełni podtrzymuje zaproszenie. - Skoro jest pani tak uprzejma, panno Waynflete powiedział Luke - uwaŜam to rozwiązanie za najlepsze. - Ja zatrzymałem się w gospodzie Pod Błazeńską Czapką, będę więc miał ją na oku. Bądź co bądź, nie naleŜy zapominać o tym, co się wydarzyło w Londynie. - Ma pan na myśli Lavinię Pinkerton? - spytała panna Waynflete. - Tak. MoŜna by przypuszczać, Ŝe w centrum wielkiego miasta człowiek jest zupełnie bezpieczny. - Chodzi panu o to - zaczęła panna Waynflete - Ŝe bezpieczeństwo człowieka zaleŜy przede wszystkim od tego, czy ktoś nie dybie na jego Ŝycie? - No, właśnie. DoŜyliśmy takich czasów. Panna Waynflete z zadumą pokiwała głową. - Od jak dawna pani wie, Ŝe Gordon jest mordercą, panno Waynflete? - spytała Bridget.
Panna Waynflete westchnęła. - To trudne pytanie, moja droga. Myślę, Ŝe w głębi duszy byłam zupełnie pewna juŜ od dłuŜszego czasu... Ale robiłam, co mogłam, Ŝeby o tym nie myśleć! Nie chciałam w to uwierzyć, więc udawałam sama przed sobą, Ŝe moje podejrzenia są nikczemne i absurdalne. - Czy nigdy nie obawiała się pani o... własne Ŝycie? spytał Luke. Panna Waynflete przez chwilę rozwaŜała w myślach jego pytanie. - Czy chodzi panu o to, Ŝe gdyby Gordon wyczuł, iŜ zaczęłam coś podejrzewać, znalazłby jakiś sposób, by się mnie pozbyć? - Tak. - Oczywiście, brałam pod uwagę taką ewentualność... wyznała panna Waynflete spokojnie. - Starałam się zachować ostroŜność. Nie sądzę jednak, Ŝeby Gordon mógł dostrzec we mnie prawdziwe zagroŜenie. - Dlaczego? Panna Waynflete lekko się zarumieniła. - Nie przypuszczam, by Gordonowi przyszło kiedykolwiek na myśl, Ŝe mogłabym... ściągnąć na niego jakiekolwiek niebezpieczeństwo. - Czy posunęła się pani do tego, Ŝeby go ostrzec? spytał Luke szorstko. - Owszem. To znaczy, dałam mu do zrozumienia, iŜ dziwi mnie to, Ŝe kaŜdy, kto mu się narazi, niebawem ginie w jakimś nieszczęśliwym wypadku. - Jak na to zareagował? - spytała Bridget. Na twarzy panny Waynflete pojawił się wyraz troski.
- Nie tak, jak się spodziewałam. Wydawał mi się... to naprawdę zadziwiające!... zadowolony... Spytał: "Więc zwróciłaś na to uwagę?" I... napuszył się dumnie jak paw. - To jasne, Ŝe jest obłąkany! - zawołał Luke. - Tak, istotnie - przyznała skwapliwie panna Waynflete. - Po prostu nie ma innego wytłumaczenia. Nie odpowiada za swoje czyny. - PołoŜyła dłoń na ramieniu Luke'a. - Nie powieszą go, prawda, panie Fitzwilliam? - Nie, nie. Przypuszczam, Ŝe poślą go do zakładu dla umysłowo chorych w Broadmoor. Panna Waynflete westchnęła z ulgą i wygodniej usiadła w fotelu. - Bardzo mnie to cieszy. - Jej wzrok spoczął na Bridget, która wpatrywała się w dywan, z zadumą marszcząc brwi. - Ale mamy przed sobą jeszcze długą drogę powiedział Luke. -Zawiadomiłem juŜ odpowiednie władze i mogę powiedzieć tylko tyle, Ŝe Scotland Yard potraktuje tę sprawę powaŜnie. Musicie sobie jednak uprzytomnić, Ŝe nie mamy wystarczających dowodów. - Zdobędziemy je - oznajmiła Bridget. Panna Waynflete podniosła na nią wzrok. Luke dostrzegł w jej oczach błysk, który przypominał mu kogoś lub coś, co niedawno widział. WytęŜył pamięć, ale nie udało mu się tego z niczym skojarzyć. - Jesteś bardzo pewna siebie, moja droga - powiedziała panna Waynflete z powątpiewaniem. - No cóŜ, być moŜe masz rację.
- Posłuchaj, Bridget, pojadę teraz do rezydencji po twoje rzeczy - rzekł Luke. - Jadę z tobą - odparła spiesznie Bridget. - Wolałbym, Ŝebyś została tutaj. - Ale ja wolę pojechać. - Przestań odgrywać wobec mnie rolę troskliwej matki, Bridget! - warknął Luke ze złością. - Nie Ŝyczę sobie, Ŝebyś mnie ochraniała. - UwaŜam, Bridget, Ŝe wszystko będzie dobrze... przecieŜ pojedzie samochodem, a w dodatku jest biały dzień - powiedziała półgłosem panna Waynflete. - Czuję się jak idiotka. Ta historia działa mi na nerwy wyszeptała Bridget, uśmiechając się z zaŜenowaniem. - Któregoś wieczora panna Waynflete odprowadziła mnie aŜ do samego domu - przypomniał sobie Luke. No, panno Waynflete, niech się pani przyzna, Ŝe chciała pani mnie chronić! Tak było, prawda? Panna Waynflete potwierdziła jego sugestię uśmiechem. - No cóŜ, panie Fitzwilliam, pan jeszcze niczego nie podejrzewał! Groziło panu niebezpieczeństwo, poniewaŜ Gordon mógł juŜ się zorientować, Ŝe przyjechał pan tutaj jedynie po to, by zbadać tę sprawę. A na tej odludnej dróŜce mogło się panu coś przytrafić! - No dobrze, ale teraz zdaję juŜ sobie sprawę z niebezpieczeństwa - oświadczył Luke posępnie. Zapewniam panią, Ŝe nie dam się zaskoczyć. - Niech pan nie zapomina, Ŝe on jest niezwykle przebiegły. - Znacznie sprytniejszy, niŜ się panu zdaje! To bardzo pomysłowy człowiek. - Dziękuję, Ŝe mnie pani ostrzegła.
- MęŜczyźni są odwaŜni - westchnęła panna Waynflete ale znacznie łatwiej ich oszukać niŜ kobiety. - To prawda - przyznała Bridget. - Panno Waynflete, czy istotnie uwaŜa pani, Ŝe coś mi zagraŜa? Czy sądzi pani, Ŝe lord Whitfield naprawdę dybie na moje Ŝycie? - Myślę - odparła panna Waynflete po chwili wahania Ŝe niebezpieczeństwo grozi przede wszystkim Bridget. To ona zerwała zaręczyny, a to jest dla niego największą zniewagą! Przypuszczam, Ŝe dopiero kiedy rozprawi się z Bridget, skieruje uwagę na pana. Ale bez wątpienia do niej zabierze się w pierwszej kolejności. - Bardzo bym chciał, Bridget, Ŝebyś wyjechała za granicę... i to teraz... natychmiast. Bridget mocno zacisnęła usta. - Nie pojadę. Panna Waynflete westchnęła. - Jesteś odwaŜną kobietą, Bridget. Podziwiam cię. - Na moim miejscu postąpiłaby pani tak samo. - No cóŜ, niewykluczone. - Oboje w tym tkwimy, Luke i ja - oznajmiła Bridget stanowczo. Odprowadziła Luke'a do drzwi. - Zatelefonuję do ciebie z gospody, kiedy juŜ bezpiecznie wydostanę się z jaskini tego lwa powiedział Luke. - Dobrze. - Kochanie, nie denerwuj się! Nawet najdoskonalsi mordercy muszą mieć czas na gruntowne przemyślenie swoich planów! Wydaje mi się, Ŝe przez parę dni nic nam nie grozi. Dzisiaj przyjeŜdŜa z Londynu inspektor
Battle. Kiedy tylko tutaj się zjawi, Whitfield będzie pod obserwacją. - Zatem skoro wszystko jest pod kontrolą, moŜemy zakończyć ten melodramat. - Bridget, kochanie, proszę cię, nie rób Ŝadnych nierozwaŜnych kroków! - powiedział Luke powaŜnie, kładąc jej dłoń na ramieniu. - Ciebie teŜ to dotyczy, mój drogi. Uścisnął jej ramię, a potem wskoczył do samochodu i odjechał. Bridget wróciła do salonu. - Moja droga, twój pokój nie jest jeszcze całkiem gotowy - rzekła panna Waynflete z typowym dla starych panien zdenerwowaniem takim drobiazgiem. - Emily właśnie sprawdza, czy czegoś nie brakuje. Wiesz co? Przygotuję ci filiŜankę pysznej herbaty! Dobrze ci zrobi po tych burzliwych wydarzeniach. - To bardzo uprzejme z pani strony, panno Waynflete, ale dziękuję. Bridget miała ochotę na mocny koktajl z duŜą ilością ginu, ale doszła do słusznego wniosku, Ŝe nie naleŜy liczyć na ten rodzaj pokrzepiającego napoju. Nie znosiła herbaty, poniewaŜ zazwyczaj cierpiała po niej na niestrawność. JednakŜe panna Waynflete zdecydowała, Ŝe herbata jest właśnie tym, czego najbardziej potrzebuje jej młody gość. Wybiegła do kuchni, a po pięciu minutach wróciła z tacą, na której stały dwie delikatnie zdobione filiŜanki z drezdeńskiej porcelany, wypełnione aromatycznym, parującym napojem. - Oryginalny Lapsang Souchong - oznajmiła z dumą.
Bridget, która nie lubiła chińskiej herbaty jeszcze bardziej niŜ indyjskiej, uśmiechnęła się blado. W tym momencie w drzwiach pojawiła się Emily, niewyrośnięta i niezdarna pokojówka panny Waynflete. - Proszę pani - powiedziała - czy miała pani na myśli te poszewki z falbankami? Panna Waynflete pospiesznie wyszła z pokoju, a Bridget skorzystała z okazji i wylała swoją herbatę za okno. Omal nie poparzyła przy tym wrzątkiem kocura, który wylegiwał się na grządce. Puszek, przyjąwszy łaskawie jej przeprosiny, wskoczył na parapet, a potem wdrapał się jej na ramiona i zaczął czule mruczeć. - Jesteś bardzo piękny! - powiedziała Bridget, głaszcząc go po grzbiecie. Puszek wygiął grzbiet w łuk, mrucząc ze zdwojoną energią. - Dobry kotek - szepnęła Bridget, drapiąc go za uszami. - Mój BoŜe - zawołała panna Waynflete, wchodząc do pokoju. - Puszek najwyraźniej cię polubił. Z reguły zachowuje się z rezerwą! Tylko uwaŜaj na jego uszko. Ostatnio bardzo go bolało i nadal mu dokucza. Ale było juŜ za późno. Bridget pociągnęła go niechcący za chore ucho. Kocur prychnął na nią i odszedł majestatycznym krokiem, jakby demonstrując swą uraŜoną godność. - Och, mój BoŜe, czy cię podrapał? - zawołała panna Waynflete. - To nic powaŜnego - odparła Bridget, ssąc ukośne zadraśnięcie na grzbiecie dłoni.
- MoŜe przemyć ci rankę jodyną? - Och, nie trzeba, wszystko w porządku. Nie warto zawracać sobie tym głowy. Panna Waynflete wydawała się zawiedziona. Bridget, czując, Ŝe zachowała się niezbyt uprzejmie, spytała pospiesznie: - Ciekawe, jak długo Luke tam będzie? - Nie martw się, kochanie. Jestem pewna, Ŝe pan Fitzwilliam potrafi o siebie zadbać. - Och, Luke jest bardzo twardym męŜczyzną! W tym momencie zadzwonił telefon. Bridget szybko do niego podeszła. Usłyszała w słuchawce głos Luke'a. - Halo? To ty, Bridget? Jestem juŜ w gospodzie. Czy mogę przywieźć twoje rzeczy po lunchu? Pojawił się tu Battle... wiesz, o kim mówię...? - Ten inspektor ze Scotland Yardu? - Tak. Chce natychmiast ze mną porozmawiać. - W porządku. Kiedy przywieziesz moje bagaŜe, opowiesz mi, co on o tym wszystkim sądzi. - Dobrze. Tymczasem, kochanie. - Do zobaczenia. Bridget odłoŜyła słuchawkę i powtórzyła pannie Waynflete treść rozmowy. Potem szeroko ziewnęła. Po pełnym wyczerpujących emocji poranku ogarnęło ją nagłe znuŜenie. Panna Waynflete zwróciła na to uwagę. - Widzę, Ŝe jesteś zmęczona, moja droga! MoŜe się połoŜysz... nie, lepiej nie robić tego tuŜ przed lunchem. Wybieram się teraz do pewnej kobiety, by zanieść jej trochę starych ubrań. Mieszka w chatce niedaleko stąd...
to bardzo przyjemny spacer przez pola. Czy miałabyś ochotę dotrzymać mi towarzystwa? ZdąŜymy wrócić na lunch. Bridget chętnie się zgodziła. Wyszły z domu tylnymi drzwiami. Panna Waynflete miała na głowie słomkowy kapelusz i, ku rozbawieniu Bridget, włoŜyła rękawiczki. MoŜna by pomyśleć, Ŝe wybieramy się na Bond Street! - myślała. Po drodze panna Waynflete gawędziła wesoło o rozmaitych sprawach związanych z Ŝyciem w małym, prowincjonalnym miasteczku. Przeszły przez pola, przecięły wyboisty gościniec, a potem skręciły na ścieŜkę wiodącą przez zapuszczony zagajnik. Dzień był dość upalny, więc spacer w cieniu drzew sprawił Bridget przyjemność. Panna Waynflete zaproponowała, Ŝeby usiadły i chwilę odpoczęły. - Ten dzisiejszy upał jest naprawdę uciąŜliwy, nie sądzisz? Chyba nadciąga burza! Bridget sennym głosem przyznała jej słuszność. LeŜała na plecach z na wpół przymkniętymi oczami, a po jej głowie błąkały się słowa wiersza. Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach, Och, gruba blond kobieto, której nikt nie kocha? To do niej nie pasuje! PrzecieŜ panna Waynflete wcale nie jest gruba - pomyślała Bridget, a potem wniosła do wiersza odpowiednie poprawki.
Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach, Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha? - Jesteś bardzo senna, kochanie, prawda? - spytała panna Waynflete, przerywając jej rozmyślania. Wypowiedziała te słowa swoim zwykłym, łagodnym tonem, ale było w nim coś, co sprawiło, Ŝe Bridget nagle otworzyła oczy. Panna Waynflete pochylała się nad nią. - Jesteś bardzo senna, prawda? - spytała znowu, oblizując wargi i patrząc na nią przejmującym wzrokiem. Tym razem Bridget pojęła znaczenie jej słów. Kiedy nagle dotarło to do jej świadomości, poczuła głęboką pogardę dla własnej tępoty! Podejrzewała prawdę, ale było to tylko mgliste podejrzenie. Zamierzała sprawdzić jego słuszność spokojnie i dyskretnie. Ani przez moment nie przeczuwała, Ŝe moŜe grozić jej jakieś niebezpieczeństwo. Wydawało jej się, Ŝe doskonale maskuje swe podejrzenia. Nie przyszło jej nawet do głowy, Ŝe atak moŜe nastąpić tak szybko. Zrozumiała, Ŝe zachowała się jak skończona idiotka! - Herbata... - pomyślała. - Na pewno coś w niej było. Ona nie wie, Ŝe jej nie wypiłam. To moja jedyna szansa! Muszę udawać! Ciekawe, co to było za paskudztwo. Trucizna? Czy tylko środek nasenny? Ona myśli, Ŝe jestem śpiąca... to oczywiste. Ponownie zamknęła oczy.
- Tak... okropnie... - odparła, mając nadzieję, Ŝe jej głos zabrzmi naprawdę sennie. - To dziwne! Nie pamiętam, Ŝebym kiedykolwiek była taka śpiąca. Panna Waynflete lekko kiwnęła głową. Bridget obserwowała ją spod przymruŜonych powiek. Tak czy owak - pomyślała - nie moŜe się ze mną mierzyć! Jestem silną młodą kobietą, a ona tylko chudą słabą staruszką. Ale muszę nakłonić ją do mówienia... sprowokować do zwierzeń! Twarz panny Waynflete wykrzywił chytry, niemal nieludzki uśmiech. Ona przypomina kozę - pomyślała Bridget. O BoŜe! JakŜe ona jest podobna do kozy! To zwierzę zawsze było symbolem zła! Teraz juŜ rozumiem, dlaczego! Miałam rację... moje fantastyczne podejrzenia okazały się słuszne! Nawet w piekle nie ma większego zła niŜ we wzgardzonej kobiecie... Od tego się wszystko zaczęło... - Nie wiem, co się ze mną dzieje... - powiedziała cicho. Tym razem w jej głosie zabrzmiała wyraźna nutka lęku. - Czuję się bardzo dziwnie... Okropnie kręci mi się w głowie! Panna Waynflete rozejrzała się nerwowo. Znajdowały się na zupełnym odludziu. Miasteczko leŜało zbyt daleko, by ktoś mógł usłyszeć krzyki. W pobliŜu nie było Ŝadnych domów ani willi. Zaczęła grzebać w swojej paczce, która rzekomo zawierała starą odzieŜ. Kiedy rozdarła papier, Bridget dostrzegła kątem oka jakąś wełnianą część garderoby. Panna Waynflete znów sięgnęła do zawiniątka dłońmi w rękawiczkach.
Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach? No właśnie... dlaczego? - pomyślała Bridget. Dlaczego w rękawiczkach? AleŜ to jasne jak słońce! Wszystko świetnie zaplanowała! Panna Waynflete ostroŜnie wyciągnęła z zawiniątka nóŜ, uwaŜając, by nie zetrzeć z niego śladów, które zostawił lord Whitfield, kiedy tego ranka bawił się nim w swym salonie w Ashe Manor. Mauretański nóŜ ze spiczastym ostrzem. Bridget poczuła, Ŝe robi jej się słabo. Postanowiła grać na zwłokę... zmusić tę kobietę do zwierzeń... chudą, siwą kobietę, której nikt nie kochał. Doszła do wniosku, Ŝe nie powinno to być zbyt trudne, poniewaŜ panna Waynflete z pewnością odczuwa nieprzepartą potrzebę mówienia, a jedyną osobą, z którą moŜe porozmawiać, jest ktoś taki jak Bridget... ktoś, kto ma niebawem na zawsze zamilknąć. - Co to za... nóŜ? - spytała omdlewającym głosem. Panna Waynflete wybuchnęła przeraŜającym, stłumionym, niemal nieludzkim śmiechem. - Jest przeznaczony dla ciebie, Bridget - powiedziała. Dla ciebie! Od dawna cię nienawidziłam. - Dlatego Ŝe miałam wyjść za Gordona Whitfielda? spytała Bridget. Panna Waynflete kiwnęła głową. - Jesteś bardzo bystra! Twoja śmierć będzie koronnym dowodem przeciwko niemu. Znajdą twoje zwłoki z poderŜniętym gardłem i nóŜ z odciskami jego palców!
Dlatego właśnie poprosiłam dziś rano, Ŝeby mi go pokazał! Kiedy byliście na górze, zawinęłam nóŜ w chusteczkę do nosa i schowałam do torebki. To takie proste! Prawdę mówiąc, wszystko poszło mi gładko. Wprost nie mogłam w to uwierzyć. - To dlatego Ŝe... jest pani... tak bardzo przebiegła... wyjąkała Bridget stłumionym głosem osoby oszołomionej środkiem nasennym. Panna Waynflete znów wybuchnęła przeraŜającym śmiechem. - Tak, juŜ w młodości odznaczałam się nieprzeciętną inteligencją! -oświadczyła z zatrwaŜającą dumą w głosie. - Ale nie pozwalano mi nic robić... Musiałam bezczynnie siedzieć w domu. Potem pojawił się w moim Ŝyciu Gordon, syn prostego szewca, ale wiedziałam, Ŝe to chłopak z aspiracjami. Nie miałam wątpliwości, Ŝe daleko zajdzie. A on mnie porzucił... mnie! Wszystko przez tę idiotyczną historię z kanarkiem. Wykonała w powietrzu dziwny, gwałtowny ruch. Bridget znów poczuła, Ŝe robi jej się niedobrze. - Gordon Ragg ośmielił się porzucić mnie, córkę pułkownika Waynflete'a! Poprzysięgłam mu zemstę! Myślałam o tym co noc... Potem mojej rodzinie zaczęło się powodzić coraz gorzej. Trzeba było sprzedać dom. A on go kupił! PoniŜył mnie, proponując posadę w moim dawnym rodzinnym domu. JakŜe ja go wtedy nienawidziłam! Ale nigdy nie okazywałam swoich uczuć. Nauczono nas tego w młodości... to niezwykle
cenna umiejętność. UwaŜam, Ŝe dobre wychowanie robi swoje. Milczała przez dłuŜszą chwilę. Bridget uwaŜnie na nią patrzyła, bojąc się oddychać, Ŝeby nie przerwać potoku jej słów. - Przez cały czas rozmyślałam... - ciągnęła panna Waynflete. - Początkowo chciałam go po prostu zabić. Znalazłam w bibliotece ksiąŜki z zakresu kryminologii. Ta lektura później nieraz mi się przydała. Na przykład, drzwi do pokoju Amy Gibbs... kiedy juŜ zamieniłam buteleczki przy jej łóŜku, przekręciłam klucz w zamku od zewnątrz za pomocą obcąŜków. JakŜe ta dziewczyna obrzydliwie chrapała!... Zaraz, zaraz... na czym skończyłam? - powiedziała po chwili przerwy. Bridget miała pewien niezwykły dar, który tak oczarował lorda Whitfielda; była bardzo wdzięcznym słuchaczem. Honoria Waynflete jest nie tylko maniakalną morderczynią, lecz równieŜ osobą pragnącą mówić o sobie. A ona potrafiła sobie radzić z tego rodzaju ludźmi. Powiedziała więc zachęcająco: - śe początkowo chciała pani go zabić... - Tak, ale ta koncepcja mnie nie zadowalała... była zbyt prostacka... chciałam wymyślić coś lepszego niŜ zwykłe morderstwo. I wtedy wpadłam na ten pomysł. Po prostu przyszedł mi on niespodziewanie do głowy. Uznałam, Ŝe Gordon musi ponieść konsekwencje wielu zbrodni, których nie popełni. śe oskarŜą go, a potem powieszą za moje morderstwa! Ale byłoby jeszcze lepiej, gdyby uznano go za szaleńca i zamknięto w zakładzie dla obłąkanych na całe Ŝycie...
Zaczęła przeraźliwie chichotać. Miała nienaturalnie rozszerzone źrenice. - Jak ci mówiłam, przeczytałam wiele ksiąŜek z zakresu kryminologii. Starannie wybierałam swoje ofiary. Początkowo moje morderstwa nie wzbudzały niczyich podejrzeń. Wiesz - zniŜyła głos - zabijanie sprawiało mi przyjemność... Ta niesympatyczna kobieta, Lydia Horton, lekcewaŜyła mnie... pewnego razu powiedziała o mnie: "Ta stara panna". Ucieszyła mnie wiadomość, Ŝe Gordon się z nią pokłócił. Pomyślałam, Ŝe mogę upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu! Zabawnie było siedzieć przy łóŜku chorej i ukradkiem wsypywać arszenik do jej herbaty, a potem, po wyjściu z pokoju, mówić pielęgniarce, Ŝe pani Horton narzekała na gorzki smak winogron, które dostała od lorda Whitfielda! Wielka szkoda, Ŝe ta głupia kobieta nigdy nikomu tego nie powtórzyła. Potem przyszła kolej na innych! Kiedy tylko usłyszałam, Ŝe Gordon Ŝywi do kogoś urazę, natychmiast aranŜowałam jakiś nieszczęśliwy wypadek! CóŜ z niego za niewiarygodny głupiec! Wmówiłam mu, Ŝe ma w sobie coś wyjątkowego! śe kaŜdy, kto wystąpi przeciwko niemu, ponosi zasłuŜoną karę. Z łatwością w to uwierzył. Biedny, kochany Gordon, uwierzyłby we wszystko. Jest taki naiwny! Bridget przypomniała sobie swoje własne pełne ironii słowa, które wypowiedziała w obecności Luke'a: "Gordon! On uwierzyłby we wszystko!" Czuła, Ŝe musi nakłonić pannę Waynflete do dalszych zwierzeń. A to nie było trudne! Będąc przez wiele lat sekretarką, łagodnie zachęcała swoich pracodawców do
osobistych wynurzeń. A ta kobieta odczuwała nieprzepartą potrzebę mówienia o sobie i chełpienia się swoją inteligencją. - Ale jak to się pani udało? - spytała półgłosem. - Nie potrafię tego zrozumieć. - Och, to było bardzo proste! To sprawa organizacji! Kiedy Amy została odprawiona z rezydencji, natychmiast zatrudniłam ją u siebie. Pomysł z farbą do kapeluszy uwaŜam za niezwykle sprytny, a drzwi zamknięte na klucz od wewnątrz zapewniły mi bezpieczeństwo. Oczywiście, niczego nie ryzykowałam, bo nie miałam Ŝadnego motywu, a bez tego nie moŜna nikogo podejrzewać o morderstwo. Z Carterem teŜ poszło łatwo... zataczał się we mgle, a ja dogoniłam go na kładce i mocno popchnęłam. Jestem bardzo silna. Przerwała i znów przeraŜająco zachichotała. - Cala ta historia była świetną zabawą! Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy Tommy'ego w chwili, gdy spychałam go z parapetu. Nie miał najmniejszego pojęcia, Ŝe... - Pochyliła się nad Bridget i powiedziała cicho, jakby powierzając jej swoją największą tajemnicę: -Wiesz, ludzie są naprawdę strasznie głupi. Nigdy przedtem nie zdawałam sobie z tego sprawy. - Za to pani jest... wyjątkowo inteligentną kobietą oznajmiła Bridget bardzo słabym głosem. - Tak, istotnie... chyba masz rację. - A doktor Humbleby... Jego przypadek musiał być znacznie trudniejszy, prawda? - Owszem. To cud, Ŝe mi się udało. Oczywiście, mogło się nie udać. Ale Gordon trąbił na lewo i prawo o swojej
wizycie w Instytucie Wellermana Kreutza, więc postanowiłam doprowadzić do tego, Ŝeby ludzie nie zapomnieli o tej wizycie, a potem skojarzyli ją ze śmiercią doktora Humbleby'ego. Z chorego ucha Puszka wydzielała się ropa. Skaleczyłam doktora w rękę czubkiem noŜyczek. Potem, udając, Ŝe jestem tym strasznie przejęta, zaczęłam uporczywie nalegać, Ŝeby pozwolił mi przemyć i opatrzyć ranę. Doktor nie zdawał sobie sprawy, Ŝe opatrunek został wcześniej zainfekowany wydzieliną z ucha kota. Oczywiście, mogło nic z tego nie wyjść... to było niepewne przedsięwzięcie. Kiedy bakterie zrobiły swoje, bardzo się ucieszyłam... zwłaszcza Ŝe Puszek naleŜał przedtem do Lavinii Pinkerton. - Zasępiła się nagle. - Lavinia Pinkerton! Ona jedna się domyślała... To ona znalazła wtedy Tommy'ego. A potem, kiedy doszło do sprzeczki między Gordonem a doktorem Humblebym, zobaczyła, jak patrzę na doktora. Dałam się zaskoczyć. Zastanawiałam się, jak mam to zrobić... A ona zrozumiała! Gdy odwróciłam głowę, zauwaŜyłam, Ŝe bacznie mnie obserwuje i... zdradziłam się. Zdałam sobie sprawę, Ŝe ona wie. Oczywiście, nie mogła mi niczego udowodnić. Byłam tego pewna. Ale mimo wszystko obawiałam się, Ŝe ktoś moŜe jej uwierzyć. Bałam się, Ŝe mogą jej uwierzyć w Scotland Yardzie. Byłam przekonana, Ŝe właśnie tam się wybiera, więc wsiadłam do tego samego pociągu, a potem zaczęłam ją śledzić. To było bardzo łatwe. Kiedy przechodziła przez Whitehall, musiała się zatrzymać na wysepce dla pieszych. Stanęłam tuŜ za nią, ale mnie nie widziała.
Gdy nadjeŜdŜał jakiś duŜy samochód, mocno ją popchnęłam. A jestem bardzo silna! Wpadła wprost pod koła. Powiedziałam stojącej obok mnie kobiecie, Ŝe zauwaŜyłam numer rejestracyjny tego samochodu, i podałam jej numer rollsa Gordona. Miałam nadzieję, Ŝe przekaŜe te dane policji. Szczęśliwym trafem samochód się nie zatrzymał. Pewnie szofer wybrał się na przejaŜdŜkę bez wiedzy swego pracodawcy. Tak, miałam szczęście. Zawsze je mam. A ta awantura z Riversem, do której doszło przed paru dniami w obecności Luke'a Fitzwilliama... Nieźle się ubawiłam, naprowadzając go na fałszywy trop! Dziwiło mnie tylko, Ŝe tak trudno było skierować jego podejrzenia na Gordona. Ale po śmierci Riversa musiało do tego dojść. Musiało to do niego w końcu dotrzeć! A teraz... no cóŜ, to będzie wspaniałe zakończenie całej sprawy. Wstała i podeszła do Bridget. - Gordon mnie porzucił! - powiedziała cicho. Zamierzał oŜenić się z tobą. Spotkało mnie rozczarowanie, które odbiło się na całym moim Ŝyciu. Nie miałam nic... zupełnie nic... Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha... Z obłąkańczym uśmiechem pochyliła się nad Bridget... Błysnął nóŜ... Bridget zerwała się na równe nogi. Jak tygrys rzuciła się na przeciwniczkę. Pchnęła ją do tyłu i mocno zacisnęła dłoń na jej prawym nadgarstku.
Zaskoczona Honoria Waynflete upadła na plecy, zanim zdąŜyła zadać cios. Ale po chwili zaczęła zaŜarcie walczyć. Zasób ich sił był nieporównywalny. Młoda, zdrowa i wysportowana Bridget miała mocne mięśnie, a Honoria Waynflete była kobietą szczupłą i wątłą. Bridget nie wzięła jednak pod uwagę jednej okoliczności. Honoria Waynflete była obłąkana. I właśnie szaleństwo dodawało jej sił. Walczyła jak lew. Potrafiła wykrzesać z siebie więcej energii niŜ Bridget ze swych mięśni. Bridget usiłowała wyrwać jej nóŜ z ręki, ale ona trzymała go kurczowo. Potem, stopniowo, obłąkana kobieta zaczęła zyskiwać przewagę. - Luke!... Ratunku!... Pomocy! - rozpaczliwie wołała Bridget. Nie miała jednak nadziei, Ŝe ktoś przyjdzie jej z pomocą. Były same. Same na odludziu. Z najwyŜszym wysiłkiem wykręciła przeciwniczce rękę i w końcu usłyszała odgłos upadającego na ziemię noŜa. Honoria Waynflete chwyciła Bridget oburącz za gardło i zaczęła ją dusić, wyciskając z niej Ŝycie. Bridget wydała z siebie ostatni, zdławiony okrzyk... XXII ROZMOWA Z PANIĄ HUMBLEBY Inspektor Battle zrobił na Luke'u korzystne wraŜenie. Był powaŜny i spokojny. Miał szeroką, rumianą twarz i sumiaste wąsy. Na pierwszy rzut oka nie wydawał się
szczególnie bystry, ale baczny obserwator, widząc jego przenikliwe spojrzenie, nie dałby się zwieść pozorom. Luke był bacznym obserwatorem. Miał juŜ wcześniej do czynienia z ludźmi tego rodzaju. Wiedział, Ŝe moŜna im zaufać i Ŝe zawsze osiągają wyznaczony cel. Był bardzo zadowolony, Ŝe prowadzenie tej sprawy powierzono właśnie temu człowiekowi. - Dziwię się, Ŝe przysłano tu kogoś na tak wysokim stanowisku -powiedział, kiedy zostali sami. Inspektor Battle uśmiechnął się szeroko. - Ta sprawa moŜe okazać się bardzo powaŜna, panie Fitzwilliam. - Kiedy w grę wchodzi ktoś taki jak lord Whitfield, nie chcielibyśmy popełnić błędu. - Rozumiem. Czy przyjechał pan sam? - Nie. Towarzyszy mi detektyw w stopniu sierŜanta. Teraz jest w barze Siedem Gwiazd. Jego zadanie polega na śledzeniu jego lordowskiej mości. - Rozumiem. - Czy pana zdaniem nie ma najmniejszej wątpliwości? Jest pan pewien, Ŝe to właśnie on? - spytał Battle. - Fakty wyraźnie dowodzą, Ŝe nie ma innej moŜliwości. Czy mam je panu przedstawić? - Dziękuję, przekazał mi je sir William. - Co pan o tym sądzi? Chyba wydaje się panu absolutnie nieprawdopodobne, Ŝe człowiek o tak wysokiej pozycji społecznej jak lord Whitfield moŜe być maniakalnym mordercą? - Niewiele jest rzeczy, które wydają mi się nieprawdopodobne -odparł inspektor Battle. - Tam gdzie mamy do czynienia ze zbrodnią, wszystko jest
moŜliwe. Zawsze to powtarzam. Gdyby powiedział mi pan, Ŝe jakaś miła stara panna, arcybiskup czy uczennica jest niebezpiecznym przestępcą, nie wykluczyłbym tego przed dokładnym zbadaniem sprawy. - Skoro sir William przekazał panu najwaŜniejsze fakty, opowiem panu tylko o tym, co wydarzyło się dziś rano zaproponował Luke. Zrelacjonował pokrótce przebieg swej rozmowy z lordem Whitfieldem. Inspektor Battle słuchał go z duŜym zainteresowaniem. - Mówi pan, Ŝe bawił się noŜem - powiedział. - Czy zrobił coś szczególnego, panie Fitzwilliam? Czy nim groził? - Otwarcie nie. Tylko w dość nieprzyjemny sposób badał palcami jego ostrze, z jakąś, rzekłbym, estetyczną rozkoszą, a to mi się nie podobało. Myślę, Ŝe panna Waynflete miała takie samo odczucie. - Czy to ta pani, która zna lorda Whitfielda od dziecka i miała za niego wyjść? - Zgadza się. - Sądzę, Ŝe moŜe pan się nie martwić o tę młodą damę, panie Fitzwilliam - powiedział inspektor Battle. - Dam jej kogoś do ochrony. A w dodatku Jackson śledzi jego lordowską mość, więc nie powinno jej grozić Ŝadne niebezpieczeństwo. - Uspokoił mnie pan - odetchnął Luke. Inspektor ze zrozumieniem pokiwał głową. - Wiem, Ŝe jest pan w trudnej sytuacji, panie Fitzwilliam. śe niepokoi się pan o pannę Conway...
Szczerze mówiąc, nie spodziewam się, Ŝe będzie to łatwa sprawa. Lord Whitfield niewątpliwie jest niezwykle przebiegłym człowiekiem. Najprawdopodobniej powstrzyma się na jakiś czas od dalszych kroków. Chyba Ŝe osiągnął juŜ ostatnie stadium. - Co pan nazywa "ostatnim stadium"? - Stan, w którym pod wpływem wybujałego egotyzmu przestępca zaczyna sądzić, Ŝe nic mu nie grozi! UwaŜa siebie za geniusza, a wszystkich innych za kompletnych durniów! Wtedy, oczywiście, mamy go juŜ w garści! Luke pokiwał głową i wstał. - No cóŜ - powiedział. - śyczę powodzenia. Proszę dać mi znać, gdybym mógł w czymś pomóc. - Oczywiście. - Czy nic panu nie przychodzi do głowy? Battle zastanawiał się chwilę. - Nie, na razie nic. Chcę się trochę rozejrzeć po okolicy. MoŜe zamienimy parę słów wieczorem, dobrze? - Zgoda. - Wtedy będę lepiej wiedział, na czym stoimy. Luke czuł się podniesiony na duchu i uspokojony. Wiele osób odnosiło takie samo wraŜenie po spotkaniu z inspektorem Battle. Zerknął na zegarek. Zaczął się zastanawiać, czy nie powinien pojechać do Bridget jeszcze przed lunchem. Doszedł jednak do wniosku, Ŝe lepiej będzie, jeśli tego nie zrobi. Panna Waynflete mogłaby uwaŜać zaproszenie go na posiłek za swój obowiązek, a to wprowadziłoby zamieszanie w jej gospodarstwie.
Wiedział z własnego doświadczenia z ciotkami, Ŝe kobiety w średnim wieku są przeczulone na punkcie drobiazgów, związanych z prowadzeniem domu. Ciekawe, czy panna Waynflete jest czyjąś ciotką? pomyślał. Być moŜe. Wyszedł z gospody. Jakaś kobieta w czerni przystanęła gwałtownie na jego widok. - Dzień dobry, panie Fitzwilliam. - Dzień dobry, pani Humbleby - odparł, ściskając jej wyciągniętą dłoń. - Myślałam, Ŝe juŜ pan wyjechał. - Nie, tylko się przeprowadziłem. Mieszkam teraz w tej gospodzie. - A Bridget? Słyszałam, Ŝe opuściła Ashe Manor. - Owszem, to prawda. Pani Humbleby głęboko westchnęła. - Bardzo się cieszę, Ŝe tak szybko wyjechała z Wychwood. - Och, ona nadal jest tutaj. Ściśle rzecz biorąc, zatrzymała się u panny Waynflete. Pani Humbleby zrobiła krok do tyłu. Luke'a zaskoczyło malujące się na jej twarzy przeraŜenie. - U Honorii Waynflete? Och, ale dlaczego? - Panna Waynflete bardzo uprzejmie zaprosiła ją do siebie na kilka dni. Panią Humbleby wstrząsnął lekki dreszcz. Podeszła bliŜej i połoŜyła Luke'owi dłoń na ramieniu. - Panie Fitzwilliam, wiem, Ŝe nie mam prawa nic mówić. PrzeŜyłam ostatnio wiele bolesnych i cięŜkich
chwil, więc... być moŜe... straciłam zdrowy rozsądek! Moje odczucia mogą być po prostu tylko urojeniami. - Jakie odczucia? - spytał Luke łagodnie. - Przeświadczenie o istnieniu zła! Spojrzała na niego nieśmiało. Widząc jednak, Ŝe z powagą skinął głową i nie zamierza kwestionować jej wypowiedzi, dodała: - Tyle nikczemności... ta myśl mnie prześladuje... tyle niegodziwości w Wychwood. A wszystko to za sprawą tej kobiety. Jestem tego pewna! - Jakiej kobiety? - spytał Luke, nie rozumiejąc, o kogo jej chodzi. - Jestem przekonana, Ŝe Honoria Waynflete jest bardzo złą kobietą! - wyjaśniła pani Humbleby. - Och, widzę, Ŝe pan mi nie wierzy! Lavinii Pinkerton teŜ nikt nie uwierzył. Ale obie miałyśmy takie odczucia. Przypuszczam, Ŝe ona wiedziała więcej niŜ ja... Proszę pamiętać, panie Fitzwilliam, Ŝe nieszczęśliwa kobieta jest zdolna do strasznych czynów. - MoŜe i tak - przyznał Luke cicho. - Pan mi nie wierzy? - spytała pospiesznie pani Humbleby. - No cóŜ, dlaczego miałby pan wierzyć? Ale nie jestem w stanie zapomnieć tego dnia, kiedy John wrócił od niej z zabandaŜowaną ręką. Zbagatelizował całą sprawę, mówiąc, Ŝe to tylko zadraśnięcie. Odwróciła się, zamierzając odejść. - Do widzenia. Proszę zapomnieć, co panu mówiłam. Ostatnio nie najlepiej się czuję. Luke zaczął się zastanawiać, dlaczego pani Humbleby nazwała Honorię Waynflete złą kobietą. CzyŜby doktor
Humbleby przyjaźnił się z Honorią Waynflete, a jego Ŝona była o nią zazdrosna? Co ona powiedziała? śe "Lavinii Pinkerton teŜ nikt nie uwierzył". Zatem Lavinia Pinkerton musiała zwierzyć się pani Humbleby ze swoich podejrzeń. Nagle przypomniał sobie wagon kolejowy i zaniepokojoną twarz miłej starszej pani. Znów usłyszał jej powaŜny głos: "Ten szczególny błysk w oczach..." Kiedy to mówiła, zmienił się wyraz jej własnej twarzy... jakby bardzo wyraźnie coś zobaczyła. Przez chwilę wyglądała zupełnie inaczej... rozchyliła usta, obnaŜając zęby, i patrzyła na niego jakimś dziwnym, niemal nieludzkim wzrokiem. Widziałem u kogoś dokładnie takie samo spojrzenie... ten sam błysk w oczach... Całkiem niedawno... ale kiedy? - pomyślał. Dziś rano! AleŜ oczywiście! PrzecieŜ panna Waynflete tak właśnie patrzyła na Bridget w salonie lorda Whitfielda. Nagle przypomniał sobie, Ŝe kiedy przed wielu laty ciotka Mildred powiedziała: "Wiesz, mój drogi, ona wygląda jak idiotka!", jej inteligentna, miła twarz przybrała wyraz bezdennej tępoty... Lavinia Pinkerton wspominała o błysku w oczach jakiegoś męŜczyzny... nie, jakiejś osoby - pomyślał. Czy to moŜliwe, Ŝe na ułamek sekundy jej Ŝywa wyobraźnia odtworzyła ten obraz... spojrzenie mordercy patrzącego na swoją następną ofiarę...? Pod wpływem nagłego impulsu ruszył szybkim krokiem w kierunku domu panny Waynflete. W głowie kłębiły mu się uporczywe myśli:
Nie męŜczyzna... przecieŜ nie wspomniała ani słowem o męŜczyźnie... to ty załoŜyłeś, Ŝe to jest męŜczyzna, bo wydawało ci się to oczywiste, ale ona tego nie powiedziała... O BoŜe, czyja kompletnie zwariowałem? Moje podejrzenia są nieprawdopodobne... z całą pewnością to niemoŜliwe... absurdalne... Ale muszę dotrzeć do Bridget i sprawdzić, czy nic jej się nie stało... Te dziwne, jasnobursztynowe oczy. Och, jestem obłąkany! Musiałem oszaleć! PrzecieŜ to Whitfield jest przestępcą! Z całą pewnością. Na dobrą sprawę sam się do tego przyznał! Pamięć uparcie podsuwała mu obraz twarzy panny Pinkerton, odgrywającej rolę okropnej, na wpół obłąkanej kobiety. Drzwi otworzyła mu słuŜąca. - Panna Conway gdzieś wyszła - wyjaśniła, zaskoczona jego gwałtownym wtargnięciem. - Tak mi powiedziała panna Waynflete. Sprawdzę, czy pani jest w domu. Luke przecisnął się obok niej i wpadł do salonu. Emily pobiegła na górę. Po chwili wróciła, cięŜko dysząc. - Mojej pani teŜ nie ma w domu. Luke chwycił ją za ramię. - Dokąd poszły? Którędy? Emily patrzyła na niego z szeroko otwartymi ustami. - Musiały wyjść tylnymi drzwiami, bo gdyby wyszły frontowymi, zobaczyłabym je przez kuchenne okno. Luke przebiegł przez niewielki ogród i wypadł na drogę. Natknął się tam na jakiegoś męŜczyznę, przycinającego Ŝywopłot. Podszedł i zagadnął go, z trudem powstrzymując drŜenie głosu.
- Dwie kobiety? - odparł nieznajomy bez pośpiechu. Owszem. Kilka minut temu. Jadłem właśnie obiad w cieniu Ŝywopłotu. Chyba mnie nie zauwaŜyły. - W którą stronę poszły? Choć starał się rozpaczliwie, Ŝeby jego głos brzmiał normalnie, nieznajomy spojrzał na niego ze zdziwieniem i odparł: - Przez pola... W tym kierunku. Ale nie mam pojęcia, dokąd poszły dalej. Luke podziękował mu i puścił się biegiem. Coraz silniej czuł, Ŝe musi się spieszyć. Muszę je koniecznie dogonić! - pomyślał. Chyba kompletnie oszalałem. Najprawdopodobniej wybrały się na miły, przyjacielski spacer. Coś jednak kaŜe mi je ścigać. Przebiegł przez pola i przystanął na wiejskiej ścieŜce, nie wiedząc, co robić dalej. I wtedy usłyszał z daleka słabe, lecz wyraźne wołanie. - Luke! Ratunku! - I jeszcze raz: - Luke... Bez chwili namysłu wbiegł do lasu i pognał w kierunku, z którego dobiegł krzyk. Teraz dotarły do niego inne dźwięki... odgłosy szamotaniny, szybkie oddechy, a potem jakiś cichy, zduszony jęk. ZdąŜył w samą porę. Oderwał dłonie obłąkanej kobiety od gardła ofiary. Choć panna Waynflete z pianą na ustach szamotała się i przeklinała, trzymał ją mocno. W końcu kobietą wstrząsnął konwulsyjny dreszcz i zesztywniała w jego uścisku. XXIII NOWY POCZĄTEK
- Ja tego nie rozumiem - rzekł lord Whitfield. - Po prostu nie rozumiem. Starał się zachować godność, ale pod pozorami pompatyczności moŜna było dostrzec Ŝałosne zakłopotanie. Nie mógł uwierzyć w sensacyjne nowiny, które właśnie mu przekazywano. - Sprawa wygląda tak, lordzie Whitfield - tłumaczył cierpliwie Battle. - Zacznijmy od tego, Ŝe w tej rodzinie zdarzały się przypadki obłędu. Odkryliśmy to dopiero teraz. Często tak się dzieje w tych starych rodach. Ona ma do tego skłonności dziedziczne. Poza tym jest bardzo ambitną kobietą, którą spotkały niepowodzenia. Najpierw runęła w gruzy jej kariera zawodowa, a potem przeŜyła zawód miłosny. - Odchrząknął. - Domyślam się, Ŝe to pan ją porzucił? - Nie lubię określenia "porzucił" - oświadczył lord Whitfield kategorycznie. - Czy to pan zerwał zaręczyny? - poprawił się inspektor Battle. - No cóŜ... owszem. - Powiedz nam dlaczego, Gordon - poprosiła Bridget. Lord Whitfield lekko się zaczerwienił. - No dobrze, skoro muszę. Honoria miała kanarka, którego uwielbiała. Miał zwyczaj brać cukier z jej ust. Pewnego dnia mocno ją dziobnął. Honoria rozzłościła się, złapała go i... skręciła mu kark! Po tym incydencie moje uczucia do niej nagle osłabły. Powiedziałem jej, Ŝe uwaŜam nasz związek za pomyłkę popełnioną przez obie strony.
- Od tego wszystko się zaczęło! - orzekł Battle, kiwając głową. - Tak jak powiedziała pannie Conway, skupiła całą swą uwagę i bezsporną inteligencję na jednym celu. - Chciała, Ŝeby uznano mnie za mordercę? - zawołał lord Whitfield z niedowierzaniem. - To niewiarygodne. - Ale to prawda - powiedziała Bridget. - PrzecieŜ sam się dziwiłeś, Ŝe kaŜdy, kto zrobił ci przykrość, natychmiast ginął w jakichś tajemniczych okolicznościach. - Istniały po temu powody. - Powodem była Honoria Waynflete - oznajmiła Bridget. - Wbij sobie wreszcie do głowy, Ŝe to nie ręka Opatrzności wypchnęła Tommy'ego Pierce'a z okna i wykończyła wszystkich pozostałych. Zrobiła to Honoria. - Wydaje mi się to wprost niewiarygodne - powtórzył lord Whitfield, potrząsając głową. - Twierdzi pan, Ŝe dziś rano przekazano panu telefonicznie jakąś wiadomość, czy tak? - spytał Battle. - Owszem, około dwunastej. Poproszono mnie, bym natychmiast udał się do pobliskiego lasku Shaw Wood, poniewaŜ ty, Bridget, chcesz mi coś powiedzieć. Miałem nie brać samochodu, tylko pójść piechotą. Battle pokiwał głową. - No właśnie. To byłby koniec. Znaleziono by; pannę Conway z poderŜniętym gardłem, a obok niej naleŜący do pana nóŜ z odciskami pańskich palców! Potem ktoś zaświadczyłby, Ŝe widział pana wtedy w pobliŜu miejsca zbrodni! A pan nie miałby Ŝadnego
wytłumaczenia. KaŜdy sąd przysięgłych na świecie uznałby pana za winnego. - Mnie? - zawołał lord Whitfield z zaskoczeniem i niepokojem. - Kto by uwierzył, Ŝe ja mogłem zrobić coś podobnego? - Ja nie uwierzyłam - powiedziała cicho Bridget. Lord Whitfield spojrzał na nią chłodno, a potem kategorycznie oświadczył: - Biorąc pod uwagę moją reputację i pozycję społeczną w hrabstwie jestem przekonany, Ŝe nikt, ani przez ułamek sekundy, nie uwierzyłby w tak absurdalny zarzut. Wyszedł z godnością, zamykając za sobą drzwi. - Nigdy nie zrozumie, Ŝe naprawdę groziło mu niebezpieczeństwo! - rzekł Luke, a potem spytał: Bridget, jak to się stało, Ŝe zaczęłaś podejrzewać pannę Waynflete? - Kiedy powiedziałeś mi, Ŝe Gordon jest mordercą, nie mogłam w to uwierzyć! Znam go bardzo dobrze. Przez dwa lata byłam jego sekretarką! Poznałam go na wylot! Zdaję sobie sprawę, Ŝe jest napuszonym, małostkowym egotykiem, ale wiem teŜ, Ŝe jest Ŝyczliwym człowiekiem o gołębim sercu. Nie zabiłby nawet osy. Ta historia z kanarkiem panny Waynflete była zwykłym kłamstwem. Gordon nie mógł go zabić. Kiedyś powiedział mi, Ŝe to on ją porzucił. Ty uporczywie twierdziłeś, Ŝe było odwrotnie. No cóŜ, mogło tak się zdarzyć! Być moŜe duma nie pozwoliła mu się przyznać, Ŝe to ona z nim zerwała. Ale ta historia z kanarkiem... to bzdura! Gordon tego nie zrobił! On
nawet nie poluje, poniewaŜ widok krwi przyprawia go o mdłości. Więc doszłam do wniosku, Ŝe ta część historii jest nieprawdziwa. A skoro tak, to panna Waynflete musiała skłamać. Kiedy się o tym pomyśli, było to niezwykle zadziwiające kłamstwo! Nagle zaczęłam się zastanawiać, czy nie kłamała równieŜ w innych sprawach. Nietrudno zauwaŜyć, Ŝe jest bardzo ambitną kobietą, więc porzucenie jej przez narzeczonego musiało strasznie zranić jej dumę. To ją najprawdopodobniej rozwścieczyło i obudziło w niej nienawiść do Gordona. Uczucie to spotęgowało się jeszcze bardziej, kiedy wrócił tu po latach jako bogaty człowiek sukcesu. Powiedziałam sobie: "Tak", ona zapewne chętnie obciąŜyłaby go odpowiedzialnością za jakąś zbrodnię". Wtedy zaczęły mi się kłębić w głowie róŜne dziwne koncepcje. Wychodząc z załoŜenia, Ŝe wszystko, co ona mówi, jest kłamstwem, nagle zrozumiałam, Ŝe taka kobieta z łatwością mogła zrobić z męŜczyzny głupca! Ten pomysł wydał mi się dość dziwaczny, więc pomyślałam: "To niewiarygodne, ale przypuśćmy, iŜ to ona zamordowała tych ludzi, a potem wmówiła Gordonowi, Ŝe spotkała ich kara boska!" Wiedziałam, Ŝe mogłaby mu to wmówić bez Ŝadnych trudności. Jak wam mówiłam, Gordon uwierzyłby we wszystko! Potem zadałam sobie pytanie: "Czy ona mogła popełnić te zbrodnie?" Odpowiedź była twierdząca. Doszłam do wniosku, Ŝe mogła zrzucić pijanego męŜczyznę z kładki i wypchnąć chłopca z okna, a Amy Gibbs umarła w jej domu. Co do pani Horton... kiedy chorowała, Honoria Waynflete często ją
odwiedzała. Przypadek doktora Humbleby'ego sprawił mi więcej trudności. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, Ŝe Puszek cierpi na wirusowe zapalenie ucha ani Ŝe panna Waynflete załoŜyła doktorowi na rękę opatrunek, który wcześniej zainfekowała wydzieliną z ucha kota. Przypadek panny Pinkerton był jeszcze trudniejszy, poniewaŜ nie mogłam sobie wyobrazić panny Waynflete przebranej w uniform szofera i prowadzącej rollsa. Potem nagle doznałam olśnienia... przypadek panny Pinkerton był najprostszy ze wszystkich! Panna Waynflete po prostu pchnęła ją z tyłu, co w tłumie ludzi zapewne nie sprawiło jej większych trudności. Samochód nie zatrzymał się, więc wykorzystała okazję i powiedziała jakiejś kobiecie, Ŝe zauwaŜyła jego numer rejestracyjny, a potem podała jej numer rollsa lorda Whitfielda. Miałam w głowie kompletny chaos. Ale skoro byłam absolutnie pewna, Ŝe Gordon nie popełnił tych morderstw, to kto tego dokonał? Odpowiedź wydawała się zupełnie oczywista. Ktoś, kto nienawidzi Gordona! A kto go nienawidzi? Honoria Waynflete. Wtedy przypomniałam sobie, Ŝe panna Pinkerton, mówiąc o mordercy, wyraźnie sugerowała, Ŝe to męŜczyzna. To obaliło moją wspaniałą teorię, bo gdyby panna Pinkerton miała rację, nie zostałaby zabita... Więc poprosiłam cię, byś dokładnie przytoczył słowa panny Pinkerton, i stwierdziłam, Ŝe ani razu nie uŜyła słowa męŜczyzna. Wtedy doszłam do wniosku, Ŝe jestem na właściwym tropie! Postanowiłam przyjąć zaproszenie panny Waynflete i podjąć próbę odkrycia prawdy.
- Nic mi o tym nie mówiąc? - spytał Luke z gniewem. - Kochanie, byłeś tak bardzo przekonany o słuszności swoich podejrzeń... a moja koncepcja była mglista i budziła wątpliwości! Nie przyszło mi nawet do głowy, Ŝe grozi mi jakieś niebezpieczeństwo. Sądziłam, Ŝe mam mnóstwo czasu... - Wstrząsnął nią dreszcz przeraŜenia. - Och, Luke, to było straszne... Jej oczy... I ten przeraźliwy, nieludzki śmiech... - ZdąŜyłem w ostatniej chwili - powiedział Luke drŜącym głosem. - Odwrócił się do inspektora Battle. Jak ona się teraz czuje? - Dostała kompletnego pomieszania zmysłów - odparł Battle. - Tak juŜ z nimi jest. Tacy ludzie nie mogą znieść szoku, jakim jest dla nich świadomość, Ŝe okazali się mniej sprytni, niŜ sądzili. - No cóŜ, kiepski ze mnie policjant! - przyznał Luke ponuro. - Ani przez chwilę nie podejrzewałem Honorii Waynflete. Był pan lepszy, Battle. - MoŜe tak, a moŜe nie. Pamięta pan zapewne, jak powiedziałem, Ŝe kiedy mamy do czynienia ze zbrodnią, wszystko jest moŜliwe. Wydaje mi się, Ŝe jako przykład podałem wtedy starą pannę. - Wymienił pan równieŜ arcybiskupa i uczennicę! Czy mam rozumieć, Ŝe uwaŜał pan ich wszystkich za potencjalnych morderców? Battle uśmiechnął się szeroko. - Chodziło mi o to, Ŝe kaŜdy moŜe być przestępcą. - Z wyjątkiem Gordona - zauwaŜyła Bridget. - Luke, chodźmy go poszukać!
Lord Whitfield siedział w swoim gabinecie, zaabsorbowany robieniem notatek. - Gordon - zaczęła Bridget łagodnym, cichym głosem. Czy teraz, kiedy wiesz juŜ o wszystkim, zechcesz nam wybaczyć? Lord Whitfield spojrzał na nią Ŝyczliwie. - AleŜ naturalnie, moja droga. Zdaję sobie sprawę, Ŝe będąc zapracowanym człowiekiem, bardzo cię zaniedbywałem. Rzecz w tym, Ŝe... jak mądrze napisał to Kipling: "Ten podróŜuje najszybciej, kto podróŜuje sam. Moja droga Ŝyciowa jest drogą samotnika". Rozprostował ramiona. - Dźwigam na swych barkach ogromny cięŜar odpowiedzialności. I muszę dźwigać go sam. Nie mam nikogo do towarzystwa, nikt nie moŜe mi w tym ulŜyć. Muszę iść przez Ŝycie w samotności... aŜ do końca drogi. - Jesteś wspaniałomyślny, mój drogi! - zawołała Bridget. Lord Whitfield zmarszczył czoło. - To nie jest kwestia wspaniałomyślności. Zapomnijmy o tych głupstwach. Jestem człowiekiem bardzo zajętym. - Wiem o tym. - Zabieram się natychmiast do przygotowania serii artykułów "Zbrodnie popełnione przez kobiety na przestrzeni stuleci". Bridget spojrzała na niego z podziwem. - Gordon, to świetny pomysł. Lord Whitfield dumnie wypiął pierś. - Proszę wiec teraz zostawić mnie samego. Nie wolno mi przeszkadzać. Mam mnóstwo pracy.
Luke i Bridget wyszli na palcach z pokoju. - On jest rzeczywiście wspaniałomyślny - powiedziała Bridget. - Bridget, coś mi się zdaje, Ŝe ty naprawdę kochałaś tego człowieka! - Wiesz, Luke, chyba tak. Luke wyjrzał przez okno. - Cieszę się, Ŝe stąd wyjeŜdŜamy. Nie lubię tego miejsca. Jest tu duŜo nikczemności, jak powiedziałaby pani Humbleby. Nie podoba mi się ta wisząca nad miasteczkiem góra. - Skoro wspomniałeś o Ashe Ridge, co z panem Ellsworthym? Luke roześmiał się z lekkim zaŜenowaniem. - Chodzi ci o tę krew na jego rękach? - Owszem. - Podobno składali w ofierze jakiegoś białego koguta! - To obrzydliwe! - Myślę, Ŝe pana Ellsworthy'ego spotka coś przykrego. Battle zamierza sprawić mu małą niespodziankę. - Poczciwy major Horton nawet nie próbował zabić swojej Ŝony, pan Abbot, jak sądzę, otrzymał kompromitujący list od jakiejś kobiety, a doktor Thomas jest po prostu miłym, skromnym, młodym lekarzem - oznajmiła Bridget. - Jest zarozumiałym osłem! - Mówisz tak, bo zazdrościsz mu, Ŝe Ŝeni się z Rose Humbleby. - Ona jest dla niego o wiele za dobra. - Mam wraŜenie, Ŝe wolałbyś ją ode mnie!
- Kochanie, czy ty przypadkiem nie mówisz od rzeczy? - Nie, bynajmniej. - Milczała przez chwilę, a potem spytała: - Luke, czy ty mnie lubisz? Zrobił krok w jej kierunku, ale ona powstrzymała go gestem. - UŜyłam słowa lubisz, Luke, a nie kochasz. - Och, rozumiem... Tak, lubię cię, Bridget, ale równieŜ cię kocham. - Ja ciebie teŜ lubię, Luke... - wyznała Bridget. Wymienili nieśmiałe uśmiechy jak dzieci, które zaprzyjaźniły się na zabawie. - Lubić to coś znacznie więcej niŜ kochać - powiedziała Bridget. - To uczucie wytrzymuje próbę czasu. Chciałabym, Ŝeby to, co jest między nami, trwało wiecznie, Luke. Nie chcę, Ŝebyśmy pobrali się wyłącznie z miłości, a potem mieli siebie nawzajem dosyć i pragnęli poślubić kogoś innego. - Och, najdroŜsza, wiem, czego chcesz. Ja równieŜ. Nasze uczucia nigdy nie wygasną, poniewaŜ są oparte na realnych podstawach. - Czy tak jest istotnie, Luke? - Oczywiście, kochanie. Myślę, Ŝe właśnie dlatego bałem się w tobie zakochać. - Ja równieŜ się tego bałam. - A teraz? - JuŜ nie. - Dość długo ocieraliśmy się o śmierć. Ale juŜ po wszystkim! Teraz zaczniemy Ŝyć... * Postać krwawego pirata z "Wyspy skarbów" R. L. Stevensona (przyp. red.).