Fiodor Dostojewski Zbrodnia i kara Powie w sze ciu cz ciach z epilogiemść ś ęś Fenomen Dostojewskiego Stawiaj c w centrum swoich zainteresowa cz owiek...
37 downloads
64 Views
2MB Size
Fiodor Dostojewski Zbrodnia i kara Powie ść w sześ ciu cz ęściach z epilogiem
Fenomen Dostojewskiego Stawiaj ą c w centrum swoich zainteresowa ń człowieka, jego aspiracje i niepokoje, literatura, zwłaszcza ta wielka literatura, moż e niejednokrotnie wcześ niej i trafniej aniż eli dociekania nauk humanistycznych wykrywa ć to, co nurtuje ludzkie serca i umysły, sygnalizowa ć narastanie nowych konfliktów czy kształtowanie si ę nowych postaw i nowych form stosunków mi ę dzy ludź mi. Tym właśnie charakteryzuje się twórczo ść Fiodora Dostojewskiego, autora m.in. powieś ci Zbrodnia i kara (1866),Idiota (1868),Biesy (1872),Młodzik (1875)i Bracia Karamazow (1879-1880). W swoich poszukiwaniach etyczno-artystycznych Dostojew-ski genialnie wyprzedza ledwie zarysowuj ą ce się wówczas antynomie gwałtownie laicyzuj ą cej się świadomo ś ci. I te właśnie sprzeczno ś ci wyznaczaj ą specyficzn ą problematyk ę jego powie ś ci. Przy czym niepokoi pisarza nie tyle erozja świadomo ś ci religijnej, co ewentualne konsekwencje emancypacji człowieka, który odrzuciwszy „ideał Chrystusa", żyje na własne ryzyko i odpowiedzialno ść zgodnie z samooczywist ą — dla pisarza — dewiz ą: jeśli Boga nie ma, wszystko wolno. Upływ czasu złagodził, ale bynajmniej nie wygasił nami ę tno ś ci towarzysz ą cych sporom wokół osobowo ś ci i twórczo ś ci Dostojewskiego. Ten wybitny pisarz i my śliciel dla jednych pozostał „okrutnym talentem", apologet ą cierpi ętnictwa i prorokiem animowanym wielk ą tradycj ą patrystyczn ą, dla innych — fanatykiem wolnoś ci, szowinist ą wielkoruskim, a nawet prekursorem faszyzmu. Tak czy inaczej mroczny i drapież ny świat kreowany przez Dostojewskiego — przeci ąż ony i zag ę szczony nad wszelk ą miar ę czasu i przestrzeni — wci ąż fascynuje historyków literatury, filozofów, psychologów i teologów, i to różnej proweniencji. A wi ę c czerpali z tego źródła m.in. immoralista Fryderyk Nietzsche, psychoanalitycy od Zygmunta Freuda po Ericha Fromma, idol symbolistów rosyjskich Władimir Sołowjow, prawosławny mistyk Nikołaj Bierdia-jew i egzystencjalista bezbo ż ny Jean-Paul Sartre, a także katolicki personalista Henri de Lubac. O zasi ę gu zaś dyskusji Dostojewskiego ze światem literatury niechaj świadcz ą te, przykładowo tu wybrane nazwiska: we Francji — Guil-laume Apollinaire, Andre Gide, Marcel Proust, Julien Green, Frangois Mauriac, Andre Malraux, Albert Camus; w Niemczech — Thomas Mann, Heinrich Boli; w Anglii — Joseph Conrad, James Joyce, Yirginia Woolf i Aldous Huxley; w Norwegii — Henrik Ibsen i Knut Hamsun; w Szwecji — August Strindberg; w USA — Theodore Dreiser, Francis Scott Fitzgerald, William Faulkner i Henry Miller; we Włoszech — Alberto Moravia. W obiegowych — i nie tylko — interpretacjach twórczo ś ci Dostojewskiego ch ę tnie się gano do jego biografii, niekiedy też pochopnie wpisuj ą c w ni ą perypetie i są dy powieś ciowych bohaterów. Warto wi ę c pokrótce przypomnie ć zmienne koleje losu twórcy Zbrodni i kary. Fiodor Dostojewski przyszedł na świat 30 października 1821 roku jako jedno z ośmiorga dzieci Michaiła Dostojewskiego, lekarza ordynuj ą cego w Maryjskim Szpitalu dla ubogich na przedmie ś ciu Moskwy. Tu też jako dziecko zetkn ął się ze światem nę dzy i wyst ę pku,
krzywdy i poniż enia. W domu równie ż si ę nie przelewało. Ojciec, człowiek o trudnym usposobieniu, apodyktyczny i drażliwy, lubił zagl ą da ć do kieliszka. iviaiK.a, lYiana z aomu iMeczajew, niewiele miała do powiedzenia, ale to jej właśnie zawdzi ę cza Dostojewski chłopięce rozmiłowanie si ę w literaturze. Kr ą g jego młodzie ń czych lektur to historyczne romanse Waltera Scotta, „powieś ci grozy" Ann Radcliffe oraz utwory Honoriusza Balzaka i E.T.A. Hoffmana, z literatury ojczystej zaś — Nikołaj Karamzin, Wasilij Ż ukow-ski i oczywi ś cie uwielbiany Aleksander Puszkin. W roku 1837 — po śmierci matki — ojciec umieścił syna w szkole w Sankt-Petersburgu dla uzupełnienia edukacji. W latach 1838-1843 Dostojewski studiował w Głównej Szkole Inżynierskiej, któr ą uko ń czył z patentem inżyniera i w stopniu podporucznika. Podj ął służbę, ale już w roku nast ę pnym podał si ę do dymisji, by poś wi ę cić się wyłącznie pracy literackiej. Debiutował w roku 1846 powieś ci ą epistolarn ą Biedni ludzie, której tematem była nieodwzajemniona miłość drobnego kancelisty do ubogiej panny. Powieść została entuzjastycznie przyj ę ta w kr ę gu wielce wówczas wpływowej „szkoły naturalnej" (Wissarion Bieli ń ski, Nikołaj Niekrasow). Młodego debiutanta pasowano na nast ę pc ę wielkiego Nikołaja Gogola i kontynuatora jego „dramy urz ę dniczej". Wkrótce jednak Dostojewski odchodzi od socjologizmu „szkoły naturalnej" ku romantycznemu psychologizmowi, zauroczony problematyk ą buntu jednostki przeciwko represyw-nym konwencjom społecznym u Fryderyka Schillera, Johanna W. Goethego, George'a G.N. Byrona i Michaiła Lermontowa. Już bohater opowiadania Sobowtór (1846), kancelista Goladkin („ambitna szmata"), cierpi na typowo romantyczn ą przypadłość: rozdwojenie jaźni. Dalszym krokiem Dostojewskiego na tej drodze — ku współczesnej prozie psychologicznej — były granicz ą ca z horrorem nowela Gospodyni (1847),w której zły staruch Murin zawładnął jaźni ą pi ę knej młódki Katarzyny, oraz opowieść sentymentalna Białe noce (1848),bę d ą ca subteln ą psychologiczn ą analiz ą kondycji duchowej rosyjskiego inteligenta (Marzyciel), który w braku możliwoś ci sensownego działania ucieka w romantyczn ą „krain ę marze ń". AKcja małycn nocy toczy si ę współcześnie, a czasy, o Kiorycn mowa, były wyj ątkowo ponure dla inteligencji rosyjskiej. Car Mikołaj I, który odziedziczył po swym ojcu, Pawle I, chorobliw ą podejrzliwo ść oraz zamiłowanie do regulaminów i musztry, rozbudował ponad wszelk ą miar ę aparat administracyjny i system policyjny, zaraz na pocz ą tku swego panowania powołując osławiony III Oddział Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Moś ci, do którego zada ń należ ały nadzór nad prawomy ś lno ś ci ą obywateli, inwigilacja cudzoziemców i innowierców, jak równie ż cenzura. Teraz, w okresie burzliwej Wiosny Ludów, system inwigilacji i represji w Rosji jeszcze si ę zaostrzył. Kariera pisarska Dostojewskiego została brutalnie przerwana przez aresztowanie wiosn ą 1849 roku. Powodem było ucz ę szczanie na towarzyskie „piątki" u Michaiła Butaszewicza-Pietraszewskiego, podczas których żywo dyskutowano na tematy filozoficzne, ekonomiczne, społeczne, m.in. o socjalizmie francuskim (Etienne Cabet, Charles Fourier, Pierre Proudhon). Poci ą gni ę to wówczas do odpowiedzialno ś ci 123 osoby. Osadzony w Twierdzy Pietropawłowskiej Dostojewski po wielomiesi ę cznym śledztwie został — w grupie 21 osób — skazany na kar ę śmierci przez rozstrzelanie. Reskrypt Mikołaja I o złagodzeniu wyroków odczytano skaza ń com dopiero na miejscu kaź ni, gdy pierwsz ą trójk ę spośród nich przywi ą zano już do słupów (Dostojewski był w drugiej trójce). Ostatecznie skazano pisarza na 4 lata katorgi, a potem wcielenie do wojska w stopniu szeregowca. Katorg ę odbywał Dostojewski w Omsku, służbę zaś w Semi-pałatyńsku. W roku 1857 poślubił z wielkiej miłości Mari ę Isajew ą, był to jednak zwi ą zek wyj ą tkowo nieudany
(pewne cechy Marii odziedziczyła Katarzyna, żona Marmieładowa w Zbrodni i karze). W 1859 roku, już za panowania Aleksandra II, Dostojewski uzyskał zwolnienie z wojska i z ko ń cem roku — po 10 latach — powrócił do stołecznego Sankt-Petersburga. 8 Swoje doś wiadczenia i przemy ś lenia z czasów katorgi zawarł we Wspomnieniach z domu umarłych (1861-1862). Jest tam wiele znakomitych, zaiste dantejskich scen. Nas wszak ż e interesuj ą tu szczególnie dwa spostrze ż enia pisarza. Otóż na podstawie obserwacji społeczności katorż niczej doszedł on do wniosku, że psychika człowieka nie poddaje si ę racjonalnej analizie, a zatem nie jest równie ż możliwa jakakolwiek terapia. To po pierwsze. Po wtóre zaś, przewija się tu myśl o duchowym prymacie ludu i pokorze jako wyj ą tkowej właściwości narodu rosyjskiego. Myśl ta legła u podstaw mesjanizmu narodowego pisarza. Zafascynowany reformami cara Aleksandra II — jak wielu wówczas w Rosji — w oparciu o neosłowianofilsk ą historiozofi ę i własną, oryginaln ą, żeby nie powiedzie ć kuriozaln ą, historiografi ę Dostojewski sformułował wizjonerski program dla Rosji, zwany poczwiennictwem (od roś. poczwa — gleba, tu zaś przeno ś nie — lud). Program ten zakładał rychłe moralne odrodzenie się Rosji na gruncie prawosławia, a pod jej braterskim przewodem całej Słowiań szczyzny, w perspektywie zaś „ludzkoś ci europejskiej". Z czasem też nast ą piło zbliżenie pisarza, zapatrzonego w sw ą utopijn ą wizj ę, z wojowniczym panslawizmem arcyreakcyjnego publicysty i wydawcy Michai-ła Katkowa oraz imperialn ą ideologi ą wszechpot ęż nego Konstantego Pobiedonoscewa, w latach 1880-1905 nadprokurato-ra Najś wi ę tszego Synodu Cerkwi. To przynajmniej po cz ęści tłumaczy bezpardonow ą krytyk ę katolicyzmu, oskarż anego przez pisarza o spowodowanie powstania rewolucyjnego socjalizmu z jego rewindykacyjnymi programami oraz nieodst ę pnie mu towarzysz ą cym ateizmem. W tym kontek ś cie równie ż sytuował i oceniał Dostojewski narodowowyzwole ń cze aspiracje Polaków. Jego powie ściowi „Polaczkowie" to z reguły typy marne, fanfaroni i hipokryci. Przekonanie o szczególnym dziejowym posłannictwie Rosji łączył Dostojewski ze zdecydowanie negatywnym stosunkiem do Zachodu (choć z czasem poczynił tu pewne ust ę pstwa). Dał temu wyraz m.in. w Zimowych notatkach o wraż eniach z lata (1863), bę d ą cych relacj ą z pierwszej podró ż y pisarza na Zachód. Zobaczył tu to, co chciał zobaczy ć. W Londynie (gdzie odwiedził Aleksandra Hercena i poznał anarchist ę Michaiła Bakunina) dostrzegł tylko degrengolad ę i deprawacj ę nieszcz ę snego robotniczego motłochu, w Paryż u — panosz ą cego si ę mieszczucha i żałosne efekty rewolucyjnej walki socjalistów pod hasłem: „Wolność, równo ść, braterstwo". Generaln ą rozpraw ą z socjalizmem rewolucyjnych demokratów w Rosji miały być Notatki z podziemia (1864),ale na skutek nieoczekiwanej ingerencji cenzury, która pozbawiła utwór autorskiej puenty, Notatki stały się manifestem skrajnego nihilizmu. Bohater Notatek w swym agresywnym monologu za pomoc ą zrę cznych paradoksów wyszydza determinizm historyczny i etyk ę rozumnego egoizmu (Nikołaja Czernyszew-skiego), by nast ę pnie zakpi ć sobie z chrześ cija ń skiej etyki miłosierdzia i w ko ń cu dojść do cynicznego wniosku, że wszelkie próby tworzenia programów społecznych czy systemów etycznych są absurdalne już w założeniu, albowiem apeluj ą do rozumu, podczas gdy prawdziwym motorem ludzkich zachowa ń jest wolna wola, nieprzewidywalny kaprys aktualizuj ą cy si ę poza granicami dobra i zła. Odt ą d „podziemie", tj. nieoficjalna i mroczna sfera osobowo ś ci, stanie si ę problemem centralnym Dostojewskiego jako pisarza i jako my śliciela. Dostojewskiemu niezbyt wiodło się w pierwszych latach po powrocie z zesłania do życia publicznego. Zbankrutował jako wydawca miesi ę cznika „Epocha", zmarł ukochany brat
Michaił, a także po długiej chorobie żona, nasiliły si ę ataki epilepsji, nękali wierzyciele, cią gn ął się też burzliwy romans z Apolinari ą Susłową. Wci ąż poci ą gała go i zwodziła szata ń ska poetyka ruletki. Z ko ń cem lipca 1865 roku wyjechał do Wiesbaden, a potem do Kopenhagi. W czasie tej podró ż y powstała pierwsza wersja Zbrodni i kary, ale po powrocie jesieni ą do Rosji Dostojewski spalił to, co napisał, i przyst ą pił do pracy nad now ą wersj ą powie ś ci. 10 Akcja Zbrodni i kary (1866),najgłośniejszej z powie ś ci Dostojewskiego, toczy si ę w Petersburgu, w okolicy placu Siennego, gdzie ściekaj ą wszelakie m ę ty stołeczne. Głównym bohaterem powieś ci jest były student Rodion Raskolnikow, młodzieniec wrażliwy i „myślą cy krytycznie", jak zreszt ą wię kszo ść ówczesnej inteligencji rosyjskiej, a przy tym znajduj ą cy si ę w trudnej sytuacji, bez złamanego grosza przy duszy. Na żaden cud nie liczy, bo w Boga nie wierzy. Nie zamierza też poświ ę ca ć si ę w imi ę „świetlanej przyszłości", któr ą łatwowiernym obiecuj ą socjaliści, a o której roj ą w powieś ci szlachetny, acz naiwny Razumichin i wytrwały „propagandzista" Lebieziatnikow. Ma on natomiast pewn ą i jak są dzi, uniwersaln ą „teorię", która pozwoli mu na wybicie się oraz na zracjonalizowanie istniej ą cego porz ą dku społecznego, a na razie — powiedzmy to wprost — „teoria" ta dowarto ś ciowuje jego mizern ą egzystencj ę psychicznie, czyni ą c go kimś we własnych oczach. Otóż Raskolnikow „odkrył", że ludzie dziel ą si ę na dwie kategorie: „ludzi we właściwym tego słowa znaczeniu" oraz „materiał etniczny". Ci pierwsi — wielcy reformatorzy, odkrywcy i wybitni dowódcy, jak Solon, Kopernik czy Napoleon — wytyczaj ą nowe szlaki ludzkoś ci i z tego tytułu musz ą łamać zastane prawa, a jeśli post ę p czy racje społeczne tego wymagaj ą, są oni moralnie zobligowani do usuwania przeszkód na swej drodze, takż e za cen ę zbrodni. I w takich sytuacjach trudno w ogóle mówi ć o przest ę pstwie, poniewa ż są to jedynie społecznie uzasadnione „arytmetyczne poprawki do historii". Jeśli zaś chodzi o „materiał etniczny", to ludzie należą cy do tej kategorii powinni żyć w posłuchu wobec prawa, jako że z samej swej natury pozbawieni są inicjatywy dziejowej. Raskolnikow zamierza — wzorem wybitnych postaci historycznych — wzi ąć w swoje ręce losy świata, poczynaj ą c od najbliższego otoczenia. Ś wiat dookolny jest, jaki jest, cierpienia i ofiary być musz ą, ale on, Raskolnikow, wprowadzi tu rozumny ład, czyli odpowiedni ą taryf ę. Zamorduje pewn ą lichwiark ę, star ą, wredn ą sekut-nic ę, a zrabowane pieni ą dze przeznaczy na zapewnienie sobie 11 startu życiowego, by w przyszłości, maj ą c już odpowiedni ą pozycj ę, podj ąć swoj ą misj ę dobroczy ń cy ludzkoś ci, oraz na doraź ne wsparcie osób mu bliskich i ze wszech miar tego godnych. Najwa ż niejsze jednak, że bę dzie to dla niego próba, dzię ki której uwierzytelni on własny człowieczy status, przynale ż no ść do „ludzi właściwych". I to staje się obsesj ą Raskol-nikowa. Przypadkowo zasłyszana w knajpie rozmowa jakiego ś studenta z oficerem na temat owej lichwiarki, zawieraj ą ca niemal identyczn ą kalkulacj ę, oraz przypadkowo zasłyszana informacja o tym, kiedy lichwiarka na pewno bę dzie w domu sama, zadziałają jak katalizator na rozdygotane i napi ę te do ostateczno ś ci nerwy Raskolnikowa. Wci ąż niejako w transie spełnia on swój „czyn", a nawet wi ęcej, bo poza upatrzon ą lichwiarka zabija takż e jej na wpół pomylon ą siostr ę Lizawiet ę, która stała się przypadkowym świadkiem morderstwa. Szcz ęśliwym trafem udaje mu się niepostrze ż enie umkn ąć z miejsca zbrodni, pozby ć się siekiery i wraz z łupem dotrzeć do swej komórki na poddaszu. Ale ta dodatkowa ofiara zm ą ciła pierwotn ą arytmetyczn ą klarowno ść rachunku i podwa ż yła uniwersalno ść „teorii". Po stronie kosztów miało być jedno życie, a są dwa. Ponadto
zamiast Lizawiety mogłaby trafić się np. rodzona siostra Raskolnikowa, Dunia, a wówczas instynkt samozachowawczy mógłby nie zadziałać. Raskolnikow, choć chory i u kresu sił, wytrzymuje osaczenie przez aparat śledczy i miażdżą c ą logiczn ą krytyk ę jego „teorii" przez sę dziego śledczego Porfirego Pietrowicza, który celowo, a przy tym bardzo zrę cznie trywializuje jego wywody. Ale — i tu już zaczyna się „dostojewszczyzna" — Raskolnikow przez sw ą zbrodni ę traktowan ą jako nielojalno ść wobec Boga zostaje wyłączony z ludzkiej wspólnoty, czuje si ę „obcy". Nie moż e znieść obecno ś ci nawet najbliższych osób (matki, siostry, przyjaciela), a jednocze ś nie nie potrafi się obejść bez ludzi, natr ę tnie szuka z nimi kontaktu. Wyj ściem z sytuacji i warunkiem powrotu do ludzkiej wspólnoty jest dobrowolne wzi ę cie 12 na sieoie Krzyż a, uKorzenie si ę. Ku temu zmierza w powie ś ci perswazja anielsko spolegliwej prostytutki Soni, przykład malarza pokojowego Mikołki, który przyznaje się do zbrodni popełnionej przez Raskolnikowa, bo wiara każe mu łaknąć cierpienia, a takż e niedwuznaczna sugestia Porfirego Piet-rowicza, że Rosjanin w odróż nieniu od innych nacji nie potrafi si ę obej ść bez skruchy i żyć z obarczonym zbrodni ą sumieniem. W ko ń cu zn ę kany Raskolnikow przyznaje si ę do zbrodni, staje przed są dem i trafia na katorg ę, ale uporczywie trwa przy swej „teorii", ubolewaj ą c jedynie, że nie sprostał próbie na człowiecze ń stwo przez „czyn". Ukoronowaniem moralizatorskiej tezy powie ś ci jest akt Łaski, która spłynęła na niego, i zwrot ku Soni jako zapowied ź nowego życia, któr ą czytelnik przyjmuje na wiar ę albo nie przyjmuje. Nagła konwersja Raskolnikowa moż e być — i bywała — odczytywana jako chwilowe tylko odst ę pstwo od „teorii" bą dź jako konwencjonalne kłamstwo. Zwróć my tu jeszcze uwag ę na źródła owej „teorii" Raskolnikowa. Wskazanie na obiegow ą formułę makiawelizmu — cel uś wi ę ca środki — byłoby niew ą tpliwym uproszczeniem. W przeprowadzonej przez Raskolnikowa krytyce oficjalnego wymiaru sprawiedliwo ś ci badacze zasadnie dopatruj ą się opozycji wobec Heglowskiej koncepcji pa ń stwa, w pogl ą dach na społecze ń stwo — refleksu cezaryzmu, żywo wówczas w Rosji dyskutowanego, w indywidualistycznym buncie — wpływu anarchizmu Bakunina, w wyborze zbrodni jako formy protestu — nawi ą zania do narodnickiego terroryzmu, w motywacji „czynu" — Stirnerowskiej koncepcji zbrodni jako wyrazu absolutnej wolno ś ci jednostki, w zaufaniu do własnego rozumu — zauroczenia racjonalizmem Kanta, w „arytmetycznej poprawce do historii" — wpływu obiegowych wersji socjaldar-winizmu. To wielorakie zakotwiczenie „teorii" Raskolnikowa w europejskiej tradycji intelektualnej stanowi o jej swoistej atrakcyjno ś ci, a zarazem wielkim niebezpiecze ń stwie. Bo też nie jej 13 oryginalno ść, lecz chodliwo ść jest problemem — dowodz ą tego „sobowtóry" Raskolnikowa w powie ś ci (dorobkiewicz Łuż yn, truciciel i szuler Swidrygajłow, choć to jego właśnie legaty pieni ęż ne wespr ą katechetyczn ą misj ę Soni). W uzasadnieniu sformułowanej na samym wst ę pie tezy o poznawczych i diagnostycznych możliwoś ciach literatury moż na by tu wskaza ć na masowe „poprawki do historii" w łagrach i krematoriach, a takż e na przykład na aktualnie tocz ą ce się dyskusje na temat eutanazji, przeszczepów czy przestrajania kodów genetycznych. Dostojewski w Zbrodni i karze, podobnie jak i w późniejszych swoich powieś ciach, nie tyle rozwi ą zuje problemy, co je formułuje. Z rzadko spotykan ą pasj ą tropi fałsz i odsłania ryzyko rozwi ą za ń pozornych, demaskuje prawdy pseudooczywiste, jak na przykład ta, że post ę p wymaga ofiar, że godziwy cel uświ ę ca środki, że przyszła harmonia zrównowa ż y zbrodnie historii, a upragniona pomy ś lność materialna wyczerpie aspiracje człowieka i wyeliminuje jego „przekl ęte problemy"
egzystencjalne. Toczone przez bohaterów Dostojewskiego dyskusje światopogl ą dowe, a wię c na temat wizji świata, wolno ś ci i odpowiedzialno ś ci jednostki, natury, kondycji i doli człowieczej, podstawowych wyznaczników egzystencji ludzkiej i form jej ekspresji są dyskusjami na serio, są autentycznym ścieraniem się idei, a raczej punktów widzenia, jeśli nawet nie zawsze słusznych, to jednak głęboko przeż ywanych, bo odzwierciedlaj ą cych rzeczywiste antynomie bytowania ludzkiego. Argumenty za i przeciw musz ą tu być rzetelnie rozwa ż ane nie tylko wprost, tak jak są werbalizowane, lecz takż e w ich logice wewn ę trznej i wszystkich możliwych do przewidzenia wariantach. Dlatego też w powie ś ciach Dostojewskiego nie ma w zasadzie sprzeczno ś ci mi ę dzy postaw ą a zachowaniem się bohaterów, liczy się ich tożsamo ść uwierzytelniana w kolejnych projekcjach akceptowanych idei. Genialna intuicja artysty pozwala Dosto-jewskiemu odkryć nie tylko intelektualne, ale i najgłębsze emocjonalne motywacje tocz ą cych się sporów światopogl ą dowych. 14 uosiojewsKi zrewolucjonizował tradycyjny gatunek powieś ci, łącząc w swojej twórczo ś ci elementy powieś ci kryminalnej, łotrzykowskiej, psychologicznej, filozoficznej z form ą spowiedzi, szkicu historycznego i hagiografii. W zdarzeniowy świat jego powie ś ci, rozwirowany, a zarazem jakby zatrzymany w kadrze, raz po raz wdzieraj ą się „inne światy": sny, iluminacje mistyczne, halucynacje, koszmary. Czas historyczny i czas biograficzny zostaj ą zredukowane do „teraz" i „nagle". Te z pozoru niespójne elementy warstwy fabularnej maj ą swój bardziej lub mniej utajony „logiczno-nielogiczny" porz ą dek konstruowany na zasadach estetyki dysonansu, któr ą na dobre odkryje dopiero wiek XX w poezji futurystycznej, powieś ci strumienia świadomo ś ci i różnych formach sztuki konceptualnej. Łatwo czytelne natomiast są cztery podstawowe źródła inspiracji artystycznej: rygorystyczny realizm opisowy „szkoły naturalnej", wielka tradycja romantyczna, pozytywistyczny scjentyzm i francuski socjalizm utopijny. Zbrodnia i kara przyniosła Dostojewskiemu wielki sukces. Jednocze ś nie uśmiechn ęło się do niego szcz ęś cie osobiste. Szanta ż owany przez jednego z wydawców Dostojewski jeszcze przed uko ń czeniem Zbrodni i kary musiał w wielkim pośpiechu napisa ć ongi ś zakontraktowan ą powieść. Za rad ą przyjaciół skorzystał z pomocy stenografki. Tak powstała powie ść Gracz. Młodziutka stenografka nazywała się Anna Snitkin. Wkrótce byli po słowie. Ś lub odbył się w lutym 1867 roku. W roku 1877 Dostojewski został członkiemkorespondentem Akademii Nauk, a pod koniec życia był ch ę tnie widywany na dworze, choć jako były wi ę zie ń polityczny wci ąż pozostawał pod nadzorem policji. Zmarł 28 stycznia 1881 roku w Petersburgu. Pochowano go na Cmentarzu Tichwi ń skim, obok grobu Wasilija Ż ukows-kiego. W Polsce Dostojewski zyskał popularno ść z pewnym opóź nieniem w stosunku do Zachodu. Pierwsze wzmianki o nim ukazały się w prasie w roku jego śmierci. Ale i w naszej 15 literaturze zadomowił się na dobre. Za niezrównanego mistrza słowa uwa żali go satanista Stanisław Przybyszewski i moralista Stefan Ż eromski. Za czasów drugiej niepodległości tłumaczyli Dostojewskiego m.in. Barbara Beaupre, Tadeusz Kotarbi ń ski, Leon Choroma ń ski, Józef Tretiak, Tadeusz Zagórski, Adam Grzymała-Siedlecki, Aleksander Wat, Andrzej Stawar, Julian Tuwim, Władysław Broniewski. Dziś mamy w przekładzie wszystkie dzieła Dostojewskiego, włącznie z Dziennikiem pisarza, który przetłumaczyła Maria Leś niewska, a wst ę pem opatrzył Ryszard Luźny. Spoś ród wielu inscenizacji prozy Dostojewskiego nie sposób nie odnotowa ć tu Zbrodni i kary w krakowskim Teatrze Starym w reżyserii Andrzeja Wajdy ze znakomitymi rolami Jerzego Radziwiłowi-cza (Raskolnikow) i Jerzego Stuhra (Porfiry).
Pierwszy w Polsce przekład Zbrodni i kary pióra Bolesława Londy ń skiego ukazał się w 1887 roku. Danuta Kułakowska
W oczach krytyki Stefan Ż eromski Jest to psychologia nadzmysłowa, choć w ą tpi ę, żeby Do-stojewski przeżył sam kryzys tego rodzaju. Tymczasem jest tam zanotowana każ da myśl z tak ą prawd ą, że niepodobna przypu ś cić... tworzenia. Jest to wi ę c genialna intuicja. Straszny artyzm odgadywania myśli. Zreszt ą te obrazy są wstrz ą saj ą ce, gniot ą ce, niemo ż ebne do czytania. Razumichin i Dunia, jedyne typy dodatnie, zachwycaj ą ci ę, czepiasz si ę ich z rado ś ci ą, bo straszno si ę robi, boleś nie. To nie ludzie, ale psy sparszywiałe, wyrzucone na gnojowiska. Taka Sonia — prostytutka utrzymuj ą ca ojca pijaka. Straszne! Dzienniki, t. 3, Warszawa 1964, s. 201. • Stanisław Przybyszewski A nie pomn ę szczytniejszego obchodu Wigilii Bożego Narodzenia nad tę wigilijn ą noc, w którejś my od wieczora do rana samego pierwszego święta jednym tchem przeczytali Win ę i kar ę Dostojewskiego. Przez cały nast ę pny dzie ń nie byliś my w stanie do siebie przemówi ć, zdawało nam się, że byś my sprofanowali to olbrzymie wraż enie, jakie ten utwór na nas wywarł, gdybyś my o nim mówili. Moi współcześni, Warszawa 1959, s. 59. Bolesław Ucze ń Bourgeta (...)jest, zdaje się, pisany pod wpływem powieś ci Dostojewskiego Zbrodnia i kara, której zreszt ą do pi ęt nie dorasta. Od czasu, kiedy ludzko ść jest ludzkoś ci ą, nikt jeszcze w taki sposób nie zilustrował piątego przykazania: „Nie zabijaj!", jak zrobił to Dostojewski. Kroniki, t. 12, Warszawa 1962, s. 98. • Andrzej Strug Jasny geniusz Francji, Balzak, nazwał swe dzieło Komedi ą ludzk ą. Ś wiat Dostojewskiego, pos ę pnego syna ziemi rosyjskiej, nazwa ć by należ ało — Dramatem Człowieka. Dostojewski (1821-1881), w: T. Dostojewski Zbrodnia i kara, t. l, Warszawa 1928, s. XXXI. • Karol Irzykowski Gdzie jest np. dramat, który by na mnie zrobił takie wraż enie podczas pierwszego czytania, jak Raskolnikow Dostojewskiego? Notatki z życia, obserwacje i motywy, Warszawa 1964, s. 109. • Stanisław Baczy ń ski Raskolnikow konkretnie, życiowo usiłuje zrealizowa ć przez zbrodni ę swój postulat wolnoś ci i wyższo ś ci; marz ą c o władzy jednostki wyższej, której „wszystko wolno", objawia równocze ś nie sw ą słabość wobec faktu dokonanej zbrodni, załamuje si ę w obliczu
rzeczywisto ś ci, poniewa ż podgryzła mu korzenie w ątpliwo ść etyczna, sumienie. Człowiekiem silnym, przeciwstawiaj ą cym si ę skutecznie światu mogłaby wi ę c być tylko jednostka bez sumienia, indywidualno ść aspołeczna. Literaturaw ZSRR, Kraków 1932, s. 16-17. Stanisław Orabski Raskolnikow z Przest ę pstwa i kary Dostojewskiego, morduj ą cy staruszk ę dla zdobycia pieni ę dzy, których pożą da nie dla własnego dostatku, lecz by zyska ć podstaw ę pracy społecznej, maj ą cej ludzko ść uszcz ęś liwić — to nie jest w Rosji wyj ątkowy okaz patologiczny (...).Młodzież rosyjska dziewi ą tego dziesi ę ciolecia ubiegłego wieku szeroko i „gruntownie" dyskutowała, czy „przest ę pstwo" Raskolnikowa istotnie zasługiwało na „karę", czy dobrowolne poddanie się przeze ń „karze" nie było raczej brakiem tylko charakteru. To łączenie nieustanne sprzeczno ś ci kra ń cowych, nie daj ą cych się pogodzi ć w umy śle normalnego Europejczyka, cechuje w równej mierze, jak Dostojewskiego, wszystkich w ogóle autorów rosyjskich ko ń ca XIX i pocz ą tku XX stulecia... Rewolucja. Studium społeczno-psychologiczne, Warszawa 1921, s. 11-12. • Kornel Makuszy ń ski M ę ka Raskolnikowa, kiedy si ę jak na torturach wije wobec sę dziego śledczego, jest naprawd ę tortur ą. Czuje si ę, bez przesady, że śmiertelna ironia tych dwóch ludzi krwi ą ocieka; że kara za zbrodni ę jest straszn ą, że bankructwo idei Raskolnikowa jest czym ś równym śmierci albo bardziej od śmierci bolesnym. Dusze z papieru, t. II, Lwów 1991, s. 132. • Jan Lechoń Myślałem dziś sobie, że jednak Dostojewski przyniósł światu coś nowego, bo inaczej tak by ludź mi nie wstrz ą sn ął, nie zrobił takiego przewrotu w literaturze. To nowe — to była solidarno ść z przest ę pc ą, to było utoż samienie się z Miti ą Karamazowem i Raskolnikowem. Przedtem to byli „oni", od Dostojewskiego — to jesteś my „my". Pomimo całej obcoś ci Dostojewskiego dla mnie rozumiem, że to było odkrycie. Dziennik, t. 2, Warszawa 1992, s. 221. Stanisław Mackiewicz Dostojewski zuchwale pyta si ę, czy zasady moralno ści religijnej winny naprawd ę obowi ą zywa ć, i skruszony odpowiada, że tak. Jest to proces wszcz ę ty, aby nas przekona ć o prawdzie Ewangelii. Zbrodnia i kara to postawienie pytania, czy trzeba, czy nie trzeba słuchać dziesi ę ciorga przykaza ń. Dostojewski, Warszawa 1957, s. 151. • Jarosław Iwaszkiewicz Petersburg fascynuje zawsze Dostojewskiego. Pisarz nie daje szczegółowego opisu miasta, jakby to uczynił Balzak, ale miasto to, chyba najdziwniejsze, najosobliwsze i najbardziej fascynuj ą ce miasto Europy, jest obecne w jego opowiadaniach i powie ś ciach. Powiedziałbym, że Petersburg jest razem z Raskol-nikowem bohaterem Zbrodni i kary. Petersburg, Warszawa 1977, s. 36.
• Czesław Miłosz Raskolnikow nie uznaje za swoj ą win ę zabójstwa lichwiarki i jej siostry, za win ę uznaje swoj ą słabość, wskutek której został pokonany przez społecze ń stwo. Dostojewski i Sartre, b.m., 1984, s. 10. • Telesfor Poźniak Zainteresowanie Dostojewskim w Rosji w latach dziewi ęć dziesi ą tych wzrosło znacznie dzię ki powszechnemu uwielbieniu Artura Schopenhauera, a szczególnie Fryderyka Nietzschego, który jak wiadomo, nazywał autora Zbrodni i kary jedynym psychologiem, który go czego ś nauczył. Dostojewski w kr ę gu symbolistów rosyjskich, Wrocław 1969, s. 14-15. Kyszard hTzybylski Wielekro ć pisano, że epilog Zbrodni i kary jest słaby, blady, nieprzekonywaj ą cy. Epilog ten nie mógł być inny. Odrodzenie moralne czy triumf Jezusa nie były dla Dostojewskiego spraw ą „dowodu" czy argumentów. Mogły być tylko dziełem cudu, którego dokona Łaska na przekór „rozumowej prawdzie" nowo ż ytnego racjonalisty. Dostojewski i „przekl ę te problemy", Warszawa 1964, s. 288. • Bohdan Urbankowski Senna wizja Raskolnikowa jest w pewnym sensie racjonalizacj ą Apokalipsy: świat się ko ń czy szale ń stwem i walk ą, z której ocaleni bę d ą tylko sprawiedliwi. Ale powodem szale ń stwa, przyczyn ą cią gn ą cej z głębi Azji morowej zarazy s ą dziwne drobnoustroje, które zagnie ź dziły się w ciałach ludzi. To brzmi jak wyjaś nienie pozytywisty. Dostojewski — dramat humanistów, Warszawa 1978, s. 261. • Halina Brzoza Problemy zła i tragicznych dziejów ludzkoś ci, a także pię kna, harmonii i nieziszczalnych marze ń o moralnym odrodzeniu świata — stanowiły podstawowy kr ą g problematyki moralno-filozoficznej i estetycznej, która zawsze inspirowała rosyjskiego pisarza do tworzenia niezapomnianych i nigdy do ko ń ca nie wyjaś nionych obrazów, mitów i symboli. Dostojewski — myśl a forma, Łódź 1984, s. 213. • Andrzej Walicki Kl ę ska Raskolnikowa miała być swego rodzaju „dowodem nie wprost": jego „eksperyment" wykazał, że człowiek nie jest Bogiem, że nie wszystko mu wolno, że normy etyczne są nieprzekraczalne. W kr ę gu konserwatywnej utopii, Warszawa 1964, s. 434.
Zbrodnia i kara
Cz ęść pierwsza
i Na pocz ą tku lipca, w dzie ń nadzwyczajnie upalny, przed wieczorem wyszedł na miasto ze swego nę dznego, sublokatorskiego pokoiku, odnajmowanego przy uliczce S-kiej, pewien młody człowiek i wolnym krokiem, jakby niezdecydowanie, skierował się w stron ę mostu K-go. Tym razem szcz ęśliwie unikn ął spotkania na schodach ze swoj ą gospodyni ą. Pokoik jego, mieszcz ą cy się na samym poddaszu, przypominał raczej szaf ę aniżeli mieszkanie. Gospodyni, od której odnajmował swoj ą komórk ę z usługą i obiadami, mieszkała o piętro niżej, zajmuj ą c oddzielne mieszkanie, wobec czego, wychodz ą c na ulic ę, musiał każdorazowo przechodzi ć obok jej kuchni, zawsze otwartej na oścież. I każdorazowo, przechodz ą c obok kuchni, doznawał jakiego ś chorobliwego uczucia lęku, którego si ę wstydził i aż zżymał si ę cały. Był u gospodyni zadłużony po uszy i bał si ę spotkania z ni ą. Nie dlatego, że był tchórzliwy czy zaszczuty, raczej przeciwnie; jednak ż e od pewnego czasu znajdował się w stanie silnego napi ę cia nerwowego i rozdraż nienia granicz ą cego z hipochondri ą 1. 1 Hipochondri ą — stan silnej depresji, rozstrój nerwowy połączony z nadmiern ą obaw ą o własne zdrowie. 25 Do tego stopnia zamkn ął się w sobie i odseparował od wszystkich, że bał się wszelkich spotka ń, nie tylko z gospodyni ą. Nę dza zupełnie go przytłoczyła, ale ostatnimi czasy nawet te przytłaczaj ą ce warunki materialne przestały mu ciążyć. Swoimi codziennymi sprawami po prostu przestał, bo nie chciał się interesowa ć. W gruncie rzeczy nie obawiał się gospodyni, cokolwiek knułaby przeciw niemu. Ale zatrzymywa ć się na schodach i wysłuchiwać jej paplaniny o drobiazgach dnia codziennego, które go nic a nic nie obchodziły, cią głego napastowania go o komorne, skarg, gróźb, a przy tym samemu wykr ę ca ć si ę, przeprasza ć, kłamać — o nie, to już znacznie lepiej przekra ść si ę jak kot po schodach i zmyka ć, by nikt go nie zauwa ż ył. Zreszt ą, tym razem strach wobec wierzycielki dopadł go jednak, gdy znalazł si ę już na ulicy. „Na taki czyn chc ę si ę powa ż yć, a jednocze ś nie boj ę si ę takich błahostek! — pomy ślał z dziwnym uśmiechem. — Hm... istotnie... właściwie wszystko jest w mocy człowieka, ale wszystko mu przechodzi koło nosa jedynie wskutek tchórzostwa... to aksjomat... Ciekawe też, czego ludzie boj ą si ę najbardziej. Jakiego ś nowego swojego czynu, nowego słowa czy też... Zreszt ą, za duż o gadam. Właśnie dlatego nic nie robi ę, że gadam. A moż e raczej odwrotnie: dlatego właśnie gadam, że nic nie robi ę. Nauczyłem się tyle gadać w cią gu ostatniego miesi ą ca, kiedy całymi dniami leżałem w swojej norze i myślałem... o niebieskich migdałach. Właściwie po co teraz idę? Czy jestem zdolny do tego! Czy to moż na traktowa ć powa ż nie? Bzdury. Głupia fantazja, dziecinada! Tak, tak, bodaj ż e tylko dziecinada!" Na dworze był okropny upał, przy tym panował niezno ś ny zaduch, tłok, na każ dym kroku wapno, rusztowania, kurz i specyficzny smród tak dobrze znany każdemu petersburżaninowi, który nie jest w stanie wynaj ąć letniska — wszystko to razem działało deprymuj ą co na nadszarpni ę te już nerwy młodzie ń ca. A niezno ś ny odór, buchaj ą cy z szynków, których 26 w tej cz ęś ci miasta jest szczególnie dużo, i pijani, spotykani na każdym kroku, mimo że był to dzie ń powszedni, dopełniali ohydnego i ponurego obrazu. Na subtelnej twarzy młodego człowieka odbiło si ę uczucie najgłębszego wstr ę tu. Dodajmy, że był to młodzian wyj ą tkowej urody, miał pię kne, ciemne oczy, wzrost powyż ej średniego, sylwetk ę wysmukłą i zgrabn ą. Po chwili jednak wpadł w głębok ą zadum ę, a raczej w stan jakiego ś
zapomnienia i szedł dalej, nie spostrzegaj ą c już nic dookoła siebie, zreszt ą nie chciał już nic wiedzie ć. Chwilami tylko coś mruczał pod nosem z przyzwyczajenia do monologów, do czego właśnie teraz sam sobie się przyznał. Zdawał też sobie spraw ę z tego, że chwilami myśli mu si ę pl ą cz ą i że jest bardzo osłabiony; już drugi dzie ń prawie nic nie jadł. Był tak nę dznie ubrany, że ktoś inny na jego miejscu, nawet przyzwyczajony do tego, krę powałby si ę w biały dzie ń wychodzi ć na ulic ę w takich łachmanach. Była to jednak taka dzielnica, że żadnym strojem nie moż na tu było nikogo zadziwić. Blisko ść placu Siennego, mnogo ść pewnych przybytków oraz przewa ż aj ą ca tu ludno ść rzemieślnicza i cechowa, stłoczona na tych centralnych petersburskich ulicach i zaułkach, wzmagały pstrokacizn ę ogólnej panoramy obecno ś ci ą takich indywiduów, że dziwne wydawałoby się zwracanie uwagi na tego rodzaju postacie. Ale w sercu młodego człowieka zebrało si ę tyle okrutnej pogardy, że nie bacz ą c na całą właściwą mu, cz ę stokro ć bardzo młodzie ń cz ą drażliwość, najmniej kr ę pował się na ulicy swoich łachmanów. Inna sprawa spotkania z niektórymi znajomymi albo z dawnymi kolegami, z którymi w ogóle nie lubił si ę spotyka ć... Jednak ż e gdy pewien pijany jegomo ść, którego nie wiadomo po co i dok ą d wieziono właśnie ogromn ą, pust ą platform ą, zaprz ęż on ą w ogromnego poci ą gowego konia, krzykn ął mu w przeje ź dzie: „Hej, ty, szwabski kapelusiarzu!" i zarechotał na cały głos, wskazuj ą c na niego palcem, młodzieniec stan ął jak wryty i schwycił się kurczowo za kapelusz. Był to kapelusz o wysokim denku, okr ą gły, 27 zimmermanowski1, ale zupełnie zrudziały, dziurawy jak sito i poplamiony, bez ronda i jakoś obrzydliwie przekrzywiony. Ale bynajmniej nie wstyd, lecz zgoła inne uczucie, podobne raczej do strachu, opanowało go w tej chwili. „Wiedziałem, że tak bę dzie! — mamrotał bezradnie. — Myślałem nawet o tym! To jest najgorsze! Właśnie taka pozornie nic nie znacz ą ca błahostka, taki idiotyczny szczegół moż e zepsuć całe przedsi ę wzi ę cie! Istotnie, jest to zbyt rzucaj ą cy si ę w oczy kapelusz... Komiczny, dlatego też rzuca się w oczy... Do moich łachmanów koniecznie potrzebna jest jakaś czapka, choć by całkiem znoszona, byle nie to straszydło. Nikt nic podobnego nie nosi, o wiorst ę 2 zauwa żą, poznaj ą... a najważ niejsze, że sobie zapami ę taj ą i poszlaka gotowa. Tu trzeba jak najmniej rzucać się w oczy... Szczegóły, szczegóły to najważ niejsza rzecz!... Właśnie szczegóły zdradzaj ą zawsze wszystko..." Miał bardzo blisko, wiedział nawet, ile kroków jest od bramy jego domu: akurat siedemset trzydzieś ci. Raz nawet, kiedy wpadł w trans, przeliczył to dokładnie. Wówczas sam jeszcze nie wierzył w swoje urojenia i tylko podniecał si ę tą potworn ą, choć kusz ą c ą czelno ś ci ą. Teraz zaś, po upływie miesi ą ca, zacz ął już zapatrywa ć się na to inaczej i nie bacz ą c na jątrz ą ce monologi o własnej bezsilnoś ci i niezdecydowaniu, mimo woli przyzwyczaił się już traktowa ć „potworne" urojenie jako przedsi ę wzi ę cie, aczkolwiek sam sobie jeszcze nie dowierzał. Nawet szedł teraz dla wypróbowania samego siebie, lecz z każdym krokiem niepokój jego coraz bardziej si ę wzmagał. Z zamieraj ą cym sercem i nerwowym drżeniem zbliżał się do olbrzymiego domu, który jedn ą ścian ą wychodził na kanał, a drug ą — na ...ską ulic ę. Dom ten składał si ę z małych mieszkanek i zamieszkiwany był przez najróż norodniejszych 1 Zimmermanowski — od nazwiska Zimmermana, znanego producenta kapeluszy i właściciela modnego magazynu na Newskim prospekcie w Petersburgu. 2 Wiorsta — dawna rosyjska miara długości, równa 1,065 km. 28 przeusiawicien rzemiosła — Krawców, ślusarzy, icucnarKi, rożnych Niemców, dziewoje zarabiaj ą ce własną osob ą, drobnych urz ę dników itp. Aż roiło się od tej masy wchodz ą cych i wychodz ą cych z obydwu bram i podwórek. W domu tym było trzech albo czterech dozorców. Młodzieniec był bardzo zadowolony, że nie spotkał żadnego z nich, i
niepostrze ż enie prześlizn ął się z bramy na prawe schody. Schody były ciemne i w ą skie, „kuchenne", ale on znał już to wszystko i dokładnie zbadał, warunki te podobały mu się: w takich ciemno ś ciach nawet wścibskie oko nie było niebezpieczne. „Jeżeli teraz tak si ę boj ę, cóż by to było, gdyby rzeczywiś cie miało dojść do samego czynu?..." — pomy ś lał mimo woli, wchodz ą c na trzecie piętro. Tu zast ą pili mu drog ę starzy żołnierze, którzy wynosili meble z są siedniego mieszkania. Przedtem już wiedział, że w tym mieszkaniu mieszkał pewien Niemiec z rodzin ą, urz ę dnik: „To znaczy, że Niemiec się wyprowadza, czyli że na trzecim pi ętrze na tych schodach przez pewien czas b ędzie zamieszkane tylko jedno mieszkanie, tej starej. To bardzo dobrze... na wszelki wypadek..." — pomy ś lał znowu i zadzwonił do mieszkania staruchy. Dzwonek słabo jakoś brz ę kn ął, jak gdyby zrobiony był z blachy, a nie z miedzi. W małych mieszkaniach tego rodzaju domów prawie wszystkie dzwonki są takie. Wypadł mu już z pami ę ci dź wi ę k tego dzwonka i teraz osobliwy ten brz ę k jakby mu coś przypomniał i wyra ź nie zarysował... Aż drgn ął, do tego stopnia osłabione miał tym razem nerwy. Po chwili drzwi uchyliły si ę; właścicielka mieszkania ogl ą dała przybysza przez wą sk ą szpark ę z widoczn ą nieufno ś ci ą; widział tylko błyszcz ą ce w ciemno ś ci oczka. Lecz gdy zauwa ż yła w sieni sporo osób, nabrała odwagi i całkiem otworzyła drzwi. Młodzieniec przest ą pił próg do ciemnego przedpokoju, w którym za przegródk ą urz ą dzono miniaturow ą kuchni ę. Stara milczała, pytaj ą co spogl ą daj ą c na niego. Była to mała, zasuszona starucha w wieku lat sześć dziesi ę ciu, o świdruj ących, złych oczkach i małym, zadartym nosku. Wypłowiałe, jasne włosy były mocno wysmarowane tłuszczem. Dokoła cienkiej szyi, przypominaj ą cej 29 kurz ą nog ę, miała okr ę cony jakiś flanelowy gałgan i ubrana była, mimo upału, w wystrz ę piony i pożółkły futrzany serdak. Starucha co chwila kaszlała i stę kała. Widocznie młodzieniec przez nieostroż no ść rzucił na ni ą jakimś osobliwym spojrzeniem, bo naraz oczy jej zacz ęły znowu zdradza ć nieufno ść. — To ja, Raskolnikow, student, byłem u pani jakiś miesi ą c temu — poś piesznie bą kn ął młodzieniec z lekkim ukłonem, przypomniawszy sobie, że musi być wobec niej mo żliwie najgrzeczniejszy. — Pami ę tam, dobrodzieju, dobrze pami ę tam, że pan był u mnie — odpowiedziała dobitnie stara, wci ąż nie spuszczaj ą c z niego pytaj ą cego wzroku. — A wi ę c... znowu jestem, w takiej samej sprawie... — dodał Raskolnikow, nieco stropiony i zdziwiony nieufno ś ci ą staruchy. „Zreszt ą, moż e zawsze jest taka, ale poprzednim razem jako ś tego nie spostrzegłem" — pomy ś lał z irytacj ą. Starucha przez chwil ę milczała, jakby coś rozwa ż aj ą c, wreszcie, wskazuj ą c na drzwi do pokoju, raczyła si ę odezwa ć, przepuszczaj ą c goś cia przodem: — Prosz ę wej ść, dobrodzieju. Niewielki pokój, do którego wszedł młody człowiek, z żółtą tapet ą, z geraniami i muślinowymi firaneczkami, oś wietlony był w tej chwili jaskrawo zachodz ą cym słońcem. „A wię c wtedy też tak bę dzie świecić słońce!..." — przemkn ęło błyskawicznie przez myśl Raskolnikowowi i nieznacznie obejrzał cały pokój, żeby wszystko dokładnie zbada ć i zapami ę ta ć rozkład. Ale w pokoju nie było nic osobliwego. Umeblowanie, bardzo stare, z jasnego drewna, składało się z kanapy z ogromnym, wygi ę tym drewnianym oparciem, owalnego stołu przed kanap ą, toaletki mi ę dzy oknami, krzeseł pod ścianami i dwóch czy trzech groszowych obrazków w żółtych ramkach, które przedstawiały młode Niemki z ptakami na rę ku — i to wszystko. W rogu, przed niewielk ą ikon ą, paliła się lampka oliwna. Wszystko było bardzo czyste; meble, podłogi były tak wyczyszczone, że 30
„ivę Ka Lizawieiy — pomy ś lał miody człowiek. W całym mieszkaniu nie moż na było znaleźć ani odrobiny kurzu. „To u złych i starych wdów bywa taka czysto ść" — pomy ślał Raskolnikow i z zaciekawieniem rzucił nieznacznie okiem na perkalikowe portiery na drzwiach prowadz ą cych do drugiego, małego pokoiku, w którym stała komoda i łóżko starowiny i do którego ani razu jeszcze nie udało mu się zajrze ć. Całe mieszkanie składało się z tych dwóch pokoi. — Czym mog ę służyć? — oficjalnym tonem zapytała starucha, wchodz ą c za nim do pokoju i staj ą c znowu twarz ą w twarz, tak by mogła patrzeć mu prosto w oczy. — Zastaw przyniosłem, prosz ę! — I wyj ął z kieszeni stary, płaski srebrny zegarek. Na odwrocie koperty wygrawerowany był globus. Dewizka była stalowa. — Ale już najwyż szy czas na poprzedni zastaw. Onegdaj min ął miesi ą c. — Zapłacę pani procenty za nast ę pny miesi ą c. Niech pani zaczeka. — A to już moja dobra wola, dobrodzieju, czekać czy też natychmiast sprzeda ć zastaw pa ń ski. — Ile moż e pani dać za zegarek, Alono Iwanowno? — E tam, znosisz, panie ładny, szmelc pewnie, bez żadnej warto ś ci. Za pierścionek wypłaciłam panu zeszłym razem dwa papierki, a nowy taki moż na kupić u jubilera raptem za półtora rubla. — Ze cztery ruble niech pani da, bo to pami ątka po ojcu. Wkrótce mam otrzyma ć pieni ą dze. — Półtora rubla, jeżeli pan chce, i procent z góry. — Półtora rubla! — jękn ął młodzieniec. — Jak pan chce. — I starucha podała mu z powrotem zegarek. Młody człowiek wzi ął go i tak si ę rozzłościł, że chciał już wyjść, lecz pohamował si ę, uprzytomniwszy sobie, że właściwie nie ma dok ą d pójść i że przyszedł w innej jeszcze sprawie. — Dawaj pani! — przystał niezbyt uprzejmie. 31 Stara wygrzebała z kieszeni klucze i poszła za portiery do drugiego pokoju. Pozostawszy sam w pokoju, młodzieniec pilnie nasłuchiwał i coś kalkulował. Słychać było, jak starowina otwiera komod ę. „Prawdopodobnie górna szuflada — zgadywał. — A klucze nosi, jak widać, w prawej kieszeni... Wszystkie w jednym pę ku na stalowym kółku... Jeden klucz jest tam wi ę kszy od innych, trzy razy wi ę kszy, piórko ma zę bate, to oczywi ś cie nie od komody... Widocznie ma jeszcze jak ąś szkatułę albo kuferek... To ciekawe. Wszystkie kuferki maj ą takie klucze... Zreszt ą, jakie to wszystko podłe..." Stara wróciła. — Prosz ę: jeżeli liczyć, jak zawsze, po dziesi ęć kopiejek miesi ę cznie od rubla, to za półtora rubla wypadnie piętna ś cie kopiejek za miesi ą c z góry. A za dwa ruble poprzednie według tego samego rachunku należ y się jeszcze od pana z góry dwadzie ś cia kopiejek. Razem wyniesie to trzydzie ś ci pi ęć kopiejek. Wobec tego dostaje pan za swój zegarek ogółem rubel piętnaś cie kopiejek. Prosz ę! — Jak to! Tylko rubel pi ętnaś cie?! — Tak. Młodzieniec nie próbował oponowa ć i wzi ął pieni ą dze. Popatrzył na star ą i zatrzymał si ę jeszcze, jak gdyby chciał coś powiedzieć czy zrobić, ale sam nie wiedział co... — W tych dniach moż e przynios ę pani jeszcze jedn ą rzecz... srebrn ą... ładną... papiero ś nic ę... jak tylko wróc ę od przyjaciela... — Stropił si ę przy tym i zamilkł. — No, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju. — Ż egnam pani ą... A pani ci ą gle siedzi w domu sama, siostry nie ma? — zapytał mo żliwie najbardziej nonszalancko, wychodz ą c do przedpokoju. — A co ona pana obchodzi, dobrodzieju?
— Ależ nic... tak tylko zapytałem. A pani zaraz Bóg wie co... Do widzenia, Alono Iwanowno! Raskolnikow wyszedł zupełnie zmieszany. Zmieszanie to pot ę gowało się z każ d ą chwil ą. Schodz ą c ze schodów, przy32 stawaf nawet kilka razy, jakby czym ś nagie poraż ony. Wreszcie, już na ulicy, skonstatował: „O, Boż e! Jakie to wszystko obrzydliwe! I czyż bym ja... czyżbym... nie, to bzdury, absurd! — dorzucił zdecydowanie. — Ż e też podobna potworno ść mogła mi przyjść na myśl! Do jakiej ohydy zdolne jest jednak moje serce! Ale grunt, że to wszystko brud, paskudztwo, ohyda, ohyda!... I ja to przez cały miesi ą c..." Lecz ani słowami, ani okrzykami nie był w stanie wyrazi ć swego wzburzenia. Uczucie bezgranicznej odrazy, które zacz ęło go gn ę bi ć i ci ążyć na sercu jeszcze wtedy, gdy szedł do starej, nabrało takiego napi ę cia i takiej wyrazisto ś ci, że z rozpaczy nie wiedział, gdzie się podzia ć. Szedł chodnikiem jak pijany, nie spostrzegaj ą c przechodniów i potr ą caj ą c ich, oprzytomniał dopiero na nast ę pnej ulicy. Rozejrzawszy si ę, zauwa ż ył, że stoi przed szynkiem, do którego schodziło się z chodnika po schodkach w dół, do sutereny. W tej chwili właśnie wychodziło stamt ą d dwóch pijanych, którzy podtrzymuj ą c się i lżąc nawzajem, forsowali schody na ulicę. Niewiele myślą c, Raskol-nikow zszedł na dół. Nigdy przedtem nie chodził do szynków, ale teraz kr ę ciło mu się w głowie, przy tym m ę czyło go okropne pragnienie. Miał ochot ę napić się zimnego piwa, tym bardziej że nagłe swoje osłabienie przypisywał mi ę dzy innymi temu, że był głodny. Zaj ął miejsce w ciemnym, brudnym kącie, przy lepkim stoliku, zażą dał piwa i łapczywie wypił pierwszy kufel. W głowie mu się nagle rozjaś niło, spadł kamie ń z serca, jakby rę k ą odj ął. „To wszystko wierutne bzdury — pomy ś lał i nabrał otuchy — nie było czym się przejmowa ć! Po prostu wyczerpanie fizyczne! Jeden marny kufel piwa, kawałek suchara — i w jednej chwili wzmacnia się umysł, rozjaśnia się myśl, krzepn ą zamiary! Tfu, jakie to wszystko nę dzne!..." Nie bacz ą c na to pogardliwe spluni ę cie, twarz mu si ę rozjaśniła, jak gdyby zrzucił z siebie nagle jakiś okropny ci ężar, i przyjaznym już okiem spojrzał po obecnych w lokalu. Ale w tejże chwili jakby przez mgłę poczuł, że cała ta skłonność do poprawy nastroju też była chorobliwa. 2 —- Zbrodnia i kara 33 W szynku o tej porze t>yło oarazo mato gości, wprocz iycn dwóch pijanych, których spotkał na schodach, wyniosła się jeszcze cała banda, z pięć osób, z jak ąś dziwk ą i z harmoni ą. Po ich wyjściu zrobiło się jakoś ciszej i przestronniej. Pozostali jeszcze: jeden z lekka wstawiony gość przy piwie, z wygl ą du mieszczuch, i jego kolega, dryblas z siw ą brod ą, w koż uchu, zupełnie pijany, który spał na ławce i od czasu do czasu, jakby przez sen, ni st ą d, ni zow ą d podrywał się na ławce, rozkładał ręce, pstrykał palcami i usiłując przypomnie ć sobie słowa, cią gn ął przygłupią śpiewk ę: Cały rok pieściłem żon ę... Ca-ały rok pie-eściłem żo-one... Albo ockn ą wszy się nagle, zaczynał: Przez Podiack ą szedł ulic ę, Spotkał dawn ą sw ą kobit ę... Ale nikt nie podzielał jego rado ś ci; nawet milcz ą cy kompan traktował wszystkie te jego popisy wrogo i nieufnie. Był tu jeszcze jeden osobnik wygl ą daj ą cy na emerytowanego urz ę d-niczyn ę. Siedział sam przed swoj ą flaszk ą i od czasu do czasu popijał, rozgl ą daj ą c się dokoła. Zdawał się być troch ę podenerwowany. II
Raskolnikow był nieprzyzwyczajony do tłumu i jako si ę rzekło, unikał wszelkiego towarzystwa, szczególnie w ostatnich czasach. Ale w tej chwili coś go cią gn ęło do ludzi. Jak gdyby budziło si ę w nim coś nowego i zarazem potrzeba towarzystwa ludzi. Do tego stopnia znużył go ten miesi ą c samotno ś ci, rozterki i ponurej udr ę ki, że zapragn ął choć by przez chwil ę odetchn ąć w innym świecie, w jakimkolwiek, toteż nie bacz ą c na otaczaj ą cy go brud, z przyjemno ś ci ą siedział w szynku. 34 wiasciciei zaKiaau oył w innym gabinecie, ale czę sto zagl ą dał do głównej sali, do której schodził sk ą d ś po schodkach, przy tym najpierw ukazywały się jego eleganckie, starannie wypastowane buty z czerwonymi wyłogami. Miał na sobie wyś wiechtan ą kapot ę i strasznie zaplamion ą atłasow ą kamizelk ę, był bez krawata, a twarz błyszczała mu jak naoliwiona żelazna kłódka. Za kontuarem stał czternastoletni chłopak, a drugi, młodszy, usługiwał. Na kontuarze stały pokrajane ogórki, czarne suchary i dzwonka ryby; wszystko to okropnie cuchn ęło. Było tak niezno ś nie duszno, że trudno było usiedzie ć, a wszystko było do tego stopnia przesi ą kni ę te zapachem wódki, że zdawało si ę, iż od samego tego zapachu moż na już było się upić. Zdarzaj ą si ę tego rodzaju spotkania, nawet z zupełnie nieznajomymi ludź mi, którymi zaczynamy się interesowa ć tak jakoś nagle, niespodzianie, zanim zamienimy choć by jedno słowo. Takie właśnie wraż enie sprawił na Raskolnikowie ów gość przypominaj ą cy emerytowanego urz ę dnika. Potem niejednokrotnie przypominał sobie to wraż enie, przypisuj ą c je nawet przeczuciu. Ci ą gle spogl ą dał na urz ę dnika mię dzy innymi dlatego, że i tamten uporczywie si ę w niego wpatrywał, i widać było, że ma wielk ą ochot ę wszcz ąć z nim rozmow ę. Na reszt ę obecnych w szynku, nie wyłączaj ą c gospodarza, urz ę dnik spogl ą dał z wyrazem nudy, a zarazem z góry, z odcieniem lekcewa ż enia, jak na ludzi niższej kategorii i poziomu umysłowego, z którymi nie ma właściwie o czym mówi ć. Był to m ęż czyzna po pięć dziesi ą tce, średniego wzrostu i dość silnej budowy, szpakowaty, z dużą łysiną, o obrz ę kłej od ci ą głego opilstwa i żółtej, a nawet zielonkawej twarzy oraz podpuch-niętych powiekach, spod których łyskały w ą ziutkie, na kształt szparek, zaczerwienione, ale bystre oczy. Było w nim coś dziwnego; spojrzenie jego miało wyraz uduchowiony, przebijał w nim rozum i m ą dro ść, ale równocze ś nie jakby obłęd. Ubrany był w stary, doszcz ę tnie zniszczony czarny frak bez guzików. Jeden guzik jakoś się jeszcze trzymał i na ten właśnie guzik si ę zapinał, chc ą c widocznie zachowa ć 35 biały gors, cały zmi ę ty, brudny i poplamiony. Twarz miał wygolon ą, jak przystało na urz ę dnika, ale już dawno temu, tak że zacz ęła mu już gę sto przebijać niebieskawa szczecina. Nawet w ruchach miał coś z urz ę dniczej solidnoś ci. Ale był jakiś niespokojny, czochrał włosy i chwilami ze smutkiem opierał głowę na dłoniach, stawiaj ą c wytarte łokcie na zalanym, lepkim stole. Wreszcie spojrzał wprost na Raskolnikowa i głośno, dobitnie powiedział: — Czy mog ę si ę oś mieli ć, szanowny panie, zwróci ć si ę do pana dla przyzwoitej pogaw ę dki? Bo choć wygl ą d ma pan nieszczególny, ale moje doświadczone oko widzi w panu człowieka wykształconego i z trunkami nie oswojonego. Zawsze miałem w poszanowaniu wykształcenie zwi ą zane z szczero ś ci ą serca i uczuć, a poza tym jestem radc ą tytularnym2. Nazywam si ę Marmieładow, radca tytularny. Oś mielam si ę zapytać: pan jest urz ę dnikiem? — Nie, jestem na studiach... — odparł młody człowiek, zdziwiony po cz ęści górnolotnym stylem mówi ą cego, po cz ęści tym, że zwrócono się do niego wprost, bez ogródek. Nie bacz ą c na niedawne pragnienie jakiegokolwiek ludzkiego towarzystwa, przy pierwszym,
zwróconym bezpo ś rednio do niego słowie doznał swego zwykłego uczucia rozdraż nienia i wstr ę tu wobec każdego, kto usiłuje zahacza ć go o sprawy osobiste. — A wi ę c student albo były student! — skonstatował urz ę dnik. — Tak też przypuszczałem! Doś wiadczenie, szanowny panie, doś wiadczenie! — i na znak domy ś lnoś ci przyłożył palec do czoła. — Był pan studentem, czyli zgłębiał pan niw ę nauki! Pozwoli pan... — Wstał, zatoczył si ę, wzi ął swoj ą szklaneczk ę i przysiadł si ę do stolika Raskolnikowa. Był nie1 Nankinowa — z nankinu, tkaniny bawełnianej 7. połyskiem. 2 Radca tytularny — stopie ń dziewi ą ty według wprowadzonej przez Piotra I w 1722 r. Tabeli rang, czyli stopni w służbie pa ń stwowej, zarówno cywilnej, jak i wojskowej. Najniższy był stopie ń czternasty — pisarza kolegialnego. 36 zupełnie trzeź wy, ale mówił płynnie i ze swad ą, z lekka tylko pl ącz ą c si ę i gl ę dz ą c. Z jak ąś pazerno ś ci ą uczepił si ę Raskol-nikowa, jakby już z miesi ą c z nikim nie rozmawiał. — Łaskawy panie — zacz ął prawie uroczystym tonem — ubóstwo jest wyst ę pkiem, to święta prawda. Wiem też, że pija ń stwo nie jest cnot ą, z całą pewno ś ci ą. Ale nędza, szanowny panie, nę dza to straszna rzecz. W ubóstwie zachowuje się jeszcze szlachetno ść uczuć wrodzonych, ale w nę dzy — nikt i nigdy na świecie. Za nę dz ę nie tylko kijem wyp ę dzaj ą, ale miotłą wymiataj ą z ludzkiego towarzystwa dla tym ci ęższej obelgi, i słusznie, bo w nę dzy człek gotów jest sam siebie obraż ać. Stą d też pija ń stwo. Szanowny panie, miesi ą c temu żon ę moj ą pobił pan Lebieziatnikow, a moja żona to nie ja! Pan rozumie? Pozwoli pan, że jeszcze zapytam, z prostej ciekawo ści: raczył pan kiedy nocowa ć na Newie, na barkach z sianem? — Nie, nie zdarzało mi się — odparł Raskolnikow. — A co to znaczy? — Widzi pan, a ja stamt ą d właśnie idę, już pi ąt ą noc... Nalał sobie szklaneczk ę, wypił i zamy ślił się. Na jego ubraniu, a nawet we włosach widniały resztki siana. Bardzo prawdopodobne było, że przez pi ęć dni nie rozbierał si ę ani nie mył. Szczególnie brudne miał ręce: zatłuszczone, czerwone, z czarnymi paznokciami. Mowa jego zdawała si ę zwraca ć ogóln ą, choć ospałą uwag ę. Chłopcy bufetowi parskali śmiechem. Zdaje się, że nawet sam gospodarz przyszedł z góry, żeby posłuchać „pajaca", i usiadł opodal, ziewaj ą c leniwie, choć z powag ą. Najwyra ź niej Mar-mieładow był tu od dawna znany. Prawdopodobnie równie ż skłonność do wyszukanego sposobu wysławiania się nabył wskutek cz ę stych rozmów z przygodnymi gość mi w szynkach. Przyzwyczajenie to przechodzi cz ę sto w potrzeb ę, szczególnie u tych, którzy w domu s ą źle traktowani i pomiatani. Dlatego staraj ą się pozyska ć przy kieliszku wśród kompanów niejako usprawiedliwienie, a jeżeli się udaje, to nawet szacunek. 37 — i c, pttjctu: — uue^wćii si? na. gius sz,yiiKarz. — /\c/emu me pracujesz, czemu nie jesteś na służbie, skoro jesteś urz ę dnikiem? — Dlaczego nie pracuj ę, panie szanowny — podchwycił Marmieładow, zwracaj ą c się wyłącznie do Raskolnikowa, jakby to on mu zadał pytanie — dlaczego nie pracuj ę? A czy mnie samego serce nie boli, że si ę tak wałęsam bez poż ytku? Kiedy pan Lebieziatnikow miesi ą c temu małżonkę moj ą pobił własnor ę cznie, a ja leżałem pijaniusie ń ki, czyż wtenczas nie cierpiałem? Przepraszam szanownego pana, czy zdarzyło się panu... hm... no, powiedzmy, prosić o pożyczk ę beznadziejnie? — Owszem... ale jak to beznadziejnie? — Ano zupełnie beznadziejnie, z góry wiedz ą c, że nic z tego nie będzie. Oto, na przykład, wie pan z góry i z całkowit ą pewno ś ci ą, że dany osobnik, najlojalniejszy i najpoż yteczniejszy obywatel, za nic na świecie pieni ę dzy panu nie pożyczy, bo i prosz ę
pana, z jakiej racji miałby poż yczy ć? Przecież wie doskonale, że mu nie oddam. Z litości? Ale pan Lebieziatnikow, który śledzi za nowymi prą dami myśli, tłumaczył niedawno, że litość w naszych czasach zabroniona jest nawet przez nauk ę i że tak już dzieje się w Anglii, gdzie jest ekonomia polityczna. Wi ęc z jakiej racji, pytam ja si ę pana, miałby pożyczyć? I oto z góry wiedz ą c, że nie poż yczy, wybiera si ę pan w drog ę... — Po cóż się wi ę c wybierać? — zapytał Raskolnikow. — A jeżeli nie ma si ę do kogo zwróci ć, jeżeli nie ma dok ą d pójść?!Przecie ż musi być tak, żeby każ dy człowiek miał dok ą d pójść. Albowiem nadchodzi taki moment, kiedy człowiek za wszelk ą cen ę musi dok ą d ś pójść! Kiedy jedynaczka, córka moja, po raz pierwszy poszła z żółtą ksi ąż k ą 1, ja też wtedy poszedłem... Bo córka moja ma żółtą ksi ążk ę... — wtr ą cił nawiasem, spogl ą daj ą c z pewnym zaniepokojeniem na młodego człowieka. — To nic, panie dobrodzieju! — dodał poś piesznie, chc ą c si ę, widocznie, zdobyć na spokój, gdyż parskn ę li śmie1 Ż ółta ksi ąż ka — dokument tożsamo ś ci wydawany w Rosji przez policje prostytutkom. 38 UUUCIUW1 l UMlllCCIlli ą i Sd.111 Wl Ć tSUlUlCi. — l (J nic! Owo kiwanie głów mało mnie wzrusza, albowiem wszyscy już o wszystkim wiedz ą i wszystkie tajemnice zostały ujawnione1; i nie z pogard ą, a z pokor ą odnosz ę się do tego. Niech tam! Niech tam! Ecce homo2\ Pozwoli pan, młody człowieku: czy pan mo że... Albo nie, powiem mocniej i dobitniej: nie czy pan moż e, ale czy pan si ę ośmieli, spogl ą daj ą c w tej chwili na mnie, stwierdzić kategorycznie, że nie jestem świni ą? Młodzieniec nie odpowiedział. — No wię c — cią gn ął dalej mówca, solidnie i tym razem z niejak ą godno ś ci ą, przeczekawszy chichot, który znowu rozległ się na sali. — Zgoda, niech ja bę d ę świnią, ale ona jest dam ą! Ja jestem na podobie ń stwo bydl ę cia, ale Katarzyna Iwanowna, małżonka moja, to osoba wykształcona, córka oficera sztabowego. Dobrze, niech ja będ ę szubrawcem, ona zaś ma serce wzniosłe i uczucia wyszlachetnione przez wychowanie. A jednak... o, gdyby chciała ulitowa ć się nade mn ą! Panie szanowny, dobrodzieju, przecie ż każdy człowiek musi mieć choć jeden taki zak ątek, gdzie by si ę i nad nim ulitowano! A Katarzyna Iwanowna to dama wspaniałomyślna, aliści niesprawiedliwa... I chocia ż sam dobrze rozumiem, że nawet gdy za włosy mnie targa, to targa jedynie ze szczerego współczucia, z bólem serca (bo bez wstydu wyznaj ę, rzeczywi ś cie targa mnie za włosy, młody człowieku — potwierdził ze szczególn ą godno ś ci ą, usłyszawszy znowu chichot), ale Boż e święty, co by to było, gdyby tak choć jeden, jedyny raz... Ale nie! Nie! Wszystko to nadaremnie i nie ma o czym mówi ć! Nie ma o czym mówi ć!... albowiem nieraz już urzeczywistniało się życzenie moje, nieraz już przytulano mnie, ale... taka już jest moja natura, jestem urodzone bydl ę! — Otóż to! — wtr ą cił, ziewaj ą c, szynkarz. 1 Parafraza wersetu z ewangelii św. Mateusza (Mt 10, 26). 2 Ecce homo\ (łac.)— Oto człowiek! Słowa Poncjusza Piłata, prokuratora Judei, o Jezusie według ewangelii św. Jana (J 19, 5). 39 u/ mam iiaiui^: \^^y {_>tui wic, uz,^ pan uwi^i^j, dobrodzieju, że nawet jej po ń czochy przepiłem? Nie buciki, bo to moż na sobie wyobrazi ć, ale po ń czochy, jej po ń czochy przepiłem! Szal jej z koziej wełny też przepiłem, darowany, dawny, jej własny, nie mój, a mieszkamy kątem, w nie opalanym mieszkaniu, wi ę c ubiegłej zimy przezi ę biła się i zacz ęła kaszlać, od razu z krwi ą. Mamy przy tym troje małych dzieci, a Katarzyna Twanowna haruje od rana do nocy, szoruje, czyś ci, dzieci myje, bo do czysto ści od kolebki jest przyzwyczajona, a piersi ma słabe, do suchot skłonne i ja to doskonale czuj ę.
O, czuj ę to! I im wi ę cej piję, tym głębiej odczuwam. Dlatego też piję, że w takowym stanie współczucia i miłości szukam... Piję, bo jeszcze wi ę kszych pragn ę cierpie ń! — I jakby z rozpaczy opuś cił głowę na stół. — Młody człowieku — zacz ął znowu, unosz ą c głowę — w twarzy pa ń skiej widz ę jakby pewn ą boleść. Jak tylko pan wszedł, wyczytałem to i dlatego się do pana zwróciłem. Albowiem opowiadaj ą c panu dzieje mego żywota, nie na poś miewisko chc ę się wystawia ć wobec tych nierobów, którzy i tak już wszystko to znaj ą, ale uczuciowego, wykształconego człowieka szukam. Trzeba panu wiedzieć, że małżonka moja wychowywała si ę w arystokratycznym gubernialnym instytucie dla szlachetnie urodzonych panien i na zako ń czenie instytutu tań czyła z szalem w obecno ś ci gubernatora i innych osobisto ś ci, otrzymała za to złoty medal i pochwałę na piś mie. Medal... no, medal sprzedaliś my... już dawno... hm... list pochwalny dotychczas ma w kuferku, niedawno pokazywała go gospodyni. I chocia ż ma z gospodyni ą bezustanne kłótnie, ale zapragn ęła wobec kogokolwiek pochwalić się i opowiedzie ć o minionych dniach szcz ęś cia. I nie gani ę jej za to, nie gani ę, albowiem pozostały jej tylko wspomnienia, a wszystko inne poszło na marne! Tak, tak, dama to porywcza, ambitna i niezłomna. Sama podłogę szoruje i o razowym chlebie żyje, ale na niepo-szanowanie swojej osoby nie pozwoli. Dlatego też nie mogła darowa ć panu Lebieziatnikowowi jego impertynencji, a jak 40 LeoieziainiKow za to ją poon, me tyle z Dołu, ile z obrazy zachorowała. Już jako z wdow ą się z nią ożeniłem, z trojgiem małych dzieci, jedno od drugiego mniejsze. Wyszła za mąż za pierwszego swojego m ęż a, oficera piechoty, z miłości i z nim uciekła z domu rodzicielskiego. M ęż a kochała niewymownie, ale wdał si ę w karci ę ta, został oddany pod są d i z tym do grobu poszedł. Bił ją pod koniec, a ona, choć mu dłużna nie zostawała, co jest mi na podstawie dokumentów dokładnie wiadome, jednak po dzie ń dzisiejszy wspomina go ze łzami w oczach i mnie go stawia za wzór, a ja rad jestem, bardzo rad, bo chociaż w wyobra ź ni widzi się niegdy ś szcz ęśliw ą... I została po jego śmierci z trojgiem drobnych dzieci w dalekim, parszywym powiecie, gdzie i ja przebywałem, i znalazła się w tak beznadziejnej nę dzy, że chociaż dużo widziałem najróż norodniejszych przypadków, ale tego opisać nie jestem w stanie. Rodzina zaś jej si ę wyrzekła. A była ambitna, za bardzo ambitna... I wtedy to, szanowny panie, wtedy właśnie ja, również wdowiec, z czternastoletni ą córk ą po pierwszej żonie, poprosiłem ją o ręk ę, bo patrzeć nie mogłem na takie cierpienia. Moż e pan choć by z tego wnosi ć, do czego dochodziła jej nędza, że ona, wykształcona, dobrze wychowana i z szanowanej rodziny, zgodziła się wyjść za mnie! Ale wyszła!Z płaczem, szlochaniem i załamywaniem rą k, ale wyszła!Albowiem nie miała dok ą d pójść. Czy pan rozumie, czy jest pan w stanie poj ąć, szanowny panie, co to znaczy, kiedy nie ma już dok ą d pójść? O, nie! Tego pan jeszcze nie rozumie... I przez cały rok wypełniałem swoje obowi ą zki świę cie i bogobojnie i tego nie dotykałem — wskazał palcem na butelk ę — bo mam serce. Ale i tak nie mogłem jej dogodzić; a tu jeszcze posad ę straciłem, nie z mojej winy, a wskutek redukcji etatów, i wtedy dopiero zacz ąłem do butelki zagl ą da ć!... Półtora roku już min ęło, jak po długiej wę drówce i niezliczonych nieszcz ęś ciach znaleźliś my się w tej oto wspaniałej i zdobnej licznymi pomnikami stolicy. I tu otrzymałem posad ę... Otrzymałem i znowu straciłem. Rozumie pan? Tu już straciłem z własnej winy, bo natura moja przemówiła... Mieszkamy teraz k ątem, 41 u gospodyni Amaln Lippewectisel, a z czego żyjemy i z czego płacimy, nie mam poj ę cia. Mieszka tam wielu jeszcze oprócz nas... Sodoma1 najprawdziwsza... hm... tak... W tym czasie podrosła moja córka z pierwszego małżeństwa, a ile si ę nacierpiało moje dziecko, dorastaj ą c, od macochy swojej, to już wol ę przemilcze ć! Bo Katarzyna Iwanowna jest wprawdzie pełna wzniosłych uczu ć, ale to dama porywcza i nerwowa, wi ę c bywa, że... Ale
nie mówmy o tym! Ż adnego wychowania, rozumie pan chyba, Sonia nie otrzymała. Ze cztery lata temu próbowałem przerabiać z nią geografi ę i histori ę powszechn ą, że zaś sam nie za tę gi w przedmiotach onych jestem, a porz ą dnych podr ę czników nie było, bo jeżeli nawet jakieś były, to... hm... słowem, już ich nie ma, tych ksi ąż ek niby, i na tym sko ń czyła się cała nauka. Stan ę liś my na Cyrusie perskim2. Potem już, gdy dorosła, przeczytała kilka książek o treści romantycznej, a niedawno temu, za pośrednictwem pana Lebieziatnikowa, jeszcze jedn ą książk ę, Fizjologi ę Lewesa3 — zna pan to? — przeczytała z ogromnym zainteresowaniem i nawet niektóre urywki nam na głos czytała; oto cała jej edukacja. Teraz zwracam się do pana, mój szanowny panie, ze swej strony z osobistym, że tak powiem, pytaniem: czy, zdaniem pana, moż e duż o zarobi ć biedna, uczciwa panna uczciw ą prac ą?... Pię tnastu kopiejek na dzie ń, prosz ę pana, nie zarobi, jeżeli jest uczciwa i nie posiada nadzwyczajnych talentów, i to pracuj ą c bez wytchnienia! A i tak radca Klopstock, Iwan Iwanowicz — słyszał pan o nim? — nie tylko nie zapłacił dotychczas za uszycie pół tuzina koszul holenderskich, ale jeszcze ją wyp ę dził, tupi ą c nogami i lżąc nieprzyzwoitym 1 Sodoma — miasto nad Morzem Martwym w Palestynie, które według Biblii Bóg spalił deszczem ognia i siarki za wyst ę pki i rozpust ę. Tu przeno ś nie: bałagan i rwetes. 2 Cyrus II Starszy (?-529 p.n.e.)— twórca monarchii perskiej, uchodz ą cy za wzór sprawiedliwego i tolerancyjnego władcy. 3 Chodzi o Fizjologi ę życia codziennego angielskiego pozytywisty Georges'a Lewesa (l817-1878). 42 słowem poa pretekstem, ze kołnierz koszuli uszyty jest nie według miary i krzywo. A tu głodne dzieci... Katarzyna Iwanowna po pokoju biega, rę ce załamuje, a na policzkach wyst ę puj ą jej czerwone plamy — przy tej chorobie zawsze tak bywa: „Mieszkasz, powiada, u nas, darmozjadzie jeden, żresz, pijesz, w cieple sobie siedzisz", a co tu żresz i pijesz, skoro nawet dzieci po trzy dni skórki od chleba na oczy nie widz ą! Leż ałem ci wtedy... e, co tam! leżałem zupełnie pijaniusie ń ki i słyszę, jak Sonia moja (bo to stworzenie łagodne i głosik ma taki pokorny... blondyneczka i twarzyczk ę ma zawsze bladziuchn ą, chudziutk ą) mówi: „Katarzyno Iwanowno, mam wi ę c zejść na tak ą drog ę?" A Daria Francewna, kobieta wredna i w policji niejednokrotnie notowana, już ze trzy razy dowiadywała się o nią przez gospodyni ę. „A tak — odpowiada, drwi ą c, Katarzyna Iwanowna — bo co tu chowa ć? Też mi skarb!" Ale niech pan jej nie pot ę pia, nie, prosz ę nie pot ę piać jej! To było powiedziane nie przy zdrowych zmysłach, ale w gniewie i rozpaczy, w chorobie i wśród płaczu głodnych dzieci, a i to wi ę cej dla obelgi niż w dosłownym znaczeniu, bo Katarzyna Iwanowna ma już tak ą natur ę, że jak dzieci się rozpłaczą, choć by nawet z głodu, zaraz zaczyna je tłuc. Patrz ę, a tak koło godziny szóstej Sonia włożyła chusteczk ę na głowę, żakiecik i wyszła z domu, a po ósmej już wróciła. Przyszła, idzie wprost do Katarzyny Iwanowny i wykłada jej na stół bez słowa całe trzydzieś ci rubli. Ani słówkiem nie odezwała si ę, nie spojrzała nawet na nikogo, wzi ęła tylko nasz ą dużą, zielon ą chustk ę kortow ą (mamy tak ą wspóln ą chust ę rodzinn ą, kortow ą), okryła si ę z głową i położyła si ę na łóżku, twarzyczk ą do ściany i tylko widać było, jak drgaj ą jej ramiona i cała si ę, biedactwo, trz ę sie... A ja, jak i przedtem, leżałem w tym samym stanie... I potem widziałem, młody człowieku, widziałem na własne oczy, jak potem Katarzyna Iwanowna, też bez jednego słowa, podeszła do łóżka Soni i cały wieczór klę czała u jej nóg, nogi jej całowała, podnie ść si ę nie chciała, aż obie zasn ęły, obj ą wszy się... obie... obie... tak, tak... a ja... leżałem pijaniusie ń ki. 43 Marmieładow zamilkł, jak gdyby głos mu si ę urwał... Po chwili szybko nalał sobie wódki, wypił i odchrz ą kn ął.
— Od pewnego czasu, mój panie — ci ą gn ął po chwili milczenia — na skutek pewnego przykrego przypadku i doniesienia niegodziwych ludzi — do czego głównie przyczyniła si ę Daria Francewna, podobno dlatego, że jej za mało szacunku okazywano — od owego czasu, powiadam, córka moja Sonia Siemionowna zmuszona była mieć żółtą ksi ążk ę i z tego powodu nie mogła już razem z nami zamieszkiwa ć. Albowiem ani gospodyni, Amalia Lippewechsel pozwolić na to nie chciała (a sama przecie ż przedtem Darii Francewnie pomagała),ani też pan Lebieziatnikow... hm... Właśnie całą tę awantur ę z Katarzyn ą Iwanown ą miał o Soni ę. Przedtem sam napastował Soni ę, a tu od razu ambicja przez niego przemówiła: „Jak to — powiada — ja, człowiek wykształcony, mam mieszka ć z tak ą pod jednym dachem?" A Katarzyna Iwanown ą nie darowała mu tego, uj ęła si ę za ni ą... i tak si ę to zacz ęło... A Sonieczka zachodzi do nas teraz przewa ż nie o zmroku, pomaga, jak moż e, Katarzynie Iwanownie i pieni ę dzmi ją wspiera... Mieszka u krawca Kapernaumowa jako sublokatorka, a ten Kapernaumow jest kulawy i jąka się, cała jego bardzo liczna rodzina si ę jąka. I żona jego też si ę jąka... Gnież dżą si ę w jednym pokoju, a Sonia ma oddzielny, z przepierzeniem... Hm, tak... N ę dzarze i jąkały... tak... Jak tylko wstałem nazajutrz z rana, włożyłem swoje łachmany, uniosłem ręce ku niebu i udałem si ę do jego ekscelencji Iwana Afanasjewicza. Zna pan ekscelencj ę Iwana Afanasjewicza?... Nie? O, to nie zna pan człowieka Bożego! To wosk... wosk, jako świeczka przed obrazem taje! Raczył mnie wysłuchać i nawet łzy miał w oczach. „No, Marmieładow, powiada, raz już mnie zawiodłeś... Przyjmuj ę ci ę jeszcze raz na moj ą osobist ą odpowiedzialno ść!... — tak dosłownie powiedział. — Pami ę taj, a teraz idź już sobie!" Całowałem ślady stóp jego, rozumie si ę, w myśli, bo naprawd ę nie pozwoliłby, będ ą c wysokim dygnitarzem i człowiekiem nowego, naukowego kierunku; wróciłem do domu i Boż e, co tam się działo, kiedy 44 powiedziałem, ze znowu zostałem przyj ę ty do pracy i będ ę otrzymywał pensj ę... Marmieładow, silnie podekscytowany, znowu przerwał. W tej chwili wpadła z ulicy cała grupa pijaków, już dobrze maj ą cych w czubie, a przy wej ściu rozległy się dźwi ę ki naj ętej katarynki i ochrypły głosik siedmioletniego dziecka, które śpiewało Chutorek1. Zrobiło się gwarno. Gospodarz i służba zaję li się gość mi. Marmieładow, nie zwracaj ą c najmniejszej uwagi na przybyłych, opowiadał dalej. Wida ć było, że bardzo osłabł. Im bardziej się upijał, tym bardziej robił si ę gadatliwy. Wspomnienia o niedawnym powodzeniu w urz ę dzie ożywiły go, nawet twarz mu si ę rozjaś niła. Raskolnikow słuchał uważ nie. — Było to wi ę c, panie kochany, pi ęć tygodni temu. Tak... Jak tylko si ę obie o tym dowiedziały, niby Katarzyna Iwanowna i Sonia... Boże święty, jakbym trafił do raju! Dawniej traktowano mnie jak jakie bydl ę, leżałem, a dokoła wymy ś lania i nic wi ę cej. A potem na paluszkach chodz ą, dzieci uspokajaj ą: „Ojciec zm ę czył si ę w biurze, odpoczywa, cicho, sza!" Kawuni ę mi z rana daj ą, śmietank ę gotuj ą! Prawdziw ą śmietank ę zacz ęły kupowa ć, słyszy pan! I zupełnie nie rozumiałem, sk ą d wzi ęły na moje nowe umundurowanie jedena ś cie rubli pi ęćdziesi ą t kopiejek! Buty, gorsy sztywne — pi ę kne, mundur galowy, wszystko zdobyły w cudowny sposób za jedena ś cie i pół rubla. Przychodz ę pierwszego dnia z urz ę du, patrz ę, a Katarzyna Iwanowna podaje obiad z dwóch da ń: zup ę i boczek z chrzanem, o czym dotychczas nie mieliś my wyobra ż enia. Nie miała żadnych sukien... dosłownie nic a nic, a tu od razu wystroiła si ę, jakby si ę gdzieś z wizyt ą wybierała, i to nie byle jak; po prostu z niczego wszystko potrafi zrobić: uczesze się, kołnierzyk jakiś przyfast-ryguje, mankieciki i jakby nie ta sama osoba, odmłodniała, wypi ę kniała. Soniuchna, kochanie moje, tylko pieni ę dzmi po1 Chutorek — popularna piosenka do wiersza Aleksieja Kolcowa (1809-1842). 45
magata, DO powiada, ao czasu me wypada jej czę sto u nas bywa ć, chyba że o zmroku, żeby nikt nie zauwa ż ył. Posłuchaj pan, posłuchaj! Przyszedłem po obiedzie, chciałem się zdrzemn ąć i co by pan myślał, Katarzyna Iwanowna nie wytrzymała: tydzie ń temu pokłóciła si ę przecie ż z gospodyni ą, Amali ą Fiodorown ą, od najostatniejszych jej nawymy ś lała, a teraz ją na kaw ę zaprosiła. Dwie godziny siedziały i cały czas szeptały: że niby Siemion Zacharycz pracuje teraz i pensj ę dostaje, osobi ście zameldował si ę u jego ekscelencji, a jego ekscelencja sam wyszedł z gabinetu, wszystkim kazał czeka ć, a Siemiona Zacharycza przy wszystkich za rę k ę wzi ął i do gabinetu zaprosił. Słyszy pan, słyszy pan? „Pami ę tam, powiada, Siemio-nie Zacharyczu, pa ń skie zasługi i chocia ż ma pan lekkomy ś ln ą słabostk ę, ale jako że pan teraz obiecuje i że bez pana źle się u nas działo, niech pan słucha!, to wierz ę, powiada, pa ń skiemu słowu honoru"; oczywi ś cie, wszy ś ciute ń ko to co do joty, powiadam panu, zmyśliła sobie i nawet nie z lekkomy ś lno ś ci, nie dla przechwały tylko! Nie, ona sama we wszystko to wierzy, własną fantazj ą si ę pociesza, jak Boga kocham! Nawet nie mam jej tego za złe, o nie! A kiedy sześć dni temu przyniosłem swoj ą pierwsz ą pensj ę — dwadzie ś cia trzy ruble czterdzieś ci kopiejek — i oddałem jej wszystko co do grosza, Misiaczkiem mnie nawet nazwała: „Misiaczku, powiada, ty mój kochany!" I to sam na sam, rozumie pan? Co ona może we mnie widzie ć i co ze mnie za małżonek? A ona nic, uszczypn ęła mnie nawet w policzek. „Misiaczku ty mój!" — powiada. Marmieładow umilkł, chciał si ę nawet uśmiechn ąć, ale nagle zacz ęła mu dziwnie drga ć dolna szcz ę ka. Zreszt ą, opanował si ę siłą woli. Cały ten szynk, wygl ą d wykoleje ń ca, pi ęć nocy na barkach z sianem i butelka — obok tej jakiej ś chorobliwej miłości do żony i rodziny — zupełnie zbijały z tropu słuchacza. Raskolnikow słuchał w napi ę ciu, ale z przykro ś ci ą. Zły był na siebie, że tu przyszedł. — Szanowny panie, szanowny panie! — zawołał Marmieładow, gdy si ę już opanował — o, mój szanowny panie, moż e 46 pana LO śmieszy, jaK i wszystKicn innycn, ze zawracam panu głowę tymi głupimi szczegółami z mojego codziennego życia rodzinnego, ale dla mnie to nie jest do śmiechu! Bo ja to wszystko czuj ę... W ci ą gu całego tego rajskiego dnia w moim życiu i całego tego wieczoru bujałem w obłokach i marzyłem: o tym, jak wszystko urz ą dz ę, dzieci odziej ę, jej spokój zapewni ę, córk ę jedyn ą z poha ń bienia na łono rodziny przywróc ę... I wiele jeszcze, wiele... To mi chyba wolno było, panie. Aliści, mój panie — Marmieładow niespodziewanie jakoś drgn ął, podniósł głowę i spojrzał przenikliwie wprost w oczy swemu rozmówcy — nazajutrz, bezpo ś rednio po tych wszystkich marzeniach (a było to równo pięć dni temu), pod wieczór, niepostrze ż enie, jak nocny złodziej, wykradłem Katarzynie Iwanownie klucz od jej kufra i po kryjomu wyj ąłem wszystko, co pozostało z mojej pensji, nie pami ę tam już, ile, i oto spójrzcie na mnie wszyscy! Pi ą ty dzie ń, jak z domu uciekłem, a tam mnie szukaj ą. I z prac ą koniec, a mundur galowy leży już w szynku przy moś cie Egipskim, w zamian otrzymałem ten oto strój... koniec ze wszystkim! Marmieładow hukn ął się pięści ą w czoło, zacisn ął zę by, zamkn ął oczy i oparł si ę mocno łokciami o stół. Ale po chwili twarz mu się w okamgnieniu zmieniła, z wyrazem udanej przebiegłości i bezczelno ś ci spojrzał na Raskolnikowa, roześ miał si ę i powiedział: — A dzisiaj byłem u Soni, wyprosiłem na klina! Hi, hi!... — Czyż by dała? — krzykn ął ktoś z przybyłych gości i rykn ął śmiechem na całe gardło. — O ta właśnie butelczyna kupiona jest za jej pieni ą dze — odpowiedział Marmieładow, zwracaj ą c się wyłącznie do Raskolnikowa. — Trzydzie ś ci kopiejek mi dała własnymi rączkami, wszystko, co miała, na własne oczy widziałem... Ani słowa nie wyrzekła, tylko spojrzała na mnie w milczeniu... Tak nie tu, na ziemi, a tam...
cierpi ą za ludzi, płaczą po nich, ale wyrzutów nie robi ą, nie robi ą wyrzutów!... I to tym boleś niej, że nie robi ą wyrzutów!... Trzydzieś ci kopiejek, tak. A przecież i jej są one teraz potrzebne, no nie? Jak pan my śli, szanowny panie? 47 Frzeciez ona musi teraz a Dać o czysto ść. A przecie ż ta czysiosc, wiadomo jaka, drogo kosztuje, rozumie pan? Czy pan to rozumie? I pomadk ę do ust kupi ć trzeba, bez tego ani rusz, jakiś buciczek kokieteryjny, żeby moż na było sukienk ę unieść, kiedy si ę przez kałużę przechodzi. Czy szanowny pan rozumie, co znaczy owa czysto ść?! A ja, ojciec rodzony, te ostatnie trzydzieś ci kopiejek wyci ą gn ąłem na klina. I pij ę! I już przepiłem!... I któż by si ę nad takim jak ja litował, co?... Ż al panu mnie teraz czy nie? Niech pan mówi, żal czy nie żal? Hi, hi, hi, hi!... Chciał sobie nalać wódki, ale w butelce nic już nie było. — A kto by tam cię żałował? — hukn ął gospodarz, który się znowu znalazł obok nich. Rozległ się śmiech, a nawet wyzwiska. Ś miali si ę i klęli wszyscy, ci, co słuchali, i ci, co nie słuchali, patrz ą c po prostu na byłego urz ę dnika. — Ż ałować! A po cóż mnie żałować! — krzykn ął rozpaczliwie Marmieładow, wstaj ą c z wyci ą gni ę t ą przed siebie ręk ą, w prawdziwym natchnieniu, jakby tylko czekał na te słowa. — Po co, powiadasz, żałować? Słusznie! Ż ałować mnie nie ma za co! Ukrzy ż owa ć mnie trzeba, do krzyż a, przybi ć, a nie żałować! Lecz ukrzy ż uj, sę dzio, ukrzy ż uj, a ukrzy ż owawszy, ulituj si ę nad nim! Wówczas sam przyjd ę do ciebie na m ę k ę ukrzy ż owania, albowiem pragn ę nie uciech, lecz bólu i łez!Myślisz moż e, szynkarzu, że ta twoja butelka na dobre mi poszła? Boleści, boleści szukałem na jej dnie, boleści i łez, i znalazłem je, doś wiadczyłem; a ulituje się nad nami Ten, który ulitował si ę nad wszystkimi, który wszystko i wszystkich rozumiał, On jeden jedyny, On też jest sę dzi ą. W dniu tym przyjdzie i zapyta: „Gdzie jest ta córa, co dla złej macochy, suchotami toczonej, dla cudzych dzieci nieletnich siebie w ofierze złożyła? Gdzie jest ta córa, co nad swoim ziemskim ojcem, pijanic ą szkodliwym, nie brzydz ą c się opuszczenia jego, ulitowała się?" I powie: „Przyb ą d ź do mnie! Odpu ś ciłem ci raz już winy twoje... Odpu ś ciłem już raz... I teraz odpuszczone ci są 48 nczne grzecny twoje, jako ze ty wiele umiłowałaś..."1 I daruje winy Soni mojej, jestem świecie przekonany, że daruje... Sercem to poczułem, kiedy ostatnio do niej przyszedłem i spojrzałem na ni ą!... I wszystkim sprawiedliwo ść uczyni, dobrym i złym, wyniosłym i pokornym... I gdy już uko ń czy są d nad wszystkimi, wtedy i nas wezwie. „Przyjdźcie — powie — i wy! Przyjd ź cie, opoje, przyjdź cie, słabi, przyjdź cie, poha ń bieni!" I staniemy wszyscy przed obliczem Jego, wstydu zapomniawszy. I usłyszymy głos Jego: „ Świnie jesteś cie! Na obraz i podobie ń stwo bestii, aliści przyjdź cie i wy!" I rzekn ą m ę drcy, rzekn ą szlachetni: „Boże! łaski swej im udzielasz?" I tak Pan im odrzecze: „Dlatego łaski swej im udzielam, o m ę drcy, że ani jeden z nich nigdy nie pomy ślał nawet, że godny jest jej dost ą pi ć..." I wyci ą gnie ku nam r ęce swoje, a my przypadniemy, przez łzy przejrzymy... i wszystko zrozumiemy! O, wtenczas wszystko zrozumiemy!... Wszyscy przejrz ą... nawet Katarzyna Iwanowna... i ona zrozumie... Panie, przyjdź królestwo Twoje. I opadł wyczerpany na ławę, nie patrz ą c na nikogo, jak gdyby zapomniał o całym otoczeniu i pogr ąż ył się w głębok ą zadum ę. Słowa jego wywarły pewne wraż enie, na chwil ę zapanowała cisza, wkrótce jednak znowu rozległ się śmiech i wyzwiska. — Rozgrzeszył! — Natrajlował! — Urz ę dniczyna! I tak dalej, i tak dalej.
— Chod ź my stą d, mój panie — odezwał się naraz Mar-mieładow, podnosz ą c głowę i zwracaj ą c się do Raskolnikowa — niech pan mnie odprowadzi... Dom Kozela, w podwórzu. Czas już... do Katarzyny Iwanowny... Raskolnikow już dawno miał ochot ę wyjść i sam myślał o tym, żeby mu pomóc. Jak się okazało, Marmieładow był Parafraza wersetów z ewangelii św. Łukasza (Łk 7,47-48). 49 znacznie mocniejszy w mowie anizen w nogacn, wooec oparł się mocno o Raskolnikowa. Mieli do przejś cia dwieś cie, moż e trzysta kroków. W miar ę zbliżania si ę do domu niepokój i strach coraz bardziej opanowywały pijaka. — Nie Katarzyny Iwanowny boj ę się teraz i nie tego, że mnie zacznie targa ć za włosy — bełkotał nerwowo. — Co tam włosy! Włosy to głupstwo! Mówi ę panu! To mo że nawet i lepiej, że zacznie targać, ale nie tego si ę boj ę... a... jej oczu si ę boj ę... tak... oczu... Czerwonych plam na policzkach też się boj ę... i jeszcze jej oddechu... Widziałeś kiedy, jak przy tej chorobie oddycha się w stanie zdenerwowania? Płaczu dzieci też si ę boj ę... Bo jeżeli Sonia nie nakarmiła, to poj ę cia nie mam, co się tam dzieje! Poj ę cia nie mam! A bicia się nie boję!... Wiedz, dobrodzieju, że takie bicie nie tylko nie sprawia mi bólu, a nawet pewn ą rozkosz... Bo bez tego już się nie mog ę obejść... Lepiej tak. Niech bije, ulży sobie na sercu... tak lepiej... O, tu mój dom. Dom Kozela. Ś lusarza, Niemca, bogatego... prowad ź! Weszli od podwórza na trzecie piętro. Im wyżej, tym ciemniej było na schodach. Było już około jedenastej wieczór i chociaż w tym czasie w Petersburgu nie ma właściwie nocy, na schodach trzeciego piętra było zupełnie ciemno. Niziutkie, zakopcone drzwi tuż przy schodach były otwarte. Dopalaj ą ca si ę świeczka oświetlała nę dzny pokoik o długości niespełna dziesi ę ciu kroków; całe wn ę trze widać było z sieni. Wszystko było porozrzucane, w nieładzie, głównie różne fatała-szki dzieci ę ce. K ąt w głębi pokoju zawieszony był dziurawym prześ cieradłem. Prawdopodobnie stało tam łóżko. W pokoju było wszystkiego dwa krzesła i ceratowa, strasznie obszar-pana kanapa, przy której stał nie malowany i niczym nie nakryty sosnowy kuchenny stół. Na brzegu stołu stała w żelaznym lichtarzyku dogasaj ą ca świeczka. Jak się okazało, Mar-mieładow mieszkał nie kątem, lecz w oddzielnym pokoju, za to pokój był przechodni. Drzwi do dalszych pokoi, a raczej klitek, na jakie podzielone było mieszkanie Amalii Lippe50 wecnsei, oyfy ucnyione. Mycnac było stamt ą d krzyki, hałasy \głośny śmiech. Zdaje si ę, że grano tam w karty i pito herbat ę. Od czasu do czasu padały słowa zupełnie niecenzuralne. Raskolnikow natychmiast rozpoznał Katarzyn ę Iwanown ą. Była to strasznie wychudzona kobieta, wysmukła, dość wysoka i przystojna, z pi ę knymi jeszcze ciemnoblond włosami i istotnie, z czerwonymi wypiekami na policzkach. Chodziła z kąta w kąt po swoim niewielkim pokoiku, z zaciś ni ę tymi na piersiach rękami, ze spieczonymi wargami i miała nierówny, przyś pieszony oddech. Oczy błyszczały jej jak w gor ą czce, ale spojrzenie miała ostre, nieruchome. Ta suchotnicza twarz sprawiała okropne wraż enie przy dogasaj ą cym, migotliwym płomyku świeczki. Wygl ą dała na lat trzydzieś ci i Raskolnikow pomy ślał sobie, że rzeczywi ś cie nie pasuje do Marmieładowa... Nie zauwa ż yła nawet wchodz ą cych; zdawała się być w stanie jakiego ś zapomnienia, nie słyszała i nie widziała nic. W pokoju było bardzo duszno, jednak ż e okna nie otwierała; z klatki schodowej okropnie cuchn ęło, drzwi jednak nie zamkn ęła; z dalszych pokoi waliły przez uchylone drzwi kłęby dymu z papierosów, ona okropnie kaszlała, a jednak drzwi nie przymykała. Najmłodsza dziewczynka, moż e sześcioletnia, spała na podłodze w jakiejś dziwnej, siedz ą cej pozie, z głową wtulon ą w kanap ę. Chłopiec, o rok starszy od niej, drżał w kącie na całym ciele i płakał. Wygl ą dało na to, że przed chwil ą go wygrzmocono. Starsza dziewczynka, w wieku
lat dziewi ę ciu, wysoka i cienka jak zapałka, w nę dznej, podartej koszulinie i w narzuconym na ramionka kortowym paltociku, sprawionym jej prawdopodobnie ze dwa lata temu, bo nie si ę gał teraz nawet do kolan, stała w kącie obok młodszego braciszka, obejmuj ą c go długą, chud ą jak patyk rę k ą. Zdawała się go uspokaja ć, coś mu szeptała, różnymi sposobami usiłowała powstrzyma ć go, żeby się znów nie rozbeczał, równocze ś nie zaś ze strachem śledziła za matk ą swymi wielkimi, ciemnymi oczyma, które wydawały si ę w jej wychudłej i wystraszonej twarzyczce jeszcze wi ę ksze, niż były w rzeczywisto ś ci. 51 Marmiełaaow, me wcnoaz ą c ao POKOJU, ale Raskolnikow pchn ął go do wn ę trza. Kobieta, spostrzegłszy nieznajomego, stan ęła jakby w roztargnieniu przed nim i ockn ą wszy się na chwil ę, jakby siliła si ę odgadn ąć, po co tu wszedł. Ale najprawdopodobniej pomy ś lała sobie, że idzie do dalszych pokoi, bo jej pokój był przechodni. W tym przekonaniu przestała na niego zwraca ć uwag ę, skierowała się do drzwi od sieni, żeby je przymkn ąć, i nagle krzykn ęła z przestrachu, zauwa ż ywszy klę cz ą cego na progu m ęż a. — A-a!... — wrzasn ęła, wpadaj ą c w szał — wróciłeś! Kaj-daniarzu! Bydlaku!... A gdzie pieni ą dze? Co masz w kieszeni, pokaż mi tu! I w innym ubraniu! Gdzie masz ubranie? Gdzie pieni ą dze? Gadaj!... Rzuciła się do niego i zacz ęła go rewidowa ć. Marmieładow natychmiast jak najszerzej rozłożył ręce, żeby nie utrudnia ć jej rewizji w kieszeniach. Nie znalazła ani kopiejki. — Gdzie są pieni ą dze?! — wrzasn ęła. — Boże świ ęty, wszystko przepił!Przecie ż dwana ś cie rubli było w kufrze... — I naraz z wściekłością złapała go za włosy i wci ą gn ęła do pokoju. Marmieładow robił wszystko, żeby jej nie przeszkadza ć, pełznąc za nią pokornie na klęczkach. — I to sprawia mi rozkosz! Nie ból, a roz-kosz, sza-now-ny pa-nie! — pokrzykiwał, trz ęs ą c się od targania go za włosy i raz nawet stukn ął głową o podłogę. Dzieciak, który spał na podłodze, obudził si ę i zaczai płakać. Chłopak, jakby dostał szału, zerwał się z kąta i rzucił si ę ku siostrze w okropnym strachu. Starsza dziewczynka drżała jak liść. — Przepił!Wszystko, wszystko przepił!— krzyczała zrozpaczona biedna kobieta — i ubranie ma inne! Głodne, głodne! — i załamują c ręce, wskazywała na dzieci. — O, życie trzykro ć przekl ę te! A panu, panu nie wstyd — rzuciła si ę nagle na Raskolnikowa — z szynku! Z nim chlałeś? Ty też z nim piłeś!Wyno ś mi się stą d! 52 Młodzieniec wyniósł si ę natychmiast bez słowa. Zwłaszcza że otworzono na oścież drzwi z sąsiedniego pokoju i ukazały si ę zaciekawione twarze paru osób. Były obleśnie roześ miane, z papierosami w zę bach, fajeczkami, w jarmułkach. Niektórzy byli w rozpi ę tych szlafrokach, inni znowu w nieprzyzwoicie sk ą pych letnich ubiorach, z kartami w ręku. Szczególnie bawili si ę wtedy, gdy Marmieładow, targany za włosy, krzyczał, że sprawia mu to rozkosz. Zacz ę li nawet wchodzi ć do pokoju; wtem rozległ si ę groź ny, przera źliwy pisk: wkraczała do pokoju we własnej osobie Amalia Lippewechsel, żeby po swojemu się tu rozprawić i po raz setny nastraszy ć biedn ą kobiet ę urą gliwym rozkazem natychmiastowego wyniesienia się z mieszkania. Wychodz ą c, Raskolnikow zd ąż ył wsun ąć rę k ę do kieszeni, wyj ąć, ile si ę dało, miedziaków, które mu pozostały z rozmienionego w szynku rubla, i położyć niepostrze ż enie na oknie. Gdy już był na schodach, rozmy ślił si ę i chciał nawet wróci ć. „Ale głupstwo zrobiłem — pomy ś lał sobie — oni maj ą Soni ę, a przecie ż mnie samemu potrzeba". Uznał jednak, że zabranie pieni ę dzy jest niemo żliwe, zreszt ą i tak nie zrobiłby tego, machn ął rę k ą i skierował si ę do domu. „Soni są przecie ż potrzebne pomadki —
rozumował dalej, idą c ulic ą i złośliwie si ę uś miechaj ą c — ta czysto ść drogo kosztuje... Hm! A przecież sama Sonia też moż e zosta ć na lodzie, bo jest tu pewne ryzyko, mo że si ę nie udać polowanie na zwierza... poszukiwanie złota... no i jutro wszyscy zostan ą na lodzie bez moich pieni ę dzy... Zuch Sonia! Tak ą studni ę sobie wykopali! I korzystaj ą z niej! Przecież korzystaj ą! Przyzwyczaili się. Popłakali i przyzwyczaili się. Człowiek jest podły i do wszystkiego się przyzwyczaja". Zamy ślił si ę. „A co, jeżeli zełgałem — jękn ął nagle mimo woli — jeżeli człowiek wcale nie jest podły sam przez się, to jest jako cały rodzaj ludzki, wówczas oznaczałoby to, że wszelkie skrupuły to tylko przes ą dy wymy ś lone dla postrachu, że żadne granice nie istniej ą, i tak powinno być..." 53 111 Nazajutrz obudził się póź no, miał bardzo niespokojny sen, który go bynajmniej nie pokrzepił. Obudził się bardzo zły, poirytowany, zgryźliwy i z nienawi ś ci ą ogl ą dał swoj ą klitk ę. Była to ciasna komórka o długości sześciu kroków i miała strasznie nę dzny wygl ą d ze swoj ą poż ółkłą, zakurzon ą, odstaj ą c ą wsz ę dzie tapet ą, a człowiekowi nawet niezbyt słusznego wzrostu wydawa ć się musiało, że lada chwila uderzy głową w sufit. Meble dostosowane były do wygl ą du mieszkania: stały tu trzy stare, sfatygowane krzesła, w ką cie malowany stół, na którym porozrzucane były ksi ążki i kajety; z tego choć by, że strasznie były zakurzone, widać było, że ludzka ręka dawno ich nie dotykała; wreszcie, stała tu wielka, koślawa kanapa, która zajmowała pół pokoju. Kanapa ta niegdy ś była obita materiałem, a teraz — obszarpana i dziurawa — służyła Raskol-nikowowi za łóżko. Nieraz spał na niej w ubraniu, bez prześ cieradła, pod swoim starym, znoszonym studenckim płaszczem, na jednym jaśku pod głową, pod który podkładał całą swoj ą bielizn ę, czyst ą i brudn ą, żeby mu było nieco wyż ej. Przy kanapie stał mały stolik. Trudno było o wi ę ksze opuszczenie i niechlujstwo niż to, w jakie wpadł Raskolnikow, ale czuł się w tym nawet dobrze przy obecnym stanie ducha. Zdecydowanie unikał ludzi, zasklepił się jak żółw w skorupie i nawet na widok służącej, która mu usługiwała, dostawał czego ś w rodzaju drgawek konwulsyj-nych. Zdarza si ę to maniakom, którzy skupiaj ą si ę na jakiejś jednej rzeczy. Gospodyni już od dwóch tygodni przestała go stołować, a jemu nawet przez myśl nie przeszło, żeby z nią pomówi ć, mimo że siedział bez obiadu. Nastazja, kucharka i jedyna służąca gospodyni, zadowolona była poniek ą d z tego stanu sublokatora i zupełnie przestała mu sprz ą ta ć, zaledwie raz na tydzie ń brała miotłę do rę ki. Właśnie tego rana obudziła go. 54 — wstawaj, aosyc tego wylegiwania się! — wrzasn ęła mu nad samym uchem — już dziesi ą ta. Herbat ę ci przyniosłam; no, napijesz si ę? Zupełnie z ciała opadłeś. Sublokator otworzył oczy, drgn ął i poznał Nastazj ę. — Gospodyni herbat ę przysyła? — zapytał, podnosz ą c się ocięż ale. — Jaka tam gospodyni! Postawiła przed nim własny, wyszczerbiony imbryk z cienk ą herbat ą i położyła dwie kostki żółtego cukru. — Masz, Nastazjo, weź to — powiedział i grzebi ą c w kieszeni (spał w ubraniu), wyj ął kilka miedziaków — zejdź i kup mi bułkę. Kup też w masarni kawałek kiełbasy, byle tań szej. — Bułkę ci zaraz przynios ę, a czy zamiast kiełbasy nie chciałbyś troch ę gor ącego barszczu? Fajny barszcz, wczorajszy. Wczoraj ci zostawiłam, ale wróciłeś późno. Dobry barszcz. Gdy przyniosła barszcz i Raskolnikow zacz ął jeść, Nastazja usiadła przy nim i zacz ęła, paplać. Była to wiejska baba i dlatego bardzo gadatliwa.
— A Praskowia Pawłowna już chce się na ciebie poskarż yć do policji — zacz ęła. Raskolnikow się skrzywił. — Do policji? A czego ona chce? — Pieni ę dzy nie płacisz i z mieszkania się nie wynosisz. Wiadomo. — Do diabła, tego mi jeszcze brakowało — mrukn ął, zgrzytaj ą c zę bami. — Bardzo mi to teraz... nie na rę k ę... Idiotka — dodał już głośno. — Dzisiaj do niej zajd ę, pomówi ę z ni ą. — Taka ona idiotka, jak i ja, a ty co, m ą dralo, tylko leżysz jak kłoda i żadnego poż ytku z ciebie nie ma. Dawniej mówiłeś, że na lekcje do dzieci chodzisz, a teraz czemu nic nie robisz? — Robi ę, robi ę... — niech ę tnie i ze złością odpowiedział Raskolnikow. — Co robisz? — Pracuj ę... — Co to za robota? 55 — Mysie — powa ż nie oapowieaziai po cnwm milczenia. Nastazja parskn ęła śmiechem. W ogóle była śmieszka, a gdy ją rozś mieszono, pę kała bezdź wi ę cznie ze śmiechu, kołysząc się i trz ę s ą c cała, aż mdłości ją brały. — A duż o pieni ę dzy sobie wymy ś liłeś? — wymówiła wreszcie. — Bez butów trudno jest dzieci uczyć. Zreszt ą gwi żdżę na to. — Gwiż dż, gwi żdż, to i na ciebie gwizdn ą! — Za dzieci grosze płacą. Co za taki pieni ą dz można zrobić? — mówił dalej bardzo niech ę tnie, raczej odpowiadaj ą c własnym myślom. — A ty chciałbyś od razu duży kapitał? Spojrzał na ni ą dziwnie. — Właśnie, duży kapitał — odpowiedział z naciskiem po chwili milczenia. — Wolnego, wolnego, nie tak od razu, bo ażem si ę zlękła. No to co, lecieć po bułkę czy nie? — Jak chcesz. — Ach, zapomniałam! Wczoraj list przyszedł. — List! Do mnie! Od kogo? — Nie wiem od kogo. Własne trzy kopiejki zapłaciłam listonoszowi. Oddasz mi? — Na rany Boskie, dawaj go tu! — zawołał podniecony Raskolnikow. — Boż e święty! Po chwili już trzymał list. Tak, zgadł: był to list od matki z r-skiej guberni. Aż zbladł, bior ąc list do ręki. Od dłuższego czasu nie otrzymywał już listów, ale też całkiem coś innego ścisn ęło go nagle za serce. — Nastazjo, błagam cię, wyjdź; masz tu swoje trzy kopiejki, tylko, na miły Bóg, wyno ś si ę! List drżał mu w rę ku; nie chciał go przy niej otwiera ć: pragn ął zosta ć z tym listem sam na sam. Po wyjściu Nastazji szybkim ruchem podniósł list do ust i pocałował; potem długo jeszcze wpatrywał si ę w charakter pisma, w znane mu i tak kochane, pochyłe literki wypisane rę k ą matki, która niegdy ś uczyła go 56 v,Ł_y m^ i pioa^. iiiw imai uuwagi uupicv^
być pomocna, maj ą c sto dwadzieś cia rubli rocznej emerytury? Pi ętna ś cie rubli, które Ci przesłałam cztery miesi ą ce temu, poż yczyłam, jak wiesz, na poczet tejże emerytury od tutejszego naszego kupca Wasyla Iwanowicza Wachruszyna. To jest dobry człowiek i był przyjacielem jeszcze Twojego ojca. I daj ą c mu prawo podejmowania za mnie emerytury, musiałam czeka ć, aż zostanie spłacony dług, co właśnie dopiero teraz nast ą piło, tak że przez ten cały czas nie mogłam Ci nic wi ę cej wysłać. Ale teraz, dzi ę ki Bogu, mog ę Ci znowu coś przesłać, zreszt ą teraz w ogóle mog ę si ę pochwali ć bogactwem, o czym właśnie chc ę Ci zakomunikowa ć. Po pierwsze, czy zgadłeś już, kochany Rodia, że siostra Twoja już od półtora miesi ą ca mieszka razem ze mn ą i już wi ę cej się nie rozłączymy. Sko ń czyły si ę już, dzi ę ki Bogu, jej udr ę ki, zreszt ą... opowiem Ci wszystko po porz ą dku, żebyś się dowiedział, coś my przeż yły, a co ukrywałyśmy dotychczas przed Tob ą. Pami ę tasz, jak ze dwa miesi ą ce temu pisałeś, że słyszałeś od kogo ś, jakoby Dunia była naraż ona na bardzo przykre rzeczy w domu pa ń stwa Swidrygajłowów, i żądałeś ode mnie szczegółowych wiadomo ś ci? Cóż mogłam Ci wtenczas odpisać? Gdybym Ci Łut — dawna jednostka wagi, wynosz ą ca od 12,5 do 17,5 g. 57 była napisała całą prawd ę, 10 na pewno rzucnoys i choć by na piechot ę przyszedłbyś do nas, bo przecie ż znam Twój charakter i serce, i nie pozwoliłbyś krzywdzić swojej siostry. Sama byłam w rozpaczy, ale co mogłam na to poradzić? Nawet ja całej prawdy wtedy nie znałam. A najgorsze było to, że Dunia, idą c w zeszłym roku do nich za guwernantk ę, wzi ęła z góry całe sto rubli pod warunkiem, że bę d ą jej str ą ca ć z miesi ę cznej pensji, a wię c nie mogła, niestety, porzuci ć posady przed spłaceniem długu. A prawd ę powiedziawszy (teraz Ci mog ę już wszystko powiedzie ć, Mój Najdro ż szy Chłopcze), pieni ą dze te wzi ęła właściwie dlatego, żeby móc Tobie wysłać sześćdziesi ą t rubli, które były Ci tak bardzo potrzebne i które otrzymałeś od nas w zeszłym roku. Obie Ci ę wtedy oszukałyśmy, pisz ą c, że są to pieni ą dze zaoszcz ę dzone dawniej przez Duni ę, ale tak nie było, a teraz donosz ę Ci całą prawd ę, bo nagle z woli Pana Boga wszystko odmieniło si ę na lepsze. O, gdyby ś mógł wiedzie ć, jak Dunia Cię kocha i co to za złote serce! Rzeczywi ś cie, pan Swidrygajłow pocz ą tkowo obchodził się z nią wielce ordynarnie, prawił jej przy stole różne impertynencje i robił docinki... Ale nie chc ę si ę wdawa ć w te wszystkie bolesne szczegóły, żeby Ciebie niepotrzebnie nie denerwowa ć, zwłaszcza że to wszystko już się sko ń czyło. Krótko mówi ą c, mimo dobroci i szlachetno ś ci Marfy Pi ętrowny, małżonki p. Swidrygajłowa, oraz wszystkich domowników Duni było bardzo ciężko, szczególnie gdy p. Swidrygajłow był starym, pułkowym zwyczajem pod wpływem Bachusa1. Ale co si ę potem okazało? Wyobra ź sobie, że ten wariat już od dawna zapałał do Duni afektem i uczucia swoje ukrywał pod pozorem gburowato ś ci i szyderstwa. Możliwe, że sam się tego wstydził i bał, wiedz ą c przecie ż, że jest już w podeszłym wieku i ma rodzin ę, wobec czego rozumiał też moż e, że płonne s ą jego nadzieje, i dlatego właśnie był mimo woli zły na Duni ę. 1 „Pod wpływem Bachusa" — po spoż yciu alkoholu; Bachus — w mitologii rzymskiej — bóg wina i plonów. 58 /,c pr/,ez LO oruynarne iraKtowame i Kpiny chciał tylko ukry ć istotny stan rzeczy wobec innych. Ale po pewnym czasie nie wytrzymał i ośmielił się zrobić Duni jawnie bezecn ą propozycj ę, obiecuj ą c jej złote góry, a ponadto chciał porzuci ć wszystko i wyjecha ć z nią do innej wsi albo nawet i za granic ę. Możesz sobie wyobrazi ć jej cierpienia. Natychmiast porzucić posady nie mogła nie tylko z powodu długu, ale i oszcz ę dzaj ą c Marf ę Pietrown ę, która mogłaby powzi ąć jakieś podejrzenie, a to rozstroiłoby życie rodzinne. Poza tym byłby to również skandal dla Duni, bo tak gładko to przej ść nie mogło. Był jeszcze szereg innych powodów, tak że przed upływem sześ ciu tygodni Dunia w żadnym razie nie mogła
liczyć na wyrwanie się z tego koszmarnego domu. Oczywiś cie, znasz dobrze Duni ę, wiesz, jaka jest m ą dra i jaki ma mocny charakter. Dunia potrafi bardzo duż o znieść i nawet w najgorszej sytuacji znajdzie w sobie tyle siły, żeby się nie podda ć rozpaczy. Nawet mi wszystkiego nie napisała, żeby mnie zbytnio nie martwi ć, a przecie ż cz ęsto korespondowałyśmy ze sob ą. Ale rozwi ą zanie nast ą piło szybko i niespodziewanie. Marfa Pietrowna przypadkowo podsłuchała swojego m ęż a, jak nagabywał Duni ę w ogrodzie, zrozumiała to na opak i ją o wszystko oskar ż yła w przekonaniu, że to ona jest wszystkiemu winna. Od razu na miejscu, w ogrodzie, urz ą dziła jej straszn ą scen ę: Marfa Pietrowna nawet uderzyła Duni ę, nie chciała nic słuchać, a sama wrzeszczała całą godzin ę, wreszcie kazała natychmiast odwie źć Duni ę do mnie do miasta na zwyczajnej, chłopskiej furze, na któr ą zwalili, jak popadło, wszystkie jej rzeczy, bielizn ę, sukienki, nie popakowane i nie zwi ą zane. A tu jak na złość spadł ulewny deszcz i Dunia, dotkni ę ta do żywego i zha ń biona, musiała przejecha ć z chłopem całe siedemna ś cie wiorst otwart ą fur ą. Pomy ś l wię c, co mogłam Ci napisa ć o tym wszystkim w odpowiedzi na Twój list sprzed dwóch miesi ę cy? Byłam sama w rozpaczy; nie miałam odwagi napisać prawdy, bo Ty sam byłeś wtedy nieszcz ęś liwy, zdenerwowany i zrozpaczony, zreszt ą, co Ty byś na to mógł poradzić? A znowu wypisywa ć różne 59 głupstwa, kiedy ma si ę na sercu taKi ci ężar — tego me mogłam. Przez cały miesi ą c utrzymywały si ę w naszym mieście o tej historii niesłychane plotki, doszło do tego, że nie mogłyśmy z Duni ą już nawet chodzi ć do cerkwi, żeby nie widzieć tych wszystkich pogardliwych spojrze ń i nie słyszeć szeptów, a nawet głośnych rozmów przy nas prowadzonych. Wszyscy znajomi odsun ę li się od nas, przestali si ę nawet kłaniać, a potem dowiedziałam si ę z pewnego źródła, że subiekci sklepowi i niektórzy kanceli ści zamierzali nas publicznie napi ę tnowa ć przez wysmarowanie bramy naszego domu dziegciem, tak że gospodarze zacz ę li się domaga ć, byś my się wyprowadziły. Wszystkiemu winna była Marfa Pietrowna, która zd ążyła już oczerni ć i zha ń bi ć Duni ę we wszystkich domach. Wszyscy ją tu znaj ą i akurat tego miesi ą ca co i rusz przyjeż dż ała do miasta, a że jest gadatliwa i lubi rozpowiada ć o swoich sprawach rodzinnych, szczególnie skar ży ć si ę na swojego m ęż a każ demu napotkanemu, choć to jest bardzo nieładnie, to rozniosła całą tę histori ę w bardzo krótkim czasie nie tylko po mieś cie, ale nawet w powiecie. Ja zachorowałam, Dunia okazała si ę silniejsza ode mnie. Gdyby ś mógł widzieć, jak ona to dzielnie znosiła i jeszcze mnie pocieszała i podtrzymywała na duchu! To anioł!Ale z łaski Opatrzno ś ci m ę ki nasze si ę sko ń czyły; pan Swidrygajłow zreflektował si ę, żałując tego, co zrobił, i prawdopodobnie litują c się nad Duni ą, przedstawił Marfie Pi ętrownie wystarczaj ą ce i oczywiste dowody niewinno ś ci Duni, a mianowicie: list, który Dunia jeszcze przedtem, zanim Marfa Pietrowna zastała ich w ogrodzie, zmuszona była napisa ć i wr ę czy ć mu, żeby unikn ąć osobistych rozmów i potajemnych spotka ń, których on się domagał. List ten po wyjeź dzie Duni został u p. Swidrygajłowa. W liście tym z całym temperamentem swoim i najwyż szym oburzeniem wyrzucała mu właśnie całą nieszlachetno ść jego zachowania się wzgl ę dem Marfy Pietrow-ny, przypominała mu, że jest ojcem rodziny i wreszcie, że to podłe z jego strony jest m ę czy ć i unieszcz ęś liwiać i tak już nieszcz ęśliw ą, bezbronn ą pann ę. Słowem, Kochany Rodia, list 60 i^ii uyi la*. sz,iitt;iicmi ę i rozczulaj ą co napisany, ze rzewnie płakałam, czytaj ą c go, i dotychczas nie mog ę go czytać bez łez. Oprócz tego na dowód niewinno ś ci Duni przemówiła wreszcie służba, która jak zwykle bywa, widziała i wiedziała znacznie wi ę cej, niż mógł przypuszcza ć p. Swidrygajłow. Marfa Pietrow-na była niesłychanie zdumiona i «znów zrozpaczona», jak sama się przyznała, ale za to ostatecznie przekonana o niewinno ś ci Duni i zaraz nazajutrz, w niedziel ę, przyjechała wprost do soboru i tam na
klę czkach, ze łzami w oczach upraszała Najś wi ę tsz ą Panienk ę, by pozwoliła jej znieść to nowe doś wiadczenie i wypełnić swoj ą powinno ść. Potem, wprost z soboru, nie wst ę puj ą c do nikogo, przyjechała do nas, opowiedziała nam wszystko, rzewnie płakała i z wielk ą skruch ą obejmowała Duni ę, błagają c ją o przebaczenie. Tego samego rana, nie zwlekaj ą c ani chwili, wprost od nas objechała wszystkich swoich znajomych w mieście i w słowach pełnych pochwały dla Duni, ze łzami w oczach dowodziła niewinno ś ci Duni, szlachetno ś ci jej uczuć oraz zachowania. Wi ę cej nawet, wszystkim pokazywała i czytała na głos własnor ę czny list Duni do pana Swidrygajłowa i nawet pozwalała robić odpisy tego listu (co, zdaje się, było już zupełnie zbyteczne). W ten sposób musiała przez kilka dni odwiedza ć wszystkich w mieście, bo niektórzy poczuli się dotkni ę ci, że innym okazała pierwsze ń stwo, tak że została ustanowiona kolejność wizyt i w każ dym domu naprzód już wiedzieli, że takiego a takiego dnia Marfa Pietrowna bę dzie odczytywa ć ten list, a na każde takie czytanie zbierali si ę nawet ci, którzy go już słyszeli kilkakrotnie, u siebie i u innych znajomych. Mnie się wydaje, że bynajmniej nie wszystko to było potrzebne, ale Marfa Pietrowna ma już takie usposobienie. W każdym razie Marfa Pietrowna całkowicie zrehabilitowała Duni ę i cała ohyda tej sprawy odbiła się niezatartym piętnem na jej m ęż u jako głównym winowajcy, tak że nawet żal mi go teraz. To już było zbyt okrutne wobec tego wariata. Duni od razu zacz ę to proponowa ć korepetycje w niektórych domach, ale kategorycznie odmówiła. W ogóle wszyscy zacz ę li się do niej 61 odnosić ze szczególn ą atencj ą, wszysiKO 10 razem, innymi, było przyczyn ą faktu, dzi ę ki któremu, śmiało rzec moż na, gruntownie odmienia si ę nasz los. Dowiedz si ę tedy, Kochany Rodia, że Duni oświadczył się kawaler i że ona zd ąż yła już wyrazić swoj ą zgod ę, o czym właśnie śpiesz ę Ci ę jak najpr ę dzej zawiadomi ć. Chocia ż stało si ę to wszystko bez Twojej rady, ale chyba nie bę dziesz miał do nas urazy, bo sam si ę przekonasz, że sprawy wzi ęły taki obrót, iż odkładanie decyzji do otrzymania od Ciebie odpowiedzi było dla nas rzecz ą niemo żliw ą. Zreszt ą, nie mógłbyś nawet oceni ć dokładnie wszystkiego zaocznie. A stało się to wszystko tak. On jest już radc ą dworu1, nazywa się Piotr Pietrowicz Łuż yn i jest dalekim krewnym Marfy Pietrowny, która w znacznej mierze do tego się przyczyniła. Zacz ął od tego, że przez nią wyraził ch ęć poznania nas, został przyj ęty, jak si ę patrzy, na kawce, a już nazajutrz nadesłał list, w którym w bardzo uprzejmej formie oświadczył się i prosił o szybk ą i definitywn ą odpowied ź. Jest to człowiek bardzo zaj ęty, pracowity, właśnie teraz śpieszy się do Petersburga, tak że nie ma ani chwili do stracenia. Rozumiesz chyba, że w pierwszej chwili byłyśmy niezmiernie zdumione, bo to wszystko stało si ę tak szybko i niespodziewanie. Rozmy ś lałyśmy i zastanawiałyśmy się nad tym obie przez cały dzie ń. Jest to człowiek, który ma przyszłość zabezpieczon ą, solidny, ma aż dwie posady i zebrał już własny kapitalik. Co prawda, ma już 45 lat, jednak ż e jest zupełnie miły i może si ę jeszcze podoba ć kobietom, słowem, jest to w ogóle człowiek bardzo przyzwoity i solidny, moż e tylko troch ę ponury i jakby wyniosły. Możliwe jednak, że robi tylko takie wraż enie na pierwszy rzut oka. Chc ę Ci ę uprzedzi ć, kochany Rodia, że jak się z nim zobaczysz w Petersburgu, co nast ą pi w najbliższym czasie, nie wydawaj o nim s ądu zbyt pochopnie i prę dko, jak to zwykle u Ciebie bywa, nawet gdyby na pierwszy rzut oka coś miałoby Ci się w nim nie podoba ć. Mówi ę Ci to na wszelki wypadek, choć 1 Radca dworu — stopie ń siódmy według Tabeli rang. Por. przypis na s. 36. 62 , /,c sprawi na looiejaK najlepsze wraż enie. W ogóle uwa ż am, że aby kogo ś pozna ć, należ y badać go ostroż nie i delikatnie, żeby si ę pośpiesznie nie uprzedzić do niego, bo to potem bardzo trudno jest wykorzeni ć. A Piotr Pi ętro wieź, przynajmniej wszelkie pozory za tym przemawiaj ą, jest człowiekiem całkowicie godnym szacunku. W czasie pierwszej swojej wizyty oświadczył nam, że jest człowiekiem solidnym, lecz pod wieloma wzgl ę dami
podziela, jak sam się wyraził, «pogl ą dy naszego nowego pokolenia» i jest wrogiem wszelkich przes ą dów. Dużo jeszcze powiedział, bo jest jakby troch ę chełpliwy i lubi bardzo, żeby go słuchano, ale to przecie ż nie jest tak ą znowu wad ą. Oczywi ście, mało z tego zrozumiałam, ale Dunia wytłumaczyła mi, że choć wykształcenie ma niewielkie, jest człowiekiem rozs ą dnym i zdaje si ę być dobry. Znasz przecie ż charakter swojej siostry. Jest to dziewczyna o twardym charakterze, rozs ą dna, cierpliwa i szlachetna, chocia ż o zbyt zapalczywym sercu, które znam doskonale. Przyzna ć należ y, że ani z jej, ani z jego strony nie ma tu nadzwyczajnej miłości, ale wiesz przecież, że Dunia to m ą dre dziecko, poza tym niesłychanie szlachetna istota, słowem istny anioł, i bę dzie uwa ż ała za swój obowi ą zek dać szcz ęś cie m ęż owi, który ze swej strony bę dzie dbał ojej szcz ęście, a co do tego ostatniego nie mamy na razie specjalnych powodów, by wą tpić, jakkolwiek bardzo prę dko się to wszystko skleciło. Trzeba zauwa ż yć, że on jest jednak człowiekiem roztropnym i naturalnie, sam się przekona, że jego własne szcz ęś cie małżeńskie bę dzie tym bardziej zapewnione, im szcz ęśliwsza bę dzie z nim Dunia. A że są tam jakieś braki charakteru, moż e jakieś dawne przyzwyczajenia i pewna niezgodno ść pogl ą dów (czego nie moż na unikn ąć w najszcz ęś liwszych małżeństwach), to pod tym wzgl ę dem sama Dunia mi powiedziała, że ona liczy tylko na siebie, że nie ma co si ę tu niepokoi ć i że potrafi bardzo duż o znieść pod warunkiem, że przyszłe stosunki bę d ą uczciwe i sprawiedliwe. A wygl ą d zewn ę trzny człowieka bywa bardzo złudny. Na przykład, on wydawał mi się w pierwszej chwili jakby troch ę obcesowy, 63 ale moż e to właśnie stą a wyniKa, iż jest to CZIOWICK oiwariy, my śl ę, że nawet na pewno taki jest. W czasie drugiej wizyty, już po otrzymaniu zgody, wyznał w rozmowie, że przedtem jeszcze, zanim poznał Duni ę, postanowił pobrać się z dziewczyn ą uczciw ą, ale bez posagu i obowi ą zkowo tak ą, która już zaznała biedy, bo jak si ę wyraził, m ąż nie powinien niczego zawdzi ę cza ć żonie, ale jest bardzo dobrze, gdy żona uważ a swego m ęż a za dobrodzieja. Doda ć musz ę, że on to wszystko powiedział nieco grzeczniej i serdeczniej, niż ja Ci to pisz ę, ale zapomniałam, jak si ę dokładnie wyraził, pami ę tam tylko sens, a zreszt ą nie powiedział tego bynajmniej z premedytacj ą, lecz najwidoczniej po prostu wygadał się w toku rozmowy, tak że potem starał się nawet osłabić wraż enie; mimo wszystko wydało mi się to jakby zbyt obcesowe i podzieliłam się potem swoim wraż eniem z Duni ą. Ale Dunia nawet z pewn ą uraz ą odpowiedziała mi, że «słowa to jeszcze nie czyny», i oczywiś cie ma słuszność. Zanim wyraziła ostateczn ą zgod ę, Dunia nie spała caluchn ą noc, a przypuszczaj ą c, że ja już śpię, wstała z łóżka i całą noc chodziła z kąta w kąt, wreszcie uklę kła przed obrazem świętym i długo żarliwie się modliła, a nazajutrz z rana oś wiadczyła, że gotowa jest go przyj ąć. Wspomniałam Ci już, że Piotr Pi ętro wieź wybiera się właśnie do Petersburga. Ma tam bardzo powa ż ne sprawy, chce bowiem założyć w Petersburgu kancelari ę adwokack ą. On od dawna już zajmuje się różnymi sprawami są dowymi, w tych dniach wygrał nawet wielki proces. Do Petersburga dlatego jeszcze musi jechać, że ma tam powa ż n ą spraw ę w senacie1. W takim razie, Kochany Rodia, i Tobie się bardzo przyda, bę dzie Ci mógł być pomocny we wszystkim, a myś my razem z Duni ą już zdecydowały, że mógłbyś choć by od teraz rozpocz ąć swoj ą przyszłą karier ę i moż esz uważ ać swój los za zupełnie określony. Och, gdyby si ę to spełniło!Byłoby to tak wspaniałe, że musielibyś my uzna ć to za szczególn ą łaskę Opatrzno ś ci. Dunia marzy tylko 1 Senat — najwy ż szy są d kasacyjny w Rosji. 64 o tym. Udwazyłysmy się nawet napomkn ąć coś niecoś o tym Piotrowi Pietrowiczowi. Odpowiedział dość ogl ę dnie, że oczywiś cie bez sekretarza obejść się nie moż e i rzecz jasna, woli płacić pensj ę krewnemu niż obcemu, jeżeli tylko okaż e si ę zdolny na tym
stanowisku (Ty miałbyś si ę nie okaza ć zdolnym!),ale zaraz wyraził też w ą tpliwo ść, czy twoje zaj ę cia uniwersyteckie pozwol ą Ci poś wi ę cić czas jego kancelarii. Tym razem rozmowa na tym się sko ń czyła, ale Dunia o niczym wi ę cej nie myśli, jak tylko o tym. Od kilku dni chodzi jak w gor ą czce i ma już cały projekt, jak to w przyszłości moż esz zostać współpracownikiem, a nawet wspólnikiem Piotra Pi ętro wież a w jego sprawach są dowych, zwłaszcza że jesteś przecie ż na wydziale prawnym. Zgadzam si ę z nią najzupełniej, Mój Kochany, i podzielam wszystkie jej plany i nadzieje, bo urzeczywistnienie ich jest całkiem prawdopodobne; nie bacz ą c na obecn ą, zupełnie zrozumiałą rezerw ę Piotra Pietrowicza (bo przecie ż zupełnie Ci ę nie zna), Dunia jest przekonana, że wszystko przeprowadzi swoim dobrym wpływem na przyszłego m ęża i świ ęcie w to wierzy. Rozumie si ę, że bro ń Boż e, nie zdradziłyśmy się wobec Piotra Pietrowicza ani jednym słówkiem o naszych marzeniach na przyszłość, a zwłaszcza o tym, że ty jesteś jego przyszłym wspólnikiem. Jest to człowiek praktyczny i na pewno przyj ąłby to bardzo oschle, bo wydawałoby mu si ę to wszystko bujaniem w obłokach. Równie ż ani ja, ani Dunia nawet jednym słówkiem nie wspomniałyśmy mu o tym, że głęboko wierzymy w to, iż on dopomo ż e nam w utrzymaniu Ciebie w Petersburgu, dopóki jesteś na uniwersytecie; a dlatego nie mówiłyśmy o tym, że po pierwsze, w przyszłości samo się to ułoży, a on z pewno ś ci ą sam Ci to zaproponuje (niemożliwe, żeby miał tego odmówi ć Duni), tym bardziej że na pewno zostaniesz w kancelarii jego praw ą ręk ą, a pomoc nie bę dzie miała charakteru dobrodziejstwa, bo bę dzie to zapracowana przez Ciebie pensja. To chce przeprowadzi ć Dunia, a ja si ę z ni ą zgadzam w zupełności. Po drugie, dlatego jeszcze nie mówiłyśmy mu o tym, że miałam ogromn ą ch ęć przy najbliższym spotkaniu waszym postawi ć 3 — Zbrodnia i kara 65 Cię na rowm z mm. Kieay uuma opowiadała mu o z zachwytem, powiedział, że każdego człowieka należy pozna ć osobi ście i z bliska, żeby móc o nim wydawa ć są d, i że on chce sobie wyrobi ć poj ę cie o Tobie po osobistym zapoznaniu si ę z Tob ą. Wiesz co, Najdro ż szy Mój Synu, z pewnego wzgl ę du wydaje mi si ę (bynajmniej nie ma to nic wspólnego z Piotrem Pietrowiczem, a wynika z pewnych moich, moż e babskich czy starczych kaprysów), że moż e lepiej zrobi ę, jeżeli po ich ślubie będ ę mieszka ć oddzielnie, jak teraz sobie mieszkam, a nie razem z nimi. Przekonana jestem, że on bę dzie na tyle szlachetny i delikatny, że sam mnie zaprosi i zaproponuje mi, żebym nie rozstawała si ę wi ę cej z córk ą, a jeśli jeszcze nie wspominał mi o tym, to oczywiś cie dlatego tylko, że rozumie się to samo przez się, ale ja propozycji tej nie przyjm ę. Nieraz w życiu przekonywałam się, że teściowe nie bardzo przypadaj ą do gustu zi ęciom, a ja nie tylko dla nikogo na świecie nie chc ę być najmniejszym choć by ci ęż arem, ale sama chc ę być zupełnie swobodn ą, dopóki mam jeszcze jakie takie własne okruchy i takie dzieci, jak ty i Dunia. Jeżeli to bę dzie możliwe, zamieszkam, Synu, przy was obojgu, bo widzisz, najprzyjemniejsz ą nowin ę zachowałam na ostatek: dowiedz ż e się, Kochany, że moż e w bardzo krótkim czasie spotkamy się znowu we troje i uściśniemy si ę po prawie trzyletniej rozłące! Ostatecznie jest już postanowione, że ja i Dunia wyjeż dż amy do Petersburga, nie wiem jeszcze kiedy, ale już bardzo pr ę dko, moż e nawet za tydzie ń. Wszystko zależy od dyspozycji Piotra Pietrowicza, który natychmiast po przyjeź dzie do Petersburga rozejrzy si ę tam i da nam znać. Z pewnych wzgl ę dów pragnie on możliwie przyś pieszy ć ceremoni ę ślubu i nawet w miar ę moż no ś ci wyprawi ć wesele już teraz, w mi ę so-puście, a jeżeli si ę to nie uda ze wzgl ę du na krótki czas, to zaraz po Wniebowzi ę ciu. O, jakże uszcz ęśliwiona uściskam Cię, Kochanie! Dunia aż drży z radoś ci na sam ą my śl zobaczenia si ę z Tob ą i raz nawet jakby żartem powiedziała, że choć by dla tego samego wyszłaby za m ąż za Piotra Pietrowicza. To istny anioł!Ona nie dopisuje się teraz do listu, ale kazała Ci napisa ć, że ma
66 tyie z i o Da do pomówienia, tak bardzo dużo, że nie wiedziałaby, od czego zacz ąć, bo w kilku wierszach niczego nie napisze, a tylko się zdenerwuje; kazała Cię bardzo serdecznie uścisn ąć i przesłać Ci milion całusów. Pomimo tego, że mo że zobaczymy si ę już wkrótce, postaram się wysłać Ci w tych dniach pieni ą dze, możliwie najwi ę cej. Teraz, kiedy si ę dowiedziano, że Dunia wychodzi za m ąż za Piotra Pietrowicza, mój kredyt od razu się powi ę kszył i jestem przekonana, że Afanasij Iwanowicz zawierzy mi na poczet emerytury nawet do siedemdziesi ę ciu pię ciu rubli, tak że chyba bę d ę mogła Ci wysłać jakieś dwadzie ś cia pięć rubli, a moż e nawet i trzydzie ś ci. Wysłałabym Ci wi ę cej, ale obawiam się, że moż e nam nie wystarczy ć na koszta podróży. Chocia ż Piotr Pietrowicz był tak łaskawy, że wzi ął na siebie część kosztów naszego wyjazdu do stolicy, mianowicie podj ął się na własny koszt dostarczy ć nasze bagaż e i wielki kufer (ma to zrobi ć przez swoich znajomych), mimo to jednak musimy brać w rachub ę przyjazd do Petersburga, gdzie nie moż na pokaza ć się bez grosza, chocia ż by na ten pierwszy czas. Zreszt ą, wszystko już z Duni ą ściśle obliczyłyśmy i okazało się, że droga pochłonie niewiele pieni ę dzy. Do kolei mamy wszystkiego dziewi ęć dziesi ą t wiorst i na wszelki wypadek zgodziłyśmy już pewnego znajomego furmana, a dalej moż emy spokojnie jecha ć trzeci ą klas ą. Możliwe wię c, że uda mi si ę wysłać Ci nie dwadzieś cia pięć rubli, a prawie na pewno trzydzieś ci. Ale dosyć już tego: zapisałam całe dwa arkusze, tak że już wi ę cej miejsca nie mam. To wszystkie nasze dzieje. A sporo się przez ten czas zebrało! A teraz, Najukocha ń szy Mój Synu, ściskam Ci ę serdecznie i błogosławię macierzy ń skim błogosławieństwem. Kochaj Duni ę, siostr ę swoj ą, Rodia, kochaj ją tak, jak ona Ciebie kocha, wiedz o tym, że ona kocha Ci ę bezgranicznie, wi ę cej niż sam ą siebie. Dunia to anioł, a ty, Rodia, jesteś dla nas wszystkim — całą nasz ą nadziej ą i oparciem. B ą dź tylko szcz ęśliwy, to i my będziemy szcz ęśliwe. Czy modlisz si ę jeszcze do Boga, Rodia, tak jak dawniej, czy wierzysz w dobro ć i wszechmoc Stwórcy i Zbawcy naszego? Drżę na myśl o tym, że 67 i Ciebie mogła nawiedzi ć modna dzisiaj niewiara. Jeśli tak jest, to ja bę d ę się modlić za Ciebie. Przypomnij sobie, Kochany, jak to w dzieci ń stwie, jeszcze za życia Twego ojca, szczebiotałeś modlitwy na moich kolanach i jacy byliś my wówczas wszyscy szcz ęśliwi! Ż egnaj, a raczej do zobaczenial Najserdeczniejsze uściski i milion całusów. Twoja do grobowej deski Pulcheria Raskolnikowa" Przez cały czas czytania listu, od pocz ą tku do ko ń ca, Raskolnikow miał twarz mokr ą od łez, lecz gdy sko ń czył, twarz mu zbladła i konwulsyjnie drgała, a sarkastyczny, zły uśmieszek wykrzywiał wargi. Oparł głowę o swój nę dzny Jasiek i zamy ślił się. Serce waliło mu jak młotem, a myśli kotłowały się w głowie. Po pewnym czasie zrobiło mu si ę duszno i ciasno w tej żółtej komórce, podobnej do szafy albo do kufra. Oczy i myśli domagały si ę powietrza, przestrzeni. Chwycił wię c kapelusz i wyszedł, nie boj ą c si ę już tym razem jakiegokolwiek spotkania na schodach: po prostu zapomniał o tym. Skierował si ę zaś ku Wyspie Wasiljewskiej i ruszył prospektem W-kim, jak gdyby spieszył się dok ą d ś w ważnej sprawie; swoim zwyczajem szedł, nie widz ą c drogi, szepc ą c coś do siebie, a chwilami nawet mówił coś na głos, co niepomiernie dziwiło przechodniów. Wielu z nich brało go za pijanego. IV List matki strasznie go przygn ę bił. Ale co do najważ niejszego, kapitalnego punktu nie miał w ątpliwo ś ci ani przez chwil ę, nawet podczas czytania listu. Już zdecydował, i to ostatecznie: „Póki życia mego tego ślubu nie bę dzie, niech szlag trafi pana Łuż yna!" „Przecież to jest sprawa oczywista — mruczał sam do siebie, uśmiechaj ą c się boleś nie i złośliwie triumfuj ą c na myśl o swojej 68
. — v me, maieczico, me, uuniu, me naoierzecie mmei... A jeszcze przepraszaj ą, że nie zasi ę gn ęły mojej rady i beze mnie powzi ęły decyzj ę! Dobre sobie! My śl ą, że teraz już nie moż na zerwa ć. Zobaczymy, moż na czy nie! Jaka kapitalna wymówka: to taki niby solidny człowiek ten Piotr Pietrowicz, taki zaj ę ty, że nawet ożenić się nie moż e inaczej, jak tylko galopem, omal nie w wagonie. Nie, Duniu, wszystko widz ę i wiem, o czym to ze mn ą masz tak wiele do pomówienia; wiem również, o czym dumałaś całą noc, chodz ą c z kąta w kąt po pokoju, i dlaczego tak żarliwie modliłaś si ę przed obrazem Matki Boskiej Kaza ń skiej, który wisi w maminej sypialni. Ci ęż ko iść na Golgot ę. Hm... A wię c sprawa już ostatecznie zdecydowana: raczy pani wychodzi ć za m ąż, Awdotio Rómano-wno, za solidnego i rzeczowego człowieka, który posiada swój kapitalik (już posiada swój kapitalik — to brzmi solidniej i bardziej imponuj ą co), ma dwie posady, podziela pogl ą dy naszego nowego pokolenia (jak pisze mateczka) i zdaje się być dobry, jak zauwa ż yła Dunia. To zdaje si ę jest najkapitalniejsze! I ta sama Dunia wychodzi za m ąż za to zdaje siei... Paradne! Paradne!... Ciekawe jednak, dlaczego matka pisze mi o tym «nowym pokoleniu»? Czy po prostu dla scharakteryzowania osoby, czy też w jakimś ukrytym celu: żeby mnie przychylnie usposobić do pana Łużyna? O, przebiegłe są! Pragn ąłbym wyjaś nić jeszcze jedn ą okoliczno ść: do jakiego stopnia były szczere ze sob ą owego dnia, owej nocy i cały czas potem? Czy wszystko zostało wyra ź nie i otwarcie powiedziane, czy też obie zrozumiały, że jedna i druga ma jednakowy cięż ar na sercu, jednakowo rozumuj ą, wi ę c nie ma co wypowiada ć się na głos i niepotrzebnie się zdradza ć. Prawdopodobnie tak właśnie po cz ęś ci było, to z listu widać: mateczce wydał się nieco zbyt obcesowy i naiwna mateczka od razu wyrwała się do Duni ze swoimi uwagami. A ona, oczywi ś cie, rozzłościła si ę i odpowiedziała «nawet z pewn ą uraz ą ». Dobre sobie! Kogó ż by to nie rozwś cieczyło, kiedy sprawa jest jasna bez naiwnych pyta ń i kiedy już zostało 69 zuecyuowane, ze me nią o czym mowie, i jaK mi mjeszcze pisze. «Kochaj Duni ę, Rodia, bo ona kocha Cię wi ę cej niż sam ą siebie»; czy to nie wyrzuty sumienia m ę cz ą jaw głębi duszy za to, że zgodziła się poś wi ę cić córk ę dla syna? «Tyś nasz ą nadziej ą, tyś dla nas wszystkim!» O, mateczko!..." Złość coraz bardziej w nim wzbierała i zdawało mu si ę, że gdyby teraz spotkał pana Łużyna, zabiłby go na miejscu! „Hm, co prawda, to prawda — szedł dalej śladem plą cz ą cych mu się w głowie myśli — żeby pozna ć człowieka, trzeba istotnie «badać go ostroż nie i delikatnie»; ale pana Łużyna widz ę jak na dłoni. Najwa ż niejsze, że jest to «człowiek solidny i zdaje się być dobry»: ho, ho, to nie żarty, wzi ął na siebie przewóz rzeczy, wielki kufer przewozi na swój koszt! No to jakż e mógłby nie być dobry? A one, narzeczona i matka, zgodziły już chłopa z fur ą nakryt ą rogoż a (jeździłem tak przecież!).Głupstwo! «Wszyst-kiego dziewi ęćdziesi ą t wiorst», a dalej «mog ą spokojnie jecha ć trzeci ą klas ą », z tysi ą c wiorst. I słusznie: pozna ć pana po cholewach; a pan co, panie Łużyn? Przecież to pa ń ska narzeczona... i nie mógł pan przecież nie wiedzieć, że matka poż ycza pieni ą dze na drog ę pod zastaw emerytury? Rozumiem, w pa ń skim poj ę ciu jest to układ handlowy, przedsi ę biorstwo oparte na obustronnych korzyś ciach i równych udziałach, czyli że wydatki też pół na pół, wedle przysłowia: kochajmy się jak bracia, a liczmy si ę jak Ż ydzi. Ale ten solidny człowiek troch ę je tu orżn ął: baga ż kosztuje przecież mniej niż przejazd, a może będzie bez żadnej opłaty. Cóż to, żadna z nich nie widzi tego czy też nie chce widzieć? Bo przecie ż s ą zadowolone, bardzo zadowolone! I pomy śleć tylko, że to dopiero kwiatki, owoce zaś czekaj ą je jeszcze! A najważ niejsze, że nie chodzi tu o sk ą pstwo, nie chodzi o sknerstwo, lecz o ton w całej tej sprawie. Przecież to jest zapowied ź tego, co bę dzie po ślubie... I czegó ż to mateczka tak si ę rozhulała? Z czym przyjedzie do Petersburga? Z trzema rublami albo z dwoma
«papierkami», jak mawia tamta... starucha... Z czego myśli żyć w Petersburgu potem? Przecież już si ę z jakichś powodów domy ś liła, że nie bę dzie mogła mieszka ć 70 itt/,ciii Ł uuui ą pu siuuic, nawet w tym pierwszym UKICSIC. icn sympatyczny człowiek z pewno ś ci ą wygadał się jakoś, dał to do zrozumienia, choć mateczka rękami i nogami si ę zapiera: «Propozycji tej, powiada, nie przyjm ę ». Co to znaczy, na co ona liczy: na te sto dwadzie ś cia rubli emerytury i to jeszcze ze spłatą długu u Afanasija Iwanowicza? Wiem, wiem, dzierga chustki zimowe, haftuje mankieciki do sukien, psuje swoje stare oczy. Ale chustki te dodaj ą wszystkiego dwadzie ś cia rubli rocznie do tych stu dwudziestu, wiem przecie ż dobrze o tym. Wynika z tego, że mimo wszystko polegaj ą na szlachetno ś ci serca pana Łuż yna: «Sam niby zaproponuje, zaprosi». Czekaj, tatko, latka! Szykuj kies ę! Zawsze tak bywa u tych schillerowskich1 szlachetnych marzycieli: do ostatniej chwili stroj ą człowieka w pawie pióra, do ostatniej chwili licz ą na dobro, a nie zło i chocia ż wyczuwaj ą odwrotn ą stron ę medalu, za żadne skarby nie powiedz ą sobie gorzkiej prawdy: ciarki je przechodz ą na sam ą myśl o tym; rękami i nogami broni ą si ę przed prawd ą, dopóki ten admirowany człowiek własnor ę cznie nie przytrze im nosa. Ciekawe też, czy szanowny pan Łuż yn ma ordery; gotów jestem si ę założyć, że ma jak ąś Ann ę w klapie2 i że wkładają na przyj ę cia u dostawców i kupców. Z pewno ści ą włoży ją równie ż na swój ślub! Zreszt ą, pal go diabli!... ...Że mateczka tak rozumuje, Bóg z nią, już si ę nie zmieni, ale Dunia, co Dunia? Duniu, droga moja, przecie ż ja cię znam! Przecież miałaś już dwudziesty rok, kiedy widzieliś my się po raz ostatni: dobrze poznałem twój charakter. Matka pisze właśnie, że «Dunia potrafi bardzo duż o znieść». Sam o tym wiedziałem. Wiedziałem o tym już dwa i pół roku temu i właśnie przez dwa i pół roku zastanawiałem si ę nad tym, że «Dunia potrafi bardzo dużo znieść». Skoro mogła znieść pana Swidrygajłowa ze 1 Schillerowscy marzyciele — od nazwiska romantycznego poety niemieckiego Friedricha Schillera (1759-1805). 2 Chodzi o Order Ś w. Anny, wprowadzony w Rosji przez cara Pawła I w 1797 r. 71 wiele potrafi znieść. A teraz razem z mateczk ą wyobraziłaś sobie, panno, że potrafisz znieść i pana Łużyna, który rozwija teori ę, że lepsze są żony wyrwane z nę dzy i traktuj ą ce przeto m ęż a jako swego dobroczy ń c ę. A najlepsze jest to, że wygłasza tę swoj ą teori ę omalż e na pierwszej wizycie. Przypu ść my nawet, że się przypadkowo «wygadał» mimo że jest człowiekiem rzeczowym (a moż e wcale si ę nie wygadał, a właśnie pośpieszył z wyjaś nieniem sytuacji), ale Dunia, co na to Dunia? Przecież dla niej człowiek ten jest przejrzysty, a bę dzie z nim musiała żyć. Ale ona bę dzie jadała chleb razowy i popijała wod ą, a duszy swej w żadnym razie nie zaprzeda, nie odda wolności moralnej za komfort, za cały Szlezwig-Holsztyn1 nie odda, a tym bardziej za jakiego ś pana Łuż yna. O nie, nie taka była Dunia, o ile ją pami ę tam, i... na pewno się nie zmieniła!... Wykluczone! Co tu dużo mówić! Ci ęż ko jest ze Swidrygajłowami! Ci ężko jest za dwie ście rubli przez całe życie tłuc się po różnych guberniach jako guwernantka, a jednak przekonany jestem, że moja siostra pr ę dzej zgodzi si ę harowa ć jak Murzyn u plantatora2 albo Łotyszka u Prusaka3, niżby miała spodlić sw ą dusz ę i zasady moralne zwi ą zkiem z człowiekiem, którego nie szanuje i z którym nie ma nic wspólnego, spodli ć na całe życie wyłącznie dla osobistej korzy ś ci! I niechby sobie pan Łuż yn był z najszczerszego złota albo z brylantów utkany, to i wówczas nie zgodzi się zosta ć legaln ą nałożnicą pana Łuż yna! Dlaczego jednak teraz się zgadza? W czym tkwi tajemnica? O co chodzi? Rozumiem już: dla siebie samej, dla własnego komfortu, nawet dla urato-
1 Jedna z wielu w powieś ci aluzji do bieżących wydarze ń politycznych. Za premierostwa Otto Bismarcka ksi ę stwo Szlezwik-Holsztyn, bę d ą ce przedmiotem zadawnionego sporu, weszło w skład Prus po ich zwyci ę skiej wojnie z Dani ą (1864)i Austri ą (1866). 2 Post ę powa opinia publiczna w Rosji pilnie obserwowała przebieg i wyniki wojny secesyjnej (1861-1865) w Stanach Zjednoczonych Ameryki. 3 W latach sześć dziesi ą tych XIX wieku prasa rosyjska sporo pisała o brutalnym traktowaniu Łotyszów przez Prusaków w guberniach nadbałtyckich. 72 wania się oa niecnyonej śmierci nie zaprzeda się, ale dla innego właśnie się zaprzedaje! Zaprzedaje się dla kochanego, ubóstwianego człowieka! Oto gdzie tkwi rozwi ą zanie zagadki: zaprzeda się dla brata, dla matki! Wszystko zaprzeda! O, przy takiej okazji potrafimy stłumić nasze poczucie moralne; wolno ść, spokój, a nawet sumienie, wszystko, wszy ś ciute ń ko zaniesiemy na targowisko. Niechaj przepada życie! Byle tylko szcz ęśliwe były ukochane przez nas istoty. Co wi ę cej, wymy ś limy własną kazuistyk ę, od jezuitów zaczerpniemy rozumowanie, ba, na pewien czas samych siebie uspokoimy, bę dziemy si ę przekonywa ć, że istotnie tak trzeba dla szlachetnego celu. Tacy jesteś my i wszystko jest jasne jak słońce. Rozumie się, że to nikt inny, tylko Rodion Romanowicz Raskolnikow stoi na pierwszym planie. Tamten moż e go uszcz ęś liwić, utrzyma ć na uniwersytecie, zrobić z niego wspólnika kancelarii, zabezpieczy ć go na całe życie; w przyszłości moż e nawet zostanie milionerem, powszechnie szanowanym, a moż e zako ń czy życie jako sławna osoba! A matka? Przecie ż tu chodzi o Rodi ę, nieocenionego Rodi ę, jedynaka! Czyż moż na dla takiego jedynaka nie poś wi ę ci ć nawet takiej córki! O, drogie i niesprawiedliwe serca! Co tu duż o mówi ć: tu nas nawet los Sonieczki nie odstraszy! Sonieczka, Sonieczka Marmieładowa, wieczna Sonieczka, jak świat światem! A czyś cie ogrom ofiary, tej ofiary zmierzyły? No wię c? Czy podołacie jej? Czy będzie z niej po żytek? Czy to ma sens? Czy wiesz, moja panno Duniu, że los Sonieczki niczym nie jest gorszy od życia z panem Łużynem? «Nie ma tu nadzwyczajnej miłości», pisze matka. A co, jeśli poza miłością nie ma tu nawet mowy o szacunku, a przeciwnie, jest już wstr ęt, pogarda, odraza, cóż wtedy? Oka ż e się, że i w tym wypadku przyjdzie dbać o tę «osobliw ą czysto ść» Sonieczki. Mam racj ę czy nie? Czy wy rozumiecie, czy jesteście w stanie pojąć, czym jest owa czysto ść? Czy rozumiecie, że czysto ść z Łużynem niczym si ę nie różni od czystoś ci Sonieczki, a moż e nawet jest znacznie gorsza, ohydniejsza, podlejsza, bo twój komfort, panno Duniu, jest wyrachowany, a tam naj73 zwyczajniej w świecie o umkni ę cie śmierci głodowej cnoazno: O, drogo, bardzo drogo, moja Duniu, kosztuje owa czysto ść! A co, jeżeli w przyszłości sił zabraknie i zaczniesz żałować? Ileż to bę dzie smutku, cierpienia, przekle ń stw i łez przed wszystkimi skrywanych, bo nie jesteś przecie ż Marf ą Pi ę trown ą? A z matk ą co si ę wówczas stanie? Już teraz zdradza ona niepokój, m ę czy się; cóż bę dzie wówczas, gdy zrozumie wszystko? A co ze mn ą?... Cóż, u licha, my ślałyście o mnie? Nie chc ę twojej ofiary, panno Duniu, nie chc ę, mateczko! To się nie stanie, nigdy w życiu, za nic na świecie póki mego życia! Nie przyjmuj ę!" Naraz jakby si ę opami ę tał i stan ął. „Nie stanie się? A cóż ty takiego przedsi ę we ź miesz, żeby to się nie mogło stać? Zabronisz? A jakie masz po temu prawo? Co ty moż esz im w zamian obiecać, żeby posi ąść takie prawo? Obiecasz poś wi ę cić im swoje życie, całą swoj ą przyszłość, gdy uko ń czysz uniwersytet i otrzymasz posad ę! Słyszeliś my już o tym, ale to są obiecanki cacanki, a teraz co? Przecie ż tu trzeba teraz coś przedsi ę wzi ąć, czy ty to rozumiesz? A ty co teraz robisz? Okradasz je właśnie. Przecież pieni ą dze dostaj ą pod zastaw sturublowej emerytury i u pa ń stwa Swidrygajłowów! A w jaki sposób uchronisz je przed
Swidrygajłowami albo przed Afanasijem Iwanowiczem Wachruszynem ty, milionerze przyszły, Zeusie rozporz ą dzaj ą cy ich losem? Za lat dziesi ęć? W ci ą gu tych dziesi ę ciu lat matka zd ąż y oślepn ąć od wyszywania albo od łez przelanych, zmarnieje z głodu, a siostra? No, pomy śl tylko, co moż e si ę stać z siostr ą za dziesi ęć lat albo i w ci ą gu tych lat dziesi ę ciu? Domy śliłeś się?" Tak oto podniecał się i dr ę czył tymi pytaniami, a robił to nawet z pewn ą lubości ą. Zreszt ą nie były to pytania nowe, powstałe nagle, lecz dawne, bardzo dawne, ale wci ąż bolesne. Już od dawna zacz ęły go dr ę czy ć i ciążyły na sercu. Już od bardzo dawna zrodził si ę w nim ból obecny, wzbierał, pot ęż niał, a ostatnimi czasy dojrzał i skoncentrował si ę, przyjmuj ą c form ę okropnego, koszmarnego i obsesyjnego pytania, które jątrzyło mu umysł i serce, nieodwołalnie domagaj ą c się rozwi ą zania. 74 A teraz list matki spadł na mego jak piorun z jasnego nieba. Oczywi ście, w tej sytuacji nie wolno było poddawa ć się smutkowi i biernie cierpieć, poprzestaj ą c na stwierdzeniu, iż są to kwestie nierozwi ą zalne, a trzeba było za wszelk ą cen ę coś robi ć, i to już, natychmiast. Trzeba się było za wszelk ą cen ę na coś zdecydowa ć, na cokolwiek, albo... ,„Albo zgoła wyrzec się życia! — zawołał nagle w jakimś zapami ę taniu — przyj ąć pokornie taki los, jaki jest, raz na zawsze, i stłumić w sobie wszystko, wyrzekaj ą c się wszelkiego prawa do czynu, życia i miłości!" „Czy rozumie pan, czy jest pan w stanie poj ąć, szanowny panie, co to znaczy, kiedy nie ma już dok ą d pójść? — przypomniało mu si ę naraz wczorajsze pytanie Marmieładowa. — Przecież musi tak być, żeby każ dy człowiek miał dok ą d pójść!..." Nagle drgn ął: błysnęła mu w głowie pewna, również wczorajsza myśl. Właściwie drgn ął nie dlatego, że pojawiła się ta myśl. Wiedział przecież, przeczuwał, że ona musi „się pojawić" i czekał na nią; zreszt ą, była to myśl wcale nie wczorajsza. Róż nica jednak polegała na tym, że miesi ą c temu, ba, nawet wczoraj jeszcze była tylko abstrakcj ą, a teraz... teraz zjawiła się niejako abstrakcja, a w jakiejś nowej, groź niejszej i zupełnie mu nie znanej postaci i nagle zdał sobie z tego spraw ę... Zahuczało mu w głowie, pociemniało w oczach. Obejrzał się raptownie, czego ś szukał. Chciał usi ąść i szukał ławki; przechodził właśnie Kskim bulwarem. Dostrzegł ławkę o sto kroków przed sob ą. Skierował się tam, jak mógł najszybciej, ale po drodze miał małą przygod ę, która na kilka minut przykuła jego uwag ę. Upatruj ą c sobie ławkę, zauwa ż ył o dwadzieś cia kroków przed sob ą jak ąś kobiet ę, lecz na razie nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, jak i w ogóle na otaczaj ą ce go przedmioty. Nieraz mu si ę już zdarzało, że na przykład, szedł do domu i nie pami ę tał drogi, jak ą przeszedł; do takiego chodzenia już si ę przyzwyczaił. Ale przechodz ą ca kobieta miała w sobie coś tak" 75 dziwnego i taK rzucaj ą cego si ę w oczy, ze stopniowo zacz ę ia przykuwa ć jego uwag ę — na razie robił to niech ę tnie i nawet z pewn ą złością, potem jednak zacz ęło go to coraz bardziej absorbowa ć. Zapragn ął naraz odgadn ąć, co właściwie tkwiło w tej kobiecie. Po pierwsze, była to widocznie młodziutka dziewczyna, bo szła przy takim upale z gołą głową, bez parasolki i rękawiczek, jakoś komicznie wymachuj ą c rękami. Miała na sobie lekk ą, jedwabn ą sukienk ę, ale również jakoś dziwnie na niej leżą c ą, ledwie pozapinan ą, a z tyłu w talii, tam, gdzie si ę zaczyna spódnica, rozerwan ą; oderwany był cały kawał materiału, który zwisał i dyndał. Na obna ż on ą szyj ę miała narzucon ą małą chusteczk ę, która równie ż jakoś krzywo sterczała na bok. Na dobitek dziewczyna szła niepewnym krokiem, potykaj ą c się co chwila i chwiej ą c si ę na wszystkie strony. Spotkanie to pochłonęło bez reszty całą uwag ę Raskol-nikowa. Zetkn ę li si ę oboje akurat przy samej ławce, ale doszedłszy do ławki, dziewczyna opadła na nią całym ciałem, przechyliła głowę
przez por ę cz i przymkn ęła oczy, widocznie z nadmiernego zm ę czenia. Wpatruj ą c si ę w nią, natychmiast domy ślił się, że była zupełnie pijana. Dziwny i niesamowity był to widok. Pomy ś lał sobie nawet, czy aby się nie pomylił, miał bowiem przed sob ą zupełnie młodą twarzyczk ę dziewczynki w wieku lat szesnastu, moż e nawet piętnastu — drobnej, ładniutkiej, jasnowłosej. Dziewczyna była cała rozogniona i twarz miała jakby nieco obrz ę kłą. Była prawie nieprzytomna; założyła nog ę na nog ę i widać było, że zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że jest na ulicy. Raskolnikow nie usiadł, ale nie chciał odejść i stał przy niej zdumiony. Bulwar ten zawsze jest pusty, teraz zaś, o godzinie drugiej, w tak straszny upał nie było tam żywej duszy. Ale jakieś piętna ś cie kroków od ławki, z boku, zatrzymał si ę jakiś pan, który miał widocznie ogromn ą ochot ę podej ść do dziewczyny w określonym zamiarze. Prawdopodobnie dostrzegł ją równie ż z daleka i dop ę dził, ale przeszkodził mu w tym Raskolnikow. •Rzucał wię c na niego wściekłe spojrzenia, ale tak, by ten ich nie 76 zauwa ż ył, i niecierpliwie czekał, aż odejdzie natarczywy oberwaniec. Sprawa prosta. Był to jegomo ść koło trzydziestki, tłusty, dobrze zbudowany, krew z mlekiem, o różowych ustach, z małym wą sikiem i bardzo modnie ubrany. Raskolnikowa ogarn ęła szewska pasja; miał ochot ę w jakiś sposób obrazi ć tego opasłego elegancika. Zostawił wię c na chwil ę dziewczyn ę i podszedł do niego. — Hej tam, panie Ś widrygajłow M Czego pan tu sterczy? — zawołał, zaciskaj ą c pięści i śmiej ą c si ę zapienionymi z wściekłości wargami. — A bo co? — surowym tonem zapytał elegant, marszcz ą c brwi i mierz ą c wyniośle Raskolnikowa. — Precz st ą d i basta! — Jak śmiesz, ty kanalio!... I zamachn ął się szpicrut ą. Raskolnikow rzucił się na niego z pięściami, nie zdaj ą c sobie sprawy z tego, że silne panisko dałoby sobie rad ę z dwoma takimi jak on. W tej chwili jednak ktoś mocn ą ręk ą chwycił go z tyłu: mi ę dzy nimi stan ął policjant. — Hola, panowie, prosz ę bez bijatyki w miejscu publicznym. Czego pan sobie życzy? Kim pan jest? — zwrócił si ę ostrym tonem do Raskolnikowa, spogl ą daj ą c na jego łachmany. Raskolnikow spojrzał na niego uwa ż nie. Była to dzielna twarz wiarusa, z siwymi wą sami i baczkami, o niegłupim wyrazie. — Właśnie pan mi jest potrzebny — zawołał, chwytaj ą c go za rękaw. — Jestem byłym studentem, nazywam się Raskolnikow... Przy okazji o tym niech si ę i pan dowie — zwrócił się do eleganta. — A pan niech pójdzie za mn ą, coś panu poka żę... I schwyciwszy policjanta za rę k ę, zaprowadził go do ławki. — O, prosz ę, niech pan spojrzy, jest całkiem pijana, szła właśnie bulwarem: kto ją wie, co to za jedna, ale nie widzi mi si ę, 1 Swidrygajłow — przewijaj ą ce się wówczas w prasie nazwisko hochsztaplera grasuj ą cego na prowincji. Zbież ność z nazwiskiem bohatera Zbrodni i kary niby przypadkowa, ale znacz ą ca. 77 zeoy oyia zawoaowa... rrawaopoaoonie gazies ją spoin i uwiedli... po raz pierwszy... rozumie pan? I tak ją puś cili na ulic ę. Niech pan spojrzy, jak podart ą ma sukni ę i jak jest włożona: przecie ż ją ubierano, a nie ona sama się ubierała i widać, że ubierały ją nieumiej ę tne ręce, m ę skie. To widać. A teraz niech pan spojrzy tutaj: na tego elegancika, z którym przed chwil ą chciałem si ę zmierzy ć, zupełnie go nie znam, po raz pierwszy go widz ę, ale on też ją przyuwa ż ył, tak ą pijan ą i nieprzytomn ą, no i miał ogromn ą ochot ę podejść i zwabi ć ją, bo jest w takim właśnie stanie, i gdzieś ją uprowadzi ć... Na pewno tak jest; niech mi pan wierzy, że si ę nie myl ę. Na własne oczy widziałem, jak ją obserwował i
śledził, tylko mu przeszkodziłem i teraz czeka, aż odejd ę. Widzi pan, odszedł tylko o kilka kroków i stoi, niby skr ę ca papierosa... Jak by mu tu przeszkodzi ć? Może mogliby ś my ją jakoś odprowadzi ć do domu, niech pan coś poradzi! Policjant w jednej chwili zrozumiał wszystko i domy ślił si ę, o co chodzi. Z grubym elegantem sprawa była jasna, pozostawała jeszcze dziewczyna. Policjant nachylił się, żeby się jej dokładniej przyjrze ć, i na twarzy jego odmalowało si ę szczególne współczucie. — Och, biedaczka! — odezwał się, kiwaj ą c głową — toż to jeszcze prawie dziecko. Uwiedli ją, nic innego. Panienko, panienko — zawołał na nią — gdzie panienka mieszka? Dziewczyna otworzyła zm ę czone i osowiałe oczy, nieprzytomnie spojrzała na indaguj ą cych ją m ęż czyzn i machn ęła tylko rę k ą. — Prosz ę — powiedział Raskolnikow (wyciągn ął przy tym z kieszeni 20 kopiejek; na szcz ęś cie znalazło si ę). — Niech pan weź mie te pieni ą dze, zawoła doroż karza i każe odwie źć ją do domu. Tylko musimy dowiedzieć si ę od niej adresu. — Panienko, panienko! — znowu indagował policjant, zainkasowawszy pieni ą dze — Zaraz wezm ę doroż k ę i sam pani ą odwioz ę. Dok ą d pani każe? Co? Gdzie pani mieszka? — Jazda st ą d!... czego się czepiacie!... — warkn ęła dziewczyna i znów machn ęła rę k ą. 78 — u, 10 nieiaame, oarazo nieładnie; w styaziłaDy się panienka. — Znowu pokiwał głową, zawstydzaj ą c ją, współczując i oburzaj ą c si ę na przemian. — To ci kłopot! — zwrócił si ę do Raskolnikowa, mierz ą c go znowu od stóp do głów. Widocznie i jemu wydał si ę dziwny, bo taki obdartus, a szasta groszem. — Gdzie ją pan znalazł? — zapytał go. — Mówi ę przecież panu: szła przede mn ą, chwiej ą c si ę, tym samym bulwarem. Ledwie zdołała dojść do ławki i zwaliła si ę na ni ą. — O, co to za bezwstydny świat zrobił się teraz! Boże Ś wi ę ty! Ledwie od ziemi odrosła i już pijana! Uprowadzili ją, jak amen w pacierzu! O, i sukni ę ma rozerwan ą... Co za rozpusta zapanowała na świecie!... A widać, że jest z dobrej rodziny, pewnie z jakiej biednej... Dziś dużo jest takich. Z wygl ą du jest taka delikatna, jak prawdziwa panienka — i znowu nad nią się nachylił. Moż e i on miał dorastaj ą ce córki — „prawdziwe panienki, bardzo delikatne", z pretensjami do dobrego wychowania, ale zerkaj ą ce na dzisiejsz ą mod ę... — Najwa ż niejsze — troskał się Raskolnikow — żeby temu szubrawcowi przeszkodzi ć! Jeszcze on bę dzie się nad ni ą zn ę ca ć! Od razu widać, czego taki chce; widzicie go, drania, ani si ę ruszy z miejsca! Raskolnikow mówił głośno i niedwuznacznie wskazywał na eleganta palcem. Ten usłyszał to i chciał już dać wyraz swojej wściekłości, ale si ę pohamował, ograniczaj ą c si ę do pogardliwego spojrzenia. Po chwili odszedł jeszcze z dziesi ęć kroków i znowu się zatrzymał. — Jemu przeszkodzić to niby moż na — powiedział stary kapral w zamy ś leniu. — Byleby ta panna po wiedziała, dok ą d j ą odwie źć, bo inaczej... Panienko, panienko! — nachylił si ę znowu. Naraz dziewczyna szeroko rozwarła oczy, rozejrzała się uważ nie, jakby już coś rozumiała, podniosła się z ławki i poszła z powrotem w tym kierunku, ską d przyszła. 79 — im, Dezwstyamcy, zaczepiaj ą! — omKn ęła icn. uaeszia szybkim krokiem, chwiej ą c si ę, jak i przedtem. Elegant ruszył za nią równoległą alej ą, nie spuszczaj ą c z niej oczu. — Niech si ę pan nie obawia, nie pozwol ę — kategorycznie oś wiadczył wą sal i poszedł za nimi. — Och, ileż to teraz rozpusty rozpleniło się na świecie! — powtórzył na głos i westchn ął. W tej chwili jakby coś ugryzło Raskolnikowa, jakby coś go wewn ą trz szarpn ęło.
— Hej, panie posterunkowy! — krzykn ął w ślad za wą salem. Ten odwrócił si ę. — Daj pan spokój! Co panu do tego? Zostaw pan ją! Niech si ę zabawi — wskazał na eleganta. — Po co ma się pan fatygowa ć? Policjant nic nie rozumiał i spogl ą dał rozwartymi ze zdumienia oczyma. Raskolnikow roześ miał się. — Et! — mrukn ął stary kapral, machn ął ręk ą i poszedł w ślad za elegantem i dziewczyn ą, najwyra ź niej bior ą c Raskolnikowa za obłąkanego albo za coś jeszcze gorszego. „A moje dwadzie ś cia kopiejek zabrał — z wściekłością powiedział Raskolnikow, gdy został już sam. — No, trudno, od tego też weź mie i puści z nim dziewczyn ę, na pewno tak si ę sko ń czy... I po co się tu pchałem, z moj ą pomoc ą! Ja mam pomaga ć? Czyja mam prawo pomaga ć? A niechby się żywcem nawet pozż erali, co mi do tego? Jak śmiałem odda ć te dwadzie ś cia kopiejek! Czyż one były moje?" Były to dziwne słowa, a jemu zrobiło si ę bardzo ci ężko. Opadł na woln ą ławkę. Nie mógł zebrać myśli... I w ogóle trudno mu było w tej chwili o czymkolwiek my śleć. Pragn ął zapomnie ć się zupełnie, o wszystkim zapomnie ć, potem przebudzi ć się i zacz ąć wszystko od pocz ą tku... „Biedna dziewczyna — powiedział, spojrzawszy na opuszczone przez nią miejsce na ławce. — Ocknie się, popłacze, potem matka si ę dowie... Prawdopodobnie zbije ją, boleś nie i haniebnie, a moż e nawet wyp ę dzi... A jeśli nawet nie wyp ę dzi, to i tak 80 rożne JJane Jhrancewny prze w ą chaj ą i zacznie się dziewcz ę puszcza ć na wszystkie strony... Potem do szpitala (zawsze tak bywa z tymi, które żyją przy uczciwych matkach i po cichu się zabawiaj ą), no a dalej... jeszcze raz szpital... wódka... knajpy... znowu szpital... po dwóch, trzech latach kompletna kaleka, a ma taka dziewi ę tnaś cie wiosen albo i osiemna ś cie... Czyż nie widziałem takich? A jak schodziły na tak ą drog ę? Właśnie tak... Tfu! Niech je tam! Wszystko, jak powiadaj ą, w porz ą dku. Taki a taki procent, powiadaj ą, musi odpada ć rokrocznie... Odpływa gdzieś... do diabła chyba, żeby reszt ę uzdrawia ć i nie przeszkadza ć 1. Procent! Zaiste, cudowne słówko wymy ś lili: takie to uspokajaj ą ce, naukowe. Powiedziano: procent, a wi ę c nie ma si ę co niepokoi ć. Gdyby jakieś inne słówko, o wtedy... wtedy moż e byłoby mniej spokojnie... A co, jeśli Dunia w ten procent trafi!... Nie w ten, to w jakiś inny! Dok ą d właściwie idę? — pomy ś lał naraz. — Dziwne. Właściwie po coś szedłem. Jak tylko przeczytałem list, zerwałem się i wyszedłem... Na Wysp ę Wasiljewsk ą do Razumichina się wybrałem, o tak, teraz pami ę tam. Ale właściwie w jakim celu? I dlaczego przyszło mi w tej chwili na myśl, żeby pójść do Razumichina? To kapitalne". Zdziwił si ę samemu sobie. Razumichin był jednym z jego dawnych kolegów uniwersyteckich. Ciekawe, że Raskolnikow, bę d ą c na uniwersytecie, prawie wcale nie miał kolegów, stronił od wszystkich, do nikogo nie chodził, a u siebie przyjmował bardzo niech ę tnie. Wkrótce wszyscy się od niego odwrócili. Ani w zebraniach, ani w rozmowach, ani w zabawach, słowem, w niczym jakoś nie brał udziału. Uczył si ę bardzo intensywnie, nie szcz ę dz ą c zdrowia, i za to wszyscy go szanowali, ale nikt go nie lubił. Był bardzo biedny, jakoś nienaturalnie wyniosły i nietowarzyski; jak gdyby ukrywał coś bardzo ważnego. Nie1 Aluzja do fatalistycznych prognoz społecznych Lamberta Queteleta (1796-1874) — belgijskiego matematyka, astronoma i statystyka, zajmuj ą cego się m.in. statystyk ą przest ę pczo ś ci. 81 którym jego Kolegom wyaawaio się, ze patrzy na nicn jaK na dzieci, jak gdyby górował nad wszystkimi umysłem, wiedz ą i pogl ą dami, a ich pogl ą dy i zainteresowania traktował jako coś niższego.
Jednak ż e z Razumichinem jakoś bardziej się zbliżył, a raczej nie zbliżył si ę, a po prostu wię cej z nim obcował, był z nim bardziej szczery. Zreszt ą, z Razumichinem nie moż na było być w innych stosunkach. Był to niezwykle wesoły i towarzyski młodzieniec, bezgranicznie dobry i prosty. Przez tę prostot ę przebijała jednak głębia i poczucie godno ś ci. Lepsi jego koledzy rozumieli to i wszyscy go lubili. Był niegłupi, choć czasami istotnie zanadto prostacki. Miał wyrazist ą powierzchowno ść — wysoki, chudy, zawsze źle ogolony, czarnowłosy. Czasami wszczynał awantury i uchodził za osiłka. Pewnego razu w nocy, w towarzystwie, jednym uderzeniem pięści zwalił z nóg pot ęż nie zbudowanego stróż a porz ą dku. Pić wódk ę potrafił bez miary, ale mógł si ę równie ż obejść bez niej; czasami aż nieprzyzwoicie rozrabiał, ale potrafił też wcale nie rozrabia ć. Razumichin odznaczał się jeszcze tym, że żadne niepowodzenie nie mogło go zbić z tropu i nawet najgorsze okoliczno ś ci nie były w stanie go zgn ę bi ć. Mieszka ć mógł nawet na dachu, znosił piekielny głód i niezwykły chłód. Był bardzo biedny i sam si ę utrzymywał, zarabiaj ą c na życie jakimiś pracami. Znał niezliczon ą ilość źródeł, z których mógł czerpa ć pieni ą dze, rozumie si ę, zarobione. Pewnego razu przez całą zim ę nie opalał swego pokoju i twierdził, że nawet jest to bardzo przyjemne, bo w zimnie lepiej się sypia. Obecnie równie ż był zmuszony opuś cić uniwersytet, ale tylko na krótki czas, i z całych sił starał się naprawi ć sw ą sytuacj ę materialn ą, by móc kontynuowa ć studia. Raskolnikow nie był u niego już ze cztery miesi ą ce, a Razumichin nie znał nawet jego adresu. Pewnego razu, ze dwa miesi ą ce temu, spotkali si ę przypadkowo na ulicy, ale Raskolnikow odwrócił si ę i przeszedł na drug ą stron ę, żeby kolega go nie zauwa ż ył. Razumichin zauwa ż ył go, poszedł jednak dalej, by nie niepokoić przyjaciela. 82 „Racja, przecież niedawno jeszcze zamierzałem odwiedzi ć Razumichina i poprosić go, by postarał mi si ę o lekcje lub jak ą kolwiek inn ą prac ę... — myślał Raskolnikow — ale jak moż e mi teraz pomóc? Dajmy na to, że załatwi mi lekcje, przypu ść my nawet, że podzieli się ostatnim groszem, jeżeli sam ma ten grosz, tak że moż na będzie nawet kupi ć buty i doprowadzi ć do porz ą dku ubranie, żeby móc chodzić na lekcje... hm... A co dalej? Co ja za te grosze zrobi ę? Czy to jest mi teraz potrzebne? Doprawdy śmieszne, żebym zwracał się do Razumichina". Kwestia, dlaczego udał się teraz do Razumichina, zaniepokoiła go bardziej, aniżeli sam mógł przypuszcza ć; ze szczególn ą trwog ą doszukiwał się jakiego ś złowrogiego dla siebie sensu w tym, wydawałoby się, nic nie znacz ą cym fakcie. „Jak to, czyż bym chciał naprawić całą sytuacj ę wizyt ą u Razumichina i w nim znalazł wyjście?" — pytał sam siebie ze zdziwieniem. Długo myślał, tarł sobie czoło i rzecz dziwna, niespodziewanie, wbrew jego woli przyszła mu do głowy po długim zastanawianiu się dziwaczna myśl. „Hm... do Razumichina — powiedział naraz całkiem spokojnie, jakby powzi ął ostateczn ą decyzj ę — do Razumichina, oczywi ś cie, pójd ę... ale nie teraz... Pójd ę do niego... nazajutrz po tamtym, kiedy tamto już si ę stanie i wszystko si ę odmieni..." W tym momencie opami ę tał si ę. „Po tamtym\ — krzykn ął, zrywaj ą c si ę z ławki. — A czy tamto w ogóle si ę stanie? Czy ż by rzeczywi ś cie miało się stać?" Wstał z ławki i poszedł, raczej pobiegł; zamierzał właściwie wrócić do domu, ale naraz opanowało go niesłychane obrzydzenie do własnego mieszkania: właśnie tam, w tej dziurze, w tej ohydnej szafie tamto dojrzewało z gór ą miesi ą c, i poszedł, gdzie go oczy poniosły. 83
Nerwowy dreszcz przeszedł w jakieś dziwne drżenie, jakby zacz ęła go trz ąść febra; mimo upału zrobiło mu się zimno. Z duż ym wysiłkiem, na pół świadomie, instynktownie zacz ął się uporczywie wpatrywa ć we wszystkie napotykane przedmioty, jak gdyby szukał możliwoś ci rozerwania się, ale to mu si ę nie udawało, bo cią gle wpadał w zadum ę. Gdy zaś, drżą c cią gle, podnosił głowę i rozgl ą dał si ę dookoła, natychmiast zapominał, o czym przed chwil ą myślał, a nawet któr ę dy przechodził. Przeszedł tak całą Wysp ę Wasiljewsk ą aż do Małej Newy, przeszedł przez most, po czym zawrócił na Wyspy1. Ziele ń i świeże powietrze w pierwszej chwili przypadły do gustu jego zm ę czonym oczom, przywykłym do wielkomiejskiego kurzu, wapna i ogromnych, stłoczonych i ponurych kamienic. Nie było tu ani zaduchu, ani cuchn ą cych wyziewów, ani szynków. Ale po chwili i te nowe, miłe wraż enia ust ą piły chorobliwemu rozdra ż nieniu. Chwilami zatrzymywał się przed jak ąś ton ą c ą w zieleni willą, ogl ą dał żywopłoty, widział z daleka, na balkonach i werandach, wystrojone panie i biegaj ą ce po ogrodzie dzieci. Szczególnie podobały mu si ę kwiaty, najdłużej im się przypatrywał. Spotykał eleganckie powozy, panów i panie na koniach, odprowadzał ich wzrokiem, ale zapominał o nich wcze ś niej, aniżeli znikali mu z oczu. Raz zatrzymał si ę i przeliczył swoje pieni ą dze; doliczył się około trzydziestu kopiejek: „Dwadzieś cia — policjantowi, trzy — Nastazji za list, czyli że Marmiełado-wom zostawiłem wczoraj czterdzieś ci siedem albo pi ęćdziesi ą t kopiejek" — pomy ślał, licz ą c pieni ą dze, ale w tejże chwili zapomniał, w jakim celu wyj ął pieni ą dze z kieszeni. Uprzytomnił to sobie dopiero wtedy, gdy przechodził obok jakiej ś garkuchni, bo poczuł głód. Wszedł do garkuchni, wypił kieliszek wódki i zamówił jakiś nadziewany pieróg. Doko ń czył jeść na ulicy. Bardzo dawno nie pił już wódki, wskutek czego natychmiast podziałała na niego, mimo że wypił tylko jeden 1 Wyspy (roś. Ostrawa) — dzielnica Petersburga, położona na wyspach w delcie Newy. 84 w oKamgmemu zaci ą zyiy mu nogi i zacz ęio go okropnie kłonić do snu. Poszedł wi ę c do domu. Doszedłszy jednak do Wyspy Pietrowskiej, stan ął kompletnie wyczerpany, skr ę cił na bok, w krzaki, wyci ą gn ął si ę na trawie i w jednej chwili zasn ął. W stanie chorobliwym sny cz ę stokro ć odznaczaj ą się nadzwyczajn ą wyrazisto ś ci ą, jaskrawo ś ci ą i dziwnym podobie ń stwem do rzeczywisto ś ci. Jako całość wyś niony obraz bywa niesamowity, ale okoliczno ś ci i sam proces tworzenia się całości są do tego stopnia prawdopodobne i maj ą tak subtelne i pi ę kne szczegóły, artystycznie komponuj ą ce si ę z całością obrazu, że tenż e osobnik nigdy nie wymy śliłby tego na jawie, cho ćby był artyst ą równie wielkim, jak Puszkin albo Turgieniew. Takie sny, sny chorobliwe, na długo pozostaj ą w pami ę ci i wywieraj ą bardzo silny wpływ na rozstrojony już i podniecony organizm ludzki. Raskolnikowowi przyś nił si ę okropny sen. Przyś niło mu si ę dzieci ń stwo i rodzinne miasteczko. Jako siedmioletni chłopiec w dzie ń świąteczny, przed wieczorem, spaceruje ze swoim ojcem za miastem. Już zaczynała si ę szarówka i było duszno; miejscowo ść była całkowicie podobna do tej, jaka została mu w pami ę ci. Miasteczko widać jak na dłoni, bo nie ma tu żadnych drzew, tylko gdzieś daleko, hen, na skraju nieba, czernieje lasek. O kilka kroków od ostatniego miejskiego ogrodu jest szynk, wielki szynk, który zawsze napawał chłopca odraz ą, a nawet wywoływał jakiś strach, gdy spaceruj ą c z ojcem, przechodził obok. Zbierał się tam zawsze ogromny tłum, wszyscy darli się okropnie, chichotali, złorzeczyli, obrzydliwie i ochryple śpiewali, cz ę sto wszczynali bójki. Dokoła szynku wałęsały się zawsze pijane i okropne typy... Na ich widok chłopiec tulił się do ojca i drżał cały. Obok szynku biegła polna droga, stale zakurzona, a kurz ten był dziwnie czarny. Droga ta jest krę ta i jakieś trzysta kroków od szynku zakr ę ca w prawo, okalaj ą c miejski cmentarz. Pośrodku cmentarza stoi murowana cerkiew z zielon ą kopułą, dwa razy do roku bywał tam z rodzicami na mszy żałobnej
85 za babk ę, która zmarła już bardzo dawno i której nigdy nie widział. Zabierali zawsze ze sob ą kutię 1 z ryżu, miodu i rodzynek na białym półmisku, owini ę tym serwetk ą; rodzynki wciś ni ęte były w ryż na kształt krzyż a. Bardzo lubił tę cerkiew z jej starymi obrazami świętych, przewa ż nie bez ram, lubił też starego popa z drżą c ą głową. Obok grobu babki, na którym położona była kamienna płyta, był mały grób młodszego braciszka, który umarł w szóstym miesi ą cu życia i którego również nie znał, bo nie mógł pami ę tać, ale opowiadano mu, że miał młodszego brata i dlatego zawsze, gdy odwiedzał cmentarz, nabo ż nie i z szacunkiem żegnał się nad grobem, bił pokłony i całował ziemi ę. I oto śni mu się: idą z ojcem drog ą na cmentarz i przechodz ą obok szynku; trzyma ojca za ręk ę i ze strachem patrzy na szynk. Pewna osobliwa okoliczno ść przykuwa jego uwag ę: tym razem jest tu jakaś zabawa, krę ci si ę cały tłum wystrojonych mieszczek, bab wiejskich i ich m ęż ów oraz wszelkiego rodzaju hołota. Wszyscy są pijani, wszyscy śpiewaj ą jakieś piosenki, a przed gankiem szynku stoi fura, ale jakaś dziwna fura. Jest to jeden z furgonów, do których zaprz ę ga si ę wielkie konie poci ą gowe i które służą do przewozu towarów i beczek okowity. Jako chłopiec zawsze z przyjemno ś ci ą przygl ą dał się tym ogromnym koniom o długich grzywach i grubych nogach, krocz ą cym spokojnie, miarowo i cią gn ą cym całe góry ładunku, nic a nic si ę nie nadwer ęż aj ą c, jakby im z tymi wozami było lżej niż bez wozów. Ale teraz, rzecz dziwna, do tego wielkiego furgonu wprz ęż ona była mała, chuda bułanka chłopska, jedna z takich, które jak to cz ę sto obserwował, wyłażą ze skóry, żeby cią gn ąć wóz naładowany drwami albo sianem, zwłaszcza gdy wóz ugrz ęź nie w błocie albo utknie w koleinie, a chłopi tak boleś nie, tak strasznie boleś nie wal ą je batami, nieraz nawet po pysku 1 Kutia (ukr.)— tradycyjna potrawa obrz ę dowa, zwłaszcza na Rusi i na Litwie, przyrz ą dzana z gotowanej pszenicy, kaszy lub ryżu z dodatkiem maku, miodu i bakalii. 86 i po oczacn; jemu icn zai, iaK oarazo zai, ze patrze ć me może i omal nie płacze, a mama odrywa go od okna. Naraz zakotłowało się w tłumie: z szynku wychodz ą z krzykami, z pieśniami, z bałałajkami całkiem pijane, wielkie chłopiska w czerwonych i niebieskich koszulach, w narzuconych na ramiona armiakach1. „Wsiada ć, wszyscy wsiada ć! — wrzeszczy jeden z nich, młody jeszcze, o dziwnie grubej szyi i mi ę sistej, czerwonej jak marchew twarzy — wszystkich powioz ę, wsiada ć!" W odpowiedzi na to rozlega si ę ogólny śmiech i okrzyki: — Taka klacz alboż to powiezie! — Czyś ty, Mikołka, na głowę upadł: tak ą kobylin ę do takiego wielgachnego furgonu zaprz ę ga ć! — Aleć ta bułanka ze dwadzieś cia roków bę dzie miała! — Wsiadajta, wszystkich powioz ę! — znowu krzyczy Mikołka, skacz ą c pierwszy do furgonu, bierze lejce i staje wyprostowany na przodku. — Gniady wczoraj z Matwiejem poszedł — krzyczy z fury — a ta chabeta, chłopy, ino mi krew psuje: widzi mi si ę, że ją kiedy zabij ę, tylko obrok darmo żre. Mówi ę wam wsiada ć, to wsiada ć! Galopem psiakrew puszcz ę! Pójdzie galopem! — Bierze bat do ręki i z rozkosz ą szykuje się do katowania bułanki. — Jak wsiada ć, to wsiada ć! — śmiej ą się w tłumie. — Słyszyta, galopem pójdzie! — Ż eby cię nie poniosła! — Nie żałować, chłopy, bierzta, kto żyw, baty i jazda! — Juści! Wal ją! Wszyscy włażą na furgon ze śmiechem i dowcipami. Wlazło ze sześciu chłopa i jeszcze jest miejsce. Zabieraj ą jedn ą bab ę, grub ą i rumian ą. Ubrana jest w czerwon ą spódnic ę, ma jaskraw ą chustk ę na głowie, paciorki na szyi, krótkie buty, gryzie orzechy i uśmiecha
się filuternie. Wszyscy dookoła si ę śmiej ą, bo i jakże si ę tu nie śmiać: taka szkapina ma cią gn ąć taki 1 Armiak siermi ę gi. — wierzchnie ubranie chłopskie z taniego materiału, rodzaj 87 cięż ar i 10 jeszcze gaiopem; uwocn cmopow oierze ao rą K po bacie, żeby pomaga ć Mikołce. Rozlega się: „wio!" Klacz szarpie z całych sił, ale nie tylko galopem, lecz stę pa ledwie się wlecze, przebiera nogami, st ę ka i aż przysiada pod gradem razów trzech batów, które sypi ą się na ni ą jak groch. Rechot na furze i w tłumie wzmaga się jeszcze, Mikołka złości się i z wściekłości jeszcze bardziej wali kobyłę, jakby rzeczywi ś cie wierzył, że pójdzie galopem. — Weź cie i mnie chłopy! — krzyczy rozochocony parobek z tłumu. — Wsiada ć! Wszyscy wsiada ć! — wrzeszczy Mikołka — wszystkich powiezie. Zakatuj ę ścierwo! — I wali ją, bezustannie wali, a rozjuszony sam już nie wie, czym ją bić. — Tatusiu, tatusiu — krzyczy chłopiec do ojca — tatusiu, co oni robi ą? Tatusiu, biednego konika biją! — Chod ź my stą d! — uspokaja go ojciec. — Pijani są, awanturuj ą się durnie; chod ź, nie patrz na to! — i chce go zabrać, ale on się wyrywa ojcu z rąk i jak oszalały biegnie do konia. Ale z biedn ą klacz ą jest już bardzo źle. Ledwie dyszy, co chwila staje, znowu si ę zrywa, omal nie pada. — Walta ją, niech zdycha! — drze si ę Mikołka. — Zakatrupi ę! — Boga w sercu nie masz, diable jeden! — krzyczy jakiś starzec z tłumu. — Gdzie by taka szkapina taki ci ęż ar uci ą gn ąć poradziła? — dodaje inny. — Zadr ę czysz! — krzyczy trzeci. — A co? Moja chudoba! Robi ę, co mi si ę podoba. Wsiadajta jeszcze, wszystkie wsiadajta! Musi, ścierwo, iść galopem!... Nagle wszystkie te wrzaski zagłuszyła salwa śmiechu: szkapina nie wytrzymała tego katowania i zacz ęła desperacko wierzga ć. Nawet starzec nie mógł się powstrzyma ć i się uśmiechn ął. Bo i prawda: taki zdechlak, a jeszcze wierzga! Dwóch parobczaków z tłumu chwyta za baty i zaczyna okładać szkapin ę po bokach. Jeden wali z jednej, drugi z drugiej strony. 88 , pu sicpiax;ii sciciwu: — wrzeszczy — Zaśpiewamy! — krzyczy ktoś z fury, a cała reszta intonuje sproś n ą piosenk ę, przeplatan ą gwizdami i dudnieniem bę bna. Baba na furze gryzie orzechy i śmieje się. Chłopiec biegnie obok konika, to znów wybiega naprzód, widzi, jak go wal ą po oczach, po samych oczach! Płacze. Serce mu si ę ściska z bólu, łzami si ę oblewa. Jeden z katuj ą cych konia smagn ął go po twarzy; nie czuje nawet tego, załamuje r ęce, krzyczy, rzuca si ę do siwobrodego starca, który z wyrzutem krę ci głową. Jakaś baba bierze go zći rę k ę i chce st ą d zabrać, ale wyrywa się jej i znowu biegnie do konia. Szkapina zbiera już resztki sił i znowu wierzga. — A niech ż e cię, psiajucho! — wrzeszczy rozjuszony Mikoł-ka. Potem rzuca bat, nachyla się i wyci ą ga ze spodu furgonu długą i grub ą hołoblę, chwyta obur ą cz za koniec i z trudem unosi nad bułanką. — Zakatrupi! — wołają dookoła. — Uś mierci! — Mój ko ń! — krzyczy Mikołka i z całej siły wali hołoblą. Słychać odgłos ciosu. — Wal, wal! Na co czekacie? — wołają z tłumu.
Mikołka zamierzył si ę drugi raz i po raz drugi rąbn ął kobyłę po grzbiecie. Szkapa aż przysiadła, ale jeszcze się zrywa, szarpie resztkami sił w różne strony, usiłując cią gn ąć wóz, ale ze wszystkich stron sypi ą się na nią razy sześ ciu batów, a hołoblą znowu si ę unosi i po raz trzeci spada na grzbiet, potem po raz czwarty z całego rozmachu. Mikołka się pieni, że nie moż e jej zabić jednym ciosem. — Ż ywotne, ścierwo! — wołają dookoła. — Chłopy, teraz to już pewnikiem padnie, to już koniec! — krzyczy ktoś z tłumu. — Siekier ą ją! Od razu zaszlachtowa ć! — krzyczy inny. — Do cholery! Na bok! — nieprzytomnie wrzeszczy Mikołka, rzuca hołoblę, znowu si ę nachyla i wyci ą ga żelazny łom. — Uwaga! — woła i z całej siły wali biednego konia. Cios był 89 straszny; szKapina zacnwiam si ę, przysiaafa, proouje jeszcze szarpn ąć wóz, ale łom znowu spada jej całym ciężarem na grzbiet; szkapa pada, jakby podci ęto jej wszystkie cztery nogi. — Dobijaj! — wrzeszczy Mikołka i jak szalony zrywa się z fury. Kilku chłopów, równie czerwonych i pijanych, chwyta, co kto moż e — baty, kije, hołoblę i podbiega do dogorywaj ą cego konia. Mikołka staje z boku i zaczyna go okładać łomem. Klacz wyci ą ga mord ę, ci ężko wzdycha i umiera. — Dobił!— krzycz ą z tłumu. — A galopem przecie nie poszła! — Mój ko ń! — krzyczy Mikołka, stoj ą c z łomem w ręku i z nalanymi krwi ą oczami, jakby żałował, że nie ma już kogo bić. — Dyć prawda, Boga w sercu nie ma — słychać coraz liczniejsze głosy z tłumu. Biedny chłopiec, już całkiem siebie niepomny, z krzykiem przedziera się przez tłum do bułanki, obejmuje ją martw ą za okrwawiony pysk i całuje w oczy, wargi... Potem nagle si ę zrywa i z pasj ą rzuca si ę z pi ą stkami na Mikołkę. W tej chwili ojciec, który od dłuższego już czasu uganiał si ę za nim, łapie go wreszcie i wynosi z tłumu. — Chod ź my stą d, chodź my! — uspokaja go ojciec. — Pójdziemy do domu. — Tatusiu! Za co oni... zabili... biednego konika! — mówi przez łzy, ale dech mu zapiera i słowa jak strz ę py krzyku wyrywaj ą mu się ze zbolałej piersi. — Pijani są, awanturuj ą si ę, to nie nasza rzecz, chodź my! — mówi ojciec. Chłopiec obejmuje ojca za szyj ę, ale coś mu przygniata pierś, coraz bardziej, dotkliwiej. Chce złapać tchu, krzykn ąć i budzi si ę. Obudził się zlany potem, z mokrymi od potu włosami, zdyszany i przeraż ony. „Dzięki Bogu, to tylko sen! — powiedział, siadaj ą c pod drzewem i oddychaj ą c głęboko. — Ale co to znaczy? Czy nie zaczyna si ę maligna? Taki obrzydliwy sen!" 90 nyi caiy jaitoy rozouy; cię zico mu oyio na sercu i smutno. Oparł łokcie o kolana, a głowę wsparł na dłoniach. „Boże! — zawołał — czyżbym był w stanie, czy mógłbym naprawd ę wzi ąć siekier ę, walić ją po głowie, rozpłatać jej czaszk ę... bę d ę si ę tarzać w lepkiej, ciepłej krwi, wyłamywać zamek, kraść i drżeć, skrada ć się cały zalany... z siekier ą... Boż e, czy to moż liwe?" Mówi ą c to, drżał jak liść. „Co się ze mn ą dzieje! — cią gn ął dalej, unosz ą c głowę. — Wiedziałem przecie ż, że nie wytrzymam tego, po cóż wi ęc m ę czyłem si ę dotychczas. Przecież jeszcze wczoraj, kiedy poszedłem robić... tę prób ę, już wczoraj zrozumiałem, że tego nie wytrzymam... Wi ę c czego teraz chc ę?... Dlaczego miałem dotychczas w ątpliwo ś ci? Przecież wczoraj jeszcze, schodz ą c ze schodów, sam powiedziałem, że to
jest podłe, ohydne, niskie, niskie... przecież na sam ą myśl o tym na jawie zrobiło mi si ę niedobrze i przeraż enie mnie ogarn ęło... O nie, nie znios ę tego, nie wytrzymam! Niechby nawet moje obliczenia nie ulegały najmniejszej w ątpliwo ś ci, niechby nawet wszystko, co postanowiłem w cią gu tego miesi ą ca, było jasne jak słońce, dokładne jak arytmetyka... Boż e! Przecież i tak się nie odwa żę!... Dlaczego wię c, dlaczego wci ąż jeszcze..." Zerwał si ę na równe nogi, ze zdumieniem rozejrzał si ę dookoła, dziwi ą c si ę, że zaszedł aż tutaj, i ruszył ku mostowi T-mu. Był blady, oczy mu si ę gor ą czkowo świeciły, czuł straszne zm ę czenie, mimo to zaczai nagle jakoś swobodniej oddycha ć. Czuł, że zrzucił z siebie straszny cięż ar, który gn ę bił go tak długo, zrobiło mu si ę dziwnie lekko na sercu. „Boże — błagał — wska ż mi moj ą drog ę, a wyrzekam si ę tego przekl ętego mojego... marzenia!" Przechodz ą c mostem, z całym spokojem patrzył na New ę, na barwny zachód purpurowego słońca. Mimo osłabienia nawet nie czuł zm ę czenia. Jak gdyby pę kł wreszcie wrzód, który mu wzbierał od miesi ą ca w zbolałym sercu. Wolność, wolno ść! 91 womyjesi leraz oa lycn wszysiKicn czarów, omamów, urzeczenia, od op ętania! Póź niej, gdy wspominał ten okres i wszystko, co się z nim działo w tym czasie, chwil ę po chwili, krok za krokiem, każde drgnienie duszy, z zabobonnym zdumieniem zastanawiał się nad pewn ą okoliczno ś ci ą, co prawda, nic szczególnego w gruncie rzeczy nie znacz ą c ą, która jednak wydawała mu si ę później jakby wyznacznikiem jego losu. Mianowicie: nie mógł w żaden sposób zrozumie ć i wytłumaczyć sobie, dlaczego, gdy najwygodniej było mu wrócić do domu najkrótsz ą, prost ą drog ą, bę d ą c zm ę czonym, wrócił przez plac Sienny, na którym nic nie miał do roboty. Zrobił niewielkie, to fakt, ale zupełnie niepotrzebne koło. Wprawdzie dziesi ą tki razy wracał do domu, nie pami ę taj ą c ulic, jakimi chodził, ale dlaczego, zastanawiał się, dlaczego właśnie takie waż ne, takie decyduj ą ce dla niego, a równocze ś nie najzupełniej przypadkowe spotkanie na placu Siennym (którym nie miał najmniejszej potrzeby przechodzi ć) wypadło mu właśnie teraz, w takim czasie, w takiej chwili jego życia, w takim właśnie nastroju i w takich okoliczno ś ciach, w których jedynie to spotkanie mogło decyduj ą co i ostatecznie wpłynąć na jego los i całą przyszłość? Jak gdyby w tym miejscu właśnie czyhało na niego! Było koło godziny dziewi ą tej, gdy przechodził przez plac Sienny. Wszyscy właściciele budek, straganów, sklepów, sklepików ko ń czyli już handel, uprz ą tali towary i rozchodzili się do domów, tak jak i ich klientela. Przed garkuchniami, mieszcz ą cymi się w suterenach brudnych, cuchn ą cych domów placu Siennego, szczególnie zaś przed szynkami tłoczyli się najróż-norodniejszego autoramentu handlarze i m ę ty. Raskolnikow upodobał sobie szczególnie te punkty, jak również pobliskie zaułki, gdy wychodził na ulic ę bez określonego celu. Tu właśnie jego łachmany nie zwracały niczyjej pogardliwej uwagi i moż na było tam chodzi ć w jakimkolwiek stroju, nie rażą c nikogo. Na rogu K-go zaułka pewien handlarz i baba, jego żona, prowadzili na dwóch oddzielnych straganach handel: nici, wst ąż ki, chustki 92 perKalowe itp. Uni równie ż zbierali si ę do domu, ale zatrzymała ich rozmowa z jak ąś znajom ą. Była to Lizawieta Iwanowna albo jak ją po prostu nazywano, Lizawieta, młodsza siostra tej właśnie staruchy, Alony Iwanowny, wdowy po zmarłym referendarzu, lichwiarki, któr ą odwiedził wczoraj Raskolnikow, aby zastawić swój zegarek i zrobić prób ę... Od dawna już wszystko dokładnie wiedział o tej Lizawiecie i ona go nawet troch ę znała. Była to wysoka, niezgrabna, bojaźliwa i pokorna kobieta, omalż e idiotka, w wieku lat trzydziestu pię ciu, która była kompletn ą niewolnic ą swojej siostry, harowała u niej dzie ń i noc, drżała przed nią i niejednokrotnie była nawet przez nią bita. Stała zamy ślona z handlarzem i
bab ą i uważ nie ich słuchała. A oni przekonywali ją o czym ś zawzi ę cie. Gdy Raskolnikow ją spostrzegł, opanowało go dziwne uczucie, jakby najwy ż sze zdumienie, aczkolwiek nic dziwnego w tym spotkaniu nie było. — Moglibyś ta, Lizawieto Iwanowno, sami postanowi ć — mówił głośno handlarz. — Zajrzyjta jutro, koło siódmej. B ę d ą i oni. — Jutro? — przeci ą gle i z namysłem, jakby wahaj ą c się, powiedziała Lizawieta. — Ale wam strachu napu ś ciła Alona Iwanowna! — traj-kotała jednym tchem handlarka, babsko rezolutne. — Patrz ę ja na was i wiary nie daj ę, jak jakie małe dzidzi. I to nawet nie rodzona siostra, ale przyrodnia i tak was za łeb trzyma. — Nie potrza nawet dzisiaj o tym mówić Alonie Iwanownie — przerwał m ąż — moja rada, przyjść samej jutro i basta. To dobry interes. A później to i siostra się zmiarkuje. — A moż e to i prawda? — O siódmej godzinie, to i z tamtych któryś przyjdzie; bez niczyjej pomocy się postanowi. — I samowar nastawimy — wtr ą ciła żona. — Dobrze, przyjd ę — odpowiedziała zafrasowana Lizawieta, ruszaj ą c powoli z miejsca. Raskolnikow min ął już ich i nie słyszał dalszej rozmowy. Przechodził obok nich po cichu, niepostrze ż enie, staraj ą c się 93 me przepu ś cie ani słówka z tocz ą cej si ę rozmowy. Jego pierwotne zdumienie przeszło w uczucie przeraż enia, aż wstrz ą sn ął nim zimny dreszcz. Dowiedział się bowiem, nagle się dowiedział, że jutro, punktualnie o godzinie siódmej, siostry staruchy, Lizawiety, jedynej jej współlokatorki, nie bę dzie w domu i że w takim razie starucha punktualnie o godzinie siódmej wieczór bę dzie w domu sama. Do domu miał już zaledwie kilka kroków. Wszedł do mieszkania jak skazaniec. O niczym nie myślał, nie mógł o niczym myśleć, ale całym swoim jestestwem zrozumiał, odczuł raczej, że znikn ęła naraz swoboda umysłu i woli i że wszystko zostało nagle, w jednej chwili zdecydowane ostatecznie. Rzecz jasna, że gdyby nawet lata całe miał czekać na okazj ę, maj ą c swój plan, to z pewno ś ci ą nie mógłby liczyć na lepsze warunki wykonania tego planu, niż wobec których teraz niespodziewanie stan ął. W każdym razie byłoby bardzo trudno dowiedzie ć się w przeddzie ń dokładnie, z wi ę ksz ą ścisłością i mniejszym ryzykiem, bez wszelkich wywiadów i pyta ń, że jutro o takiej a takiej godzinie, taka a taka starucha, na któr ą szykuje się zamach, bę dzie w domu sama, samiute ń ka. VI Póź niej Raskolnikow przypadkowo si ę dowiedział, w jakim celu właściwie handlarz i baba zapraszali Lizawiet ę. Była to sprawa błaha, nic szczególnego. Jaka ś przyjezdna, zbiedniała rodzina sprzedawała rzeczy, ubrania itp., wyłącznie kobiece. Wobec tego, że sprzedawanie na rynku było niekorzystne, poszukiwano zwykle pośredniczki, a Lizawieta właśnie tym si ę trudniła: brała rzeczy w komis, pośredniczyła w transakcjach i miała ogromn ą praktyk ę, bo była niesłychanie uczciwa i zawsze wymieniała ostateczn ą cen ę: powie cen ę i ani grosza nie ust ą pi. Mówiła zaś w ogóle mało i jak już zaznaczono, była taka uległa i bojaźliwa... 94 Lecz KasKomiKow ostatnimi czasy zaczai być przes ą dny. Ś lady przes ą dno ś ci pozostały w nim bardzo długo. I w całej tej sprawie gotów był póź niej zawsze dopatrywa ć się dziwnych rzeczy, zagadkowych, tajemniczych sił i zbiegów okoliczno ś ci. Jeszcze zim ą pewien znajomy student, Pokoriow, wyjeż dż aj ą c do Charkowa, podał mu przy okazji adres starej, Alony Iwanowny, na wypadek, gdyby chciał coś zastawi ć. Przez dłuższy czas nie korzystał z tego, bo miał lekcje i jako tako wi ą zał koniec z ko ń cem. Półtora miesi ą ca temu
przypomniał sobie jednak dany mu adres; miał dwa przedmioty nadaj ą ce się do zastawienia — stary srebrny zegarek ojca i mały złoty pier ścionek z trzema jakimi ś czerwonymi kamyczkami, który przy poż egnaniu podarowała mu na pami ą tk ę siostra. Postanowił zastawić pierś cionek; gdy poszedł do starej, nic szczególnego jeszcze o niej nie wiedz ą c, na pierwszy rzut oka poczuł jakiś nieprzezwyci ęż ony wstr ę t do niej, wzi ął jednak dwa „papierki" i po drodze wst ą pił do jakiego ś nę dznego szynku. Zażą dał herbaty, usiadł w ką cie i zamy ś lił si ę. Niesamowita myśl lęgła się w jego głowie, wykluwała się jak kurcz ę z jajka i bardzo, ale to bardzo go pochłonęła. Obok niego, przy są siednim stoliku siedział student, którego widział po raz pierwszy, i młody oficer. Po rozegranej partii bilardu zasiedli do herbaty. Naraz usłyszał, że student opowiada oficerowi o lichwiarce, Alonie Iwanownie, wdowie po referendarzu, i podaje mu jej adres. Już taki szczegół wydał si ę Raskolnikowowi nieco dziwny: właśnie stamt ą d wraca, a tu o wilku mowa. Oczywi ś cie, że jest to tylko zbieg okoliczno ś ci, ale on nie moż e się teraz op ę dzić od pewnej niezwykłej myśli, a tu ktoś jakby umyślnie dolewa oliwy do ognia: student zaczyna opowiada ć swemu współtowarzyszowi różne ciekawe szczególiki o Alonie Iwanownie. — Zacne babsko — mówi student — u niej zawsze moż na dostać pieni ą dze. Bogata jest jak Ż yd, moż e od razu pięć tysi ę cy dać, ale nie pogardzi nawet rublowym zastawem. Wielu z nas do niej chodzi. Tylko że ścierwo z niej okropne... 95 l dalej opowiadał o tym, jaka to jędza, jaJca kapryś na, wystarczy o jeden dzie ń opóź nić termin wpłaty, żeby przepadł zastaw. Daje czwart ą część warto ś ci przedmiotu, a bierze pięć, a nawet do siedmiu procent miesi ę cznie itd. Student rozgadał si ę na dobre, opowiadał też, że starucha ma siostr ę, Lizawiet ę, któr ą ta słaba, plugawiutka osóbka co chwila bije i trzyma w całkowitej niewoli, jak małe dziecko, podczas gdy Lizawieta ma co najmniej osiem werszków1 wzrostu... — To istny fenomen! — stwierdził student i roześ miał się na całe gardło. Zacz ę li mówi ć o Lizawiecie. Student jakoś osobliwie lubował si ę opowiadaniem o niej i cią gle się śmiał, a oficer słuchał go z ogromnym zaciekawieniem i poprosił studenta o przysłanie mu Lizawiety do cerowania bielizny. Raskolnikow nie uronił ani słówka z tej rozmowy i dowiedział si ę o wszystkim. Lizawieta była młodsz ą, przyrodni ą siostr ą starej (z różnych matek) i miała już trzydzieści pi ęć lat. Pracowała na swoj ą siostr ę po całych dniach i nocach, była w domu kuchark ą i praczk ą, poza tym szyła na obstalunek, najmowała się nawet do szorowania podłóg, i wszystko oddawała siostrze. Ż adnego obstalunku, żadnej pracy nie waż yła si ę przyj ąć bez zezwolenia starej. Stara ma już spisany testament, o czym nawet wie Lizawieta, która według testamentu — poza ruchomo ś ci ą, krzesłami i innymi drobiazgami — nie otrzymuje ani grosza; pieni ą dze przeznaczyła stara na pewien klasztor w n-skiej guberni, za pokój jej duszy. Lizawieta była mieszczk ą, ale nie miała m ęż a urz ę dnika, była pann ą, strasznie niezgrabn ą, okropnie wysok ą, o długich, jakby powykr ę canych nogach, w znoszonych butach z koźlej skóry, nosiła się jednak bardzo czysto. A najważ niejsze, co szczególnie dziwiło i śmieszyło studenta, było to, że co i rusz bywała w ciąży... — Przecie ż powiadasz, że to potwór — zauwa ż ył oficer. 1 Werszek — dawna rosyjska miara długości, wynosz ą ca 4,45 cm. Wzrost człowieka ponad dwa arszyny określano w werszkach. Por. przypis na s. 112. 96 — JCS Ł iciKa smagła, /c wygi ą ua jaK przeorany aragon, aie nie jak potwór, imaginuj sobie. Ma jakiś dziwnie dobry wyraz twarzy i oczu. Bardzo dobry. Najlepszy dowód, że niejednemu się podobała. Spokojna, łagodna, potulna, zgodna, na wszystko przystaje. I ma też wcale miły uś miech.
— Ho, ho! Widz ę, że tobie też si ę podoba! — roześ miał si ę oficer. — To takie moje dziwactwo. A wiesz, co ci powiem: to przekl ę te stare pudło zamordowałbym i ograbił, i zapewniam cię, bez najmniejszego wyrzutu sumienia — dodał podniecony student. Oficer roześ miał si ę serdecznie, a Raskolnikow drgn ął. Jakie to było dziwne. — Pozwól, że zadam ci jedno powa ż ne pytanie — gor ą czkował si ę student. — Oczywiś cie, zaż artowałem, ale zważ: z jednej strony — głupi, bezmy ś lny, nę dzny, zły i chory babsztyl, nikomu na świecie niepotrzebny, raczej przeciwnie, bo przynosi wszystkim szkod ę, kreatura, która sama nie wie, po co żyje, a jutro i tak wyzionie ducha. Rozumiesz? Czy ty to rozumiesz? — No, rozumiem — odpowiedział oficer, wpatruj ą c si ę uwa ż nie w zaperzonego współtowarzysza. — Słuchaj dalej. Z drugiej strony zaś — młode, świeże siły, gin ą ce z braku pomocy i to tysi ą cami, wsz ę dzie! Sto, tysi ą c pię knych spraw i poczyna ń moż na by zrealizowa ć, wesprze ć i naprawić za pieni ą dze tej staruchy, utopione w klasztorze! Setki, a moż e i tysi ą ce istnie ń skierowanych na właściw ą drog ę, dziesi ą tki rodzin uratowanych od nę dzy, od rozkładu moralnego, od zguby, rozpusty i szpitali wenerycznych — i to wszystko za jej pieni ą dze. Należ ałoby zamordowa ć ją i zabrać jej pieni ą dze po to, by potem poś wi ę ci ć si ę całej ludzkoś ci, dla dobra powszechnego; jak ci si ę zdaje, czy jedno drobne przest ę pstwo nie zostałoby odkupione tysi ą cami dobrych uczynków? Za jedno życie — tysią c istnie ń uratowanych od rozkładu i zgnicia. Jedna śmierć w zamian za sto istnie ń — to przecie ż prosty rachunek! Bo cóż znaczy na wadze ogólnej życie 4 — Zbrodnia i kara 97 LV/J iJuwAiwniiy^yj, giupiyj i ?/iyj o LCII uvu_y : i->iv^ wiy^WJ CHUZA/II z.j^iw wszy, karalucha, zreszt ą i tego nie jest warta, bo ona tylko szkod ę przynosi. Niszczy bowiem życie innych: w tych dniach z wściekłości omal nie odgryzła Lizawiecie palca; mało brakowało, a musieliby go amputowa ć! — Rozumie się, że babsztyl nie zasługuje na życie — zauwa ż ył oficer — ale tu przyroda działa. — Ejże, bracie, przecie ż przyrod ę koryguje si ę, naprawia, bo inaczej uton ęliby ś my w zabobonach. W przeciwnym razie nie byłoby ani jednego wielkiego człowieka. Powiadaj ą: „obowi ą zek, sumienie", nic nie mam przeciwko obowi ą zkom i sumieniu, ale jak my to rozumiemy? Pozwól, zadam ci jeszcze jedno pytanie. Posłuchaj! — Nie, teraz ty posłuchaj, ja ci zadam pytanie. — No! — Gadasz tu, perorujesz, a powiedz mi: zabiłbyś osobi ście tę staruch ę czy nie? — Rozumie się, że nie! Ja tylko z poczucia sprawiedliwo ś ci... Nie o mnie tu chodzi... — A moim zdaniem, jeżeli ty sam si ę nie decydujesz, to nie moż e tu być mowy o sprawiedliwo ś ci! Chod ź my, zagramy jeszcze partyjk ę! Raskolnikow był ogromnie poruszony. Była to, oczywiś cie, najzwyklejsza rozmowa i wymiana myśli mię dzy młodymi ludź mi, które nieraz już słyszał, w innej moż e formie i na inne tematy. Ale dlaczego właśnie teraz wypadło mu słuchać takiej rozmowy i takiego właśnie rozumowania, kiedy w jego własnej głowie powstały... takie same myśli! I dlaczego właśnie teraz, kiedy dopiero co zal ążek tej myśli wyniósł od staruchy, musiał trafić na rozmow ę o niej?... Ten zbieg okoliczno ś ci zawsze wydawał mu si ę bardzo dziwny. Ta nic nie znacz ą ca rozmowa w szynku miała nadzwyczajny wpływ na niego i na dalszy rozwój wypadków, jak gdyby istotnie działało tu jakieś fatum... 98
j-u puwiuuic z pittuu oicmicgu i z, ucii się na. Kanapy i przesiedział całą godzin ę bez ruchu. W tym czasie ściemniło się; świecy nie miał, zreszt ą przez myśl mu nawet nie przyszło, żeby zapalić świec ę. Nigdy potem nie mógł sobie przypomnie ć, czy wówczas w ogóle o czymkolwiek myślał. Wreszcie poczuł nawrót gor ą czki, dreszcze i z rozkosz ą uprzytomnił sobie, że przecież na kanapie moż na si ę położyć. Natychmiast spadł na niego, jakby go przydusił, ciężki, ołowiany sen. Spał bardzo długo i bez żadnych snów. Nastazja, która weszła do niego nazajutrz o dziesi ą tej rano, ledwie si ę go dobudziła. Przyniosła mu herbat ę i chleb. Herbata znowu była cienka, z drugiego parzenia i znowu w jej własnym imbryku. — Ale ma sen! — zawołała oburzona. — I tylko by spał!Podniósł si ę z dużym wysiłkiem. Głowa go bolała. Stan ął, obrócił si ę w swojej komórce i znowu opadł na kanap ę. — Znowu spać! — głośno zdumiała si ę Nastazja. — Jesteś chory czy co? Nic nie odpowiedział. — Herbaty chcesz? — Potem — powiedział z wysiłkiem, przymykaj ą c oczy i odwracaj ą c si ę do ściany. Nastazja postała chwil ę przy nim. — A moż e i naprawd ę chory — rzekła, odwróciła si ę i wyszła. O godzinie drugiej znowu przyszła, z talerzem zupy. A on leżał jak przedtem. Herbata stała nietkni ę ta. Nastazja poczuła si ę nawet urażona i ze złością szturchn ęła go. — Czego gnijesz w łóżku! — zawołała, patrz ą c na niego z obrzydzeniem. Raskolnikow podź wign ął się i usiadł, ale nie odezwał się do niej, patrz ą c w ziemi ę. — Chory czy jak? — zapytała Nastazja i znowu nie otrzymała odpowiedzi. — Wyszedłbyś na świat Boży — powiedziała po chwili milczenia — troch ę powietrza łyknąć. Jeść bę dziesz, nie? 99 — ruiem — uupuwicu/,iai sobie — i machn ął rę k ą. Nastazja postała jeszcze chwil ę, spojrzała na niego ze współczuciem i wyszła. Po kilku minutach podniósł oczy i długo spogl ą dał na herbat ę i na zup ę. Potem wzi ął chleb, łyżkę i zabrał si ę do jedzenia. Zjadł niewiele, bez apetytu, moż e trzy czy cztery łyżki, i jakby machinalnie. Ból głowy ust ę pował. Po zjedzeniu obiadu wyci ą gn ął się znowu na kanapie, ale zasn ąć już nie mógł, tylko leżał bez ruchu, plackiem, twarz ą wtulony w poduszk ę. Miał dziwn ą wizj ę: zdawało mu się, że jest gdzieś w Afryce czy w Egipcie, w jakiejś oazie. Karawana odpoczywa, spokojnie leżą wielbłądy; dookoła rosn ą palmy; wszyscy jedz ą obiad. On zaś cią gle pije wod ę bezpo ś rednio ze strumienia, który płynie, szemrz ą c, tuż pod bokiem. I jest tak przyjemnie, chłodno, przecudna, błękitna woda płynie po różnobarwnych kamieniach i po takim czystym, lśni ą cym, złotym piasku... Naraz wyra ź nie usłyszał bicie zegara. Drgn ął, ockn ął się, podniósł głowę, wyjrzał przez okno, uprzytomnił sobie godzin ę i jak oparzony zerwał się na równe nogi. Podszedł na palcach do drzwi, po cichu je uchylił i zacz ął si ę przysłuchiwać. Strasznie łomotało mu serce. Ale na schodach było tak cicho, jakby wszyscy spali... Wydawało mu się rzecz ą niesłychanie dziwn ą i bezsensown ą, że mógł w takim otumanieniu spać od wczoraj i nic jeszcze nie zrobił, niczego nie przygotował... A tymczasem wybiła szósta... i nagle zamiast ocięż ałej senno ś ci owładnął nim jakiś niepoj ę ty, gor ą czkowy niepokój. Przygotowania były zreszt ą nieskomplikowane. Zebrał wszystkie siły, żeby wszystko dokładnie obliczyć i o niczym nie zapomnie ć; a serce ci ą gle mu łomotało, waliło tak, że aż brakło mu tchu. Po pierwsze, trzeba było zrobi ć pętl ę i przyszy ć ją do płaszcza, ale to jedna chwila. Si ę gn ął pod poduszk ę i wśród upchanej pod nią bielizny odnalazł jak ąś star ą, zupełnie postrz ę pion ą, nie pran ą koszul ę. Oddarł pasek szeroko ś ci jednego i długości oś miu werszków. Pasek ten złożył we dwoje, 100
(jedyne jego okrycie zwierzchnie) i zaczai wszywa ć oba ko ń ce paska pod lew ą pach ę od wewn ą trz. Rę ce mu się trzę sły w czasie szycia, ale wreszcie dokonał tego dzieła, tak że gdy znowu włożył płaszcz, na zewn ą trz nic nie było znać. Igłę i nici miał już dawno przygotowane i leżały na stoliku, zawini ę te w papierek. Co do pętli zaś, to był to bardzo sprytny, jego własny pomysł: pętla przeznaczona była na siekier ę. Nie moż na było przecie ż nieść siekiery w rękach na ulicy. A jeżeli ją schowa ć pod płaszcz, to i tak trzeba by ją przytrzymywa ć rę k ą, co rzucałoby si ę w oczy. A teraz, z tak ą pętl ą, będzie wygodniej, bo wystarczy zawiesi ć ostrze siekiery i całą drog ę będzie sobie spokojnie wisieć pod pach ą, od wewn ę trznej strony. Włożywszy ręk ę do bocznej kieszeni płaszcza, mógł podtrzymywa ć koniec trzonka, a że płaszcz miał szeroki jak worek, z zewn ą trz nie moż na było zauwa ż y ć, że coś podtrzymuje przez kiesze ń. Tę pętl ę wymy ślił już dwa tygodnie temu. Uporawszy się z tą spraw ą, wsun ął palce do w ą skiej szpary mię dzy kanap ą a podłogą i z lewego rogu wyci ą gn ął od dawna przygotowany i schowany tam zastaw. Nie był to zreszt ą wcale zastaw, a po prostu drewniana, gładko wyheblowana deseczka wielkoś ci i grubo ś ci nie wi ę kszej od srebrnej papiero ś nicy. Deseczk ę tę znalazł przypadkowo w czasie jednej ze swoich przechadzek na pewnym podwórzu, gdzie w oficynie mieścił się jakiś warsztat. Potem dodał do niej jeszcze gładką i cienk ą żelazn ą płytkę — prawdopodobnie cz ęść jakiego ś przedmiotu żelaznego — któr ą w tym samym czasie równie ż znalazł na ulicy. Złożywszy obie płytki, z których żelazna była nieco mniejsza od drewnianej, zwi ą zał je mocno razem nitk ą na krzyż; potem skrupulatnie i elegancko owin ął w czysty, biały papier i tak zawi ą zał, żeby jak najtrudniej było rozwi ą za ć. A to w tym celu, żeby na jakiś czas odwrócić uwag ę starej, gdy bę dzie rozpl ą tywa ć paczk ę, i w ten sposób uzyska ć dogodny moment. Ż elazna płytka dodana była dla wagi, żeby stara przynajmniej w pierwszej chwili nie domy ś liła si ę, że 101 „?-,uoIŁŁ w LIJI \JJL\^wino.ii_y. yyoz.joi.pnj nj uu ^z.d.a pod kanap ą. Gdy wyj ął zastaw, na podwórku ktoś krzykn ął: — Dawno już min ęła siódma! — Dawno! Boż e drogi! Rzucił się ku drzwiom, chwil ę nasłuchiwał, potem złapał kapelusz i zacz ął schodzi ć na dół, po swoich trzynastu stopniach, ostroż nie i cicho jak kot. A teraz miał najważ niejsze zadanie — ukraść z kuchni siekier ę. Ż e czynu tego dokona ć musi siekier ą, zdecydował już dawno. Miał jeszcze składany ogrodniczy nóż. Ale nie mógł polegać na noż u i na swoich siłach, wobec czego ostatecznie wybrał siekier ę. Przy tej sposobno ś ci należ y zwrócić uwag ę na pewn ą osobliw ą cech ę wszystkich ostatecznych jego postanowie ń w tej całej sprawie. Im bardziej decydował si ę na nie, tym okropniejsze i bezsensowne mu si ę wydawały. Nie bacz ą c na niesłychanie m ę cz ą c ą wewn ę trzn ą walk ę, nigdy, ani przez chwil ę nie mógł uwierzy ć w wykonalno ść swoich planów. I gdyby zdarzyło si ę kiedy ś tak, że wszystko do najdrobniejszego szczegółu byłoby przez niego przemy ś lane i ostatecznie postanowione, i nie pozostawiałoby najmniejszych w ątpliwo ś ci, to wtedy właśnie, jak się zdaje, wyrzekłby się wszystkiego jako rzeczy bezsensownej, potwornej i niewykonalnej. Ale niejasnych punktów i w ątpliwo ś ci miał jeszcze bez liku. Co do tego, jak zdoby ć siekier ę, to ta drobnostka ani troch ę go nie niepokoiła, bo nie było nic łatwiejszego. Mianowicie Nastazja, szczególnie wieczorami, co chwila wychodziła z domu: albo pobiegnie do sąsiadów, albo do sklepiku, a drzwi zawsze zostawia na oścież otwarte. Gospodyni ci ą gle jej za to wymy ś lała. A wi ę c wystarczyło w odpowiednim momencie wejść po cichu do kuchni i wzi ąć siekier ę, a potem, po upływie godziny (kiedy bę dzie już po wszystkim), wej ść i z powrotem ją położyć. Powstawały jednak ż e pewne w ątpliwo ś ci: przypu ść my, że przyjdzie za godzin ę, żeby jaz powrotem
położyć, a Nastazja, jak na złość, wróci. Oczywi ś cie, trzeba wtedy pójść dalej i czeka ć, aż znowu wyjdzie. A jeżeli w tym czasie przypadkowo się gnie 102 albo co najmniej podstawa do podejrzenia. Ale to były drobnostki, o których nie chciało mu się nawet myśleć, zreszt ą nie miał na to czasu. Myślał o rzeczy najwa ż niejszej, a drobiazgi odkładał do czasu, kiedy sam przekona siebie o wszystkim. To właśnie wydawało się niewykonalne. Tak przynajmniej mu si ę zdawało. Nie mógł sobie żadn ą miar ą wyobrazić, że kiedykolwiek przestanie myśleć, wstanie i... pójdzie tam... Przecież niedawno swoj ą prób ę (ową wizyt ę w celu ostatecznego obejrzenia mieszkania) też tylko próbował urzeczywistnić, ale bynajmniej nie powa ż nie, tylko tak sobie; „Trzeba pójść, rozejrze ć si ę, a nie ci ągle bujać w obłokach". Ale nie wytrzymał, splun ął i uciekł, wściekły na samego siebie. Jednak ż e cała analiza w sensie moralnym była już zako ń czona, jego kazuistyka wyostrzona była jak brzytwa i już sam w sobie nie znajdował świadomego sprzeciwu. Ale w tym wypadku po prostu nie wierzył sobie i uporczywie, niewolniczo szukał kontrargumentów na boku, po omacku, jak gdyby ktoś go do tego zmuszał i cią gn ął w tym kierunku. Wczorajszy dzie ń, który przebiegł tak zaskakuj ą co i przes ą dził o wszystkim, oddziałał na niego omal że mechanicznie: jakby go ktoś wzi ął za rę k ę i cią gn ął za sob ą, nieodparcie, na ślepo, z nadprzyrodzon ą siłą, bez szansy na opór. Jak gdyby skraj jego ubrania dostał si ę w tryby maszyny i stopniowo go tam wci ą gało. W swoim czasie — było to zreszt ą dawno temu — interesowała go mi ę dzy innymi kwestia: dlaczego z tak ą łatwością wykrywane są zbrodnie i jak wyra ź ne są ślady wszystkich zbrodniarzy? Powoli doszedł do różnorodnych i bardzo ciekawych wniosków. Otóż jego zdaniem główna przyczyna tkwi nie tyle w materialnej niemo żliwoś ci ukrycia zbrodni, ile w samym zbrodniarzu; prawie każ dy zbrodniarz w chwili popełniania zbrodni ulega jakiemu ś dziwnemu upadkowi woli i osłabieniu rozs ą dku, które zast ę puje fenomenalnie dziecinna lekkomy ślno ść, i to właśnie w chwili, w której najbardziej potrzebna jest rozwaga i ostroż ność. To osłabienie rozs ą dku i upadek woli 103 \J^JC11L\J W UJC? V^ZjlV_/WiVI\.?l lid JJ^V^VJU»lV^li>3l. W V_> \slL\JHJ\J\) L\JŁ W 1J OJ CJ OHjstopniowo, dochodz ą c do kulminacyjnego punktu przed momentem popełnienia zbrodni; stan ten trwa równie ż w chwili popełniania zbrodni i jeszcze jakiś czas po jej dokonaniu, zależ nie od indywidualno ś ci przest ę pcy; potem mija, mija jak każda inna choroba. Ale teraz powstaje kwestia: czy choroba rodzi przest ę pstwo, czy też samo przest ę pstwo, z racji osobliwej swojej natury, idzie zawsze w parze z czym ś w rodzaju choroby? Na razie nie czuł si ę jeszcze na siłach, aby rozstrzygn ąć tę kwesti ę. Doszedłszy do takich wniosków, zdecydował, że on osobiście, w tej jego sprawie, nie bę dzie ulegał żadnym chorobliwym perturbacjom, a jego rozs ą dek i wola nie opuszcz ą go na pewno w cią gu całego czasu wykonania planu, dlatego że jego czyn „nie jest zbrodni ą"... Pomi ń my cały ten proces myślowy, w wyniku którego doszedł do takiej konkluzji, i tak już uprzedziliś my wypadki... dodajmy tylko, że rzeczowe, ściśle materialne trudno ś ci tej sprawy grały w jego umy śle zupełnie podrz ę dn ą rol ę. „Należ y tylko zachowa ć panowanie nad wol ą i rozs ą dkiem, a trudno ś ci te zostan ą we właściwym czasie pokonane, gdy przyjdzie do zaznajomienia si ę z najdrobniejszymi szczegółami sprawy..." Ale sama sprawa nie zaczynała się. Ostatecznym decyzjom swoim w dalszym cią gu w najmniejszym stopniu nie dowierzał, a gdy wybiła godzina, wszystko wyszło inaczej, tak jakoś mimo woli, omal ż e niespodziewanie. Pewna drobna okoliczno ść zupełnie go zaskoczyła, zanim jeszcze zd ąż ył zejść ze schodów. Gdy zrównał się już z kuchni ą, jak zawsze na oścież otwart ą, i zajrzał tam
ukradkiem, żeby przekona ć się, czy nie ma tam czasem pod nieobecno ść Nastazji samej gospodyni, a jeśli jej nie ma, to czy drzwi do jej pokoju są szczelnie zamkni ę te, żeby niespodziewanie nie wyjrzała stamt ą d w chwili, kiedy wejdzie po siekier ę, nagle zobaczył, że tym razem Nastazja nie tylko jest w domu, w kuchni, ale najspokojniej pracuje: wyjmuje z kosza bielizn ę i rozwiesza ją na sznurach! Spostrzegłszy go, przerwała prac ę, odwróciła się do niego i cały 104 czas me spuszczała z mego oczu, gay przecnoazn. uawrocił głowę i przeszedł obok kuchni, jak gdyby nic nie widz ą c. Ale sprawa była sko ń czona: siekiery nie ma! Okropnie go to przeraziło. „Dlaczego ubrdałem sobie — myślał, schodz ą c już do bramy — że właśnie w tej chwili jej w żadnym razie nie bę dzie w domu. Dlaczego, dlaczego, dlaczego z tak ą pewno ś ci ą tak są dziłem?" Był zupełnie zdruzgotany i nawet poniek ą d poniż ony. Z wściekłości śmiać mu się chciało z samego siebie... Kipiała w nim jakaś tępa, zwierz ę ca złość. Zatrzymał si ę w zamy śleniu w bramie. Na myśl, żeby wyjść na ulic ę dla pozoru i pospacerowa ć, ogarniał go wstr ę t, ale powrót do domu był czym ś jeszcze obrzydliwszym. „I tak ą okazj ę na zawsze straciłem!" — mrukn ął sam do siebie, stoj ą c bez celu w bramie, naprzeciwko ciemnej stróżówki, równie ż otwartej. Naraz aż drgn ął cały. W komórce stróż a, która była o dwa kroki od niego, pod ławką na prawo coś błyszczało... Rozejrzał się dookoła — nie było nikogo. Na palcach podszedł do stróż ówki, zszedł dwa stopnie w dół i cichym głosem zawołał stróż a. „Tak jest, nie ma go w domu. Ale musi być gdzie ś tu, na podwórku, bo drzwi są otwarte". Rzucił się jak jastrz ą b na siekier ę (to właśnie była siekiera) i wyci ą gn ął ją spod ławki, pod któr ą leżała wśród drew; na miejscu, nie wychodz ą c, zawiesił ją na pętli, wsun ął obie rę ce do kieszeni i wyszedł ze stró żówki; nikt nie zauwa ż ył!„Jak nie rozs ą dek, to diabeł!"— pomy ślał, uśmiechaj ą c si ę dziwnie. Przypadek ten dodał mu nadzwyczajnej otuchy. Szedł ulic ą spokojnie i statecznie, nie śpiesz ą c się, żeby nie wzbudzić czasem podejrze ń. Rzadko spogl ą dał na przechodniów, starał si ę nawet zupełnie nie patrze ć na twarze, by jak najmniej zwraca ć na siebie uwag ę. Tu przypomniał sobie kapelusz. „Boże drogi! I pieni ą dze onegdaj miałem, a nie mogłem go zmieni ć na czapk ę!" Zakl ął siarczyś cie. Przypadkowo zajrzał ukradkiem do sklepiku i zobaczył, że na ściennym zegarze jest już dziesi ęć minut po siódmej. Trzeba 105 się było śpieszyć, zwłaszcza ze musiał nadłożyć drogi, zet>y podej ść do domu naokoło, od drugiej strony... Przedtem, gdy starał się obj ąć to wszystko wyobra ź ni ą, chwilami myślał, że bę dzie bardzo się bał. Ale bał się nie za bardzo, a nawet wcale się nie bał. Przychodziły mu do głowy nawet jakieś uboczne myśli, ale wszystko to na bardzo krótko. Przechodz ą c obok ogrodu Jusupowa, pomy ś lał nawet o urz ą dzeniu wysokich wodotrysków i o tym, jak odś wież ałyby one powietrze na wszystkich placach. Stopniowo doszedł do przekonania, że gdyby rozszerzy ć Ogród Letni na całe Pole Marsowe i połączyć go z pałacowym Ogrodem Michajłowskim, byłoby to pię kne i niezwykle poż yteczne dla miasta. Przy tej sposobno ś ci zainteresowała go rzecz nast ę puj ą ca: dlaczego we wszystkich wielkich miastach ludzie maj ą dziwn ą skłonność — i to nie zawsze z konieczno ś ci — do osiedlania się w takich właśnie dzielnicach, które nie maj ą ani ogrodów, ani fontann, w których panuje brud, smród i wszelakie paskudztwo. Przypomniał sobie w tej chwili własne przechadzki po placu Siennym i na chwil ę jak gdyby si ę ockn ął. „Co za bzdury — pomy ślał sobie. — Lepiej już o niczym nie myśleć!" „Tak chyba czepiaj ą się myśl ą napotykanych przedmiotów ci, którzy prowadzeni są na stracenie1" — przemkn ęła mu błyskawicznie myśl, lecz odp ę dził ją jak najpr ę dzej... Ale
już jest blisko, oto dom, oto brama. Gdzieś zegar uderzył jeden raz. „Co to, czyżby już było pół do ósmej? Niemo żliwe, na pewno się śpieszy!" Na szcz ęś cie bram ę znowu min ął pomy ślnie. Mało tego, jakby naumy ślnie, tuż przed nim wjechał do bramy wielki wóz z sianem, który zasłaniał go całego w chwili, gdy przechodził przez bram ę, a gdy wóz wjeż dżał z bramy na podwórze, prześlizn ął się niepostrze ż enie na prawo. Po drugiej stronie 1 Reminiscencja autobiograficzna z miejsca kaźni (22 grudnia 1849), a takż e nawi ą zanie do opowiadania Yictora Hugo Ostatni dzie ń skaza ń ca, które Dostojewski przełożył na rosyjski. 106 wozu słycnac było krzyki i spór kilku głosów, ale jego nikt nie zauwa ż ył i nikogo po drodze nie spotkał. Duż o okien wychodz ą cych na to ogromne, czworok ą tne podwórze było w tej chwili pootwieranych, ale nie podniósł głowy — nie miał na to siły. Klatka schodowa starej była na prawo, tuż obok bramy. Odetchn ął głęboko i przycisn ą wszy ręk ą biją ce serce, nama-cał raz jeszcze i poprawił siekier ę, a potem wszedł na schody, ostroż nie, spokojnie, co chwila nasłuchuj ą c. Ale na schodach nie było nikogo; wszystkie drzwi były zamkni ę te; nikogo też nie spotkał. Na pierwszym piętrze jedno mieszkanie było puste, na oścież otwarte i pracowali tam malarze, ale ci nawet nie spojrzeli. Przystan ął, pomy ś lał i poszedł dalej. „Oczywiś cie, byłoby lepiej, gdyby ich tu nie było, ale... nad nimi są jeszcze dwa piętra". A oto już trzecie pi ętro, drzwi i mieszkanie naprzeciwko — puste. Wszystko wskazywało na to, że mieszkanie na drugim piętrze, pod mieszkaniem starej, równie ż stoi puste: bilet wizytowy, który był przybity do drzwi, został zdj ęty — wyprowadzili się!... Dech mu zaparło. Na moment przemkn ęło mu przez myśl: „A może odejść?" Ale nie odpowiedział na to pytanie i zacz ął nasłuchiwa ć pod drzwiami mieszkania starej: martwa cisza. Potem nasłuchiwał od strony schodów, z dołu, przysłuchiwał się długo, pilnie... W ko ń cu obejrzał się po raz ostatni, zebrał siły, otrz ą sn ął si ę i raz jeszcze namacał siekier ę w pę tli. „Czy aby nie jestem... za bardzo blady? — pomy ślał — za bardzo zdenerwowany? Ona jest podejrzliwa... Moż e poczeka ć... aż serce si ę uspokoi?" Ale serce się nie uspokajało. Przeciwnie, jakby naumy ślnie waliło coraz mocniej i mocniej... Nie wytrzymał, z wolna wyci ą gn ął ręk ę do dzwonka i zadzwonił. Po upływie pół minuty zadzwonił jeszcze raz, głośniej. Nie było odpowiedzi. Nie było co na darmo dzwoni ć, zreszt ą, nie było mu to na rę k ę. Stara była, oczywi ś cie, w domu, ale podejrzliwa i sama. Znał troch ę jej zwyczaje... i teraz przyłożył ucho do samych drzwi. Czy słuch miał szczególnie wyostrzony 107 \^u iiuunu uyiuuy pi/.ypusz,u/,a^, u/, y iz,cu/,y wiście uyiu ucuuz,u dobrze słychać, ale naraz usłyszał jakby szmer ręki przy klamce i jakby szelest sukni. Ktoś cichaczem stał przy samym zamku i zdaje si ę tak samo, jak on z zewn ą trz, również przyłożył ucho do drzwi... Wówczas umyślnie się poruszył i coś bą kn ął na głos, żeby nie przypuszczano, że się chowa; potem zadzwonił po raz trzeci, ale spokojnie, solidnie i bez śladu zniecierpliwienia. Wspominaj ą c o tym póź niej, wyra ź nie i dokładnie, bo chwila ta utkwiła mu w pami ę ci na całe życie, nie mógł w żaden sposób zrozumie ć, sk ą d wzi ęło si ę w nim wówczas tyle przebiegłości, zwłaszcza że chwilami umysł mu się m ą cił, a ciało ogarniała słabość... Po chwili usłyszał otwieranie rygla. VII
Drzwi, jak i poprzednio, zostały uchylone na wą ziutk ą szpark ę i znowu dwoje ostrych, podejrzliwych oczu spojrzało na niego z ciemno ś ci. Tu Raskolnikow okropnie si ę zmieszał i popełnił powa ż ny błąd. Obawiaj ą c się, że stara zlę knie się, jak zobaczy, że są sami, a nie maj ą c nadziei, by na jego widok nabrała zaufania, poci ą gn ął za klamk ę drzwi ku sobie, żeby czasem nie przyszło jej na myśl znowu się zamkn ąć. Widz ą c, że nie zatrzasn ęła drzwi z powrotem, ale też nie puś ciła z rę ki klamki, omal nie wyci ą gn ął jej razem z drzwiami do sieni. Widz ą c zaś, że zatarasowała sob ą wejście i nie pozwala mu przej ść, natarł wprost na ni ą. Stara aż odskoczyła z przestrachu, chciała coś powiedzie ć, ale nie powiedziała, tylko wlepiła w niego szeroko rozwarte oczy. — Dobry wieczór, Alono Iwanowno — zacz ął możliwie niewymuszonym tonem, ale głos odmówił mu posłuszeń stwa, załamał się i drgn ął — przyniosłem pani... zastaw... moż e lepiej wejdziemy... do światła... — I zostawiwszy ją w przedpokoju, nie 108 czeKaj ą c na zaproszenie, wszedł do pokoju... Stara wbiegła za nim, rozkrzyczała się. — Boże! Czego pan chce?... Kim pan jest? Co pan sobie życzy? — Co też pani, Alono Iwanowno... pani mnie zna... Raskol-nikow... o, zastaw przyniosłem, który zapowiedziałem... — I podał jej zastaw. Stara spojrzała na zastaw, ale natychmiast wlepiła oczy w nieproszonego gościa. Wpatrywała si ę w niego bardzo uważ nie, gniewnie i nieufnie. Min ęła dobra chwila; wydawało mu si ę, że spogl ą da na niego drwi ą co, jak gdyby wszystkiego się domy ślała. Czuł, że traci równowag ę, że ogarnia go lęk, tak okropny lęk, że jeśli jeszcze z pół minuty tak na niego popatrzy bez słowa, to chyba ucieknie od niej. — Czemu pani tak patrzy na mnie, jakby mnie pani nie znała? — odezwał si ę naraz z wyraź n ą irytacj ą. — Jeżeli pani chce, niech pani weź mie, a jak nie, to pójd ę do kogoś innego, bo nie mam czasu. Nie miał nawet zamiaru mówi ć tego, ale tak jakoś samo mu si ę to powiedziało. Stara opami ę tała się; zdecydowany ton goś cia dodał jej nieco otuchy. — Czegó ż to, dobrodzieju, zaraz aż tak... Co to jest? — zapytała, zerkaj ą c na zastaw. — Srebrna papiero ś nica, mówiłem przecie ż o tym zeszłym razem. Wyci ą gn ęła rę k ę. — A czegó ż to pan taki strasznie blady? O, i ręce panu drżą! Ką pał si ę pan za długo czy co? — Febra — odpowiedział krótko. — Mimo woli człowiek zblednie... jeżeli nie ma co jeść — dodał, ledwie wymawiaj ą c słowa. Siły znowu zacz ęły go opuszcza ć. Ale odpowied ź miała cechy prawdopodobie ń stwa, wobec czego stara wzi ęła zastaw. — Co to jest? — zapytała raz jeszcze, uwa ż nie patrz ą c na Raskolnikowa i ważą c zastaw w ręku. 109 — z^asiaw... papieroś nica... sreorna... niecn pani ooejrzy. — Coś mi się wydaje, jakby nie była srebrna... Aleś pan tu namotał! Usiłując rozplatać w ę zełek sznurka, odwróciła się do światła (wszystkie okna mimo zaduchu miała zamkni ę te) i na kilka sekund stan ęła tyłem do niego. Raskolnikow rozpi ął palto, zdj ął siekier ę z pętli, ale jeszcze jej nie wyjmował, tylko trzymał praw ą rę k ę pod paltem. R ę ce mu okropnie osłabły, czuł, że z każd ą chwil ą dr ętwiej ą i sztywniej ą! Obawiał się, że wypu ś ci siekier ę z rą k... Nagle zakr ę ciło mu si ę w głowie. — Coś pan tu nasupłał!— zniecierpliwiła się stara i ruszyła w jego stron ę. Nie miał ani chwili do stracenia. Wyj ął już siekier ę i obur ą cz, z rozmachem, jakby poza własną świadomo ś ci ą, ale bez wysiłku, machinalnie, uderzył ją obuchem w głowę. Stało
się to niejako bez udziału jego siły. Lecz gdy tylko raz ją uderzył, nie wiadomo sk ą d, zjawiły się siły. Stara, jak zawsze, była z gołą głową. Jej jasne, przyprószone siwizn ą, rzadkie włosy były wysmarowane jakimś tłuszczem i z tyłu splecione w mysi ogonek podpi ę ty odłamkiem rogowego grzebyka stercz ą cego we włosach. Krzykn ęła, ale bardzo słabym głosem i nagle jakoś dziwnie przysiadła, chocia ż zd ążyła się jeszcze złapać rękoma za głowę. W jednym rę ku trzymała wci ąż „zastaw". Wówczas Raskolnikow uderzył ją jeszcze kilka razy obuchem w tył głowy. Krew bluzn ęła jak z przewróconej szklanki i ciało zwaliło się na wznak. Raskolnikow odst ą pił o krok, pozwolił jej upaść, po czym nachylił si ę i zajrzał jej w twarz: już nie żyła. Oczy miała wybałuszone, jak gdyby miały wyskoczy ć z orbit, a czoło i całą twarz zmarszczone, wykrzywione konwulsyjnym skurczem. Położył siekier ę na podłodze, obok trupa, i natychmiast si ę gn ął do kieszeni staruchy, staraj ą c się nie poplami ć spływaj ąc ą krwi ą — do tej samej kieszeni, z której zeszłym razem wyjmowała klucze. Był w pełni świadomo ś ci, nie miał żadnego zać mienia myśli ani zawrotów głowy, drżały mu tylko jeszcze 110 1-uz.incj przypomniał sooie, ze oyi nawet oarazo uwa ż ny, przezorny, starał się nie poplamić... Klucze wyj ął w jednej chwili... Wszystkie, jak i wówczas, były w jednym pę czku na żelaznym kółeczku. Pobiegł z kluczami do sypialni. Był to mały pokój z dużą ilością świętych obrazów na ścianie. Przy drugiej ścianie stało szerokie łóżko, bardzo czyste, okryte zszyt ą ze skrawków jedwabiu, watowan ą kołdrą. Przy trzeciej ścianie stała komoda. Rzecz zastanawiaj ą ca: gdy zacz ął dobiera ć klucze do komody i usłyszał ich brz ę k, jakiś dreszcz przeszedł mu po ciele. Znowu opanowała go ch ęć porzucenia wszystkiego i umkni ę cia. Ale była to tylko jedna chwilka; na ucieczk ę było już za póź no. Nawet uś miechn ął się z politowaniem nad samym sob ą, gdy nagle opanowała go inna, niepokoj ą ca myśl. Wydawało mu się, że stara jeszcze żyje i że moż e si ę ockn ąć. Zostawiwszy klucze i komod ę, pobiegł z powrotem do ciała, złapał siekier ę, uniósł ją i zamachn ął się raz jeszcze nad star ą, ale nie uderzył. Nie ulegało wą tpliwo ś ci, że nie żyje. Nachyliwszy się i przyjrzawszy się jej z bliska, przekonał się naocznie, że miała rozpłataną czaszk ę i jak gdyby przekr ę con ą nieco na bok. Chciał jej dotkn ąć palcem, ale pr ę dko cofn ął palec; i tak widać było wszystko. Tymczasem utworzyła się już cała kałuża krwi. Naraz zauwa ż ył na jej szyi sznureczek, szarpn ął go, ale sznureczek był mocny i nie przerwał się; przy tym nasi ą kn ął krwi ą. Próbował wyci ą gn ąć go zza pazuchy, ale coś przeszkadzało, trzymało. Z niecierpliwo ś ci ą znowu uniósł siekier ę, żeby nią rą bn ąć po sznurku na ciele, z góry, ale nie miał odwagi i z trudem, poplamiwszy rę ce i siekier ę, po dwóch minutach szarpaniny w ko ń cu rozci ął sznurek, nie dotykaj ą c toporem ciała; nie omylił się — była tam sakiewka. Na sznureczku wisiały dwa krzyż yki, cyprysowy i miedziany, oprócz tego — emaliowany szkaplerzyk; tuż obok wisiała niewielka zamszowa, zatłuszczona sakiewka ze stalowym okuciem i kółeczkiem. Sakiewka była mocno wypchana; Raskolnikow, nie ogl ą daj ą c, wsun ął ją do kieszeni, krzyżyki rzucił z powrotem starej na piersi i zabrawszy siekier ę, znów wbiegł do sypialni. 111 się oaruzo, ziapai KIUCZC i znowu zaczai nimi manipulowa ć. Ale jakoś nie udawało mu się to; nie mógł dopasowa ć kluczy. Nie dlatego, że mu tak bardzo drżały rę ce, ale jakoś cią gle się mylił: widzi, na przykład, że to nie ten klucz, a pcha go do dziurki. Naraz przypomniał sobie i domy ślił si ę, że ten duży klucz z zę batym piórem, który wisi razem z mniejszymi, musi być nie od komody (tak zeszłym razem mu si ę wydawało),a od jakiejś skrytki i że moż e w tej właśnie skrytce wszystko jest schowane. Zostawił wi ęc w spokoju komod ę i wlazł pod łóżko, bo wiedział, że wszelkiego rodzaju warto ś ciowe skrzyneczki stare kobiety chowaj ą pod łóżka. Tak też było: stał tam znacznych rozmiarów kufer o
długości powy ż ej arszyna1, z wypukłym wiekiem, obity safianem i stalowymi ćwiekami. Z ę baty klucz akurat si ę nadawał i otworzył kufer. Na wierzchu pod białym prze ścieradłem leżało zaj ę cze futerko, z czerwonym pokryciem; pod nim — jedwabna suknia, szal, a dalej, w głębi, zdawało się, że leżą same łachy. Przede wszystkim zaczai wyciera ć o czerwone pokrycie futerka umazane we krwi ręce. „Czerwone, a na czerwonym nie bę dzie znać krwi — pomy ś lał i zaraz się zreflektował: — Boż e! Zmysły trac ę czy co?" Lecz gdy tylko ruszył łachy, spod futerka wyślizn ął si ę złoty zegarek. Zacz ął wszystko przerzuca ć. Rzeczywi ś cie w gał-ganach ukryte było złoto — prawdopodobnie zastawy, wykupione i nie wykupione — bransoletki, łańcuszki, kolczyki, szpilki itp. Niektóre były w futeralikach, inne zaś po prostu owini ę te w papier gazetowy, ale porz ą dnie i starannie, w podwójne arkusze, przewi ą zane wst ąż eczkami. Nie trac ą c ani chwili, zacz ął je pakowa ć do kieszeni spodni i płaszcza, bez wyboru, nie rozpakowuj ą c paczuszek ani nie otwieraj ą c futera-lików, ale dużo zabra ć nie zd ążył... Nagle usłyszał, że w pokoju, w którym leżała stara, ktoś chodzi. Przerwał pakowanie i zamarł. Dookoła panowała cisza, 1 Arszyn — dawna rosyjska miara długości, wahaj ą ca się w granicach 71,12-81,5 cm. 112 a wię c iyiKo mu się zdawało. Ale naraz usłyszał wyraź nie stłumiony okrzyk, jak gdyby ktoś słabo i krótko jękn ął i zamilkł. Potem — znowu martwa cisza trwaj ą ca z minut ę albo i dwie. Przykucn ął przy kufrze i czekał, wstrzymuj ą c oddech, ale naraz zerwał si ę, chwycił siekier ę i wybiegł z sypialni. Na środku pokoju stała Lizawieta, z wielkim tobołkiem w rę ku, i w osłupieniu patrzyła na zamordowan ą siostr ę, biała jak płótno i jakby za słaba, by krzykn ąć. Na widok wpadaj ą cego Raskolnikowa zadrż ała jak liść i twarz zacz ęła jej kurczowo drgać. Podniosła rę k ę i otworzyła nawet usta, ale jednak nie krzykn ęła i wolno, tyłem zacz ęła si ę cofać w kąt, patrz ą c mu uporczywie prosto w oczy, ale w milczeniu, jak gdyby nie miała sił krzykn ąć. Rzucił si ę do niej z siekier ą. Wargi skrzywiła tak żałośnie, jak to bywa u małych dzieci, kiedy zaczynaj ą się czego ś lękać, pilnie wpatruj ą si ę w przedmiot, który je strachem przejmuje, i zamierzaj ą się rozpłakać. Nieszcz ę sna Lizawieta była do tego stopnia prosta, zahukana i nastraszona, że nie podniosła nawet rą k, żeby zasłonić twarz, jakkolwiek w tej chwili byłby to odruch zupełnie naturalny, bo siekier ę miała wzniesion ą nad sam ą twarz ą. Uniosła tylko woln ą lew ą rę k ę, nawet nie na wysoko ść twarzy, i powoli wyci ą gn ęła ją w jego kierunku, jakby go odsuwała. Uderzył siekier ą w czaszk ę ostrzem, z rozmachu i przer ą bał jej całą górn ą część czoła, wrzynaj ą c si ę prawie do ciemienia. Natychmiast run ęła na ziemi ę. Raskolnikow zupełnie stracił panowanie nad sob ą, schwycił jej tobołek, znowu go rzucił na ziemi ę i wybiegł do przedpokoju. Coraz bardziej opanowywał go strach, zwłaszcza po tym drugim, zupełnie nieprzewidzianym morderstwie. Chciał jak najpr ę dzej stą d uciec. I gdyby był w stanie w owej chwili dokładniej widzieć i rozumowa ć, gdyby mógł uświadomi ć sobie wszystkie trudno ś ci swojej sytuacji, całą groz ę, ohyd ę i bezsensowno ść oraz zrozumie ć wreszcie, ile czeka go przeszkód, a moż e i przest ę pstw, żeby si ę st ą d wyrwa ć i dosta ć do domu, to bardzo możliwe, że porzuciłby wszystko, poszedłby, gdzie 113 , i sam na sieoic ziuunuy uumesicmc, nawei nic z,c sua.-chu o siebie, a z przera ż enia i obrzydzenia do tego, co uczynił. Szczególne uczucie obrzydzenia pot ę gowało si ę w nim z minuty na minut ę. Za nic na świecie nie wróciłby teraz do kufra ani nawet do pokoi. Jednak ż e powoli zacz ęło go opanowywa ć jakieś dziwne roztargnienie czy zaduma; chwilami zapominał się, a raczej zapominał o rzeczy najważ niejszej, czepiaj ą c si ę równocze ś nie drobiazgów. Gdy zajrzał do kuchni i spostrzegł na ławce wiadro napełnione do połowy wod ą, postanowił umyć ręce i siekier ę. R ę ce miał lepkie od krwi. Siekier ę
wrzucił ostrzem do wody, chwycił z okna leżą cy na wyszczerbionym spodku kawałek mydła i zacz ął w wiadrze myć rę ce. Potem wyj ął siekier ę, obmył żelazo i długo, ze trzy minuty, szorował drewniany trzonek, próbuj ą c zmyć krew mydłem. Po tej czynno ś ci wytarł wszystko bielizn ą, która się suszyła na sznurze przeci ą gni ę tym przez kuchni ę, a potem długo, uważ nie ogl ą dał siekier ę przy oknie. Ż adnych śladów nie było, tylko trzonek był jeszcze mokry. Starannie znowu zawiesił siekier ę na pętli pod płaszczem. Nast ę pnie, na ile pozwalało na to światło w ciemnej kuchni, obejrzał płaszcz, spodnie, buty. Na pierwszy rzut oka wszystko było w porz ą dku, jedynie buty były poplamione. Zwilżył wi ęc jakiś gałgan i wytarł buty. Zdawał sobie przy tym spraw ę z tego, że ogl ą da rzeczy niedokładnie, że moż e jest coś rzucaj ą cego si ę w oczy, czego na razie nie dostrzega. Stan ął w zamy śleniu na środku pokoju. Ponura, drę cz ą ca myśl kołatała mu w głowie — myśl, że traci zmysły i że w tej chwili nie jest w stanie niczego rozs ą dnie obmy ś lić ani się ratowa ć, że moż e należ y robić coś zupełnie innego, aniżeli teraz robi... „Boże drogi! Trzeba uciekać, uciekać!" — wybełkotał sam do siebie i wybiegł do przedpokoju. Ale tutaj czekało go przera ż enie, jakiego nigdy jeszcze nie doś wiadczył. Stał, przygl ą dał się i nie wierzył własnym oczom: drzwi, zewn ę trzne drzwi z przedpokoju na klatk ę schodow ą, te same, do których przedtem dzwonił i przez które wszedł, były Otwarte 114 i ucnyione na szeroKosc całej dłoni: przez cały czas, przez cały ten czas nie były zamkni ę te ani na klucz, ani na rygiel! Stara nie zamkn ęła za nim może przez ostro żno ść. Ale, Boż e święty! Przecież widział potem Lizawiet ę! I jak mógł, jak mógł si ę nie domy ślić, że przecie ż musiała jakoś wejść! Chyba nie przez ścian ę! Rzucił się do drzwi i założył rygiel! „Ale nie, znowu nie to! Trzeba uciekać, uciekać..." Odsun ął znowu rygiel, otworzył drzwi i zaczai nasłuchiwać na schodach. Długo się wsłuchiwał. Gdzieś daleko, prawdopodobnie na dole, w bramie, głośno i piskliwie darły się jakieś dwa głosy, kłócono się i wymy ślano sobie. „O co chodzi?..." Czekał cierpliwie. Nagle wszystko ucichło, jak uci ął; rozeszli si ę. Chciał już wyjść, ale naraz o piętro niżej z trzaskiem otworzono drzwi na schody i ktoś zacz ął schodzi ć na dół, nuc ą c jak ąś piosenk ę. „Jak mog ą tak ci ą gle hałasować!" — przemkn ęło mu przez my śl. Znowu przymkn ął drzwi i czekał. Wreszcie wszystko umilkło, nie dochodził żaden dźwi ę k. Już wyszedł na schody, gdy znów usłyszał czyjeś kroki. Usłyszał te kroki z bardzo daleka, z samego dołu, ale bardzo dokładnie pami ę ta, że już od pierwszego odgłosu podejrzewał, iż ktoś idzie na pewno tutaj, na trzecie piętro, do starej. Dlaczego? Czy odgłos tych kroków był jakiś wyj ą tkowy, osobliwy? Były to kroki ci ężkie, miarowe, powolne. Oto min ął on już parter, idzie wyżej, jeszcze wyżej; coraz lepiej słychać! Słyszał już ciężkie sapanie idą cego... Zacz ęło się trzecie piętro... Tutaj! I naraz wydawało mu si ę, że zupełnie zdr ę twiał, jak we śnie, kiedy śni si ę człowiekowi, że go chc ą zamordowa ć, dop ę dzaj ą, a człowiek jak gdyby przykuty jest do miejsca i nawet ręk ą ruszyć nie moż e. Wreszcie, gdy gość zacz ął wchodzić na trzecie piętro, Raskol-nikow oprzytomniał, zd ąż ył jeszcze zgrabnie wślizn ąć si ę z powrotem do mieszkania, przymykaj ą c za sob ą drzwi. Potem chwycił rygiel i po cichu, bez najmniejszego szmeru wsun ął go 115 w sKooei. instynKt mu pomagał, f o dokonaniu tego przyczaił się z zapartym tchem tuż pod drzwiami. Nieproszony gość również stał pod drzwiami. Stali teraz naprzeciw siebie, jak przedtem on ze staruch ą, kiedy to dzieliły ich drzwi, a on nasłuchiwał.
Gość kilkakrotnie głęboko odetchn ął. „Chyba jest gruby i rosły" — pomy ślał Raskolnikow, ściskaj ą c w ręku siekier ę. Zupełnie jak we śnie. Gość szarpn ął za r ączk ę dzwonka i głośno zadzwonił. Gdy rozległ się blaszany dźwi ę k dzwonka, przywidziało mu się, że ktoś poruszył się w pokoju. Kilka sekund uwa ż nie nasłuchiwał. Nieznajomy szarpn ął jeszcze raz, znowu czekał i naraz zniecierpliwiony zaczai z całych sił tarmosić klamk ę. Raskolnikow patrzył z przera ż eniem, jak rygiel skacze w skoblu, i otę piały ze strachu czekał, że rygiel lada chwila wyskoczy. A było to zupełnie możliwe: tak mocno szarpano drzwi. Chciał przytrzyma ć rygiel rę k ą, ale pomy ś lał, że tamten moż e si ę domy ś lić. Zdawało mu się, że znowu dostaje zawrotów głowy. „Zaraz upadn ę!" — przemkn ęło mu przez myśl, ale nieznajomy zacz ął coś mówić, a Raskolnikow w lot oprzytomniał. — Co one tam, śpią psiekrwie czy ktoś je pozarzynał? Niech was wszyscy diabli!... — rykn ął gość jak z beczki. — Hej, Alono Iwanowno, stara wiedź mo! Lizawieto Iwanowno, śliczna panno! Otwórzcie! O psiekrwie, śpią czy co u licha? — I znowu, rozwś cieczony, z dziesi ęć razy szarpn ął z całej siły dzwonek. Musiał to być człowiek władczy i krótko trzymaj ą cy domowników. W tej samej chwili doleciał odgłos drobnych, poś piesznych kroków. Ktoś jeszcze szedł tutaj. Raskolnikow nie dosłyszał rozmowy w pierwszej chwili. — Czyż by nikogo nie było? — dźwi ę cznie i wesoło zapytał przybysz, zwracaj ą c się do pierwszego goś cia, który nie przestawał szarpa ć dzwonka. — Moje uszanowanie, panie Koch! „Sądz ą c po głosie, musi to być człowiek bardzo młody" — pomy ślał Raskolnikow. 116 wicuz ą, już o maio arzwi me rozwamem — oo> powiedział Koch. — A pan sk ą d raczy mnie znać? — Masz tobie! A onegdaj kto panu w „Gambrynusie" wlepił trzy partie w bilard? — A-a-a... — Wi ę c nie ma ich. To dziwne. Zreszt ą, bardzo głupia sytuacja. Dok ą d ta stara mogła pójść? Mam do niej interes. — Ja też mam interes, mój panie! — Co robić? Chyba przyjdzie zrezygnowa ć. Och! A tak liczyłem na fors ę! — jękn ął młodzieniec. — Na to wygl ą da, że nic z tego, ale po co, u licha, si ę umawiała? Sama przecie ż, wiedź ma jedna, wyznaczyła godzin ę. Mam nóż na gardle. I gdzie si ę, psiakrew, wałęsa, nie rozumiem! Cały rok gnije w domu, nogi ją bol ą, a tu, jak na złość, na spacer si ę wybrała! — Moż e stróża zapyta ć? — O co? — Dok ą d poszła i kiedy wróci? — Hm... do diabła... zapytać... Ale przecież ona nigdzie nie chodzi... — i jeszcze raz szarpn ął klamk ą. — Do cholery, nie ma co, nic z tego! — Czekaj pan! — krzykn ął nagle młodzieniec. — Spójrz pan: widzi pan, jak drzwi odstaj ą, kiedy si ę je szarpie? — No to co? — To znaczy, że nie są zamkni ę te na klucz, tylko na rygiel, a raczej na haczyk! Słyszy pan, jak brz ę czy! — No? — Jeszcze pan nie rozumie? To znaczy, że ktoś jest w domu. Gdyby obie wyszły, to zamkn ęłyby z zewn ą trz na klucz, a nie na rygiel od wewn ą trz. A tu — słyszy pan, jak
brz ę czy rygiel? Ż eby się zamkn ąć od wewn ą trz na rygiel, trzeba przecież być w domu, rozumie pan? Widocznie siedz ą w domu i nie chc ą otworzy ć! — Ba! Rzeczywi ś cie! — skonstatował zdumiony Koch. — Wi ę c co, u licha, sobie my śl ą! — I zacz ął okropnie szarpa ć drzwi. 117 — iNiecn pan zaczeka! — zawołał znowu ten młody. — I niech pan nie szarpie! Tu coś jest nie w porz ą dku... pan przecież dzwonił, szarpał, wi ę c jeśli nie otwieraj ą, to znaczy, że albo pomdlały, albo... — Co? — Wie pan co: chod ź my po stróż a, niech on je sam obudzi. — Słusznie! — I obydwaj ruszyli na dół. — Chwileczk ę! Niech pan tu zostanie, a ja pobiegn ę po stróż a. — A po co mam zostawa ć? — A czy to moż na wiedzieć? — Moż e i racja... — Ja przecież szykuj ę si ę na sę dziego śledczego! Tu najwidoczniej, naj-wi-docz-niej coś jest nie w porz ą dku! — obstawał przy swoim młodzieniec i pobiegł pr ę dko na dół. Koch pozostał, raz jeszcze poci ą gn ął, ale już spokojnie, za rą czk ę dzwonka, który brz ę kn ął; powoli, jakby coś kombinuj ą c, zaczai porusza ć klamk ą w jedn ą i w drug ą stron ę, żeby się raz jeszcze przekona ć, że jest zamkni ę te tylko na rygiel. Potem, sapi ą c, nachylił się i zajrzał przez dziurk ę od klucza, ale tam tkwił od wewn ą trz klucz, nie mógł wi ę c nic zobaczy ć. Raskolnikow ściskał w rę ku siekier ę. Był jak w malignie. Już si ę szykował do stoczenia z nimi walki, gdyby weszli. Kiedy pukali i zastanawiali si ę nad sytuacj ą, przychodziła mu kilka razy do głowy my śl, żeby wszystko od razu sko ń czy ć i krzykn ąć do nich zza drzwi. Chwilami brała go ochota nawymy ś lać im i droczy ć się z nimi, dopóki nie otworz ą. „Byle tylko prę dzej!" — przemkn ęło mu przez myśl. — Gdzie ż on jest, do diabła... Czas mijał, minuta, dwie, ale nikt nie przychodził. Koch zacz ął się niecierpliwić. — Do diabła!... — warkn ął i porzucaj ą c swój posterunek, ruszył na dół, śpiesz ą c się i tupi ą c butami po schodach. Kroki ucichły. „Boże, co robić?" 118 Kaskolmkow odemkn ął drzwi, uchylił je, nic nie było słychać, i nagle, zupełnie nie zastanawiaj ą c się, zamkn ął je dokładnie za sob ą i zacz ął szybko schodzić na dół. Zszedł już z trzech kondygnacji, gdy nagle zaczai się straszny harmider na dole. „Co robić? Ukryć si ę nie ma gdzie". Pobiegł z powrotem, znów do mieszkania. — Hej, psiakrew! Trzyma ć go! Ktoś z wrzaskiem wyskoczył na dole z jakiegoś mieszkania i nie pobiegł, a po prostu sfrun ął na dół po schodach, drą c się na całe gardło: — Mitia! Mitia! Mitia! Mitia! Mitia! Draniu jeden! Wrzeszczał jeszcze na dworze. Wreszcie wszystko ucichło. Ale w tej samej chwili kilka osób, głośno rozmawiaj ą c, zacz ęło z hałasem wchodzić na schody. Było ich trzech albo czterech. Dobiegł go dź wi ę czny głos owego młodzień ca. „To oni!" Zrozpaczony do ostateczno ś ci, ruszył im naprzeciw: niech się dzieje, co chce! Zatrzymaj ą — wszystko przepadło, min ą — też przepadło: zapami ę taj ą. Już si ę zbliżali ku sobie, dzieliło ich tylko jedno pi ętro i nagle — ratunek! Kilka stopni niżej, na prawo, zauwa ż ył otwarte na oścież mieszkanie na pierwszym piętrze, to samo mieszkanie, w którym pracowali malarze, a teraz jakby naumy ślnie puste. To pewnie oni wyskoczyli z takim wrzaskiem. Podłogi były świeżo pomalowane, na środku pokoju stała ba ń ka i miska z
farb ą i pę dzlem. W oka mgnieniu wślizn ął si ę do mieszkania i przyczaił za drzwiami, jeszcze zd ążył: wchodz ą cy na gór ę akurat podchodzili do tych drzwi. Potem skr ę cili na gór ę i poszli dalej, na trzecie piętro, rozprawiaj ą c głośno. Przeczekał, wyszedł na palcach i zbiegł na dół. Na schodach nie było nikogo! W bramie również. Szybkim krokiem min ął bram ę i skr ę cił na ulicy w lewo. Wiedział bardzo dobrze, świetnie zdawał sobie spraw ę z tego, że w tej chwili oni są już w mieszkaniu, że się bardzo zdziwili, zobaczywszy, że drzwi są otwarte, podczas gdy przed chwil ą były zamkni ę te, że już ogl ą daj ą zwłoki i że nie dalej jak za 119 min u L^ uumysi ą się, it raczej nauiui ą mezimego że przed chwil ą był tu morderca i zd ąż ył się gdzieś ukryć, prześlizn ąć si ę obok nich, uciec; domy ś la si ę prawdopodobnie i tego, że schował się w pustym mieszkaniu, gdy oni szli na gór ę. A jednak nie miał odwagi za bardzo przyś pieszy ć kroku, jakkolwiek do pierwszej przecznicy pozostawało około stu kroków. „Czy nie skoczy ć do jakiejś bramy i przeczeka ć gdzieś na schodach? Nie, jeszcze gorzej! A moż e wyrzuci ć siekier ę? Moż e wzi ąć dorożk ę? Rozpacz! Rozpacz!" Nareszcie doszedł do rogu ulicy; skr ę cił w boczn ą uliczk ę na pół żywy; tu już był prawie bezpieczny i rozumiał to: zawsze mniej podejrze ń bę dzie, przy tym było tu bardzo dużo ludzi, tak że stanowił w tym tłumie kropl ę w morzu. Wszystkie te przej ścia tak go piekielnie zm ę czyły, że ledwie powłóczył nogami. Pot ciurkiem spływał mu po twarzy; całą szyj ę miał mokr ą. „Patrzcie go, ale się str ą bił!"— krzykn ął mu jakiś przechodzie ń, gdy doszedł już do kanału. Zaczynało mu si ę m ą ci ć w głowie; im dalej, tym gorzej. Zapami ę tał sobie jednak, jak dochodz ą c do kanału, zlą kł się, że jest tu mało ludzi i że tu rzuca się w oczy, wobec czego chciał zawrócić z powrotem do bocznej uliczki. Nie bacz ą c na to, że ledwie się trzymał na nogach, nadłożył jednak ż e sporo drogi i wrócił do domu od strony przeciwnej. Na pół przytomny wszedł do bramy swojego domu i był już na schodach, kiedy przypomniał sobie o siekierze. A było to jedno z najwa ż niejszych zada ń: położyć ją z powrotem na miejsce tak, żeby nikt nie zauwa ż ył. Nie był już, oczywiś cie, w stanie uprzytomni ć sobie, że moż e lepiej byłoby wcale nie kłaść siekiery na miejsce, a podrzuci ć ją, choć by póź niej, gdzieś na cudze podwórze. Ale i to przeszło pomy ślnie: drzwi stróż ówki były przymkni ę te, ale nie zamkni ę te na klucz, a wię c prawdopodobnie stróż jest w domu. Raskolnikow już do tego stopnia był rozkojarzony, że podszedł wprost do stróż ówki i otworzył ją. Gdyby go stróż zapytał: „Czego pan chce?", najprawdopodob120 WODCC położyć siekier ę na miejsce pod ławką; nawet zakrył ją drwami, jak było przedtem. Nikogo, żywej duszy nie spotkał aż do swojego pokoju; drzwi mieszkania gospodyni były zamkni ę te. Wszedłszy do pokoju, rzucił si ę na kanap ę tak, jak stał. Nie spał, leżał w stanie jakiego ś zamroczenia; gdyby ktoś wszedł w tej chwili do pokoju, na pewno by się zerwał i krzykn ął. Do głowy cisn ęły mu się jakieś strz ę py i urywki myśli, ale mimo wysiłku nie mógł uchwycić i zatrzyma ć żadnej...
Cz ęść druga
i W takim stanie leżał bardzo długo. Chwilami jak gdyby się budził i widział, że dawno jest już noc, ale ani mu przez myśl nie przeszło, żeby wstać. Wreszcie zauwa żył, że jest widno jak w dzie ń. Leż ał na kanapie na wznak, wci ąż zdr ę twiały po tym stanie zamroczenia. Z ulicy dochodziły przera źliwe, okropne krzyki i jęki, które zreszt ą słyszał pod swoim oknem co noc o trzeciej nad ranem. Te właśnie jęki go obudziły. „Aha! już wychodz ą z szynków pijacy — pomy ślał sobie — to znaczy, że już jest trzecia". I naraz zerwał si ę z kanapy jak oparzony: „Jak to! Już trzecia godzina!" Usiadł na kanapie i wtedy dopiero przypomniał sobie wszystko! W okamgnieniu wszystko sobie przypomniał! W pierwszej chwili przekonany był, że dostaje obłędu. Przeszedł go zimny dreszcz, ale dreszcz ten spowodowany był również gor ą czk ą, która zacz ęła go trawi ć jeszcze we śnie. Teraz zaś tak nim rzucało, że zą b na zą b nie trafiał i wszystko w nim drżało. Otworzył drzwi i zacz ął nasłuchiwać: w całym domu wszyscy spali. Ze zdumieniem ogl ą dał siebie i wszystko dookoła w pokoju i żadn ą miar ą nie potrafił zrozumie ć, jak mógł wczoraj, wchodz ą c, nie zamkn ąć drzwi na haczyk i rzuci ć si ę 122 na jvanap
chyba najmniejszych podejrze ń; chyba nie, chyba nie!" — powtarzał, stoj ą c na środku pokoju, i z chorobliwie nat ęż on ą uwag ą zaczai si ę rozgl ą da ć dookoła, po podłodze, po wszystkich zakamarkach, żeby się przekona ć, czy czasem czego ś nie przeoczył. Ś wiadomo ść, że wszystko, nawet pami ęć, nawet zwykła zdolno ść rozumowania zaczyna, go zawodzi ć, sprawiała mu niezno ś ny ból. „Boże, czyżby to już się zaczynało, czyż by już zaczynała się kara? O tak, tak jest!" Istotnie, strz ę py, które poobcinał od spodni, porozrzucane były po podłodze na środku pokoju tak, że każ dy mógłby je zobaczy ć. „Co się ze mn ą dzieje?" — pomy ślał całkiem zgn ę biony. W tej chwili przyszła mu do głowy straszna myśl, że być moż e, całe ubranie poplamione jest krwi ą, że moż e jest dużo śladów, ale on ich nie widzi, bo jest rozkojarzony, ma osłabiony umysł... Naraz przypomniał sobie, że przecie ż i na sakiewce była krew. „Ba! To znaczy, że i w kieszeni też musi być krew, bo wtedy mokr ą jeszcze sakiewk ę wsun ąłem do kieszeni!" W jednej chwili wywrócił kiesze ń, patrzy — tak jest — na podszewce kieszeni są ślady, plamy! „A wi ę c jeszcze niezupełnie straciłem rozum, a wi ę c umysł i pami ęć jeszcze działają, jeżeli si ę połapałem i domy ś liłem się tego! — pomy ś lał z triumfem, westchn ą wszy głęboko i radoś nie pełną piersi ą. — To po prostu osłabienie z gor ą czki, chwilowa utrata przytomno ś ci" — i wyrwał całą lew ą kiesze ń spodni. W tej chwili promyk słońca padł na jego lewy, dziurawy but: wydało mu si ę, że na czubku buta ukazały się jakieś plamy. Natychmiast zdj ął buty: „Istotnie, są plamy! 124 Koniec sKarpetKi przesi ą kni ę ty jest krwi ą . Widocznie, przez nieostroż no ść wdepn ął wtedy w kałużę krwi... „Ale co teraz z tym zrobić? Gdzie podzia ć tę skarpetk ę, strz ę py, kiesze ń?" Wzi ął to wszystko do ręki i stan ął na środku pokoju. „Do pieca? Ależ przede wszystkim zaczn ą grzeba ć w piecu. Spali ć? Spali ć? Nawet zapałek nie ma. Nie, lepiej pójść gdzie ś i wszystko wyrzucić. Tak! Lepiej wyrzuci ć! — mamrotał, siadaj ą c znowu na kanapie. — I to zaraz, natychmiast, ani chwili nie zwlekaj ą c!..." Ale zamiast tego opadł znowu głową na poduszk ę, znowu zmroziły go niezno ś ne dreszcze, znowu naci ą gn ął na siebie płaszcz. I długo, przez kilka godzin jeszcze majaczył, że „trzeba by natychmiast, bez zwłoki gdzieś pójść i wszystko wyrzuci ć, żeby się wreszcie tego wszystkiego pozby ć, byle pr ę dzej, byle prę dzej!" Zrywał się z kanapy kilka razy, chciał wstać, ale nie był w stanie. W ko ń cu obudziło go mocne pukanie do drzwi. — Odmykaj, umarł czy co? Cię giem ino gnije! — krzyczała Nastazja, wal ą c pięści ą w drzwi. — Po calusie ń kich dniach się wyleguje jak pies! Jak pies! Odmykaj! Już po dziesi ą tej. — A moż e nie ma go w domu? — odezwał si ę m ę ski głos. „Ba! to głos stróż a... Czego on tu chce?" Zerwał się i usiadł na kanapie. Serce mu waliło tak, że poczuł fizyczny ból. — A czegój to na haczyk si ę zamyka ć? — dodała jeszcze Nastazja. — Widzicie go, zamyka ć się zacz ął!Ż eby samego nie ukradli czy co? Odmykaj, m ą dralo, obud ź się! „Czego oni chc ą? Po co stróż? A wi ę c wiedz ą. Broni ć si ę czy otworzy ć? Wszystko jedno..." Podniósł się, nachylił i zdj ął haczyk. Cały jego pokój był tak mały, że można było zdj ąć haczyk, nie wstaj ą c z łóżka. Tak jest: stoi stróż i Nastazja. Nastazja jakoś dziwnie spojrzała na niego. A on spojrzał na stróż a wyzywaj ą co i z determinacj ą. Stróż bez słowa podał mu szary, złożony we dwoje papier, zapiecz ę towany z zewn ą trz marnym lakiem. 125 — wezwanie z Kancelarii — oaezwai si ę wreszcie siroz. — Z jakiej kancelarii?...
— Niby na policj ę. Wiadomo, jaka kancelaria. — Na policj ę!... Po co? — A to nie moja sprawa. Wzywaj ą, to trzeba iść. — Stróż uwa ż nie spojrzał na niego, rozejrzał się jeszcze dookoła i chciał już wyjść. — Na dobre si ę rozchorował — zauwa ż yła Nastazja, nie spuszczaj ą c z niego oczu. Stróż też odwrócił głowę. — Od wczorajszego dnia ma gor ą czk ę — dodała. Raskolnikow nie odpowiedział, trzymaj ą c cią gle w ręku nie rozpiecz ę towane wezwanie. — Nie wstawaj lepiej — poradziła współczują co Nastazja, widz ą c, że spuszcza nogi z kanapy. — Jak chory, to nie wychod ź: nie pali si ę. A co tam trzymasz w r ęcach? Raskolnikow spojrzał: w prawej ręce miał odci ę te strz ę py spodni, skarpetk ę i kawałki wyrwanej kieszeni. Tak, z tym spał. Potem, zastanawiaj ą c się nad tym, przypomniał sobie, że budz ą c się, nawet w gor ą czce, mocno ściskał w ręku te szmatki i znowu z nimi zasypiał. — Widzisz go, jakichś gałganów nabrał i śpi z nimi, jak z jakim skarbem. — Nastazja roześ miała się swoim charakterystycznym, nerwowym śmiechem. Raskolnikow pr ę dko wsun ął wszystko pod płaszcz i wpił się w nią wzrokiem. Cho ć w owej chwili nie był w stanie dokładnie wszystkiego zrozumie ć, czuł, że nie tak obchodz ą si ę z człowiekiem, gdy przychodz ą go aresztowa ć. „Ale... policja?" — Napiłbyś się herbaty? Gadajż e, chcesz? Przynios ę, zostało jeszcze... — Nie... musz ę iść, zaraz pójd ę — mamrotał, zwlekaj ą c się z kanapy. — Przecie ze schodów zleźć nie potrafisz! — Pójd ę... — Rób, co chcesz. 126 vv_y»z,ia z,tt suuz,cm. w JCUIICJ cnwill skoczył do okna, do światła i zaczai ogl ą da ć skarpetk ę i gał-gany. „Plamy s ą, ale nie bardzo znać; wszystko się pobrudziło, zatarło i wyblakło. Kto z góry o tym nie wie, niczego się nie domy śli. Najlepszy dowód, że Nastazja z daleka nic nie zauwa ż yła, dzi ę ki Bogu!" Wreszcie drżą cymi rę koma roz-piecz ę tował wezwanie i zacz ął czytać; czytał długo, bardzo długo, wreszcie zrozumiał, o co chodzi. Było to najzwyklejsze wezwanie policyjne do stawienia si ę w dniu dzisiejszym do komisarza dzielnicowego, o pół do dziesi ą tej rano. „Nigdy tego nie było!Nigdy nic wspólnego nie miałem z policj ą! Dlaczego akurat dzisiaj? — dr ę czyło go pytanie. — Boże, żeby się to już pr ę dzej sko ń czyło!"Upadł na klę czki, żeby się pomodlić, ale aż sam się roześ miał — nie z modlitwy, ale z samego siebie. Zaczai si ę wi ę c pośpiesznie ubierać. „Zgin ę to zgin ę, wszystko jedno! Włożę skarpetk ę! — pomy ślał — jeszcze wię cej się zatrze w kurzu i wszelkie ślady znikn ą!" Ale jak tylko naci ą gn ął skarpetk ę, natychmiast ją ścią gn ął z obrzydzeniem i przera ż eniem. Zwin ął ją, ale przypomniawszy sobie, że innej nie ma, znowu włożył i znów roześ miał si ę. „Wszystko jest wzgl ę dne, rozci ą głe, wszystko to tylko formy — rozumował jakimi ś strz ę pami myśli, drżą c na całym ciele — przecie ż jednak włożyłem! Sko ń czyło si ę tym, że włożyłem!"Zaraz też śmiech ust ą pił miejsca rozpaczy. „Nie, nie dam rady..." — pomy ś lał. Nogi mu drżały. „To ze strachu" — mruczał sam do siebie. Miał zawroty i bóle głowy. „To podst ę p! Chc ą mnie tam podst ę pem zwabi ć i z miejsca zbić z tropu — myślał, schodz ą c ze schodów. — Bardzo źle, że mam gor ą czk ę... moż e mi si ę wyrwa ć coś od rzeczy..." Na schodach przypomniał sobie, że zostawił tamte rzeczy w dziurze za tapet ą. „A oni mog ą beze mnie zrobi ć rewizj ę"
— uprzytomnił sobie i przystan ął. Ale ogarn ęła go taka rozpacz i taki, jeśli moż na si ę tak wyrazić, cynizm strace ń czy, że machn ął ręk ą i poszedł dalej. „Byle pr ę dzej!..." 127 rNa. uwurze znowu oyi upai nie uo zniesienia, ani KropeiKi deszczu przez cały czas. Znowu kurz, cegły i wapno, znowu cuchn ą ce wyziewy ze sklepików i szynków, znowu co krok pijani tragarze czucho ń scy i obszarpane doroż ki. Słońce chlusn ęło mu żarem w oczy, tak że ból mu sprawiało patrzenie, i w głowie mocno si ę zakr ę ciło — zwykły stan człowieka gor ą czkuj ą cego, który nagle znajdzie się na ulicy w upalny, słoneczny dzie ń. Doszedłszy do rogu ulicy, któr ą szedł wczoraj, z trwog ą zajrzał w ni ą, na tamten dom... i natychmiast odwrócił wzrok. „Jeżeli mnie zapytaj ą, to moż e i powiem" — pomy ślał, dochodz ą c do cyrkułu. Cyrkuł znajdował się jakieś ćwierć wiorsty od niego. Niedawno przeniósł si ę do tego lokalu, w nowym domu, na trzecim pi ętrze. Był już kiedy ś w kancelarii cyrkułu, ale w starym lokalu i bardzo dawno temu. Wszedłszy do bramy, zauwa ż ył na prawo schody, z których schodził jakiś chłop z księ g ą. „To pewnie stróż, czyli że tu jest kancelaria" — i poszedł na gór ę na chybił trafił. Nie chciał nikogo o nic pytać. „Wejd ę, padn ę na kolana i wszystko wyznam"... — pomy ślał, wchodz ą c na trzecie piętro. Schody były wą ziutkie, strome i całe zalane pomyjami. Drzwi ze wszystkich kuchni na wszystkich trzech piętrach wychodziły na klatk ę schodow ą i były przez cały dzie ń otwarte. Dlatego panował tam straszny zaduch. Na gór ę i na dół wchodzili i schodzili stróże z księ gami pod pach ą, policjanci i różni interesanci płci obojga. Drzwi biura też były otwarte na oścież. Wszedł wi ę c i zatrzymał si ę w poczekalni. Tu stali i widać długo czekali jacy ś chłopi. W poczekalni równie ż był potworny zaduch i mdlił zapach farby na jakim ś stę chłym pokoś cie po niedawnym malowaniu pokoi. Odczekawszy chwil ę, postanowił wejść dalej, do nast ę pnego pokoju. Były to miniaturowe, niziutkie pokoiki. Nieprzezwyci ęż ona niecierpliwo ść pchała go ci ą gle naprzód. Nikt nie zwracał na niego uwagi. W nast ę pnym pokoju siedziały i pisały jakieś gryzipiórki, ubrane chyba nie 128 lepiej oa mego, i w ogoie jacyś aziwni mazie. KasKomiKow zwrócił si ę do jednego z nich. — O co chodzi? Pokazał wezwanie policyjne. — Pan jest studentem? — zapytał pisarczyk, spojrzawszy na wezwanie. — Tak, były student. Pisarczyk obejrzał go bez najmniejszej ciekawo ś ci. Był to jakiś szczególnie rozczochrany typ o nieruchomym spojrzeniu. „Od niego niczego się nie dowiem, bo jemu wszystko jest oboj ę tne" — pomy ś lał Raskolnikow. — Niech pan idzie tam, do sekretarza — powiedział pisarczyk, wskazuj ą c palcem w kierunku ostatniego pokoju. Raskolnikow wszedł do pokoju (czwartego z rz ę du), też ciasnego i nabitego interesantami, tyle że byli to ludzie nieco przyzwoiciej ubrani aniżeli w tamtych pokojach. Wśród interesantów były dwie panie. Jedna w żałobie, ubrana ubogo, siedziała przy stole sekretarza i coś pisała pod jego dyktando. Druga pani, bardzo gruba, z purpurowym rumie ń cem, okazała, wystrojona zbyt jaskrawo, z broszk ą wielkoś ci spodka na piersi, stała z boku i na coś czekała. Raskolnikow podał sekretarzowi swoje wezwanie. Sekretarz rzucił na nie okiem, powiedział: „Prosz ę poczeka ć" i zaj ął si ę z powrotem pani ą w żałobie. Raskolnikow odetchn ął swobodniej. „Na pewno nie w tej sprawie!" Powoli nabierał otuchy, resztk ą sił starał się uspokoi ć i przekonywał samego siebie o konieczno ś ci zachowania równowagi i przytomno ś ci umysłu.
„Jakaś drobnostka, jeden najmniejszy nierozwa ż ny krok, a mog ę się zdradzić. Hm... szkoda, że tu brak powietrza — stwierdził — i tak duszno... St ą d silniejsze zawroty głowy... umysłu też..." Czuł w sobie okropny nieład. Obawiał się, że nie zapanuje nad sob ą. Usiłował chwycić się czegokolwiek, myśleć o czym ś oboj ę tnym, ale mu si ę to nie udawało. Zreszt ą jego uwag ę absorbował sekretarz: bardzo pragn ął coś odgadn ąć z jego 5 — Zbrodnia i kara 129 i warzy, przeniKn ą c ją. oyi 10 oarazo mioay cziowieK, miai nie wi ę cej niż dwadzie ś cia dwa lata, o poci ą głej, ruchliwej twarzy, która wydawała si ę znacznie starsza; ubrany był modnie i fircykowato, uczesany z przedziałkiem, przylizany i napoma-dowany, z mnóstwem pierścieni na białych, wymanikiurowa-nych palcach i ze złotą dewizk ą na kamizelce. Z pewnym obecnym tam cudzoziemcem zamienił nawet kilka słów po francusku, i to wcale poprawnie. — Luizo Iwanowno, prosz ę usi ąść — zwrócił si ę od niechcenia do purpurowej pani, która jakby nie miała odwagi sama usi ąść, mimo że tuż obok stało krzesło. — Ich danke1 — odrzekła cicho i szeleszcz ą c jedwabiami, usiadła. Jej bladoniebieska suknia, obramowana białą, jedwabn ą koronk ą, wzd ęła si ę dokoła krzesła jak balon, zajmuj ą c prawie pół pokoju. Rozszedł się zapach perfum... Ale pani ą kr ę powało widocznie to, że zajęła pół pokoju i że tak pachnie od niej perfumami, uśmiechała się wi ę c tchórzliwie, choć bezczelnie. Pani w żałobie została nareszcie załatwiona i zbierała si ę do wyj ścia. Wtem z hałasem i zawadiack ą min ą wparował oficer, kryguj ą c się jakoś szczególnie, rzucił na stół czapk ę z gwiazdk ą i rozsiadł się w fotelu. Wyfiokowana pani na jego widok aż poderwała si ę z krzesła i z wyrazem jakiego ś szczególnego zachwytu zacz ęła składać ukłony, ale oficer nie zwrócił na ni ą najmniejszej uwagi, ona zaś nie miała już odwagi w jego obecno ś ci usiąść z powrotem. Był to pomocnik komisarza, o poziomo stercz ą cych, rudawych w ą sach i niezwykle drobnych rysach twarzy, które zreszt ą nie wyraż ały nic prócz specyficznej bezczelno ś ci. Spode łba, a nawet z pewnym oburzeniem spojrzał na Raskolnikowa, który mimo łachmanów i ogólnie nę dznego wygl ą du trzymał się godnie, przez nieostroż ność też zbyt otwarcie i uporczywie patrzył na porucznika, tak że go to nawet dotkn ęło. 1 Ich danke (niem.)— dzi ę kuj ę. 130 — A ty tu z czymY — krzykn ął na niego, dziwi ą c si ę zapewne, że taki obdartus ani myśli zmiesza ć się i skulić pod jego jowiszowym1 spojrzeniem. — Przyszedłem... na wezwanie... — odpowiedział z pewn ą nonszalancj ą Raskolnikow. — To w sprawie egzekwowania pieni ę dzy od tego pana, od studenta — pośpiesznie wyjaś nił sekretarz, odrywaj ą c się od papierów. — Prosz ę! — podsun ął Raskolnikowowi księ g ę, wskazuj ą c mu odpowiedni ą rubryk ę. — Prosz ę przeczyta ć! „Pieni ę dzy? Jakich pieni ę dzy? — pomy ś lał Raskolnikow. — Ale... w każdym razie nie w tamtej sprawie!" I aż drgn ął z radoś ci. Od razu poczuł niewymown ą ulg ę. Kamie ń spadł mu z serca. — A na któr ą godzin ę wezwano pana, szanowny panie? — wrzasn ął porucznik, czuj ą c się, nie wiadomo dlaczego, coraz bardziej dotkni ę ty. — Na dziewi ą t ą, a teraz jest już po jedenastej! — Wr ę czono mi wezwanie nie dalej jak pi ętnaś cie minut temu — głośno i jakby przez rami ę rzucił Raskolnikow, który naraz też si ę rozzłościł, czego si ę sam nawet nie spodziewał, ale sprawiło mu to pewne zadowolenie. — Dosyć chyba, że bę d ą c chorym, z gor ą czk ą, przyszedłem. — Prosz ę mi tu nie wrzeszcze ć!
— Ja nie wrzeszcz ę, tylko mówi ę zupełnie spokojnie, to pan na mnie krzyczy; jestem studentem i nie pozwol ę na siebie krzycze ć. Porucznik zdenerwował się do tego stopnia, że w pierwszej chwili nie był w stanie słowa z siebie wydoby ć i tylko parskał pian ą. Wreszcie zerwał się z miejsca. — Prosz ę mi tu mil-czeć! Jest pan w urz ę dzie! Tu nie miejsce na impertynencje. 1 Jowiszowe spojrzenie — spojrzenie władcze i groźne; Jowisz — w mitologii rzymskiej bóg błyskawic, piorunów i wszelkich zjawisk przyrody. 131 — i pan jest w urz ę dzie; — poamosi gios równie ż nikow. — A prócz tego, że pan krzyczy, to jeszcze pan pali papierosa, czyli że pan nam wszystkim uwłacza. — R ą bn ą wszy tak ą oracj ę, Raskolnikow poczuł niewymown ą rozkosz. Sekretarz przygl ą dał im si ę z uś miechem. Krewki porucznik był wyraź nie skonfundowany. — To nie pa ń ska sprawa! — odburkn ął wreszcie nienaturalnie głośno. — Prosz ę udzielić stosownych wyjaś nie ń w wiadomej sprawie. Niech mu pan pokaż e, Aleksandrze Grigorjewi-czu. Skarżą się na pana! Pieni ę dzy pan nie płaci! A tu taki tuz! Ale Raskolnikow już go nie słuchał, pośpiesznie chwycił papier, szukaj ą c gor ą czkowo rozwi ą zania zagadki. Przeczytał go raz i drugi, ale nic nie zrozumiał. — Co to znaczy? — zapytał sekretarza. — Żą daj ą wyegzekwowania od pana należ noś ci na podstawie weksla. Musi pan albo zapłacić, i to wraz z kosztami egzekucji, odsetkami za zwłokę itd., albo też złożyć oświadczenie na piś mie ze wskazaniem terminu zapłaty z równoczesnym zobowi ą zaniem się do nieopuszczania stolicy oraz nie-sprzedawania i nieukrywania posiadanego mienia. Wierzyciel zaś władny jest sprzeda ć pa ń skie mienie, a z panem post ą pić wedle prawa. — Ale... nie jestem nikomu nic winien! — To już nie nasza rzecz. Do nas wpłynął nie wykupiony w terminie i urz ę dowo oprotestowany weksel na sto pi ętnaś cie rubli, wystawiony przez pana wdowie po asesorze kolegialnym1 Zarnicynej równo dziewi ęć miesi ę cy temu, a wdowa Zarnicyna przekazała weksel radcy Czebarowowi; na skutek tego właśnie wzywamy pana do uiszczenia należ no ś ci. — To przecie ż moja gospodyni! — To co z tego, że gospodyni? Sekretarz spojrzał na niego z pobłażliwym uśmiechem, z politowaniem, a zarazem z pewn ą wyż szoś ci ą, jak na nowi1 Asesor kolegialny — ósmy stopie ń według Tabeli rang. Por. przypis na s. 36. 132 cjusza, którego wprowadza się dopiero w świat: „No i co kotku, jak si ę teraz czujesz, dobrze ci?" Ale cóż go teraz obchodziły jakieś weksle, egzekucje! Czy ż mógł si ę z tego powodu niepokoić, ba, choć by nawet poś wi ę ca ć temu uwag ę! Czytał, słuchał, odpowiadał, zadawał nawet pytania, ale tylko machinalnie. Triumf samozachowawczy, unikni ę cie wisz ą cego nad nim niebezpiecze ń stwa — oto co wypełniało całe jego jestestwo bez domniema ń, bez analizowania, bez zastanawiania się i domysłów, bez w ątpliwo ś ci i docieka ń. Była to chwila całkowitej, bezpo ś redniej, zwierz ę cej rado ś ci. Ale w tej właśnie chwili przeszła przez pokój gwałtowna burza z piorunami. Porucznik, wzburzony do głębi nieposzanowaniem jego osoby i pragn ą cy podbudowa ć nadwer ęż on ą ambicj ę, pocz ął ciskać gromy na nieszcz ę sn ą „okazałą pani ą", która od chwili jego przybycia patrzyła na niego z idiotycznym uś miechem. — Ach, ty, pieska twoja niebieska! — wrzasn ął na cały głos (pani w żałobie już wyszła)— co się tam znowu w nocy u ciebie działo? H ę? Znowu burdy i pija ństwo. Za pak ą si ę st ę skniłaś? Przecież mówiłem ci już, dziesi ęć razy ci ę uprzedzałem, że jedenasty nie daruj ę! A tobie mało, a ty znowu, pieska twoja!...
Raskolnikowowi aż papier z rą k wyleciał; z przera ż eniem przygl ą dał si ę wystrojonej pani, któr ą tak bezceremonialnie sztorcowano, ale po chwili domy ś lił si ę, o kogo tu chodzi, i cały ten incydent zacz ął mu się nawet podoba ć. Przysłuchiwał się tej scenie z przyjemno ś ci ą, tak że miał nawet ochot ę roześ mia ć się, śmiać si ę do rozpuku... Każ dy nerw w nim drgał. — Iljo Pietrowiczu! — odezwał si ę mityguj ą ce sekretarz, ale urwał, wyczekuj ą c, aż przeminie szał porucznika, wiedział bowiem z doś wiadczenia, że w takich chwilach nie moż na go powstrzyma ć od wybuchu inaczej jak tylko dosłownie za ręce. Co do okazałej pani, to w pierwszej chwili aż zadrż ała od miotanych na nią gromów, ale rzecz dziwna: im dosadniej i siarczy ś ciej jej wymy ś lano, tym uprzejmiejszy przybierała wyraz twarzy i tym bardziej czaruj ą co uśmiechała si ę do groźnego porucznika. Przebierała nogami bezustannie, dygała, 133 wyczeKuj ą c cierpliwie, aż wreszcie i jej womo oęazie SIOWKO wtr ą ci ć, i w ko ń cu doczekała się. — Ż aden hałas ani afantur u mnie nie był, panie capitaine1 — zaterkotała jak karabin maszynowy, z mocnym akcentem niemieckim, choć płynną ruszczyzn ą — żaden, nijaki szkandal, a tylko on przyszedł pijany i ja wszystko pan capitaine opofiedzieć, a ja zupełnie niefinna... ja mieć pardzo porz ą dny dom, panie capitaine, i pardzo dobrze obchodzi ć si ę z gość mi, i sama nie chc ę żadnych szkandal. A on przyszedł zupełnie pijany i jeszcze trzy flaszki zażą dał, a potem podniósł jedn ą noga i zaczynał krać na fortepiano, co bardzo neladnie w taki porz ą dny dom, i on ganz2 fortepiano połamać, a ja mu mówiła. A on wzi ął butelka i wszystkich z tylu trzepał. Wtedy zawołałam stróż i jak Karl przyszedł, on wzi ął i pobił Karl oko i Henriette też pobił oko, a mnie pi ęć razy bil w twarz. To jest tak niedelikatnie w porz ą dny dom i ja zacz ęłam krzycze ć na głos. A on otworzył okno na kanał i zacz ął przez okno kwicze ć jak mała świnka, panie capitaine, taki wstyd narobił. I jak to moż na przez okno na ulic ę kwicze ć, jak mała świnka? Pfuj, pfuj, pfuj! I Karl ci ą gać go z tylu za frak od okna i wtedy, co prafda, to prafda, panie capitaine, rozerfal mu sein Rock3.1 wtedy zaczynał krzycze ć, że ma ń muss4 jemu zaplatit piętna ś cie rubli za Rock. To taki niegrzeczny gość, panie capitaine, taki szkandal robić! Ja, powiada, mog ę na fas ułożyć duż a satira i drukowa ć we fszystkie gazety. — To dziennikarz? — Tak, panie capitaine, jaki to nieprzyzfoity gość, w taki porz ą dny dom... — No, no! Dość tego! Mówiłem ci już dawno, mówiłem, mówiłem... 1 Capitaine (fr.)— kapitan. 2 Ganz (niem.)— cały. 3 Sein Rock (niem.)— jego surdut. 4 Ma ń muft (niem.)— trzeba. 134 scjs.ici.cii/,. — nju j-icuuwiczu: — znuwu z,iiiu;z,ijx;u Porucznik spojrzał na niego, sekretarz nieznacznie kiwn ął głową. — ...A wi ę c, szanowna Lawizo1 Iwanowno, ostatnie moje słowo, ostatni raz mówi ę — powtórzył porucznik. — Jeż eli w twoim „porz ą dnym domu" jeszcze jeden, jedyny raz bę dzie awantura, to ja ciebie sam ą na Hunger2 wezm ę, jak to się mówi w wytwornym stylu. Słyszałaś? Wi ę c literat, pismak wzi ął po pięć rubli w „porz ą dnym domu" za fałdę? Tacy to oni już są ci inteligenci! — i tu rzucił pogardliwe spojrzenie na Raskol-nikowa. — Onegdaj też była taka historia w szynku: obiad taki zjadł i nie chce zapłacić. „Opisz ę was, powiada, za to w satyrze". Inny znowu, w zeszłym tygodniu, zwymy ślał od ostatnich na statku szanown ą rodzin ę radcy stanu3, żon ę i córk ę. A jeszcze innego znów niedawno na zbity łeb z cukierni wyrzucili. Macie ich, pismaków, literatów, studentów, krzykaczy...tfu! A
ty precz mi z oczu! Przyjd ę osobi ś cie do ciebie, a wtedy... marna twoja sprawa! Zrozumiałaś? Luiza Iwanowna ze wzmo ż on ą uprzejmo ś ci ą wpadła znowu w trans reweransowy i kłaniają c się na wszystkie strony, tyłem cofała się ku drzwiom, ale na samym progu wpadła na jakiego ś okazałego oficera o sympatycznej, tryskaj ą cej zdrowiem twarzy, ze wspaniałymi, gę stymi, jasnymi baczkami. Był to we własnej osobie Nikodem Fomicz, komisarz. Luiza Iwanowna, dygaj ą c, przysiadła prawie do podłogi i drobnymi kroczkami, dziwnie podskakuj ą c, jak strzała wyleciała z biura. — Znowu huk, strzały, pioruny i błyskawice, grzmoty i huragan! — tonem żartobliwym i przyjacielskim zwrócił si ę Nikodem Fomicz do Ilji Pietrowicza. — Znowu si ę pan uniósł, znowu pan wybuchn ął!Już na schodach słyszałem. 1 Lawiza — porucznik przekr ę ca imi ę Luizy Iwanowny, ironicznie naśladuj ą c jej mow ę. 2 Hunger (niem.)— głód; tu: areszt. 3 Radca stanu — pi ąty stopie ń według Tabeli rang. Por. przypis na s. 36. 135 — t^o lam; — z wysiuuiowan ą nieuoaiosci ą wyceazii iija Pietrowicz (i nawet nie „co tam", a jakoś „ce-e te-em!"),przenosz ą c się z jakimiś papierami do drugiego biurka i podryguj ą c przy każdym kroku. — Otóż, jak pan raczy wiedzieć, ten oto pan literat, raczej student, były student, pieni ę dzy nie płaci, weksle powystawiał, z mieszkania się nie wyprowadza, cią głe skargi na niego wpływaj ą, ale tutaj raczył zgłosić pretensj ę, że pozwoliłem sobie w jego obecno ś ci zapali ć papierosa! Sam robi ś-świ ń stwa i niech pan spojrzy na niego: oto stoi w całej swojej pon ę tnej okazałości! — Ubóstwo nie ha ń bi, przyjacielu, no ale nic to! Rzecz wiadoma, wybuchn ął jak proch, nie mógł znieść obelgi. Pan prawdopodobnie też poczuł si ę dotkni ę ty i nie mógł si ę pohamowa ć — ci ą gn ął Nikodem Fomicz, zwracaj ą c się uprzejmie do Raskolnikowa — ale to niesłusznie: powiadam panu, to jest naj-szla-chet-niej-szy człowiek, ale wybuchowy jak proch! Syknie, zapali si ę, rąbnie i basta! Wszystko mija! W sumie — złote serce! Nawet w pułku tak go przezywali: „porucznik Proch"... — A cóż to był za pułk!— westchn ął Ilja Pietrowicz, mile połechtany, ale ci ągle jeszcze wzburzony. Raskolnikow poczuł ch ęć powiedzenia im czego ś wyj ą tkowo miłego. — Ależ, panie kapitanie — zacz ął możliwie najbardziej niewymuszenie, zwracaj ą c si ę naraz do Nikodema Fomicza — niech pan wejdzre w moje położenie... Gotów byłbym nawet przeprosi ć tego pana, jeżeli go dotkn ąłem. Jestem biednym, chorym studentem, zadr ę czonym nę dz ą (tak dosłownie to określił: „zadr ę czonym"). Jestem byłym studentem, bo obecnie nie jestem w stanie si ę utrzyma ć, ale pieni ą dze otrzymam. Mam matk ę i siostr ę w ..ej guberni. Po otrzymaniu zapłacę. Gospodyni moja jest to bardzo dobra kobieta, ale do tego stopnia rozzłościła si ę, gdy straciłem korepetycje, że mi nawet obiadów nie przysyła... i w ogóle nie rozumiem, co to za weksel! Teraz żąda ode mnie zapłacenia, a z czego ja jej zapłacę, niech pan sam pomy ś li!... 136 — Ale to nie nasza rzecz... — znowu zauwa ż ył sekretarz. — Przepraszam, przepraszam, najzupełniej się z panem zgadzam, ale niech ż e pan i mnie pozwoli wyjaś nić — przerwał Raskolnikow, zwracaj ą c się nie do sekretarza, ale nadal do Nikodema Fomicza, równocze ś nie daj ą c wyraź nie do zrozumienia, że zwraca si ę równie ż do Ilji Pietrowicza, aczkolwiek ten uparcie udawał, że jest zaj ę ty korespondencj ą, i pogardliwie nie zwracał na niego uwagi — niech ż e pan pozwoli mi wyjaś nić, że mieszkam już u niej około trzech lat, od przyjazdu z prowincji, i przedtem... przedtem... zreszt ą dlaczegó ż miałbym się nie przyzna ć do tego, że zaraz po przyjeź dzie obiecałem, iż ożeni ę się z jej córk ą, było to ustne przyrzeczenie, do niczego nie zobowi ą zuj ą ce... Była to
panna... zreszt ą nawet mi się poniek ą d podobała... chocia ż zakochany nie byłem... słowem, młodość, właściwie chc ę powiedzie ć, że gospodyni udzielała mi wtedy dużego kredytu, i dlatego moż e prowadziłem tryb życia nieco... słowem, byłem nieco lekkomy ślny... — Nikt od pana nie wymaga takich zwierze ń, szanowny panie, a ponadto nie mamy czasu — brutalnie i z niejakim triumfem przerwał mu Ilja Pietrowicz, ale Raskolnikow mówił z zapałem dalej, jakkolwiek czuł, że bardzo trudno bę dzie mu kontynuowa ć rozmow ę. — Ale przepraszam, przepraszam, niechż e mi pan pozwoli po cz ęści wyjaś nić... jak si ę to zacz ęło i... ze swej strony... choć to moż e jest zbyteczne, zgadzam si ę z panem, ale rok temu panna ta umarła na tyfus, a ja zostałem sublokatorem, jak i przedtem; po przeprowadzeniu się do obecnego mieszkania gospodyni powiedziała mi... powiedziała po przyjacielsku... że jest mnie zupełnie pewna i tak dalej... ale czy nie zechciałbym złożyć jej tego oto weksla na sto pi ętnaś cie rubli, które uwa ż ała za mój dług. Powiedziała mi wtedy, że jak tylko złożę jej ten papier, znowu bę dzie mi kredytowa ć, ile zechc ę, i że nigdy, przenigdy — to są jej własne słowa — nie wykorzysta tego, dopóki sam nie zapłacę... I oto teraz, kiedy straciłem korepetycje i dosłownie nie mam co jeść, chce egzekwowa ć... Co ja mam na to powiedzieć? 137 — Wszystkie te sentymentalne szczegóły mc nas, szanowny panie, nie obchodz ą — bezczelnie uci ął Ilja Pietrowicz. — Musi pan złożyć oświadczenie i zobowi ą zanie, a to, że pan raczył być zakochany, i wszystkie te tragiczne trele-morele nic a nic nas nie obchodz ą. — No, to już zbyt... bezwzgl ę dnie... — bą kn ął Nikodem Fomicz, siadaj ą c przy biurku i zabieraj ą c si ę równie ż do podpisywania papierów. Przykro jakoś mu si ę zrobiło. — Niechż e pan pisze — odezwał się sekretarz. — Co pisać? — zapytał Raskolnikow szczególnie obceso-wym tonem. — Ja panu podyktuj ę. Raskolnikowowi zdawało się, że sekretarz po tej całej jego spowiedzi zacz ął go traktowa ć pogardliwie i z pewn ą nonszalancj ą, ale — rzecz dziwna — naraz stało mu się zupełnie oboj ę tne, co kto o nim myśli, i zmiana ta zaszła w nim w okamgnieniu, błyskawicznie. Gdyby chciał się nad tym zastanowi ć, byłby szczerze zdumiony, że chwil ę temu mógł z nimi w ten sposób rozmawia ć, a nawet narzuca ć się ze swoimi zwierzeniami. I sk ą d się wzi ął u niego ten sentyment? A teraz przeciwnie, gdyby w pokoju tym zebrali si ę naraz nie policjanci, ale najserdeczniejsi jego przyjaciele, to i wtedy chyba nie znalazłby dla nich ani jednego słowa ludzkiego — do tego stopnia ochłodło mu serce. W jednej chwili zago ściło w jego sercu uczucie dr ę cz ą cej, bezgranicznej samotno ś ci i niech ę ci do ludzi. I nie poniż aj ą ca go, szczera spowied ź wobec Ilji Pietrowicza, nie niskość triumfu porucznika nad nim wywołały w jego sercu tę nagłą zmian ę. O, nic go w tej chwili nie obchodzi własna podłość, wszystkie te ambicje, porucznicy, Niemki, kary, biura itp., itp.! Gdyby go w tej chwili skazano nawet na spalenie na stosie, nie ruszyłby si ę z miejsca i bodaj ż e nie wysłuchałby nawet uwa ż nie wyroku. Działo si ę w nim coś zupełnie mu nie znanego, nowego, coś, czego nigdy nie odczuwał. Nie tyle umysłem, ile intuicj ą, całą siłą uczucia poj ął, że nie tylko z czułymi zwierzeniami, jak przedtem, ale z niczym w ogóle nie moż e się już wi ę cej 138 zwraca ć do tych ludzi, do kancelarii cyrkułu; niechby to byli nawet rodzeni jego bracia i siostry, a nie porucznicy dzielnicowi, również nie miałby po co zwraca ć się do nich ani teraz, ani w żadnym innym momencie życia; nigdy dotychczas nie doznawał jeszcze równie dziwnego i przeraż aj ą cego uczucia. A najbardziej m ę czyło go to, że było to raczej
wraż enie niż świadomo ść, bezpo ś rednie doznanie, najbole ś niejsze ze wszystkich przeż ytych przez niego dot ą d wraż e ń. Sekretarz zacz ął mu dyktowa ć schemat zwykłego w takich wypadkach oś wiadczenia, a wię c: zapłacić nie jestem w stanie, przyrzekam zapłacić wtedy a wtedy (kiedykolwiek), z miasta nie wyjad ę, posiadanego mienia ani nie sprzedam, ani nie podaruj ę itp. — Ależ pan zupełnie nie moż e pisać, pióro panu z ręki wypada — zauwa ż ył sekretarz, wpatruj ą c si ę z zaciekawieniem w Raskolnikowa. — Czy pan jest chory? — Tak... mam zawroty głowy... niech pan mówi dalej! — To już wszystko, prosz ę podpisa ć. Sekretarz zabrał papier i zaj ął si ę innymi interesantami. Raskolnikow oddał pióro, ale zamiast odejść oparł si ę łokciami o stół i ścisn ął skronie rękoma. Jakby mu gwó ź dź wbijali w czoło. Szalona myśl przyszła mu do głowy: podej ść w tej chwili do Nikodema Fomicza i opowiedzie ć mu całą wczorajsz ą histori ę, z najdrobniejszymi szczegółami, potem zaprowadzi ć go do mieszkania i pokaza ć rzeczy, w ką cie, w dziurze. Było to tak mocne pragnienie, że już się podniósł, by to wykona ć. „Ale czy nie powinienem się nad tym zastanowi ć przez chwil ę? — przemkn ęło mu przez my śl. — Nie, lepiej bez zastanawiania, prosto z mostu!" Ale naraz stan ął jak wryty: Nikodem Fomicz z przej ę ciem coś opowiadał Ilji Pietrowiczo-wi, a oto co usłyszał: — Wykluczone, obydwu zwolni ą! Po pierwsze, wszystko temu przeczy. Pomy śl pan: po co wołaliby stróża, gdyby to była ich sprawka? Denuncjowanie samego siebie czy jak? Albo szczególna jakaś przebiegłość? Nie, to już zbyt m ą dre! Zreszt ą 139 studenta Piestnakowa widzieli przy samej bramie obaj stróż e i kobieta w chwili, gdy wchodził: szedł z trzema przyjaciółmi i rozstał się z nimi przed sam ą bram ą, a o jej mieszkanie pytał stróż ów w obecno ś ci swoich przyjaciół. Czy pytałby o mieszkanie, gdyby szedł z takim zamiarem? A Koch, zanim poszedł do stróż a, siedział z pół godziny na dole u jubilera i punktualnie trzy kwadranse na ósm ą poszedł na gór ę wprost od niego do starej. Teraz niech pan sobie to wszystko zestawi... — Ale przepraszam, dlaczego w takim razie składają takie sprzeczne zeznania: sami twierdz ą, że pukali i że drzwi były zamkni ę te, a gdy po trzech minutach przyszli ze stróż em, okazało si ę, że są otwarte? — Właśnie na tym cała rzecz polega: morderca oczywi ś cie siedział tam i zamkn ął si ę na rygiel, niew ą tpliwie nakryliby go tam, gdyby Koch nie popełnił głupstwa, schodz ą c równie ż po stróż a. W tym właśnie czasie tamten zd ąż ył zbiec ze schodów i jakoś prześlizn ąć się obok nich. Koch wci ąż tylko Bogu dzi ę kuje: „Gdybym ja tam został, powiada, to on wyskoczyłby i zabiłby mnie siekier ą". Na msz ę święt ą chce dać, cha, cha!... — A mordercy nikt nie widział? — Jak mogli go zobaczy ć? Dom niczym arka Noego1 — zauwa ż ył sekretarz, który przysłuchiwał się rozmowie, siedz ą c za biurkiem. — Sprawa jasna, zupełnie jasna! — powtarzał z przej ę ciem Nikodem Fomicz. — Nie, to sprawa mocno niejasna — upierał się Ilja Piet-rowicz. Raskolnikow wzi ął swój kapelusz i skierował si ę do drzwi, ale do drzwi już nie doszedł... Gdy odzyskał przytomno ść, zauwa ż ył, że siedzi na krześle 1 Noe — patriarcha biblijny, człowiek prawy i sprawiedliwy, którego Bóg oszcz ę dził w powszechnym potopie. Przed potopem kazał mu zbudowa ć ark ę i zabra ć na nią rodzin ę oraz po jednej parze wszystkich niepływających zwierz ą t. 140 i z prawej sirony podtrzymuje go jaKis osooniK, a z lewej strony stoi jakiś inny jegomo ść ze szklank ą napełnion ą żółtym płynem, Nikodem Fomicz zaś stoi przed nim i uwa ż nie wpatruje si ę w niego; podniósł si ę z krzesła.
— Cóż to, jest pan chory? — dość ostro zapytał Nikodem Fomicz. — Już przy podpisywaniu si ę ledwo trzymał pióro — wtr ą cił sekretarz, siadaj ą c i zabieraj ą c si ę znowu do roboty. — Czy od dawna jest pan chory? — krzykn ął Ilja Pietrowicz od swojego biurka, równie ż przegl ą daj ą c papiery. I on, oczywi ś cie, był przy chorym w czasie zemdlenia, ale natychmiast po ocuceniu odszedł od niego. — Od wczorajszego... — wykrztusił w odpowiedzi Raskol-nikow. — A wychodził pan wczoraj z domu? — Wychodziłem. — Chory? — Chory. — O której godzinie? — O ósmej wieczorem. — A dok ą d, jeśli wolno zapyta ć? — Na miasto. — Krótko i w ę złowato. Raskolnikow odpowiadał ostro, szorstko, blady jak prześ cieradło i nie spuszczaj ą c czarnych, rozognionych oczu pod przenikliwym spojrzeniem Ilji Pietrowicza. — Człowiek ledwie na nogach stoi, a ty... — zauwa ż ył Nikodem Fomicz. — Nic mu nie bę dzie! — z jakimś szczególnym naciskiem odpowiedział Ilja Pietrowicz. Nikodem Fomicz chciał jeszcze coś doda ć, ale spojrzawszy na sekretarza, który też uporczywie wpatrywał się w niego, zamilkł. Zreszt ą wszyscy naraz zamilkli. Niemiła chwila. — No, dobrze — zakonkludował Ilja Pietrowicz — nie zatrzymujemy pana. 141 KasKomiKow wyszedł. Usłyszał jeszcze, jak natychmiast po jego wyjściu rozpocz ęła si ę bardzo ożywiona rozmowa, a najgłośniej brzmiał pytaj ą cy głos Nikodema Fomicza... Na ulicy oprzytomniał ostatecznie. „Rewizja, rewizja, natychmiast bę dzie rewizja! — powtarzał sobie, chc ą c jak najszybciej dotrzeć do domu. — Łotry! Podejrzewaj ą!" Wrócił mu poprzedni strach, który ogarn ął go całego, od stóp do głów. II „A jeśli rewizja si ę odbyła? Jeż eli akurat zastan ę ich w domu?" Ale oto i jego pokój. Wszystko w porz ą dku, nikt nie zagl ą dał. Nawet Nastazja nic a nic nie ruszyła. „Ale, Boż e drogi! Jak mógł przedtem zostawić te wszystkie rzeczy w tej dziurze?" Dopadł do kąta, wsun ął ręk ę pod tapet ę, zaczai wyci ą ga ć rzeczy i pakowa ć je do kieszeni. Ogółem było tego osiem sztuk: dwa małe futeraliki z kolczykami czy też z czym ś w tym rodzaju — dokładnie nie sprawdził; nast ę pnie cztery niewielkie safianowe futerały. Jedna dewizka zawini ę ta była po prostu w papier gazetowy. I coś jeszcze w gazetowym papierze, zdaje si ę, że order... Wpakował wszystko do kieszeni płaszcza i pozostałej, prawej kieszeni spodni, staraj ą c się, żeby nie rzucało się to w oczy. Sakiewk ę równie ż zabrał. Potem wyszedł z pokoju, pozostawiaj ą c tym razem drzwi otwarte na oścież. Szedł szybkim i pewnym krokiem i choć czuł, że jest załamany, zachowywał przytomno ść umysłu. Bał się poś cigu, bał się, że moż e za pół godziny, za kwadrans wydane zostanie polecenie śledzenia go; a wię c trzeba za wszelk ą cen ę na czas zatrze ć ślady. Trzeba było wszystko załatwić, dopóki jeszcze nie opuś ciły go siły, dopóki jeszcze zachowywał przytomno ść umysłu... Ale dok ą d pójść? 142
l o już przedtem zdecydował: „wyrzucie wszystko do kanału i — jak kamie ń w wod ę, raz się to wszystko sko ń czy". Tak postanowił jeszcze w nocy, w gor ą czce, w chwilach — dobrze to pami ę tał — kiedy zrywał się do wyjścia: „Prę dzej, pr ę dzej, byle wszystko wyrzucić". Ale wyrzucić było bardzo trudno. Łaził po brzegu Jekaterynowskiego Kanału z pół godziny albo i dłużej, kilkakrotnie zagl ą dał na schody prowadz ą ce do kanału. Ale mowy być nie mogło o wykonaniu zamierzenia: albo praczki prały bielizn ę przy samych schodach, albo łodzie do nich przybijały i wsz ę dzie aż roiło się od ludzi; z nabrze ż a z każ dej strony widok jest otwarty i podejrzane musiałoby się wydać, że ktoś zszedł, stan ął i wrzuca coś do wody. A jeżeli futerały nie pójd ą na dno, ale wypłyną? Zreszt ą, na pewno wypłyną. Wszyscy zobacz ą. I tak już wszyscy napotykani ludzie patrz ą na niego, ogl ą daj ą się, jak gdyby nic poza nim ich nie obchodziło. „Co by to miało znaczy ć, a moż e mi si ę tylko tak zdaje?" — myślał. Wreszcie przyszło mu na myśl, że najlepiej byłoby pójść nad New ę. I ludzi tam mniej, i nie bę dzie tak zwraca ć uwagi, a w każdym razie wygodniej, bo dalej od tej okolicy. Zdziwił si ę nawet: jakż e to mógł całe pół godziny kr ę ci ć si ę w strachu i trwodze w takim niebezpiecznym miejscu i wcześ niej o tym nie pomy ś leć! Dlatego stracił pół godziny bez sensu, że tak postanowił we śnie, w gor ą czce! Stał się niesłychanie roztargniony, tracił pami ęć i wiedział o tym. Trzeba było bezwzgl ę dnie si ę śpieszyć! Skierował się nad New ę W-kim prospektem. Ale w drodze przyszła mu inna my śl: „Dlaczego do Newy? Dlaczego do wody? Czy nie lepiej pójść gdzieś bardzo daleko, choć by znowu na Wyspy, i tam gdzieś na pustkowiu, w lesie, pod krzakiem wszystko zakopa ć i zaznaczy ć sobie drzewo?" I chocia ż czuł, że nie jest w stanie w tej chwili obmy ś lić wszystkiego logicznie, myśl ta jednak wydała mu si ę doskonała. Ale i tego nie zrobił, stało si ę bowiem całkiem inaczej: wychodz ą c z W-skiego prospektu na plac, dostrzegł naraz po 143 lewej strome wejś cie na poaworze otoczone ślepymi ścianami. Tuż za bram ą, z prawej strony, w głąb podwórza cią gn ęła się nie otynkowana, ślepa ściana są siedniego, trzypi ę trowego domu. Po lewej stronie, również od bramy, równolegle do ściany cią gn ął się drewniany płot, długi na jakieś dwadzie ś cia kroków, "po czym skr ę cał na lewo. Było to opustoszałe, ogrodzone podwórze, gdzie leżały jakieś materiały. Nieco dalej wystawał zza płotu róg niskiej, murowanej szopy, która prawdopodobnie stanowiła cz ęść jakiego ś warsztatu. Był tu zapewne zakład ślusarski lub rymarski albo coś w tym rodzaju; wsz ę dzie, od samej bramy rozsypany był miał w ę glowy. „O, tutaj trzeba by wszystko podrzucić i uciec!" — przyszło mu na myśl. Nie widz ą c nikogo na podwórzu, wszedł do bramy i zobaczył tuż przy niej przymocowany do płotu ściek rynsztokowy (jak to czę sto bywa w domach, gdzie mieszka dużo robotników, rzemieślników, woźniców itp., a tuż obok na płocie zrobiony kred ą znany, bo cz ę sto w takich miejscach umieszczany, dowcipny napis: „Tu pszystawa ć nie wolno". A wię c dobre i to, bo samo wejś cie tu i wystawanie nie wzbudzi podejrze ń. „Tu właśnie należ ałoby wszystko ukryć i uciec!" Obejrzawszy się raz jeszcze, się gn ął już do kieszeni, gdy naraz pod zewn ę trzn ą ścian ą, mi ę dzy bram ą a rynn ą, która to przestrze ń miała nie wię cej niż arszyn szeroko ś ci, zauwa ż ył wielki, nie ociosany kamie ń wagi z półtora puda1, oparty o murowan ą ścian ę wychodz ą c ą na ulic ę. Za ścian ą tą była jezdnia, chodnik, słychać było kroki przechodniów, od których zawsze tu się roiło, ale zza bramy nikt go nie mógł widzieć, chyba żeby ktoś wszedł z ulicy, co zreszt ą mogło si ę zdarzy ć, i dlatego właśnie trzeba si ę było śpieszy ć. Nachylił się, chwycił obur ą cz wielki głaz i nat ęż ywszy się, przewrócił go. Pod głazem utworzyło się niewielkie wgłębienie, do którego zacz ął wrzuca ć zawarto ść kieszeni. Sakiewka leżała na samym wierzchu, ale było tam jeszcze sporo miejsca. Raz 1 Pud — dawna rosyjska jednostka cięż aru, równa 16,38 kg.
144 jeszcze wyi ę zyi sny, jeanym mocnym rucnem oawrocu głaz taK, że znalazł si ę dokładnie na poprzednim miejscu i moż e tylko wydawał się odrobin ę wyższy. Ale podgarn ął troch ę ziemi, udeptał ją i zatarł ślady. Potem wyszedł i skierował się w stron ę placu. Znowu, jak przedtem w cyrkule, opanowała go na chwil ę rozsadzaj ą ca pierś rado ść. „ Ślady zatarte! Czy ż mo że komu ś przyjść do głowy szukać pod tym głazem? Leż y tu prawdopodobnie od zbudowania domu i tyleż czasu pewnie jeszcze przele ż y. A choć by znaleźli: kto pos ą dzi o to mnie? Wszystko sko ń czone! Nie ma poszlak!" — pomy ślał i roześ miał się. Tak, przypominał sobie potem, iż roześ miał się nerwowym, urywanym, ledwie dosłyszalnym śmiechem i śmiał si ę cały czas, gdy przechodził przez plac. Ale gdy wszedł na K-ski bulwar, na którym onegdaj spotkał ow ą dziewczyn ę, wesołość nagle go opuś ciła. Inne myśli zaprz ą tn ęły mu głowę. Wydawało mu si ę, że z okropnym obrzydzeniem przechodzi ć bę dzie obok ławki, na której wtedy, po odejś ciu dziewczyny, siedział i rozmy ś lał, i że bardzo ciężko mu bę dzie spotkać się znowu z wą salem, któremu dal wówczas dwadzie ś cia kopiejek. „Zreszt ą, pal go diabli!" Szedł roztargniony, rozgl ą daj ą c się ponuro. Myśli jego krążyły bezustannie wokół jednego, głównego punktu — przynajmniej jemu się zdawało, że jest to istotnie punkt najwa ż niejszy i że teraz, właśnie teraz został sam na sam z tym głównym punktem, i to po raz pierwszy od tych dwóch miesi ą cy. „A niech to wszyscy diabli wezm ą! — pomy ś lał w nagłym przyst ę pie niesłychanej złości. — Zacz ęło się i jest całe to nowe życie, niech je diabli! Boż e, jakież to idiotyczne!... A jak dzisiaj kłamałem, poniż ałem si ę! Jak obmierzle łasiłem si ę i płaszczyłem przed tym nę dznym Ilją Pię trowiczem! Zreszt ą i to są bzdury! Gwiż dżę na nich wszystkich i nawet na to, że się łasiłem i poniżałem! Nie o to chodzi! Zupełnie nie o to!..." Naraz zatrzymał si ę; nowe, zupełnie niespodziewane i niezwykle proste pytanie zupełnie zbiło go z tropu i boleś nie zdumiało: 145 „jezen 10 wszysiKo rzeczywi ś cie zosiaio aoKonane w pemi świadomo ś ci, a nie po głupiemu, jeżeli istotnie miałem określony cel i mocne postanowienie, to dlaczego dotychczas nawet nie zajrzałem do sakiewki i nie wiem, co stało si ę moim łupem, dlaczego poszedłem na tak ą m ę k ę i z całą świadomo ś ci ą zdecydowałem się na taki podły, ohydny, niski czyn? Przecie ż przed chwil ą chciałem wrzuci ć do wody tę sakiewk ę i wszystkie rzeczy, których równie ż nie ogl ą dałem. Jakż e to?" Tak, taka jest rzeczywisto ść. Wiedział zreszt ą o tym i nie jest to bynajmniej dla niego nowa sprawa; gdy w nocy postanowił wrzuci ć wszystko do wody, powzi ął to postanowienie bez żadnych waha ń i oporów, jak gdyby tak być powinno i inaczej być nie mogło... Tak, z tego wszystkiego zdawał sobie spraw ę i dokładnie to wszystko pami ę tał; bodajż e wiedział o tym już wczoraj, w chwili, gdy pochylony nad kufrem wyci ą gn ął z niego futerały... Dziwne, a jednak prawdziwe!... „Wszystko to bierze się st ą d, że jestem bardzo chory — zdecydował w rozpaczy — sam siebie zadr ę czyłem i teraz nie wiem, co robi ę... I wczoraj, i onegdaj, cały ten czas drę czyłem się niesłychanie... Wyzdrowiej ę, to przestan ę się dr ę czy ć... A jeżeli wcale nie wyzdrowiej ę? Boż e! Jak mi to wszystko obrzydło!..." Szedł dalej, nie zatrzymuj ą c si ę ani na chwil ę. Miał wielk ą ch ęć na jak ąś rozrywk ę, ale nie wiedział, co zrobić i jak to wykona ć. Nowe, nieprzezwyci ęż one uczucie z każd ą chwil ą opanowywało go coraz bardziej: był to jakiś bezmierny, prawie fizyczny wstr ę t do wszystkiego, co napotykał i co go otaczało, wstr ę t przekorny, zły i nienawistny. Wstr ę tni mu byli wszyscy przechodnie, wstr ę tne mu były ich twarze, ruchy, kroki. Z rozkosz ą plun ąłby komu ś w twarz i zda si ę, ugryzł każdego, kto spróbowałby rozpocz ąć z nim rozmow ę...
Gdy si ę znalazł na nabrze ż u Małej Newy, na Wyspie Wasiljewskiej, naraz zatrzymał się w pobliż u mostu. „O, tutaj mieszka, w tym domu — pomy ś lał. — Cóż to, czyż bym przyszedł do Razumichina? Znowu ta sama historia... Ciekawe jednak, bardzo ciekawe: przyszedłem do niego czy też, idą c bez 146 celu, znalazłem si ę tu przypadkowo? Wszystko jedno, onegdaj... powiedziałem przecie ż... że nazajutrz po tamtym zajd ę do niego, no to zajd ę! Cóż to, nie mog ę już teraz zajść..." Wszedł do Razumichina na czwarte piętro. Razumichin był w domu, w swojej klitce, i w tej chwili pracował, pisał. Sam otworzył drzwi. Nie widzieli się już ze cztery miesi ą ce. Razumichin siedział w domu w doszcz ę tnie podartym szlafroku, w pantoflach na bosych nogach, rozczochrany, nie ogolony i nie umyty. Na jego twarzy odmalowało si ę zdumienie. — A to co? — zawołał, ogl ą daj ą c od stóp do głów wchodz ą cego koleg ę, i po chwili milczenia aż gwizdn ął. — Czyż by było aż tak źle? Ejże, bracie, toś ty nawet mnie prześ cign ął — dodał, przygl ą daj ą c się łachmanom Raskol-nikowa. — Siadajż e, pewnie jesteś zm ę czony. — Gdy Raskol-nikow opadł bezsilnie na ceratow ą kanap ę, która była jeszcze gorsza od jego własnej, Razumichin naraz spostrzegł, że jego gość jest chory. — Ależ ty jesteś powa ż nie chory, dalibóg! — Wzi ął go za puls, ale Raskolnikow wyrwał r ę k ę. — Daj spokój — odezwał się — przyszedłem... słuchaj... nie mam korepetycji... wcale... chciałem właśnie... zreszt ą, nie potrzebuj ę żadnych korepetycji. — A wiesz co? Bredzisz z gor ą czki! — zauwa ż ył pilnie go obserwuj ą cy Razumichin. — Nie, nie bredz ę... — Raskolnikow wstał z kanapy. Wchodz ą c do Razumichina, nie pomy ś lał nawet o tym, że przecież musi si ę z nim zetkn ąć twarz ą w twarz. Teraz zaś, w jednej chwili, uświadomił sobie, już doś wiadczalnie, że bynajmniej nie jest usposobiony do stykania się twarz ą w twarz z kimkolwiek na świecie. Cała żółć w nim wezbrała. Omal nie zachłysnął się z wściekłości na samego siebie, że w ogóle przest ą pił próg Razumichina. — Bywaj! — rzucił nagle i skierował si ę do drzwi. — Stój, poczekaj, idioto! 147 — uaj spoKoj;... — powiorzyi KasKomiKow, wyrywaj ą c mu swoj ą rę k ę. — Wi ę c po kiego diabła przyszedłeś? Na głowę upadłeś czy co? Przecież to jest... nawet obraza. Ja cię tak nie wypuszcz ę. — Posłuchaj wię c: zaszedłem do ciebie, bo oprócz ciebie nie znam nikogo, kto pomógłby mi... rozpocz ąć... bo ty jesteś od nich wszystkich lepszy, raczej m ą drzejszy i potrafisz zrozumie ć... A teraz widz ę, że niczego mi nie trzeba, słyszysz, niczego na świecie... niczyjej pomocy ani współczucia... Jestem sam... sam jeden... I basta! Zostawcie mnie w spokoju! — Chwileczk ę, ty fajo złamana! Chyba zwariowałeś ze szcz ę tem! Mnie tam wszystko jedno. Otóż korepetycji nie mam, zreszt ą gwiżdżę na nie, za to na starym rynku jest pewien ksi ę garz, nazywa się Cheruwimow, on sam w sobie stanowi coś w rodzaju korepetycji. Nie zamieniłbym go na pięć korepetycji w kupieckich domach. Ma takie róż ne wydawnictwa, wydaje też naukowoprzyrodnicze książ eczki i gdyby ś wiedział, jak się rozchodz ą! A co za tytuły!Widzisz, zawsze twierdziłeś, że jestem głupi, ale jak Boga kocham, są, bracie, znacznie głupsi ode mnie! Ten ksi ę garz wzi ął si ę za nowe prą dy; sam zielonego poj ę cia o tych rzeczach nie ma, a ja go oczywi ś cie namawiam do tego. O tu mam z gór ą dwa arkusze1 niemieckiego tekstu, moim zdaniem, jest to arcyidiotyczna szarlataneria: krótko mówi ą c, rozwa ż a się tu kwesti ę, czy kobieta jest człowiekiem, czy też nie. Rozumie się, że dochodzi się uroczy ś cie do wniosku, iż jednak jest człowiekiem.
Cheruwimow uczepił się teraz kwestii kobiecej; ja to tłumacz ę; te dwa arkusze rozci ą gnie się na sześć, wykombinujemy jeszcze jakiś bombowy tytuł, który zajmie z pół strony, i wypu ś cimy po pół rubla. I jakoś pójdzie! Za przekład płaci mi po sześć rubli od arkusza, czyli że za całość dostan ę z pi ętna ś cie rubli, a sześć rubli wzi ąłem już jako zaliczk ę. Jak to sko ń czymy, weź miemy się za przekłady o ja1 Arkusz — tu: jednostka miary, służąca do obliczania obj ętoś ci tekstu dzieła. 148 kichś wielorybach, nast ę pnie planujemy te arcynudne plotki z drugiej cz ęś ci Confessions1. Cheruwimowowi ktoś nagadał, że Rousseau to coś w rodzaju Radiszczewa2. Rozumie się, że mu nie przecz ę, pal go diabli! No, chcesz drugi arkusz dzieła Czy kobieta jest człowiekiem? B ę dziesz przekładać? Jeż eli chcesz, bierz zaraz tekst, stalówki, papier — to wszystko od księ garza — bierz trzy ruble, bo wobec tego, że ja wzi ąłem z góry za cały przekład, za pierwszy i drugi arkusz, wię c na twoj ą cz ęść przypada równo trzy ruble. A jak sko ń czysz, dostaniesz jeszcze trzy ruble. I prosz ę cię bardzo, nie uwa ż aj tego za jak ąś nadzwyczajn ą przysługę z mojej strony. Przeciwnie, kiedy cię tylko zobaczyłem, od razu sobie pomy ślałem, że bę dziesz mi pomocny. Po pierwsze, kulej ę troch ę w ortografii, a po drugie, troch ę schwach* jestem w niemczy ź nie, tak że właściwie wi ę cej sam tworz ę, aniż eli tłumacz ę, i pocieszam si ę tylko tym, że tak lepiej wypadnie. Zreszt ą, kto wie, moż e nie lepiej, ale gorzej wypada... Bierzesz czy nie? Raskolnikow wzi ął bez słowa niemiecki tekst artykułu, wzi ął trzy ruble i bez jednego słowa wyszedł. Razumichin ze zdziwieniem patrzył w ślad za nim. Ale doszedłszy do pierwszej przecznicy, Raskolnikow nagle zawrócił, znowu wszedł na gór ę do Razumichina i rzuciwszy na stół tekst niemiecki oraz trzy ruble, ruszył do wyjścia, również bez słowa. — Ależ ty z gor ą czki całkiem rozum postradałeś czy co u diabła!— rykn ął rozw ś cieczony Razumichin. — Po co całą tę komedi ę wyprawiasz! Nawet mnie skołowałeś!... Ale w takim razie po jak ą choler ę tu przyszedłeś? — Nie trzeba mi... przekładów — bą kn ął Raskolnikow, schodz ą c już ze schodów. 1 Chodzi o Wyznania Jeana-Jac ą uesa Rousseau (1712-1778), francuskiego pisarza i myśliciela doby Oś wiecenia. 2 Aleksander Radiszczew (1749-1802) — rosyjski pisarz i myśliciel; za opublikowanie swego dzieła pt. Podró ż z Petersburga do Moskwy skazany na kar ę śmierci, zamienion ą na zesłanie. 3 Schwach (niem.)— słaby. 149 — wi ę c czego do ci ężkiej cnoiery potrzebujesz/ — JerzyKn ął z góry Razumichin. Raskolnikow bez słowa schodził dalej. — Hej, ty! A gdzie mieszkasz? Odpowiedzi nie było. — Niech cię szlag!... Ale Raskolnikow wychodził już na ulic ę. Na moś cie Nikoła-jewskim raz jeszcze wrócił do przytomno ś ci wskutek bardzo niemiłego wydarzenia. Mianowicie, pewien stangret boleś nie smagn ął go batem po plecach za to, że o mały włos nie dostał mu si ę pod koła powozu, mimo że stangret trzy albo i cztery razy krzykn ął na niego. Uderzenie bata rozzłościło go do tego stopnia, że odskoczył aż do samej bariery (nie wiadomo dlaczego szedł samym środkiem mostu, po jezdni, a nie chodnikiem), wściekle zgrzytn ął i zaszczekał zę bami. Dookoła, oczywi ś cie, rozległ się śmiech. — — — —
Dobrze mu tak! Cwaniak jakiś! Wiadomo, udaje taki pijanego, sam pod koła lezie, a ty, człeku, odpowiadaj za niego1. Tylko na to czekaj ą, panie szanowny, tylko na to czekaj ą...
Gdy stał przy barierze i ci ą gle jeszcze patrzył ponuro i bezmy ś lnie w ślad za oddalaj ą cym się powozem, pocieraj ą c rę k ą plecy, poczuł naraz, że ktoś mu wciska do ręki pieni ą dze. Spojrzał: była to niemłoda już kupcowa, w czepku i bucikach z koźlej skóry, z panienk ą, prawdopodobnie córk ą, w kapelusiku i z zielon ą parasolk ą. „Macie, człowieku, niech wam Bóg dopomo ż e". Wzi ął pieni ą dze, a one poszły dalej. Było to dwadzieś cia kopiejek. Po ubraniu i z wygl ą du mogły go w zupełności wzi ąć za żebraka żyją cego z jałmużny ulicznej, 1 Ówczesna prasa rosyjska donosiła o powtarzaj ą cych się przypadkach rzucania si ę nę dzarzy pod koła powozów dla uzyskania wspomo ż enia za doznane obraż enia. 150 a aż całą dwudziestK ę zawdzi ę czał, oczywi ś cie, uderzeniu batem, które je rozczuliło. Zacisn ął pięść, w której trzymał monet ę, uszedł z dziesi ęć kroków i stan ął twarz ą do Newy, w kierunku pałacu. Na niebie nie było ani jednej chmurki, woda była prawie błękitna, co rzadko zdarza się Newie. Kopuła soboru1, którego znik ą d tak dobrze nie widać jak z tego właśnie punktu na mo ście, o dwadzie ścia kroków od kapliczki, aż błyszczała, a dzi ę ki przezroczysto ś ci powietrza moż na było rozróż nić wszystkie jej ornamenty. Ból od bata przeszedł i Raskolnikow zapomniał już o tym; całkowicie pochłonęła go natomiast pewna niepokoj ą ca i mglista na razie myśl. Stał i długo, uporczywie patrzył w dal; okolice te znał bardzo dobrze. Kiedy jeszcze ucz ę szczał na uniwersytet, przystawał zwykle w tym miejscu — powtarzało się to na pewno ze sto razy, najcz ęś ciej, gdy wracał do domu — i wpatrywał si ę w tę naprawd ę przepi ę kn ą panoram ę, i każdorazowo doznawał dziwnego, niepoj ę tego wraż enia. Cudowna panorama tchn ęła jakim ś niewytłumaczalnym chłodem; niemy i głuchy duch unosił si ę nad tym pi ę knym widokiem... Zdumiewało go za każ dym razem to ponure i zagadkowe wraż enie, jednak ż e nie dowierzaj ą c sobie, wytłumaczenie tego zjawiska odkładał na później. W tej chwili przypomniał sobie naraz bardzo dokładnie te dawne zagadki i zdumiewaj ą ce wraż enia i wydawało mu si ę, że przypomnienie sobie tego nie jest kwesti ą przypadku. Wydawał mu się dziwny i niezrozumiały już sam fakt, że zatrzymał się w tym samym miejscu, co i dawniej, jak gdyby dopuszczał, że naprawd ę moż e obecnie myśleć dawnymi kategoriami oraz interesowa ć się tymi samymi tematami i obrazami, jakimi interesował się... jeszcze nie tak dawno. Wydawało mu się to nawet śmieszne, choć ból ściskał mu serce. Gdzie ś w głębi, pod nogami, ledwie widoczna zdawała się tkwić jego przeszłość, dawne myśli i problemy, dawne tematy, wraż enia, cała ta panorama i on sam, i wszystko, Chodzi o kopułę soboru Isakijewskiego. 151 wszystKo dokoła... Jakby unosii się w przestworza i wszystko znikało mu z oczu. Gdy odruchowo poruszył ręk ą, poczuł zaciśni ę t ą w pi ęści monet ę. Rozwarł pięść, uwa ż nie spojrzał na monet ę i z rozmachem cisn ął ją do wody; potem odwrócił się i poszedł do domu. Miał wraż enie, jakby w tej chwili noż ycami odci ął sam siebie od wszystkich i wszystkiego. Wrócił do domu już pod wieczór, chodził wię c z sześć godzin. Jak i któr ę dy szedł z powrotem, tego zupełnie nie pami ę tał. Rozebrał si ę i drżą c jak zajeż dż ony ko ń, położył się na kanapie, otulił się płaszczem i w jednej chwili zmorzył go sen... Obudził go już dobrze o zmierzchu okropny krzyk. Boże, co to za wrzaski! Równie nienaturalnych dźwi ę ków, podobnego wycia, jęków, zgrzytania, łez, razów i złorzecze ń w życiu jeszcze nie słyszał i nie widział. Nie mógł sobie wyobrazi ć podobnego rozbestwienia i szału. Z przeraż eniem uniósł si ę na swoim legowisku, truchlej ą c i zamieraj ą c co chwila. Ale razy, jęki i złorzeczenia stawały się coraz gwałtowniejsze. I oto, ku najwy ż szemu swemu zdumieniu, usłyszał głos swojej gospodyni. Gospodyni wyła, przeraźliwie piszczała i szlochała, wyrzucaj ą c z siebie słowa z tak ą szybko ś ci ą, że nic nie moż na było zrozumie ć, o coś błagała, rozumie się, o to, żeby ją przestano bić, bo bez litości katowano
ją na schodach. Głos biją cego był do tego stopnia przeraźliwy z wściekłości i pasji, że już tylko chrypiał i równie szybko i niezrozumiale coś bełkotał, pieni ą c si ę i zachłystuj ą c. W pewnej chwili Raskolnikow zadrż ał całym ciałem: poznał ten głos, był to głos Ilji Pietrowicza. Ilja Pietrowicz jest tutaj i bije gospodyni ę! Kopie ją, wali jej głową o schody — bez w ątpienia, bo słychać to wyra ź nie, słychać jęki, katowanie! Co to znaczy, świat si ę do góry nogami przewraca? Słychać było, jak na wszystkich piętrach, na całej klatce schodowej zbiera się tłum, słychać głosy, okrzyki, wchodz ą, tupi ą, trzaskaj ą drzwiami i zbiegaj ą się. „Ale za co to, za co... jak moż na!" — powtarzał w przekonaniu, że naprawd ę zwariował. Ale nie, zbyt wyra ź nie to słyszy!... W takim razie i do niego zaraz przyjd ą, skoro tak, „bo to wszystko... prawdopodobnie... z tego 152 samego powoau... za wczorajsze... tsozer cnciai się zamkn ąć na haczyk, ale nie mógł unieść rę ki... zreszt ą, byłoby to bezcelowe! Strach skuł mu serce, na kość zmroził, wprawił w osłupienie... W ko ń cu cały ten tumult, który trwał dobre dziesi ęć minut, zacz ął stopniowo ucichać. Gospodyni jęczała i zawodziła, Ilja Pietrowicz cią gle jeszcze groził jej i wymy ś lał... Ale i on chyba uspokoił się w ko ń cu, bo już go nie słychać; „Boże, czy ż by sobie poszedł?" Tak jest, odchodzi też gospodyni, ci ą gle jeszcze płacząc i jęcz ą c... Oto drzwi zatrzasn ęły się za nią... Tłum równie ż rozchodzi się ze schodów do mieszka ń — wzdychaj ą, kłócą się, coś wykrzykuj ą, to podnosz ą c głosy aż do wrzasku, to zniżaj ą c je do szeptu. Musiało ich być sporo, zbiegł si ę prawie cały dorn. „Ale, Boże święty, czy to jest możliwe! I po co, po co on tutaj przychodził?!" Raskolnikow opadł bezsilnie na kanap ę, ale nie był już w stanie zmru ż yć oka; leżał pół godziny, przeż ywaj ą c takie katusze i tak koszmarne uczucie przera ż enia, jakiego nigdy w życiu jeszcze nie doznawał. Naraz zabłysło w pokoju jaskrawe światło: Nastazja weszła ze świec ą i talerzem zupy. Spojrzawszy na niego uwa ż nie i upewniwszy si ę, że nie śpi, postawiła świec ę na stole i zacz ęła ustawia ć to, co przyniosła: chleb, sól, talerz, łyżkę. — Pewnikiem nic od wczoraj w ustach nie miałeś. Cały dzie ń wałęsasz si ę, a frybra ci ę trzę sie. — Nastazjo... za co bili gospodyni ę? Nastazja spojrzała na niego ze zdumieniem. — Kto bił gospodyni ę? — Dopiero co... pół godziny temu, Ilja Pietrowicz, pomocnik komisarza, na schodach... Za co on ją tak katował i... po co w ogóle przychodził? Nastazja przygl ą dała mu si ę pos ę pnie, w milczeniu i długo nie spuszczała z niego oka. Od tego jej spojrzenia zrobiło mu si ę nieswojo, a nawet poczuł strach. — Nastazjo, czemu milczysz? — zapytał wreszcie nieś miało, słabym głosem. 153 — l o Krew — odpowiedziała wreszcie cicnym głosem, jaK gdyby mówiła do siebie — krew. — Krew!... jaka krew?... — wybełkotał, bledn ą c i odsuwaj ą c si ę do ściany. Nastazja w dalszym ci ą gu milczała, spogl ą daj ą c na niego. — Nikt gospodyni nie bił — odezwała si ę karc ą cym i zdecydowanym głosem. Raskolnikow patrzył na nią z zapartym oddechem. — Słyszałem na własne uszy... nie spałem... siedziałem — powiedział jeszcze bardziej nieś miało. — Długo się przysłuchiwałem... Był tu pomocnik komisarza... Wszyscy zbiegli się na schody, ze wszystkich mieszka ń... — Nikt nie przychodził, to zła krew tak ci m ą ci w głowie. To zawsze tak, jak si ę krew zapieni, a jej si ę nie upuś ci. Chcesz jeść? Nie odpowiadał. Nastazja cią gle stała przy nim, bacznie wpatrywała si ę w niego i nie odchodziła.
— Daj mi pić... Nastko. Nastazja zeszła na dół i po chwili wróciła z wod ą w białym fajansowym kubku, ale nie pami ę ta, co było dalej. Pami ę ta, że wypił jeden łyk zimnej wody i rozlał reszt ę na piersi. Potem stracił przytomno ść. III Nie była to jednak zupełna utrata przytomno ś ci na cały czas choroby: był to stan gor ą czkowy, z malign ą i częś ciow ą utrat ą przytomno ś ci. Wiele rzeczy sobie przypominał potem. Raz zdawało mu si ę, że dokoła niego zbieraj ą si ę liczne tłumy, chc ą go wzi ąć i dok ą d ś wywie źć, długo sprzeczaj ą si ę i kłócą o jego osob ę. Innym znów razem jest sam w pokoju, wszyscy odeszli, boj ą się go i tylko od czasu do czasu uchylaj ą troszeczk ę drzwi, żeby spojrze ć na niego, grożą mu, spiskuj ą przeciwko niemu, śmiej ą się i drocz ą się z nim. Najcz ęś ciej pami ę tał Nastazj ę koło siebie; rozróż niał jeszcze jednego człowieka, jakby znajomego, 154 aie KIO 10 oyt, w zaaen sposoo me mógł sooie przypomnie ć, i m ę czyło go to, doprowadzaj ą c nawet do łez. To zdawało mu si ę, że leży miesi ą c, to znów, że ci ą gle jest ten sam dzie ń, ale o tamtym, o tamtym zupełnie zapomniał, natomiast przypominał sobie co chwila, że zapomniał o czym ś, czego zapomnie ć nie wolno, i dr ę czył się, usiłując to sobie przypomnie ć, jęczał, wpadał w szał albo ogarniał go straszny, nie do zniesienia lęk. W takich chwilach zrywał si ę z kanapy, chciał ucieka ć, ale zawsze ktoś powstrzymywał go siłą, po czym znowu opadał bezsilnie i tracił przytomno ść. Wreszcie całkowicie wróciła mu świadomo ść. Stało się to z rana, o godzinie dziesi ą tej. O tej porze, w pogodne dni słońce przechodziło zwykle długim pasmem po prawej ścianie i oś wietlało kąt przy drzwiach. Obok kanapy stała Nastazja i jeszcze jakiś człowiek, przygl ą daj ą cy mu się bacznie, ale zupełnie mu nie znany. Był to młody osobnik w kaftanie, z bródk ą, wygl ą daj ą cy na oficjalist ę. Przez półotwarte drzwi zagl ą dała gospodyni. Raskolnikow podniósł głowę. — Kto to jest, Nastazjo? — zapytał, wskazuj ą c na oficjalist ę. — Patrzta, ockn ął si ę! — stwierdziła Nastazja. — Pan się ockn ę li — powtórzył oficjalista. Przekonawszy się, że odzyskał przytomno ść, gospodyni, zagl ą daj ą ca przez drzwi, natychmiast je przymkn ęła i schowała si ę. Zawsze była wstydliwa i z trudem odbywała wszelkie rozmowy i spory; miała ze czterdzie ści lat, była korpulentna i pulchna, czarnobrewa i czarnooka, dobra z lenistwa i otyłości; z wygl ą du nawet niczego sobie, tylko wstydliwa nad wszelk ą miar ę. — Kim pan... jest? — znowu zwrócił si ę do oficjalisty. Ale w tej chwili otworzyły si ę na oścież drzwi i nachylaj ą c si ę nieco, bo było nisko, wszedł Razumichin. — Zupełnie jak okr ę towa kajuta — zawołał, wchodz ą c — zawsze łbem uderzam i to nazywa się mieszkaniem! A ty, bracie, ockn ąłeś się? Powiedziała mi w tej chwili Pasze ń ka. — Dopiero co oprzytomniał — wtr ą ciła Nastazja. 155 — Fan dopiero co si ę ockn ę li — powiedział oficjalista z uś miechem. — A z kim mam przyjemno ść? — zapytał Razumichin, zwracaj ą c się do niego. — Ja nazywam się Wrazumichin1; nie Razumichin, jak wszyscy mnie nazywaj ą, a Wrazumichin, student, szlachcic. A pan? — Jestem oficjalist ą w naszym kantorze, tutaj za interesem od kupca, pana Szełopajewa. — Prosz ę, niech pan siada na tym krześle. — Razumichin usiadł na drugim, z drugiej strony stołu. — Dobrze zrobiłeś, że oprzytomniałeś — mówił dalej, zwracaj ą c się do Raskolnikowa. — Już czwarty dzie ń prawie nic nie jesz i nie pijesz. Słowo daj ę, herbat ę wlewaliś my ci łyżeczkami. Dwa razy sprowadzałem do ciebie Zosimowa. Pami ę tasz
Zosimowa? Dokładnie ci ę zbadał i od razu orzekł, że to drobnostka, coś ci nagle do głowy uderzyło, jakaś nerwowa historia, nic powa ż nego; źle się odżywiał — powiada — za mało piwa, chrzanu, st ą d cała choroba, ale że to nic, przejdzie, minie. Zuch z tego Zosimowa! Doskonale zabrał si ę do leczenia ciebie. A wi ę c nie śmiemy pana zatrzymywa ć — tu znów zwrócił się do oficjalisty. — Czy zechciałby pan wyjaś ni ć, jaki ma pan interes? Zauwa ż, Rodia, z tego kantoru przychodz ą już po raz drugi; tylko że za pierwszym razem przychodził nie ten, a jakiś inny, i z tamtym rozmawiałem. Kto to za pierwszym razem tu był? — Musi przedwczoraj. Tak jest, to był Aleksy Siemionowie ź, tyż z naszego kantoru. — Ale przecie ż tamten wygl ą dał na bardziej rzeczowego od pana, nie uwa ż a pan? — Tak jest, troch ę jakby solidniejszy. 1 Wrazumichin — jak cz ę sto u Dostojewskiego nazwisko znacz ą ce (od roś. wrazumit' — doprowadzi ć do rozumu). Zmiana na obiegowe „Razumichin" oraz tryb życia tego bohatera sugeruj ą zwi ą zek z Rachmietowem, postaci ą z powie ś ci Co robić? Nikołaja Czernyszewskiego, opublikowan ą w 1862 r. i żywo dyskutowan ą. 156 — 10 się ciiwan, a wię c co uaiejr — Właśnie od Afanasja Iwanowicza Wachruszyna, o którym, jak sobie miarkuj ę, nieraz pewnie pan słyszał, na prośb ę pa ń skiej mateczki przez nasz kantor przekaz przyszedł — zacz ął oficjalista, zwracaj ą c się bezpo ś rednio do Raskolnikowa. — Tedy jeżeli pan już są w przytomno ś ci, trzydzieś ci pi ęć rubelków mam panu wr ę czy ć, bo Siemion Siemionowicz na prośb ę pa ń skiej mateczki, dawnym zwyczajem, dostał od Afanasja Iwanowicza zawiadomienie. Czy pan go znaj ą? — Tak... pami ę tam... Wachruszyn... — odezwał się w zamy ś leniu Raskolnikow. — Słyszycie: zna kupca Wachruszyna! — zawołał Razumi-chin. — To jak ma nie być w przytomno ś ci. Zreszt ą, teraz widz ę, że i pan jest człowiekiem rzeczowym. A jakże! Aż miło pana posłuchać. — To właśnie ten sam pan Wachruszyn Afanasij Iwanowicz na prośb ę pa ń skiej mateczki, która raz już takim sposobem posyłali panu pieni ą dze, i teraz nie odmówił. Siemionowi Siemionowiczowi z ichnich stron zawiadomienie przysłali, żeby panu wr ę czy ć trzydzieś ci pięć rubelków, na razie, bo potem się zobaczy. — O, to „na razie" najlepiej panu wyszło, nieźle też brzmiała ta „mateczka". A no wi ę c, jak pan myśli, jest już całkiem przytomny czy nie, co? — A mnie co do tego? Byleby pokwitowanko było. — Nagryzmoli! A co, pan ma ksi ę g ę czy jak? — Jest księ ga. — Daj pan ją tutaj. No, Rodia, podnieś si ę. Ja ci ę podtrzymam; machnij mu Raskolnikowa, bierz pióro, bo pieni ą dze, bracie, potrzebne są nam teraz jak zdrowie. — Nie trzeba — powiedział Raskolnikow, odsuwaj ą c pióro. — Czego niby nie trzeba? — Nie podpisz ę. — A niech cię diabli, jakże to bez pokwitowania? — Nie trzeba... pieni ę dzy... 157 — Pieni ę dzy mu nie trzeba! Kpisz, bracie, świadkiem jestem! Niech pan si ę nie obawia, on tylko tak sobie... znowu buja w obłokach. Zreszt ą zdarza, mu si ę to nawet na jawie... Pan jest przecie ż człowiekiem rozs ą dnym, bę dziemy go wi ę c prowadzić, po prostu prowadzić za ręk ę, i podpisze. Bierz się pan do roboty!... — Zreszt ą, mog ę zajść innym razem.
— Nie, nie, po co ma się pan fatygowa ć, jest pan człowiekiem rozs ą dnym... No, Rodia, nie zatrzymuj gościa... widzisz, że czeka — i z całą powag ą wzi ął za rę k ę Raskolnikowa. — Daj spokój, ja sam... — odezwał się Raskolnikow, wzi ął pióro i podpisał się w księ dze. Oficjalista odliczył pieni ą dze i wyszedł. — Brawo! A teraz, bracie, bę dziesz jadł? — Bę d ę — odpowiedział Raskolnikow. — Zup ę masz? — Wczorajsz ą — odpowiedziała Nastazja, która cią gle stała w pokoju. — Z kartoflami czy z ryżem? — Z kartoflami i z ryżem. — Na pami ęć już wiem. Dawaj teraz zup ę i przynie ś herbat ę. — Zara przynios ę. Raskolnikow obserwował to wszystko z najgłębszym zdumieniem i jakim ś tępym, niepoj ę tym strachem. Postanowił milcze ć i czekać, co bę dzie dalej. „Zdaje si ę, że już nie mam gor ą czki — myślał — zdaje się, że to naprawd ę..." Po dwóch minutach Nastazja wróciła z zup ą i oznajmiła, że herbata zaraz bę dzie. Do zupy przyniosła dwie łyżki, dwa talerze i wszystkie dodatki: sól, pieprz, musztard ę do mi ę sa itd., czego od dawna już nie robiła; nawet obrus był czysty. — Byłoby wcale dobrze, Nastko, gdyby Praskowia Pawłow-na przydzieliła ze dwie butelki piwa. Napilibyś my się. — Ale z pana filut! — bą kn ęła Nastazja i poszła wykona ć zlecenie. Raskolnikow błędnym wzrokiem i z ogromnym wysiłkiem przygl ą dał si ę temu wszystkiemu. Tymczasem Razumichin 158 się uo mego na Kanap ę i mezgraome, jaK nieozwieaz, obj ął go lew ą rę k ą za głowę, mimo że Raskolnikow mógłby sam się podnieść, i podał mu do ust łyżkę zupy, podmuchawszy przedtem na zup ę kilka razy, żeby go nie sparzyć. Ale zupa była zaledwie letnia. Raskolnikow chciwie zjadł jedn ą łyżkę, potem drug ą, trzeci ą, ale po kilku łyżkach Razumichin przerwał karmienie i oświadczył, że co do wię kszej ilości, to trzeba najpierw poradzić się Zosimowa. Weszła Nastazja, nios ą c dwie butelki piwa. — A herbaty chcesz? — Chc ę. — Wal, Nastazjo, i to biegiem po herbat ę, bo co do herbaty, to chyba moż na zaaplikowa ć bez uczonych. Ale oto i piwko! — przesiadł si ę na krzesło, przysun ął talerz z zup ą, piecze ń i zacz ął wcinać z takim apetytem, jakby trzy dni nic nie jadł. — Czy wiesz, Rodia, że ja teraz jadam u was obiady codziennie — wykrztusił, o ile pozwalały mu na to napchane mi ę sem usta — i to wszystko Pasze ń ka, gospodyni twoja, daje, powiadani ci, z całego serca mnie raczy. Rozumie si ę, że ja nie żądam tego, ale i nie protestuj ę. A oto jest i Nastazja z herbat ą. Niech żyje zgrabno ść! Nastusiu, chcesz piwka? — A idźże, bałamucie! — A herbatki? — Herbatki to i owszem. — Nalej sobie. Zreszt ą poczekaj, sam ci nalej ę; siadaj do stołu. Zacz ął si ę rz ą dzić jak u siebie w domu, nalał jedn ą filiżank ę, potem drug ą, przerwał jedzenie i znowu przesiadł si ę na kanap ę. Jak i przedtem, obj ął lew ą rę k ą głowę chorego, uniósł go i zacz ął poić herbat ą, łyżeczka po łyżeczce, znowu dmuchaj ą c na herbat ę, jakby głównie na samym procesie dmuchania polega ć miało wyzdrowienie i ratunek. Raskolnikow milczał, zachowywał się biernie, mimo że czuł w sobie dosy ć sił, żeby
siedzieć na kanapie bez pomocy i nie tylko władać rę kami na tyle, żeby utrzyma ć łyżkę czy filiżank ę, ale prawdopodobnie nawet cho159 azic. Lecz jaKas aziwna, meomaize zwierz ę ca przeoiegiosc kazała mu ukrywa ć do czasu swoje siły, przyczaić się, a nawet, jeśli to okaż e się potrzebne, udawa ć, że nie bardzo jeszcze rozumie, co się dookoła dzieje, by w ten sposób wysłuchać i wybada ć, co tu słychać. Jednak ż e nie mógł opanowa ć swego wstr ę tu: przełkną wszy z dziesi ęć łyżeczek herbaty, uwolnił naraz głowę, kapryś nie odepchn ął łyżkę i znowu opadł na poduszk ę. Pod głową miał teraz prawdziwe poduszki, puchowe i czysto powleczone; zauwa ż ył to i dobrze sobie zanotował. — Przydałoby się, żeby Pasze ń ka dziś jeszcze przysłała nam konfitur malinowych, to przyrz ą dzimy mu napój — powiedział Razumichin, wracaj ą c na swoje miejsce i zabieraj ą c się znowu do zupy i do piwa. — A sk ą d ci weź mie malin? — zapytała Nastazja, trzymaj ą c na rozcapierzonych pię ciu palcach spodek i poci ą gaj ą c herbat ę przez trzyman ą w ustach kostk ę cukru. — Maliny, moja droga, dostaniesz w sklepiku. Musz ę ci powiedzie ć, Rodia, że miałem całą histori ę. Kiedy w taki łajdacki sposób uciekłeś ode mnie i nie podałeś mi nawet adresu, taka mnie złość wzi ęła, że postanowiłem odszuka ć ci ę i srodze ukarać. Tego samego dnia zabrałem się do sprawy. Chodziłem, łaziłem, wypytywałem! Właśnie o tym twoim mieszkaniu zupełnie zapomniałem; zreszt ą, nigdy go nie pami ę tałem, bo go, prawd ę powiedziawszy, nie znałem. No, a co do poprzedniego mieszkania, pami ę tałem tylko, że było w pobliż u Pi ę ciu Rogów1, w domu Charłamowa, ale w ko ń cu okazało się, że to wcale nie dom Charłamowa, ale Bucha, jak to człowiek czasem myli nazwiska! Wściekle mnie to rozzłościło. Ze złości poszedłem nazajutrz do biura adresowego i wyobra ź sobie, że tam odnale źli ci ę w dwie minuty. Jesteś tam zanotowany. — Zanotowany? 1 Pięć Rogów (roś. Piat' Uglow) — obiegowa nazwa skrzyż owania prospektu Zagorodnego z ulicami Łomonosowa, Rubinsteina i Rozjazdow ą. 160 — /\pewnie. z,a 10 generam Rooieiowa w zaaen sposób przy mnie odnale źć nie mogli. Zreszt ą, nie chc ę si ę długo rozwodzić. Krótko mówi ą c, wpadłem tu jak bomba, w jednej chwili dowiedziałem si ę o wszystkich twoich interesach; o wszystkich, bracie, co do jednego, wszystko wiem; ona była świadkiem: i Nikodema Fomicza poznałem, i Ilję Pietrowicza, i stróża, i pana Aleksandra Grigorjewicza Zamietowa, sekretarza tutejszego cyrkułu, a wreszcie i Pasze ń k ę — to już był szczyt wszystkiego; ona była świadkiem... — Ujeź dził ją — mrukn ęła Nastazja, uś miechaj ą c si ę chytrze. — Niech pani włoży sobie cukier do herbaty, Nastazjo Nikiforowno. — Achż eż ty, huncwocie jeden! — krzykn ęła Nastazja i parskn ęła śmiechem. — Przecież ja jestem Pietrowna, a nie Nikiforowna — dodała, gdy si ę przestała śmiać. — Bardzo mi przyjemnie. A wi ę c, bracie, krótko mówi ą c, pocz ą tkowo chciałem wstrzykn ąć im tu wsz ę dzie świeży prą d, żeby od razu wypleni ć wszystkie przes ą dy, ale Pasze ń ka zwyci ęż yła. Nigdy bym si ę, bracie, nie spodziewał, że ona taka... avenantei... co? Jak myślisz? Raskolnikow milczał, aczkolwiek ani na chwil ę nie odrywał od niego swego trwo żnego spojrzenia i teraz również uporczywie wpatrywał si ę w Razumichina. — O, nawet bardzo — ci ą gn ął dalej Razumichin, nie przejmuj ą c si ę zupełnie jego milczeniem i jak gdyby potwierdzaj ą c otrzyman ą odpowied ź — i wszystko jest w najlepszym porz ą dku, pod każ dym wzgl ę dem. — Ale bestia! — wtr ą ciła znowu Nastazja, której rozmowa ta najwidoczniej sprawiała niewymown ą rozkosz.
— Źle, bracie, żeś si ę z samego pocz ą tku nie umiał zabrać do rzeczy. Z ni ą trzeba było całkiem inaczej post ę powa ć. Przecież to jest, że tak powiem, wyj ą tkowy charakter! Zreszt ą, o charakAvenante (fr.)— miła, przyjemna. 6 --Zbrodnia i kara 161 terze potem... Ale, na przyKłaa, jaK mogies dopuś cie ao lego, żeby śmiała ci nie przysyłać obiadu. Albo weź my dla przykładu ten weksel! Na głowę upadłeś czy co, żeby weksle podpisywa ć? Albo, co gorsza, to niedoszłe małżeństwo, kiedy jeszcze żyła córka, Natalia Jegorowna... Wszystko wiem! Zreszt ą widz ę, że to twoja czuła struna i że ze mnie osioł sko ń czony; przepraszam ci ę bardzo. A propos głupoty: jak myślisz, przecież ta Praskowia Pawłowna wcale nie jest tak głupia, na jak ą wygl ą da na pierwszy rzut oka, nie uwa żasz? — Tak... — wycedził Raskolnikow, nie patrz ą c na niego, rozumiej ą c jednak, że wygodniej jest podtrzymywa ć rozmow ę. — Prawda? — Razumichin był wyraź nie uradowany, że otrzymał odpowied ź. — Ale m ą dra też nie jest, prawda? Zupełnie, ale to najzupełniej wyj ą tkowy charakter! Nawet ja, bracie, gubi ę się, zapewniam ci ę... Ma chyba nie mniej niż czterdzie ś ci lat. Mówi, że ma trzydzieś ci sześć i ma do tego zupełne prawo. Zreszt ą, przysi ę gam ci, że bior ę ją raczej rozumowo, że tak powiem, metafizycznie; taki się, bracie, dylemat mi ę dzy nami wytworzył, niczym twoja algebra! Nic z tego nie rozumiem! Ale to wszystko głupstwo, widz ą c jednak, że już nie jesteś studentem, straciłeś lekcje i nawet porz ą dne ubranie i że po śmierci panny nie ma co ci ę już trzyma ć na stopie familijnej, naraz si ę zl ękła; a wobec tego, że i ty zaszyłeś si ę w kąt i nie podtrzymywałeś poprzednich stosunków, postanowiła wyrzuci ć ci ę z mieszkania. Dawno już miała ten zamiar, ale szkoda jej było weksla. Zwłaszcza że zapewniałeś, iż mamusia zapłaci... — To tylko z podłości tak mówiłem... Matka moja sama omalż e nie żebrze... A ja kłamałem, byle tylko mnie z mieszkania nie wyrzucili i... dawali jeść — odpowiedział głośno i z naciskiem Raskolnikow. — Tak, to dobrze. Cała bieda w tym, że tu jak na złość zjawił si ę pan Czebarow, radca dworu i człowiek interesu. Pasze ń ka nic by bez niego nie wymy śliła, taka jest wstydliwa; no, a człowiek interesu nie bardzo si ę kr ępuje i w pierwszym rz ędzie zadał oczywi ście pytanie: czy jest nadzieja na zrealizowanie 162 weKseiKa. uapowieaz: jest, DO jest taKa mamusia, co to ze stu dwudziestu pię ciu rubli emerytury swojej, choć by sama miała nie jeść, ale Rodiuni ę z kłopotu wybawi, a i siostrzyczka taka jest, co to za braciszka bodaj do niewoli pójdzie. Na tym właśnie si ę oparł. Czego się kr ę cisz? Przejrzałem cię, bracie, na wskro ś, wszystko co do joty wiem o tobie, nie darmo zwierzałeś się Pasze ń ce, kiedy ś jeszcze był z nią na stopie familijnej, mówi ę ci to w najlepszej intencji... Tak zazwyczaj bywa: uczciwy i sentymentalny człowiek zwierza się w szczero ś ci ducha, a człowiek interesu słucha i je, aż zje do cna. Otó ż dała ona weksel, jakoby w charakterze spłaty długu, owemu Czebarowowi, a ten wyst ą pił formalnie o należ ność, niczym się nie krę puj ą c. Pocz ą tkowo, kiedy się tylko o tym dowiedziałem, chciałem mu porz ą dnie kota pop ę dzi ć, ale w tym czasie pokumałem si ę z Pasze ń k ą, wobec tego kazałem spraw ę przerwa ć w samym zarodku, por ę czywszy za twoj ą wypłacalność. Por ę czyłem za ciebie, słyszysz? Wezwano Czebarowa, zatkano mu pysk dziesi ę cioma rublami, a weksel wycofano, i oto mam zaszczyt zaprezentowa ć go szanownemu panu — na słowo teraz panu wierz ą — oto prosz ę, weź go pan sobie, nawet go naddarłem, jak w tych wypadkach należy. Razumichin położył na stole weksel; Raskolnikow spojrzał na weksel i nie rzekłszy ani słowa, odwrócił się do ściany. Razumichina to ubodło.
— Widz ę, bracie — odezwał si ę po chwili — że znowu paln ąłem głupstwo. Miałem zamiar rozerwa ć cię troch ę pogaw ę dk ą, a zdaje się, osią gn ąłem wr ę cz odwrotny efekt. — To ciebie nie poznałem w gor ą czce? — zapytał Raskolnikow po chwili milczenia, nie odwracaj ą c głowy. — Tak, mnie, i raczył pan nawet wpada ć w szał, zwłaszcza kiedy raz przyprowadziłem Zamietowa. — Zamietowa?... Sekretarza?... Po co? — Raskolnikow szybko się odwrócił i wlepił oczy w Razumichina. — Co z tob ą... Czego się tak przestraszyłeś? Po prostu chciał cię pozna ć; z własnej inicjatywy, bo dużo z nim o tobie 163 o tobie tylu szczegółów? To byczy chłop, doskonały kompan... oczywiś cie, w pewnym sensie. Teraz jesteś my przyjaciółmi, widujemy się niemal codziennie. Przeniosłem się do tej dzielnicy. Nie wiesz jeszcze o tym? Niedawno się przeprowadziłem. Ze dwa razy byliś my z nim u Lawizy. Pami ę tasz Lawiz ę, Lawiz ę Iwanown ę? — Czy mówiłem coś w gor ą czce? — I to ile jeszcze! Byłeś zupełnie nieprzytomny. — A co mówiłem? — Co mówiłeś? Wiadomo, co się plecie z gor ą czki... No, bracie, do dzieła, żeby nie traci ć czasu. Razumichin podniósł się z krzesła i złapał czapk ę. — Co mówiłem? — Pop swoje, chłop swoje! Czy nie masz czasem na sumieniu jakiego ś sekretu? Nie obawiaj si ę: o hrabinie1 nie było ani słowa. Mówiłeś o jakimś buldogu, o kolczykach jakichś, o dewizkach, o Wyspie Krestowskiej, o jakim ś stróżu, oprócz tego o Nikodemie Fomiczu i o Ilji Pietrowiczu, tym zast ę pcy naczelnika cyrkułu, sporo naplotłeś. Poza tym raczył się pan bardzo interesowa ć swoj ą skarpetk ą! Skar żył si ę pan szanowny: dajcie mi, krzyczałeś, skarpetk ę i tak w kółko. Zamietow sam nawet szukał jej po wszystkich kątach i podał panu to świń stwo własnymi uperfumowanymi rączkami zdobnymi w pierścienie. Wtedy dopiero raczył się pan uspokoi ć i całą dob ę pieścił pan to świ ń stwo; nie moż na jej było panu z rąk wyrwa ć. Prawdopodobnie masz ją jeszcze gdzieś pod kołdrą. Domagałeś się jeszcze jakiejś obszywki od spodni, jakże o nią zabiegałeś! Nie mogliś my z ciebie w żaden sposób wydoby ć, o jakie ci tam obszywki chodzi! W ogóle nic nie moż na było zrozumie ć... A teraz do dzieła!Tu jest trzydzie ś ci pięć rubli; zabieram z tego dziesi ęć rubli, a za jakieś dwie godzinki wylicz ę si ę z nich. 1 W intencji Razumichina dowcipna aluzja do przywidzenia i obłędu Hermana, hazardzisty i mordercy z noweli Aleksandra Puszkina Pikowa dama. 164 ro drodze dam znać równie ż Zosimowowi, chociaż dawno już powinien był tu być, bo jest już dwunasta. A ty, Nasteczko, zagl ą daj tu częś ciej, niech ma coś do picia i w ogóle, co mu bę dzie potrzebne... A Pasze ń ce osobiście powiem zaraz, co i jak. Do widzenia! — Pasze ń k ą ją nazywa! Ach, ty cwaniaku! — zawołała w ślad za nim Nastazja; potem otworzyła drzwi i zacz ęła podsłuchiwać, ale nie wytrzymała i pobiegła na dół. Miała ogromn ą ochot ę dowiedzie ć się, o czym on tam mówi z gospodyni ą, i ze wszystkiego widać było, że była po prostu zachwycona Razumichinem. Jak tylko zamkn ęły si ę za ni ą drzwi, chory zerwał z siebie kołdrę i jak wariat zeskoczył z kanapy. Z trudn ą do opanowania niecierpliwo ś ci ą czekał, aż wyjd ą, żeby zostać sam i wzi ąć się do dzieła. Ale do czego, do jakiego dzieła? Jakby celowo naraz o tym zapomniał. „Boże! Racz mnie oświecić: czy oni wiedz ą o wszystkim, czy jeszcze nie wiedz ą? A co, jeżeli już wiedz ą i tylko udaj ą, drocz ą si ę, dopóki leżę, a potem nagle wejd ą
i powiedz ą, że wszystko już dawno jest wiadome, a oni tylko tak sobie... Co teraz robić? Jak na złość zapomniałem, a przed chwil ą przecież pami ę tałem!..." Stał na środku pokoju i z desperackim zdumieniem rozgl ą dał si ę dookoła; podszedł do drzwi, uchylił je, zacz ął nasłuchiwać; ale nie o to wcale chodziło. Podszedł do pieca, otworzył drzwiczki i zaczai grzeba ć w popiele: oderwane od spodni strz ę py i kawałki podartej kieszeni leżały tak, jak je wówczas wrzucił, czyli że nikt tam nie zagl ą dał. Naraz, jakby sobie nagle coś przypomniał, skoczył do kąta, w którym była dziura w tapecie, zacz ął ją ogl ą da ć, wsun ął rę k ę do dziury, zacz ął grzeba ć w niej, ale i to go nie zadowalało. W tej chwili przypomniał sobie o skarpetce. Gdzie ż jest ta skarpetka, o której przed chwil ą mówił Razumichin? Przecie ż leży tu, na kanapie, pod kołdrą, ale do tego stopnia zabrudziła si ę i wyś wiechtała od tego czasu, że Zamietow, oczywi ś cie, nic nie zauwa ż ył. 165 „iaK, z,amietow!... policja; /v po co mnie wzywaj ą uo kancelarii policyjnej? Gdzie wezwanie? Ale, ale!... coś popl ą tałem: to wtedy wzywali! Wtedy również ogl ą dałem skarpetk ę, a potem... potem byłem przecież chory. Ale po co przychodził Zamietow? W jakim celu Razumichin go przyprowadził?... — bełkotał bezradnie Raskolnikow, siadaj ą c na kanapie. — Co to, znowu mam gor ą czk ę czy co u licha? Zdaje się, że istotnie... No właśnie przypomniałem sobie: trzeba ucieka ć! Ucieka ć jak najpr ę dzej, bezwarunkowo, natychmiast uciekać! Dobrze, ale... dok ą d? A gdzie jest moje ubranie? Butów też nie mam! Sprz ą tn ę li! Zabrali! Ukryli! Teraz rozumiem! A jednak płaszcz przeoczyli! O, i pieni ą dze leżą na stole! Weksel też... Wezm ę pieni ą dze i pójd ę sobie, wynajm ę inne mieszkanie, nie znajd ą mnie!... A biuro adresowe? Znajd ą! Razumichin znajdzie. Lepiej uciec... gdzieś daleko... do Ameryki i gwizda ć sobie na nich! Weksel też trzeba zabra ć... Przyda się tam! Co by tu jeszcze zabrać? Myśl ą, że jestem chory! Wcale nie wiedz ą, że umiem chodzi ć, hi-hi-hi! Po oczach poznałem, że o wszystkim wiedz ą! Byle tylko zejść ze schodów! A co, jeżeli tam już stoj ą stróż e, policjanci! Co to, herbata? A oto i butelka z piwem, połowa została, zimne piwo!" Złapał butelk ę, w której było jeszcze piwa na całą szklank ę, i z rozkosz ą wypił jednym tchem, jakby gasił płomień w piersi. Po minucie piwo uderzyło mu do głowy, a po ciele przeszedł lekki i wcale przyjemny dreszczyk. Położył się z powrotem i przykrył się kołdrą. Myśli — i tak chaotyczne, chorobliwe, nieskoordynowane — zacz ęły mu si ę coraz bardziej plątać w głowie, a wkrótce ogarn ął go lekki i przyjemny sen. Z rozkosz ą namacał głową wygodniejszy dołeczek w poduszce, otulił się dobrze mię kk ą, watow ą kołdrą, któr ą miał teraz zamiast niedawnego, podartego płaszcza, cicho westchn ął i zapadł w mocny, głęboki, ożywczy sen. Obudził się, usłyszawszy, że ktoś wszedł do pokoju; otworzył oczy i ujrzał Razumichina, który rozwarł na oścież drzwi i stał na progu, nie mog ą c si ę zdecydowa ć: wejść czy nie wejść? 166 ivaarv \jiiniv u w s^y UR.IIII i ukuciu uinusi M(f na R.ctiićtpic, jctR.U}' usiłując sobie coś przypomnie ć. — A, nie śpisz, oto i ja! Nastko, daj tu paczk ę! — zawołał Razumichin na dół. — Zaraz ci złożę sprawozdanie. — Która godzina? — zapytał Raskolnikow, rozgl ą daj ą c si ę z niepokojem. — No, bracie, fest si ę przespałeś: już ciemno na dworze, chyba szósta. Spałeś wi ę c przeszło sześć godzin... — Boże! Jakż e to tak!... — A bo co? Na zdrowie! Dok ą d się śpieszysz? Na randk ę czy co? Teraz cały czas należ y do nas. Czekam na ciebie już trzy godziny; dwa razy zagl ą dałem do ciebie, a ty ci ągle
spałeś. Do Zosimowa też zachodziłem dwa razy: wci ąż nie ma go w domu. Ale to nic, przyjdzie!... Pewnie biega w swoich sprawach. A ja już si ę ostatecznie przeprowadziłem, przeprowadziłem się z wujkiem. Przecie ż mam teraz wuja... Ale mniejsza o to, do rzeczy!... Daj tu paczk ę, Nastko. Zaraz ją tego... A jak si ę czujesz, bracie? — Zdrów jestem, wcale nie jestem chory... Razumichin, dawno tu jesteś? — Przecie ż mówi ę, że trzy godziny czekam. — Nie, ale przedtem? — Co przedtem? — Od kiedy zacz ąłeś tu bywać? — Przecież ci niedawno wszystko opowiedziałem, czyż byś nie pami ę tał? Raskolnikow zamy ślił si ę. To wszystko majaczyło mu się jakby przez sen. Nie mógł sobie tego przypomnie ć po kolei i pytaj ą co spogl ą dał na Razumichina. — Hm! Zapomniałeś! Właśnie i mnie si ę przedtem zdawało, że jeszcze niezupełnie jesteś w porz ą dku... Teraz, po przespaniu się, troch ę się poprawiłeś... Naprawd ę, znacznie lepiej wygl ą dasz. Zuch z ciebie! No, ale do rzeczy! Zaraz sobie przypomnisz. Popatrz na to, dobry człowieku. Zacz ął rozwi ą zywa ć paczk ę, która najwyra ź niej bardzo go interesowała. 167 trzeba z ciebie nareszcie zrobi ć człowieka. Zaczynamy od góry. Widzisz ten kaszkiet? — zaczai, wyjmuj ą c z paczki niebrzydk ą, choć zwyczajn ą i taniutk ą czapk ę. — Pozwól, że ci go przymierz ę. — Potem, później — odpowiedział Raskolnikow z wyra ź n ą niech ę ci ą. — Nie, mój bracie, nie opieraj si ę, potem bę dzie za póź no; ja bym oka przez całą noc zmruż yć nie mógł, bo kupowałem bez miary, na oko. W sam raz! — zawołał z triumfem, przymierzywszy mu czapk ę — jak ulał!Nakrycie głowy to, bracie, najważ niejsza cz ęść stroju, swego rodzaju legitymacja. Przyjaciel mój, na przykład, Tołstiakow, musi zawsze, wchodz ą c gdzieś, zdejmowa ć z głowy swoj ą pokryw ę, choć wszyscy inni stoj ą w kapeluszach i czapkach. Wszyscy myślą, że ma tak ą służalcz ą natur ę, a on robi to po prostu dlatego, że wstydzi się swojego ptasiego gniazda; taki to już wstydliwy człowiek! Prosz ę, Nastko, oto dwa nakrycia głowy: ten oto palmerston1 (wydostał gdzieś z kąta zmi ę ty, okr ą gły kapelusz Raskolnikowa, który nie wiadomo czemu, nazywał palmerstonem) albo to oto jubilerskie cacko? Jak ci si ę zdaje, Rodia, ile zapłaciłem? Nasteczko? — zwrócił się do niej wobec milczenia Raskolnikowa. — Ze dwadzieś cia kopiejek musiałeś dać — odpowiedziała Nastazja. — Dwadzie ś cia, idiotka! — zawołał uraż ony. — Dziś za dwadzie ś cia kopiejek nawet ciebie się nie kupi, osiemdziesi ą t kopiejek! I to tylko dlatego, że używana. Wprawdzie pod warunkiem: jak tę zniszczysz, to na drugi rok inn ą dostaniesz za darmo, jak Boga kocham! No, a teraz przyst ą pmy do Por-toryko, jak to nazywano u nas w gimnazjum. Podkre ślam, spodniami się szczyc ę! — I rozłożył przed Raskolnikowem 1 Ż artobliwe określenie sfatygowanego kapelusza przez kontrast. Wicehrabia Henry J.T. Palmerston (1784-1865) — angielski m ąż stanu. 168 szare, letnie spodnie z cienkiej wełny. — Ż adnej dzmreczki, najmniejszej plamki, zupełnie znoś ne, choć używane, taka sama jest kamizelka, do koloru, jak wymaga moda. A że używane, to, prawd ę mówi ą c, nawet lepiej: mi ę ksze, delikatniejsze... Widzisz, Rodia, żeby zrobić w wielkim świecie karier ę, wystarczy, moim zdaniem, stosowa ć si ę zawsze do sezonu; jeżeli nie zażą dasz w styczniu szparagów, zaoszcz ę dzisz kilka rubli; to samo dotyczy nabytku. Teraz mamy sezon letni, wobec czego kupiłem rzeczy letnie, bo przecie ż na sezon jesienny i tak potrzebny bę dzie cieplejszy materiał, będziesz wi ę c musiał to
wyrzucić, zwłaszcza że... to wszystko do tego czasu i tak zd ąży si ę rozlecieć, jeżeli nie z nadu ż ywania zewn ę trznego, to z powodu wewn ę trznych perturbacji. No, oce ń! Ile to warte? Dwa ruble dwadzie ś cia pięć kopiejek! I znowu pami ę taj, że pod tym samym warunkiem: te rzeczy zniszczysz, na drugi rok dostaniesz za darmo inne! W sklepie Fiediajewa inaczej nie handluj ą: raz zapłacisz i masz na całe życie dosyć, bo drugi raz tam nie pójdziesz. No, a teraz przyst ę pujemy do butów. Jak ci si ę podobaj ą? Chociaż widać, że używane, ale przecież na dwa miesi ą ce wystarcz ą, bo to zagraniczna robota i towar zagraniczny: sekretarz ambasady angielskiej spuścił je na straganie w zeszłym tygodniu; raptem sześć dni je nosił, ale forsa była mu bardzo potrzebna. Cena — rubel pięćdziesi ą t kopiejek. Drogo? — A moż e nie pasuj ą? — zauwa ż yła Nastazja. — Nie pasuj ą! A to co? — i wyci ą gn ął z kieszeni stary, podarty, cały oblepiony zeschni ę tym błotem, dziurawy but Raskolnikowa. — Poszedłem ze wzorem i według tego okazu znaleźli mi właściwy numer. Cała ta sprawa ubita była po przyjacielsku. A co do bielizny, to dogadałem si ę z gospodyni ą. Po pierwsze, masz tu trzy koszule z płótna, ale za to z modnym gorsem... A wi ę c razem... osiemdziesi ą t kopiejek czapka, dwa ruble dwadzie ś cia pięć reszta, ogółem trzy ruble i pięć kopiejek; rubel pięćdziesi ą t buty, bo w bardzo dobrym gatunku — razem cztery ruble pi ęćdziesi ą t pi ęć kopiejek, a pi ęć rubli cała bielizna, hurtem wytargowałem — ogółem akurat dziewi ęć rubli pi ęć169 dziesi ą t pi ęć Kopiejek. LJzteraziesci pięć KopiejeK reszty, prosz ę, bą dź łaskaw, miedziakami; i w ten sposób, Rodia, odbudowany jesteś w całej okazałości, a co do płaszcza, to uwa ż am, że twój nie tylko moż e ci jeszcze służyć, ale ma w sobie nawet coś imponuj ą co szlachetnego: co to znaczy ubiera ć się u Char-meura1! Spraw ę skarpetek i innych drobiazgów zostawiam tobie samemu; pieni ę dzy zostaje nam dwadzie ś cia pi ęć rubli, a o Pasze ń k ę i o komorne moż esz si ę nie martwi ć, jak mówiłem: kredyt nieograniczony. A teraz, bracie, pozwól, że zmienimy ci bielizn ę, bo dziś choroba twoja bodajż e już tylko w koszuli siedzi... — Daj spokój, nie chc ę! — op ę dzał się Raskolnikow, który z obrzydzeniem słuchał wymuszenie zabawnej relacji Razumi-china o kupnie ubrania... — Nie, bracie, to wykluczone; po co w takim razie buty zdzierałem! — upierał się Razumichin. — Nastusiu, nie wstyd ź się, pomó ż nam, o tak! — i nie bacz ą c na opór Raskolnikowa, zmienił mu jednak bielizn ę. Raskolnikow rzucił si ę potem na poduszk ę i ze dwie minuty nie odezwał si ę ani słowem. „Kiedy wreszcie si ę odczepi ą!" — pomy ślał. — Za jakie pieni ą dze to wszystko kupione? — zapytał wreszcie, patrz ą c w ścian ę. — Pieni ą dze? Masz ci los! Za twoje własne. Przecie ż niedawno był tu oficjalista od Wachruszyna, matka ci przysłała; zapomniałeś czy co? — Teraz pami ę tam... — wyrzekł z trudem Raskolnikow po długim i ponurym milczeniu. Zasmucony tym Razumichin spogl ą dał na niego z niepokojem. W tej chwili drzwi si ę otworzyły i do pokoju wszedł wysoki, barczysty jegomo ść, którego Raskolnikow też jak gdyby już znał z widzenia. — Zosimow! Nareszcie! — zawołał uradowany Razumichin. 1 I. Charmeur — modny wówczas krawiec w Petersburgu. 170 IV Zosimow był to wysoki i tęgi m ęż czyzna o obrz ę kłej, bezbarwnej, bladej, starannie wygolonej twarzy, o jasnych, szczeciniastych włosach, w okularach i z wielkim, złotym sygnetem na tłustym palcu. Miał około dwudziestu siedmiu lat. Ubrany był w szeroki i elegancki lekki płaszcz, jasne, letnie spodnie i w ogóle wszystko na sobie miał eleganckie, jak z igły; koszula bez zarzutu, dewizka od zegarka masywna. Ruchy miał powolne, jakby
ocięż ałe, a jednak poruszał się z wystudiowan ą swobod ą; pretensjonalno ść, zreszt ą starannie ukrywana, przebijała w każ dym calu. Wszyscy, którzy go dobrze znali, uwa ż ali go za niezbyt sympatycznego, ale jak mówiono, znał swój fach... — Byłem u ciebie już dwa razy... Widzisz, ockn ął si ę! — zawołał Razumichin. — Widz ę, widz ę. No, jakż e si ę teraz czujemy? — zwrócił si ę Zosimow do Raskolnikowa, wpatruj ą c si ę w niego uwa ż nie i usadawiaj ą c si ę wygodnie w nogach na kanapie. — Ci ą gle jeszcze kaprysi — odparł Razumichin — zmieniali ś my mu teraz bielizn ę, a ten omal si ę nie rozpłakał. — Bo i po co, bielizn ę moż na było zmieni ć potem, skoro sobie tego nie życzył... puls świetny. Głowa pewnie cią gle jeszcze boli, co? — Jestem zdrowy, najzupełniej zdrowy! — z uporem i rozdraż nieniem oś wiadczył Raskolnikow, podnosz ą c się na posłaniu i miotaj ą c wściekłe spojrzenia, ale po chwili opadł na poduszk ę i odwrócił się do ściany. Zosimow obserwował go bardzo uważnie. — Bardzo dobrze... Wszystko w porz ą dku — orzekł leniwie. — Jadł coś? Opowiedzieli mu wszystko dokładnie i zapytali, co moż na mu dawa ć. — Właściwie wszystko... Zup ę, herbat ę... Grzybów i ogórków oczywi ś cie dawa ć nie należ y, mię sa raczej też nie... zreszt ą, co tu duż o gada ć!... — Zosimow spojrzał znacz ą co na Razumi171 cnma. — Ż adne lekarstwa nie są potrzebne, mc me potrzeba, a jutro zobaczymy... Moż na by właściwie i dzisiaj, ale... — Jutro wieczorem wyprowadz ę go na spacer! — zdecydował Razumichin — do ogrodu Jusupowa, a potem do „Palais de Cristal"1. — Jutro nie ruszałbym go jeszcze, chociaż... troch ę... zobaczymy. — Wielka szkoda, akurat dzisiaj mam oblewanie mojego mieszkania, dwa kroki stą d; bę dzie nam go brak. Moż e by choć poleż ał na kanapie w naszym towarzystwie! A ty bę dziesz? — zwrócił się Razumichin do Zosimowa. — Nie zapominaj, że obiecałeś przyjść. — Owszem, ale troch ę później. Co tam urz ą dzasz? — Nic szczególnego, herbata, wódka, śledź. Pieróg też bę dzie; sami swoi się zbior ą. — Mianowicie kto? — Sami tutejsi, sami nowi, doprawdy, chyba oprócz starego wuja, który właściwie też jest nowy: dopiero wczoraj przyjechał do Petersburga w jakichś tam swoich interesach; widujemy się raz na pi ęć lat. — Co to za jeden? — Taki, co to wegetował całe życie na prowincji, kierownik powiatowego urz ę du pocztowego... na emeryturze, sześćdziesi ą t pięć lat, nie ma o czym mówić... Lubi ę go zreszt ą. Przyjdzie również Porfiry Siemionowicz, tutejszy sę dzia śledczy... prawnik. Znasz go przecie ż... — To też jakiś twój krewny? — Bardzo daleki, co się znowu krzywisz? Raz żeście się pokłócili, to już gotów jesteś nie przyjść? — Gwi żdżę na niego... — To i lepiej. No, a reszta to studenci, nauczyciel, pewien urz ę dnik, muzyk, oficer, Zamietow... 1 „Palais de Cristal" (fr.)— „Pałac Kryształowy" — hotel z restauracj ą, a zarazem ironiczna aluzja do symbolicznej wizji socjalistycznej przyszłości w powieś ci Co robić? Nikołaja Czernyszewskiego.
172 u iiiuz,csz. mice wspumcgu ly CUDU i on — Zosimow wskazał na Raskolnikowa — z jakim ś tam Zamietowem? — Och, znowu zrz ę dzisz! Zasady!... Cały jesteś zbudowany z zasad, z własnej woli nie śmiesz zrobić kroku; a moim zdaniem, byle człowiek był porz ą dny — to cała zasada, i nic wię cej mnie nie obchodzi. Zamietow to fantastyczny chłop. — I ręce ma lepkie. — No i niech ma, co mnie to obchodzi! — rozkrzyczał się naraz Razumichin jakimś nienaturalnie zirytowanym głosem. — Czyja ci go za to wychwalałem, że ma lepkie r ęce? Mówiłem ci tylko, że jest porz ą dny w pewnym sensie! A jeżeli podej ść do sprawy bezwzgl ę dnie, to czy zostanie dużo porz ą dnych ludzi? Przekonany jestem, że z tego punktu widzenia za mnie całego razem z bebechami i z tob ą na dodatek dano by figę z makiem. — To bardzo mało, dałbym za ciebie ze dwie... — A ja za ciebie nie wi ę cej niż jedn ą! Dowcipkuj jeszcze! Zamietow to jeszcze smarkacz, ja mu po prostu natr ę uszu, bo jego trzeba przyci ą ga ć, a nie odpycha ć. Odpychaniem nie naprawi się człowieka, tym bardziej młodzika. Z takim młodzikiem trzeba być podwójnie delikatnym. To tylko wy, tępogłowi post ę powcy, nic nie rozumiecie! Człowieka nie szanujecie, sami siebie przez to poni ż acie... A jeżeli chcesz wiedzieć, to trafiła nam si ę pewna wspólna sprawa. — Ciekawe. — Ci ą gle chodzi o tego malarza, pokojowego malarza... Na pewno go wyci ą gniemy! Zreszt ą, teraz już nie ma nieszcz ęś cia. Sprawa jasna jak słońce! My ją tylko przyś pieszymy. — Jaki znowu malarz? — Jak to, nie opowiadałem ci jeszcze o nim! Niemo żliwe. Ach, racja, zacz ąłem ci o tym opowiada ć... Chodzi o zamordowanie tej staruchy, lichwiarki, wdowy po urz ę dniku... W to właśnie zamieszany jest malarz... — Ach, o tym zabójstwie słyszałem wcze ś niej niż ty, sprawa ta nawet mnie interesuje... w pewnym stopniu... W zwi ą zku 173 Ł pewnym przypauKiem... nawci w gazeiacu czyitiieiii u lym. Ale... — Lizawiet ę też zabili! — r ąbn ęła nagle Nastazja, zwracaj ą c si ę do Raskolnikowa. Przez cały czas była w pokoju i stoj ą c skromnie przy drzwiach, słuchała. — Lizawiet ę? — mrukn ął Raskolnikow ledwie dosłyszalnym głosem. — Tak, Lizawiet ę, tę handlark ę, nie znasz jej? Przychodziła przecież tutaj. Nawet ci cerowała koszul ę. Raskolnikow odwrócił się do ściany, na tapecie w białe kwiatki wybrał sobie jeden niezgrabny kwiatek z br ą zowymi kreskami i zacz ął go ogl ą da ć: ile ma płatków, ile listków, jakie żyłki maj ą te listki, jakie punkciki... czuł, że sztywniej ą mu ręce i nogi, jakby był sparali żowany, i nawet nie próbował si ę porusza ć, tylko uporczywie wpatrywał si ę w kwiatek. — No wię c co z tym malarzem? — Zosimow z wyraź nym zniecierpliwieniem przerwał paplanin ę Nastazji. Nastazja westchn ęła i umilkła. — Jego też wrobili w morderstwo! — ci ą gn ął zapalczywie Razumichin. — Poszlaki są? — Do diabła z poszlakami! Zreszt ą poszlaki maj ą, ale chodzi o to, żeby dowie ść, że te poszlaki to żadne poszlaki! Zupełnie tak samo, jak pocz ą tkowo aresztowali, podejrzewaj ą c o zabójstwo, tych, jakż e ich... Kocha i Piestriakowa. Tfu! Jakie to wszystko idiotyczne, nawet człowieka postronnego przejmuje obrzydzeniem! Piestriakow prawdopodobnie
wpadnie dzisiaj do mnie... A propos, Rodia, ty znasz tę spraw ę, to było jeszcze przed twoj ą chorob ą, w przeddzie ń twego zemdlenia w cyrkule właśnie w chwili, kiedy tam opowiadał o tym... Zosimow spojrzał z zaciekawieniem na Raskolnikowa, ale ten nawet si ę nie poruszył. — A wiesz co, Razumichin? Dziwi ę ci si ę, że z ciebie taki dobroczy ń ca — zauwa ż ył Zosimow. 174 iaiii, a jeunaK wyci ą gniemy go; — zaperzył si ę Razumichin i uderzył pi ęś ci ą w stół. — Zrozum, najwa ż niejsze w tym wypadku jest nie to, że kłamią: kłamstwo zawsze moż na przebaczy ć; kłamstwo jest nawet bardzo miłe, bo prowadzi do prawdy. Wi ę c nie o to chodzi, że kłamią, ale o to, że wierz ą w swoje kłamstwo. Bardzo szanuj ę Porfirego, a jednak... Co ich, na przykład, przede wszystkim zbiło z tropu? Drzwi były zamkni ę te, a kiedy przyszli ze stróż em, były otwarte. St ą d wniosek prosty: Koch i Piestriakow zamordowali. Oto ich logika. — Co się tak denerwujesz, po prostu zatrzymali ich; nie moż na inaczej... O ile sobie przypominam, to tego Kocha spotykałem; okazuje si ę, że skupował od tej starej zastawione rzeczy. Jak ci si ę to podoba? — Wiem, to jakiś szubrawiec! Weksle też skupował. Bardzo pomysłowy. Kombinator! A mnie bardziej złości inna strona sprawy, rozumiesz mnie? Ich rutyna, zasklepienie myślowe, stetryczenie... o to mnie diabli bior ą! A tu właśnie, w tej sprawie, moż na odkryć nowe drogi. Na podstawie samych danych psychologicznych moż na wykaza ć, w jaki sposób wpada się na właściwy trop. „Jak to? — powiadaj ą. — Mamy przecież fakty". Ale fakty to nie wszystko, co najmniej połowa sprawy polega na umiej ę tnym operowaniu faktami! — A ty umiesz operowa ć faktami? — Mniejsza o to, ale nie wolno milcze ć, gdy si ę czuje, gdy si ę czuje przez skór ę, że właśnie moż na by sprawie pomóc, gdyby tylko... Och! Czy znasz szczegóły tej sprawy? — Właśnie czekam na szczegóły o malarzu. — Ach, racja! Posłuchaj: na trzeci dzie ń po zabójstwie, rankiem, kiedy jeszcze bawili si ę z tym Kochem i z Piest-riakowem, choć oni wytłumaczyli si ę z każ dego swego kroku — i wszystko to było aż nadto oczywiste! — stan ę li nagle wobec najmniej spodziewanego faktu. Niejaki Duszkin, chłop, właściciel piwiarni w domu naprzeciw, zjawia si ę w kancelarii policyjnej, przynosi futeralik jubilerski ze złotymi kolczykami 175 l opowiaaa iaK ą oio msion ę: „ri^yiatujc uu mnie /,wicuz,uici, iu jest przedwczoraj, tak jakoś po ósmej — dzie ń i godzina! Czy zdajesz sobie z tego spraw ę? — niby robotnik, malarz, który i dawniej do mnie przychodził, Mikołaj, i przynosi mi to pudełko ze złotymi kolczykami, z kamykami, i prosi o dwa ruble pod zastaw, a na moje pytanie, sk ą d je ma, powiada, że znalazł na chodniku. Wi ę cej o tym rozmowy nie było — mówi niby Duszkin — wyniosłem mu tylko papierek, czyli rubla, bo myśl ę sobie, jak nie zastawi u mnie, to zastawi u innego, i tak przepije, wi ę c niech to już u mnie leży; z cudzego wo żą złaź cho ć wśród morza, cudzego nie chc ę, jak si ę co wykryje albo mi ę dzy ludź mi gadanie jakie bę dzie, to sam przyjd ę i oddam". To oczywi ś cie austriackie gadanie, łże jak pies, znam tego Dusz-kina, to paser, przechowuje kradzione rzeczy, a trzydziestorub-low ą rzecz nie po to wzi ął, żeby oddać, ale po prostu wykiwał Mikołaja. Potem stchórzył i tyle. Zreszt ą, pal go diabli; słuchaj dalej. Duszkin mówi: „A tego chłopa, Mikołaja Diemientiewa, znam od małego, krajanie jesteś my, z jednej guberni i powiatu, zarajskiego niby, spod Riazania. Mikołaj, choć nie jest pijakiem, ale wypić lubi, i wiedziałem niby, że pracuje w tym domu, razem z Mitrijem maluje, a obydwaj są z jednych miejsc. I jak tylko dostał papierek, zaraz go zmienił, wypił jeden po drugim dwa kielonki, wzi ął reszt ę i poszedł sobie, a Mitrija
wtedy z nim nie widziałem. Na drugi dzie ń dopiero wywiedziałem się, że Alon ę Iwanown ę i siostr ę, Lizawiet ę Iwanown ę, siekier ą zar ą bali, wtedy w niepewno ś ci byłem co do kolczyków, bo wiedziałem, że nieboszczka pod zastaw pieni ą dze pożyczała. Poszedłem do nich do domu i zacz ąłem si ę cichaczem wypytywa ć, a na sam pocz ą tek zapytałem: czy jest tu Mikołaj? A Mitrij peda mi, że Mikołaj hulał gdziesik, do domu przyszedł o świcie, pijany, w mieszkaniu był z dziesi ęć minut, chyba nie wię cej, i znowu poszedł, a potem już go Mitrij nie widział i robot ę sam wyka ń cza. A robot ę maj ą na tych samych schodach, gdzie mieszkała nieboszczka, na pierwszym piętrze. Jakem się o tym dowiedział, nie wydałem się z tym nikomu — tak Duszkin mówi 176 — a co uu zaoojsiwa, 10 wywieuzmicm si ę wszysiiuegu, cu mogłem, i wróciłem do domu w takiej samej niepewno ś ci. A dzisiaj rankiem, o ósmej godzinie — to jest na trzeci dzie ń, rozumiesz? — widz ę, wchodzi do mnie Mikołaj, urżnię ty, ale nie żeby zupełnie pijany, bo rozumie, co si ę do niego mówi. Usiadł na ławce, milczy. A oprócz niego w interesie był tylko jeden obcy człowiek, no i drugi jeszcze spał na ławce, bo to po znajomo ś ci, i dwóch jeszcze moich chłopców do posługi. «Widziałeś, pytam go si ę, Mitrija?» «Już trzeci dzie ń, powiada, jak go nie ma». «A dzisiaj gdzie nocowałeś?» «Na Piaskach1, powiada, u kołomie ń skich krajanów»- «A sk ą d, powiadam, wzi ąłeś wtedy te kolczyki?» «A na ulicy znalazłem, na trotua-rze» — i mówi to tak jakoś, jakby si ę zacinał, i w oczy prosto nie patrzy. «A słyszałeś, powiadam, że tak i tak, w ten sam wieczór i o tej samej godzinie, na tamtych schodach, co si ę tam stało?» «Nie, powiada, nie słyszałem», a sam uważ nie słucha, ślepia wybałuszył i naraz zbladł jak kreda. Ja mu o wszystkim opowiadam, patrz ę, a on — czapk ę w ręce i chodu. Chciałem go przyskrzyni ć: «Poczekaj, Mikołaju, powiadam, napijesz si ę moż e?» Tymczasem mrugn ąłem na chłopaka, żeby drzwi przytrzymał, i wychodz ę zza lady. A on jak nie szurnie ode mnie na ulic ę i co sił w zaułek — tyłem go widział. Wtedy pomy ślałem, że to na pewno on, że to jego grzech, jakbym przy tym był..." — Rozumie się!... — zauwa ż ył Zosimow. — Czekaj! Posłuchaj do ko ń ca! Oczywi ś cie zacz ę li gwałtownie szuka ć Mikołaja: Duszkina aresztowali i zrobili rewizj ę w jego mieszkaniu, Mitrija też; przetrz ą sn ę li koloni ę kołomie ńsk ą, dopiero na trzeci dzie ń sprowadzili Mikołaja: zatrzymali go w pobliżu ...skiej rogatki, w zajeź dzie. Przyszedł do tego zajazdu, zdj ął z szyi srebrny krzyż yk i poprosił o szklank ę wódki za krzyż yk. Dostał. Po kilku minutach baba wchodzi do obory i widzi przez szpark ę: obok w szopie przywi ą zał do belki Piaski — wówczas peryferyjna dzielnica Petersburga. 177 i zrooii pę u ę; sian ą i na pienKU i cnciai sooie zarzucie pę tl ę na szyj ę; baba wrzasn ęła wniebogłosy, zlecieli się ludzie: „A, toś ty taki!" „Prowad ź cie mnie, powiada, do takiego a takiego komisariatu, do wszystkiego się przyznam". No wi ę c zaprowadzili go z należ nymi honorami do tego komisariatu, czyli do naszego. A tu jak zwykle, kto, co i jak, ile lat — „dwadzieś cia dwa" — i tak dalej, i tak dalej. „Jak pracowaliś cie z Mitrijem, czy nie zauwa ż yliś cie nikogo na schodach o takiej a takiej godzinie?" Odpowied ź: „Wiadomo, moż e ta i jakie ludzie przechodzili, a mnie co?" „A nie słyszeliście czasem czego, hałasu jakiego i tak dalej?" „Nic nadzwyczajnego nie słyszałem". „A czy wiesz, Mikołaju, że tego samego dnia tak ą a tak ą wdow ę w dniu i o godzinie takiej a takiej wraz z jej siostr ą zamordowano i ograbiono?" „Nic nie wiem, poj ę cia nie mam. Pierwszy raz dowiedziałem się od Afanasija Pawłycza, na trzeci dzie ń w piwiarni". „A sk ą d miałeś kolczyki?" „Na tretuarze znalazłem". „Dlaczego nie przyszedłeś na drugi dzie ń do roboty?" „Bom si ę zapił". „A gdzież eś popijał?" „A tam i tam". „Dlaczego ś uciekł od Duszkina?" „Bom się wtedy strasznie przel ą kł". „Czegoś się przel ą kł?" „A że mnie zas ą dz ą". „Jakżeś mógł ba ć
się tego, jeżeli nie poczuwasz si ę do żadnej winy?..." Jeżeli nie chcesz wierzy ć, to nie wierz, ale pytania te były mu zadane dosłownie tak, jak ci to powtórzyłem, wiem o tym na pewno, bo mi zupełnie dokładnie opowiadali! Jak ci się to podoba? Co? — Dobrze, ale poszlaki jednak są. — Ja przecież mówi ę teraz nie o poszlakach, a o pytaniach, o tym, jak oni pojmuj ą swoj ą rol ę! Niech to diabli!... Słowem, przyparli go do muru, gn ę bili, gn ę bili, aż si ę do wszystkiego przyznał: „Nie na tretuarze, powiada, znalazłem, a w chałupie, w której malowaliś my z Mitrijem". „A to niby w jaki sposób?" „A w taki sposób, że malowaliś wa z Mitrijem cały dzie ń, do ósmej godziny, jużeś my się zabierali do domu, Mitrij wzi ął pę dzel, po mordzie mnie trzepn ął i ucieka, a ja za nim. Pę dz ę tak za nim, wrzeszcz ę wniebogłosy, a na zakr ę cie ze schodów do 178 oramy wpauiern z rozp ę uu na siroza i na panów, a ne panów z nim wtedy było, nie pami ę tam, tylko że stróż mi za to nawymy ś lał, a drugi stróż też nawymy ś lał, stróż owa kobita też wyszła i też nam nawymy ś lała, i jeszcze jeden pan do bramy wchodził, z dam ą, i też nam nawymy ś lał, boś my z Mifk ą w poprzek leżeli: to ja Mit'k ę złapałem za kudły, przewróciłem i zacz ąłem go grzać, ale robiliś my to nie ze złości, tylko tak, dla zabawy. Potem Mit'ka wyrwał mi si ę i zacz ął wiać ulic ą, to ja za nim, ale nie dop ę dziłem go i wróciłem do mieszkania sam, bo trzeba było uprz ą tn ąć narz ę dzia. Zacz ąłem si ę zbierać i czekam na Mitrija, a nuż przyjdzie. No i przy drzwiach w sieni, pod ścian ą, bliżej kąta, nast ą piłem właśnie na pudełko. Patrz ę, leży zawini ęte w papier. Papier rozwin ąłem, patrz ę, takie haczyki malusie ń kie, haczyki te otworzyłem, a tu w pudełku kolczyki..." — Za drzwiami? Za drzwiami leżało? — upewnił si ę naraz Raskolnikow, spogl ą daj ą c m ę tnym, wystraszonym wzrokiem na Razumichina, i z wolna, opieraj ą c się rę k ą, uniósł si ę na kanapie. — Tak... a co? Co si ę z tob ą dzieje? Co ci jest? — Razumichin też wstał z krzesła. — Nie, nic!... — ledwo dosłyszalnie odpowiedział Raskolnikow, opadaj ą c znowu na poduszk ę i odwracaj ą c się do ściany. Wszyscy umilkli. — Zdrzemn ął si ę, to chyba przez sen — odezwał si ę wreszcie Razumichin, spogl ą daj ą c pytaj ą co na Zosimowa, który przecz ą co pokr ę cił głową. — Mów ż e, co dalej — odezwał się Zosimow — no? — Ach, co dalej? Jak tylko zobaczył kolczyki, oczywi ście natychmiast zapomniał o mieszkaniu, o Mifce, złapał kapelusz i poleciał do Duszkina i jak już wiesz, dostał od niego rubla, a zełgał mu, że znalazł kolczyki na chodniku, i poszedł sobie popi ć. A o morderstwie mówi cią gle to samo: „Nic nie wiem, żadnego poj ę cia nie mam, dopiero, na rany Boga, na trzeci dzie ń się dowiedziałem". „A dlaczego zwiałeś?" „To ze strachu". „A dlaczego chciałeś się powiesić?" „To od własnych myśli". 179 iciiii ziiuwu my MI: „rv JLC iiiiuc historia. A teraz jak myślisz, co oni z tego wywnioskowali? — Nad czym tu się zastanawia ć, poszlaka jest, jaka by nie była, ale jest. Fakt. Nie mogli zwolni ć tego twojego malarza! — Ale bój się Boga, przecież morderc ę z niego zrobili! Dla nich nie ulega to najmniejszej w ątpliwo ś ci... — Zagalopowałeś się, bracie, denerwujesz się... No dobrze, a kolczyki? Zrozum ż e, kolczyki z kufra starej znalazły si ę tego samego dnia, o tej samej godzinie u Mikołaja, zgodzisz się, że przecież musiały jakoś do niego trafić? To nie jest drobnostka w takiej sprawie. — Jak to trafić? W jaki sposób trafiły? — podniósł głos Razumichin. — I ty, lekarz, człowiek, który przede wszystkim ma obowi ą zek badać natur ę człowieka i ma ku temu
okazj ę, jak rzadko kto ma, czyż by ś nie wiedział, maj ąc te wszystkie dane, co to za typ ten Mikołaj? Czy naprawd ę nie widzisz, już na pierwszy rzut oka, że wszystko, co zeznał na przesłuchaniu, jest najświ ę tsz ą prawd ą? Gotów jestem przysi ą c, że było dokładnie tak, jak mówi. Nast ą pił na pudełko i podniósł je. — Najś wi ę tsza prawda! A jednak sam się przyznał, że w pierwszej chwili zełgał... — Posłuchaj tylko uwa ż nie: stróż, Koch, Piestriakow, drugi stróż, żona pierwszego stróża, kupcowa, co wtedy była w stróż ówce, i radca Kriukow, który właśnie wysiadł z doroż ki i wchodził do bramy pod ręk ę z damulk ą, słowem, wszyscy, czyli ośmiu czy dziesi ę ciu świadków stwierdza, że Mikołaj przewrócił Dymitra na ziemi ę, leżał na nim i grzmocił go, a ten mu si ę wczepił we włosy i też go grzmocił. Leżą wi ę c w poprzek bramy i tarasuj ą wejś cie; wymy ś laj ą im ze wszystkich stron, a oni „jako te małe dzieci" (dosłowne określenie świadków) leżą jeden na drugim, piszcz ą, bij ą si ę i rycz ą ze śmiechu, jeden drugiego stara się przekrzycze ć i z rozbawionymi minami, goni ą c się jak dzieci, wybiegaj ą na ulic ę. Rozumiesz? A teraz dobrze uwa ż aj: tam, na górze, ciała są jeszcze ciepłe, rozumiesz, ciepłe, tak je właśnie zastano! Gdyby oni zamordowali albo 180 powiedzmy, sam Mikołaj, i to w celu grabież y z włamaniem, albo gdyby choć w jakiejkolwiek mierze brali udział w ograbieniu kuferka, to pozwól, że zadam ci jedno pytanie: czy zgadza, się podobny nastrój, podobny stan ducha, a mianowicie piski, rechot, dziecinna bójka w bramie, z siekierami, z krwi ą, z łotrowsk ą przebiegłością, przezorno ś ci ą, grabieżą? Dopiero co zamordowali, jakieś pięć albo dziesi ęć minut temu — tak wypada, bo zwłoki jeszcze ciepłe — i ni w pięć, ni w dziewi ęć zostawili te ciała, otwarte mieszkanie i dobrze wiedz ą c, że przed chwil ą ktoś tędy przeszedł, rzucaj ą zdobycz i jak mali chłopcy tarzaj ą si ę po ziemi, rycz ą ze śmiechu, zwracaj ą na siebie ogóln ą uwag ę... i to zgodnie stwierdza dziesi ę ciu świadków! — Rozumiem, dziwne to, oczywiś cie!... Moż e to i niemo ż liwe, jednak ż e... — Nie, bracie, żadne jednak ż e, bo jeżeli kolczyki, które znalazły się tegoż samego dnia, o tej samej godzinie w rękach Mikołaja, istotnie stanowi ą waż n ą poszlak ę przeciwko niemu, to po jego wyjaś nieniach staj ą się sporn ą poszlak ą, bo mimo wszystko musimy wzi ąć pod rozwag ę oczywiste fakty świadcz ą ce na jego korzy ść, zwłaszcza że są to fakty niezbite. A jak są dzisz, czy na podstawie naszej jurysdykcji przyjm ą, a raczej czy są w stanie przyj ąć fakt oparty jedynie na niemo żliwoś ci psychologicznej, stanie wewn ę trznym podejrzanego za fakt niezbity i usuwaj ą cy wszelkie obci ąż aj ą ce poszlaki rzeczowe? Nie, nie przyjm ą, w żadnym razie nie przyjm ą, bo pudełko niby znaleźli i człowiek chciał si ę powiesi ć, „co nie mogłoby mieć miejsca, gdyby nie czuł si ę winny!" Oto kardynalne zagadnienie, które mnie właśnie tak denerwuje! Musisz mnie zrozumie ć! — Widz ę, że się denerwujesz. Poczekaj, zapomniałem zapyta ć: sk ą d wiadomo, że pudełko z kolczykami rzeczywiś cie pochodzi z kufra starej? — To zostało ustalone — odpowiedział z niezadowoleniem i jakby niech ę tnie Razumichin. — Koch rozpoznał przedmiot i wskazał nawet tego, który go zastawił, a ten niezbicie dowiódł, że przedmiot istotnie należy do niego. 181 — To złe. Teraz dalej: czy nikt me widział Mikołaja w cnwm, gdy Koch i Piestriakow wchodzili na gór ę, i czy nie moż na tego w jakikolwiek sposób dowieść? — O to właśnie chodzi, że nikt nie widział — odpowiedział Razumichin z ubolewaniem — i to jest właśnie najgorsze; nawet Koch i Piestriakow nie zauwa ż yli, wchodz ą c na gór ę, choć z drugiej strony ich świadectwo miałoby obecnie niewielkie znaczenie. „Widzieliś my, powiadaj ą, że mieszkanie jest otwarte, pewnie pracowali tam, ale przechodz ą c, nie zwróciliś my uwagi i nie pami ę tamy dobrze, czy byli tam wtedy robotnicy, czy nie".
— Hm, a wi ę c jedyn ą usprawiedliwiaj ą c ą go okoliczno ś ci ą jest to, że jeden grzmocił drugiego i śmiali się. Dajmy na to, że jest to powa ż ny dowód, ale... Pozwól: jak ty sam tłumaczysz cały ten fakt? Jak wytłumaczysz znalezienie kolczyków, jeżeli on je naprawd ę znalazł, tak jak zeznaje? — Jak wytłumacz ę? Nie ma co tu tłumaczy ć: sprawa jest jasna! Jasna jest droga, na któr ą należ y spraw ę skierowa ć, jasna i dowiedziona, i właśnie pudełko wskazało ten kierunek. Prawdziwy morderca zgubił te kolczyki. Morderca był na górze, gdy Koch i Piestriakow dobijali się, i był zamkni ę ty od wewn ą trz. Koch paln ął głupstwo, że zszedł na dół; w tym właśnie momencie morderca wyskoczył i też zbiegł na dół, bo nie miał innego wyjścia. Na schodach schował się przed Kochem, Piestriakowem i stróż em do pustego mieszkania w chwili, kiedy Dymitr i Mikołaj wylecieli stamt ą d, przeczekał, aż ucichn ą ich kroki, i najspokojniej zszedł na dół właśnie w chwili, kiedy Dymitr i Mikołaj pognali na ulic ę, a wszyscy inni równie ż się rozeszli i nikogo nie było przed bram ą. Moż e go widzieli, ale po prostu nie zauwa ż yli: czy to mało ludzi przechodzi? A pudełko wypadło mu z kieszeni, gdy stał za drzwiami, i nie zauwa ż ył, że mu wypadło, bo nie miał wtedy do tego głowy. Pudełko natomiast z całą oczywisto ś ci ą dowodzi, że on tam właśnie stał. Oto cała historia! — Sprytnie! Bardzo to, bracie, sprytne. Paradne! — Ale dlaczego, dlaczego? 182 U Jd.JS.Ub Z, i układa się... niczym w teatrze. — No wiesz! — zaoponował Razumichin, ale w tej chwili otworzyły się drzwi i weszła nowa, nikomu z obecnych nie znana osoba. Był to niemłody już pan, dobrze si ę trzymaj ą cy, postawny, o wyniosłym wyrazie obrz ę kłej nieco twarzy, który zaczai od tego, że stan ął na progu i ogl ą daj ą c się dokoła ze źle ukrywanym, nieomal ż e obraźliwym zdziwieniem, jak gdyby zadawał spojrzeniem pytanie: „Gdzie też ja właściwie trafiłem?" Nieufnie, a nawet rozmy ślnie podkre ślaj ą c pewien przestrach czy nawet coś w rodzaju odrazy, ogl ą dał ciasn ą i nisk ą „kajut ę" Raskolnikowa. Z tym samym zdziwieniem przeniósł spojrzenie na samego Raskolnikowa, rozebranego, rozczochranego, nie umytego, leżącego na swojej nę dznej, brudnej kanapie, i równie nieruchomo go ogl ą daj ą cego. Nast ę pnie równie powolnie zacz ął ogl ąda ć niechlujn ą, nie ogolon ą i nie uczesan ą postać Razumichina, który ze swej strony bezczelnie i pytaj ą co patrzył mu prosto w oczy, nie ruszaj ą c si ę z miejsca. Przykre milczenie trwało z minut ę, po czym, jak należało się spodziewa ć, nast ą piła male ń ka zmiana dekoracji. Zorientowawszy się widocznie na podstawie pewnych, niedwuznacznych zreszt ą danych, że przesadnie napuszon ą postaw ą tutaj, w tej „kajucie", nic a nic nie wskóra, przybysz nieco zmi ę kł i uprzejmie już, acz nie bez przygany w głosie, zwrócił si ę do Zosimowa, cedz ą c każ d ą sylab ę swego pytania: — Czy mam przyjemno ść z Rodionem Romanyczem Ras-kolnikowem, studentem albo byłym studentem? Zosimow poruszył si ę leniwie i moż e by mu nawet odpowiedział, gdyby nie uprzedził go Razumichin, do którego wcale si ę nie zwracano: 183 — wiasme leży na Kanapie; /\czego sooie pan życzy r To poufałe: „czego sobie pan życzy", jak gdyby z miejsca podci ęło pretensjonalnego pana; o mało co nie odwrócił się do Razumichina, zd ążył się jednak pohamowa ć i natychmiast zwrócił się twarz ą znowu do Zosimowa. — Oto Raskolnikow! — wyseplenił Zosimow, kiwn ą wszy głową w stron ę chorego, po czym ziewn ął, rozwieraj ą c usta nieprawdopodobnie szeroko i trzymaj ą c je niezwykle długo w tej pozycji. Potem powoli si ę gn ął ręk ą do kieszonki kamizelki, wyj ął ogromny, wypukły, kryty
złoty zegarek, otworzył go, spojrzał i równie powolnym i leniwym ruchem włożył go z powrotem. Raskolnikow leżał przez cały czas bez słowa, na wznak, i uporczywie, acz bezmy ś lnie wpatrywał si ę w przybysza. Odwrócon ą już od owego kwiatka na tapecie twarz miał niesłychanie blad ą i nad wyraz cierpi ą c ą, jakby przed chwil ą prze żył ci ężk ą operacj ę albo jakieś tortury. Lecz przybysz stopniowo zaczai wzbudza ć w nim coraz to wię ksze zainteresowanie, potem zdumienie, wreszcie nieufno ść i nawet jakby lęk. Gdy zaś Zosimow, wskazuj ą c na niego, wyrzekł: „Oto Raskolnikow", nagle szybko wstał, jakby się zerwał z miejsca, usiadł na swoim legowisku i omalż e wyzywaj ą cym, chociaż urywanym i słabym głosem oświadczył: — Tak! Jestem Raskolnikow! Czego pan sobie życzył Gość uwa ż nie popatrzył na niego i bardzo dobitnie odpowiedział: — Piotr Pietrowicz Łuż yn. Mam niepłonną nadziej ę, że nazwisko moje nie jest panu całkiem obce. Lecz Raskolnikow, który spodziewał się czego ś zupełnie innego, spojrzał na niego bezmy ś lnie i nic nie odpowiedział, jakby nazwisko Piotra Pietrowicza rzeczywi ś cie słyszał po raz pierwszy. — Jak to? Czyż by pan dotychczas nie otrzymał żadnych wiadomo ś ci? — zapytał Piotr Pietrowicz, krzywi ą c się nieznacznie. 184 TT ł^upwwi^u^i ivaaiv\jniijvuw upaui Ł puwiuiciu lici puu U5Z,J
— Hm! — głośno chrz ą kn ął Razumichin. Łuż yn spojrzał na niego pytaj ą co. — To nic, ja tak sobie, wal pan dalej... Łużyn wzruszył ramionami. — ...Matka pa ń ska jeszcze w czasie mojej tam bytno ś ci zacz ęła pisać do pana list. Po przyjeź dzie tutaj umyślnie czekałem kilka dni i nie przychodziłem do pana, żeby by ć zupełnie pewnym, że jest pan o wszystkim powiadomiony, ale teraz, ku zdziwieniu... — Wiem, wiem! — przerwał mu naraz Raskolnikow, niecierpliwie i ze złością. — To pan? Narzeczony? Wiem, wiem!... i basta!... Piotr Pietrowicz poczuł si ę naprawd ę obraż ony, ale zmilczał. Usilnie starał si ę zrozumie ć, co to wszystko ma znaczy ć. Milczenie trwało dobr ą chwil ę. Tymczasem Raskolnikow, który odpowiadaj ą c mu, zwrócił się do niego twarz ą, zacz ął go uwa ż nie ogl ą da ć z jakim ś szczególnym zainteresowaniem, jak gdyby przed chwil ą nie zdołał obejrzeć go całego albo też uderzyło go w nim co ś nowego, nawet uniósł si ę nieco na posłaniu. Istotnie, w wygl ą dzie zewn ę trznym Piotra Pietrowicza uderzyło go coś osobliwego, a mianowicie coś jak gdyby uzasadniaj ą cego nazw ę „narzeczonego", któr ą mu przed chwil ą tak bezceremonialnie nadano. Po pierwsze, widać było, a nawet rzucało się to w oczy, że Piotr Pietrowicz skorzystał z kilkudniowego pobytu w stolicy, żeby si ę ogarn ąć i wyelegantowa ć na przyjazd narzeczonej, co zreszt ą było rzecz ą zupełnie niewinn ą i zrozumiałą. Nawet ta świadomo ść zmiany na lepsze i zadowolenie z własnego wygl ą du, choć nieco przesadne, były w tym wypadku również zrozumiałe, bo Piotr Pietrowicz istotnie był na stopie narzeczonego. Całe jego ubranie było prosto z igły i wcale ładne, moż e tylko zbyt nowe i zbyt wyra ź nie zdradzało określony cel. Ś wiadczył o tym nawet nowiute ń ki, elegancki okr ą gły kapelusz: Piotr Pietrowicz obchodził się z nim z jakimś 186 poszanowaniem i zoyi osirozme irzymai go w ręku. Nawet śliczne rękawiczki lila, oryginalne, od Jouyina1 świadczyły o tym samym choć by przez to, że nie wkładał ich, ale trzymał w ręku od parady. W ubiorze Piotra Pietrowicza dominowały kolory jasne i młodzie ń cze. Miał na sobie ładną, letni ą marynark ę koloru jasnobr ą zowego, jasne, letnie spodnie, tak ą sam ą kamizelk ę, dopiero co kupion ą, cieniutk ą koszul ę, leciutk ą batystow ą krawatk ę w różowe paseczki i co najciekawsze: we wszystkim tym było mu nawet do twarzy. Twarz jego, bardzo śwież a i nawet ładna, nie zdradzała czterdziestu pi ę ciu lat. Ciemne baczki, dość mile dla oka, zwisały z obydwu stron twarzy, pę czniej ą c niby dwa kotleciki ku dołowi, i uwydatniały si ę bardzo ładnie na tle dobrze wygolonego, błyszcz ą cego podbródka. Nawet włosy, z lekka tylko przyprószone siwizn ą, ładnie uczesane i ukarbowane przez fryzjera, nie wygl ą dały śmiesznie ani głupio, co zawsze bywa, gdy karbuje się włosy, bo nieuchronnie upodabnia to człowieka do Niemca na ślubnym kobiercu. Jeż eli ta stosunkowo ładna twarz miała w sobie coś niemiłego i odpychaj ą cego, to składały się na to zgoła inne przyczyny. Obejrzawszy od stóp do głów pana Luzy na, Raskol-nikow uś miechn ął si ę złośliwie, znowu opadł na poduszk ę i wlepił wzrok w sufit. Ale pan Łuż yn zebrał si ę w sobie i zdaje si ę, postanowił nie widzieć do czasu tych dziwactw. — Przykro mi, niewymownie mi przykro, że zastaj ę pana w takim stanie — zacz ął znowu, przerywaj ą c z dużym wysiłkiem milczenie. — Gdybym wiedział o pa ń skiej niedyspozycji, zaszedłbym wcześ niej. Ale, wie pan, interesy!... Na domiar złego mam bardzo ważn ą rozpraw ę w senacie. Nie mówi ę już o sprawach, których i pan się chyba domy ś la... Pa ń skich krewnych, to znaczy mamusi i siostrzyczki, oczekuj ę z godziny na godzin ę... Raskolnikow poruszył si ę i chciał coś powiedzieć, twarz jego zdradzała niejakie zdenerwowanie. Piotr Pietrowicz odczekał Clavier Jouvin — francuski producent rękawiczek.
187 chwil ę, ale wobec tego, ze Kaskolmkow mc me powiedział, cią gn ął dalej: — ...Z godziny na godzin ę. Przygotowałem im na razie mieszkanie... — Gdzie? — zapytał słabym głosem Raskolnikow. — Bardzo blisko stą d, dom Bakalejewa... — To na prospekcie Wozniesienskim — wtr ą cił Razumichin — tam dwa piętra oddane są na pokoje umeblowane, kupiec Juszyn je dzierż awi; byłem tam. — Tak, umeblowane pokoje... — Okropne paskudztwo: brud, smród, poza tym podejrzane miejsce; zdarzały się tam nie lada historie; diabli wiedz ą, kto tam mieszka!... Sam nawet tam byłem raz z powodu pewnej awantury. Za to jest tam bardzo tanio. — Oczywi ś cie, ja takich ścisłych informacji mieć nie mogłem, bo jestem tu człowiekiem nowym — odpowiedział niemile dotkni ę ty Piotr Pietrowicz — choć musz ę zaznaczy ć, że wzi ąłem dwa zupełnie czyś ciutkie pokoiki, poza tym to na bardzo krótki czas... Znalazłem już właściwe, to znaczy nasze przyszłe mieszkanie — zwrócił się do Raskolnikowa — i teraz je właśnie odnawiaj ą, a tymczasem sam się gnież dżę w pokoju umeblowanym, o dwa kroki stą d, u pani Lippewechsel, w mieszkaniu pewnego mojego młodego przyjaciela, Andrzeja Siemio-nycza Lebieziatnikowa; on to właśnie wskazał mi dom Bakalejewa. — Lebieziatnikow? — wycedził Raskolnikow, coś sobie jakby przypominaj ą c. — Tak, Andrzej Siemionycz Lebieziatnikow, urz ę dnik ministerialny. Czy pan go zna? — Tak... nie... — odpowiedział Raskolnikow. — Przepraszam, wnioskowałem tak z pa ń skiego pytania. Byłem w swoim czasie jego opiekunem... bardzo miły młodzieniec i... post ę powy... A ja bardzo ceni ę młodzież: to jedyny rzecznik nowych prą dów. — Piotr Pietrowicz z pewn ą nadziej ą spojrzał na wszystkich obecnych. 188 jaj z,ajj_yićii — W najpowa ż niejszym, w najgłębszej, że tak powiem, ich istocie — podchwycił Piotr Pietrowicz, jakby się ucieszył, że udało mu si ę nawi ą za ć rozmow ę. — Otóż już dziesi ęć lat nie byłem w Petersburgu. Wszystkie te nasze innowacje, reformy, idee — wszystko to dochodziło do nas na prowincj ę, ale żeby widzieć wszystko i widzieć dokładniej, trzeba być w Petersburgu. Ja zaś jestem przekonany, że najwi ę cej moż na si ę dowiedzie ć i zauwa ż y ć, obserwuj ą c nasze młode pokolenie. I musz ę przyzna ć: mam satysfakcj ę... — Właściwie z jakiego powodu? — To jest rozległa kwestia. Mog ę si ę mylić, ale wydaje mi si ę, że tu znajduj ę bardziej konkretny pogl ą d na rzeczy, głębszy, że tak powiem, krytycyzm, wię cej rzeczowo ś ci... — To prawda — bą kn ął Zosimow. — Bzdury pleciesz, właśnie rzeczowo ś ci brak — zaoponował gor ą co Razumichin. — Rzeczowo ść to cecha, któr ą niesłychanie trudno nabyć, z nieba ci nie spadnie. A jeżeli o nas chodzi, to już od dwustu lat1 nic dorzecznego nie robimy... Róż ne idee moż e i kiełkują — zwrócił si ę do Piotra Pietrowicza — moż e nawet jest dąż enie do dobra, choć dziecinne, bodaj i uczciwo ść się znajdzie, choć coraz wi ę cej jest złodziei, ale rzeczowo ś ci właśnie brak! Rzeczowo ść chodzi po ziemi! — Nie mog ę się z panem zgodzić — z nie ukrywan ą przyjemno ś ci ą zaoponował Piotr Pietrowicz — zdarza si ę marzycielstwo, błędy, ale trzeba umieć być pobłażliwym; marzycielstwo świadczy o oddaniu sprawie i o nienormalno ś ci warunków zewn ę trznych, w jakich sprawa si ę rozgrywa. Jeż eli zaś dot ą d mało zrobiono, to i czasu było niewiele. Nie mówi ę już o środkach. Osobiś cie uwa ż am, że jednak coś nieco ś zrobiono: rozpowszechnione zostały nowe, pożyteczne myśli, nie-
1 „od dwustu lat..." — od czasów Piotra I, którego reformy zmierzaj ą ce do przyś pieszonej europeizacji Rosji spowodowały, według Dostojewskiego, m.in. fatalne w skutkach oderwanie się inteligencji od ludu. 189 Kiore nowe, pozyieczne uiwory zamiasi aawnycn marzycielskich i romantycznych; literatura nabiera cech dojrzałości; wypleniono i wyś miano mas ę szkodliwych przes ą dów... Słowem, zerwaliś my bezpowrotnie z przeszłością, a to już jest, moim zdaniem, krok pozytywny. — Wykuł na pami ęć! Popisuje si ę! — rzucił nagle Raskol-nikow. — Prosz ę? — zapytał Piotr Pietrowicz, nie dosłyszawszy, ale nie otrzymał odpowiedzi. — To wszystko słuszne — poś piesznie wtr ą cił Zosimow. — Prawda? — cią gn ął dalej Piotr Pietrowicz, spojrzawszy z wdzi ę czno ś ci ą na Zosimowa. — Zgodzi się pan — mówił dalej, zwracaj ą c się do Razumichina, ale już z odcieniem pewnego triumfu i wyższo ś ci i o mały włos nie dodał: „młodzień cze" — że są osi ą gni ę cia, czyli jak to powiadaj ą, post ę p, choć by w zakresie nauki i spraw ekonomicznych... — Ogólniki! — Nie, to nie są ogólniki, szanowny panie! Jeśli mi, na przykład, dotychczas mówiono: „Kochaj bliźniego", a ja się do tego stosowałem, to co z tego wynikało? — cią gn ął dalej Piotr Pietrowicz moż e ze zbytnim nieco poś piechem. — A to, że rozrywałem koszul ę na dwie cz ęś ci, dzieliłem si ę ni ą z bliźnim i obydwaj zostawaliś my na pół nadzy, wedle przysłowia: „Kto dwie sroki za ogon łapie...". Nauka zaś mówi: umiłuj przede wszystkim siebie samego, albowiem wszystko na świecie oparte jest na interesie osobistym. Oprzesz się na miłości samego siebie, to i interesy swoje obrobisz, jak należy, i koszula zostanie ci cała. Wiedza ekonomiczna dodaje jeszcze, że im wi ę cej jest w społeczeń stwie uporz ą dkowanych spraw osobistych, prywatnych i że tak powiem, całych koszul, tym mocniejsz ą ma ono podstaw ę istnienia i tym lepiej postawiona zostaje sprawa ogólna. Z tego wynika, że zdobywaj ą c wszystko jedynie i wyłącznie dla siebie, tym samym niejako przysparzam dobra ogółowi i prowadz ę do tego, żeby bliźni mógł otrzyma ć coś wi ę cej ponad podart ą koszul ę, i to już nie dzi ę ki hojnoś ci 190 pusz,(jz,cgumyuH JCUIIUSLCK, a uzi ę iu uoorooyiowi ogoiu. iviysi niby prosta, niestety jednak zbyt długo wstydliwie ukrywana, przesłonięta marzycielstwem, choć zdawałoby si ę, że niewiele trzeba dowcipu, żeby się domy ślić... — Pan wybaczy, ja też jestem niedowcipny — brutalnie przerwał Razumichin — i dlatego sko ń czmy tę rozmow ę. Przecie ż zupełnie celowo ją wszcz ąłem, bo to całe gadulstwo ku pokrzepieniu samego siebie, wszystkie te krzykliwe frazesy i cią gle w kółko to samo do tego stopnia już mi zbrzydły w ci ą gu trzech lat, że jak Boga kocham, rumieni ę się, gdy nawet inni — cóż dopiero ja sam — przy mnie o tym zaczynaj ą rozprawia ć. Pan, oczywi ś cie, chciał zaprezentowa ć swoj ą wiedz ę, co jest do wybaczenia, i o to nie mam do pana pretensji. Chciałem się tylko dowiedzieć, kim pan jest, bo, widzi pan, do spraw społecznych przyczepiło się ostatnio tylu różnych aferzystów i do tego stopnia spaczyli sens wszystkiego, czego się tkn ęli, dla własnego interesu, że absolutnie wszystko spaskudzili. I to wszystko! — Szanowny panie — zacz ął Łużyn, prężą c si ę z nadzwyczajn ą godno ś ci ą — czy nie chciał pan przez to w tak bezceremonialny sposób powiedzieć, że i ja... — Ależ sk ą dż e, sk ą dż e... Jakbym śmiał!... — Ale dosy ć tego — przerwał mu Razumichin i zwrócił się do Zosimowa, aby kontynuowa ć rozpocz ę t ą poprzednio rozmow ę.
Piotr Pietrowicz okazał si ę na tyle roztropny, że w zupełności zadowolił się tym objaś nieniem. Postanowił zreszt ą odejść po paru minutach. — Mam nadziej ę, że znajomo ść nasza — zwrócił si ę do Raskolnikowa — po pa ń skim wyzdrowieniu, ze wzgl ę du na znane panu okoliczno ś ci, okaż e si ę trwała... Przede wszystkim życz ę panu powrotu do zdrowia... Raskolnikow nawet nie odwrócił głowy. Piotr Pietrowicz wstał, zbieraj ą c si ę do wyjścia. — Bez wą tpienia zabił ją jeden z klientów! — twierdził Zosimow. 191 — i o me mega zacmej w ąipiiwosci: — poacnwycu Kazumi-chin. — Porfiry jak dot ą d nie zdradza swych podejrze ń, jednak ż e przesłuchuje wszystkich klientów. — Przesłuchuje klientów? — głośno zapytał Raskolnikow. — Tak, a bo co? — Nic. — A jak on moż e ich znaleźć? — pytał Zosimow. — Niektórych wskazał Koch, nazwiska innych zanotowane były na opakowaniu zastawów, no, a kilku po prostu si ę zgłosiło, jak si ę dowiedzieli... — Ale musiała to być chytra i doś wiadczona bestia! Co za odwaga! Co za determinacja! — A właśnie, że nie! — przerwał mu Razumichin. — To właśnie zbija wszystkich z tropu. A ja wam mówi ę, że był to ktoś niedoś wiadczony i niezr ę czny i pewien jestem, że był to jego pierwszy wyst ę p! Przypu ść my, że była to, jak mówisz, chytra bestia, ale wtedy wszystko okaż e się nieprawdopodobne. A gdy wyjdziemy z założenia, że był to nowicjusz, to si ę okaż e, że uszedł cało jedynie dzi ę ki przypadkowi, a czegó ż nie może zrz ą dzi ć przypadek? On chyba nie przewidywał nawet wszystkich przeszkód. A w jaki sposób działa? Bierze rzeczy warte dziesi ęć, dwadzieś cia rubli, napycha kieszenie, grzebie w kuferku w rozmaitych szmatach, a w górnej szufladzie komody znajduj ą potem szkatułkę z półtora tysią cem rubli gotówk ą, nie licz ą c papierów warto ś ciowych. Nawet obrabowa ć nie potrafił, umiał jedynie zabić! To był pierwszy krok, mówi ę ci, pierwszy krok; stracił głowę. Nie zmyślny plan, lecz przypadek go wyratował. — Mówi pan, zdaje mi si ę, o niedawnym zabójstwie tej starej lichwiarki — wmieszał si ę, zwracaj ą c się do Zosimowa, Piotr Pię tro wieź, który stał, trzymaj ą c w rę ku kapelusz i rękawiczki. Zabierał si ę już do odej ścia, ale miał ochot ę powiedzie ć na pożegnanie jeszcze par ę m ą drych słów. Chciał widocznie wywrze ć dobre wraż enie na nowych znajomych i ch ęć popisania się okazała się silniejsza od głosu zdrowego rozs ą dku. 192 — A jakże, przecież to po są siedzku. — Czy zna pan moż e szczegóły? — Tego nie twierdz ę, ale interesuje mnie inny aspekt, że tak powiem, całość zagadnienia. Nie mówi ę już o tym, że w ostatnich pi ę ciu latach liczba przest ę pstw w niższych warstwach ogromnie wzrosła; nie mówi ę już o cią głych rabunkach i podpaleniach; dziwi mnie natomiast fakt, że rośnie liczba przest ę pstw popełnianych przez ludzi należą cych do klas wyż szych, że tak powiem, w stosunku proporcjonalnym. Niedawno, na przykład, pewien były student obrabował poczt ę na ludnym trakcie; gdzie indziej ludzie nale żą cy do klas przoduj ą cych ze wzgl ę du na sw ą pozycj ę w społecze ń stwie — zajmuj ą się fałszowaniem banknotów; w Moskwie przyłapano całą band ę fałszerzy obligacji ostatniej pożyczki premiowej, a jednym z hersztów tej bandy był profesor historii; to znowu zamordowano sekretarza naszego poselstwa za granic ą z jakichś tam niewiadomych i zagadkowych powodów... A teraz oto ktoś należą cy do klas wyższych (bo plebs nie zastawia złotych przedmiotów) zamordował star ą lichwiark ę. Czym ż e moż na wytłumaczyć taki upadek obyczajów wykształconej cz ęści naszego społeczeń stwa? — Zaszło dużo zmian ekonomicznych... — odezwał się Zosimow.
— Czym moż na wytłumaczyć? — wtr ą cił si ę Razumichin. — A właśnie zakorzenionym wśród nas lenistwem, zupełnym zanikiem pracowitoś ci. — Co pan przez to rozumie? — A co odpowiedział w Moskwie ten pa ń ski profesor na pytanie, dlaczego podrabiał obligacje? „Wszyscy si ę bogac ą rozmaitymi sposobami, a wię c i ja chciałem się wzbogacić jak najpr ę dzej". Słów dokładnie sobie nie przypominam, ale sens był ten, że chciało mu się wypłynąć tanim kosztem, byle pr ę dzej, bez własnej pracy!... Przyzwyczailiś my się mieć wszystko gotowe i podane na stół, żyć cudzym kosztem. No, a gdy wybija odpowiednia godzina, ujawnia si ę, jakie kto ma zamiary... 7 — Zbrodnia i kara 193 — Ale o co panu chodzi? — nagle wtr ą cił si ę Raskolnikow. — Przecież wszystko się odbywa zgodnie z pana własną teori ą! — Jak to zgodnie z moj ą teori ą? — Niech pan wyci ą gnie wnioski z tych pogl ą dów, które pan przed chwil ą wyłożył, a wtedy okaż e si ę, że właśnie moż na zabijać ludzi... — Ależ sk ą d!... — zawołałŁużyn. — Nie, tak nie jest — odezwał si ę Zosimow. Raskolnikow leżał blady, ci ężko dysz ą c. Drgała mu górna warga. — Wszystko ma swoje granice — wyniośle cią gn ął Łużyn — idea ekonomiczna nie jest jeszcze podjudzaniem do mordowania i skoro tylko przypu ś cimy... — A czy to prawda — nagle znowu przerwał mu Raskolnikow załamuj ą cym si ę z wściekłości głosem i z nie tajonym zamiarem obraż enia gościa — czy to prawda, że powiedział pan swej narzeczonej... w tej samej chwili, kiedy przyj ęła ona pa ń skie oświadczyny... że najwi ę cej cieszy pana to, że... jest ona żebraczk ą... bo pa ń skim zdaniem najlepiej brać żon ę zupełnie biedn ą... aby ją potem z tym wi ę ksz ą łatwości ą ujarzmić... i wytyka ć jej, że wyś wiadczył jej pan wielkie dobrodziejstwo? — Mój panie! — odparł Łużyn gniewnie, wyraź nie mocno podraż niony. Policzki mu płonęły i zmieszał się ogromnie. — Mój panie!... takie przekr ę canie moich słów! Pan wybaczy, ale musz ę zaznaczy ć, iż plotki, które do pana doszły, a raczej zostały panu doniesione, nie maj ą żadnej podstawy i ja... podejrzewam, że... jednym słowem... ten cios... jednym słowem, pa ń ska matka... Zawsze mimo wszystkich swych wyj ą tkowych zalet wydawała mi si ę osob ą nieco egzaltowan ą i zbyt romantycznie nastrojon ą... Ale mimo wszystko daleki byłem od przypuszczenia, żeby mogła zrozumie ć i przedstawi ć spraw ę w takiej wypaczonej przez własną fantazj ę formie... A wreszcie... wreszcie... 194 Raskolnikow, unosz ą c się na poduszce i wpatruj ą c si ę w niego uparcie przeszywaj ą cym spojrzeniem błyszcz ą cych oczu. — Wie pan co? — No, co? — Łużyn czekał z obraż on ą i wyzywaj ą c ą min ą. Milczenie trwało kilka sekund. — To, że jeśli pan raz jeszcze... oś mieli si ę powiedzie ć choć jedno słówko... o mojej matce... zrzuc ę pana na łeb ze schodów! — Co ci jest? — krzykn ął Razumichin. — A, to tak się sprawa przedstawia! — Łuż yn zbladł i zagryzł warg ę. — Niech szanowny pan mnie wysłucha — zacz ął urywanym i zdyszanym głosem, opanowuj ą c się z wysiłkiem. — Ja od razu, od pierwszej chwili wyczułem pa ń sk ą niech ęć do mnie, lecz pozostałem tu specjalnie, żeby
dowiedzie ć się czego ś wi ę cej. Wiele mógłbym wybaczy ć choremu i powinowatemu, ale teraz... panu... nigdy... — Nie jestem chory! — wrzasn ął Raskolnikow. — Tym bardziej... — Wyno ś się pan do diabła! Ale Łużyn i tak już wychodził, nie doko ń czywszy rozpocz ę tego zdania. Musiał si ę znów przecisn ąć mi ę dzy stołem a krzesłem. Razumichin i tym razem wstał, żeby go przepu ś cić. Nie patrz ą c na niego, nie skin ą wszy nawet głową w stron ę Zosimowa, który już od dawna dawał mu znaki, żeby dał choremu spokój, Łużyn wyszedł, trzymaj ą c dla ostroż no ś ci kapelusz na wysoko ś ci ramienia i schyliwszy się nieco, gdy przechodził przez niziutkie drzwi. Nawet jego zgarbione plecy zdawały si ę wskazywa ć wymownie, do jakiego stopnia został obraż ony. — Jak tak moż na, cóż to jest? — mówił stropiony Razumichin, potrz ą saj ą c głową. — Dajcie mi spokój i odczepcie si ę wszyscy ode mnie! — wrzasn ął Raskolnikow, dygoc ą c z wściekłości. — Czy zostawicie mnie nareszcie w spokoju? Ja się was nie boj ę! Nikogo, nikogo się teraz nie boj ę! Precz st ą d! Chc ę pozosta ć sam, sam, sam! 195 china. — Co ty mówisz? Jak moż na zostawić go w takim stanie? — Chod ź my! — powtórzył z naciskiem Zosimow i wyszedł. Razumichin chwil ę pomy ś lał i pop ę dził za nim. — Gorzej by było, gdyby ś my go nie usłuchali — powiedział Zosimow na schodach. — Nie moż na go draż ni ć... — Co mu si ę stało? — Trzeba by jakiejś silnej pozytywnej podniety, żeby go wyrwa ć z tego stanu. Przecież czuł się już dobrze... Wiesz, on ma coś na sumieniu, coś strasznego, co go gn ę bi... Bardzo się tego boję, a jest to pewne. — A. moż e to właśnie ten jegomo ść, Piotr Pietrowicz, tak na niego podziałał?— Są dz ą c z treści rozmowy, żeni się z jego siostr ą, a Rodia otrzymał o tym wiadomo ść właśnie przed chorob ą... — Tak... diabli go tu teraz przynie śli; mo żliwe, że popsuł całą spraw ę. A czy zauwa ż yłeś, że on na wszystko jest oboj ę tny, wszystko zbywa milczeniem, prócz jednej kwestii, która go wyprowadza z równowagi: morderstwa... — Właśnie, właśnie — podchwycił Razumichin — też to zauwa ż yłem! Interesuje si ę tym morderstwem, lęka się czego ś. W pierwszym dniu choroby nastraszono go widocznie w cyrkule, nawet zemdlał. — Opowiesz mi o tym szczegółowo dziś wieczorem, a ja też coś ci powiem. On mnie interesuje, i to bardzo! Za pół godziny wpadn ę do niego... Zapalenia na pewno nie bę dzie... — Dzi ę ki ci! A ja tymczasem zaczekam u Pasze ń ki i bę d ę go dogl ą da ć przez Nastazj ę. Gdy wyszli, Raskolnikow z wyra ź nym zniecierpliwieniem spojrzał na Nastazj ę; ta jednak wcale nie zabierała się do odejścia. — Napijesz się teraz herbaty? — spytała. — Potem! Chc ę spać! Zostaw mnie... Gwałtownie odwrócił się do ściany. Nastazja wyszła. 196 VI Ale zaledwie wyszła, Raskolnikow wstał, zamkn ął drzwi na haczyk, rozwi ą zał tobołek przyniesiony przez Razumichina i przez niego równie ż zawi ą zany z powrotem i zacz ął
spiesznie się ubiera ć. Dziwna rzecz: wydawało mu si ę, że zupełnie si ę uspokoił. Na wpół obłąkańcze majaki i paniczny strach, który niedawno odczuwał, znikły zupełnie. Była to pierwsza chwila jakiegoś dziwnego, niespodzianego spokoju. Jego ruchy, spokojne i pewne, wskazywały na jakieś niezłomne postanowienie. „Jeszcze dziś, jeszcze dziś..." — mamrotał. Rozumiał dobrze, że jest jeszcze bardzo osłabiony, lecz ogromny wysiłek, który mu przywrócił spokój, i chorobliwe postanowienie, które nim owładnęło, dodawały mu sił i pewno ś ci siebie. Miał nadziej ę, że nie upadnie na ulicy. Włożył nowe ubranie, spojrzał na pieni ą dze leżące na stole, zastanowił si ę i wsun ął je do kieszeni. Było tego dwadzie ścia pięć rubli. Zabrał również wszystkie pi ę ciokopiejkówki — reszt ę z dziesi ę ciu rubli wydanych na ubranie przez Razumichina. Po cichutku podniósł haczyk, wyszedł z pokoju, zszedł po schodach i zajrzał przez otwarte drzwi do kuchni. Nastazja stała odwrócona do niego tyłem i schylona rozdmuchiwała samowar gospodyni. Nie słyszała nic. Ale komu w ogóle przyszłoby do głowy, że on moż e opuś ci ć mieszkanie? Za chwil ę był na ulicy. Dochodziła ósma, słońce chyliło si ę ku zachodowi. Duchota panowała jak dawniej, mimo to wchłaniał chciwie cuchn ą ce, pełne kurzu i wyziewów miasta powietrze. Poczuł lekki zawrót głowy; jakaś niesamowita energia błysnęła w jego oczach i na wychudłej, ziemisto ż ółtej twarzy. Nie wiedział, dok ą d pójść, ale nie my ślał o tym; wiedział tylko jedno: „że to wszystko trzeba sko ń czy ć dzisiaj, za jednym zamachem, natychmiast, że inaczej do domu nie wróci, bo nie chce dłużej tak żyć". Ale jak sko ń czy ć? Nie miał poj ę cia i nie chciał nawet o tym myśleć. Odp ę dzał tę myśl, myśl jednak dr ę czyła go. Czuł tylko i wiedział, że wszystko musi się zmienić, „tak czy owak", jak powtarzał w swym beznadziejnym, lecz zdecydowanym uporze. 197 Kroczył tą sam ą drog ą, Któr ą zwykł był chodzie na plac Sienny. Zanim doszedł tam, napotkał młodego, ciemnowłosego kataryniarza, który stał na bruku przed małym sklepikiem i rz ę polił jakiś bardzo sentymentalny romans. Akompaniował dziewczynce, która stała koło niego na chodniku. Miała moż e pi ętnaś cie lat i ubrana była z pa ń ska, w krynolin ę, mantylk ę i kapelusik z piórem w ognistym kolorze, miała nawet rękawiczki, ale wszystko to było bardzo znoszone i wytarte. W oczekiwaniu na dwie kopiejki ze sklepiku śpiewała sw ą piosenk ę krzykliwym i nieco drżą cym, chociaż nie pozbawionym uroku głosem. Raskolnikow przystan ął obok dwóch czy trzech słuchaczy, posłuchał chwil ę i wydobywszy z kieszeni pi ęć kopiejek, włożył je dziewczynce do ręki. Ta nagle, jak noż em uciął urwała piosenk ę na najwyż szej nucie i krzykn ęła ostro do kataryniarza: „dosyć", po czym oboje pod ąż yli z wolna do nast ę pnego sklepiku. — Czy pan lubi śpiew uliczny? — zwrócił si ę nagle Raskolnikow do niemłodego już przechodnia, który przez cały czas stał koło kataryniarza i wygl ą dał na spacerowicza. Ten spojrzał na niego zaskoczony i osłupiały. — Bo ja bardzo lubi ę — ci ągn ął dalej Raskolnikow, ale z tak ą min ą, jak gdyby mówił wcale nie o ulicznym śpiewie — lubi ę, kiedy ktoś śpiewa przy dźwi ę kach katarynki w chłodny, ciemny i wilgotny jesienny wieczór... Tak, ale trzeba, żeby wieczór był wilgotny, kiedy wszyscy przechodnie maj ą bladozielone, chorobliwe twarze; albo jeszcze lepiej, gdy mokry śnieg pada zupełnie prostopadle na ziemi ę, bez wiatru, rozumie pan? a poprzez śnieg przebłys-kuj ą latarnie gazowe... — Nie wiem... przepraszam... — bą kn ął zagadni ę ty m ężczyzna, zdumiony pytaniem i dziwnym wygl ą dem Raskolnikowa, i przeszedł na drug ą stron ę ulicy. Raskolnikow poszedł prosto przed siebie i skierował się na plac Sienny, ku miejscu, gdzie stał kramik pary mieszczuchów, którzy rozmawiali z Lizawiet ą owego wieczora; teraz jednak nie było ich. Rozpoznawszy miejsce, Raskolnikow przystan ął, 198
ooejrzaf si ę WOKOIO i zwrócił si ę uo cmopaK ć i w uz,ciwuucj koszuli, który stał, ziewaj ą c, u wejś cia do składu z m ą k ą. — Czy jest tu gdzieś właściciel naroż nego straganu? — Tu jest dużo handlarzy — odparł ten, mierz ą c Raskol-nikowa od stóp do głów. — Jak on si ę nazywa? — Na imię ma tak, jak go ochrzczono. — A czy ty czasem nie jesteś z Zarajska? Z jakiej jesteś guberni? Chłopak znów spojrzał na Raskolnikowa... — U nas, prosz ę jaśnie pana, nie gubernia, ale powiat; mój brat wiele podró ż ował, to moż e i wie, jaka to gubernia, a ja stale siedziałem w domu, to sk ą d mog ę o tym wiedzie ć. Niech wasza ekscelencja z łaski swej wybaczy. — A co tam jest na górze, moż e garkuchnia? — Traktiernia, a w niej bilardy i ksi ęż niczki... że palce lizać! Raskolnikow przeszedł przez plac. Na rogu stał zwarty tłum, sami chłopi. Raskolnikow wmieszał się w tłum, ciekawie przypatruj ą c się twarzom. Coś go parło do nawi ą zania rozmowy z pierwszym lepszym przechodniem. Ale chłopi nie zwracali na niego uwagi i gwarzyli mi ę dzy sob ą, zbieraj ą c si ę w grupki. Raskolnikow stał przez chwil ę niezdecydowany, wreszcie namy ś lił się i poszedł chodnikiem na prawo, w kierunku W-go bulwaru. Min ą wszy plac, znalazł się w bocznej uliczce. Raskolnikow dawniej czę sto chadzał tą króciutk ą uliczk ą, która w tym miejscu skr ę ca w bok i prowadzi z placu na ulic ę Sadow ą. Ostatnio coś go zmuszało do włóczenia si ę po tych ulicach, zwłaszcza gdy robiło mu si ę ci ężko na sercu; odczuwał wówczas pragnienie, „aby ten cięż ar stał się jeszcze bardziej niezno ś ny". Teraz jednak szedł, nie myśl ą c o niczym. Był tu duż y dom, cały zaj ęty przez szynkowni ę i inne, podobne zakłady; co chwil ę wybiegały z nich kobiety ubrane tak, jak si ę zwykle chodzi do s ąsiadów — z gołą głową i tylko w sukni. W kilku miejscach kobiety gromadziły się na chodniku, przewa ż nie przy schodach do suteren, gdzie mieszcz ą się różne, 199 naaer wesołe przyoyiKi. w jeanym z tycft lokali panował niezwykły hałas i gwar, tak że rozlegał się po całej ulicy; dolatywały dźwi ę ki gitary, śpiewano pieś ni, w ogóle bawiono si ę znakomicie. Grupa kobiet skupiła si ę u wej ścia; niektóre siedziały na schodkach, inne na chodniku, reszta stała i gwarzyła ze sob ą. Na jezdni zataczał si ę, kln ą c głośno, pijany żołnierz z papierosem w zę bach; chciał widocznie gdzieś wst ą pić, ale zapomniał, do którego z lokali. Jeden z oberwa ń ców kłócił się z drugim; jakiś człowiek pijany do nieprzytomno ś ci leżał w poprzek ulicy. Raskolnikow zatrzymał si ę koło wi ększej grupy kobiet. Rozmawiały ochrypłymi głosami, ubrane były w perkalikowe suknie, na nogach miały liche buciki, wszystkie były z gołymi głowami. Niektóre miały na pewno po jakie czterdzieś ci lat, ale były i siedemnastolatki. Prawie wszystkie miały twarze posiniaczone i podbite oczy. Nie wiadomo dlaczego, Raskolnikowa zainteresowały śpiewy i cały ten gwar i krzyk rozlegaj ą cy się tam, na dole... Słychać było, jak pośród wybuchów śmiechu i pisków kobiecych ktoś wywijał siarczyste hołubce, wybijaj ą c takt obcasami przy akompaniamencie gitary i jakiego ś okropnego falsetu wyj ą cego sproś n ą piosenk ę. Raskolnikow słuchał uwa ż nie, pos ę pny i zadumany, i nachyliwszy si ę ku wejś ciu, z ciekawo ś ci ą zagl ą dał z chodnika do sieni. Policaju mój ty pię kny, Nie bij mnie bez winy... — rozlegał się cienki głos śpiewaj ą cego. Raskolnikowa nagle ogarn ęła przemo ż na ch ęć usłyszenia całej tej piosenki, jak gdyby było to dla niego w tej chwili spraw ą najwa ż niejsz ą. „A moż e wej ść tam — pomy ślał. — Ale rechocz ą! Pijani są... A co, moż e i warto byłoby si ę upić?"
— Nie chcesz do nas wst ą pić, kochasiu? — zapytała jedna z kobiet dź wi ę cznym, nie zachrypni ę tym jeszcze głosem. Była młoda i nie odraż aj ą ca — jedyna z całej grupy. 200 — Patrzcie ją, jaka ślicznotka! — odpowiedział Raskol-nikow, prostuj ą c si ę i spogl ą daj ą c na nią. Uś miechn ęła się, komplement wyraź nie przypadł jej do gustu. — A co to pan taki chudy? — zauwa ż yła druga prawie basem. — Ze szpitala pan wyszedł czy co? — Niby córki generalskie, a nosy zadarte! — wtr ą cił si ę jakiś chłop w rozpi ę tym kaftanie, z chytrym uś miechem na gę bie, mocno urżni ę ty. — Ale zabawa! — Właź, jakeś przylazł! — A pewnie, słodziutka! I zszedł na dół, potykaj ą c się. Raskolnikow ruszył dalej. — Słuchaj no, pan! — zawołała za nim dziewka. — Co? Zmieszała się. — Mój skarbie, zawsze ch ę tnie się z tob ą zabawi ę, ale teraz jakoś mi sumienie nie pozwala. Daj mi, skarbie, sześć kopiejek na wypitk ę. Raskolnikow wyj ął z kieszeni kilka monet na chybił trafił: były to trzy pi ęciokopiejkówki. — Ach, jaki hojny pan! — Jak si ę nazywasz? — Niech pan pyta o Duklid ę. — Nie, cóż to jest? — wtr ą ciła nagle jedna z kobiet, skin ą wszy na Duklid ę. — Nie rozumiem, jak moż na prosić w taki bezwstydny sposób! Mnie by za nic w świecie sumienie nie pozwoliło... Raskolnikow z zaciekawieniem spojrzał na mówi ą c ą. Była to ospowata dziewczyna lat moż e trzydziestu, cała w sińcach, z opuchni ę t ą górn ą warg ą. Karciła koleżank ę spokojnie i powa ż nie. „Gdzie też ja to czytałem — myślał Raskolnikow, idą c dalej — gdzie czytałem o tym, jak pewien skazaniec na godzin ę przed śmierci ą mówi czy też myśli, że gdyby mógł żyć gdzieś na 201 wierzchołku skały, na takim malutkim skrawku ziemi, ze tylko dwie stopy można by umieś ci ć — a dookoła otchłań, ocean, wieczny mrok, wieczna samotno ść i wieczna burza — i miałby tak trwać na przestrzeni jednego łokcia1 przez całe życie, przez tysi ą c lat, całą wieczno ść, to jednak wolałby tak żyć aniż eli natychmiast umrze ć. Byle tylko żyć, żyć, żyć! Jakiekolwiek by to życie było, byle tylko żyć!... Oto prawda! Boże mój, ile jest w tym prawdy!... Jak podłym stworzeniem jest człowiek!... A jeszcze bardziej podły jest ten, kto go za to podłym nazywa" — dodał po chwili. Znalazł się na jakiejś innej ulicy. „Ach! to przecie ż «Pałac Kryształowy)).Razumichin coś tam opowiadał o tym pałacu. Ale czego ja właściwie tutaj chciałem? Prawda, chciałem przeczyta ć... Zosimow mówił, że czytał w gazetach..." — Czy są gazety? — zapytał, wchodz ą c do przestronnej i nawet schludnej restauracji o kilku salach, dosyć pustych zreszt ą. Dwóch czy trzech gości popijało herbat ę; w dalszej sali siedziało towarzystwo składają ce się z czterech osób, pili szampana. Raskolnikowowi wydało się, że wśród nich znajduje si ę równie ż Zamietow. Ale nie mógł dojrzeć na tak ą odległość. „A niech tam!" — pomy ślał. — Szanownemu panu podać wódeczk ę? — zapytał kelner. — Podaj herbat ę. I przynie ś gazety, stare, z jakichś pi ę ciu dni. Dostaniesz na piwo.
— Tak jest. Oto dzisiejsze gazety. Wódeczk ę też szanownemu panu podać? Na stole pojawiły się stare gazety i herbata. Raskolnikow usadowił się wygodnie i zacz ął szukać: „Izler2 — Izler — Aztecy — Aztecy — Izler — Bartola — Maximo3 — Aztecy — Izler... 1 Łokieć — dawna miara długości, od stawu łokciowego do ko ń ca środkowego palca. 2 Iwan Izler — właściciel popularnej pijalni wód mineralnych na Wyspach. 3 Bartola i Maximo — para karłów, których pokazywano w 1865 r. w Petersburgu jako potomków Azteków, przybyłych w XII w. z Północy do Meksyku. 202 a mech to diabli! no, nareszcie są wypadki: spadła ze schodów — mieszczanin zapił się na śmierć — pożar na Piaskach — poż ar na Stronie Petersburskiej1 — znów poż ar na Petersburskiej — i jeszcze jeden pożar2 na Petersburskiej — Izler — Maximo — Izler — Izler... Nareszcie, jest..." Znalazł to, czego szukał, i zacz ął czytać; wiersze skakały mu przed oczyma, jednak przeczytał notatk ę do ko ń ca i zacz ął szuka ć dalszych doniesie ń w nast ę pnych numerach. R ę ce mu drżały z niecierpliwo ś ci, gdy wertował duż e arkusze. Nagle ktoś usiadł obok niego, przy jego stole. Podniósł oczy — był to Zamietow, ten sam Zamietow, we własnej osobie, z pierścieniami, dewizk ą, z przedziałkiem w czarnych, kr ę c ą cych się i napomadowanych włosach, w eleganckiej kamizelce, nieco wytartym surducie i niezbyt świeżej koszuli. Był wesoły, przynajmniej uśmiechał się wesoło i dobrodusznie. Jego śniada twarz promieniała po wypitym szampanie. — Jak to? Pan tutaj? — zacz ął ze zdumieniem i takim tonem, jakby znał Raskolnikowa od lat. — A Razumichin jeszcze wczoraj mówił mi, że wci ąż pan leży chory, bez przytomno ś ci. Dziwne! A wie pan, że byłem u pana... Raskolnikow wiedział, że Zamietow podejdzie do niego. Odłożył gazety i zwrócił si ę do Zamietowa z uś miechem, ale przebijało w tym uś miechu jakieś rozdraż nienie i zniecierpliwienie. — Wiem, że pan był u mnie — odparł — słyszałem o tym. Skarpetki pan szukał... A wie pan, Razumichin po prostu przepada za panem; mówił, że byliście razem u Lawizy Iwanowny... tej, za któr ą próbował się pan wstawić, mrugał pan na porucznika Procha porozumiewawczo, ale tamten ani rusz nie mógł zrozumie ć, pami ę ta pan? Zdawałoby si ę, że nie moż na było nie zrozumie ć, tak jasna była sprawa... co? 1 Strona Petersburska (od 1914 r. Piotrogrodzka) — dzielnica Petersburga, oddzielona od centrum miasta New ą. 2 W latach 1862-1865 wiele miast Rosji nawiedziły poż ary, które przypisywano rewolucyjnej studenterii i spiskuj ą cym Polakom. 203 — zawadiaka z mego! — Z kogo? Z Procha? — Nie, z pa ń skiego przyjaciela Razumichina... — Dobrze się panu powodzi, szanowny panie Zamietow; ma pan wolny wst ę p do najprzyjemniejszych lokali... Któż to teraz tak pana napompował szampanem? — A to my tak sobie... wypiliś my troch ę... A pan zaraz: „napompował". — Honorarium! Umie pan ze wszystkiego skorzysta ć! — zaś miał się Raskolnikow. — Nie szkodzi, mój miły chłopcze, nie szkodzi! — dodał, klepi ą c Zamietowa po ramieniu. — Przecież mówi ę to nie przez zawi ść, a „tylko tak, dla zabawy", jak mówił ten robotnik o swej bijatyce z Mifk ą, w zwi ą zku ze spraw ą lichwiarki. — A pan ską d wie?
— Moż e wiem wię cej niż pan! — Pan taki jakiś dziwny... pewnie pan jeszcze chory. Nie trzeba było wychodzi ć z domu... — Wydaj ę się panu dziwny? — Tak. Co to, czyta pan gazety? — Właśnie. — Teraz duż o pisz ą o poż arach. — Nie, ja nie czytam o pożarach. — Raskolnikow spojrzał na Zamietowa z zagadkow ą min ą, szyderczy uś miech wykrzywił mu wargi. — Nie, wcale nie czytałem o pożarach — cią gn ął dalej, mrugaj ą c do Zamietowa. — No, niechż e pan si ę przyzna, miły mój młodzie ń cze, bardzo pan chciałby się dowiedzieć, o czym czytałem? — Wcale mnie to nie interesuje, zapytałem ot tak sobie. Cóż to, zapytać nie wolno? Czemu pan wci ąż... — Niech pan posłucha, jest pan przecie ż człowiekiem wykształconym, oczytanym, nieprawda ż? — Sko ń czyłem sześć klas gimnazjum — odpowiedział Zamietow z godno ś ci ą. — Sześć klas! A to ci ptaszek! A jaki śliczny przedziałek, co za pier ścienie! Od razu wida ć, że człek zamo ż ny! Ach, jaki miły 204 z pana cmopaczeK! — KasKomiKow parsicn ął nerwowym śmiechem prosto w twarz Zamietowa. Ten cofn ął się, nie tyle obraż ony, co zdumiony... — Jest pan jakiś dziwny — powtórzył Zamietow bardzo powa ż nie. — Zdaje mi si ę, że pan wci ąż bredzi... — Bredz ę? Kłamiesz, mój wróbelku! A wi ę c dziwny jestem? No, a czy jestem dla pana interesuj ą cy? No, jak? — Tak, bardzo mnie pan interesuje. — Na przykład, o czym czytałem, czego szukałem? Niech pan spojrzy, ile numerów kazałem sobie podać! Co, podejrzane, prawda? — No, niech pan sam powie. — A pan już uszu nastawia? — Czemu zaraz „nastawia"! — Potem panu powiem o tym „nastawianiu", a teraz, mój drogi, oś wiadczam panu... nie, lepiej: „przyznaj ę się"... nie, i to niedobrze. „Zeznaj ę, a pan mnie przesłuchuje" — tak bę dzie lepiej! A wi ę c zeznaj ę, że czytałem, interesowałem się, szukałem... poszukiwałem — Raskolnikow przymru ż ył oczy i odczekał chwil ę — szukałem, i po to tutaj przyszedłem, wiadomo ś ci o zamordowaniu tej starej lichwiarki — wypowiedział wreszcie prawie szeptem, przybliż aj ą c sw ą twarz niemal do samej twarzy Zamietowa. Zamietow patrzył w niego nieruchomo, nie odsuwaj ą c si ę. Najbardziej dziwne wydało si ę później Zamietowowi to, że milczenie trwało dobr ą minut ę i że przez całą tę minut ę, ni mniej ni wi ę cej, patrzyli nieruchomo na siebie. — No, to co z tego, że pan czytał? — prawie krzykn ął nagle Zamietow, zdumiony i podniecony. — Cóż mnie to obchodzi? Co w tym dziwnego? — Jest to ta sama staruszka — cią gn ął dalej Raskolnikow szeptem, jak i przedtem, nie zwracaj ą c najmniejszej uwagi na słowa Zamietowa — ta sama, o której zacz ę to opowiada ć w cyrkule, a ja, pami ę ta pan, zemdlałem wtedy. Co, zrozumiał pan teraz? — Ale o co chodzi? Co to ma znaczy ć... czy zrozumiałem? — odparł Zamietow mocno poruszony. 205 1-Niciuciiuiiia, powa ż na iwarz KasKOinncowa zmienna się w jednej chwili i z miejsca wybuchn ął takim samym nerwowym śmiechem jak przedtem, jakby nie był już w stanie zapanowa ć nad sob ą. W tej chwili jego pami ęć odtworzyła jasno i dokładnie uczucie,
którego doznał tak niedawno: oto stoi za drzwiami z siekier ą w ręku, rygiel drga od uderze ń, tamci dwaj wal ą w drzwi pi ęściami i kln ą, a on odczuwa nieprzepart ą ch ęć krzykn ąć do nich przez drzwi, droczy ć się z nimi, pokaza ć im język, droczy ć si ę z nimi i śmiać się... zanosi ć si ę od śmiechu i śmiać si ę, śmiać si ę, śmiać si ę! — Albo pan jest wariatem, albo... — Zamietow urwał nagle, jakby porażony my śl ą, która nagle przemkn ęła mu przez głowę. — Albo? Albo co? No, co? No, niech pan powie! — Nie! — warkn ął gniewnie Zamietow. — To jakieś bzdury! Umilkli obaj. Po tym nagłym paroksyzmie śmiechu Raskol-nikow znowu posmutniał i zadumał się. Oparł łokcie na stole, podtrzymuj ą c dłońmi głowę. Wygl ą dało to tak, jakby zupełnie zapomniał o obecno ś ci Zamietowa. Milczenie trwało dosy ć długo. — Dlaczego nie pije pan herbaty? Wystygnie — powiedział Zamietow. — Co? Herbata? A tak... — Raskolnikow odpił ze szklanki, zak ą sił kawałkiem chleba i spojrzał nagle na Zamietowa tak, jakby sobie coś przypomniał czy uprzytomnił; twarz jego przybrała dawny, drwi ą cy wyraz. Nadal popijał herbat ę. — Tyle namno ż yło się teraz oszustów — zacz ął znów Zamietow. — Niedawno czytałem w „Wiadomo ś ciach Moskiewskich", że w Moskwie przyłapano szajk ę fałszerzy. Zorganizowali całą sieć. Podrabiali obligacje poż yczki pa ń stwowej. — O, to stara historia! Czytałem o tym miesi ą c temu — odpowiedział spokojnie Raskolnikow. — Wi ę c są to zdaniem pana oszu ś ci? — dodał z uś miechem. — A nie? — Tamci? To dzieciaki, żółtodzioby, a nie oszuś ci. Zbierze się pięć dziesi ę ciu ludzi i łączą się w szajk ę! Czy to nie śmieszne? 206 !>ICl.VVtŁ z nich ufałby drugiemu bardziej niż sobie! Wystarczy, że jeden wygadał się po pijanemu, i już całą spraw ę diabli wzi ęli. Partacze! Wynaj ę li pierwszych lepszych młokosów, aby ci rozmieniali im pieni ą dze w kantorach; tak ą spraw ę powierzyli byle komu! No, niech i tak bę dzie; przypu ść my, że udało si ę przeprowadzi ć akcj ę nawet przy pomocy młokosów; przypu ść my, że każdy zarobił już po milionie, no, a co dalej? Jeden będzie zależny od drugiego przez całe życie! Wolałbym się powiesić! A ci nawet nie potrafili rozmienić pieni ę dzy: przyszedł taki do banku, otrzymał pięć tysi ę cy i już mu ręce drżały. Cztery tysi ą ce przeliczył, a piątego nawet nie liczy, chowa do kieszeni, żeby zwiać czym prę dzej. Oczywiś cie, od razu jest podejrzany. I cała sprawa wali si ę z powodu jednego durnia! Czyż moż na post ę powa ć w podobny sposób? — Pan się dziwi, że rę ce mu drżały? — podchwycił Zamie-tow. — Nie, to jest zupełnie naturalne. Jestem przekonany, że to naturalne. Nie zawsze moż na zapanowa ć nad sob ą... — Tak? — A co pan myśli, że pan by wytrzymał? Ja na pewno nie! Za sto rubli nara ża ć si ę na takie niebezpiecze ń stwo! Pójść z fałszyw ą obligacj ą, i to gdzie? do kantoru w banku, gdzie na tym zę by zjedli... Nie, ja bym się nigdy nie odwa ż ył!A czy pan by si ę odwa ż ył? Raskolnikowa nagle znów ogarn ęła nieprzeparta ch ęć, żeby pokaza ć mu język. Zimny dreszcz co chwil ę przebiegał mu po plecach. — Ja bym to zrobił inaczej — zacz ął z wolna. — Przeliczyłbym pierwszy tysi ą c ze cztery razy, każdy papierek obracałbym i ogl ą dał skrupulatnie. Potem wzi ąłbym się za drugi tysi ą c. Zacz ąłbym liczyć, doliczyłbym do połowy, a potem wyci ą gn ąłbym jak ąś tam pięćdziesi ę ciorublówk ę i zacz ąłbym ją ogl ą da ć ze wszystkich stron pod światło, czy aby przypadkiem nie jest fałszywa. „Obawiam się — tak bym powiedział do kasjera — bo moja krewna straciła w ten sposób onegdaj dwadzieś cia pięć
207 i vn_fii , i \j^i \j y» i\^\ji,icł.i L»J 111 ni u i/ciic? ino LWI iy. ra ivivvi_y uwaz-cui u y 111 do trzeciego tysi ą ca, znów powiedziałbym do kasjera: „Przepraszam pana, zdaje mi się, że w drugim tysią cu siódm ą setk ę źle policzyłem, mam wą tpliwo ś ci", zostawiłbym trzeci tysi ą c i zabrałbym się znów do drugiego, i w taki sposób liczyłbym aż do pi ątego, ostatniego tysi ą ca. A po przeliczeniu, znowu wyci ą gn ąłbym z drugiego i z piątego tysi ą ca po papierku i znów pod światło, znów wą tpliwo ść: „Może pan z łaski swojej zamieni na inne". Kasjer tak by si ę przy mnie napocił, że myślałby tylko o tym, w jaki sposób si ę mnie pozby ć! A gdybym już naprawd ę wszystko sko ń czył, podszedłbym do drzwi, otworzyłbym je, a potem nagle: „Przepraszam najmocniej" i wróciłbym. Zapytałbym jeszcze o coś kasjera, poprosił o jakieś wyjaś nienie... O, w taki sposób ja bym to zrobił. — Jakie okropne rzeczy pan opowiada — powiedział Za-mietow, śmiej ą c się. — Ale to tylko słowa, w praktyce na pewno by pan od razu si ę potkn ął. W takich wypadkach, mówi ę panu, nie tylko ja lub pan, ale nawet zawodowy złodziej, zdeklarowany przest ę pca nie moż e za siebie ręczyć. Ale po co szuka ć daleko, mamy najlepszy przykład: zamordowanie staruszki w naszej dzielnicy. Zdawałoby się, że naprawd ę straszny przest ę pca, w biały dzie ń zaryzykował, uratował si ę tylko cudem, ale widać, ręce mu też drżały: nie potrafił obrabowa ć do czysta, nie wytrzymał; z tego wynika... Wygl ą dało na to, że słowa Zamietowa uraziły Raskolnikowa. — Tak pan mówi? No, to złapcie go teraz, spróbujcie! — zareplikował szyderczo z widocznym zamiarem dokuczenia Zamietowowi. — Wielka rzecz! Oczywi ś cie, że go złapią... — Kto? Moż e pan? Pan go złapie? Urobicie si ę! Dla pana zawsze najgłówniejsza rzecz, czy ktoś nie wydaje za duż o pieni ę dzy. Dawniej taki nie miał ani grosza, a teraz zaczyna szasta ć pieni ę dzmi — i tego już starczy, zdaniem pana, musi to być przest ę pca... Toć nawet dziecko potrafi pana oszuka ć, gdy tylko zechce! 208 W IT11 1, — odparł Zamietow. — Zabić potrafi, życie postawi na kart ę, potem do knajpy, a tam już policja na niego czeka. Wpadaj ą właśnie przez szastanie pieni ę dzmi. Nie każdy przecie ż jest taki zmyślny jak pan. Pan na pewno nie poszedłby do knajpy. Raskolnikow ściągn ął brwi i popatrzył uważ nie na Zamie-towa. • — Pan, zdaje się, nabiera apetytu? Chciałby si ę pan dowiedzieć, w jaki sposób ja bym post ą pił w takim wypadku? — zapytał z niech ę ci ą. — Owszem, chciałbym — odparł tamten zdecydowanym i powa ż nym głosem. W ogóle ogromnie spowa ż niał pod koniec rozmowy. — Czy bardzo panu na tym zależy? — Bardzo! — Dobrze! Ja post ą piłbym w taki sposób — zaczai Raskolnikow, znowu zbliżaj ą c sw ą twarz do twarzy Zamietowa. Patrzył mu prosto w oczy i mówił szeptem tak cichym, że tamten drgn ął. — Ja zrobiłbym tak: zabrałbym biżuteri ę i pieni ą dze i natychmiast udałbym się w jakieś odludne miejsce, gdzie nikogo nie ma, nikt nie mieszka, a są tylko płoty, jakiś ogród czy coś w tym rodzaju. Jeszcze przedtem upatrzyłbym tam sobie kamie ń, pud albo półtora puda ważą cy, który leży gdzieś w rogu, przy ogrodzeniu, już dawno, moż e od czasu, kiedy budowano okoliczne kamienice. Podniósłbym ten kamie ń — powinno tam zawsze być wgłębienie w ziemi — i do tego wgłębienia włożyłbym wszystkie rzeczy i pieni ą dze. Włożyłbym wszystko, a potem przycisn ąłbym kamieniem, tak jak było, jeszcze bym przydeptał nog ą i poszedłbym sobie. I nic a nic stamt ą d nie brałbym przez cały rok albo dwa, a moż e i trzy. Szukajcie sobie teraz! Przepadło jak kamie ń w wod ę!
— Pan zwariował!— wykrztusił Zamietow, też prawie szeptem, i odsun ął się od Raskolnikowa. Temu nagle zabłysły oczy, zbladł okropnie i górna warga zacz ęła mu drgać. Przysun ął się do Zamietowa jeszcze bliżej i poruszał wargami, nie 209 ćllll JCUIlCgU UZWl^KU. UWillU LU II1UZC L pOl Raskolnikow zdawał sobie spraw ę z tego, co robi, ale nie mógł si ę powstrzyma ć. Podobnie jak wtedy, gdy drgał rygiel przy drzwiach, tak teraz drgało i waż yło si ę na jego wargach okropne słowo gotowe wyrwa ć się w każ dej chwili. A co bę dzie, jeżeli powie? A co, jak wypowie? — A co by było, gdybym to ja zamordował tę star ą i Lizawiet ę? — powiedział nagle i oprzytomniał. Zamietow wpił si ę w niego dzikim wzrokiem i zbladł jak płótno. Twarz wykrzywiła mu si ę w uśmiechu. — Czyż to możliwe? — wyszeptał ledwo dosłyszalnym głosem. Raskolnikow spojrzał na niego szyderczo. — Uwierzył mi pan jednak, niech si ę pan przyzna! — wyrzekł wreszcie zimnym, ironicznym tonem. — Co, nieprawda? — Wcale nie! Teraz wierz ę mniej niż kiedykolwiek! — powiedział Zamietow pośpiesznie. — A, nareszcie pan wpadł!Mamy wróbelka! A wi ę c wierzył pan przedtem, skoro teraz „wierzy pan mniej niż kiedykolwiek". — Wcale nie! — zawołał Zamietow, wyraź nie zmieszany. — To po to mnie pan tak nastraszył, żeby to ze mnie wydoby ć? — Wi ę c nie wierzy pan? A o czym to panowie rozmawiali, gdy wyszedłem z cyrkułu? A po co porucznik Proch przesłuchiwał mnie po omdleniu? Rachunek prosz ę! — krzykn ął na kelnera, wstaj ą c z krzesła i bior ą c czapk ę. — Ile płacę? — Trzydzieś ci kopiejek razem — odpowiedział tamten, podbiegaj ą c do stolika. — Masz tu jeszcze dwadzieś cia dla ciebie. Widzi pan, ile mam pieni ę dzy — wyci ą gn ął ku Zamietowowi drżą c ą rę k ę — widzi pan, trzyrublówki, pi ę ciorublówki, razem dwadzie ś cia pięć rubli. Sk ą d tyle? A sk ą d się wzi ęło nowe ubranie? Przecież wie pan, że grosza nie miałem!... Gospodyni ę to pan już pewnie dobrze wypytał... No, dosyć tego... Assez cause1^. Do miłego zobaczenia... 1 Assez cause\ (fr.)— Dosy ć gadania! 210 w yszeaf, arz ą c na caiym cieie WSKUICK jaKiegos niesamowitego, histerycznego podniecenia, w którym kryła się jednak spora doza niewysłowionej rozkoszy. Mimo to był pos ę pny i czuł si ę strasznie zm ę czony. Twarz jego zastygła w grymasie, jak po ataku nerwowym. Uczucie zm ę czenia pot ę gowało si ę z każ d ą chwil ą. Ostatnio przy lada podnieceniu odczuwał gwałtowny przypływ sił, który jednak trwał bardzo krótko i mijał w miar ę, jak słabły uczucia, które go wywoływały. Zamietow, pozostawszy sam, długo jeszcze siedział nieruchomo, zatopiony w rozmy ślaniach. Raskolnikow narzucił mu nieodpart ą konkluzj ę, która zmieniła zupełnie jego dotychczasowy pogl ą d na pewn ą spraw ę. „Ilja Pietrowicz jest idiot ą!" — zdecydował ostatecznie. Zaledwie Raskolnikow uchylił drzwi prowadz ą ce na ulicę, stan ął oko w oko z Razumichinem, który wchodził po schodach. Obaj nie zauwa ż yli się, tak że nieomal zderzyli się głowami. Przez krótk ą chwil ę stali, mierz ą c si ę wzrokiem. Razumichin był ogromnie zdziwiony, ale nagle gniew, prawdziwy, srogi gniew błysnął w jego oczach.
— Toś ty tutaj! — wrzasn ął na całe gardło. — Z łóżka uciekłeś! A ja cię tam szukałem, nawet zagl ą dałem pod kanap ę! Omal nie stłukłem przez ciebie Nastazji... A ten spaceruje sobie! Rodia! Co to ma znaczy ć? Mów całą prawd ę! Przyznaj się! Słyszysz? — Znaczy to tylko tyle, żeście mi zbrzydli śmiertelnie i chc ę być sam — spokojnie odparował Raskolnikow. — Sam? Patrzcie go: ledwo łazi, twarz blada jak płótno, oddycha ć nie moż e... Idioto! Co ś ty robił w „Kryształowym Pałacu"? Mów natychmiast! — Puść mnie! — krzykn ął Raskolnikow i chciał go wymin ąć. To już ostatecznie wyprowadziło Razumichina z równowagi; schwycił go mocno za rami ę. — Puścić? Jak śmiesz mówi ć, żeby ci ę puścić, po tym, co zrobiłeś? Czy wiesz, co z tob ą teraz zrobi ę? Zwi ążę cię, zanios ę do domu i zamkn ę na klucz! 211 — Mucnaj, Kazumicnm — zaczai KasKomiKow cicnym i na pozór zupełnie spokojnym głosem — czy ty naprawd ę nie widzisz, że nie chc ę wcale twych dobrodziejstw? Co to za przyjemno ść wyś wiadcza ć przysługi ludziom, którzy pluj ą na to? Ludziom, którzy naprawd ę nie mog ą tego znieść? Po co odszukałeś mnie, kiedy leżałem chory? A mo że wolałbym umrze ć? Czy nie okazałem ci dziś wyra ź nie, że mnie m ęczysz, że mi... si ę znudziłeś!Jak ą przyjemno ść sprawia ci drę czenie ludzi? Zapewniam ci ę, że to przeszkadza memu wyzdrowieniu, bo cią gle mnie denerwuje. Przecie ż Zosimow poszedł sobie wtedy, żeby mnie nie denerwowa ć. Zaklinam ci ę na Boga, daj mi wreszcie spokój! Kto ci dał prawo zatrzymywa ć mnie przemoc ą? Czy ty naprawd ę nie widzisz, że jestem już przy zdrowych zmysłach? Powiedz mi, jak, w jaki sposób mam cię ubłagać, żebyś dał mi wreszcie spokój i nie naprzykrzał się ze swoimi dobrodziejstwami? Nazwijcie mnie podłym niewdzi ę cznikiem, ale dajcie mi nareszcie święty spokój... Raskolnikow z pocz ą tku mówił spokojnie, ciesz ą c si ę z góry na my śl o przykro ści, jak ą chciał wyrz ą dzi ć Razumichinowi, ale sko ń czył w ogromnym podnieceniu, dusz ą c si ę z wściekłości, podobnie jak w rozmowie z Łużynem. Razumichin stał przez chwil ę niezdecydowany i zamy ślony, potem puś cił rę k ę Raskolnikowa. — W takim razie idź do diabła!— powiedział cichym, prawie melancholijnym głosem. — Stój! — rykn ął nagle, gdy Raskolnikow chciał odej ść. — Słuchaj! Oś wiadczam ci, że wszyscy wy jak jeden m ąż jesteś cie straszne glę dy i fanfarony1. Macie jakieś drobne zmartwienia, a cackacie si ę z nimi jak kura z jajkiem! I tu też wzorujecie si ę na obcych autorach! Nie ma w was nawet krzty samodzielnego życia. Jeste ś cie zrobieni z wazeliny, a zamiast krwi macie serwatk ę! Ani jednemu z was nie wierz ę! Dla was najwa ż niejsz ą rzecz ą jest, żeby nigdy, w żadnych okoliczno ś ciach, nie być podobnym do człowieka! 1 Glę dy i fanfarony — gaduły i samochwały. 212 Stój, czekaj! — wrzasn ął ze zdwojon ą wściekłością, zauwa ż ywszy, że Raskolnikow znów zbiera się do odejś cia. — Wysłuchaj do ko ń ca! Wiesz, mam dziś goś ci, bę d ą oblewa ć moje nowe mieszkanie, moż e nawet już si ę zebrali, a ja tam zostawiłem wujka, żeby przyjmował goś ci. Wi ę c właśnie, gdyby ś nie był durniem, pospolitym durniem, sko ń czonym idiot ą, naśladowc ą tłumaczonym z obcego języka... wiem, Rodia, rozumiem, że z ciebie m ą dry chłop, ale jesteś idiot ą, niestety! Wi ę c właśnie gdyby ś nie był durniem, to lepiej przyszedłbyś dzisiaj do mnie sp ę dzi ć wieczór zamiast zdzierać buty na ulicy. Wszystko jedno, już wyszedłeś z domu. Posadz ę cię na mi ę kkim fotelu, gospodyni ma taki... Herbatka, towarzystwo... A jeśli nie chcesz, położę cię na kanapie, bą dź co bą dź bę dziesz wśród swoich... Zosimow też bę dzie. Przyjdziesz? — Nie.
— Nie bredź! — krzykn ął zniecierpliwiony Razumichin. — Sk ą d wiesz? Nie moż esz rę czy ć za siebie. Ja podobnie jak ty tysi ą c razy kłóciłem si ę z ludź mi, a potem znowu do nich przychodziłem... Sumienie przemówi, wi ę c idziesz z powrotem do człowieka... Zapami ę taj, dom Poczinkowa, drugie piętro... — Widz ę, szanowny panie Razumichin, że zgodziłby się pan, aby go tłukli, byle tylko mieć przyjemno ść opiekowania się kimś. — Kogo tłuc? Mnie? Za sam pomysł nos ci urw ę! Dom Poczinkowa, numer 47, u urz ę dnika Babuszkina... — Nie przyjd ę, panie Razumichin! — Raskolnikow odwrócił się i odszedł. — Id ę o zakład, że przyjdziesz! — krzykn ął za nim Razumichin. — A jak nie... to słyszeć o tobie nie chc ę! Poczekaj! Zamietow jest tam? — Jest. — Widziałeś go? — Widziałem. — Rozmawiałeś z nim? — Rozmawiałem. 213 — O czym? A zreszt ą niech ci ę piorun trzaś nie, nie mów mi tego. Wi ę c dom Poczinkowa, 47, u Babuszkina, pami ę taj! Raskołnikow doszedł do ulicy Sadowej i znikn ął za rogiem. Razumichin w zamyś leniu patrzył za nim. W ko ń cu machn ął ręk ą i wszedł do restauracji, ale nagle zatrzymał si ę na schodach. „Niech to licho porwie — zastanawiał si ę prawie głośno — mówi niby rozs ą dnie, a jednak zdaje mi si ę... Ale i ze mnie też porz ą dny dure ń! A czy wariaci nie potrafi ą rozprawia ć rozs ą dnie? Zdaje si ę, że Zosimow tego właśnie się obawia!... — Pukn ął si ę w czoło. — A co bę dzie, jeżeli... jak ja mogłem zostawi ć go teraz samego? Przecie ż mo że si ę jeszcze utopi ć! Oj, paln ąłem głupstwo! Nie wolno!" — i Razumichin pobiegł z powrotem, aby dogonić Raskolnikowa, ale nie mógł go nigdzie dostrzec. Splun ął ze złości i szybko powrócił do „Pałacu Kryształowego", żeby czym pr ę dzej wybada ć Zamietowa. Raskołnikow poszedł prosto na ...ski most, stan ął pośrodku mostu i oparłszy si ę łokciami o balustrad ę, patrzył przed siebie. Po rozmowie z Razumichinem poczuł nagle takie osłabienie, że z trudem dowlókł się do mostu. Chciał gdzieś usi ąść albo położyć si ę wprost na ulicy. Pochyliwszy się nad wod ą, patrzył bezmy ś lnie na ostatni różowy odblask zachodz ą cego słońca, na rzą d domów, które wydawały się ciemne na tle zapadaj ą cego zmierzchu, na odległe okno gdzieś na mansardzie, po lewej stronie kanału, które jakby płonęło w ostatnich promieniach słońca... Potem znów uporczywie wpatrywał si ę w ciemn ą wod ę. Nagle mign ęły mu w oczach jakieś czerwone koła, domy ruszyły z miejsca, przechodnie, brzegi rzeki, pojazdy — wszystko zawirowało w szalonym ta ń cu... Drgn ął, od omdlenia uratowało go okrutne i bezsensowne wydarzenie. Poczuł, że ktoś stoi obok niego z prawej strony, tuż przy nim. Spojrzał: była to wysoka kobieta, w chustce na głowie, o żółtej, podłużnej, wychudłej twarzy i zaczerwienionych, zapadłych oczach. Patrzyła wprost na niego, lecz było jasne, że go nie widziała i niczego już nie rozróż niała dokoła. Nagle kobieta oparła si ę praw ą rę k ą o balustrad ę, podniosła praw ą nog ę, przełożyła ją 214 przez por ę cz, potem lew ą i skoczyła do kanału. Brudna woda zakryła ofiar ę, ale po chwili wypchn ęła ją na powierzchni ę. Pr ą d ją unosił, głowa i nogi były zanurzone w wodzie, plecy wystawały nad powierzchni ą, spódnica wzd ęła si ę nad wod ą jak poduszka. — Utopiła się! Utopiła si ę! — krzyczały dziesi ą tki głosów naraz. Ludzie zbiegali si ę; na brzegach kanału gromadzili się przechodnie; na moś cie koło Raskolnikowa zebrał się tłum widzów, który go popychał i przyciskał do por ę czy.
— Ś wi ę ci pa ń scy, toć to nasza Afrosinjuszka — rozległ się w pobliż u płaczliwy krzyk kobiety. — Ratujcie, kto w Boga wierzy! Ludzie kochani, wyci ą gnijcie ją z wody! — Łódk ę, łódkę, prę dzej! — krzyczano w tłumie. Ale łódka była już niepotrzebna. Policjant szybko zbiegł po schodach prowadz ą cych do wody, zrzucił płaszcz, buty i skoczył do kanału. Nie było to zadanie trudne, kobiet ę pr ą d znosił bardzo blisko schodów. Policjant schwycił ją praw ą ręk ą za sukni ę, lew ą zaś za drą g, który z brzegu podał mu kolega. Niedoszłą samobójczyni ę wyci ą gni ę to na brzeg i ułożono na granitowych płytach chodnika. Niebawem przyszła do siebie, uniosła si ę troch ę i usiadła, kichaj ą c, parskaj ą c i bezmy ś lnie wycieraj ą c rę ce o sukni ę. Nie przemówiła ani słowa. — Do białej gor ą czki się spiła, ludzie moi drodzy, do białej gor ą czki — wył ten sam kobiecy głos tuż obok Afrosinjuszki. — Onegdaj chciała si ę powiesi ć, uratowano ją z pę tli. A teraz poszłam tylko do sklepiku, zostawiłam przy niej dziewczyn ę, aby jej dogl ą dała, a tu taki grzech! To mieszczka, nasza są siadka, mieszka obok nas, drugi dom za rogiem, o tam!... Tłum zaczai rzedn ąć; policjanci krz ą tali się jeszcze koło uratowanej kobiety, ktoś krzykn ął, że warto by ją odstawi ć do cyrkułu... Raskolnikow patrzył na wszystko z dziwn ą oboj ę tno ś ci ą. Odczuwał wstr ę t. „Nie, to ohydne... woda... nie warto — mruczał pod nosem. — Nic już nie bę dzie — dodał po chwili — nie warto czeka ć. Co oni tam mówili o cyrkule?... A dlaczego Zamietowa nie ma w cyrkule? Przecież przed dziesi ą t ą biuro 215 powinno być jeszcze otwarte..." Odwrócił się plecami do balustrady i rozejrzał się dokoła. „No cóż? Niech bę dzie, co ma być!" — postanowił rezolutnie, zszedł z mostu i skierował się w stron ę cyrkułu. W sercu odczuwał przeraż aj ą c ą pustk ę. Nie chciał myśleć. Nawet niepokój, który go drę czył, gdzieś znikn ął; nie było w nim ani śladu tej energii, któr ą odczuwał, wychodz ą c z domu z zamiarem „skoń czenia wszystkiego za jednym zamachem". Uczucia te ust ą piły miejsca zupełnej apatii. „No cóż, to też bę dzie wyjście — myślał, idą c leniwie i powoli brzegiem kanału. — A jednak sko ń cz ę dlatego, że tak chc ę... Ale czy to bę dzie wyjście? Wszystko mi jedno! B ę d ę miał swój metr ziemi, he-he! Co za finał!I czy to ma być finał? Powiem im czy nie powiem? Do diabła!Jestem taki zm ę czony, dobrze byłoby położyć si ę gdzie ś albo cho ćby usiąść. Najwi ę kszy wstyd, że zbyt głupio to wszystko wygl ą da... Ale gwiż dżę i na to! Tfu, co za głupstwa przychodz ą mi do głowy..." Do cyrkułu trzeba było iść prosto i na drugim rogu skr ę ci ć na lewo; kancelaria policji mieściła się o kilka kroków stamt ą d. Ale Raskolnikow, gdy doszedł do pierwszej przecznicy, zatrzymał się, namy ślał się przez chwil ę, wreszcie skr ę cił w boczn ą uliczk ę i poszedł okóln ą drog ą — moż e nie maj ą c żadnego celu na widoku, a moż e w zamiarze odroczenia ostatniej chwili i zyskania jeszcze choć jednej minuty. Wlókł si ę ze wzrokiem wbitym w ziemi ę. Nagle wydało mu si ę, że ktoś szepcze mu coś do ucha. Podniósł głowę i spostrzegł, że stoi koło tego domu, przy samej bramie. Od tamtego wieczora nie był tutaj i ani razu nie przechodził tę dy. Ogarn ęło go nieprzeparte, niepoj ę te pragnienie. Wszedł do bramy, skr ę cił na pierwsze schody z prawej strony i zacz ął wchodzi ć po tak dobrze znanych stopniach na trzecie piętro. W ą ziutkie, strome schody były nie oświetlone. Zatrzymywał się na każ dym piętrze, rozgl ą daj ą c si ę ciekawie. Z okna na parterze była wyj ę ta rama. „Tego wówczas nie było" — pomy ślał. Doszedł do mieszkania na pierwszym piętrze, w którym 216 pracowali Mikołaj i Mifka. „Zamkni ę te — pomy ślał — i drzwi śwież o pomalowane; widocznie jest do wynaj ę cia". Oto i trzecie pi ętro... „Tutaj!" Ogarn ęło go zdumienie: drzwi
do tamtego mieszkania stały otwarte na oścież, byli tam ludzie, dochodziły głosy; tego si ę nie spodziewał. Zawahał si ę chwil ę, potem przekroczył kilka ostatnich schodów i wszedł do mieszkania. Znajdowało si ę tam dwóch robotników, którzy pracowali przy odnawianiu mieszkania, co go niezmiernie zaskoczyło. Wyobra ż ał sobie, nie wiadomo dlaczego, że znajdzie wszystko w tym samym stanie, w jakim zostawił wówczas, moż e nawet trupy leżące na tych samych miejscach na podłodze. A tu gołe ściany, nie ma żadnych mebli, jakie to wszystko jest dziwne! Podszedł do okna i usiadł we framudze. W pokoju było dwóch robotników, obydwaj młodzi, przy czym jeden był znacznie starszy od drugiego. Zdzierali stare, żółte, wytarte i poplamione tapety, a na ich miejsce naklejali nowe, białe w liliowe kwiatki. Raskolnikowowi zrobiło się bardzo przykro, chociaż sam nie wiedział dlaczego; patrzył na nowe tapety wrogo, jakby go mocno dotkn ęły zmiany poczynione w mieszkaniu. Robotnicy zabierali si ę już do odej ścia i poś piesznie zwijali rolki. Nie zwrócili wcale uwagi na zjawienie się Raskolnikowa. Rozmawiali o czym ś. Raskolnikow przysłuchiwał się rozmowie, siedz ą c ze skrzyż owanymi na piersiach rękoma. — Przychodzi ona do mnie z rana — opowiadał starszy — wystrojona od stóp do głów! „Coś ty taka wyfiokowana, moja ty cytrynko, moja ty pomaranczko — pytam — i czego chcesz ode mnie?" „Chc ę — powiada — Tytusie Wasiljewiczu, spełnić wszystkie życzenia pa ń skie, co pan tylko każe". A, myśl ę sobie, o to ci chodzi! Ale wystrojona, powiadam ci, jak obrazek z żurnalu! — A co to jest żurnal? — zapytał młodszy tonem ucznia, który si ę zwraca do nauczyciela. — Ż urnal jest to — jak by ci to powiedzie ć — gazeta z malowanymi obrazkami, co sobota przychodzi poczt ą do 217 naszycn krawców z zagranicy. Są tam opisy, jak na przykład m ęż czyź ni maj ą się ubiera ć, no i kobiety też. Wi ę c obrazki takie... Płeć m ę ska przewa ż nie w bekieszach1, no, a co do kobiet, to takie w tej branż y widoki, że aż oczy na wierzch wyłażą z podziwu. — Czegoj tylko w tym Petersburgu nie ma! — westchn ął z podziwem młodszy. — Prócz ojca i matki wszystko tu znajdziesz! — Tak, bracie, prócz tego wszystko tutaj jest — przytakn ął starszy pouczaj ą cym tonem. Raskolnikow podniósł si ę i wszedł do drugiego pokoju, gdzie dawniej stały kufer, łóżko i komoda; pokój bez mebli wydał mu si ę mały. Tapeta pozostała stara; w ką cie na tapecie pozostał wyra ź ny ślad półki z obrazami świ ętych. Rozejrzawszy si ę, Raskolnikow wrócił na dawne miejsce. Starszy robotnik przygl ą dał mu się spode łba. — Czego pan sobie życzył — zapytał nagle, zwracaj ą c się do Raskolnikowa. Ten zamiast odpowiedzi wyszedł do przedpokoju i poci ą gn ął za sznurek dzwonka. Ten sam dzwonek, ten sam dź wi ę k, jak od uderzenia w blach ę. Poci ą gn ął jeszcze raz i jeszcze; wsłuchiwał się i coś sobie przypominał. Przeż ywał po raz wtóry m ę cz ą ce i straszne chwile coraz to bardziej plastycznie, wyraź nie; wzdrygał się przy każdym uderzeniu dzwonka, choć zarazem doznawał uczucia jakiej ś przedziwnej rozkoszy. — Ale czego pan tutaj chce? Coś pan za jeden? — krzykn ął robotnik, wchodz ą c do przedpokoju. Raskolnikow znowu wszedł do pokoju. — Chc ę wynaj ąć mieszkanie — powiedział po chwili — chc ę je obejrze ć. — Po nocach nikt mieszka ń nie wynajmuje; no i powiniene ś pan przyjść ze stróżem. Bekiesza — krótki, wełniany płaszcz, podbity futrem, wci ę ty w talii merowanv. i szamerowany 218 — Podłoga jest wymyta. Bę dziecie ją malowa ć? — cią gn ął dalej Raskolnikow. — Ś ladów krwi już nie widać...
— Jakiej krwi? — Przecież tutaj zamordowano staruch ę razem z jej siostr ą. Cała kałuża krwi była na podłodze... — Ale kim pan jesteś, do licha? — zaniepokoił si ę robotnik. — Ja? — Tak, pan. — Takiś ciekaw? Pójdziemy do cyrkułu, tam ci powiem. Robotnicy popatrzyli na niego ze zdumieniem. — No, czas iść. Chod ź my, Aloszka. Trzeba zamkn ąć mieszkanie — powiedział starszy robotnik. — No to chod ź my — zgodził si ę Raskolnikow oboj ę tnie i ruszył przodem, powoli schodz ą c po schodach. — Hej, stróż! — zawołał, podchodz ą c do bramy. Na ulicy przy bramie stała grupka ludzi, gapi ą c si ę na przechodniów; byli tam obaj stróż e, jakaś baba, mieszczanin w szlafroku i kilku innych. Raskolnikow skierował się prosto ku nim. — Czego pan sobie życzył — odezwał się jeden ze stróż ów. — Czy byłeś w biurze policji? — Byłem przed chwil ą. O co chodzi? — Czy są tam jeszcze urz ę dnicy? — S ą. — A zast ę pca komisarza jest? — Był dopiero co. A po co pan pyta? Raskolnikow nie odpowiedział i stał obok nich w zamy śleniu. — Ten pan chciał obejrzeć mieszkanie — wtr ą cił si ę do rozmowy starszy z robotników. — Jakie mieszkanie? — To, w którym pracujemy. „Po co, powiada, zmyli ście ślady krwi. Tutaj, powiada, popełniono morderstwo, a ja chc ę mieszkanie wynaj ąć". I jak nie zacznie szarpa ć za dzwonek, mało go nie urwał. „Chodź my, powiada, do cyrkułu, tam ci wszystko powiem". Przyczepił się. 219 Stróż nachmurzył si ę i ze zdziwieniem popatrzył na Raskol-nikowa. — A pan co za jeden? — krzykn ął groź nie. — Jestem Rodion Romanowicz Raskolnikow, były student; mieszkam niedaleko stą d, w domu Szilla, mieszkanie numer czterna ś cie. Zapytaj stróż a, on mnie zna dobrze... — Raskolnikow mówił jakby myśl ą nieobecny, rozwlekle i leniwie, nie odwracaj ą c się do niego i uparcie wpatruj ą c si ę w ulic ę, któr ą coraz bardziej otulał mrok. — Po co pan przychodził do mieszkania? — Chciałem je obejrze ć. — Co pan chciał obejrzeć? — Najlepiej zaprowadzi ć go do cyrkułu — odezwał si ę mieszczanin w szlafroku i umilkł. Raskolnikow spojrzał na niego z ukosa, przez rami ę, chwil ę obserwował go uważnie i wreszcie powiedział cichym, zm ę czonym głosem: — No to chod ź my! — A pewnie, odstawi ć go na policj ę — podchwycił mieszczanin, nabrawszy odwagi. — Dlaczego go to interesuje, co on ma na myśli, hę? — Moż e pijany, a zreszt ą Bóg wie — mrukn ął robotnik. — Ale czego pan chce, u licha! — krzykn ął stróż, rozjuszony na dobre. — Czego pan tu szuka? — Stchórzyłeś już? Nie chcesz iść do cyrkułu? — ironicznie zapytał Raskolnikow. — Ja stchórzyłem? Ja ci tu zaraz pokażę...
— Łobuz jakiś! — wrzasn ęła baba. — Co tu si ę z nim obcyndala ć — rykn ął drugi stróż, drab w rozpi ę tym kaftanie i z pę kiem kluczy za pasem. — Jazda! Pewnie, że jakiś łobuz... Wynocha... Schwycił Raskolnikowa za rami ę i pchn ął go na ulic ę. Ten potkn ął si ę, lecz nie upadł, wyprostował się, spojrzał milcz ą co na wszystkich uczestników tej sceny i poszedł dalej. — Dziwak jakiś — odezwał się robotnik. 220 icraz iaKicn aziwaKow — aoaaia oaoa. — Moim zdaniem, to trzeba było odprowadzi ć go na policj ę — mieszczanin upierał si ę przy swoim. — Lepiej nie zaczyna ć — zadecydował stróż. — To łobuz jakiś. Niby sam si ę narzuca, chce na policj ę iść, ale jak z takim zacz ąć, to ko ń ca nie bę dzie... Znamy takich! „A wi ę c iść czy nie?" — rozwa ż ał Raskolnikow, zatrzymawszy się na jezdni na skrzyż owaniu i rozgl ą daj ą c się dokoła jakby w oczekiwaniu na czyj ąś ostatni ą, decyduj ą c ą rad ę. Ale nikt i nic się nie odezwało; wszystko zdawało się zamiera ć w głuchym milczeniu; wszystko było martwe jak kamienie, po których st ą pał, ale martwe tylko dla niego, dla niego jednego... Wtem w oddali, przy samym ko ń cu ulicy, par ę set kroków od niego w zapadaj ą cym mroku Raskolnikow dojrzał tłum ludzi. Dolatywały krzyki i nawoływania... Wśród tłumu stał jakiś powóz... Migotało światło latarni... „Coś się stało" — pomy ślał Raskolnikow. Skr ę cił na prawo i skierował się w stron ę tłumu. Czepiał się wszystkiego jak ton ą cy. Sam to spostrzegł i uśmiechn ął się zimno do siebie: powzi ął niezłomny zamiar udać się na policj ę i wiedział, że niedługo wszystko si ę sko ń czy. VII Pośrodku ulicy stał wykwintny, elegancki powóz zaprz ęż ony w par ę rą czych, szarych koni; w powozie nie było nikogo, stangret zlazł z kozła i stał obok; konie trzymano za w ę dzidła. Dokoła cisn ął się tłum ludzi; kilku policjantów stało na przodzie. Jeden z nich trzymał w ręku latarni ę i nachyliwszy się, oś wietlał coś, co leżało na jezdni tuż przy kołach powozu. Tłum nawoływał, krzyczał, wyra ż ał przeraż enie i współczucie; stangret był zupełnie oszołomiony i wci ąż powtarzał: — Co za nieszcz ęś cie! Boż e, jakie nieszcz ęś cie! Raskolnikow przecisn ął się przez tłum i ujrzał nareszcie to, co było przyczyn ą zbiegowiska. Na ziemi leżał człowiek, przed 221 sLia.iuwa.iiy przez KUJIIC, uyi nieprzytomny, uorany ubogo, cały we krwi. Krew ciekła mu po twarzy; cała głowa była pokaleczona. Prawdopodobnie doznał powa ż nych obraż e ń pod kopytami koni. — Ludzie, czy to ja winien? — lamentował stangret. — Jak tu upilnowa ć? Jakbym jechał szybko albo nie wołał na niego, to insza rzecz, ale przecież jechałem zupełnie wolno. Wszyscy to widzieli, każ dy moż e powiedzie ć... Pijanemu morze po kolana, wiadomo... Patrz ę, idzie przez ulic ę, zatacza się, ledwo się trzyma na nogach, krzykn ąłem wi ę c raz, drugi i trzeci i zacz ąłem już ścią ga ć konie, a on, diabli wiedz ą w jaki sposób, wpadł wprost koniom pod nogi. Moż e nawet naumy ślnie albo był już zanadto wstawiony... Konie młode, płochliwe, on krzykn ął, szarpn ęły si ę... takie nieszcz ęś cie! — Tak, tak było, jak mówi — zaś wiadczył ktoś z tłumu. — Krzyczał na niego... sam słyszałem, jak trzy razy krzykn ął — odezwał się głos innego świadka. — Wszyscy słyszeli, że trzy razy wołał— potwierdził trzeci. Zreszt ą stangret nie był aż tak przestraszony i przygn ę biony, jak to si ę wydawało na pierwszy rzut oka. Powóz należ ał widocznie do osoby bogatej i możnej i właściciel na pewno czekał na jego przybycie; okoliczno ść ta zawa ż yła na zachowaniu się policjantów,
którzy starali się jak najpr ę dzej zlikwidowa ć całe zajście. Ofiar ę wypadku należ ało zawieźć do najbliższego posterunku policji albo do szpitala. Nikt z obecnych nie znał nazwiska nieszcz ęśliwca. Raskolnikow przecisn ął się przez tłum i nachylił si ę nad ciałem leżącym na bruku. Wtem światło latarni padło prosto na twarz ofiary: Raskolnikow poznał go natychmiast. — Znam go, znam! — zawołał, wyst ę puj ą c naprzód. — To urz ę dnik, dymisjonowany radca tytularny Marmieładow. Mieszka obok, w domu Kosela... Trzeba zawołać doktora! Ja zapłacę, dam pieni ą dze! — Wydobył z kieszeni zwitek banknotów i pokazał policjantowi. Znajdował się w stanie dziwnego podniecenia. 222 u y ii LO.\*.\JYi\j ii/ni, zwiska ofiary. Raskolnikow wymienił swoje nazwisko i adres i zaklinał wszystkich, aby nieszcz ęśliwego Marmieładowa zanieśli czym pr ę dzej do domu. Przejmował się tak, jakby tu chodziło o rodzonego ojca. — Tu niedaleko, obok — tłumaczył poś piesznie — w domu Kosela, bogatego Niemca... Widocznie był pijany i wracał do domu... Ja go znam. To pijak nałogowy... Ma rodzin ę, żon ę, kilkoro dzieci i dorosłą córk ę. Do szpitala daleko, a w domu na pewno znajdziemy lekarza. Ja zapłacę! Jak by nie było, w domu zaopiekuje się nim rodzina, a jeżeli go wieźć do szpitala, moż e umrze ć po drodze. Zdołał nawet wcisn ąć coś w łapę jednemu z policjantów. Zreszt ą sprawa była jasna i bez tego; w każdym razie Raskolnikow miał racj ę: o pomoc lekarsk ą było tutaj łatwiej. Kilku ludzi podniosło ciało z ziemi; Raskolnikow szedł z tyłu, podtrzymuj ą c zwisaj ą c ą głowę Marmieładowa i wskazuj ą c drog ę. Do domu Kosela było ze trzydzie ś ci kroków. — Tę dy, tędy! Na schodach trzeba nieść ostroż nie, głową naprzód... obróć cie go... tak, tak! Ja zapłacę, ja si ę odwdzi ę cz ę — bełkotał Raskolnikow. Katarzyna Iwanowna, jak to było jej zwyczajem, gdy miała woln ą chwil ę, chodziła po swym małym pokoiku od okna do pieca i z powrotem, skrzyż owawszy rę ce na piersiach, mrucz ą c coś do siebie i pokasłując. W ostatnim czasie coraz częś ciej prowadziła długie rozmowy ze sw ą starsz ą córeczk ą, dziesi ę cioletni ą Pole ń k ą. Dziewczynka nie mogła jeszcze zrozumie ć wszystkiego, co mówiła matka, lecz to jedno rozumiała, że rozmowy z nią są dla matki konieczno ś ci ą. Dlatego też Pole ń k ą wodziła za matk ą swymi duż ymi, m ą drymi oczyma i udawała, że wszystko rozumie. Tego wieczora Pole ń k ą rozbierała młodszego braciszka, który był troch ę niezdrów i powinien był wcze ś niej pójść do łóżka. Należ ało zmieni ć chłopcu koszul ę, a brudn ą wypra ć tej nocy. Chłopczyk siedział na krześle, milcz ą cy i nieruchomy, z powa ż n ą min ą, wyci ą gn ą wszy nóż ki. 223 się tak, jak powinno się zachowywa ć każde dziecko, które rozbieraj ą do snu: słuchał, wydawszy wargi, wytrzeszczywszy oczki, skupiony i powa ż ny. Młodsza siostrzyczka, ubrana w łachmany, stała za parawanikiem i czekała swej kolejki. Drzwi, prowadz ą ce na schody, były otwarte na oścież; w ten sposób nieszcz ę sna suchotnica chciała pozby ć si ę kłębów tytoniowego dymu, które wdzierały się co chwila z innych pokoi i wywoływały u niej długie, m ę cz ą ce ataki kaszlu. Katarzyna Iwanowna w ci ą gu ostatniego tygodnia jeszcze bardziej schudła; czerwone wypieki na policzkach wyst ę powały wyraź niej niż przedtem. — Nie uwierzysz mi, nawet wyobrazić sobie nie potrafisz, Pole ń ko — mówiła, szybko chodz ą c po pokoju — jakie wesołe i wspaniałe życie wiodłam w domu ojca; ten pijak zgubił mnie i was wszystkich unieszcz ęś liwił!Ojciec mój był w służbie cywilnej, ale miał rang ę pułkownika, wkrótce miał zosta ć gubernatorem... Już był tak bliski awansu, że wszyscy przyjeż dż ali do niego i mówili: „Iwanie Michajłowiczu, my wszyscy uwa żamy już pana za naszego gubernatora". A kiedy ja... kche! gdy ja... kche! kche! kche! O, trzykroć
przekl ę te życie! — krzykn ęła, pluj ą c i chwytaj ą c si ę rę k ą za pierś. — Kiedy ja... ach, gdy na ostatnim balu... u marszałka szlachty... zobaczyła mnie ksi ęż na Bezziemielna, która potem udzieliła mi błogosławień stwa, gdy brałam ślub z twoim ojcem, Pole ń ko, to zapytała od razu: „Czy to nie jest ta urocza dziewczyna, która wykonała taniec z szalem na balu szkolnym?" (Tę dziurk ę trzeba zacerowa ć; weź igłę i zrób to zaraz, jak ci pokazywałam, bo jutro... kche! jutro... kche! kche! kche!... zupełnie si ę rozlezie! — wykrztusiła, dusz ą c się od kaszlu). — Wtedy właśnie przyjechał z Petersburga kamerjunkier, ksi ążę Szczegolskoj... ta ń czył ze mn ą mazura, a nazajutrz chciał przyjecha ć, żeby si ę oświadczy ć; ale podzi ę kowałam mu za zaszczyt i dałam mu do zrozumienia, że serce moje należy do innego. Ten inny to był twój ojciec, Pole ń ko; mój tatuś gniewał się za to na mnie okropnie... Co, gotowa już koszulka? Dawaj ją tu, a gdzie po ń czoszki?... Lido! 224 prześ pij jedn ą noc bez koszulki, jakoś si ę obejdziesz... tylko po ń czoszki połóż obok... Razem wypior ę... Czemu ten obdartus nie przychodzi, pijak! Koszul ę ma brudn ą jak ścierka, podart ą całą... Trzeba by wszystko razem wyprać, żeby już się nie m ę czy ć przez dwie noce po kolei... Boż e wielki... kche! kche! kche! Znowu! Co to? — krzykn ęła przera ż ona, ujrzawszy tłum w sieni i nieznajomych ludzi wnosz ą cych coś do pokoju. — Co to? Co oni nios ą? Wielki Boż e! — Gdzie go tu moż na położyć? — zapytał policjant, rozgl ą daj ą c si ę dokoła, gdy nieprzytomnego, zbroczonego krwi ą Marmieładowa wniesiono do pokoju. — Na kanapie! Połóżcie go na kanapie, głową w tę stron ę — wskazał Raskolnikow. — Został przejechany na ulicy! Był pijany! — krzykn ął ktoś ze schodów. Katarzyna Iwanowna stała blada, z trudem łapiąc oddech. Dzieci przestraszyły si ę. Mała Lidoczka rzuciła się z krzykiem ku Pole ń ce i tuliła się do niej, drżą c całym ciałem. Raskolnikow podbiegł do Katarzyny Iwanowny. — Niech si ę pani uspokoi, niech si ę pani nie boi! — mówił pośpiesznie. — Przechodził przez ulic ę, powóz go przejechał, ale niech się pani nie boi, on zaraz wróci do przytomno ś ci; to ja kazałem go przynie ść tutaj... Byłem już kiedy ś u pani, pami ę ta pani? Pani m ąż zaraz odzyska przytomno ść... ja zapłacę za wszystko! — Doigrał się! — krzykn ęła Katarzyna Iwanowna w rozpaczy i rzuciła się ku m ęż owi. Raskolnikow wnet spostrzegł, że nie należ y ona do tych kobiet, które padaj ą zemdlone przy lada sposobno ś ci. Pod głową Marmieładowa natychmiast zjawiła si ę poduszka, o czym nikt dotychczas nie pomy ślał. Katarzyna Iwanowna zacz ęła rozbiera ć m ęż a i ogl ą da ć rany, krz ą tała si ę szybko i sprawnie, zapomniawszy o sobie. Zagryzła wargi i tłumiła szloch wydzieraj ą cy się z piersi... 8 — Zbrodnia i kara 225 jva.sKumiKow zu ą zyi Kogoś wysiać po aoKiora. Lekarz, jak si ę okazało, mieszkał w są siednim domu. — Posłałem po lekarza — uspokajał Katarzyn ę Iwanown ę — niech si ę pani nie obawiaj ą zapłacę. Czy nie ma tu wody?... Przynie ście pr ędzej serwetk ę lub rę cznik, cokolwiek, byle szybko; nie wiadomo jeszcze, czy jest powa ż nie ranny... On jest tylko ranny, nie zabity, niech mi pani wierzy!... Zobaczy pani, co doktor powie! Katarzyna Iwanowna rzuciła si ę do okna. Tam, w ką cie, na dziurawym krześle stała wielka, gliniana misa z wod ą przeznaczon ą do nocnego prania bielizny dzieci i m ęż a. Katarzyna Iwanowna sama prała po nocach co najmniej dwa razy na tydzie ń, niekiedy nawet cz ęściej. N ę dza rodziny Marmieładowa była już taka, że nikt z nich nie miał bielizny na zmian ę. Katarzyna Iwanowna nie mogła znieść brudu i wolała m ę czy ć się nad siły po nocach, gdy wszyscy śpią, aby do rana wysuszy ć mokr ą bielizn ę na rozci ą gni ę tym sznurze i dać nazajutrz każ demu czyst ą. Podniosła mis ę z wod ą, ale omal nie upadła z
tym ciężarem. Raskolnikow tymczasem wyszukał rę cznik, zmoczył go w wodzie i zacz ął zmywa ć krew z twarzy Marmieładowa. Katarzyna Iwanowna stała obok, nie mog ą c złapać tchu, i przyciskała rę ce do obolałych piersi. Widoczne było, że sama potrzebuje pomocy. Raskolnikow zaczai rozumie ć, że popełnił błąd, gdy kazał zanieść rannego Marmieładowa do domu. Policjant przygl ą dał się tej scenie bezradnie. — Pola! — krzykn ęła Katarzyna Iwanowna. — Leć szybko do Soni! Jeśli nie zastaniesz jej w domu, każ ją zawiadomi ć, że ojca powóz przejechał i żeby natychmiast tu przyszła... jak tylko wróci. Pr ę dzej, Pola! Masz chustk ę, okryj si ę! — Leć migiem! — zawołał nagle chłopiec siedz ą cy na krześle. Powiedziawszy te słowa, znów umilkł i siedział jak przedtem: wyprostowany, z wyci ą gni ę tymi nóż kami i wytrzeszczonymi oczyma. Tymczasem tłum wypełniał cały pokój. Policjanci odeszli, prócz jednego, który usiłował usun ąć do sieni zgraj ę ciekaw226 z innych pokojów, należą cych do pani Lippewechsel, tłoczyli si ę u drzwi, aż wreszcie gromad ą wdarli się do pokoju. Katarzyna Iwanowna nie wytrzymała: — Pozwólcie mu choć umrze ć spokojnie! — krzykn ęła do gapiów. — Widowisko sobie robicie! Z papierosami włażą! Kche! kche! kche! Niewiele brakuje, żebyś cie w kapeluszach tu stali... Jeden już jest w kapeluszu! Precz st ą d! Nawet dla umieraj ą cego nie macie szacunku! Kaszel ją dusił, ale nagana poskutkowała. Widocznie w tym domu znano Katarzyn ę Iwanown ę i nawet obawiano się jej troch ę. Lokatorzy jeden po drugim wychodzili, odczuwaj ą c przy tym dziwne jakieś zadowolenie, które ogarnia ludzi, nawet bliskich, na widok nieszcz ęś cia bliźniego; w jakiś niepoj ę ty sposób uczucie to moż e kojarzyć się z najbardziej nawet szczerym współczuciem. Za drzwiami jednak rozlegały si ę głosy, że rannego należy odwieźć do szpitala i że nie wolno tak niepokoi ć lokatorów. — Umrze ć nawet nie wolno! — wrzasn ęła Katarzyna Iwanowna i rzuciła się ku drzwiom, żeby kogo trzeba przywołać do porz ą dku, ale w drzwiach zderzyła si ę z pani ą Lippewechsel, do której dopiero dotarła wieść o nieszcz ęś ciu. Pani Lippewechsel, nadzwyczaj kłótliwa i głupia Niemka, biegła co tchu, żeby zrobić porz ą dek. — Ach, mój Boże! — zawołała, załamuj ą c rę ce. — Pani m ąż pijany nadeptal ko ń. Do szpitala go! Ja tu jestem gospodyni! — Amalio Ludwigowno! Niech pani się liczy ze słowami — zacz ęła Katarzyna Iwanowna wyniosłym tonem. (Zawsze mówiła z gospodyni ą wyniosłym tonem, żeby ta „znała swoje miejsce", i nawet teraz nie mogła sobie odmówi ć tej przyjemno ś ci). — Amalio Ludwigowno! — Ja już mówiła pani raz przedtem, że pani nie śmie mówiła do mnie Amalio Ludwigowno; ja jestem Amalia Iwan! — Pani nie nazywa si ę Amalia Iwan, tylko Amalia Lud-wigowna! Nie należę do sfory podłych pochlebców, jak pan 227 śmieje sic ićift. giusnu z,a. uiz,wia.iiii {ca. drzwiami istotnie rozlegał się śmiech i czyjś głos: „Bior ą się za włosy!"),i dlatego bę d ę zawsze pani ą nazywa ć Amali ą Lud-wigown ą, choć w żaden sposób nie mog ę zrozumie ć, dlaczego to imię tak się pani nie podoba. Sama pani widzi, co si ę stało z Siemionem Zacharowiczem: mój m ąż umiera! Prosz ę w tej chwili zamkn ąć drzwi i nikogo tutaj nie wpuszcza ć. Pozwólcie mu przynajmniej umrze ć spokojnie! W przeciwnym razie zaraz jutro zawiadomi ę o pani post ę powaniu samego generał-guber-natora. Ksi ążę znał mnie dobrze jeszcze jako pann ę i pami ę ta Siemiona Zacharowicza, któremu wiele razy
wspaniałomyślnie pomagał. Wszyscy wiedz ą, że Siemion Zacharowicz miał wielu przyjaciół i protektorów, do których się nie zwracał tylko dlatego, że był zbyt dumny i wstydził się swego nałogu. Ale teraz (wskazała przy tym na Raskolnikowa) zaopiekował się nami ten oto szlachetny młodzieniec rozporz ą dzaj ą cy wielkimi środkami i maj ą cy wpływy, którego Siemion Zacharowicz znał od dzieci ń stwa, i niech pani będzie pewna, Amalio Ludwigowno... Katarzyna Iwanowna mówiła to wszystko jednym tchem, z ogromnym poś piechem, który wzrastał z każd ą chwil ą, ale wreszcie kaszel przerwał jej przemówienie. W tej chwili umieraj ą cy odzyskał przytomno ść i głucho jękn ął; Katarzyna Iwanowna podbiegła ku niemu. Chory otworzył oczy i wpatrywał się w pochylon ą nad nim twarz Raskolnikowa, choć jasne było, że go nie poznaje. Oddychał ciężko, z trudem i rzężą c; na wargi wyst ą piła mu krew, pot zrosił czoło. Nie poznał Raskolnikowa i zacz ął niespokojnie wodzić wzrokiem dookoła. Katarzyna Iwanowna patrzyła na niego smutnym, lecz pełnym wyrzutu spojrzeniem; z oczu jej ciekły łzy. — Boże miłosierny! Pierś ma całkiem zgniecion ą! Ile krwi! — wymówiła wreszcie przez łzy. — Trzeba zdj ąć z niego ubranie. Podnie ś si ę troch ę, Siemionie Zacharowiczu, jeśli moż esz. Marmieładow poznał ją. — Popa! — wymówił ochryple. 228 Katarzyna iwanowna poaeszia ao oKna i przycisn ęła, do zimnej szyby. — Przekl ę te życie! — krzykn ęła nagle z rozpacz ą. — Popa! — jękn ął umieraj ą cy po chwili. — Już posłano po niego! — odpowiedziała mu Katarzyna Iwanowna. Chory milczał. Wodził za żon ą bojaźliwym, smutnym wzrokiem. Katarzyna Iwanowna znów podeszła do niego i stan ęła przy wezgłowiu. Chory uspokoił si ę, lecz nie na długo. Oczy jego spocz ęły na małej Lidoczce (jego ulubienicy), która schowała się w kącie, drżą c na całym ciele jak w ataku febry i patrz ą c na ojca ze zdziwieniem, strachem, lecz i z dziecinn ą ciekawo ś ci ą. — A... a... — st ę kał stary, wskazuj ą c z zaniepokojeniem na dziewczynk ę. Chciał widocznie coś powiedzieć. — No, czego jeszcze? — krzykn ęła Katarzyna Iwanowna. — Bosa... bosa... — bełkotał chory, obłąkanymi oczyma wskazuj ą c na gołe nóż ki dziecka. — Mi-i-lcz! — wrzasn ęła Katarzyna Iwanowna mocno podra ż nionym głosem. — Sam dobrze wiesz, dlaczego chodzi boso. — Doktor przyszedł, chwała Bogu — zakomunikował uradowany Raskolnikow. Do pokoju wszedł doktor, male ń ki, czyściutki, starannie ubrany Niemiec. Rozgl ą dał się dokoła nieufnie. Potem podszedł do chorego, zbadał puls i uwa ż nie obmacał głowę; przy pomocy Katarzyny Iwanowny rozpi ął powalan ą krwi ą koszul ę i obnaż ył pierś chorego. Cała klatka piersiowa była zgnieciona, poszarpana i pokaleczona; kilka żeber z prawej strony było złamanych. Z lewej strony, w okolicy serca widniał wielki, złowieszczy, żółtoczarny siniec: ślad strasznego uderzenia kopytem. Doktor zmarszczył brwi. Policjant opowiedział doktorowi, jak koło powozu zaczepiło chorego i cią gn ęło po bruku ze trzydzieś ci kroków. — Dziwi ę się bardzo, że on w ogóle jeszcze odzyskał przytomno ść — szepn ął doktor do Raskolnikowa. 229 — i_;o pan aoKtor powie o stanie cnorego/ — zapytał Raskolnikow. — Umrze wkrótce. — Czyż by nie było najmniejszej nadziei?
— Ż adnej! Za chwil ę wyzionie ducha... Na dobitek ma bardzo ci ężkie rany na głowie... Hm! Mógłbym jeszcze puścić mu krew, ale... to wszystko już na nic. Za pięć, najwyż ej dziesi ęć minut umrze. Nie ma rady. — Niech pan doktor spróbuje przynajmniej puścić krew. — Mog ę... Zreszt ą uprzedzam pana, że nie odniesie to żadnego skutku... Wtem w sieni rozległy się czyjeś kroki. Tłum rozst ą pił si ę. Na progu ukazał si ę sę dziwy staruszek, był to pop z sakramentem, zawiadomiony przez jednego z policjantów zaraz po zajściu. Doktor zamienił z popem znacz ą ce spojrzenie i niezwłocznie ust ą pił mu miejsca. Raskolnikow prosił doktora, aby pozostał jeszcze chwil ę. Ten wzruszył ramionami, lecz zgodził się. Wszyscy odeszli od łoża. Spowied ź trwała bardzo krótko. Umieraj ą cy z trudem rozumiał popa i sam wydawał tylko urywane, niewyra ź ne dźwi ę ki. Katarzyna Iwanowna zabrała Lidoczk ę, zdj ęła z krzesła chłopczyka, odeszła w kąt koło pieca i padła na kolana. Dzieci uklę kły równie ż. Dziewczynka wci ąż drżała jak w febrze, chłopczyk zaś klę czał, uroczy ś cie podnosił rą czk ę, kreślił na piersi znak krzyż a i kłaniał si ę do ziemi, uderzaj ą c czołem o podłogę, co sprawiało mu widoczn ą przyjemno ść. Katarzyna Iwanowna zagryzała wargi i powstrzymuj ą c łzy, modliła się takż e, od czasu do czasu poprawiała chłopczykowi koszulk ę; na zbyt obna ż one ramiona dziewczynki narzuciła chustk ę, któr ą wydobyła z komody, nie przerywaj ą c modlitwy i nie podnosz ą c się z kolan. Ciekawi mieszka ń cy wewn ę trznych pokoi znów zacz ę li otwierać drzwi i zagl ą da ć. W sieni zgromadzili si ę lokatorzy z całego domu, ale zachowywali się przyzwoicie i nie przest ę powali progu pokoju, gdzie leżał konaj ą cy. Cała ta scena była oświetlona tylko ogarkiem świecy. 230 w icj samej unwiii piz.cz, iium szyimu i uicniva, która pobiegła po siostr ę. Wpadła zdyszana do pokoju, zdj ęła chustk ę i odszukawszy matk ę oczyma, podeszła do niej i szepn ęła: — Już idzie! Spotkałam ją na ulicy! Matka ujęła dziewczynk ę za rami ę, zmuszaj ą c ją do ukl ę kni ę cia obok siebie. Spośród otaczaj ą cych wysun ęła się po cichutku i nieś miało młoda dziewczyna. Samo zjawienie si ę jej wydawało się dziwne wśród nę dzy, łachmanów, śmierci i rozpaczy, króluj ą cych w pokoju. Ubrana była równie nę dznie, ale uboga jej toaleta była utrzymana w krzycz ą cych barwach, jak tego wymagaj ą gusta ulicy i smak tego odr ę bnego świata, do którego należ ała; każ dy szczegół zdradzał jasno i haniebnie uwydatniony cel. Sonia stan ęła w sieni, na progu pokoju, ale nie weszła dalej; patrzyła przed siebie jak nieprzytomna. Zdawało się, że zapomniała zupełnie o swej kupionej z czwartej rę ki jedwabnej sukni z nadzwyczaj długim i śmiesznym ogonem, sukni, która w pokoju umieraj ą cego była rażą co nieprzyzwoita. Zapomniała o swej olbrzymiej krynolinie, która zatarasowała drzwi, o jasnych bucikach, o parasolce od słońca, któr ą miała przy sobie mimo pory wieczornej, o śmiesznym słomianym, okr ą głym kapelusiku, ozdobionym jaskrawym piórem ognistego koloru. Spod tego figlarnie, na bakier włożonego kapelusza wygl ą dała drobna, blada i wystraszona twarzyczka z otwartymi ustami i oczami, które zdawało się, zastygły w niemym przeraż eniu. Sonia była blondynk ą lat moż e osiemnastu, niskiego wzrostu, szczupła, lecz dość przystojna, o cudownych, niebieskich oczach. Nie odrywaj ą c wzroku, patrzyła na łóżko, na popa; nie mogła złapać tchu po szybkim biegu. Wreszcie dosłyszała szepty tłumu i nawet oddzielne wyrazy dotycz ą ce jej osoby. Spuś ciła oczy, przeszła przez próg i stan ęła w pokoju, tuż przy samych drzwiach. Nareszcie spowied ź i komunia były sko ń czone. Katarzyna Iwanowna znowu podeszła do łoża m ęż a. Pop ust ą pił jej miejsca i zbieraj ą c się już do odejścia, zwrócił si ę do niej ze słowami pociechy.
231 — ^o ja icraz z mmi poczn ę: — osiro i gniewnie przerwaia mu Katarzyna Iwanowna, wskazuj ą c na dzieci. — Bóg jest miłosierny, niech pani ufa w pomoc Wszechmog ą cego — zacz ął pop. — E-ech! Miłosierny, ale nie dla nas! — To grzech, wielki grzech tak mówić — zauwa ż ył pop, potrz ą saj ą c głową. — A czy to nie jest grzech? — krzykn ęła Katarzyna Iwanowna, wskazuj ą c na umieraj ą cego. — Możliwe, że ci, którzy mimo woli byli przyczyn ą jego śmierci, zechc ą wynagrodzi ć pani utrat ę żywiciela. — Wielebny mnie nie rozumie! — zawołała Katarzyna Iwanowna, machn ą wszy w rozdra ż nieniu ręk ą. — Nie ma za co nawet wynagradza ć! Był pijany i sam wpadł pod konie! O jakim żywicielu wielebny mówi? On nie tylko nie żywił, ale jeszcze rujnował do reszty. Przecie ż ten pijak wszystko przepił. Okradał nas i wszystko zanosił do szynku; przepijał pieni ą dze dzieci i moje własne! Chwała Bogu, że umiera! Mała szkoda, krótki żal! — Wszystko należ y przebacza ć w godzinie śmierci; uczucia pani są wielkim grzechem! Katarzyna Iwanowna krz ą tała się koło chorego, poiła go, wycierała pot i krew z czoła, poprawiała poduszk ę i nie przerywaj ą c tych zabiegów, rozmawiała z popem. Teraz jednak nagle zwróciła się ku niemu, krzycz ą c w ogromnym podnieceniu: — Ech, prosz ę wielebnego! Puste słowa i nic wi ę cej! Przebaczy ć! Tak by i dziś było, gdyby go konie nie stratowały: wróciłby do domu pijany, koszul ę ma na sobie brudn ą, podart ą... położyłby si ę spać... a ja do świtu prałabym łachmany jego i dzieciaków, a potem suszyła je za oknem, a o świcie usiadłabym do cerowania — tak sp ę dzam noce! I co tu mówi ć o przebaczeniu? Już mu przebaczyłam! Głęboki, okropny kaszel przerwał jej mow ę. Splun ęła do chusteczki i pokazała popu, przyciskaj ą c drug ą rę k ą pierś. Chusteczka była pełna krwi... 232 Pop zwiesił głowę i nie powiedział już wi ę cej ani słowa. Marmieładow leżał w agonii i nie odrywał oczu od twarzy Katarzyny Iwanowny, która znowu pochyliła się nad nim. Widoczne było, że chce jej coś powiedzie ć, nawet próbował coś wykrztusić, z wysiłkiem poruszaj ą c wargami i niewyra ź nie bełkocz ą c, lecz Katarzyna Iwanowna, domy ś liwszy się, że chce ją prosić o przebaczenie, krzykn ęła rozkazuj ą co: — Milcz! Nie trzeba!... Wiem, co chcesz powiedzie ć!... Chory umilkł. W tej chwili wzrok jego, błądzący po pokoju, spocz ął na Soni. Nie zauwa ż ył jej przedtem, stała w k ącie, ukryta w cieniu. — Kto to? Kto to? — przemówił nagle ochrypłym, zduszonym głosem, wskazuj ą c z przera ż eniem oczami na drzwi, gdzie stała córka, i usiłując si ę podnieść... — Leż! Leż! — krzykn ęła Katarzyna Iwanowna. Ale chory z niesłychanym wysiłkiem zdołał si ę unieść na posłaniu, opieraj ą c si ę na rę ce. Dzikim i nieruchomym wzrokiem patrzył przez chwil ę na córk ę, nie poznaj ą c jej. Nie widział jej jeszcze ani razu w takim stroju. Nagle poznał ją, uniż on ą, przybit ą, w krzykliwej toalecie i zawstydzon ą, pokornie oczekuj ą c ą, aż przyjdzie na nią kolej pożegnać się z umieraj ą cym ojcem. Wyraz niesko ń czonej m ę ki pojawił się na jego twarzy. — Soniu! Córko! Przebacz! — krzykn ął umieraj ą cy i wyci ą gn ął ku niej r ęk ę, lecz straciwszy równowag ę, spadł z kanapy i upadł twarz ą na podłogę. Wszyscy rzucili się ku niemu, podnie śli, ułożyli na posłaniu... konał już. Sonia krzykn ęła słabo, podbiegła do ojca, obj ęła go i zastygła w tym ostatnim uścisku. Zmarł w obj ę ciach córki. — Dopi ął swego — powiedziała Katarzyna Iwanowna, ujrzawszy, że m ąż już nie żyje. — Co ja teraz poczn ę? Sk ą d wezm ę na pogrzeb? Czym jutro nakarmi ę dzieci? Raskolnikow zbliżył się do Katarzyny Iwanowny.
— Katarzyno Iwanowno — zacz ął — w zeszłym tygodniu m ąż pani opowiedział mi histori ę swego życia i inne... okoliczno ś ci. Mówił o pani z najgłębszym szacunkiem. Od tego 233 wieczora, gdym się dowiedział, jak m ąż pani kochał sw ą rodzin ę, a zwłaszcza, jak kochał i szanował pani ą, od tego czasu staliś my si ę przyjaciółmi... Niech ż e pani pozwoli mi teraz... okaza ć ostatni ą przysługę... zmarłemu przyjacielowi. Mam tutaj... zdaje się ze dwadzie ś cia rubli, i jeżeli to moż e pani choć troch ę pomóc, to... ja... jednym słowem, ja jeszcze przyjd ę, na pewno przyjd ę... prawdopodobnie przyjd ę nawet jutro... Do widzenia! Szybko wyszedł z pokoju i zacz ął przeciska ć si ę przez tłum zalegaj ą cy schody; tutaj niespodziewanie natkn ął się na Nikodema Fomicza, który dowiedziawszy się o nieszcz ęś ciu, zjawił się osobi ś cie, aby wydać odpowiednie zarz ą dzenia. Nie widzieli si ę od owej sceny w cyrkule, lecz Nikodem Fomicz poznał Raskolnikowa. — O, i pan tutaj? — zapytał. — Już nie żyje — odpowiedział Raskolnikow. — Był doktor, był pop, wszystko w porz ą dku. Niech pan nie m ę czy nieszcz ę snej kobiety, ona ma suchoty w ostatnim stadium. Niech pan doda jej otuchy, jeśli pan moż e... Przecież pan jest dobrym człowiekiem, wiem o tym... — dodał z uś miechem, patrz ą c mu prosto w oczy. — Pan jest cały poplamiony krwi ą — zauwa ż ył Nikodem Fomicz, spostrzegłszy przy świetle latarni kilka ciemnych plam na kamizelce Raskolnikowa. — Tak, poplamiłem si ę... cały jestem poplamiony krwi ą — powiedział Raskolnikow jakim ś dziwnym tonem; potem uś miechn ął się, skin ął głową i pocz ął schodzić ze schodów. Szedł powoli, bez poś piechu, ogromnie poruszony, i choć sam o tym nie wiedział, ogarn ęło go nowe, pot ęż ne uczucie pełni i pot ę gi życia. Było to uczucie podobne do tego, jakie ogarnia skaza ń ca, który nagle i niespodziewanie dowiaduje si ę, że został ułaskawiony. W połowie schodów dogonił go pop powracaj ą cy do domu; Raskolnikow bez słowa ust ą pił mu z drogi, zamieniwszy z nim ukłon. Gdy był już przy ko ń cu schodów, posłyszał za sob ą czyjeś poś pieszne kroki. Ktoś go gonił. Była to Pole ń ka, biegła za nim, wołając: „Prosz ę pana! Prosz ę pana!" 234 Raskolmkow zatrzymał si ę. Dziewczynka zbiegła ze schodów i stan ęła przed nim o stopie ń wyżej. W słabym świetle, które dochodziło z podwórza, Raskolnikow zobaczył szczupłą, a jednak miłą twarzyczk ę dziewczynki, która uśmiechała się do niego i patrzyła na niego z dziecinn ą wesołością. Przybiegła do niego z poleceniem, które widocznie bardzo jej się podobało. — Prosz ę pana, jak się pan nazywa?... i jeszcze... gdzie pan mieszka? — pośpiesznie zapytało dziewcz ę zadyszanym głosikiem. Raskolnikow położył ręce na jej ramionach i poczuł si ę prawie szcz ęśliwy. Widok tej dziewczynki sprawiał mu niewy-słowion ą przyjemno ść, choć sam nie wiedział dlaczego. — Kto ciebie posłał? — Posłała mnie siostrzyczka Sonia — odpowiedziała dziewczynka, uśmiechaj ą c się jeszcze rado ś niej. — Od razu wiedziałem, że wysłała cię Sonia. — Mamusia też mnie posłała. Kiedy Sonia kazała mi iść, mamusia podeszła i mówi: „Biegnij pr ę dzej, Pole ń ko!" — A czy ty kochasz siostrzyczk ę Soni ę? — Ja ją kocham wię cej niż wszystkich — powiedziała dziewczynka z przekonaniem i twarzyczka jej nagle spowa ż niała. — A czy mnie bę dziesz kocha ć? Zamiast odpowiedzi ujrzał pochylaj ą c ą si ę ku niemu twarzyczk ę dziewczynki i pulchne wargi, naiwnie wysuni ę te do pocałunku. Nagle wą tłe ramionka mocno obj ęły jego szyj ę,
główka dziecka znalazła się na jego ramieniu i dziewczynka zaszlochała, coraz mocniej tulą c się do niego. — Ż al mi tatusia! — powiedziała po chwili, podnosz ą c zapłakan ą twarzyczk ę i ocieraj ą c ręk ą łzy. — Teraz wci ąż wal ą się na nas nieszcz ęś cia — dodała nagle z tą powa ż n ą mink ą, jak ą zwykle przybieraj ą dzieci, kiedy chc ą rozmawia ć „jak dorośli". — A czy tatuś was kochał? 235 — Lidoczk ę kochał najwi ę cej — cią gn ęła dalej mała. Spowa ż niała już zupełnie, nie uśmiechała się wię cej i rzeczywi ś cie była podobna do dorosłej. — Tatuś dlatego Lidoczk ę kochał, że ona taka mała i że chora, i zawsze coś jej przynosił. A nas tatuś uczył czytać; mnie uczył jeszcze gramatyki i religii — dodała z godno ś ci ą — mamusia nic nie mówiła, ale wiedzieliś my, że jej się to podoba; teraz mamusia chce mnie nauczy ć po francusku, bo już czas, żebym się uczyła, jak należy. — A modlić się umiesz? — No pewnie! Już dawno się nauczyłam. Ja się modl ę sama, osobno, bo już jestem dorosła, a Kola i Lidoczka modl ą się razem z mamusi ą, na głos; najpierw odmawiam modlitw ę do Matki Boskiej, a potem jeszcze jedn ą: „Boże, przebacz i pobłogosław naszej siostrzyczce Soni", i jeszcze: „Boże, przebacz i pobłogosław naszemu drugiemu tatusiowi", bo nasz starszy tatuś już nie żyje, a ten był drugi tatuś i za niego też si ę modlimy. — Pole ń ko, ja mam na imi ę Rodion; pomódl się czasem i za mnie, za grzesznego Rodiona — nic wi ę cej nie trzeba. — Całe życie bę d ę się za pana modli ć — z zapałem powiedziała dziewczynka i nagle roześ miała się znowu, rzuciła się ku niemu i znowu mocno go obj ęła. Raskolnikow podał jej swoje nazwisko i adres i obiecał, że na pewno przyjdzie nazajutrz. Mała odeszła zachwycona nowym znajomym. Gdy Raskolnikow wyszedł na ulic ę, dochodziła jedenasta. Po upływie pię ciu minut stał już na moście, w tym samym miejscu, sk ą d kobieta rzuciła si ę do wody. „Dosyć! — orzekł stanowczo i uroczy ś cie — precz złudzenia, urojone obawy i majaki!... Ż ycie istnieje! Czyż nie żyłem przed chwil ą? Moje życie nie sko ń czyło si ę wraz ze śmierci ą starej! Wieczny odpoczynek jej — i dosy ć tego! Rozpoczyna si ę okres panowania rozs ą dku i światła... woli... i siły... Teraz zobaczymy! — dodał, jakby wyzywaj ą c jakieś ciemne moce. — A jednak byłem już zdecydowany żyć na takim małym skrawku ziemi! 236 ...jestem w tej cnwm oarazo osmoiony, wyaaje mi się jeanaK, że choroba już min ęła. Wiedziałem, że minie, gdy wychodziłem z domu. Dobrze wię c, dom Poczinkowa to dwa kroki st ą d. Musz ę być u Razumichina, choć by odległość była wi ę ksza, niech tym razem wygra zakład!... Niech si ę ucieszy, nic nie szkodzi!... Siła, siła potrzebna mi, bez siły nic nie da si ę zrobi ć, a siłę należy zdobywa ć właśnie siłą, tego oni nie wiedz ą" — pomy ślał wynio śle i chełpliwie. Poszedł, ledwie powłóczą c nogami. Duma i buta narastały w nim, w cią gu jednej minuty był to już całkiem inny człowiek. Co wpłynęło na tak ą zmian ę? Jak ton ą cemu wydało mu się, że desk ą ratunku jest myśl: „Moje życie nie sko ń czyło się wraz ze śmierci ą starej". Myśl ta była przedwczesna, nie zastanawiał si ę jednak nad tym. „Prosiłem ją jednak, żeby pomodliła się za Rodiona — przemkn ęło mu nagle przez myśl — tak... to na wszelki wypadek" — i roześ miał się z tej dziecinady. Był w znakomitym humorze. Z łatwością odszukał Razumichina; w domu Poczinkowa znano już nowego lokatora i stróż zaraz wskazał mu drog ę. Już w połowie schodów słychać było gwar i ożywione
rozmowy licznego towarzystwa. Drzwi wejściowe były otwarte na oścież: dochodziły odgłosy sprzeczki. Pokój Razumichina był obszerny, zebrało się tam z piętnaś cie osób. Raskolnikow zatrzymał si ę w przedpokoju. Za przepierzeniem krz ą tały się dwie służące przy samowarach, butelkach, talerzach i półmiskach z pierogiem i przek ą skami przyniesionymi z kuchni gospodyni Razumichina. Raskolnikow polecił wywołać Razumichina, ten przybiegł natychmiast, zachwycony. Raskolnikow od razu poznał, że Razumichin wypił sporo; jakkolwiek nigdy nie mógł upić si ę do nieprzytomno ś ci, to jednak tym razem wszystkie oznaki wskazywały, że jest już „pod bardzo dobr ą dat ą". — Słuchaj — rzekł Raskolnikow z poś piechem — przyszedłem ci tylko powiedzie ć, że wygrałeś zakład i że istotnie nikt nie moż e przewidzie ć, co si ę z nim bę dzie dziać. Wej ść jednak nie mam siły, upadłbym zaraz, a zatem witam ci ę i żegnam zarazem. A jutro wpadnij do mnie... 237 — wiesz co, oaprowaaz ę ci ę do domu; SKOFO sam mówisz, że jesteś osłabiony, to... — A goś cie? Kto to jest ten kę dzierzawy, co wyjrzał przed chwil ą? — Albo ja wiem? Moż e wuj przyprowadził, a moż e sam przyszedł... Zostawi ę z nimi wuja, to cudowny człowiek, szkoda, że nie moż ecie si ę pozna ć. A zreszt ą, pal ich licho! Teraz nie jestem im już tak bardzo potrzebny i chc ę si ę nieco odś wież yć; w sam ą por ę przyszedłeś, mój drogi, jeszcze dwie minuty, a pobiłbym si ę z nimi. Takie prawi ą głupoty... Nie masz poj ę cia, do jakiego stopnia zidiocenia moż e dojść człowiek! Zreszt ą, jak można to strawić? Chociaż i my sami nieraz... Niech ich tam... Niech sobie plot ą, za to potem pleść głupot nie bę d ą... Zaczekaj tu chwileczk ę, przyprowadz ę Zo-simowa. Zosimow jakby tylko czekał na Raskolnikowa, rzucił si ę do niego z jakim ś szczególnym zainteresowaniem. Po chwili twarz mu si ę rozjaś niła. — Natychmiast spać — powiedział, obejrzawszy pacjenta — a na noc zażyć jedn ą dawk ę. — Zażyje pan? Wczoraj przygotowałem już... taki proszek. — Nawet dwa — odparł Raskolnikow. Zaż ył lekarstwo natychmiast. — To bardzo dobrze, że go odprowadzisz — powiedział Zosimow do Razumichina — jutro zobaczymy, co bę dzie. Jak na dziś, jest bardzo dobrze: znaczne polepszenie. Człowiek uczy się, póki żyje... — Wiesz, co mi Zosimow szepn ął, gdy wychodziliś my? — rzekł Razumichin, gdy znaleźli się już na ulicy. — Powiem ci, bracie, wszystko wprost, bo oni wszyscy są głupcami. Zosimow kazał mi rozmawia ć z tob ą przez drog ę i zdać mu potem sprawozdanie. Widzisz, Rodia, on myśli, że ty... postradałeś zmysły lub że ci w każdym razie niewiele do tego brakuje. Uważ asz? Po pierwsze, ty jesteś trzy razy m ą drzejszy od niego, po wtóre, jeżeli jesteś przy zdrowych zmysłach, to moż esz 238 piun ą c na le jego gmpie pomysiy, a po irzecie, ten KIOC, Kiory jest właściwie chirurgiem, studiuje teraz z zapałem psychiatri ę, a co do ciebie, to mu klina zabiła twoja dzisiejsza rozmowa z Zamietowem. — Czy Zamietow opowiedział ci wszystko? — Tak. I bardzo dobrze zrobił. Teraz rozumiem wszystko co do joty i Zamietow także... Tak, jednym słowem, Rodia... sprawa jest taka... Jestem teraz nieco wstawiony, ale to nic nie szkodzi... Sprawa jest taka, że ta myśl... ty mnie rozumiesz? Ta myśl rzeczywi ś cie pocz ęła w nich kiełkować... ty to rozumiesz. To znaczy, że żaden z nich nie odwa ż y się wypowiedzie ć głośno tego horrendalnego głupstwa, a w ko ń cu, gdy tego malarza wsadzili, to całkiem już w to przestali wierzy ć. Ale sk ą d bior ą si ę takie półgłówki? Pobiłem wtedy troch ę Zamietowa — mówi ę ci to tylko w cztery oczy i bro ń Boże, nie daj pozna ć po sobie, że o tym wiesz, przekonałem się bowiem, że Zamietow jest bardzo ambitny, przekonałem się niedawno, gdy byliś my u tej Luizy Iwanowny — ale dzisiaj wszystko się wyjaś niło. Alf ą
i omeg ą wszystkiego był Ilja Pietrowicz! Skorzystał wtedy z twego omdlenia w cyrkule i robił najrozmaitsze przypuszczenia, a potem sam się wstydził tych przypuszcze ń; wiem o tym... Raskolnikow słuchał chciwie. Razumichin wygadał się ze wszystkiego, bo był pijany. — Zemdlałem wtedy, bo było bardzo duszno i czuć było okropnie farb ę — rzekł głośno. — On się jeszcze usprawiedliwia! To nie farba, to zapalenie, które drzemało w tobie już od miesi ą ca, tak to wytłumaczył Zosimow. Jak teraz ten smarkacz Zamietow spuś cił nos na kwint ę, tego sobie nawet przedstawi ć nie moż esz. „Nie jestem wart nawet tyle, co mały palec tego człowieka" — mówi (ma na myśli twój mały palec). On myśli i gada czasem całkiem do rzeczy, ale ta lekcja, której udzieliłeś mu dziś w „Pałacu Kryształowym", to było coś wspaniałego! Nap ę dziłeś mu przede wszystkim porz ą dnego stracha. Najpierw zmusiłeś go, 239 oy znowu uwierzył w lę giupi ą mysi, a poieiii, na KOIICU uupiciu, pokazałeś mu język: „A ku-ku!" Doskonale! Został zmiaż dż ony i unicestwiony. Wybornie! Dobrze mu tak. Szkoda, że mnie tam nie było!Czekał teraz na ciebie. Również Porfiry chciał ci ę pozna ć... — A już i ten? A dlaczego zrobiliście ze mnie wariata? — Ale sk ą d znowu... wariata. Zdaje si ę, że za duż o nagadałem... Zdawało im si ę, że wszystko krę ci się około tego jednego punktu, a teraz ten punkt jest wyjaś niony... znaj ą c wszystkie okoliczno ś ci... i jak to ci ę rozdra ż niło wtedy i jaki miało zwi ą zek z chorob ą... Ja, bracie, jestem troch ę pijany, ale diabli go wiedz ą, on ma jak ąś ide ę... Mówi ę ci, zwariował po prostu na punkcie chorób nerwowych. Ale gwiż dż na to... Przez pół minuty obaj milczeli. — Słuchaj, Razumichin — pierwszy przemówił Raskol-nikow — chc ę ci coś wyzna ć. Byłem przed chwil ą przy łożu umieraj ą cego... Urz ę dnik jeden umarł... dałem tam wszystkie pieni ą dze... i pocałowała mnie przed chwil ą pewna mała istotka, tak że nawet gdybym kogo ś zamordował, to mimo to czułbym się... i widziałem tam jeszcze jedn ą istot ę... z ognistym piórem... mówi ę jednak od rzeczy... bredz ę... podtrzymaj mnie, zaraz bę d ą schody... — Co ci? Co ci jest? — zapytał Razumichin zaniepokojony. — W głowie mi się troch ę krę ci, ale to głupstwo... jest mi jednak tak smutno, tak smutno! Tak jakbym był kobiet ą... Patrz, co to? Spójrz! — Co jest? — Nie widzisz? Ś wiatło w moim pokoju, widać przez szpar ę... Byli już na ostatnich schodach, przy drzwiach gospodyni. Rzeczywi ś cie z izdebki Raskolnikowa są czyło si ę światło. — Dziwne! Moż e to Nastazja? — powiedział Razumichin. — Ona nigdy o tej porze nie przychodzi do mego pokoju, dawno już śpi. Wszystko jedno... B ą dź zdrów! — Co ci jest? Odprowadz ę cię do pokoju. 240 uścisn ąć twoj ą dłoń. No, podaj mi rę k ę, bądź mi zdrów! — Co ci jest, Rodia? — Nic! Chod ź!... Bę dziesz świadkiem... Ruszyli na gór ę. Razumichin nie mógł op ę dzi ć si ę od myśli, że moż e jednak Zosimow miał racj ę. „Ech! Rozdra ż niłem go moj ą paplanin ą!" — szepn ął do siebie. Wtem, gdy zbliżali si ę do pokoju, usłyszeli dochodz ą ce stamt ą d głosy. — Co to znaczy? — zdumiał si ę Razumichin. Raskolnikow pierwszy ujął za klamk ę, otworzył drzwi i stan ął na progu jak wryty.
Matka i siostra siedziały na kanapie i czekały na niego już półtorej godziny. Dlaczego tak mało myślał o nich, choć dziś jeszcze przyszła kolejna wiadomo ść, że są już w drodze, że lada chwila przyb ę d ą? Przez cały czas jedna i druga wypytywały Nastazj ę, która i teraz stała przed nimi i opowiadała o wszystkim z najdrobniejszymi szczegółami. Omal nie zemdlały, dowiedziawszy się, że on w gor ą czce „uciekł dziś" nie wiadomo dok ą d. „Boże, co się z nim dzieje!" Obydwie płakały i cierpiały m ę ki w czasie oczekiwania. Przywitały Raskolnikowa radosnym i pełnym zachwytu okrzykiem. Obie rzuciły się ku niemu. Ale on stał jak wryty. Okropna świadomo ść rzeczywisto ś ci poraziła go jak piorun. Jego rę ce nie podniosły si ę, aby uścisn ąć najdro ższe mu istoty. Matka i siostra tuliły go w obj ę ciach, płacząc i śmiej ą c się na przemian... Ledwie zrobił krok, zachwiał się i run ął na podłogę. Stracił przytomno ść. Przeraż enie, krzyki, jęki... Razumichin wpadł do pokoju, chwycił w swe silne ramiona chorego i ułożył go na kanapie. — Nic to, nic to — mówił do matki i siostry — on tylko zemdlał, to głupstwo! Przed chwil ą doktor mówił, że jest mu znacznie lepiej, że jest zupełnie zdrów! Wody! O, już przychodzi do siebie, już po wszystkim! 241 Chwycił ręk ę Dum tak, ze omal jej nie wykr ę cił, by zmusi ć ją do pochylenia si ę nad chorym i upewnienia się, że „już po wszystkim". I matka, i siostra spogl ą dały na Razumichina jak na wysłańca Opatrzno ś ci, z zachwytem i wdzi ę czno ś ci ą. Słyszały już od Nastazji, czym był dla Rodiona przez cały czas choroby ten „roztropny młodzieniec", jak nazwała go tegoż wieczoru sama Pulcheria Raskolnikowa w poufnej rozmowie z Duni ą.
Cz ęść trzecia
i Raskolnikow uniósł się i usiadł na kanapie. Słabym ruchem ręki dał znak Razumichinowi, aby przerwał potok bezładnych i pośpiesznych słów pocieszenia, którymi starał si ę uspokoić matk ę i siostr ę. Potem uj ął obie kobiety za ręce i patrzył im w oczy przez dobre dwie minuty. Matka przeraziła si ę tego spojrzenia. W jego wzroku malowała się bezgraniczna miłość, a równocze ś nie odr ę twienie granicz ą ce z obłędem. Pulcheria Aleksandrowna wybuchn ęła płaczem. Dunia zbladła; jej dłoń zadrż ała w dłoni brata. — Niech odprowadzi was do domu — rzekł złamanym głosem, wskazuj ą c na Razumichina. — Do widzenia, jutro bę dzie wszystko... Kiedy przyjechałyście? — Dziś wieczór, kochany Rodia — odparła Pulcheria Aleksandrowna. — Poci ą g spóź nił się, i to bardzo. Teraz jednak nie opuszcz ę ci ę, Rodia, za nic na świecie. Pozostan ę z tob ą przez noc... — Nie drę czcie mnie! — zaprotestował i z rozdraż nieniem machn ął rę k ą. — Zostan ę przy nim! — oświadczył Razumichin. — Nie zostawi ę go ani na chwil ę samego. Moi goś cie mog ą iść do diabła!Mój wuj sam potrafi czyni ć honory domu! 243 — Jakż e mam panu dzi ę kowa ć... — zacz ęła Pulchena Alek-sandrowna, ściskaj ą c dłoń Razumichina, ale Raskolnikow przerwał jej:
— Nie mog ę, już nie mog ę! — powtarzał nerwowo. — Nie m ę czcie mnie! Dosyć tego, idźcie już... nie mog ę!... — Chod ź my, mamo, wyjdź my choć by na chwil ę z pokoju! — szepn ęła Dunia z przestrachem. — M ę czymy go, to jasne. — Czyż po trzech latach nie wolno mi popatrze ć troch ę dłużej na niego! — załkała Pulcheria Aleksandrowna. Jednak Raskolnikow przerwał jej znowu: — Poczekajcie! Przerywacie mi wci ąż, aż mi si ę w głowie miesza... Widziałyście Luzy na? — Nie, Rodia, on wie jednak, żeśmy przyjechały. Słyszałyśmy, że Piotr Pietrowicz był tak uprzejmy i odwiedził cię dzisiaj — dodała Pulcheria Aleksandrowna, nieco zafrasowana. — Tak... był tak uprzejmy!... Duniu, powiedziałem dziś temu Łużynowi, że zrzuc ę go ze schodów, i wygoniłem precz... — Rodia, co ty wygadujesz! Nie chcesz chyba powiedzieć... — zacz ęła Pulcheria Aleksandrowna z przeraż eniem, ale popatrzywszy na Duni ę, zamilkła. Dunia patrzyła uważ nie na brata, czekaj ą c, co jeszcze powie. Nastazja opowiedziała im już przedtem o kłótni. Poniewa ż jednak nie wszystko zrozumiała i nie wszystko potrafiła powtórzy ć, przeto obie kobiety cierpiały bardzo wskutek niepewno ś ci. — Duniu — mówił dalej z wysiłkiem Raskolnikow — nie godz ę si ę na to małżeństwo i dlatego musisz zaraz jutro przy pierwszym słowie zerwa ć z Łuż ynem, abyś my go wię cej nie widzieli. — Mój Boże! — krzykn ęła Pulcheria Aleksandrowna. — Bracie, zastanów si ę... co mówisz!... — odparła gniewnie Dunia, uspokoiła si ę jednak zaraz. — Moż e nie jesteś teraz w stanie my śleć rozs ą dnie, jeste ś zm ę czony — dodała łagodnie. — Myślisz, że bredz ę w gor ą czce? Nie... Chcesz poślubić Łuż yna ze wzgl ę du na mnie. Ja jednak nie przyjmuj ę tej ofiary. 244 l dlatego napiszesz mu jutro list..., w którym zawiadomisz go o zerwaniu... Rano dasz mi do przeczytania i wszystko się sko ń czy. — Nie mog ę tego zrobi ć! — rzekła dziewczyna zbolałym głosem. — Jakim prawem... — Kochana Duniu, i ty się zbytnio unosisz, daj spokój, jutro... Czy nie widzisz... — przerwała Duni przestraszona matka. — Najlepiej bę dzie, jeśli pójdziemy! — On bredzi! — stwierdził podpity Razumichin. — Inaczej nie odwa ż yłby si ę tak mówi ć! Jutro wszystko minie. Faktem jest jednak, że dziś wyrzucił go za drzwi. Tak było rzeczywi ś cie. No, a tamten wściekł się na dobre!... Wygłosił tu wielk ą mow ę i chciał nam zaimponowa ć swoj ą wiedz ą, ale w ko ń cu zrej-terował... — A wi ę c to prawda? — jękn ęła Pulcheria Aleksandrowna. — A wi ę c do widzenia, do jutra — rzekła Dunia ze współczuciem. — Chod ź my, mamo!... B ą dź zdrów, Rodia! — Czy słyszysz, siostro — wołałza ni ą ostatkiem sił — ja nie bredz ę, to małżeństwo byłoby podłością. Ja mog ę być łotrem, ty jednak nie powinna ś... dosy ć, że ktoś jeden... a nawet gdybym był łotrem, to takiej siostry nie uznam za siostr ę. Albo ja, albo Łużyn! A teraz moż ecie iść... — Zwariowałeś widocznie, ty despoto! — krzykn ął Razumichin. Jednak Raskolnikow nie odparł nic, być moż e, zabrakło mu sił. Wyci ą gn ął si ę na kanapie i wyczerpany odwrócił się do ściany. Dunia z żywym zainteresowaniem popatrywała na Razumichina, jej czarne oczy błyszczały; Razumichin zadrż ał pod tym spojrzeniem. Pulcheria Aleksandrowna stała jak skamieniała.
— W żaden sposób nie mog ę go opuś ci ć! — szepn ęła z rozpacz ą. — Zostan ę tu, chyba znajdzie się dla mnie jakiś kąt... Niech pan odprowadzi do domu moj ą córk ę. — Popsuje pani wszystko, pozostaj ą c tu — odparł również szeptem Razumichin, bardzo poruszony. — Niech pani wyjdzie 245 przynajmniej na schody. Nastka, poś wieć nam. Zapewniam pani ą — mówił dalej szeptem, gdy znaleźli si ę już na schodach — że o mało co nie pobił dziś mnie i lekarza! Czy pani rozumie? Nawet lekarza! A ten, aby go nie draż nić, uczynił zadość jego życzeniu i odszedł, ja zaś pozostałem na dole, żeby na niego uważ ać; on jednak ubrał si ę i uciekł. Gdy go pani rozdraż ni, odejdzie nawet teraz w nocy, jeszcze sobie coś zrobi... — Na miłość bosk ą, co też pan mówi! — Tak, a oprócz tego nie moż e przecie ż Adwotia Romanow-na pozosta ć sama bez pani w tym hotelu, w którym pani zamieszkała. Ten łotr, Piotr Pietrowicz, mógł paniom załatwić lepsze miejsce... Ale wie pani, jestem troch ę nietrze ź wy, i dlatego wyrwało mi się takie słowo; niech pani nie zważ a na to... — Chciałabym zobaczy ć się z gospodyni ą — odparła Pul-cheria Aleksandrowna, która nie dała si ę odwie ść od swego zamiaru — i poprosi ć ją o nocleg dla mojej córki. Pozostawi ć jego w tym stanie nie mog ę, nie mog ę! Rozmow ę tę prowadzili na schodach, tuż przed drzwiami gospodyni. Nastazja stała o kilka stopni niżej i świeciła im. Razumichin był bardzo poruszony. Przed pół godzin ą jeszcze, gdy odprowadzał Raskolnikowa do domu, okazał si ę wprawdzie nadmiernie gadatliwy, z czego jasno zdawał sobie spraw ę, jednak mimo olbrzymiej ilości wypitego alkoholu był przytomny zupełnie i rześ ki. Teraz zaś popadł w stan euforii, a jednocze ś nie wypity alkohol jakby ze zdwojon ą siłą uderzał mu do głowy. Stał przed obiema paniami i trzymaj ą c je za rę ce, starał się przekona ć, przytaczaj ą c swoje racje z zadziwiaj ą c ą szczero ś ci ą; prawdopodobnie dla lepszego efektu niemal przy każdym słowie ściskał boleś nie ich dłonie jakby kleszczami. Duni ę wprost poż erał przy tym oczyma, nie krę puj ą c się zupełnie. Kobiety, czuj ą c ból, starały si ę wyrwa ć swe rę ce z uścisku jego olbrzymich, kościstych łap; on nie widział tego i coraz bardziej przyci ą gał je ku sobie. Gdyby za żądały od niego, żeby rzucił się ze schodów, byłby to uczynił natychmiast, bez namysłu lub wahania. Pulcheria Aleksandrowna, bardzo zaniepokojona 246 stanem syna, miała wprawdzie wraż enie, ze młody człowiek zachowuje si ę nieco dziwnie i że zbyt boleśnie ściska im rę ce, poniewa ż jednak był on dla niej zarazem człowiekiem opatrzno ś ciowym, wolała nie zważ ać na te drobne niestosowno ś ci. Młodą dziewczyn ę zdziwiły, a nawet przestraszyły pałające niesamowitym blaskiem oczy ich nowego znajomego i opiekuna. Jakkolwiek nie była trwożliwa z natury, to jednak zmieszała się i zlę kła, i tylko nieograniczone zaufanie, którego nabrała do tego dziwnego człowieka pod wpływem opowiada ń Nastki, powstrzymało ją od ucieczki wraz z matk ą. Zdawała sobie również spraw ę z tego, że w tej chwili ucieczka nie była możliwa. W dziesi ęć minut póź niej uspokoiła się jednak zupełnie. Właściwoś ci ą Razumichina było to, że niezale ż nie od stanu, w jakim się znajdował, odkrywał bez reszty całą sw ą dusz ę, tak że każ dy dowiadywał się natychmiast, z kim ma do czynienia. — Do gospodyni w żaden sposób nie moż e pani pój ść, to jest zupełnie głupi pomysł!— gor ą czkowo przekonywał Pulcheri ę Aleksandro wn ę. — Wprawdzie jest pani jego matk ą, lecz mimo to, jeżeli pozostanie pani tutaj, doprowadzi go pani do pasji i diabeł wie, co z tego wyniknie! A wię c niech pani posłucha, co chc ę zrobi ć: teraz zostanie przy nim Nastka, ja zaś odprowadz ę panie do hotelu, bo same nie możecie wyjść na ulic ę, u nas w Petersburgu jest pod tym wzgl ę dem... Zreszt ą, nie mówmy o tym!... Pobiegn ę z powrotem i za kwadrans, słowo honoru!, przynios ę paniom dokładne wiadomo ś ci, jak on si ę ma, czy
śpi, czy nie itd. Potem, niech pani tylko posłucha, potem pobiegn ę szybko do mego domu, mam tam goś ci, wszyscy pijani; zabior ę stamt ą d Zosimowa — to jest ten lekarz, który go leczy; znajduje si ę on wśród moich gości; nie jest jednak pijany, bo on nigdy si ę nie upija! Zaci ą gn ę go do Rodi, a zaraz potem przyjd ę do pa ń; w ten sposób w ci ą gu godziny otrzymacie panie dwa sprawozdania o stanie jego zdrowia, w tym jedno od lekarza, czy rozumie pani? Od samego lekarza. To coś całkiem innego niż ode mnie! Gdyby jego stan się pogorszył, to przysi ę gam, że przyprowadz ę pani ą tu z powrotem, jeżeli jednak nast ą pi 247 polepszenie, to moż e pani spać spokojnie. Ja sam jednak sp ę dz ę całą noc tutaj, w sieni; Rodia nie dowie si ę o tym; co do Zosimowa zaś, to postaram si ę o nocleg dla niego u gospodyni, abyś my mieli go pod ręk ą. Bo kto mu jest teraz bardziej potrzebny: pani czy lekarz? Lekarz jest potrzebniejszy, niew ą tpliwie, a wi ę c niech pani idzie do domu! U gospodyni nie moż e pani zosta ć; ja mógłbym, pani jednak nie mo że; nie wpu ściłaby pani w ogóle, poniewa ż... no, bo jest dziwaczna... Jeśli jednak chce pani pozna ć przyczyn ę, to polubiła mnie bardzo i byłaby natychmiast zazdrosna o Awdoti ę Romanown ę, a i o pani ą też... O Awdoti ę Romanown ę na pewno; ma ona nieobliczalny charakter, zupełnie nieobliczalny! Ja zreszt ą jestem również głupcem... jednak mniejsza o to. Chod ź my, prosz ę pani! Czy ufa mi pani? Tak czy nie? — Chod ź my, mamo — rzekła Dunia — zrobi na pewno to, co obiecał. Uratował już raz życie Rodi. Jeśli lekarz zdecyduje się tu przenocowa ć, to bę dzie z pewno ś ci ą najlepsze wyjście. — Widzi pani, widzi pani... tak, pani mnie rozumie, poniewa ż pani jest aniołem! — wołał Razumichin w najwy ż szym uniesieniu. — Chod ź my zatem! Nastka, wracaj w te pę dy na gór ę, zosta ń przy nim ze światłem, za kwadrans wróc ę... Jakkolwiek Pulcheria Aleksandrowna nie była jeszcze całkiem przekonana, ale nie sprzeciwiała si ę dłużej. Razumichin podał każdej z nich rami ę i sprowadził je w dół po schodach. Matka jednak miała pewne w ątpliwo ś ci co do niego. „Jest roztropnym i poczciwym młodym człowiekiem, ale czy bę dzie mógł dotrzyma ć danej obietnicy w takim stanie, w jakim si ę znajduje?..." — Widz ę, że pani ma w ątpliwo ś ci z powodu mego stanu! — powiedział Razumichin, odgaduj ą c jej myśli. Stawiał przy tym tak olbrzymie kroki i pę dził tak szybko po chodniku, że obie panie nie mogły nad ąż yć, ale nie zważał na to zupełnie. — Głupstwo! To jest, chciałem powiedzie ć, że jestem pijany, ale to jest zupełnie oboj ę tne; moja nietrze ź wo ść nie pochodzi 248 z woaKi, lecz z tego, ze skoro tylko panie ujrzałem, coś uderzyło mi do głowy... Prosz ę nie zwraca ć na mnie uwagi, plot ę głupstwa; jestem pani niegodny... W najwy ż szym stopniu niegodny!... Jak tylko odprowadz ę panie do domu, wylej ę sobie tu, nad kanałem, dwa wiadra wody na głowę i zaraz przyjd ę do siebie... Gdyby ście panie wiedziały, jak bardzo obie je kocham!... Nie śmiejcie się ze mnie ani nie gniewajcie się na mnie... Gniewajcie się na wszystkich dokoła, byle nie na mnie! Jestem przyjacielem Rodi, a wi ę c i waszym. Chciałbym... Czułem to już dawno... jeszcze w zeszłym roku był taki moment... A zreszt ą nie przeczuwałem niczego, spadłyście jakby z nieba. Moż e całą noc nie b ęd ę mógł spa ć... Zosimow wyraził dziś obaw ę, że Rodion mo że postrada ć zmysły. Dlatego nie nale ży go draż nić... — Co też pan mówi! — krzykn ęła matka. — Czy lekarz rzeczywi ś cie tak mówił? — spytała Dunia z niepokojem. — Tak mówił, jednak to nic nie znaczy, zupełnie nic. Dał mu też lekarstwo, jakiś proszek, na własne oczy widziałem. Nagle panie przyjechały... ach... Lepiej byłoby, gdyby ś cie
przyjechały jutro! Dobrze przynajmniej, żeście odeszły: za godzin ę sam Zosimow zda wam relacj ę. Tak, on nigdy si ę nie upija! I ja również wytrze ź wiej ę... Jak to si ę stało, że si ę tak zalałem? Wszystkiemu winna ta dyskusja, do której mnie ci szubrawcy wci ą gn ę li! A tak przysi ę gałem sobie, że nigdy wi ę cej nie bę d ę si ę wdawał w dyskusje... Co za głupstwa ci ludzie wygadywali! Omal ich nie pobiłem! Pozostawiłem tam mego wuja, niech odgrywa rol ę pana domu... No, czy panie uwierz ą, że oni żądaj ą, aby ludzie wyzbyli si ę swych indywidualnych właściwoś ci, i w tym widz ą swój ideał!Aby si ę tylko niczym nie wyró żnia ć i być jak najmniej sob ą! I to uwa ż aj ą za ostateczny cel rozwoju ludzko ś ci! Gdyby ta ich idiotyczna paplanina miała w sobie przynajmniej coś oryginalnego, jednak... — Pozwoli pan... — przerwała nieś miało Pulcheria Aleksan-drowna. To jednak dodało mu tylko werwy. 249 pani soDie my sur — perorował jeszcze giosmej. — Czy wyobra ż a pani sobie, że ja przejmuj ę się tymi ich głupstwami! Ja nawet bardzo lubi ę, gdy ci ludzie mówi ą głupstwa, prawienie głupstw jest jedynym przywilejem, który wywy ż sza ludzi ponad inne stworzenia. Kto mówi głupstwa, ten dochodzi do prawdy! Właśnie to, że mówi ę głupstwa, czyni mnie człowiekiem. Do żadnej prawdy się nie dochodziło, nie paln ą wszy przedtem czterna ś cie razy, moż e nawet sto czterna ś cie razy głupstwa, i jest to rzecz godna szacunku; my jednak nie moż emy własnym rozumem nawet głupstwa sformułować. Gadaj głupoty, lecz rób to na swój własny sposób, a ja ci ę za to pocałuję. Mówi ć głupstwa w oryginalny sposób to nawet lepiej niż mówi ć prawd ę według utartych, obcych wzorów; w pierwszym wypadku jest się człowiekiem, w drugim papug ą. Prawda nam nie ucieknie; moż na jednak popsu ć sobie życie przez to głupie wyrzeczenie się indywidualno ś ci; moż na na to przytoczy ć mnóstwo przykładów. Czym bowiem jesteś my teraz? Nasze wiadomo ś ci z dziedziny nauki, post ę pu, rozwoju myśli, wynalazczo ś ci, ideałów, dąże ń, liberalizmu, rozs ą dku, doś wiadczenia i w ogóle wszystkiego, wszystkiego, wszystkiego, wszystkiego są na poziomie przedwst ę pnej klasy gimnazjum! Nabraliś my upodobania do pomagania sobie obc ą m ą dro ś ci ą, przyzwyczaili ś my się do tego! Czyż nie jest tak? Czy ż nie mam racji? — Razumichin podniecał się coraz bardziej, ściskaj ą c i potrz ą saj ą c ręce obu pa ń. — Czyż to nie tak? — O mój Boż e, sama nie wiem — odparła biedna Pulcheria Aleksandrowna. — Tak, tak... jakkolwiek nie we wszystkim zgadzam si ę z panem — zacz ęła Dunia zupełnie powa ż nie, natychmiast jednak krzykn ęła z bólu, Razumichin ścisn ął jej bowiem bardzo boleśnie ręk ę. — Tak? Pani mówi, że tak? W takim razie... W takim razie jest pani... — wołałw uniesieniu — w takim razie jest pani wcieleniem dobroci, czystoś ci, rozumu i... doskonałości! Prosz ę dać mi swoj ą rę k ę, prosz ę o to... i pani równie ż niech mi da 250 swoj ą; chciałbym ucałować r ęce pa ń tu, zaraz teraz, na kolanach! I padł na kolana na środku chodnika. Na szcz ęś cie nie było nikogo w pobli żu. — Ależ niech pan przestanie, prosz ę pana, co pan robi? — zawołała zaskoczona Pulcheria Aleksandrowna. — Prosz ę wstać — dodała Dunia, rozbawiona i zaniepokojona zarazem. — Za nic w świecie, dopóki nie da mi pani swojej r ęki! Tak, dobrze, a teraz dosy ć, teraz wstaj ę i idziemy! Nieszcz ę sny dure ń ze mnie, jestem niegodny pani, pijany i wstydz ę się... Nie jestem godzien kocha ć pani, ale podziwiać pani ą musi każ dy, o ile nie jest bydlakiem! Dlatego też ukl ą kłem przed pani ą... Oto pani hotel, już z tego cho ćby powodu Rodion uczynił zupełnie słusznie, że wyrzucił dziś Piotra Pietrowicza! Jakż e ten człowiek mógł się odwa ż y ć umieś cić panie w takim miejscu! Przecież to skandal! Czy panie wiedz ą, komu
się tu wynajmuje pokoje? Pani jest przecie ż jego narzeczon ą! Nieprawda ż? A wi ę c musz ę pani powiedzieć, że narzeczony, który tak post ę puje, to łotr! — Przepraszam, panie Razumichin, pan się zapomina... — przerwała Pulcheria Aleksandrowna. — Tak, tak, zupełnie słusznie, zapomniałem się i wstydz ę si ę tego! — poś piesznie zgodził się Razumichin, rozumiej ą c, że się zagalopował. — Jednak.„jednak...nie po winna się pani na mnie z tego powodu gniewa ć! Mówi ę tak, bo tak myśl ę, a nie dlatego, że pani ą... hm! to byłoby podłe; jednym słowem, nie dlatego, że pani ą... hm!... a zreszt ą nie mówmy o tym, nie śmiem mówi ć, nie powiem dlaczego... nie odwa żę si ę... Jednak dziś, gdy przyszedł on do Rodi, poczuliś my wszyscy, że nie nadaje się on do naszej sfery. Nie dlatego, że dał sobie u fryzjera ufryzowa ć włosy, nie dlatego, że spieszno mu było popisać się swoim rozumem, lecz dlatego, że jest on szpiclem i spekulantem, Ż ydem i błaznem; widać to jak na dłoni. Myśli pani, że on jest m ą dry? Nie, to dure ń! A wi ę c czy jest to odpowiedni m ąż dla pani? Och, mój ty Boże! Niech panie zważą — zatrzymał się nagle na schodach 251 hotelu, po których już wchodzili — ci ludzie u mnie w domu są wprawdzie wszyscy pijani, ale wszyscy są uczciwi i jeżeli nawet mówimy głupstwa, a głupstwa mówimy wszyscy, to na tej drodze dojdziemy jednak do prawdy, poniewa ż droga ta jest uczciwa, tymczasem Piotr Pietrowicz... nie kroczy drog ą honoru. A ja, jakkolwiek solidnie ich wszystkich wyłajałem, to jednak mam dla nich wielki szacunek; dla Zamietowa nie mam wprawdzie szacunku, jednak lubi ę go, gdyż jest to jeszcze młody szczeniak! Nawet dla tego bydlaka Zosimowa mam uszanowanie, poniewa ż jest człowiekiem honorowym i zna swój zawód. Teraz dosyć, powiedziałem, co mi leżało na sercu, i spodziewam si ę, że nie czujecie panie do mnie urazy. Czy nie wzi ęłyście mi tego za złe? Naprawd ę nie? W takim razie chodź my! Znam ten korytarz, byłem tu już kiedyś pod numerem trzecim, był tam wielki skandal... A wi ę c gdzie jest pokój pa ń? Który numer? Ósmy? Zamknijcie dobrze drzwi na noc i nie wpuszczajcie nikogo. Za kwadrans wróc ę z wieś ciami, a w pół godziny póź niej przyjd ę znów z Zosimowem, zobaczycie panie! A teraz do zobaczenia, lec ę! — Mój Boż e, czym to się sko ń czy, Dunieczko? — rzekła Pulcheria Aleksandrowna, pełna trwogi i niepokoju. — Uspokój się, mamo — odparła Dunia, zdejmuj ą c kapelusz i mantyl ę 1. — Sam Bóg zesłałnam tego pana, aczkolwiek przybywa wprost z pijatyki. Moż na mu zaufa ć, jestem tego całkiem pewna. A to, co dotychczas uczynił dla Rodi... — Ach, moja Duniu, Bóg jeden wie, czy on wróci! Nie wiem, jak mogłam zostawi ć Rodi ę samego... Nawet przez myśl mi nie przeszło, że znajd ę go w takim stanie! Jaki on był nachmurzony, jakby go nasz przyjazd w ogóle nie cieszył... Łzy zaszkliły się w jej oczach. — Nie masz racji, mamo, nie przypatrzyłaś mu się dobrze, bo przecie ż cią gle płakałaś. Jest bardzo wyczerpany ciężk ą chorob ą i to wszystko. 1 Mantyla — szal lub krótka pelerynka, robione zwykle z cienkiej tkaniny i obszyte falbankami, wst ąż kami itp. 252 — /\cn, la cnorooa; jaK 10 si ę sKonczy.' A jaK on... z tod ą mówił, Dunieczko! — mówiła, patrz ą c nieś miało w twarz córki, aby odczytać jej my śli, i pocieszona była tym, że Dunia broni brata, a wi ę c przebaczyła mu. — Pewna jestem, że jutro bę dzie inaczej na tę rzecz się zapatrywał — dodała, chc ą c do ko ń ca wybada ć córk ę. — Ja zaś jestem pewna, że jutro bę dzie mówił to samo — odparła Dunia. Na tym rozmowa się urwała, gdyż matka obawiała się dalszej rozmowy na ten temat. Dunia podeszła do niej i pocałowała ją. Bez słowa obj ęła córk ę. Potem usiadła, oczekuj ą c
pełna niepokoju na powrót Razumichina, i śledziła nieś miało oczyma córk ę, która skrzyż owawszy ręce na piersiach, chodziła zamy ślona po pokoju. Takie chodzenie z kąta w kąt od dawna było we zwyczaju Duni i w takich momentach matka wolała nie przerywa ć jej rozmy śla ń. Oczywiś cie, że Razumichin był śmieszny z tą nagłą miłością do Duni, zwłaszcza że był kompletnie pijany; ale każ dy, kto ujrzałby Duni ę, szczególnie teraz, gdy chodziła po pokoju ze skrzyż owanymi rękoma, znalazłby usprawiedliwienie dla jego afektu, nie powołując się na jego nietrze ź wo ść. Dunia była wyj ą tkowo ładna, wysoka, ślicznie zbudowana, silna i pewna siebie, co wyraż ało się w jej ruchach, które mimo to były urocze i miłe. Z twarzy podobna była do brata i moż na ją było uznać za pi ę kno ść. Włosy miała ciemne, chociaż nieco jaśniejsze niż u brata; oczy prawie czarne, błyszcz ą ce, dumne, które jednak w pewnych chwilach umiały spogl ą da ć bardzo łagodnie. Była blada, lecz nie chorobliw ą blado ś ci ą; jej śliczna twarzyczka promieniała świeżości ą i zdrowiem. Usteczka miała nieco za małe; dolna warga, świeża i pą sowa, wystawała troch ę naprzód, jak również podbródek — jedyna nieprawidłowość w tej ślicznej twarzy, nadaj ą ca jej wyraz stanowczo ś ci i nawet jakby wyniosłości; wyraz jej twarzy był raczej zamy ślony i powa ż ny aniż eli wesoły; tym pię kniej jednak zdobił ją uśmiech, wesoły, młodzień czy, beztroski! Nie dziw wi ę c, że szczery, prosty, 253 uczciwy, simy jaK mr i pijany n.azumiciim, Kiury w swuim nie widział jeszcze tak ładnej kobiety, od razu stracił głowę. Do tego przypadek ukazał Duni ę po raz pierwszy w tej pię knej chwili, gdy miłość do brata i radość ze spotkania z nim uczyniły ją jeszcze pię kniejsz ą. Potem widział, jak jej dolna warga drgała, wyraż aj ą c bunt przeciwko brutalnym, bezwzgl ę dnym żądaniom brata — i nie mógł si ę oprze ć! Gdy przedtem w stanie nietrze ź wym wyrwał się z tym, że ekscentryczna gospodyni Raskolnikowa, Praskowia Pawłow-na, gotowa być zazdrosna nie tylko o Duni ę, lecz również o Pulcheri ę Aleksandrown ę, mówił zupełną prawd ę. Wprawdzie Pulcheria Aleksandrowna liczyła sobie już czterdzieś ci trzy lata, ale jej twarz zachowała ślady dawnej urody. Poza tym wygl ą dała na młodsz ą, niż w rzeczywisto ś ci była, jak to bywa u kobiet, które potrafi ą zachowa ć aż do póź nej staro ści pogod ę ducha, świe żo ść uczu ć i prawe, czyste serce. Dodajmy nawiasem, że tylko przez te właściwości ducha moż na utrzyma ć sw ą urod ę aż do późnej staroś ci. Jej włosy zaczynały już siwieć i rzedn ąć; dokoła oczu pojawiły się drobne promienie zmarszczek, policzki się zapadły wskutek trosk i zmartwie ń, ale mimo tych usterek twarz jej była pi ę kna. Była ona odbiciem twarzy Duni, tylko o dwadzie ś cia lat starszej i bez tej charakterystycznej dolnej wargi, która u matki nie była wysuni ę ta. Pulcheria Aleksandrowna była uczuciowa, ale nie ckliwa; była nieś miała i uległa, jednak tylko do pewnej granicy: ust ę powała w wielu rzeczach i godziła się nawet z tym, co było wbrew jej przekonaniom, przy tym wszystkim jednak istniała pewna granica uczciwo ś ci, zasad moralnych i wewn ę trznego przekonania, której nie przekroczyłaby pod żadnym pozorem. Równo w dwadzie ś cia minut po odejściu Razumichina obie kobiety usłyszały lekkie, ale pośpieszne pukanie do drzwi. Razumichin powrócił. — Ja nawet nie wchodz ę, nie mam czasu — rzekł szybko, gdy mu otworzono. — On śpi jak suseł, głęboko i spokojnie; daj mu, Boż e, dziesi ęć godzin takiego snu. Nastka czuwa przy nim, 254 naKazaiem jej nie oaaaiac się, aopOKi me wróc ę, i eraz zaci ą gn ę tam Zosimowa; złoży on paniom raport, a potem udacie si ę również na spoczynek; widz ę przecież, że panie są zupełnie wyczerpane... Po tych słowach pobiegł z powrotem przez korytarz.
— Jaki to roztropny i uprzejmy młody człowiek! — stwierdziła wielce uradowana Pulcheria Aleksandrowna. — Tak, wygl ą da na dobrego człowieka — odparła Dunia szczególnie serdecznym tonem i podj ęła znów sw ą w ę drówk ę po pokoju. Prawie po godzinie dały się słyszeć na korytarzu kroki i znów rozległo si ę pukanie do drzwi. Obie kobiety czekały, całkowicie ufaj ą c obietnicy Razumichina; zjawił się on rzeczywi ś cie z Zosi-mowem. Zosimow bez długich ceregieli wyrwał si ę z pijatyki i złożył wizyt ę lekarsk ą Raskolnikowowi, ale do obu pa ń poszedł niech ę tnie, nie dowierzaj ą c informacjom pijanego Razumichina. Jednak jego miłość własna została mile połechtana, gdy spostrzegł, że oczekiwano go rzeczywi ś cie jak wyroczni. Zabawił tylko dziesi ęć minut i w cią gu tego czasu udało mu si ę uspokoić zupełnie Pulcheri ę Aleksandrown ę. Mówił współczująco, jednak z umiarkowaniem i umy ślnie powa ż nym tonem, jak przystoi dwudziestosiedmioletniemu lekarzowi podczas ważnej konsultacji; ani słowem nie zboczył z tematu i nie okazał ch ę ci wdawania się w bardziej osobist ą i prywatn ą rozmow ę. Urzekaj ą c ą urod ę Duni zauwa ż ył zaraz przy wejściu, pow ści ą gn ął si ę jednak i przez cały czas wizyty nie patrzył na ni ą, zwracaj ą c si ę tylko do Pulcherii Aleksandrowny. Czuł z tego powodu duże wewn ę trzne zadowolenie. Stan chorego określił jako nie budz ą cy obaw. Jego zdaniem przyczyn ą choroby było nie tylko złe położenie materialne pacjenta w ostatnich miesi ą cach, lecz równie ż przej ścia duchowe; określił ją jako „produkt wielu nakładają cych się czynników duchowych i materialnych, silnych wzrusze ń, obaw, trosk, pewnych idei... i tak dalej". Poniewa ż zauwa ż ył, że Dunia przysłuchiwała się temu ze szczególn ą uwag ą, zacz ął rozwodzi ć si ę na ten temat 255 bardzo szeroko. Ma trwozne, nieś miałe pyiame ruicnern /\ICK-sandrowny o jego poprzednie przypuszczenia co do zaburzenia umysłowego odparł ze spokojnym, szczerym uśmiechem, iż przypisuj ą jego słowom zbyt wiele wagi; oczywi ście mo żna zauwa ż y ć u chorego ślady jakiego ś urojenia, jakby zacz ą tki monomanii1 — on, Zosimow, poś wi ę ca się obecnie specjalnym studiom w tej dziedzinie medycyny — należy jednak wzi ąć pod uwag ę tę okoliczno ść, że chory leżał prawie aż do dziś w gor ą czce, ale... należ y są dzić, że przyjazd jego najbliższych wywrze teraz swój zbawienny wpływ, rozerwie go i przyczyni się do wyzdrowienia „pod warunkiem wszak ż e, że — słowa te wypowiedział ze szczególnym naciskiem — oszcz ę dzi mu się nowych, nadzwyczajnych wzrusze ń". Potem wstał i pożegnał się statecznie i uprzejmie; obie kobiety dzię kowały mu gor ą co; Dunia sama ujęła jego dłoń i uścisn ęła ją serdecznie. Odszedł, nadzwyczaj zadowolony z odwiedzin, a jeszcze bardziej z samego siebie. — Jutro pomówimy o tym, teraz jednak musz ą panie koniecznie pójść spać! — dodał Razumichin napominaj ą cym tonem, zbieraj ą c si ę do odejś cia z Zosimowem. — Jutro przyjd ę tu z wieściami z samego rana. — Szampa ń ska dziewczyna z tej Awdotii Romanowny — rzekł Zosimow, prawie się oblizuj ą c, gdy wyszli na ulic ę. — Szampa ń ska? Coś powiedział? Szampa ń ska? — rzucił si ę na niego Razumichin i chwycił go za gardło. — Jeśli jeszcze raz się oś mielisz... Rozumiesz? Rozumiesz? — krzyczał, szarpi ą c go za kołnierz i przypieraj ą c do muru. — Słyszałeś? — Puść mnie, ty moczymordo! — bronił się Zosimow. Gdy Razumichin go puścił, popatrzył na niego uwa ż nie, a potem parskn ął głośnym śmiechem. Razumichin stał przed nim, opuś ciwszy ręce, zamy ślony i chmurny. — Oczywi ś cie, jestem osłem — rzekł ponury jak chmura gradowa — ty jednak... również nim jesteś. 1 Monomania — chorobliwe opanowanie umysłu przez jedn ą natr ę tn ą myśl. 256
— t^o 10 10 nie, oracie, ja nie jesiem osiem, w mojej giowie nie lęgn ą si ę takie głupie myśli. Szli dalej w milczeniu i dopiero gdy zbliżyli si ę do domu Raskolnikowa, Razumichin, wyraź nie zatroskany, przerwał milczenie. — Posłuchaj, porz ą dny z ciebie chłop, ale pomijaj ą c inne twoje obrzydliwe nałogi, jesteś rozpustnikiem i to z tych plugawych. Jesteś znerwicowanym nicponiem bez charakteru, masz swoje narowy, utyłeś i nie potrafisz sobie niczego odmówi ć; nazywam to plugastwem, gdyż wiedzie do zatraty godno ś ci osobistej. Zniewieściałeś tak dalece, że trudno mi, mówi ą c szczerze, poj ąć, jak moż esz być przy tym tak dobrym i ofiarnym lekarzem. Ś pi taki w mi ę kkich puchach (i to lekarz!),a mimo to wstaje w nocy, gdy go wołają do chorego! Po trzech latach nie bę dziesz pozwalał budzi ć si ę do jakiego ś tam chorego... A zreszt ą, u diabła, to wszystko nie ma nic do rzeczy, chodzi o to, że dziś w nocy bę dziesz spał w mieszkaniu gospodyni (dobrze się nam ę czyłem, zanim na to pozwoliła),a ja w kuchni; bę dziecie mieli wymarzon ą sposobno ść do zawarcia bliższej znajomo ś ci! Nie to, co ty myślisz! Nic z tych rzeczy... — Nawet mi to przez myśl nie przeszło. — Poznasz tę wstydliw ą, milcz ą c ą, nieś miałą niewiast ę, zatwardziałą w cnocie, a mimo to wzdycha ona i topnieje jak wosk, i to jeszcze jak topnieje! Uwolnij mnie od niej, zabierz ją do stu diabłów! Pyszna z niej kobietka!... B ę d ę ci wdzi ę czny do grobowej deski! Zosimow śmiał się coraz głośniej. — Ale cię wzi ęło!Tylko co ja z nią zrobi ę? — Zapewniam cię, że nie bę dziesz miał z nią żadnych kłopotów; mów tylko, co ci ślina na język przyniesie; wystarczy, jeśli sią dziesz przy niej i bę dziesz mówił!A zreszt ą, jesteś lekarzem, moż esz leczyć u niej jak ąś chorob ę. Przysi ę gam ci, że nie poż ałujesz. Ma ona u siebie w mieszkaniu klawikord; jak wiesz, ja brzd ą kam coś nieco ś; mam tak ą jedn ą piosenk ę, któr ą gram, prawdziwie rosyjsk ą ludow ą pieśń Łzy gor ą ce z oczu płyną... 9 — Zbrodnia i kara 257 una lubi taKie piosenKi, oa tej piosenKi zaczai się tez nasz mny stosunek; ty jednak jesteś wprost wirtuozem w grze fortepianowej, prawdziwym mistrzem, drugim Rubinsteinem1... Zapewniam cię, że nie poż ałujesz! — Czy poczyniłeś jej moż e jakieś obietnice? Na piś mie, formalnie? A moż e przyrzekłeś jej małżeństwo? — Nie, nic podobnego! Nie, ona wcale nie taka. Czebarow już próbował... — No to rzuć ją! — Nie wypada! — Dlaczego? — Nie mog ę, po prostu nie mog ę! Istnieje tu jakaś żywiołowa siła przyci ą gaj ą ca. — To po co zawracałeś jej głowę? — Wcale nie, to raczej ja sam w mojej głupocie dałem si ę przez ni ą omotać; jej to zapewne całkiem oboj ę tne, kto bę dzie jej nadskakiwał, ja czy ty, byle ktoś koło niej siedział i wzdychał. Wystarczy, jeżeli... Nie wiem, jak ci to wyjaś nić... wystarczy, jeżeli... no, dajmy na to, wiem, że byłeś dobrym matematykiem i dziś jeszcze tym się zajmujesz... a wię c zacznij jej wykładać rachunek całkowy; naprawd ę nie żartuj ę, mówi ę całkiem powa ż nie, jej to wszystko jedno, bę dzie patrzeć na ciebie i wzdycha ć, nie znudzi ją to choć by i przez rok. Ja opowiadałem jej, mi ę dzy innymi, przez szereg dni o pruskiej Izbie Panów2 (o czym bowiem miałem z ni ą mówi ć?)— wzdychała tylko i pociła si ę! Tylko o miłości z nią nie mów, jest ona bowiem aż do przesady wstydliwa, musisz jednak udawa ć, że nie moż esz tego przeboleć ani odejść — to jej zupełnie wystarczy. Posiada bardzo
ładnie urz ą dzone mieszkanie i człowiek czuje si ę tam jak u siebie w domu: czytaj, siedź, leż, pisz... moż esz ją nawet pocałować, tylko ostroż nie... — Ale po co mi ona? 1 Antoni Rubinstein (l829-1894) — rosyjski kompozytor i pianista wirtuoz. 2 Pruska Izba Panów — wyższa izba w parlamencie Prus. 258 — Ach, jakż e mam ci to wytłumaczyć? Zważ tylko: wy oboje pasujecie do siebie! Ju ż przedtem myślałem o tobie... Wszak cię to nie minie! A wi ę c powinno ci być zupełnie oboj ę tne, wcześ niej czy później. Tu, bracie, tkwi taki pierzynowy pierwiastek, ach! i nie tylko pierzynowy! To kusi: to koniec świata, kotwica, cicha przysta ń, sól ziemi, ostoja świata na trzech wielorybach1, kwintesencja2 blinów, tłustych pasztetów, samowaru wieczornego, cichych westchnie ń i ciepłych kacabajek, napalonych pieców, to tak, jakbyś umarł, a zarazem żył, obydwie korzyś ci naraz! No, bratku, do licha, zagalopowałem si ę, czas spać! Posłuchaj: czasami budz ę się w nocy, idę wi ę c i zagl ą dam do niego. Jednak to nic, głupstwo, wszystko bę dzie dobrze. Nie zadawaj wi ęc sobie zbyt wiele trudu, jeśli jednak zechcesz, bę dziesz mógł przy sposobno ś ci do niego zajrze ć. Gdyby ś coś zauwa ż ył, na przykład gor ą czk ę, malign ę lub coś podobnego, to obud ź mnie bezzwłocznie. Zreszt ą, nie przypuszczam... II Razumichin obudził się nast ę pnego dnia mię dzy siódm ą a ósm ą bardzo zatroskany i powa ż ny. Wiele nowych, nieprzewidzianych wą tpliwo ś ci zrodziło się w nim tego rana. Nigdy nawet nie przypuszczał, że obudzi się kiedyś w takim nastroju. Pami ę tał aż do najdrobniejszych szczegółów wszystkie zdarzenia ubiegłego dnia i zdawał sobie spraw ę z tego, że stało się z nim coś niezwykłego, że jest pod jakimś zupełnie dotychczas nie znanym wraż eniem, niepodobnym do dawnych. Równocze ś nie zrozumiał jasno, że myśleć nie moż e o urzeczywistnieniu marzenia, które powstało w jego głowie; tak znikome były szans ę na jego spełnienie, że zawstydził się nawet swego Istniało wierzenie, że ziemia opiera się na trzech wielorybach. Kwintesencja — istota, sedno rzeczy. 259 iiidi^llia l Z-WiU^ll Sllf CU l^WlllCJ 1VU lZ,CC?y WISiyill i zadaniom, które nałożył na niego „przekl ę ty dzie ń wczorajszy". Najwstr ę tniejsze było mu wspomnienie jego „podłego i ordynarnego" zachowania się — nie tylko dlatego, że był pijany, ale dlatego, że wykorzystuj ą c trudn ą sytuacj ę młodej panny, z zazdro ś ci, pochopnie i głupio na wymy ślał na jej narzeczonego, a nie zna zupełnie ich wzajemnych stosunków i zobowi ą za ń obojga ani też tak naprawd ę jego samego. I jakie miał prawo wydawa ć są d tak pochopnie i lekkomy ś lnie? Kto uczynił go sę dzi ą? I czy moż na było przypu ś ci ć, że istota taka jak Awdotia Romanowna odda si ę niegodnemu człowiekowi za pieni ą dze? A zatem musi on posiada ć jakieś zalety. A ten hotel? Sk ą d mógł wiedzie ć, co to za hotel? Przecie ż szykuje właśnie mieszkanie... Pfe! wyszło po chamsku pod każdym wzgl ę dem! Czy mo że si ę tłumaczy ć tym, że był nietrzeź wy? Głupie usprawiedliwienie, poniż aj ą ce go jeszcze bardziej! Po pijanemu prawda wychodzi na wierzch, mówi przysłowie, i cała prawda wyszła na jaw, a mianowicie „cała podłość jego zazdrosnego, niskiego charakteru!" Czyż on, Razu-michin, moż e sobie w ogóle pozwolić na takie marzenia o przyszłości? Czym ż e on jest wobec takiej dziewczyny — on, pijany awanturnik i samochwała wczorajszy? „Czy w ogóle do pomy ś lenia jest takie absurdalne i śmieszne zestawienie?" Myśl ą c o tym, Razumichin aż poczerwieniał ze złości i rozpaczy, a do tego jakby na złość przypomniało mu się, jak opowiadał im wczoraj na schodach, że gospodyni jest mu przychylna i że bę dzie
zazdrosna o Awdoti ę Romanown ę... to już było całkiem nie do zniesienia. Z wściekłości rąbn ął pięści ą w kuchenny piec z tak ą siłą, że zranił sobie rę k ę i wybił jedn ą cegłę. „Oczywiś cie — mrukn ął po chwili, zdaj ą c sobie spraw ę z własnego poni żenia — oczywiś cie te wszystkie podłości nie dadz ą si ę już teraz zaklajstrowa ć ani odwołać... a zatem nie ma sensu w ogóle o tym myśleć; pozostaje milczeć... spełnię mój obowi ą zek w milczeniu i... nie wolno mi prosić o przebaczenie ani w ogóle wspomina ć o tym... jasne, że dla mnie już wszystko stracone!" 260 Mimo to jednak podczas ubierania się obejrzał swoje ubranie staranniej niż zwykle. Innego ubrania nie miał, a nawet gdyby je miał, to moż e by nawet umyślnie nie włożył. Z drugiej zaś strony nie chciał uchodzi ć ani za cynika, ani za niechluja, nie mógł obra ża ć uczuć innych, tym bardziej że go potrzebowali i wzywali. Dlatego oczyś cił starannie szczotk ą garnitur. Koszul ę miał zawsze znośn ą; pod tym wzgl ę dem był bardzo akuratny. Równie ż umył się tego rana gruntownie — od Nastki dostał mydło — umył włosy, szyj ę, a szczególnie rę ce. Gdy zaś doszło do rozstrzygni ę cia kwestii, czy si ę ogolić, czy nie (Praskowia Pawłowna miała wyborne brzytwy pozostałe po nieboszczku, panu Zarnicynie), to rozstrzygn ął ją na złość sobie przecz ą co: „Niech zostanie tak, jak jest! Gdyby one pomy ś lały, że ogoliłem się, żeby... a z pewno ś ci ą tak by pomy ślały... Nie, za żadn ą cen ę! Najgorsze, że jestem takim nieokrzesanym gburem i mam knajackie narowy... Wiem oczywiś cie, że od biedy jestem porz ą dnym człowiekiem; nie ma czym się zbytnio chwalić, że się jest porz ą dnym człowiekiem. Porz ą dnym człowiekiem powinien być każdy, a nawet wi ę cej niż porz ą dnym... a ja zgrzeszyłem już (pamiętam to) w tym i w owym... nie, nie popełniłem żadnej podłości, ale przecież... A jakie my śli przychodziły mi nieraz do głowy! Hm! Przecie ż to istne wariactwo zestawi ć to wszystko z Awdoti ą Romanown ą! A niech to! Chc ę si ę umyślnie okaza ć brudnym, niechlujnym pijaczyn ą! Gwiż dżę na wszystko! Oka żę się jeszcze gorszym!..." Gdy tak monologował, wszedł Zosimow, który nocował w salonie Praskowii Pawłowny. Wybierał się do domu, przedtem jednak chciał zajrzeć do chorego. Razumichin powiedział mu, że chory śpi jak suseł. Zosimow polecił nie budzi ć go, dopóki sam si ę nie ocknie; obiecał wpaść ponownie po dziesi ą tej. — Tylko żebym go zastał w domu — dodał. — Do licha, ładny to pacjent, który nie słucha lekarza. I lecz tu takiego! Nie wiesz, czy on pójdzie do nich, czy one tu przyjd ą? 261 — mysie, ze one lu przyja ą — oapan Kazumicnin. z,ro-zumiał cel pytania. — Oczywi ście, bę d ą omawia ć sprawy rodzinne. Ja si ę wtedy wynios ę. Rozumie si ę jednak, że ty jako lekarz masz wi ę ksze prawa niż ja. — Nie jestem przecież spowiednikiem, przyjd ę i zaraz wyjd ę. Mam jeszcze inne zaj ę cia. — Jedno mnie niepokoi — przerwał mu Razumichin, chmurz ą c się. — Wczoraj, idą c z nim, naplotłem mu rozmaitych głupstw, mi ę dzy innymi, że ty obawiasz się, czy on przypadkiem... nie dostanie pomieszania zmysłów... — Równie ż i paniom mówiłeś wczoraj o tym. — Wiem, że zrobiłem głupio. Moż esz mnie stłuc za to! Powiedz mi jednak, czy wierzysz w to naprawd ę? — Mówi ę ci przecież, że to żadna diagnoza. Gdy przyprowadziłeś mnie do niego, to przedstawiłeś mi go jako... monomana. A wczoraj dolaliś my jeszcze oliwy do ognia, to znaczy właściwie ty twoim opowiadaniem... o malarzu; niezły temat, zwłaszcza że to właśnie moż e być powodem jego zamroczenia! Gdybym wiedział dokładnie, co si ę wtedy zdarzyło na policji, i o tym, że tam jaka ś kanalia rzuciła na niego podejrzenie, to nie dopu ś ciłbym do wczorajszej rozmowy. Tacy maniacy robi ą z igły widły i widz ą na jawie najbardziej bezsensowne rzeczy... O ile sobie przypominam, to już wczoraj z opowiadania
Zamietowa dowiedziałem się połowy prawdy. To jednak jeszcze nic. Znam wypadek, że czterdziestoletni hipochondryk zamordował oś mioletniego chłopca, nie mog ą c znieść jego codziennych żartów podczas obiadu! A tu on w łachmanach, bezczelny komisarz, rozwijaj ą ca się choroba i takie podejrzenie! I to skierowane przeciw typowemu hipochondrykowi! O wybujałej, granicz ą cej z szale ń stwem ambicji! Moż e w tym właśnie leży przyczyna choroby. Do diabła... A propos, ten Zamietow to całkiem miły chłop, jednak... hm... niepotrzebnie wczoraj o wszystkim opowiadał. Okropny gaduła. — Komu opowiadał? Mnie i tobie! 262 — i rornremu. — Wi ę c cóż z tego? — Hm, powiedz mi, czy masz jakiś wpływ na matk ę i siostr ę? Należałoby dziś z nim ostroż nie... — Pogodz ą się! — odparł niech ę tnie Razumichin. — Co on ma przeciwko temu Łużynowi? Człowiek bogaty i o ile mi si ę zdaje, jej nieoboj ę tny... a one są przecie ż bez grosza. — Przesta ń mnie wypytywa ć! — odburkn ął gniewnie Razumichin. — Sk ą d mog ę wiedzieć, czy maj ą pieni ą dze? Sam je spytaj, moż e ci powiedz ą!... — Ach, jakiś ty czasem głupi! Nie wytrze ź wiałeś jeszcze od wczoraj... Do widzenia! Podzi ę kuj Praskowii Pawłownie w moim imieniu za nocleg. Zamkn ęła si ę na klucz, na moje „dzie ń dobry" odpowiedziała mi przez drzwi. O siódmej godzinie jednak wstała, przyniesiono jej z kuchni, przez korytarz, samowar... Nie miałem przyjemno ś ci jej ogl ą da ć!... Z wybiciem dziewi ą tej Razumichin zjawił się w „pokojach umeblowanych" Bakalejewa. Obie panie oczekiwały go już z niecierpliwo ś ci ą. Wstały jeszcze przed siódm ą. Wszedł ponury jak noc, złożył niezgrabny ukłon, przez co rozgniewał si ę zaraz, oczywi ś cie na samego siebie. Nast ą piło to, czego zupełnie nie przewidział. Pulcheria Aleksandrowna po prostu rzuciła si ę na niego, chwyciła jego obie dłonie i o mało nie ucałowała. Spojrzał nieś miało na Awdoti ę Romanown ę, ale i ta dumna twarz wyraż ała w tej chwili tak ą wdzi ę czno ść i przyjaźń, taki zupełny i niespodziany szacunek (zamiast ironicznych spojrze ń i źle ukrywanej pogardy), że byłby zaiste wolał, gdyby go przywitano łajaniem, bo tak to jeszcze bardziej było mu wstyd. Na szcz ęś cie miał temat do rozmowy, toteż uchwycił się go co żywo. Gdy Pulcheria Aleksandrowna usłyszała, że jej syn wprawdzie nie obudził się jeszcze, ale „wszystko dobrze idzie", odparła, że to się świetnie składa, „gdyż wpierw chciałaby z nim, Razumichinem, pomówi ć o paru sprawach". Zapytano go, czy pił herbat ę, i zaproszono do stołu, obie panie postanowiły bowiem poczeka ć z herbat ą na niego. Awdotia Romanowna 263 zadzwoniła, zjawił się oruany oDdartus, u Którego zamówiono herbat ę; podano ją jednak tak paskudnie i niechlujnie, że panie aż się zawstydziły. Razumichin pocz ął zrazu energicznie pomstowa ć na „umeblowane pokoje", przypomniał sobie jednak Łużyna, zamilkł, zawstydził się i był bardzo rad, że Pulcheria Aleksandrowna pocz ęła go o wszystko wypytywa ć. Odpowiadał przez trzy kwadranse, przy czym przerywano mu cią gle, zadaj ą c nowe pytania. Powiadomił je o wszystkich waż niejszych wydarzeniach z ostatniego roku w życiu Rodiona, a zako ń czył dokładnym sprawozdaniem z przebiegu choroby. To, o czym nie mógł mówić, przemilczał, mi ę dzy innymi scen ę w cyrkule ze wszystkimi jej nast ę pstwami. Słuchały go chciwie, ale gdy zdawało mu się, że sko ń czył i zadowolił słuchaczki, okazało się, że ich zdaniem był to dopiero pocz ą tek.
— Prosz ę mi powiedzie ć, jak pan są dzi... ach, prosz ę mi wybaczy ć, dot ą d jeszcze nie wiem, jak panu na imi ę? — zreflektowała si ę Pulcheria Aleksandrowna. — Dymitr Prokofjicz. — A zatem, panie Dymitrze Prokofjiczu, bardzo chciałabym dowiedzie ć się... jak on w ogóle... zapatruje si ę teraz na wszystko, to jest, pan rozumie... jak mam to panu wyjaś nić, to znaczy niby, co on lubi? Czy ci ą gle jeszcze jest taki rozdraż niony? Czego pragnie i o czym marzy? Co teraz ma najwi ę kszy wpływ na niego? Słowem, pragn ęłabym... — Ależ, mamo, jakże moż na na to wszystko tak naraz odpowiedzie ć! — wtr ą ciła Dunia. — Ach, mój Boże, nie spodziewałam si ę zastać go w takim stanie, panie Dymitrze. — To rzecz całkiem naturalna — odparł Razumichin. — Matki nie mam, a mój wuj przyjeż dż a prawie co rok i nigdy mnie nie poznaje, nawet z wygl ą du, a przecież jest m ą drym człowiekiem. A przez trzy lata waszej rozłąki duż o wody upłynęło. I cóż mog ę pani powiedzieć? Rodi ę znam od półtora roku, jest on skryty, ponury, wyniosły i dumny; w ostatnich czasach zaś (możliwe jednak, że już i wcze ś niej) stał się po264 dejrzliwym hipochondrykiem. Przy tym jest wspaniałomyślny i dobry. Nie lubi okazywa ć swoich uczuć i woli raczej wydać się okrutnym aniżeli okaza ć serce. Czasami wcale nie jest hipochondrykiem, lecz po prostu zimnym i aż do brutalnoś ci nieczułym człowiekiem, jakby miał w sobie dwa charaktery. Niekiedy bywa strasznie małomówny! Nigdy nie ma czasu, cią gle mu wszystko przeszkadza, mimo że leży i nic nie robi. Nie drwi z ludzi nie z braku dowcipu, lecz dlatego, że nie ma czasu na takie głupstwa. Gdy mu si ę coś opowiada, nigdy nie wysłucha do ko ń ca. Nie interesuje go to, co zajmuje wszystkich w danej chwili. Ceni si ę bardzo i zdaje mi si ę, że ma poniek ą d do tego prawo. Cóż by jeszcze dodać?... Spodziewam si ę, że przyjazd pa ń wywrze zbawienny wpływ na niego. — Oby Bóg dał!— westchn ęła Pulcheria Aleksandrowna, przygn ę biona tym, co usłyszała o swoim Rodi. Natomiast Razumichin spojrzał wreszcie nieco śmielej na Awdoti ę Romanown ę. W czasie rozmowy zerkał na nią czę sto, jednak tylko przelotnie, na krótk ą chwil ę, odwracaj ą c natychmiast wzrok. Dunia to siadała przy stole, przysłuchują c się rozmowie, to wstawała i zaczynała chodzić z kąta w kąt, ze skrzy żowanymi rękoma i zaci śni ętymi wargami, jak to miała we zwyczaju. Od czasu do czasu rzucała jakieś pytanie, nie przerywaj ą c swej w ę drówki i trwaj ą c w zamy śleniu. Równie ż ona miała zwyczaj nie słuchać do ko ń ca. Miała na sobie lekk ą, ciemn ą sukienczyn ę, a na szyi białą, przejrzyst ą apaszk ę. Z wielu oznak wnioskował Razumichin, że obie kobiety znajduj ą si ę w ciężkich warunkach materialnych. Gdyby Dunia ubrana była jak królowa, zapewne nie obawiałby si ę jej; teraz jednak, moż e właśnie z tego powodu, że była tak skromnie ubrana i że widział całe ich nę dzne otoczenie, zago ś ciła w jego sercu jakby trwoga i zacz ął się lękać o każde swoje słowo i każdy swój ruch, co dla człowieka, który i tak sobie nie dowierzał, musiało by ć bardzo uciążliwe. — Powiedział pan sporo ciekawych rzeczy o charakterze mego brata i... całkiem bezstronnie. To dobrze. Myślałam, że 265 pan go uwielbia — zauwa ż yła JJuma z uś miechem. — l mnie również się zdaje, że powinien mieć przy sobie kobiet ę — dodała w zamy śleniu. — Ja tego nie powiedziałem, a zreszt ą moż e ma pani racj ę, tylko że... — Co? — On nikogo nie kocha i być moż e, nigdy nie pokocha — paln ął Razumichin. — To znaczy, że nie potrafi pokocha ć?
— Czy pani wie, że jest pani bardzo podobna do swego brata, i to we wszystkim! — wyrwało mu się niespodzianie dla niego samego. Gdy sobie jednak przypomniał, co mówił o jej bracie, poczerwieniał jak rak ze wstydu. Awdotia Romanowna, spojrzawszy na ń, wybuchn ęła głośnym śmiechem. — Co do Rodi, to oboje moż ecie się mylić — przerwała matka nieco urażona. — Nie mówi ę o tym, jaki jest dzisiaj, Dunieczko. To, co Piotr Pietrowicz pisze w tym liście... i to, coś my przypuszczały, moż e nie być prawd ą, a jednak, Dymitrze Prokofjiczu, nie moż e pan sobie wyobrazić, jakie on miewa fantastyczne pomysły i jaki jest, że tak powiem, kapryś ny. Nigdy nie mogłam polega ć na jego charakterze, nawet gdy miał zaledwie piętna ś cie lat. Pewna jestem, że i teraz moż e zrobić coś takiego, co nikomu by nie przyszło na myśl... Nie potrzebujemy szuka ć daleko: czy słyszał pan o tym, jak on mnie półtora roku temu zadziwił, poruszył i omal na śmierć przestraszył, gdy wyraził ch ęć poślubienia tej — jakże ona się nazywa? — córki gospodyni, Zarnicynej? — Czy zna pan jakieś szczegóły tej historii? — spytała Awdotia Romanowna. — Czy myśli pan — ci ą gn ęła dalej Pulcheria Aleksandrow-na ze wzrastaj ą cym zapałem — że wtedy powstrzymałyby go moje łzy, moje proś by, moja choroba, a nawet moja śmierć ze zmartwienia, nę dza, w której się znajdowałyśmy? Najspokojniej przekroczyłby te przeszkody. Czy to możliwe jednak, czy to możliwe, żeby nas nie kochał? 266 — rsigdy mi o tej historii me mówił — odparł przezornie Razumichin — jednak od samej pani Zarnicynej słyszałem kilka szczegółów, a nie nale ży ona do osób, które lubi ą si ę zwierza ć. To zaś, co słyszałem, jest dość dziwne. — A co, co pan słyszał? — spytały obie kobiety naraz. — Nic szczególnego. Dowiedziałem się tylko, że to małżeństwo, które było prawie pewne i jedynie z powodu śmierci narzeczonej nie doszło do skutku, bardzo nie podobało się pani Zarnicynej... Prócz tego mówi ą, że narzeczona nie była ładna, a właściwie nawet była brzydka... bardzo chorowita i... jakaś dziwna... miała jednak, jak się zdaje, i swoje zalety. Musiała bez w ątpienia posiada ć jakieś zalety, gdyż inaczej trudno byłoby zrozumie ć to... Posagu nie miała, zreszt ą, on na posag wcale nie liczył... W ogóle to trudno wyda ć s ąd w takiej sprawie. — Pewna jestem, że była to zacna panna — wtr ą ciła Awdo-tia Romanowna. — Niech mi Bóg przebaczy, ale jednak ucieszyła mnie jej śmierć, chocia ż sama nie wiem, które z nich gorzej wyszłoby na tym zwi ązku: ona czy on — rzekła Pulcheria Aleksandrowna, a nast ę pnie ostroż nie, z przerwami, spogl ą daj ą c ustawicznie na Duni ę, dla której było to bardzo nieprzyjemne, zacz ęła wypytywa ć o szczegóły wczorajszego zajścia mi ę dzy Rodi ą a Łuż ynem. Moż na było zauwa ż yć, że to zdarzenie ogromniej ą zaniepokoiło i napełniło obaw ą. Razumichin opowiedział wszystko ponownie z najdrobniejszymi szczegółami, dodaj ą c tym razem swój własny pogl ą d na spraw ę: obwiniał wprost Raskolnikowa o rozmy ślne obraż enie Piotra Pietrowicza, tym razem bynajmniej nie tłumacz ą c go zbytnio chorob ą. — On to sobie jeszcze przed chorob ą ukartował — dodał po chwili. — Ja też tak są dz ę — przytakn ęła ze smutkiem Pulcheria Aleksandrowna. Była jednak bardzo zdziwiona, że Razumichin wyraż ał si ę teraz bardzo ogl ę dnie i jakby nawet z szacunkiem o Piotrze Pietrowiczu. Uderzyło to równie ż Awdoti ę Romanown ę. 267 rzeczywi ś cie jest pan taKiego zaania o Fiotrze Pietrowiczu? — spytała Pulcheria Aleksandrowna. — O przyszłym m ęż u pani córki nie mog ę inaczej my śleć — odparł Razumichin powa ż nie i pośpiesznie. — Nie mówi ę tego tylko z grzeczno ś ci, lecz dlatego że... że... no,
powiedzmy, choć by z tego powodu, że Awdotia Romanowna sama, z własnej woli zaszczyciła tego człowieka swoim wyborem. Jeż eli zaś wczoraj pomstowałem na niego, to stało się to jedynie z tego powodu, że byłem haniebnie pijany... a oprócz tego bez rozumu, tak, bez rozumu, zwariowałem z kretesem... a dziś wstydz ę si ę tego!... — zaczerwienił si ę i zamilkł. Dunia zarumieniła si ę również, nie przerywała jednak milczenia. Od pocz ą tku rozmowy o Łuż ynie nie wypowiedziała ani słowa. A tymczasem matka nie mogła si ę zdecydowa ć bez jej pomocy. W ko ń cu, jąkaj ą c si ę i nieustannie spogl ą daj ą c na córk ę, rzekła, że pewna okoliczno ść niepokoi ją teraz bardzo. — Widzi pan, Dymitrze Prokofjiczu... — zacz ęła. — Dunie-czko, bę d ę zupełnie szczera wobec Dymitra Prokofjicza. — Ależ rozumie si ę, mamo — odparła zach ę caj ą co Awdotia Romanowna. — Widzi pan, rzecz ma si ę nast ę puj ą co — śpieszyła wypowiedzie ć swe troski, jakby jej tym przyzwoleniem zdję to ciężar z piersi. — Dziś, wczesnym rankiem, otrzymałyśmy list od Piotra Pietrowicza w odpowiedzi na zawiadomienie o naszym przyjeź dzie. Miał nas oczekiwa ć wczoraj na dworcu, sam nam to przyrzekł. Zamiast tego przysłał na dworzec swojego służącego, żeby nam wskazał drog ę do tego hotelu. Kazał mu powiedzie ć, że dziś rano złoży nam wizyt ę. Tymczasem otrzymałyśmy dziś rano od niego list... Najlepiej bę dzie, jeżeli pan sam go przeczyta; jest w nim pewien ust ę p... który mnie bardzo niepokoi... Sam pan zobaczy, o czym mówi ę, i... i prosz ę, by zechciał pan szczerze powiedzie ć mi swoje zdanie, Dymitrze Prokofjiczu! Zna pan charakter Rodi i najlepiej nam poradzi. Uprzedzam pana, że Dunia wszystko od razu już postanowiła, 268 ale ja me wiem jeszcze, jak post ą pi ć, i... czekałam cały czas na pana. Razumichin otworzył list, który nosił dat ę poprzedniego dnia, i zacz ął czytać: „Wielce Szanowna Pulcherio Aleksandrowno, mam zaszczyt donieść Pani, iż wskutek nieprzewidzianych przeszkód nie mogłem oczekiwa ć Pa ń na dworcu i posłałem w tym celu odpowiedniego człowieka. Równie ż i dziś rano nie bę d ę miał zaszczytu zobaczenia się z Paniami, a to z powodu nader pilnych spraw w senacie oraz żeby nie przeszkodzić Pani w widzeniu się z synem, zaś Awdotii Romanownie z bratem. Natomiast bę d ę miał zaszczyt niezawodnie odwiedzi ć Panie w ich mieszkaniu o godzinie ósmej wieczór. Przy tym oś mielam się dołączyć bardzo uprzejm ą, niemniej jednak stanowcz ą prośb ę, aby przy naszym spotkaniu nie był obecny Rodion Romanowicz, albowiem kiedy go wczoraj odwiedziłem w chorobie, obraził mnie ci ężko i bezprzykładnie, a oprócz tego chciałbym, aby mi Pani osobi ś cie i szczegółowo wyjaś niła pewn ą rzecz, co do której życzyłbym sobie pozna ć Pani własne zdanie. Mam przy tym zaszczyt uprzedzi ć Panie, że jeżeli wbrew mojej proś bie zastan ę tam Rodiona Romanowicza, to bę d ę zmuszony natychmiast odejść, a win ę bę d ą Panie miały jedynie sobie do przypisania. Pisz ę o tym, gdy ż mo żliwe jest, iż Rodion Romanowicz, który podczas mojej wizyty wydawał si ę tak słaby, a po dwu godzinach nagle wyzdrowiał, wyjdzie na ulic ę i wst ą pi do Pa ń. Pozwalaj ą mi zaś tak są dzić moje własne spostrze ż enia, gdyż sam widziałem go w mieszkaniu pewnego na śmierć przez konie przejechanego pijaka, gdzie ofiarował jego córce, dziewczynie podejrzanych obyczajów, dwadzie ś cia pięć rubli pod pozorem pogrzebu, co bardzo mnie zdziwiło, wiem bowiem, ile trudów kosztowało Pani ą zebranie tej sumy. Przy sposobno ś ci łączę wyrazy szczególnego powa ż ania dla szanownej Awdotii Romanowny i prosz ę o przyj ę cie zapewnienia prawdziwej życzliwoś ci od pokornego sługi P. Łuż yna". 269 — Co ja mam teraz zrobi ć, Dymitrze Prokofjiczu? — zapytała Pulcheria Aleksandrowna niemal z płaczem. — Jak mog ę żądać od Rodi, żeby nie przychodził. On nastawał
wczoraj, abym odmówiła Piotrowi Pietrowiczowi, a teraz żąda się ode mnie, abym jego samego nie przyj ęła. Przecież on specjalnie przyjdzie, gdy si ę dowie, i... co wtedy? — Niech pani zrobi tak, jak postanowiła Awdotia Romano-wna — odparł Razumichin szybko i spokojnie. — Ach, mój Boże! Ona mówi... ona mówi, Bóg wie co, i nie wyjawia mi swego celu! Ona mówi, że najlepiej byłoby, to znaczy, że nie tylko byłoby najlepiej, lecz z jakiegoś tam powodu konieczne jest, żeby zaprosić Rodi ę dziś na ósm ą wieczór i żeby koniecznie się tu spotkali... A ja nawet nie chciałam mu pokaza ć tego listu i miałam prosić pana, aby powstrzymał go pan od przychodzenia tu... gdyż on jest taki rozdra ż niony... A przy tym nic nie wiem o tym pijaku, który umarł, ani o jego córce, i jak to si ę stało, że on dał tej córce swe ostatnie pieni ą dze... które... — Których zdobycie tyle ci ę, mamo, kosztowało i tak dalej... — dodała Awdotia Romanowna. — On był wczoraj rozdraż niony — powiedział Razumichin w zamy śleniu. — Gdyby ś cie panie widziały, co on wyprawiał wczoraj w restauracji, hm! Rzeczywi ś cie mówił mi podczas powrotu do domu o jakim ś nieboszczyku i o jakiejś dziewczynie, nie zrozumiałem jednak ani słowa... Zreszt ą, ja równie ż wczoraj byłem... — Najlepiej, mamo, bę dzie, jeśli same pójdziemy do niego i tam od razu zobaczymy, co trzeba robić. A zreszt ą, już czas najwyż szy. Boż e! Już po dziesi ą tej! — zawołała, spojrzawszy na swój wspaniały, złoty zegarek z emali ą, który miała zawieszony na szyi na cienkim, weneckim łańcuszku. Cacko to zdecydowanie nie harmonizowało z reszt ą ubrania. „Prezent od narzeczonego" — pomy ś lał Razumichin. — Ach, już czas... już czas, Dunieczko, już czas! —zaniepokoiła si ę Pulcheria Aleksandrowna. — Gotów pomy ś leć, że 270 jeszcze od wczoraj gniewamy się na niego, skoro tak długo nie przychodzimy. O mój Boż e! To mówi ą c, szybko włożyła mantyl ę i kapelusz; równie ż Dunieczka się ubrała. Jej rękawiczki były nie tylko znoszone, lecz nawet, jak Razumichin zauwa ż ył, podarte. A jednak ta widoczna nę dza nadawała obu kobietom jakby pozór godno ś ci, zwykłej u ludzi, którzy potrafi ą nosić skromne ubranie. Razumichin patrzył ze czci ą na Duni ę i był dumny, że ma ją odprowadzi ć. „Ta królowa1 — przyszło mu na myśl — która cerowała sobie w wię zieniu po ń czochy, na pewno w owej chwili bardziej wygl ą dała na królow ą aniżeli w czasie najwspanialszych uroczysto ś ci i przyj ęć". — Mój Boż e! — zawołała Pulcheria Aleksandrowna — czyż mogłam pomy śleć, że bę d ę się bała spotkania z synem, z moim miłym, kochanym Rodi ą... A dziś boj ę si ę — dodała, nieś miało spozieraj ą c na Razumichina. — Nie obawiaj się, mamo — rzekła Dunia, całując ją. — Raczej wierz w niego tak, jak ja wierz ę. — Ach, mój Boż e! Ja równie ż wierz ę, ale nie spałam całą noc! — zawołała biedna kobieta. Wyszli na ulic ę. — Wiesz, Duniu, gdy nad ranem nieco przysn ęłam, przyś niła mi si ę nieboszczka Marfa Pietrowna... cała w bieli... podeszła do mnie, wzi ęła mnie za ręk ę i potrz ą sała nade mn ą głową z tak srog ą min ą, jakby mnie pot ę piała... Czy moż e to być dobry znak? Ach, mój Boż e! Przecież pan nie wie jeszcze, że Marfa Pietrowna umarła. — Nie, nie wiem. Kim była Marfa Pietrowna? — Umarła nagle! I niech pan sobie wyobrazi... — Później, mamo — przerwała Dunia — przecież pan Dymitr nic nie wie o Marfie Pietrownie.
1 Chodzi o królow ą Francji Mari ę Antonin ę (1755-1793), żonę Ludwika XVI, uwi ę zion ą po wybuchu powstania w Paryż u w 1792 r. i ścięt ą z wyroku Trybunału Rewolucyjnego. 271 — Acn, pan nie WICY A ja my ślałam, ze panjuz wszystko wie. Prosz ę mi wybaczy ć, ale w ostatnich dniach zupełnie trac ę głowę. Doprawdy, uważ am pana za nasz ą Opatrzno ść i dlatego zdawało mi się, że pan wszystko wie. Uważ am pana za krewnego... Niech się pan nie gniewa, że tak mówi ę. Mój Boże! Co się panu stało w praw ą rę k ę? Skaleczył się pan? — Tak, skaleczyłem się — wyszeptał uszcz ęśliwiony Razu-michin. — Niekiedy tak mówi ę ze szczerego serca, aż Dunia mityguje mnie... Ale, mój Boże, w jakiej norze on mieszka! Czy już si ę obudził? A ta jego gospodyni uważ a to za pokój? Prosz ę pana, mówi pan, że on nie lubi zdradza ć swoich uczu ć, tak że ja mu może uprzykrz ę się... przez moje słabostki?... Czy mógłby mi pan powiedzie ć, Dymitrze Prokofjiczu, jak mam się wobec niego zachowywa ć? Bo doprawdy nie wiem, co robi ć. — Prosz ę go nie wypytywa ć zbytnio, zwłaszcza gdy si ę skrzywi; przede wszystkim prosz ę nie pytać go o zdrowie, nie lubi tego. — Ach, Dymitrze Prokofjiczu, jak trudno jest być matk ą. Już s ą schody... Ach, jakie okropne... — Mamo, jesteś taka blada, uspokój si ę, moja droga — rzekła Dunia, przytulaj ą c si ę do niej. — Przecie ż on powinien być szcz ęśliwy, że mam ę widzi, a mama tak si ę drę czy — dodała z błyskiem zniecierpliwienia w oczach. — Niech panie zaczekaj ą chwilk ę... Pójd ę zobaczy ć, czy si ę obudził. Obie kobiety szły wolno za Razumichinem, który pobiegł po schodach na gór ę. Gdy szły na trzecie piętro i przechodziły obok drzwi gospodyni, zauwa ż yły, że drzwi te były nieco uchylone, a spoza nich patrzyły na nie czyjeś bystre, ciemne oczy. Spojrzenia ich skrzyż owały się, a drzwi zatrzasn ęły si ę nagle z takim hałasem, że Pulcheria Aleksandrowna omal nie krzykn ęła ze strachu. 272 111 — Zdrów, zdrów! — Zosimow wesoło powitał przybyłych. Przyszedł przed dziesi ę cioma minutami i siedział w tym samym rogu kanapy co wczoraj. Raskolnikow siedział naprzeciwko niego ubrany, umyty i uczesany, co już od dłuższego czasu si ę nie zdarzało. Pokój zapełnił się od razu. Nastazja zdołała jednak wsun ąć si ę za gość mi i nastawiła uszu. Istotnie, Raskolnikow, szczególnie w porównaniu z dniem wczorajszym, mógł uchodzić za zdrowego. Był tylko bardzo blady, roztargniony i pochmurny. Z wygl ą du można go było wzi ąć za rannego albo za człowieka zgn ę bionego silnym bólem fizycznym — brwi miał ściągni ę te, wargi zaci śni ę te, oczy mu błyszczały. Mówił mało i niech ętnie, jakby sprawiało mu to ból lub wypełniał niemiły obowi ą zek, a w ruchach jego moż na było spostrzec oznaki niepokoju. Brakło jedynie banda ż a na ręce lub opatrunku na palcu, aby dopełnić podobie ń stwa z kimś, komu boleś nie obiera się palec lub doskwiera zraniona rę ka. Blada i chmurna jego twarz rozjaś niła si ę na chwil ę, gdy weszły matka i siostra, lecz zaraz w miejsce poprzedniego ponurego roztargnienia osiadł na niej wyraz wewn ę trznej udr ę ki, a Zosimow, który obserwował swego pacjenta z zapałem pocz ą tkuj ą cego lekarza, zauwa ż ył ze zdumieniem, że zamiast rado ś ci z powodu przybycia krewnych, jest to źle skrywane postanowienie wytrwania godziny udr ę ki, której nie moż na unikn ąć! Widział potem, że każde słowo prowadzonej rozmowy jak gdyby jątrzyło jak ąś ran ę chorego, równocze ś nie jednak musiał podziwia ć dzisiejsz ą umiej ę tno ść panowania nad sob ą i ukrywania uczu ć przez człowieka, który wczoraj wpadał w szał z byle powodu.
— Tak, sam to czuj ę, że jestem prawie zdrów — mówił Raskolnikow, całując serdecznie matk ę i siostr ę, co wprawiło w zachwyt Pulcheri ę Aleksandrown ę — i nie mówi ę już tak jak wczoraj — dodał, zwracaj ą c się do Razumichina z przyjacielskim uściskiem dłoni. 273 — Mnie on takż e dziś zadziwił — zaczai Zosimow, uradowany z przybycia pa ń, gdyż w czasie tych dziesi ę ciu minut stracił już temat rozmowy z chorym. — Jak tak dalej pójdzie, to za trzy lub cztery dni wszystko wróci do dawnego stanu, to jest do stanu sprzed miesi ą ca lub sprzed dwóch miesi ę cy, a moż e trzech? Bo to si ę od dawna zacz ęło i rozwijało się... nieprawda? I przyzna pan chyba teraz, że być moż e, sam pan ponosi win ę za tę chorob ę? — dodał z ostroż nym uśmiechem, jakby obawiaj ą c si ę rozdraż ni ć go tymi słowami. — Bardzo możliwe — odparł chłodno Raskolnikow. — Mówi ę to tylko dlatego — ci ą gn ął dalej Zosimow — że pa ń skie zupełne wyzdrowienie zależ y głównie od pana samego. Teraz, gdy moż na z panem mówi ć, chciałbym panu wyjaś nić, że trzeba usun ąć pierwotne, że tak powiem, zasadnicze przyczyny, które spowodowały chorob ę. Tylko pod tym warunkiem moż e pan wyzdrowie ć, w przeciwnym razie nieuchronnie nast ą pi pogorszenie. Nie wiem, jakie są te pierwotne przyczyny, panu jednak są one zapewne znane. Jest pan m ą drym człowiekiem i obserwował pan na pewno samego siebie. Odnosz ę wraż enie, że pocz ą tek pa ń skiej choroby datuje si ę od czasu opuszczenia uniwersytetu. Nie powinien pan pozosta ć bezczynny i dlatego myślę, że praca i jasno wytkni ę ty cel mog ą być dla pana zbawienne. — Tak, tak, ma pan słuszność... jak najszybciej wróc ę na uniwersytet, potem wszystko pójdzie... jak po maśle... Zosimow, który dawał mu te rady cz ęściowo dla zaimponowania damom, zmieszał si ę, widz ą c, że zako ń czenie jego przemowy wywołało drwi ą cy uśmiech na twarzy Raskolnikowa. Trwało to jednak tylko chwil ę. Pulcheria Aleksandrowna pocz ęła się zaraz rozpływać w podzi ę kowaniach dla Zosimowa, dzi ę kuj ą c mu szczególnie za nocne odwiedziny w hotelu. — Jak to, on był u was w nocy? — zapytał Raskolnikow z widocznym niepokojem. — A wię c nie spałyście po podróż y? — Ach, Rodia, to było przecie ż przed godzin ą drug ą. W domu równie ż nie kładłyśmy si ę spać wcześ niej. 274 — JNie wiem, jak mam mu podzi ę kowa ć — powiedział Raskolnikow, chmurz ą c się i spuszczaj ą c oczy. — Pomijaj ą c kwesti ę honorarium — wybaczy pan, że mówi ę o tym (zwrócił się do Zosimowa) — nie wiem doprawdy, czym zasłużyłem sobie na takie szczególne wzgl ę dy pana? Po prostu nie rozumiem tego... i przykro mi jest, że nie rozumiem, mówi ę to panu otwarcie. — Niech si ę pan nie denerwuje — odparł Zosimow z wymuszonym uśmiechem. — Niech pan sobie wyobrazi, że jest pan moim pierwszym pacjentem, a lekarz, który dopiero zacz ął praktykowa ć, kocha swych pierwszych pacjentów jak własne dzieci, niektórzy nawet zakochuj ą się w nich. A przecież ja nie mam zbyt wielu pacjentów. — Bo już nie mówi ę o nim — dorzucił Raskolnikow, wskazuj ą c na Razumichina — również miał ze mn ą same zmartwienia i kłopoty. — Co on plecie! A moż e jesteś dziś w nastroju sentymentalnym? — oburzył si ę Razumichin. Gdyby był bardziej bystrym obserwatorem, spostrzegłby, że nie było tu ani śladu czułości, raczej wprost przeciwnie. Spostrzegła to jednak Awdotia Romanowna. Patrzyła na brata z uwag ą i niepokojem.
— O mamie zaś nawet nie śmiem wspomina ć — mówił dalej jakby wyuczon ą lekcj ę. — Dopiero dziś uzmysłowiłem sobie po cz ęści, jak musiała cierpie ć wczoraj, oczekuj ą c mego powrotu — po tych słowach nagłym ruchem podał rę k ę siostrze i uś miechn ął się. W uśmiechu tym przebijało się prawdziwe, niekłamane uczucie. Dunia natychmiast ujęła i uścisn ęła serdecznie wyci ą gni ę t ą ręk ę. Po raz pierwszy zwracał si ę do niej po wczorajszej kłótni. Twarz matki promieniała z zadowolenia i szcz ęś cia na widok tego ostatecznego, cichego pogodzenia się brata z siostr ą. — Za to właśnie go lubię! — szepn ął skłonny do egzaltacji Razumichin, obracaj ą c si ę energicznie na krześle — miewa on takie odruchy!... 275 „l jak to wszystko u mego ładnie się ko ń czy — myślała matKa — co za szlachetno ść uczu ć, jak prosto i delikatnie położył kres wczorajszemu nieporozumieniu z siostr ą, po prostu podał jej ręk ę w odpowiedniej chwili i spojrzał na ni ą z miłością... A jakie ma pię kne oczy i jak ą śliczn ą twarz... Jest nawet ładniejszy od Dunieczki... Lecz, mój Boże, cóż to za garnitur ma on na sobie, jak n ędznie jest ubrany! Wasia, chłopiec na posyłki w sklepie Atanazego Iwanowicza, ma lepsze ubranie!... Ch ę tnie rzuciłabym się mu na szyj ę, obj ęła go i... zapłakała, jednak boj ę się, boję... mógłby to źle zrozumie ć, o Boż e! Rozmawia wprawdzie uprzejmie, a jednak boj ę si ę! Czego ja się właściwie boj ę?..." — Ach, Rodia, nie uwierzysz — pośpieszyła nagle z odpowiedzi ą na jego uwag ę — jakie byłyśmy wczoraj nieszcz ęśliwe., ja i Dunieczka! Teraz, gdy wszystko już min ęło, a my wszyscy znów jesteś my szcz ęśliwi, moż na to powiedzieć! Wyobra ź sobie, biegniemy tu, żeby ciebie uściska ć, prawie wprost z poci ą gu, a ta kobieta — otóż i ona! Jak si ę masz, Nastazjo? — mówi nam, że ty masz białą gor ą czk ę i że właśnie dopiero co, bez wiedzy lekarza, uciekłeś i że poszli cię szuka ć! Nie uwierzysz, jak to na nas podziałało!Przypomniałam sobie zaraz, jak tragicznie sko ń czył porucznik Potanczykow, nasz znajomy, przyjaciel twego ojca — ty go zapewne nie pami ę tasz, Rodia — miał on równie ż siln ą gor ą czk ę i podobnie jak ty uciekł i wpadł do studni na podwórzu, dopiero nazajutrz wydobyto go stamt ą d. Przedstawiałyśmy to sobie w jeszcze czarniejszych barwach. Chciałyśmy pobiec do Piotra Piet-rowicza, aby z jego pomoc ą... gdyż byłyśmy same, zupełnie same — dodała płaczliwym głosem i nagle zamilkła, przypomniawszy sobie, że jest jeszcze dość niebezpiecznie mówić o Piotrze Pietrowiczu, chociaż „wszyscy znów są zupełnie szcz ęśliwi". — Tak, tak... to wszystko jest bez w ą tpienia przykre... — odparł Raskolnikow, ale z takim roztargnieniem i nieuwag ą, że Dunia ze zdziwieniem popatrzyła na niego. — Co to ja chciałem powiedzieć? — cią gn ął dalej, jakby próbuj ą c sobie coś przypomnie ć. — Ach tak, prosz ę was, mamo i Duniu, nie 276 myślcie, ze nie chciałem przyj ść do was i że czekałem, aby ście to wy pierwsze do mnie przyszły. — Cóż znowu, Rodia! — zawołała Pulcheria Aleksandrow-na, także zdziwiona. „Czemu on mówi tak konwencjonalnie? — pomy ś lała Du-nieczka. — Godzi się i prosi o przebaczenie, jakby wypełniał obowi ą zek lub wypowiadał lekcj ę". — Przebudziłem się niedawno i chciałem iść do was, powstrzymało mnie jednak moje ubranie; zapomniałem jej... Nastce... powiedzie ć, żeby zmyła tę krew... Teraz dopiero się ubrałem. — Krew? Jak ą krew? — żachn ęła si ę przera ż ona Pulcheria Aleksandrowna. — To nic... nie bójcie się. Krew pochodzi stą d, że gdy wczoraj w gor ą czce błądziłem, natkn ąłem się na przejechanego człowieka... jakiego ś urz ę dnika.
— W gor ą czce? Ale ty przecież wszystko pami ę tasz — przerwał mu Razumichin. — To prawda — odparł Raskolnikow z namysłem — przypominam sobie wszystko aż do najdrobniejszych szczegółów, a jednak wyobra ź cie sobie, że nie mog ę sobie wytłumaczyć, dlaczego to zrobiłem, po co tam byłem i to wszystko mówiłem! — To znany przypadek — wtr ą cił Zosimow — niekiedy wykonuje si ę jak ąś czynno ść wspaniale, po mistrzowsku, ale kierowanie post ę pkami i pobudki czynu są niejasne i zależą od przeró ż nych chorobliwych wraż e ń. Całkiem jak we śnie. „A moż e to i dobrze, że on uwa ż a mnie prawie za wariata" — pomy ślał Raskolnikow. — To samo jednak moż e się odnosić i do ludzi zdrowych — rzekła Dunia, patrz ą c z niepokojem na Zosimowa. — Ma pani racj ę — odparł — pod tym wzgl ę dem wszyscy jeste ś my rzeczywi ście podobni do wariatów, z tą tylko małą różnic ą, że „chorzy" s ą troszk ę wi ęcej zwariowani od nas, i potrzebne jest rozgraniczenie. Zupełnie harmonijnych ludzi prawie nie ma; znajdzie się moż e jeden taki człowiek na dzie277 siatki, a moż e nawet na setki tysi ę cy, tez zreszt ą na ogol marny egzemplarz... Przy słowie „wariaci", które niebacznie wymkn ęło si ę rozgadanemu na ulubiony temat Zosimowowi, wszyscy si ę skrzywili. Raskolnikow siedział zatopiony w my ślach, z dziwnym uśmiechem na bladych wargach, jakby nie zwracaj ą c na to żadnej uwagi. Widocznie wci ąż myślał o czym ś. — A wi ę c co z tym przejechanym? Przerwałem ci! — zapytał poś piesznie Razumichin. — Co? — Raskolnikow zdawał się budzić ze snu. — Tak, a wi ę c zawalałem si ę krwi ą, gdy pomagałem go nieść do mieszkania... Tak, mamo, popełniłem wczoraj rzecz nie do darowania; rzeczywiś cie byłem niespełna rozumu. Wszystkie pieni ą dze, które mi przysłałaś... dałem jego żonie... na pogrzeb. Została wdow ą, jest to suchotnica godna litości... troje małych dzieci, głodne sieroty... W domu nie ma nic... jest tam takż e córka... Gdyby ś cie to na własne oczy widziały, też byście się ulitowały... Co prawda nie miałem wcale prawa, przyznaj ę to, szczególnie, że wiem, jak ciężko wam przyszło uzyskanie tych pieni ę dzy. Aby pomaga ć, trzeba wpierw mieć prawo, w przeciwnym razie: Crevez chiens, si vous rietes pas contentsl\ — zaś miał si ę. — Czyż nieprawda, Duniu? — Nieprawda — odparła Dunia stanowczo. — Ba! Wi ę c ty masz... własne zdanie!... — wymamrotał, patrz ą c na ni ą prawie z nienawi ś ci ą i uśmiechaj ą c się drwi ą co. — Powinienem był wzi ąć to pod uwag ę... No, ale trudno, bardzo ci si ę to chwali i nawet lepiej dla ciebie... gdy dojdziesz do granicy, której nie bę dziesz mogła przekroczy ć, bę dziesz nieszcz ęśliwa, a gdy ją przekroczysz, bę dziesz moż e jeszcze nieszcz ęś liwsza... A zreszt ą, wszystko to nie ma sensu! — dodał z irytacj ą, zły sam na siebie za mimowoln ą szczero ść. — Chciałem tylko powiedzie ć, że prosz ę ci ę, mamo, o wybaczenie — zako ń czył krótko i w ę złowato. 1 Crevez chiens... (fr.)— Zdychajcie psy, jeśli jesteście niezadowoleni. 278 — Ależ, Rodia, jestem pewna, że wszystko, co robisz, jest dobre! — rzekła matka z radoś ci ą. — Niech mama nie bę dzie tego taka pewna — odparł, wykrzywiaj ą c usta w uś miechu. Zaległo milczenie. W całej rozmowie i w tym milczeniu wyczu ć moż na było napi ę cie, podobnie jak w pogodzeniu się i w przebaczeniu. Czuli to wszyscy. „Wygl ą da, jakby się mnie bały" — pomy ś lał Raskolnikow, patrz ą c spod oka na matk ę i siostr ę. I rzeczywi ś cie Pulcheria Aleksandrowna im dłużej milczała, tym wi ę kszy ogarniał ją lęk.
„Gdy były daleko, to zdawało mi się, że bardzo je kocham" — przemkn ęła mu przez głowę myśl. — Czy wiesz, Rodia, że Marfa Pietrowna umarła? — rzekła nagle Pulcheria Aleksandrowna. — Jaka Marfa Pietrowna? — Ach, mój Boże, Marfa Pietrowna Swidrygajłowa! Pisywałam ci przecie ż tyle o niej. — A tak, przypominam sobie... A wi ę c umarła? Naprawd ę? — zawołał jakby nagle zbudzony. — Rzeczywi ś cie umarła? Co si ę stało? — Wyobra ź sobie, że zmarła nagle! — pośpieszyła z odpowiedzi ą Pulcheria Aleksandrowna, zach ę cona jego zainteresowaniem. — I to właśnie w tym czasie, gdy wysłałam list do ciebie, nawet tego samego dnia! Pomy śl sobie, że chyba ten straszny człowiek był przyczyn ą jej śmierci. Mówiono, że skatował ją niemiłosiernie! — Czy tak źle żyli ze sob ą? — zwrócił si ę z zapytaniem do siostry. — Wprost przeciwnie. On był wobec niej zawsze bardzo cierpliwy i układny. W niektórych wypadkach nawet zbyt cierpliwy wobec jej post ę powania, przez całe siedem lat... W ko ń cu jednak stracił cierpliwo ść! — A wi ę c on wcale nie jest taki straszny, skoro wytrzymał siedem lat. Zdaje mi si ę, że ty, Duniu, bronisz go? 279 — Nie, nie, on jest okropnym człowiekiem! Nie mog ę sobie nawet gorszego wyobrazi ć — odparła Dunia, wzdragaj ą c się, zmarszczyła brwi i zamy ś liła się. — Sprawa wybuchła rano — cią gn ęła Pulcheria Aleksand-rowna z poś piechem. — Potem kazała zaprz ę ga ć, żeby zaraz po obiedzie pojecha ć do miasta, poniewa ż w takich wypadkach zawsze jechała do miasta; obiad zjadła, jak mówi ą, z apetytem... — Jak to, pobita? — Taki miała... zwyczaj i zaraz po obiedzie poszła, aby się nie spóź nić z odjazdem, do łazienki... Musisz bowiem wiedzieć, że brała k ąpiele ze wzgl ę dów zdrowotnych, oni maj ą tam źródło, a ona ką pała się w nim codziennie; gdy weszła do zimnej wody, tkn ęła ją nagle apopleksja! — Nic dziwnego — rzekł Zosimow. — A mocno ją zbił? — To przecie ż nie ma znaczenia — rzekła Dunia. — Hm! A zreszt ą jak ą przyjemno ść znajduje mama w opowiadaniu mi tych bzdur? — rzekł nagle Raskolnikow rozdra ż nionym tonem. — Ach, mój drogi, po prostu nie wiedziałam już, o czym mówi ć — odrzekła Pulcheria Aleksandrowna. — Cóż to, czy moż e boicie się mnie? — zapytał z wymuszonym uś miechem. — Tak — odparła Dunia, patrz ą c śmiało i twardo na brata. — Gdy ś my szły po schodach, mama się nawet przeż egnała ze strachu. Twarz skrzywiła mu się w grymasie. — Ależ, Duniu, co ty mówisz? Rodia, prosz ę cię, nie gniewaj si ę... Dlaczego to powiedziałaś, Duniu? — pośpiesznie mamrotała Pulcheria Aleksandrowna w zakłopotaniu. — To prawda, gdy tu jechałam, marzyłam przez całą drog ę o tym, jak to si ę zobaczymy, jak bę dziemy sobie wzajemnie opowiada ć!... I byłam taka strasznie szcz ęśliwa, że nawet nie odczuwałam trudów podróż y! Ale co ja mówi ę! Równie ż i teraz jestem szcz ęśliwa... 280 KODISZ mu krzywd ę, Dunm... Rodia... Już samo to, że cię widz ę, napawa mnie szcz ęś ciem.
— Daj spokój, mamo — szeptał zmieszany, ściskaj ą c jej ręk ę, nie patrz ą c jednak na ni ą — znajdziemy jeszcze dość czasu na rozmow ę. Wyrzekłszy te słowa, zmieszał się znowu i pobladł, straszne uczucie śmiertelnego chłodu znów zago ś ciło w jego duszy i znów uprzytomnił sobie z przeraż aj ą c ą jasności ą, że powiedział okropne kłamstwo, że nigdy nie bę dzie mógł wypowiedzie ć tego, co ma na sercu, że nigdy już z nikim w ogóle nie bę dzie mógł pomówi ć. Wraż enie tej bolesnej myśli było tak silne, że na chwil ę stracił poczucie rzeczywisto ś ci, powstał ze swego miejsca i nie patrz ą c na nikogo, chciał wyjść z pokoju. — Co ci jest? — krzykn ął Razumichin, chwytaj ą c go za ręk ę. Usiadł i zacz ął rozgl ą da ć si ę w milczeniu; wszyscy patrzyli na niego zdumieni. — Dlaczego wszyscy jesteś cie tacy nudni? — wyrwało mu si ę całkiem niespodzianie. — Mówcie coś! Dlaczego tak siedzimy? A wię c porozmawiajmy!... Zeszli si ę i milcz ą... powiedzcie coś wreszcie! — Dzi ę ki Bogu! Myślałam już, że stanie si ę z nim to samo co wczoraj — rzekła Pulcheria Aleksandrowna, żegnaj ą c się. — Co ci jest, Rodia? — zapytała zaniepokojona Dunia. — Nic, przypomniała mi si ę pewna śmieszna historia — odparł i nagle si ę roześ miał. — Jeśli to coś śmiesznego, to dobrze! Bo i mnie si ę zdawało... — mrukn ął Zosimow i wstał z kanapy. — Teraz musz ę już iść, ale wpadn ę tu jeszcze, moż e... jeśli zastan ę... — Poż egnał si ę i wyszedł. — Cóż to za miły człowiek! — rzekła Pulcheria Aleksand-rowna. — Tak, miły, wspaniały, wykształcony, m ą dry... — Raskol-nikow rzucał słowa pośpiesznie i z niezwykłym ożywieniem — nie pami ę tam, czy spotkałem go kiedy ś przed moj ą chorob ą... a jednak zdaje mi si ę, że już gdzieś go widziałem... Ten tu 281 również jest dobrym człowiekiem! — skin ął w Kierunku Kazu-michina. — Podoba ci się, Duniu? — spytał ją i zaś miał si ę nagle i bez powodu. — Bardzo mi się podoba — odparła Dunia. — Tfu, ale z ciebie... świntuch! — rzekł Razumichin, bardzo zaż enowany i czerwony, i wstał z krzesła. Pulcheria Aleksandrowna uś miechn ęła się, a Raskolnikow wybuchn ął głośnym śmiechem. — Dok ą d to? — Ja równie ż... musz ę już iść. — Wcale nie musisz, zosta ń! Czy dlatego, że Zosimow wyszedł, musisz i ty? Zosta ń, która godzina? Czy jest już dwunasta? Masz śliczny zegarek, Duniu! Dlaczego znów milczycie? Tylko ja mówi ę przez cały czas!... — Zegarek ten podarowała mi Marfa Pietrowna — odparła Dunia. — Jest to bardzo drogi zegarek — dodała Pulcheria Aleksandrowna. — A-a-a! I jaki duż y, prawie nie damski. — Lubi ę takie — rzekła Dunia. „A wi ę c to nie jest prezent od narzeczonego" — skonstatował Razumichin i ucieszył si ę. — Myślałem, że to prezent od Łużyna — wtr ą cił Raskolnikow. — Nie, on jeszcze nic nie podarował Dunieczce. — Ta-a-k! Czy pami ę tasz, mamo, że byłem zakochany i chciałem się ożenić? — rzekł nagle, patrz ą c na matk ę, zdziwion ą tą niespodziewan ą zmian ą tematu i tonem jego głosu. — Ach, mój kochany, tak, pami ę tam — Pulcheria Aleksandrowna znacz ą co spojrzała na Duni ę i na Razumichina. — Hm! Tak! Cóż wam mog ę powiedzie ć? Pami ę tam już niewiele. Była ona bardzo chorowitym dziewcz ę ciem — mówił dalej ze spuszczonym wzrokiem i pogr ąż ony w
myślach — była taka słaba; lubiła dawa ć jałmużnę i wci ąż marzyła o klasztorze, a gdy mi o tym opowiadała, płakała rzewnymi łzami. Tak, tak... 282 pami ę tam... pami ę tam to doskonale. Była taka... brzydka. Zaiste, nie wiem, sk ą d wzi ęło się moje uczucie, być moż e dlatego, że była cią gle chora... Gdyby była jeszcze ułomna lub garbata, to zdaje mi się, że kochałbym ją jeszcze bardziej... — uś miechn ął się w zamy śleniu. — Było to... takie zauroczenie wiosenne... — Nie, to nie było tylko zauroczenie wiosenne — rzekła Dunia z ożywieniem. Spojrzał uwa ż nie na siostr ę, lecz jej słów nie dosłyszał albo nie rozumiał. Potem, wci ąż w głębokim zamy śleniu, wstał, podszedł ku matce, pocałował ją, powrócił na swoje miejsce i usiadł. — Ty ją jeszcze kochasz! — stwierdziła wzruszona Pulcheria Aleksandrowna. — Ja? teraz? Ach tak... o niej mówisz! Nie. To wszystko wydaje mi się teraz jakby nie z tego świata... i takie odległe. Tak, i to wszystko, co si ę dokoła mnie dzieje, też jakby działo się gdzie indziej... Popatrzył na nią z uwag ą. — Równie ż i was... widz ę, jakbyś cie były oddalone o tysi ą ce wiorst... Ależ do diabła, dlaczego mówimy o tym? I dlaczego wci ąż wypytujecie mnie? — rozgniewał się i zaraz umilkł, gryz ą c paznokcie i znów wpadaj ą c w zadum ę. — Jakie ty masz nę dzne mieszkanie, Rodia, przypomina trumn ę — rzekła nagle Pulcheria Aleksandrowna, przerywaj ą c uciążliwe milczenie — pewna jestem, że to mieszkanie ponosi połowę winy za twoj ą melancholi ę. — Mieszkanie?... — odparł z roztargnieniem. — Tak, to wina mieszkania... i ja tak myśl ę... Gdyby ś wiedziała, mamo, jak dziwn ą myśl teraz wypowiedziałaś — dodał i roześ miał się jakoś dziwnie. Jeszcze chwila, a towarzystwo, jego najbliższa rodzina, któr ą ogl ą dał po trzyletniej rozłące, i ten sposób rozmowy, który był przelewaniem z pustego w próż ne, stałyby się dla niego nie do zniesienia. Pozostała jednak jeszcze jedna, nie cierpi ą ca zwłoki sprawa, któr ą tak czy owak musiał dziś rozstrzygn ąć... 283 postanowił to sobie przedtem, gdy tylko się obudził. Teraz ucieszyła go ta sprawa jako sposób wybrni ę cia z niemiłej sytuacji. — Słuchaj, Duniu — zacz ął powa ż nie i oschle — rozumie się, że prosz ę ci ę o wybaczenie mi mojego wczorajszego zachowania, uwa ż am jednak za swój obowi ą zek przypomnie ć ci raz jeszcze, że za nic nie odst ą pi ę od mego żądania. Albo ja, albo Łużyn. Ja mog ę być łotrem, ty jednak nie powinna ś być podła. Jedno z dwojga wystarczy. Jeż eli poślubisz Łużyna, to przestan ę cię uważ ać za siostr ę. — Rodia, Rodia! Zaczynasz to samo co wczoraj! — jękn ęła Pulcheria Aleksandrowna żałośnie. — I dlaczego nazywasz się ustawicznie łotrem, nie znosz ę tego! Wczoraj było to samo... — Bracie — odparła Dunia równie stanowczo i oschle — w tym wszystkim jest pomyłka z twojej strony. Myślałam o tym w nocy i wykryłam twój błąd. Rzecz cała w tym, że ty, jak mi się zdaje, myślisz, że ja czyni ę ofiar ę z siebie, aby komu ś innemu pomóc. Tak jednak nie jest. Wychodz ę za m ąż tylko ze wzgl ę du na siebie, po prostu dlatego, że samej jest mi ciężko, a potem, naturalnie, będ ę rada, jeśli mi si ę uda dopomóc moim bliskim, ale nie ten wzgl ą d zadecydował o moim postanowieniu. „Ona kłamie! — myślał, gryz ą c z wściekłości paznokcie. — Jest dumna! Nie chce się przyzna ć, że lubi odgrywa ć rol ę dobrodziejki! Och, te niskie charaktery! Kochaj ą tak, jakby nienawidziły... Jakże... nienawidz ę ich wszystkich".
— Jednym słowem, wychodz ę za Piotra Pietrowicza, gdyż z dwojga złego wybieram mniejsze zło. Postanowiłam spełnić uczciwie to wszystko, czego si ę po mnie spodziewa, a zatem nie oszukuj ę go... Dlaczego się śmiejesz? Zaczerwieniła się, a w oczach jej błysnął gniew. — Chcesz wszystko spełnić? — spytał z jadowitym uśmiechem. — Aż do pewnej granicy. Sposób i forma starania się o moj ą ręk ę dały mi od razu pozna ć, czego oczekuje Piotr Pietrowicz. wprawdzie ocenia on siebie za wysoko, spodziewam si ę jednak, że ceni równie ż mnie... Dlaczego się znowu śmiejesz? — A dlaczego ty się znowu czerwienisz? Kłamiesz, siostro, kłamiesz z całą świadomo ś ci ą, jedynie wskutek kobiecego uporu i żeby postawi ć na swoim wbrew mojej woli... Ty nie moż esz szanowa ć Łużyna — widziałem go i rozmawiałem z nim. Sprzedajesz się za pieni ą dze, a zatem post ę pujesz podle; ciesz ę się, że przynajmniej potrafisz si ę jeszcze zaczerwieni ć! — To nieprawda, ja nie kłamię!... — krzykn ęła Dunia, trac ą c zimn ą krew. — Nie poślubiłabym go, gdybym nie była pewna, że on mnie szanuje i że zależy mu na mnie; nie wyszłabym za niego, gdybym nie była przekonana, że i ja mog ę go równie ż szanowa ć. Na szcz ęś cie, mog ę si ę o tym dziś jeszcze przekona ć. A takie małżeństwo nie jest podłe, jak je nazywasz. A nawet gdyby ś miał słuszność, nawet gdybym si ę zdecydowała na podłość, to czyż nie jest okrucie ń stwem z twojej strony mówi ć tak do mnie? Dlaczego żądasz ode mnie bohaterstwa, na które samego cię nie stać? To jest tyrania, to gwałt!Nawet jeśli kogoś zniszcz ę, to najwyż ej siebie sam ą... Nie zabiłam jeszcze nikogo... Dlaczego tak patrzysz na mnie? Czemu zbladłeś? Rodia, co ci jest? Rodia, kochany... — Boże! Zemdlał!— krzykn ęła Pulcheria Aleksandrowna. — Nie, nie... to głupstwo... nic mi nie jest!... Kr ę ci mi si ę troch ę w głowie. To nie jest omdlenie... Wsz ę dzie wietrzycie omdlenia... Hm! Cóż to ja chciałem powiedzie ć? Tak, a w jakiż to sposób przekonasz się dzisiaj, że moż esz go szanowa ć i że on ciebie... ceni, jak powiedziałaś? Mówiłaś, zdaje się, że dzisiaj? Czy moż e si ę przesłyszałem? — Mamo, poka ż mu list od Piotra Pietrowicza — rzekła Dunieczka. Pulcheria Aleksandrowna podała mu list drżą cymi rękoma. Wzi ął go z wielk ą ciekawo ś ci ą. Ale zanim go otworzył, spojrzał nagle ze zdziwieniem na Duni ę. — To dziwne — mówił powoli, jakby zaskoczony tą myśl ą — dlaczego ja się tak unosz ę? Po co cały ten krzyk? Bierz ślub, jeśli chcesz. 285 Mówił jakby do siebie, jednak głośno i patrzył przez dłuższ ą chwil ę zdziwiony na siostr ę. W ko ń cu otworzył list, wci ąż jeszcze z wyrazem zdziwienia na twarzy; potem pocz ął powoli i uważ nie czytać, przeczytał list dwa razy. Pulcheria Aleksandrowna była bardzo niespokojna, równie ż pozostali oczekiwali czego ś niezwykłego. — To mnie dziwi — zacz ął po namy ś le, oddaj ą c list matce, ale nie zwracaj ą c si ę do nikogo w szczególno ś ci — on przecież prowadzi procesy, jest adwokatem, jego sposób wyraż ania się jest nawet taki niby to elegancki, a pisze tak nieudolnie. Wszyscy poruszyli się, oczekiwano czego ś całkiem innego. — Przecie ż oni wszyscy tak pisz ą — zauwa ż ył Razumichin. — Czy czytałeś ten list? — Tak. — Pokazałyśmy mu go przedtem, Rodia... radziłyśmy się — wyjaś niła z zaż enowaniem Pulcheria Aleksandrowna. — To jest właściwie styl są dowy — przerwał jej Razumichin — dziś jeszcze używa się tego stylu w są dzie.
— Są dowy? Tak, rzeczywi ś cie, jest to styl są dowy, urz ę dowy... Nie jest to aż tak bardzo nieudolnie napisane, ale też i nie językiem literackim; po prostu list urz ę dowy. — Piotr Pietrowicz nie kryje się wcale z tym, że wykształcenie zdobywał z trudem, jest nawet dumny z tego, że sam doszedł do dzisiejszego stanowiska — odparła Awdotia Roma-nowna, uraż ona tonem brata. — Jeśli jest dumny, to widocznie ma do tego prawo, nie przecz ę. Widz ę, że czujesz si ę uraż ona tym, moja siostro, że z całego listu wysnułem tylko taki zabawny wniosek, i zdaje ci się, że umyślnie mówi ę o takich drobnostkach, aby się z ciebie naigrawa ć. Wprost przeciwnie, ze wzgl ę du na styl przyszło mi na myśl coś, co moż e nam si ę bardzo przyda ć. W liście tym jest zdanie: „a win ę będ ą Panie miały jedynie sobie do przypisania". Zdanie to jest jasne i wyraź ne. Zawarta jest w nim groź ba, że on zaraz odejdzie, jeśli ja przyjd ę. A to znaczy tyle, że porzuci was obie, jeżeli nie bę dziecie mu posłuszne, i to porzuci was teraz, 286 gdy za jego namow ą przyjechałyście do Petersburga. No, jak są dzisz, czy takie wyra ż enie Łużyna jest równie obraźliwe, jak gdyby to na przykład napisał on (wskazał na Razumichina) lub Zosimow albo ktokolwiek z nas? — No, nie — odparła Dunia — rozumiem całkiem dobrze, że wyraził si ę on zbyt naiwnie, ale moż e tylko nie umiał znaleźć odpowiedniego wyraż enia... To słuszna uwaga z twojej strony, Rodia. Nie przypuszczałam nawet... — Jest to wyraż one stylem są dowym i inaczej nie dało si ę napisać. Wyszło to może nawet bardziej ordynarnie, niż on sam chciał napisa ć. Poza tym musz ę cię nieco rozczarowa ć — w liście tym wyczytałem coś jeszcze, a mianowicie obelg ę, i to dość nikczemn ą. Dałem wczoraj pieni ą dze owej wdowie, tej chorej i przybitej kobiecie, i to nie „pod pozorem", że chc ę ponosić koszta pogrzebu, lecz po prostu na pogrzeb, nie dałem też ich córce, jak pisze, dziewczynie „podejrzanych obyczajów" (którą wczoraj po raz pierwszy widziałem), lecz faktycznie samej wdowie. W tym wszystkim widz ę skwapliw ą ch ęć obrzucenia mnie błotem i poróż nienia z wami. I to również napisane jest stylem są dowym, to znaczy, że zbyt wyra ź nie przebija tu cel i naiwna skwapliwo ść. Jest on m ą dry, jednak aby m ą drze post ę powa ć, trzeba mieć coś wi ę cej niż sam tylko rozum. Wszystko to świadczy, jakim on jest człowiekiem i... nie są dz ę też, aby ci ę zbyt wysoko cenił. Mówi ę ci to tylko ku rozwadze, gdyż szczerze pragn ę twego dobra... Dunieczka nic nie odpowiedziała; decyzj ę powzi ęła już przedtem i oczekiwała tylko wieczora. — Wi ę c jak się decydujesz, Rodia? — zapytała Pulcheria Aleksandrowna, zaniepokojona jeszcze bardziej niż przedtem jego niespodziewanym, urz ę dowym tonem. — Na co mam... „się decydowa ć"? — Piotr Pietrowicz pisze przecie ż, że nie chce, abyś był dziś wieczór u nas, i że odejdzie... gdyby ś ty przyszedł. A wi ę c jak... przyjdziesz? 287 — uecyzja nie zależy ode mnie, lecz w pierwszym rzę dzie od mamy, o ile ją to żądanie Piotra Pi ętro wież a nie obraż a, a w drugim rz ę dzie od Duni, o ile równie ż nie czuje si ę uraż ona. Ja zaś post ą pi ę tak, jak uznacie za najlepsze — dodał oschle. — Dunia już się zdecydowała, a ja się z nią całkowicie zgadzam! — skwapliwie wtr ą ciła Pulcheria Aleksandrowna. — Postanowiłam cię prosi ć, Rodia, usilnie prosi ć, żebyś koniecznie był obecny dziś przy tym spotkaniu — powiedziała Dunia. — Przyjdziesz? — Przyjd ę. — Równie ż i pana prosz ę do nas na ósm ą — dodała, zwracaj ą c si ę do Razumichina. — Mamo, zapraszam równie ż pana Razumichina.
— Bardzo dobrze, Dunieczko. Niech bę dzie tak, jak postanowiłaś — dodała Pulcheria Aleksandrowna. — Ja nawet wol ę tak; nie lubi ę udawa ć i kłamać, lepiej powiedzie ć całą prawd ę... Piotr Pietrowicz moż e się teraz gniewa ć lub nie. IV W tej chwili drzwi otwarły si ę bezszelestnie i weszła do pokoju, rozgl ą daj ą c si ę nieś miało, młoda dziewczyna. Wszyscy spojrzeli na nią ze zdumieniem i ciekawo ś ci ą. Raskolnikow nie poznał jej w pierwszej chwili. Była to Sofia Siemionowna Marmieładowa. Widział ją wczoraj po raz pierwszy w takiej sytuacji i w takim stroju, że w jego duszy pozostał zupełnie inny obraz. Teraz była ona skromnie, a nawet ubogo ubran ą, bardzo młodą dziewczyn ą, niemal dzieckiem, o skromnych i przyzwoitych manierach, o twarzyczce pogodnej, aczkolwiek teraz malowało się na niej zakłopotanie. Miała na sobie zwyczajn ą, codzienn ą sukienk ę, na głowie zaś niemodny, stary kapelusz; z wczorajszego stroju pozostała jej jedynie parasolka, któr ą trzymała w rę ku. Gdy weszła do pokoju i ujrzała w nim tyle osób, nie tylko stropiła się, lecz po prostu straciła głowę, 288 wygi ą aafa jaK maie, przestraszone aziecKo i uczynna rucn, jakby chciała cofn ąć się i wyjść z pokoju. — Ach, to pani... — rzekł Raskolnikow bardzo zdziwiony i nagle poczuł si ę zakłopotany. Pomy ś lał zaraz, że matka i siostra z listu Łuż yna już coś wiedz ą o dziewczynie „podejrzanych obyczajów". Dopiero co protestował przeciwko potwarzom Łużyna i zapewniał, że dziewczyn ę tę widział po raz pierwszy w życiu, a ona nagle przychodzi tutaj. Przypomniał sobie takż e, że przeciwko wyra ż eniu temu zupełnie nie protestował. Wszystko to w jednej sekundzie przeleciało mu przez myśl. Jednak gdy spojrzał na nią uwa ż nie, ujrzał, jak zgn ę biona przez życie była ta poniż ona istota, i zrobiło mu si ę jej żal. Gdy w przeraż eniu swoim cofn ęła si ę ku drzwiom, coś w nim drgn ęło. — Nie oczekiwałem pani — rzekł poś piesznie, zatrzymuj ą c ją wzrokiem. — Prosz ę, niech pani siada. Przychodzi pani pewnie z polecenia Katarzyny Iwanowny. Niech pani pozwoli, moż e usi ą dzie pani nie tam, lecz tutaj... Gdy Sonia weszła, Razumichin, który siedział na jednym z trzech krzeseł Raskolnikowa, podniósł si ę, aby umo żliwi ć jej przej ście. Raskolnikow chciał pocz ą tkowo wskaza ć jej miejsce na kanapie, gdzie siadywał Zosimow, ale przyszło mu na myśl, że miejsce to jest zanadto „familijne" i służy mu za łóżko, wskazał jej zatem krzesło Razumichina. — A ty siadaj tutaj — zwrócił si ę do Razumichina, wskazuj ą c mu miejsce na kanapie, gdzie siedział zwykle Zosimow. Sonia usiadła i drżą c z trwogi, patrzyła nieś miało na obie panie. Najwyra ź niej nie mogła poj ąć, sk ą d wzi ęła się u niej taka śmiałość, że usiadła obok nich. Przeraż ona tym szybko wstała i bardzo zmieszana zwróciła się do Raskolnikowa: — Ja... ja... tylko na chwil ę, niech mi pan wybaczy, że przeszkadzam — rzekła, jąkaj ąc się. — Przychodz ę z polecenia Katarzyny Iwanowny, ona nie miała kogo posłać... Ona bardzo prosiła, żeby pan przyszedł... jutro rano na pogrzeb. Po 10 — Zbrodnia i kara 289 pogrzeoie... na cmentarzu MitroianijewsKinr... prosi, zę by pan... przyszedł do nas... do niej... na pocz ę stunek... B ę dzie to wielki zaszczyt dla niej... Ona bardzo prosiła. Zaci ęła się i umilkła. — Postaram si ę na pewno... na pewno — odrzekł Raskol-nikow, reszta zdania uwi ę zła mu w gardle. — Prosz ę, niechż e pani usi ą dzie — rzekł nagle — musz ę pomówi ć z pani ą. Nawet jeśli pani się śpieszy, niech mi pani wyś wiadczy przysługę i podaruje dwie minuty czasu... — Przysun ął jej krzesło. Sonia usiadła i nie mniej niż przedtem zakłopotana,
rzuciła nieś miałe spojrzenie na siedz ą ce panie, po czym znowu opuś ciła oczy i utkwiła wzrok w podłodze. Blada twarz Raskolnikowa pokryła się rumie ń cem; był wyraź nie poruszony, oczy mu płonęły: — Mamo — rzekł dobitnie i niemal nakazuj ą ce — to jest Sofia Siemionowna Marmieładowa, córka owego nieszcz ę snego pana Marmieładowa, którego wczoraj konie stratowały na moich oczach, o czym wam już mówiłem... Pulcheria Aleksandrowna spojrzała na Soni ę, przymru ż aj ą c nieco oczy. Mimo swego zakłopotania i nakazuj ą co wyzywaj ą cego wzroku Rodiona nie mogła sobie odmówi ć tej drobnej przyjemno ś ci. Dunia patrzyła prosto w twarz młodej dziewczynie i ogl ą dała ją z wyraź nym zdumieniem. Gdy Sonia usłyszała słowa Raskolnikowa, podniosła na chwil ę wzrok, ale jej zmieszanie stało się jeszcze wię ksze. — Chciałem zapytać pani ą — mówił Raskolnikow z poś piechem — co działo si ę dzisiaj u was? Czy nikt was nie nagabywał? Na przykład policja. — Nie, wszystko poszło gładko... Przecież przyczyna śmierci była oczywista, nikt nie żądał żadnych wyjaś nie ń, tylko lokatorzy sarkaj ą. — Dlaczego? 1 Cmentarz Mitrofanijewski, założony podczas epidemii cholery w 1831 r.. przeznaczony był dla niezamo ż nych grup ludno ś ci. 290 — Ze ciało leży tak długo... teraz jest upał, wi ę c zapach... dlatego też bę dzie przeniesione dzisiaj wieczorem na cmentarz i pozostawione w kaplicy do rana. Katarzyna Iwanowna nie chciała się pocz ą tkowo na to zgodzić, teraz jednak sama przyznaje, że tak jest lepiej... — Wi ę c dzisiaj? — Ona prosiła, aby pan zaszczycił nas sw ą obecno ś ci ą na naboż e ń stwie w cerkwi, a potem udał się do niej na styp ę. — To bę dzie stypa? — Tak, taka mała przek ą ska; kazała panu bardzo podzi ę kowa ć za pomoc... wczoraj... bez pana nie byłoby go za co pochowa ć. Podbródek i wargi dziewczyny zadrż ały, opanowała si ę jednak i znowu spuściła wzrok. W czasie rozmowy Raskolnikow nie odrywał od niej oczu. Twarzyczk ę miała bardzo szczupłą, rysy dość nieregularne, mały, spiczasty nos i taki sam podbródek. Trudno byłoby nazwa ć ją pię kn ą, jednak niebieskie oczy były świetliste, a gdy si ę ożywiały, wyraz twarzy stawał się tak dobry i ujmuj ą cy, że każ dy musiał mimo woli poczu ć do niej sympati ę. W twarzy jej i w całej postaci było poza tym coś osobliwego — mimo swych osiemnastu lat wygl ą dała jak dziewczyna duż o młodsza, prawie jak dziecko, i to niekiedy śmiesznie wyraż ało się w jej ruchach. — Czyż by tak mała suma Katarzynie Iwanownie wystarczyła na wszystko, skoro urz ą dza styp ę? — zapytał, pragn ą c za wszelk ą cen ę podtrzyma ć rozmow ę. — Trumna jest całkiem prosta... i wszysto inne... tak że dużo nie kosztuje... Obliczyłyśmy wszystko z góry z Katarzyn ą Iwanowna; pozostało jeszcze tyle, że starczy na styp ę... Katarzyna Iwanowna bardzo tego pragn ęła... Musimy wi ę c... To jest dla niej pociech ą, taka już jest... wie pan przecie ż... — Rozumiem, rozumiem... Oczywiś cie. Ogl ą da pani mój pokój? Matka moja mówi, że przypomina jej trumn ę. 291 — Lja.i pan nam wczoraj wszysiKie piem ą uze, jaKie pan miai — rzekła nagle zamiast odpowiedzi i znów opuś ciła wzrok ku ziemi.
Wargi i podbródek zadrgały jej ponownie. Nę dza Raskol-nikowa od razu rzuciła się jej w oczy, a słowa te wyrwały się jej zupełnie bezwiednie. Zapanowało milczenie. Oczy Duni nabrały blasku, a matka życzliwiej popatrzyła na Soni ę. — Rodia — rzekła, wstaj ą c z miejsca — rzecz jasna, obiad zjemy razem. Chod ź, Duniu. Tobie też radz ę wyjść nieco, po spacerze zaś połóż si ę i wypocznij, a potem czekamy... Obawiam się, że rozmowa z nami zm ę czyła cię... — Tak, tak, przyjd ę... — rzekł po śpiesznie i też wstał. — Musz ę jednak jeszcze coś załatwić... — Chyba nie bę dziecie jedli obiadu osobno? — rzekł Razumichin, patrz ą c zdziwiony na Raskolnikowa. — Co masz do załatwienia? — Przecież mówi ę, że przyjd ę... na pewno... A ty zosta ń tu jeszcze chwil ę. Nie potrzebujecie go teraz, prawda, mamo? Czy też moż e zabieram go wam? — O nie, wcale nie! Pana także prosz ę do nas na obiad, Dymitrze Prokofjiczu, bę dzie pan taki dobry? — Bardzo prosz ę, niech pan przyjdzie — dorzuciła Dunia. Razumichin pochylił się w ukłonie, dzi ę kuj ą c za zaproszenie, twarz promieniała mu z zadowolenia. Dziwne jakieś zakłopotanie ogarn ęło wszystkich na chwil ę. — Ż egnaj, Rodia, a raczej do zobaczenia. Nie lubi ę tego słowa „żegnaj". Ż egnaj, Naś ciu... o, znowu powiedziałam „żegnaj"... — Pulcheria Aleksandrowna o mało co nie ukłoniła si ę nawet Soni i wyszła szybko z pokoju. Dunia, która szła za matk ą, ukłoniła si ę dziewczynie uprzejmie i życzliwie. Biedna Sonia zakłopotana odkłoniła si ę poś piesznie i trwożnie. Na twarzy jej pojawił si ę jakiś bolesny wyraz, jak gdyby życzliwo ść i uprzejmo ść Duni były jej niemiłe i przykre. 292 — tią az żarowa, uuniu; — rzeKf KasKomiKow, wycnoaz ą c na schody. — Nie podasz mi ręki? — Podałam ci przecież, nie pami ę tasz? — rzekła Dunia, zwracaj ą c si ę znów ku niemu. — To nic nie szkodzi, podaj mi ją jeszcze raz! Mocno ścisn ął jej paluszki. Dunia zaś miała się i zapłoniła, wyrwała rę k ę i wybiegła za matk ą. Teraz już czuła się całkiem szcz ęśliwa. — Wszystko w porz ą dku — Raskolnikow zwrócił si ę do Soni, powracaj ą c do pokoju i patrz ą c na ni ą z uś miechem. — Wieczny odpoczynek zmarłym, ale żywi chyba mog ą żyć? Czyż nie tak? Chyba tak? Ze zdumieniem Sonia ujrzała, że jego twarz rozjaś niła si ę nagle, patrzył na nią długo w milczeniu; wszystko, co opowiadał mu o niej jej ojciec, przypomniało mu si ę teraz... — Na Boga, Duniu! — rzekła Pulcheria Aleksandrowna, zaledwie znalazły si ę na ulicy — doprawdy jestem zadowolona, żeśmy wyszły, jakoś mi lżej. No, czy ż mogłam wczoraj w wagonie pomy śleć, że nawet z tego bę d ę się cieszyć! — Powtarzam ci, kochana mamo, że on jest chory, bardzo chory. Czy nie widzisz tego? Moż e właśnie troski o nas podkopały jego zdrowie? Trzeba mie ć dla niego wi ęcej pobłażliwości i wiele, wiele mu wybaczy ć. — Ale ty nie byłaś dla niego pobłażliwa! — przerwała jej Pulcheria Aleksandrowna gor ą co i jakby z wyrzutem. — Wiesz co, obserwowałam was oboje dzisiaj uwa ż nie i doszłam do wniosku, że pod wzgl ę dem charakteru jesteś jego odbiciem, i to zupełnym. Obydwoje macie w charakterze coś melancholijnego, ponurego i wybuchowego; obydwoje jesteście równie dumni i szlachetni... To nie do pomy ś lenia, żeby on był egoist ą. Co?... Jeżeli jednak pomy ś l ę, co czeka nas jeszcze dzisiejszego wieczora, to serce mi się ściska. — Niech si ę mama nie niepokoi. Stanie się tylko to, co stać się musi! 293
poczniemy, gdy Piotr Pietrowicz zerwie z nami? — zawołała biedna Pulcheria Aleksandrowna, nie zastanawiaj ą c się zbytnio nad treści ą tych słów. — Jeżeli to uczyni, bę dzie to tylko dowodem, że nic z nim nie straciłyśmy — odparła Dunia ostro i lekcewa żą co. — Bardzo dobrze zrobiłyśmy, odchodz ą c teraz — cią gn ęła dalej matka, przerywaj ą c córce i odbiegaj ą c od poruszonego tematu. — Mówił, że ma coś pilnego do załatwienia, przejdzie się nieco przy tej sposobno ś ci i zaczerpnie świeżego powietrza... u niego jest tak strasznie duszno... nie wiem tylko, czy w Petersburgu w ogóle moż na zaczerpn ąć gdzieś śwież ego powietrza. Tutaj na ulicy jest też jak w pokoju bez lufcika. Boże, co za miasto!... Czekaj! Uważ aj! Usu ń si ę, bo ci ę jeszcze przygniot ą, tu coś nios ą! To fortepian... jak oni popychaj ą ludzi... Ta młoda dziewczyna też mnie niepokoi. — Jaka dziewczyna? — No, mówi ę o tej Sofii Siemionownie, która przyszła do Rodiona... — Dlaczego niepokoi ona mam ę? — Coś przeczuwam, Duniu. Moż esz mi wierzyć albo nie, ale od razu, gdy tylko weszła do pokoju, pomy ślałam: tu jest źródło wszystkiego... — Ależ na pewno się mama myli — przerwała jej Dunia gniewnie. — Poznał ją dopiero wczoraj, a dzisiaj, gdy weszła, zrazu nie mógł jej nawet pozna ć. — No, no, zobaczysz!... Ona mnie niepokoi, zobaczysz! Przestraszyłam się nawet. Patrzyła na mnie niemal bez przerwy, a jakie ona ma spojrzenie; ledwie wysiedziałam na krześle. Pami ę tasz, jak on ją przedstawił? I to wydaje mi si ę bardzo dziwne: Piotr Pietrowicz wypisuje takie rzeczy o jej prowadzeniu się, a Rodion przedstawiaj ą nie tylko mnie, ale i tobie. Czyli że musi z ni ą sympatyzowa ć. — No, co ten nie wypisuje! O nas też przecie ż duż o mówiono i pisano! Czy mama zapomniała o tym? A ja jestem prze294 plotki. — Daj Boż e. — A Piotr Pietrowicz jest wstr ę tnym plotkarzem! — oświadczyła nagle Dunia. Pulcheria Aleksandrowna drgn ęła gwałtownie. Rozmowa si ę urwała. — Posłuchaj, chc ę ci ę o coś zapytać — rozpocz ął Raskol-nikow, prowadz ą c Razumichina w stron ę okna. — To ja powiem matce, że pan przyjdzie — rzekła Sonia, chc ą c si ę pożegna ć. — Chwileczk ę, Sofio Siemionowno! Nie mamy tajemnic i wcale nam pani nie przeszkadza. Chciałbym z pani ą kilka słów... Słuchaj — zwrócił si ę znowu do Razumichina. — Ty znasz tego... no jakż eż on si ę nazywa... zaraz!... Porfirego Pietrowicza? — Czy go znam? Jeszcze jak! To przecie ż mój krewny. A bo co? — zapytał Razumichin zaintrygowany. — On przecie ż prowadzi tę spraw ę... no spraw ę tego morderstwa... o której wczoraj mówiliście. — Tak... a wi ę c? — Razumichin otworzył szeroko oczy. — On przesłuchiwał tych, którzy poż yczali od starej pieni ą dze. Widzisz, jest tam tak że kilka moich zastawów, same drobiazgi, mi ę dzy innymi pierś cionek mojej siostry, który podarowała mi na pami ą tk ę, jak wyjeż dż ałem, i srebrny zegarek mego ojca. Wszystko razem warte jest moż e pi ęć do sześciu rubli, dla mnie jednak są to pami ątki. Co robi ć? Nie chciałbym, żeby te rzeczy przepadły, w szczególno ś ci nie chciałbym utracić zegarka. Gdy rozmawialiście o zegarku Duni, drżałem ze strachu, że matka moż e zechce zobaczy ć mój zegarek. To jedyna rzecz, która pozostała po moim ojcu. Matka rozchorowałaby si ę, gdyby zegarek przepadł. Ty wiesz przecie ż,
295 jo.iv i^\jui^{.y pi^t-jinujcj anf iajviiin i^tw^cmn. i UICIUA 111 1 wii^c, jciiv powinienem się zachowa ć. Wiem, że trzeba zgłosić się na policj ę. Czy jednak nie byłoby lepiej zwrócić się z tym do Porfirego osobiście? Jak myślisz? Chciałbym załatwić tę spraw ę możliwie jak najszybciej. Zobaczysz, że matka zapyta mnie o to jeszcze przed obiadem! — Nie zwracaj się do policji, tylko osobi ś cie do Porfirego! — odparł Razumichin z zapałem. — To mnie bardzo cieszy! Tu nie ma si ę nad czym namy ślać, moż emy zaraz tam pójść, mieszka o par ę kroków st ą d, z pewno ś ci ą zastaniemy go w domu. — Całkiem słusznie... chodź my... — On się bardzo ucieszy, ogromnie się ucieszy z poznania ciebie! Duż o mu opowiadałem o tobie przy każ dej sposobno ś ci... Wczoraj jeszcze rozmawialiś my o tobie. Chod ź my! Wi ę c ty znałeś tę star ą? Tak!... To o-grom-nie zmienia postać rzeczy... Ach tak! Sofio Iwanowno... — Sofio Siemionowno — poprawił go Raskolnikow. — Sofio Siemionowno, oto mój przyjaciel Razumichin, bardzo zacny człowiek... — Jeżeli pan musi teraz wyjść... — Sonia nie spojrzała nawet na Razumichina i przy tej prezentacji jeszcze bardziej się zmieszała. — Idziemy wię c! — stwierdził Raskolnikow zdecydowanym głosem. — Ale ja jeszcze dzisiaj wpadn ę do pani, Sofio Siemionowno, tylko musi mi pani poda ć, gdzie pani mieszka. To, co mówił, bynajmniej nie wprawiało go w zakłopotanie, a przecież unikał jej wzroku. Sonia dała mu adres, rumieni ą c si ę. Wyszli wszyscy troje razem. — Nie zamykasz drzwi? — zapytał Razumichin. — Nigdy tego nie robi ę! Od dwóch lat mam zamiar dokupi ć zamek — dodał niedbale. — Szcz ęśliwy ten, co nie ma co zamyka ć, nieprawda ż? — zwrócił si ę do Soni. Zatrzymali się w bramie. 296 idzie na prawoY Ach, chciałem pani ą o cos zapytać: jak si ę pani udało mnie odnale źć? — Głos jego jednak brzmiał tak, jakby miał zamiar zada ć jej całkiem inne pytanie. Chciał spojrze ć w jej jasne oczy, ale to mu si ę nie udało. — Pan przecież dał wczoraj adres naszej Pole ń ce. — Pole ń ce? Ach, prawda, to ta mała. To siostra pani? A wi ę c dałem jej swój adres? — Jak to, nie pami ę ta pan? — Owszem... przypominam sobie. — Ojciec dużo o panu opowiadał... Nie znał wprawdzie pa ń skiego nazwiska... Wczoraj jednak dowiedziałam si ę nazwiska i adresu pana, a gdy przyszłam tutaj, zapytałam: „Gdzie mieszka pan Raskolnikow?..." Nie wiedziałam, że mieszka pan w sublokatorskim pokoju... Do widzenia! Zaraz pójd ę do Katarzyny Iwanowny... Była zadowolona z tego, że poż egnała się wreszcie, poszła wię c szybko, ze spuszczon ą głową. Chciała jak najpr ę dzej zejść im z oczu, dlatego przebiegła te dwadzieś cia kroków, które dzieliły ją od pierwszej przecznicy. Chciała wreszcie być sama, aby potem, idą c szybko i nie patrz ą c na przechodniów, zapomnie ć o wszystkim, a rozwa ż a ć tylko i przypomina ć sobie każde słowo dziś wypowiedziane i usłyszane, uzmysłowić sobie raz jeszcze całą sytuacj ę. Nigdy w życiu nie doznała podobnych uczu ć. Dusza jej zajrzała, choć niepewnie i chwilowo tylko, do całkiem nowego, nie znanego jej dotychczas świata. Nagle przypomniała sobie, że Raskolnikow ma jeszcze dzisiaj przyjść do niej, mo że przyjdzie przed południem, moż e za chwil ę!
— Tylko nie dziś, byle nie dziś! — powtarzała ze ściśni ętym sercem, jakby błagała kogoś niczym przera ż one dziecko. — O Boż e, on do mego pokoju... zobaczy wszystko!... O Boż e! W takiej chwili nie mogła oczywiś cie zauwa ż yć pewnego, nie znanego jej m ężczyzny, który obserwuj ą c ją, szedł za ni ą krok w krok. Szedł za ni ą już od bramy domu, w którym mieszkał Raskolnikow. W czasie, gdy wszyscy troje, Razumichin, Ras297 komików i ona, stali pod bram ą domu i rozmawiali, przecnoazu właśnie koło nich. Przechodzie ń, gdy usłyszał słowa: „Gdzie mieszka pan Raskolnikow?", drgn ął. Obrzucił grupk ę szybkim spojrzeniem, zwracaj ą c specjaln ą uwag ę na Raskolnikowa, do którego zwracała się Sonia; potem ogl ą dał dom, jakby chciał go zapami ę ta ć. Wszystko to odbyło się w jednej sekundzie, tak że poszedł dalej, nie zwracaj ą c na siebie uwagi. Szedł jednak teraz nieco wolniej, jakby czekaj ą c na kogo ś. Czekał na Soni ę, a widz ą c, że żegna się ona z tymi dwoma, był przekonany, że gdy pójdzie za nią, bę dzie mógł ustalić, gdzie mieszka. „Gdzie ona moż e mieszka ć? Znam tę twarz, tylko nie wiem sk ą d — my ślał, szukaj ą c w pami ę ci. — Musz ę to zbada ć". Doszedłszy do rogu, przeszedł na drug ą stron ę ulicy i odwróciwszy się, zobaczył, że Sonia idzie w tym samym kierunku, skr ę ciła bowiem w tę boczn ą uliczk ę. Towarzyszył jej zatem, idą c coraz wolniej przeciwległym chodnikiem. Potem, gdy oddaliła si ę od niego o jakie pięćdziesi ą t kroków, przeszedł na tę stron ę ulicy, któr ą ona szła, i dogoniwszy ją, post ę pował teraz za ni ą w odległości moż e pi ę ciu kroków. Był to m ężczyzna koło pi ęć dziesi ątki, dość wysoki, postawny, o szerokich i spadzistych barach, co nadawało jego postaci wygl ą d pochyły. Był ubrany modnie i elegancko, wygl ą dał na człowieka zamo ż nego. W rę ce miał ładną lask ę, któr ą uderzał o bruk za każdym krokiem, na rę kach zaś nowe rę kawiczki. Jego szeroka twarz o silnie wystaj ą cych kościach policzkowych była sympatyczna, cera zdrowa i świeża, co rzadko się zdarza w Petersburgu. G ę ste jeszcze włosy były koloru jasnoblond, przyprószone tylko tu i ówdzie siwizn ą, a gę sta broda była jeszcze jaśniejsza. Oczy miał niebieskie; spojrzenie ich miało w sobie coś zimnego i przenikliwego. Wargi miał śwież e i czerwone. Słowem, był doskonale zakonserwowany i wygl ą dał na znacznie młodszego, aniżeli był w rzeczywisto ś ci. Gdy Sonia doszła do ulicy biegn ą cej wzdłuż kanału, okolica opustoszała do tego stopnia, że byli jedynymi przechodniami. Obserwuj ą c ją, zauwa ż ył już przedtem jej zmieszanie i zamy ś298 lenie, oay aoszia ao domu, w którym mieszkała, i weszła do bramy, m ęż czyzna wszedł za nią, a na jego twarzy odmalowało si ę wielkie zdziwienie. Na podwórzu skr ę ciła na prawo, gdzie mieściły si ę schody prowadz ą ce do jej mieszkania. „No, coś takiego" — mrukn ął do siebie i ruszył za nią po schodach. Teraz dopiero Sonia go zauwa ż yła. Weszła na piętro, skr ę ciła na galeri ę, która cią gn ęła się przez całą długość podwórza, i zadzwoniła do mieszkania oznaczonego numerem 9. Na drzwiach widniał nagryzmolony kred ą napis: „Kapernaumow — krawiec". „No, coś takiego!" — wykrzykn ął raz jeszcze nieznajomy, zdumiony tym zbiegiem okoliczno ś ci, i zadzwonił do położonego obok mieszkania numer 8. Drzwi tych mieszka ń były od siebie oddalone zaledwie o sześć kroków. — Ach, pani mieszka u Kapernaumowów — rzekł, patrz ą c na Soni ę z uśmiechem. — Poprawiał mi wczoraj kamizelk ę. Ja mieszkam tutaj obok, u pani Gertrudy Karłowny Resslich. Co za zbieg okoliczno ś ci! Sonia patrzyła na niego uważ nie.
— Czyli jesteś my są siadami — ci ą gn ął dalej wesoło. — Dopiero przedwczoraj przyjechałem do Petersburga. No, tymczasem do widzenia! Sonia nie odpowiedziała ani słowa. Drzwi otwarły si ę, a ona wślizn ęła si ę do środka i pośpieszyła do swojej izdebki. Wstydziła si ę bardzo, a zarazem opanowało ją uczucie jakiejś nieokre ślonej trwogi. Gdy szli do Porfirego, Razumichin znajdował się w stanie niezwykłego podniecenia. — To wspaniale się składa, bracie! — powtarzał raz po raz. — Bardzo, bardzo się ciesz ę! „Co cię tak cieszy?" — zastanawiał się Raskolnikow. — Nie wiedziałem nic o tym, że ty takż e zastawiłeś coś u tej starej. Czy to było dawno... kiedy byłeś u niej po raz ostatni? „Jakiż on naiwny!" — pomy ślał Raskolnikow. 299 — K.iedy tam byłem po raz ostatni? — zapytał głośno i przystan ął. — Mogło to być ze trzy dni przed jej śmierci ą. Nie mam zreszt ą zamiaru wykupywa ć tych rzeczy. Znowu mam tylko jednego rubla w kieszeni... po tej wczorajszej malignie. Na słowie „maligna" położył szczególny nacisk. — No tak, tak — poś piesznie, choć nie wiadomo co, potwierdził Razumichin. — Wi ę c to cię wówczas... tak poniek ą d uderzyło... a wiesz, że wtedy, w malignie, też wci ąż o jakichś pierś cionkach bredziłeś!... No tak, tak... To jasne, teraz wszystko jasne. „Prosz ę! Jak się ta myśl rozpełzła wśród nich! Przecież ten człowiek dałby się za mnie ukrzy ż owa ć, a tak się cieszy, że się wyjaś niło, czemu ja w malignie wci ąż majaczyłem o pierś cionkach! Ż e też im wszystkim musiało to utkwi ć w głowie!..." — A zastaniemy go? — zapytał Raskolnikow. — Zastaniemy, zastaniemy — pośpiesznie zapewnił Razumichin. — To swój chłop, bracie, zobaczysz! Troch ę nieokrzesany, to znaczy, właściwie jest człowiekiem światowym, ale pod pewnymi wzgl ę dami bywa nieokrzesany. Jest naprawd ę m ą dry, nawet bardzo, ale sposób myślenia ma jakiś specyficzny... Nieufny, sceptyk, cynik... lubi nabiera ć, a raczej nie tyle nabierać, co wykołować... No i ta stara metoda dowodu rzeczowego... Ale zna si ę na rzeczy, zna... W zeszłym roku rozwikłałspraw ę o morderstwo, w której prawie wszystkie ślady były zatarte! On bardzo, ale to bardzo chce cię pozna ć! — A to niby dlaczego? — Jakby ci to powiedzie ć... widzisz, ostatnio, kiedy zachorowałeś, cz ę sto i sporo o tobie mówiłem... A on słuchał... Jak się dowiedział, że byłeś na prawie, ale wskutek trudnej sytuacji nie moż esz uko ń czy ć studiów, to powiedział: „Jaka szkoda!" Stą d wywnioskowałem... zreszt ą ze wszystkiego, nie tylko z tego; wczoraj Zamietow... Widzisz, Rodia, wczoraj coś ci naplot-łem po pijanemu... i boj ę si ę, bracie, żebyś nie potraktował tego przesadnie, bo widzisz... 300 — ze COY ze maj ą mnie za wariata? Zreszt ą, moż e to i prawda. Uś miechn ął się z wysiłkiem. — Tak... tak... to znaczy, tfu, nie!... Ale wszystko, co ci o tym mówiłem (i o innych sprawach takż e), to bzdury i pijackie brednie. — Co się tak tłumaczysz? Zbrzydło mi to wszystko! — warkn ął Raskolnikow z przesadnym, bo po cz ęś ci udawanym rozdraż nieniem. — Wiem, wiem, rozumiem. Moż esz być pewien, że rozumiem. Nawet wstyd mi o tym mówić... — Jak ci wstyd, to nie mów!
Umilkli obaj. Razumichin był wyra ź nie podniecony i podniecenie to napawało Raskolnikowa wstr ę tem. Ponadto zaniepokoiło go to, co powiedział teraz Razumichin o Porfi-rym. „Przed nim też bę d ę musiał ci ą gn ąć śpiewk ę o Łazarzu1 — pomy ś lał, bledn ą c i z łomocz ą cym sercem — i to możliwie naturalnie. Najbardziej naturalnie byłoby bez tego Łazarza,. Usilnie naturalnie! Nie, usilnie wypadłoby bardzo nienaturalnie... zobaczy się... zaraz... czy to dobrze, czy niedobrze, że tam idę? Ć ma sama leci do świeczki. Serce mi łomocze, a to niedobrze!..." — To ten szary dom — powiedział Razumichin. „Najważ niejsze, czy Porfiry wie, że wczoraj byłem w mieszkaniu tej wiedź my... i dopytywałem się o krew? Trzeba to ustalić z miejsca, po pierwszym kroku, jak tylko wejd ę, wyczyta ć z twarzy, bo i-na-czej... niech sczezn ę, ale się dowiem!" — A wiesz co, bracie? — zwrócił si ę nagle do Razumichina z szelmowskim uśmiechem. — Zauwa ż yłem, że dzisiaj od rana jesteś jakiś ogromnie podniecony. Nieprawda? 1 Ś piewka o Łazarzu — żebracza pieśń o ewangelicznym Łazarzu (J 11, 1-44); tu w przeno ś ni: uskarż anie się na swój los. 301 — f oanieconyY Sk ą d ż e znowu, ani troch ę — żachn ął się Razumichin. — Mnie, bracie, nie zwiedziesz. Siedziałeś na krześle tak, jak nigdy nie siadasz, na samym skraju, i cały czas miałeś drgawki. Co i rusz podrywałeś si ę z miejsca. Zmieniałeś się na gę bie. Zrazu naburmuszony, nagle robiłeś się słodki jak cukierek. Rumieniłeś się nawet: w chwili gdy zapraszano ci ę na obiad, byłeś czerwony jak burak. — Ależ sk ą dż e znowu! Co za głupstwa wygadujesz! Co chcesz przez to powiedzie ć? — Dlaczego wykr ę casz si ę jak sztubak! Znowu się zarumieniłeś! — Straszna świnia z ciebie! — Dlaczego jesteś taki zmieszany? Ejże, Romeo! Czekaj, opowiem o tym dzisiaj jeszcze komu ś. Cha! Cha! Matka się uśmieje i ktoś jeszcze... — Słuchaj... Tylko posłuchaj, posłuchaj, to na serio... to jest... Co ty wyrabiasz, do diabła? — bełkotał Razumichin całkiem zmieszany i ze strachu zrobiło mu się zimno. — Co chcesz im opowiedzie ć? Ja, bracie... ach, co za świnia z ciebie! — Wygl ą dasz jak różyczka! A jak ci z tym do twarzy, żebyś to mógł zobaczy ć! Mój ty Romeo dziesi ę ciowerszkowy1! Ale żeś si ę dziś wypucował, nawet paznokcie wyczy ś ciłeś! Tego jeszcze nie było!Dalibóg, nawet wypomadowałeś sobie włosy. Schyl no si ę. — Ś winia!!! Raskolnikow śmiał si ę tak, iż zdawało się, że nie moż e si ę powstrzyma ć, i śmiej ą c się wci ąż, wszedł do mieszkania Por-firego Piotrowicza. I o to chodziło Raskolnikowowi. Ten, kto był w mieszkaniu, musiał słyszeć, że wchodz ą c, śmiał się na całe gardło. — Ani słowa o tym tutaj! Bo rozwal ę ci łeb!— wrzasn ął rozw ś cieczony Razumichin, chwytaj ą c Raskolnikowa za rami ę. 1 Por. przypis na s. 96. 302 Tymczasem Raskolnikow wchodził już do pokoju i robił min ę, która wskazywała, że tylko na siłę powstrzymuje się od śmiechu. Za nim wszedł Razumichin, czerwony jak burak ze wstydu i wściekłości oraz bardzo zmieszany. Cała jego posta ć i twarz były w tej chwili rzeczywi ś cie bardzo komiczne i usprawiedliwiały w zupełności wesołość Raskolnikowa. Mimo że Razumichin nie przedstawił go, Raskolnikow podszedł wprost do pana domu stoj ą cego na środku pokoju, skłonił się i uścisn ął mu dłoń, wci ąż udaj ą c, że z trudem tylko powstrzymuje się od śmiechu, aby wymówi ć kilka słów potrzebnych przy przedstawianiu się. Zaledwie jednak wymamrotał te par ę słów, spojrzał niby przypadkiem na Razumichina i cała jego powaga uleciała. Parskn ął serdecznym śmiechem. Ś miech ten i nie ukrywane
objawy wściekłości, z jakimi Razumichin przyjmował tę na pozór zupełnie szczer ą wesołość przyjaciela, złożyły si ę w rzeczy samej na obraz niesłychanie komiczny, a co najważ niejsze, zupełnie naturalny. Komizm sceny zwi ę kszył się jeszcze, gdy Razumichin z okrzykiem: „Ach, ty diable!" zamierzył się na Raskolnikowa i trafił rę k ą w okr ą gły stolik, na którym stała pusta szklanka po herbacie. Wszystko run ęło na ziemi ę, rozległ się brz ę k tłuczonego szkła. — Panowie, nie niszczcie mebli, bo naraż acie na straty skarb pa ń stwa! — krzykn ął, śmiej ą c si ę, Porfiry Pi ę tro wieź. Sytuacja przedstawiała się teraz nast ę puj ą co: Raskolnikow śmiał si ę bezustannie, zapominaj ą c o tym, że wci ąż trzyma gospodarza za ręk ę; wiedział jednak, że należy zachowa ć miar ę i czekał tylko na stosowny moment, by zako ń czy ć ten wybuch wesołości. Razumichin, który stracił zupełnie głowę po upadku stolika, popatrzył ponuro na odłamki szkła, splun ął siarczy ś cie, obrócił si ę na pi ę cie i z gradow ą min ą stan ął przy oknie odwrócony plecami do pokoju; patrzył przed siebie, nic nie widz ą c, oczyma, które przesłaniała mu mgła wściekłości. Porfiry 303 rieirowicz smiai si ę i wiaac oyio po mm, ze cn ę mie oę azie si ę śmiał nadal, zachodziła jednak potrzeba wytłumaczenia mu przyczyny tej wesołości. Na jednym z krzeseł siedział w ką cie Zamietow, który gdy goś cie weszli, podniósł si ę i stał w pozycji wyczekuj ą cej. Wprawdzie twarz jego także zadrgała śmiechem, patrzył jednak na całą scen ę z niejakim zdumieniem i niedowierzaniem; zdawało si ę nawet, że obecno ść Raskolnikowa wprawia go w zakłopotanie. Co do Raskolnikowa, to był on nieprzyjemnie zaskoczony obecno ś ci ą Zamietowa. „Jeszcze jedna pozycja do uwzgl ę dnienia w moim rachunku!" — pomy ś lał. — Bardzo przepraszam — zacz ął, udaj ą c wielkie zaż enowanie. — Jestem Raskolnikow... — Bardzo mi przyjemnie. A i sposób, w jaki pan wszedł tutaj, był bardzo miły... ale ten — tu wskazał ruchem głowy Razumi-china — nie raczy si ę nawet przywita ć? — Nie wiem doprawdy, co doprowadziło go do takiej wściekłości. Powiedziałem mu tylko po drodze, że jest podobny do Romea, i udowodniłem to nawet... poza tym chyba nic si ę nie wydarzyło. — Ś winia! — warkn ął Razumichin, nie odwracaj ą c si ę od okna. — Przypuszczam, że musi mieć jakiś powa ż ny powód, żeby aż tak si ę zdenerwowa ć tak ą drobnostk ą — rzekł Porfiry, śmiej ą c się. — Wi ę c ty takż e zaczynasz, sę dzio śledczy! Niech was wszystkich diabli porw ą! — zawołał Razumichin ze złością, po chwili jednak sam zacz ął się śmiać i podszedł do Porfirego Pi ę tro wieża, jak gdyby nic nie zaszło. — No, koniec już! Wszyscy jesteście sko ń czonymi błaznami. A teraz do rzeczy: to jest Rodion Romanowicz Raskolnikow, mój przyjaciel; przede wszystkim chce on ciebie pozna ć, poniewa ż dużo o tobie słyszał, a nast ę pnie ma do ciebie pewn ą drobn ą spraw ę. A, Zamietow! Sk ą d się tu wzi ąłeś? Czy wy si ę znacie? Od dawna? 304 ,,^o i o ma znaczy ć/ — zaniepokoił si ę Kaskolmkow. Zamietow zmieszał się, ale tylko na krótk ą chwil ę. — Poznaliś my się przecie ż wczoraj u ciebie — odparł swobodnym tonem. — Dzi ę ki Bogu. Jeden kłopot spada mi z głowy. On drę czył mnie przez cały tydzie ń, żebym was zapozna] ze sob ą, a tymczasem widz ę, że zw ą chaliście się bez mego pośrednictwa... Słuchaj, Porfiry, gdzie trzymasz tyto ń? Porfiry Pietrowicz był ubrany po domowemu. Miał na sobie szlafrok, czyst ą koszul ę i znoszone pantofle. Mógł liczyć sobie jakieś trzydzie ś ci pi ęć lat, był niskiego wzrostu, zażywny, nawet z brzuszkiem; twarz miał gładko wygolon ą i okr ą głą, głowę z dziwnie
wypukłą potylic ą, a włosy całkiem krótko ścięte. Pełna, okr ą gła, chorobliwie ciemno ż ółta twarz o zadartym nosie miała wyraz energiczny i drwi ą cy zarazem. Można by tę twarz nazwa ć dobroduszn ą, gdyby oczy nie przeczyły tej pozornej dobroduszno ś ci. Miały wilgotny odblask i niemal białe, mrugaj ą ce rzę sy. Spojrzenie tych oczu nie harmonizowało z całą postaci ą, która miała w sobie coś kobiecego. Czyniło ją znacznie powa ż niejsz ą, aniż eli wydawała si ę na pierwszy rzut oka. Gdy Porfiry Pietrowicz dowiedział si ę, że Raskolnikow ma do niego jak ąś pro śb ę, wskazał mu zaraz miejsce na sofie i poprosił, by usiadł. Sam rozsiadł si ę w drugim rogu sofy i zwrócił się do goś cia w oczekiwaniu, że ten zaraz wyjaś ni, o co chodzi. W jego postaci było widoczne baczne skupienie, co na każdego rozmówc ę musiałoby podziałać deprymuj ą co i przytłaczaj ą co. Szczególnie wtedy, gdy sprawa, któr ą gość miał wyłożyć, nie stała pod wzgl ę dem ważności w żadnym stosunku do uwagi, jak ą już z góry zaszczycał ją Porfiry. Ale na Raskolnikowa to nie podziałało; krótko i wę złowato powiedział, o co mu chodzi, i był tak z siebie zadowolony, że pozwolił sobie nawet na obserwowanie osoby Porfirego. Ten także nie spuszczał wzroku z Raskolnikowa. Razumichin tymczasem zaj ął miejsce przy stole i z żywym zainteresowaniem przy305 słuchiwał si ę wywodom przyjaciela, przy czym oczy jego błądziły po twarzy Raskolnikowa, to znów po twarzy Porfirego, co nawet przekraczało już troch ę miar ę. „Ty ośle!" — myślał Raskolnikow w głębi duszy pod jego adresem. — Musi pan wnieść pismo do policji — rzekł Porfiry bardzo rzeczowym tonem — treści mniej wię cej nast ę puj ą cej: słyszał pan o takim a takim wypadku, czyli o morderstwie, i prosi pan o powiadomienie odno ś nego sę dziego śledczego, że te a te rzeczy są pa ń sk ą własnością i chce je pan wykupić... coś w tym guś cie... zreszt ą tam panu podyktuj ą. — Cała rzecz w tym — rzekł Raskolnikow, usilnie staraj ą c si ę nadać swej twarzy wyraz zakłopotania — że nie mam obecnie pieni ę dzy... i nie jestem w stanie... nawet tak ą drobn ą kwot ę... Widzi pan, chciałbym tylko zgłosić policji, że te i te rzeczy należą do mnie i że jak tylko bę d ę miał pieni ą dze... — To wszystko jedno — rzekł Porfiry, przyjmuj ą c zupełnie chłodno wyznanie Raskolnikowa o jego sytuacji materialnej. — Właściwie to moż e pan wystosowa ć takie pismo wprost do mnie, niech pan napisze tak: Dowiedziawszy się o tym i o tym, zawiadamiam, że te i te rzeczy są moj ą własnością... — Na zwykłym papierze czy trzeba naby ć formularz? — przerwał mu Raskolnikow z poś piechem, aby uwydatnić swoje obawy co do wydatków zwi ą zanych z tą spraw ą. — Nie, nie trzeba, wystarczy najzwyklejszy papier. Naraz Porfiry Pi ętro wieź spojrzał na Raskolnikowa z nie ukrywanym szyderstwem, potem przymru ż ył oczy i mrugn ął. Moż e si ę to zreszt ą Raskolnikowowi przywidziało, trwało to przecie ż tylko chwil ę. W każdym razie uczynił coś podobnego i Raskolnikow przysi ą głby, że Porfiry — licho go wie dlaczego — mrugn ął do niego znacz ą co. „On wie wszystko!" — przemkn ęło mu przez myśl. — Wybaczy mi pan, że zajmowałem mu czas takimi głupstwami — rzekł, wyprowadzony nieco z równowagi. — Wartość tych rzeczy nie przekracza pię ciu rubli, są mi jednak szczególnie 306 drogie jako pami ą tki po osobach, od których je otrzymałem, i przyznam si ę panu, że słysząc o tym, przestraszyłem się... — T dlatego tak to na ciebie podziałało, gdy mówiłem o tym, że Porfiry przesłuchuje klientów starej? — rzucił Razumichin z wyraź n ą intencj ą.
To było nie do zniesienia. Raskolnikow nie mógł si ę powstrzyma ć i obrzucił Razumichina wściekłym spojrzeniem swych czarnych oczu. Opami ę tał si ę jednak natychmiast. — Ty, bracie, chyba dworujesz sobie ze mnie? Przyznaj ę, że moje przywi ą zanie, moja troska o te rzeczy, które w twoich oczach są bezwarto ś ciowym szmelcem, idzie moż e za daleko, nie moż esz mnie jednak z tego powodu uwa ż ać za egoist ę i chciwca; dla mnie przedmioty te nie są bynajmniej szmelcem. Powiedziałem ci już przedtem, że ten srebrny zegarek jest jedyn ą pami ą tk ą po moim ojcu. Ze mnie mo żesz si ę śmiać, przyjechała jednak moja matka — przy tych słowach zwrócił si ę Raskolnikow do Porfirego — i gdy si ę dowie — teraz znowu odwrócił się szybko w stron ę Razumichina i starał się nadać swemu głosowi przejmuj ą ce drżenie — że ten zegarek przepadł, to popadnie w rozpacz, przysi ę gam. Takie już są kobiety! — Ależ nie, wcale tak nie myślałem, wprost przeciwnie — gor ą co zaprzeczył Razumichin. „Czy było to dobrze odegrane? — rozwa ż ał Raskolnikow. — Czy było naturalne? Czy nie było w tym przesady? Tylko po co mówiłem o kobietach!" — Ach, pa ń ska matka przyjechała? — upewnił się Porfiry Pietrowicz. — Tak jest. — Kiedy? — Wczoraj wieczorem. Porfiry milczał. Widocznie coś rozwa ż ał. — Tak czy owak pa ń skie rzeczy nie przepadn ą — rzekł chłodno i oboj ę tnie. — Czekałem już od dawna na to, że pan do mnie przyjdzie. 307 nie powiedział nic szczególnego, ostentacyjnie podstawił popielniczk ę Razumichinowi, który bezmy ślnie strz ą sał popiół na dywan. Raskolnikow drgn ął, Porfiry udał, że nie zauwa ż ył tego i że zajmuje się cią gle papierosem Razumichina. — Co? Oczekiwałeś go? Sk ą d wiedziałeś, że zastawił coś u niej? Porfiry Pietrowicz zwrócił si ę wprost do Raskolnikowa. — Obydwa zastawione przez pana przedmioty, czyli zegarek i pierścionek, leżały u niej razem, owini ę te w gazet ę, a na papierze było wyraź nie wypisane ołówkiem nazwisko pana, nawet data, kiedy zostało to zastawione... — Ma pan fenomenaln ą pami ęć — odparł Raskolnikow z niezr ę cznym uś miechem, przy czym usiłował spojrzeć mu prosto w oczy. Ale nie wytrzymał i dorzucił: — My śl ę, że zastawiaj ą cych było wielu, wi ę c musiało panu sprawia ć trudno ść zapami ę tanie tylu nazwisk... Mimo to maje pan wszystkie w pami ę ci i... i... „To było głupio powiedziane! Bardzo źle! Po co to dodałem!" — strofował si ę w duchu. — Prawie wszyscy z zastawiaj ą cych zgłosili się już, tak że pozostał tylko pan — odparł Porfiry Pietrowicz z lekkim szyderstwem w głosie. — Byłem troch ę niezdrów. — O tym takż e słyszałem. Wiem równie ż, że z jakiego ś niewiadomego powodu popadł pan w silne rozdra ż nienie nerwowe. Zdaje mi si ę, że i dziś wygl ą da pan nieco blado? — Wcale nie jestem blady. Wprost przeciwnie... jestem całkiem zdrów — odparł Raskolnikow nagle zmienionym tonem, opryskliwie i gniewnie. Wzbierała w nim wściekłość, nie mógł już dłużej utrzyma ć się na wodzy. „W gniewie mog ę strzelić jakieś głupstwo! — wzdrygn ął si ę nagle. — Dlaczego oni mnie tak m ę cz ą?" — Mówi, że był troch ę niezdrów! — wmieszał się Razumi-chin. — To się nazywa przekr ę ca ć fakty! Do wczoraj leżał nieprzytomny i majaczył... Pomy ś l tylko, Porfiry, nie mógł się 308
nawet utrzyma ć na nogach, a ledwie opuś ciliś my go na chwil ę, ubrał si ę, wymkn ął cichaczem z domu i włóczył się gdzieś aż do północy w malignie, no, jak ci si ę to podoba? Coś nadzwyczajnego! — Rzeczywiś cie w maligniel Czy to możliwe? — Porfiry potrz ą sn ął głową. — Ach, co za bzdury on wygaduje! Niech mu pan nie wierzy! A zreszt ą pan i tak nie wierzy! — Ostatnie zdanie wyrwało mu si ę z wściekłości. Porfiry puścił mimo uszu tę co najmniej dziwn ą uwag ę. — No, ale tę twoj ą ucieczk ę z domu tłumaczy chyba tylko gor ączka! — Razumichin zapalał się coraz bardziej. — Po co wychodziłeś? Po co, na co? I dlaczego cichaczem? Czy byłeś przy zdrowych zmysłach? Teraz, gdy niebezpiecze ń stwo min ęło, nie potrzebuj ę obwijać tego w bawełnę. — Znudzili mnie wczoraj — zwrócił si ę Raskolnikow do Porfirego, uś miechaj ą c si ę zuchwale i wyzywaj ą co — wybiegłem wię c, by wyszuka ć sobie nowe mieszkanie, w którym już nie mogliby mnie odnaleźć... Wzi ąłem ze sob ą kup ę pieni ę dzy. Panu Zamietowowi pokazywałem te pieni ą dze. Niech pan powie, panie Zamietow, byłem wczoraj całkiem przytomny czy też w gor ą czce? Niech pan rozstrzygnie nasz spór! Był w takim nastroju, że ch ę tnie udusiłby Zamietowa. Jego spojrzenie i milczenie były dla niego niezmiernie przykre. — Moim zdaniem, mówił pan całkiem do rzeczy, nawet bardzo chytrze. Był pan tylko nieco rozdraż niony — brzmiała sucha odpowied ź. — A dzisiaj opowiadał mi Nikodem Fomicz, że późno w nocy spotkał pana w mieszkaniu pewnego przejechanego urz ę dnika — wtr ą cił Porfiry Pietrowicz. — Albo weź my to! — cią gn ął dalej Razumichin. — Czy nie zachowywałeś si ę jak wariat u tego urz ę dnika? Ostatnie pieni ą dze oddałeś wdowie na pogrzeb! No, chciałeś dopomóc, to trzeba było dać pi ętnaś cie, dwadzieś cia rubli, ale choć trzy ruble zostawi ć sobie, a tyś wywalił całe dwadzie ś cia pięć. 309 — Moż e znalazłem jakiś skarb, o którym me wiesz/ Zamietow wie, że znalazłem skarb!... Wybaczy nam pan — tu zwrócił si ę z drżą cymi wargami do Porfirego — że takimi głupstwami zawracamy panu głowę dobre pół godziny, zapewne ma pan nas już dość? — Sk ą d ż e znowu, wprost prze-ciw-nie! Gdyby pan wiedział, jak bardzo mnie pan interesuje! To rozkosz przypatrywa ć si ę i słuchać... i rad jestem, że w ko ń cu przyszedł pan do mnie... — Każ przynajmniej podać herbaty. W gardle mi zaschło od tej gadaniny. — Wspaniała myśl! Moż e i panowie się napij ą. A czy nie wolałbyś przedtem... coś bardziej konkretnego? — Ruszaj! Porfiry wyszedł z pokoju, żeby zamówi ć herbat ę. Myśli kłębiły si ę w głowie Raskolnikowa. Znajdował si ę znów w stanie niezwykłego podniecenia. „Najbardziej podoba mi się to, że nie ukrywaj ą niczego i nawet nie dbaj ą o zachowanie pozorów! I dlaczego mówił o mnie z Nikodemem Fomiczem, skoro wcale mnie nie zna! Czyli że wcale nie ukrywaj ą tego, że jak sfora psów ścigaj ą mnie! Pluj ą mi wprost w twarz! — trz ą sł si ę z wściekłości. — Grajcie w otwarte karty i nie bawcie si ę ze mn ą jak kot z myszk ą. To jest bardzo nieuprzejme. Porfiry Pietrowiczu, nie pozwalam na to! Wstan ę po prostu i wszystkim rzuc ę w twarz prawd ę, pokażę im przynajmniej, jak nimi pogardzam! — Oddychał z trudem. — A moż e mi si ę tylko wydaje? Moż e to tylko sprawa mojej wyobra ź ni, moż e wskutek braku doś wiadczenia ponosz ą mnie nerwy i źle gram moj ą podłą rol ę? Moż e tu nie ma żadnego podst ę pu? Ich słowa s ą na pozór zwyczajne, ale coś w nich jest... Niby nic, a jednak coś jest na rzeczy... Dlaczego on powiedział po prostu u
niej, a Zamietow twierdzi, że mówiłem bardzo chytrzel Tak... i ten ich ton... Ale przecie ż jest tu równie ż Razumichin i niczego nie zauwa ż ył. Ale ten poczciwina nigdy niczego nie zauwa ż a! Znowu mam gor ą czk ę!... Mrugał do mnie Porfiry czy nie? Z pewno ś ci ą nie, bo po co miałby mruga ć? 310 mnie zdenerwowa ć czy tez wodz ą za nos? Albo ponosi mnie wyobra ź nia, albo oni wszystko wiedz ą, l ten Zamietow jest jakiś dziwnie zuchwały. Czy rzeczywi ś cie jest zuchwały? Widocznie dzisiejszej nocy przemy ślał to, co zaszło. Czułem, że tak bę dzie! Zachowuje się jak u siebie w domu, a przecież jest tutaj po raz pierwszy. Porfiry nie zachowuje się wobec niego jak wobec goś cia. Siada odwrócony do niego plecami. Zw ą chali się! I to z mego powodul Z pewno ś ci ą mówili o mnie, zanim tu wszedłem!... Czy wiedz ą, że byłem wczoraj w mieszkaniu? Niechby się to wszystko wreszcie sko ń czyło! Gdy powiedziałem, że wybiegłem wczoraj, aby wynaj ąć mieszkanie, nie uchwycił się tej sposobno ś ci i nie nawi ą zał do tego... Dobrze, że wspomniałem o mieszkaniu, że poszedłem tam w gor ą czce!... Cha! Cha! Cha! Wiedz ą o każ dym kroku, który uczyniłem wczoraj wieczorem! Nie wiedział o przyjeź dzie mojej matki!... A ta wiedź ma napisała ołówkiem dat ę!... Nie liczcie, nie poddam si ę tak łatwo! To nie s ą żadne dowody, to jest czysta spekulacja! Prosz ę, przedstawcie mi dowody! Odwiedziny w mieszkaniu takż e nie są dowodem, chyba że dowodem gor ą czki!... wiem, co im powiedzie ć. Wiedz ą czy nie wiedz ą, że byłem w mieszkaniu? Nie odejd ę stą d, póki się tego nie dowiem. Po co przyszedłem tutaj? Faktem jest, że teraz się irytuj ę! Tak łatwo wpadam w rozdraż nienie! Moż e jednak to dobrze, należ y do roli chorego... On obmacuje mnie, chce mnie wyprowadzi ć z równowagi. Po co właściwie przyszedłem tutaj?" Wszystko to jak błyskawica przebiegło mu przez głowę. Porfiry Pietrowicz powrócił niebawem. Wygl ą dał na bardzo zadowolonego. — W głowie mi się kr ę ci po tym wczorajszym wieczorze u ciebie, bracie... jestem całkiem rozbity — zwrócił si ę do Razumichina, śmiej ą c si ę. — Czy dyskusja była interesuj ą ca? Opuś ciłem was w najbardziej zajmuj ą cej chwili. Kto utrzymał si ę przy swoim zdaniu? — Jasne, że nikt. Zacz ę liś my roztrz ą sa ć kwestie odwieczne i jak zwykle bujaliśmy w obłokach. Wyobra ź sobie, Rodia, na 311 jaki temat wpadli wczoraj: czy istnieje zbrodnia, czy tez nie Y Powiedziałem im, że powariowali z tym cią głym debatowaniem! — Co w tym nadzwyczajnego? Po prostu kwestia socjalna — odparł roztargniony Raskolnikow. — Pytanie nie było w ten sposób sformułowane — zauwa ż ył Porfiry. — To prawda — potwierdził poś piesznie Razumichin, który zwykł był bardzo szybko si ę zapala ć. — Słuchaj, Rodionie, powiedz mi, jakie jest twoje zdanie, rad bę d ę je usłyszeć. Chciałem przy tej okazji zalać im sadła za skór ę i czekałem tylko na ciebie, zapowiedziałem im, że przyjdziesz... Najpierw była mowa o pogl ą dach socjalistów. Znane komunały: zbrodnia jest protestem przeciwko nienormalno ś ci ustroju społecznego i na tym koniec, inne przyczyny w ogóle nie wchodz ą w grę... i basta! — Przedstawiasz to całkiem fałszywie! — Porfiry ożywiał się coraz bardziej i śmiał się cią gle, widz ą c, jak się zaperza Razumichin. — Innych przyczyn socjaliści nie uznaj ą! — przerwał mu rozdra ż niony Razumichin. — Wcale nie przedstawiam tego fałszywie! Poka żę ci te wszystkie ich książki. Wsz ę dzie znajdziesz tam: „win ę ponosi środowisko" i nic poza tym. To ich ulubiony konik! Potem wysnuwaj ą wnioski, że jak ustrój społeczny bę dzie uporz ą dkowany i zniknie powód do protestu, to znikn ą też zbrodnie, a ludzie w jednej chwili stan ą si ę prawi, pełni cnót. Ci panowie socjaliści całkowicie pomijaj ą w swoich rachubach natur ę, ignoruj ą ją w swoich
wywodach. Według nich ludzkość rozwija się nie w drodze powolnej ewolucji, organicznie, by w ko ń cu przekształcić się w normalne społeczeń stwo, lecz przeciwnie, system zrodzony w głowie jakiego ś matematyka i przewrót socjalny za jednym zamachem maj ą odmienić całą ludzkość, uczynić ją praw ą i bezgrzeszn ą z pomini ę ciem całego procesu organicznego, historii i ewolucji naturalnej! St ą d też ich instynktowny wstr ę t do historii: „Historia, 312 puwia.ua.ja, LO sieK oezecenstw i głupoty" i wszystko tłumacz ą głupotą. I dlatego też nie znosz ą żywego procesu życia: dla żywej duszy nie ma miejsca w ich systemie! Ż ywa dusza domaga się życia i nie da się wtłoczyć w prawa mechaniki, żywa dusza jest podejrzana, żywa dusza jest przes ą dem. Człowieka, który nadawałby si ę do ich systemu, stworzy ć jest łatwo, ale z kauczuku; że bę dzie zalatywał trupem — nic to! Za to jest bez życia, bez woli, jest niewolnikiem, który nie śmie nawet pomy śleć o buncie. I okazuje si ę, że wszystko sprowadza się do ułożenia cegiełek oraz rozplanowania korytarzy i pokojów w falans-terze1! Gmach już jest gotów, ale natura jeszcze do gmachu nie przygotowana. Natura chce żyć, ona nie zako ń czyła jeszcze swego procesu życiowego i za wcześ nie grzeba ć ją na cmentarzu! Czyst ą logik ą nie moż na przezwyci ęż yć natury! Logika widzi trzy możliwo ś ci, podczas gdy tych możliwoś ci jest milion. Milion ten zostaje odci ę ty i wszystko redukuje się do kwestii komfortu. Zaiste, bardzo łatwe rozwi ą zanie! Jest ono kusz ą co proste i nie trzeba przy tym myśleć! Najwa ż niejsze jest to, że nie trzeba myśleć! Cała tajemnica życia da się z łatwością wyłożyć na dwu kartkach druku! — No, no, wpadł w trans, istny huragan! Jeśli chcemy, żeby umilkł, trzeba go przytrzyma ć za ręce — powiedział Porfiry, śmiej ą c si ę. — Niech pan sobie wyobrazi — zwrócił si ę do Raskolnikowa — że coś podobnego było wczoraj wieczorem, z tą tylko różnic ą, że gadało ich sześciu naraz, a przedtem porz ą dnie uraczyli si ę ponczem; mo że pan sobie imaginowa ć, co to było? Nie, bracie, mylisz si ę, „środowisko" odgrywa w przest ę pstwach olbrzymi ą rol ę, moż esz mi wierzyć. — To wiem i bez ciebie, ale prosz ę, odpowiedz mi na jedno tylko pytanie: jeżeli m ęż czyzna czterdziestoletni gwałci dziesi ę cioletni ą dziewczynk ę, to czy także środowisko skłoniło go do tego? 1 Falanster — osiedle spółdzielcze w idealnym ustroju według Charlesa Fouriera (1772-1837), francuskiego socjalisty utopijnego. 313 — No, jeżeli dobrze si ę nad tym zastanowi ć, 10 cnyoa LŁIK — zauwa ż ył Porfiry ze szczególn ą powag ą w głosie. — Wcale nietrudno wykaza ć, że przyczyn ą zbrodni popełnionej na dziesi ę cioletniej dziewczynce jest „środowisko". Razumichin wpadł w furi ę. — Jeżeli chcesz, to zaraz udowodni ę ci, że jasny kolor twoich rzę s bierze si ę st ą d, że wysoko ść wież y Iwana Wielkiego w Moskwie wynosi trzydzie ś ci pi ęć sążni1. Dowiod ę ci tego jasno i precyzyjnie, metod ą post ę pow ą w aspekcie liberalizmu. Dowiod ę ci tego jasno. Podejmuj ę się! Co, moż e chcesz się założyć? — Przyjmuj ę zakład! Bardzo ch ę tnie usłyszymy, jak przeprowadzisz ten dowód! Razumichin zerwał si ę z krzesła. — Tak jest zawsze! Nie warto nawet zaczyna ć dyskusji z tob ą! On mówi tak naumy ś lnie, nie znasz go jeszcze, Rodionie! Wczoraj tak że stan ął po stronie obro ń ców tego absurdalnego pogl ą du tylko po to, żeby wystawi ć ich na durniów. I takie niestworzone rzeczy gadał!A tamci podziwiali te banialuki!... On potrafi udawa ć tak nawet przez dwa tygodnie. W zeszłym roku — nie wiem, sk ą d mu to przyszło do głowy — wmawiał nam, że chce wst ą pić do klasztoru, dwa miesi ą ce upierał si ę przy tym! Niedawno znów nabrał nas, że się żeni, wszystko miało już być przygotowane do wesela. Nawet sprawił sobie nowy
garnitur. Gratulowali ś my mu. Potem okazało si ę, że nie było w tym ani słowa prawdy, ani narzeczonej, ani wesela, wszystko zmyślił! — Przekr ę casz fakty! Garnitur sprawiłem sobie znacznie wcze ś niej. I właśnie z okazji sprawienia sobie nowego ubrania przyszło mi na my śl, żeby dla żartu wyprowadzi ć was w pole. — Czy rzeczywi ś cie jest pan takim mistrzem w sztuce udawania? — rzucił niedbale Raskolnikow. 1 S ąż e ń — dawna miara długości, równa odległości od siebie ko ń ców środkowych palców rozkrzyż owanych rą k, tj. około 178 cm. 314 wmz,ę, mc wierzy; mecn pan tyiKo poczeka, pana takż e wystrychn ę na dudka! Cha! Cha! Cha! No, ale żarty na bok. Mówimy tutaj o zbrodniach, środowisku, małych dziewczynkach i innych tego typu kwestiach, a w zwi ą zku z tym przypomniał mi si ę pa ń ski artykuł, który bardzo mnie zainteresował. Nosił on tytuł O zbrodni czy jakoś podobnie, wypadło mi to z pami ę ci. Miałem przyjemno ść przeczyta ć ten artykuł dwa miesi ą ce temu w „Wiadomo ś ciach Periodycznych". — Mój artykuł? W „Wiadomo ś ciach Periodycznych"? — zapytał zdumiony Raskolnikow. — Istotnie pół roku temu, gdy opuszczałem uniwersytet, napisałem pod wpływem pewnej książki taki artykuł, posłałem go jednak do „Tygodnika Naukowego", a nie do „Wiadomo ś ci Periodycznych". — Ale ukazał si ę w „Wiadomo ś ciach Periodycznych". — „Tygodnik Naukowy" przestał wychodzi ć, dlatego nie mógł wydrukowa ć mego artykułu... — Całkiem słusznie. „Tygodnik Naukowy" zbankrutował i został przej ę ty przez „Wiadomo ś ci Periodyczne", dlatego ukazał się tam pa ń ski artykuł. Nie wiedział pan o tym? Raskolnikow nie wiedział. — Ależ, panie, moż e pan zażą da ć od redakcji honorarium za artykuł!Co z pana za człowiek! Ż yje pan w odosobnieniu, tak że nie wie pan nawet o rzeczach, które bezpo ś rednio pana dotycz ą. Ale jest, jak mówi ę! — Brawo, Rodionie! Ja takż e nic o tym nie wiedziałem! — zawołał Razumichin. — Zaraz lec ę do czytelni i każę dać sobie ten numer! To było przed dwoma miesi ą cami? Nie pami ę tasz dokładnie daty, Porfiry? To nic, znajd ę! To wspaniałe!A ten o niczym nikomu nie mówi! — Sk ą d dowiedział się pan, że to mój artykuł? Były przecież pod nim tylko inicjały. — Całkiem przypadkowo. Powiedział mi redaktor „Wiadomo ś ci", z którym jestem zaprzyja ź niony. Artykuł ten zainteresował mnie bardzo. 315 — O ile sobie przypominam, podj ąłem tam problem stanu duchowego zbrodniarza podczas całego przebiegu zbrodni. — Tak, twierdzi pan tam, że zbrodni zawsze towarzyszy jakieś chorobliwe zamroczenie. Bardzo oryginalny pogl ą d, doprawdy... nie to jednak zainteresowało mnie najbardziej. Najwa ż niejsza wydała mi się pewna, niestety, ledwie zarysowana tam myśl... Krótko mówi ą c, o ile pan sobie przypomina, wypowiada pan tam zdanie, że są na świecie ludzie, którzy mog ą... a raczej nie tyle mog ą, co maj ą najzupełniejsze prawo dopuszcza ć się wszelkiego rodzaju bezece ń stw i zbrodni oraz że tych ludzi nie wi ąż e prawo moralne. Raskolnikow zaś miał si ę z tego rozmy ślnego przekr ę cania jego myśli. — Co? Jak to? Prawo do popełniania zbrodni? Ale chyba nie dlatego, że „środowisko wypacza jednostk ę" — dopytywał si ę przera ż ony Razumichin. — Nie, nie, o tym nie było mowy — odparł Porfiry. — Rzecz w tym, że według pana Raskolnikowa ludzie dziel ą się na „zwykłych" i „niezwykłych". Ludzie zwykli maj ą
obowi ą zek żyć w posłuchu i nie wolno im narusza ć prawa z tego wzgl ę du, że należą do kategorii ludzi zwykłych. Ludzie niezwykli natomiast maj ą prawo, a nawet obowi ą zek popełniać najrozmaitsze zbrodnie i gwałcić prawa w każ dy możliwy sposób z tego wzgl ę du właśnie, że należą do ludzi niezwykłych. Tak pan napisał, jeśli mnie pami ęć nie myli? — Ależ to niemo ż liwe! Czego ś takiego nie mógł napisa ć! — mamrotał ogromnie zdziwiony Razumichin. Raskolnikow znów si ę uś miechn ął. Wyczuł, maj ą c cały artykuł w pami ę ci, do czego zmierza Porfiry. Zdecydował si ę wi ę c przyj ąć wyzwanie. — No, tak ściśle tego nie powiedziałem — rozpocz ął skromnie. — Ale przyznaj ę, że moje myśli oddał pan dość wiernie i jeśli panu na tym zależ y, to wyznam, że nawet bardzo wiernie... (Mówił tak, jakby wyznanie to sprawiało mu szczególn ą przyjemno ść.) Róż nica polega jednak na tym, że nie twier316 muzie mezwyKii musieli i mieli obowi ą zek popełniania bezece ń stw, jak pan to uj ął. S ą dz ę nawet, że cenzura nie przepu ś ciłaby takiego artykułu. Wskazałem tylko po prostu na to, że człowiek niezwykły ma prawo... to znaczy nie prawo oficjalnie nadane... lecz rzec moż na, prawo z własnego nadania, by wedle swego sumienia przekracza ć... pewne przeszkody, jeśli przeszkody te są zawad ą na drodze do urzeczywistnienia idei (idei mog ą cej mieć błogosławione skutki dla całej ludzko ś ci), ale tylko i wyłącznie w takim wypadku. Wyraził się pan, że artykuł mój jest niejasny, jestem gotów w miar ę moż no ś ci wyjaś nić panu te niejasne punkty. Moż e się myl ę, zdaje mi si ę jednak, że zależy panu na tym wyjaś nieniu, wię c dobrze! Otóż moim zdaniem, gdyby wskutek pewnych okoliczno ś ci odkrycia Keplera1 i Newtona2 nie mogły stać si ę udziałem ogółu innym sposobem, niż tylko przez usuni ę cie dziesi ę ciu lub stu ludzi, którzy byliby tym odkryciom nieprzychylni... to w tym wypadku Newton i Kepler mieliby prawo, a nawet obowi ą zek... usun ąć tych dziesi ę ciu, stu lub wi ę cej ludzi, aby swoim odkryciom utorowa ć drog ę do ludzkoś ci. Z tego jednak nie wynika, ażeby Newton miał prawo mordowa ć każ dego, kogo zechce, albo popełniać codziennie kradzież e na rynku. O ile sobie przypominam, to w dalszym ci ągu mego artykułu rozwin ąłem myśl, że wszyscy... powiedzmy, prawodawcy i filary ludzkoś ci, pocz ą wszy od najdawniejszych, a potem Likurg3, Solon4, Mahomet5, aż do Napoleona i tak 1 Johannes Kepler (1571-1630) — niemiecki astronom, współtwórca współczesnej astronomii. 2 Isaak Newton (1642-1727) — angielski fizyk i matematyk, odkrywca m.in. prawa powszechnego ciąż enia, współtwórca rachunku różniczkowego i całkowego. 3 Likurg (ok. IX w. p.n.e.)— półlegendarny król Sparty, uchodz ą cy za jej pierwszego prawodawc ę. 4 Solon (ok. 635-560 p.n.e.)— prawodawca ate ń ski, przeprowadził doniosłe reformy gospodarcze i ustrojowe. 5 Mahomet (ok. 570-632)— twórca i prorok islamu, organizator teokratycz-nego pa ń stwa arabskiego. 317 dalej, że wszyscy oni bez wyj ą tku byli zbrodmarzamijuz choć by z tego wzgl ę du, że przez ustanawianie nowych praw burzyli prawa stare, ustanowione przez przodków, a przez społecze ń stwo uważ ane za święte, no i nie wahali si ę w celu wprowadzenia tych praw przelewa ć krew (czasem krew całkiem niewinn ą, przelan ą bohatersko w obronie starych praw), jeżeli tylko przez tę krew mogli dojść do wytkni ętego celu. I to właśnie jest godne uwagi, że wi ę kszo ść tych dobroczy ń ców i filarów ludzko ś ci przelała bez najmniejszych skrupułów całe morza ludzkiej krwi. Krótko mówi ą c, doszedłem do wniosku, że nie tylko
ludzie wielcy, ale każ dy człowiek, który choć troch ę wyrasta ponad przeci ę tno ść i choć by tylko po cz ęści jest zdolny powiedzie ć coś nowego, już z samej swojej natury musi być przest ę pc ą, oczywi ś cie w mniejszym lub wi ę kszym stopniu. Inaczej trudno byłoby mu wyrwa ć si ę ze starej koleiny. Pozostanie zaś w starej koleinie jest dla tych ludzi niemo żliwoś ci ą ze wzgl ę du na ich natur ę i obowi ą zkiem ich jest, moim zdaniem, odrzucenie wszelkich myśli o pozostaniu w niej. Widzi pan wi ę c, że w moich pogl ą dach nie ma właściwie nic nowego. Tysi ą c razy pisano już i rozprawiano o tym. Zaś co do podziału ludzi na zwykłych i niezwykłych, to przyznaj ę, że jest on nieco dowolny, ale ja przecie ż nie obstaj ę przy ścisłych liczbach. Podtrzymuj ę tylko moj ą my śl główną, a jest ona taka, że już wedle prawa natury ludzie w ogóle dziel ą si ę na dwie kategorie: na jedn ą niższ ą, ludzi zwykłych, czyli tak zwany materiał, którzy służą tylko do rozmna ż ania i utrzymania życia, oraz kategori ę drug ą, do której należą ludzie w całym tego słowa znaczeniu, to jest ci, którzy maj ą dar lub talent wypowiedzenia nowego słowa w swoim środowisku. Rzecz jasna, że jest tu dużo odchyle ń, ale cechy wyróż niaj ą ce obydwu klas rzucaj ą się przecie ż w oczy. Kategori ę pierwsz ą, materiał, mówi ą c najogólniej, tworz ą ludzie, którzy już z natury są konserwatywni i solidni, żyj ą w posłuchu i posłuszeń stwo sprawia im nawet przyjemno ść. S ą dz ę, że ludzie ci maj ą nawet obowi ą zek być posłuszni, gdyż takie jest ich przeznaczenie, zatem nie widz ę w tym nic po318 nizaj ą cego. CJi zaś, którzy należą do kategorii drugiej, są wiecznie w walce z prawem, są burzycielami albo przynajmniej zwolennikami burzenia, zależ nie od zdolnoś ci i możliwo ś ci. Przest ę pstwa tych ludzi są co do stopnia i rodzaju niezwykle zróżnicowane, w wi ę kszo ś ci wypadków jednak przyś wieca im jedna i ta sama idea przewodnia: chc ą zburzy ć to, co stare, w imię tego, co lepsze. Skoro taki człowiek dojdzie do przekonania, że droga do celu prowadzi przez krew i trupy, to moim zdaniem moż e w swoim sumieniu udzielić sobie przyzwolenia na przelanie krwi, zastrzegam si ę jednak, że tylko w granicach, których wymaga urzeczywistnienie założonego celu. Tylko w takim sensie pisałem w moim artykule o prawie do popełniania zbrodni. (Jak pan pami ę ta, zacz ę liś my od czysto prawniczej kwestii.)Poza tym nie ma potrzeby przejmowa ć si ę tym zbytnio, bo przewa ż aj ą ca wi ę kszo ść ludzko ś ci nie uznaje tego prawa ludzi niezwykłych, gilotynuje i wiesza ich (mniej lub wi ę cej), wypełniając w sposób całkiem uzasadniony swoje konserwatywne powołanie. Rzecz inna, że w generacjach póź niejszych stawia się tych zgilotynowanych i powieszonych na piedestale i otacza się czci ą (mniej lub bardziej). Kategoria pierwsza jest zawsze pani ą teraźniejszo ś ci, druga zaś — przyszłości. Pierwsza podtrzymuje świat i powi ę ksza go ilościowo, druga zaś wstrz ą sa światem i prowadzi go do celu. Obie jednak maj ą jednakowe prawo do życia. Jednym słowem, według mnie, są to prawa równowa ż ne, a zatem: Vwe la guerre eternelle1, naturalnie do czasu powstania Nowej Jerozolimy2. — To znaczy, że pan wierzy w Now ą Jerozolim ę? — Wierz ę — odparł zdecydowanie Raskolnikow. Patrzył przy tym, jak i w czasie całej swojej tyrady, w jeden punkt na dywanie. 1 Vwe la guerre eternelle (fr.)— Niech żyje wiekuista wojna. 2 Nowa Jerozolima — zst ę puj ą ce z nieba święte miasto w Objawieniu św. Jana (Obj. 21, 1-4). 319 — /\...a... czy wierzy pan w Boga/ rsiecn mi pan wy Daczy, mo że to zanadto śmiałe pytanie. — Wierz ę — Raskolnikow podniósł głowę i spojrzał na Porfirego. — A czy wierzy pan też we wskrzeszenie Łazarza? — Wierz ę. A dlaczego pan pyta?
— I to w znaczeniu dosłownym? — W dosłownym znaczeniu. — Hm. Tak... Pytałem tylko tak, z ciekawo ś ci; wybaczy mi pan. Wracaj ą c jednak do poprzedniego tematu: ludzi niezwykłych nie zawsze czeka stryczek, czasem bywa całkiem inaczej... — Pan myśli o tym, że triumfuj ą jeszcze za życia? O tak, niektórym to si ę zdarza, wtedy... — Wtedy oni zaczynaj ą skazywa ć na śmierć? — Tak, o ile zachodzi potrzeba, i wie pan, tak na ogół bywa. Uwaga pa ń ska była bardzo dowcipna. — Dzi ę kuj ę panu. Niech mi pan tylko powie jeszcze jedno: w jaki sposób moż na odróż ni ć tych ludzi niezwykłych od reszty? Moż e zaraz po urodzeniu maj ą już jakieś cechy, stygmaty? Pytam dlatego, bo uwa ż am, że w tych sprawach potrzebna jest jak najwi ę ksza jasność i że tak powiem, dokładność. Jestem człowiekiem lubi ą cym porz ą dek, wi ę c wybaczy mi pan moj ą przezorno ść, ale czy nie można by tu wprowadzi ć dla odró żnienia, na przykład, specjalnych mundurów, odznak albo po prostu cechowa ć odpowiednio?... Rozumie pan przecież, co by si ę działo, gdyby ktoś z klasy pierwszej ubrdał sobie, że należ y do tych drugich i pocz ąłby na własną rę k ę „usuwa ć przeszkody", jak pan to udatnie określił. — O, to zdarza się bardzo czę sto. Ta uwaga jest jeszcze dowcipniejsza aniżeli poprzednia. — Dzi ę kuj ę za uznanie. — Nie ma potrzeby. Musi pan jednak uwzgl ę dni ć, że pomyłka jest możliwa tylko wśród ludzi należą cych do kategorii pierwszej, to jest „zwykłych" ludzi (jak ich nazwałem niezbyt fortunnie). Pomimo wrodzonej skłonności do posłuchu wielu 320 z nich ch ę tnie wmawia sobie, wskutek fantazji, a tej, jak wiadomo, przyroda nie posk ą piła nawet krowie, że należą do ludzi post ę powych, „burzycieli" i odkrywców „nowego słowa". I wierz ą w to całkiem szczerze. A ci naprawd ę nowi ludzie s ą przez nich pomijam, nawet pogardzaj ą nimi jako konserwatystami o zacofanej mentalno ś ci. Są dz ę jednak, że niebezpiecze ń stwo nie jest aż tak powa ż ne i nie ma pan powodów do niepokoju, bo ludzie ci nigdy w życiu wiele nie zdziałają. Za ich zaślepienie trzeba ich tylko od czasu do czasu skarcić, a to w tym celu, by przypomnie ć im, gdzie jest ich właściwe miejsce, i to wszystko; nie potrzeba nawet wykonawców do tego karcenia, uczyni ą to sami, gdyż są bardzo moralni, niektórzy wyś wiadczaj ą tę przysługę sobie nawzajem, inni zaś sami się wychłoszcz ą... Przy tej sposobno ś ci cz ę sto publicznie rozdzieraj ą swoje szaty, jest im z tym bardzo do twarzy i działa to w sposób pouczaj ą cy; słowem, nie ma powodu do niepokoju... Dla tych ludzi prawa są niewzruszone. — No, co do tego uspokoił mnie pan. Jest jednak coś jeszcze, co napawa mnie niepokojem. Niech mi pan powie, czy tych ludzi, którzy maj ą prawo mordowania innych, jest dużo na świecie? Jestem naturalnie gotów pochylić czoło przed nimi, ale przyzna pan, że gdyby ich było zbyt duż o, to życie byłoby dosy ć przykre... — Co do tego moż e pan także być spokojny — ci ą gn ął Raskolnikow dalej w tym samym tonie. — Ludzi o nowych ideach, nawet tych, którzy w ogóle są zdolni powiedzie ć coś nowego, rodzi się bardzo mało, wprost zdumiewaj ą co mało. Jedno jest tylko jasne — umieranie ludzi i przychodzenie na świat jest odpowiednio i ściśle regulowane jakim ś prawem natury. Prawo to jest dotychczas jeszcze nie zbadane, wierz ę jednak, że istnieje i zostanie odkryte. Niezmierzona masa ludzi, materiału, istnieje przecież na świecie tylko po to, aby w ko ń cu przez niepoj ę te krzyż owanie plemion i ras zebrać się w sobie i wydać choć by jednego na tysi ą c jako tako samodzielnego człowieka. Człowiek o wię kszej samodzielno ś ci rodzi si ę co
11 — Zbrodnia i kara 321 najwy ż ej jeaen na dziesi ęć lysi ę cy (OKresiam 10 przyKiaaowo, obrazowo). O jeszcze wię cej — jeden na sto tysię cy! Ludzie genialni — raz na milion, a prawdziwi geniusze, którzy przyczyniaj ą się do udoskonalenia całej ludzko ś ci, przychodz ą na świat dopiero po upływie wielu milionów ludzi. Słowem, oko moje zajrzało do retorty, w której odbywa si ę cały ten skomplikowany proces. Ż e jest on jednak kierowany jakim ś prawem, to nie ulega w ątpliwo ś ci, nie moż e tu mieć miejsca przypadek. — Powiedzcie mi, do diabła, czy wy obaj kpicie sobie, czy co? — wtr ą cił się nagle Razumichin. — Siedli tu sobie i jeden drugiego wodzi za nos. Ż arty sobie urz ą dzaj ą! Czy ty tak my ślisz na serio, Rodionie? Raskolnikow zwrócił ku niemu sw ą blad ą i posmutniałą twarz, nie odpowiedział jednak. I dziwna wydała się Razumi-chinowi w zestawieniu z tą pos ę pn ą i skupion ą twarz ą przyjaciela jawnie drwi ą ca, natr ę tna, irytuj ą ca i nieuprzejma dociekliwo ść Porfirego. — Nie, bracie, jeżeli mówiłeś na serio, to... Masz racj ę, mówi ą c, że nie są to pogl ą dy nowe, lecz od dawna już dobrze znane; tym jednak, co jest naprawd ę nowe i co ku memu przera ż eniu jest twoj ą duchow ą własnością, jest przyzwolenie, które dajesz człowiekowi na przelewanie krwi wedle własnego sumienia, i popierasz to, wybacz, ale z jakim ś fanatyzmem... To jest przecież najwa ż niejsza my śl twego artykułu. Takie przyzwolenie na przelewanie krwi jest według mnie tysi ą c razy straszniejsze aniż eli oficjalne, ustawowe zezwolenie... — Zupełnie słusznie, jest to straszniejsze... — potwierdził Porfiry. — Nie, to niemo ż liwe, przesadziłeś, bracie. Ty nawet nie umiesz tak myśleć... Musz ę przeczyta ć ten artykuł. — W moim artykule nie ma tego wszystkiego, napomkn ąłem tam tylko... — odparł Raskolnikow. — Tak, tak — rzekł Porfiry, wierc ą c si ę na swoim krze śle — teraz mam już mniej wi ę cej jasno ść co do tego, jakie s ą 322 pansKie pogi ą ay na zoroam ę, aie... wyoaczy mi pan, ze jesieni tak natarczywy (sam wiem, że zajmuj ę panu czas, i aż mi wstyd)... uspokoił mnie pan przedtem co do pomyłek na tle pomieszania obydwu kategorii, ale... niepokoj ą mnie jeszcze inne, w praktyce możliwe wypadki! Przyjmijmy, że m ęż czyzna lub młokos wmówi sobie, że jest przyszłym Likurgiem albo Mahometem, i pocznie usuwa ć sobie wszystkie przeszkody... Wie, że droga do celu daleka... do przebycia tej drogi potrzeba pieni ę dzy... zaczyna wi ę c zdobywa ć pieni ą dze drog ą... Pan mnie rozumie? Zamietow w swoim ką cie wybuchn ął nagle głośnym śmiechem. Raskolnikow nawet nie spojrzał na niego. — Przyznaj ę — rzekł spokojnie — że takie wypadki nie są wykluczone. Ludzie są głupi i próż ni, a szczególnie młodzież, i mog ą ulec takiej pokusie. — A widzi pan! I co wtedy? — Jak to, co wtedy? — Raskolnikow uśmiechn ął si ę. — Przecież nie ja jestem temu winien. Tak już jest i nie potrafimy tego zmieni ć. Ten tutaj — wskazał Razumichina — powiedział, że ja daję przyzwolenie na przelewanie krwi. No i co z tego? Społecze ń stwo przecież zabezpieczyło się dostatecznie przez zesłania, wi ę zienia, sę dziów śledczych i katorgi, wię c sk ą d ten niepokój? Szukajcie mordercy! — A jak go znajdziemy? — Wtedy moż ecie go ukarać. — Bardzo logiczne. A co dzieje się z jego sumieniem?
— Co pana obchodzi jego sumienie? — Pytam tylko tak, z czysto ludzkiego wzgl ę du. — Jeżeli ma sumienie, to niech cierpi, jeżeli zrozumie swoj ą omyłkę. Jest to dla niego kar ą, moż e gorsz ą od katorgi. — No, a ci rzeczywi ś cie genialni, którzy maj ą prawo zarzyna ć, czy oni nie powinni cierpieć z powodu przelanej krwi? — zapytał z ponur ą min ą Razumichin. — Sk ą d ten wyraz: powinni. Tu nie ma ani przyzwolenia, ani zakazu. Cierpi ten, komu jest żal jego ofiary. Gdzie jest zdolność 323 i sciuc gi
— Pan już ucieka? — Porfiry z uś miechem i nader uprzejmie podał mu ręk ę. — Bardzo, bardzo miło było mi pana pozna ć. Co do tych zastawów, to mo że pan uwa ża ć rzecz za załatwion ą. Niech pan tylko napisze to, co powiedziałem. Najlepiej byłoby, gdyby pan wpadł do mnie do biura... może jutro... B ęd ę w biurze o jedenastej. Załatwimy tam wszystko... porozmawiamy. Pan jako jeden z tych, którzy jako ostatni tam byli, zapewne moż e nam udzielić pewnych wyjaś nie ń... — dodał z najbardziej dobroduszn ą min ą. — Pan chce przesłuchać mnie urz ę dowo, z wszelkimi formalno ś ciami? — zapytał ostro Raskolnikow. — Po co? Na razie nie ma potrzeby. Pan mnie nie zrozumiał. Widzi pan, chciałem skorzysta ć ze sposobno ś ci... mówiłem już ze wszystkimi klientami tej starej... niektórych przesłuchałem... a pan jest ostatni... Ach, prawda! — zawołał, jakby nagle ucieszył się myślą, która mu przyszła do głowy. — Przypomniałem sobie coś... jak mogłem o tym zapomnie ć! — zwrócił 325 się nagle do Kazumicrnna. — Nagadałeś mi tyle o tym Mikołaju, sam wiem, dobrze wiem — zwrócił si ę do Raskolnikowa — że ten chłopak jest niewinny, ale co mogłem zrobić? I Dymitra musiałem przymkn ąć... Sprawa ma si ę wi ę c tak, bę d ę si ę streszczał: gdy szedł pan wtedy po schodach, pozwoli pan... pan był przecie ż tam mi ę dzy siódm ą a ósm ą godzin ą wieczorem?... — Zgadza się — odparł Raskolnikow i zadrż ał na myśl, że wcale nie musiał odpowiada ć na to pytanie. — A wi ę c gdy szedł pan mi ę dzy siódm ą a ósm ą po schodach, czy nie zauwa żył pan na pierwszym piętrze w otwartym mieszkaniu — pan sobie przypomina? — dwóch albo choć by jednego robotnika? Oni malowali tam, nie zauwa ż ył pan ich? To jest dla tych obydwu bardzo, bardzo ważne! — Malarze? Nie, nie widziałem ich... — odparł Raskolnikow powoli, jakby dopomagał swej pami ę ci, a jednocze ś nie wyt ęż ał cały swój spryt, aby zorientowa ć si ę, gdzie jest właściwie pułapka, i niczego nie przeoczy ć. — Nie, nie widziałem ich, nie zauwa ż yłem nawet, że jakieś mieszkanie stało otworem... Przypominam sobie jednak, że na trzecim piętrze (teraz pułapka wydała mu się zupełnie jasna i triumfował już z góry) wyprowadzał się jakiś urz ę dnik... z mieszkania położonego naprzeciw Alony Iwanowny, żołnierze wynosili meble i przyparli mnie do ściany... przypominam sobie całkiem dokładnie, ale malarzy ani otwartego mieszkania... nie mog ę sobie przypomnie ć... nie, nie zauwa ż yłem... — Co ty właściwie wygadujesz, Porfiry? — wrzasn ął Razu-michin, który nareszcie zorientował się, w czym rzecz. — Przecie ż malarze byli tam w dniu morderstwa, a on był tam dwa dni przedtem, wi ę c jak moż esz go o to pytać? — Ach, do diabła! — Porfiry uderzył si ę rę k ą w czoło. — Pomieszało mi się. Od tej całej historii krę ci mi si ę w głowie! — zwrócił si ę do Raskolnikowa, jakby prosz ą c o wybaczenie. — Jest to dla nas bardzo ważne, czy ktoś widział ich w mieszkaniu mi ę dzy siódm ą a ósm ą, i uroiło mi się, że moż e pan coś o tym wie... Wszystko pomieszałem! 326 — irzeoa oaraziej sKUpiac mysn — zauwazyi zgryźliwie Raskolnikow. Ostatnie słowa wymieniono już w przedpokoju. Porfiry, nadzwyczaj ugrzeczniony, odprowadził ich do drzwi. Obydwaj wyszli na ulic ę w ponurym nastroju i pocz ą tkowo szli bez słowa. Raskolnikow głęboko odetchn ął... VI — ...Nigdy w to nie uwierz ę! Nie uwierz ę! — powtarzał przeraż ony Razumichin, usiłując zbijać argumenty Raskol-nikowa. Zbliżali się już do domu Bakalejewa, gdzie oczekiwały ich już od dawna Pulcheria Aleksandrowna i Dunia. W ferworze rozmowy Razumichin
przystawał co chwila; był bardzo poruszony, bo po raz pierwszy dyskusja o tym była prowadzona w sposób jasny i bez ogródek. — To nie wierz! Nic ci na to nie poradz ę — odparł Raskolnikow chłodno, z niedbałym uśmiechem. — Ty naturalnie byłeś jak zwykle naiwny i niczego nie zauwa ż yłeś, ja jednak dokładnie rozwa ż ałem każ de słowo, które padło. — Jeste ś podejrzliwy, dlatego rozwa ż ałeś każ de słowo... Hm, choć musz ę przyzna ć, że ton Porfirego był co najmniej dziwny, a Zamietow to sko ń czony dra ń... Masz racj ę, coś było na rzeczy, ale dlaczego, dlaczego? — Przez noc doszedł do innego przekonania. — Ależ to niemo ż liwe, niemo żliwe! Gdyby rzeczywiś cie ta bezsensowna myśl zagnie ź dziła się w ich mózgach, to staraliby si ę przecież ukryć ją i nie odkrywaliby kart przedwcze ś nie, aby ci ę później tym łatwiej przyskrzynić... Ale tak, jak oni to robili, było to bezczelne i nieostroż ne! — Gdyby mieli rzeczywiste dowody lub przynajmniej jak ąś podstaw ę do podejrze ń, to z pewno ś ci ą nie ujawnialiby swoich kart w nadziei, że zdob ę d ą tym sposobem jeszcze wię cej dowodów (byliby zreszt ą już dawno przeprowadzili u mnie rewi327 zjf:;. i>ic iiiicii jcuiiciA. z,auucgu, unucuy ziaj mniejszego uuwuuu, wszystko było dwuznaczn ą spekulacj ą, zawieszon ą w powietrzu ide ą i dlatego popróbowali mnie skołować za pomoc ą bezczelno ś ci. Moż e nawet ten brak dowodów doprowadził go do takiej wściekłości i dał się jej ponieść. Moż e Porfiry miał w tym swój cel. Zdaje mi si ę, że jest bardzo m ą dry... Moż e chciał mnie przestraszy ć, sugeruj ą c, że coś wie... Są to zawiłe kwestie psychologiczne, bracie... Zreszt ą ogarnia mnie wstr ę t, gdy zaczynam si ę zastanawia ć... Przesta ń my o tym mówi ć. — Tak, jest to wstr ę tne i poni żaj ą ce! Odczuwam to tak samo jak ty! Ale... skoro już mówimy o tym otwarcie (bardzo si ę ciesz ę, że wreszcie doszło do tego, że możemy o tym mówić otwarcie!),musz ę ci powiedzie ć, że wyczuwałem u nich tę myśl już przedtem, naturalnie jako coś ledwie dostrzegalnego, coś dopiero kiełkującego. Jak mog ą jednak, nawet w tej formie, pomy ś leć coś podobnego? Jak mog ą waż yć się na coś podobnego? W jaki sposób doszli do tego? Gdyby ś wiedział, jak mnie to irytowało! Jak to? Oto biedny student, podupadły wskutek nę dzy i hipochondrii, w przeddzie ń ataku strasznej choroby z gor ą czk ą, która (to bardzo waż ne!)od dawna siedziała już w nim, drażliwy i ambitny, człowiek znaj ą cy swoj ą wartość, który przesiedział sze ść miesi ę cy samotnie, stoi w łachmanach i podartych butach z jakimiś policajami i musi wysłuchiwać ich uwag i docinków; do tego jeszcze przychodzi nieoczekiwany nakaz zapłacenia weksla radcy Czebarowowi, śmierdzi farba, upał trzydzieś ci stopni Reaumura1, powietrze zapieraj ą ce dech, tłum ludzi, opowiadanie o zamordowaniu osoby, u której był onegdaj, i to wszystko przy pustym żołądku! Tak, chciałbym zobaczy ć takiego, co by nie zemdlał!I na tym, na tym opieraj ą się ich podejrzenia! Do diabła!Rozumiem, że to moż e kogoś zirytowa ć, ja jednak na twoim miejscu, Rodia, śmiałbym się im 1 Ren ę Antoine Reaumur (1683-1757) — francuski fizyk i przyrodnik; w 1730 r. skonstruował termometr alkoholowy. 328 wszystkim w oczy na całe gardło i nie tylko, naplułbym im w twarz i dał po gębie, naturalnie w sposób m ą dry, tak jak bić się powinno, i cała sprawa byłaby załatwiona od razu. Plu ń na to! Weź się w garść! To wstyd! „Bardzo dobrze to przedstawia" — pomy ś lał Raskolnikow. — Plun ąć na to? A jutro znowu przesłuchanie! — powiedział z gorycz ą. — Moż e mam si ę wdawa ć w wyjaś nienia? I tak już żałuję, że wczoraj tak poniż yłem si ę w restauracji wobec Zamietowa...
— Do diabła!Pójd ę do Porfirego! Wezm ę go w obroty, w sposób familijny, już on mi wszystko wyś piewa! A co do Zamietowa... „Nareszcie się domy ślił!"— pomy ś lał Raskolnikow. — Poczekaj — wrzasn ął nagle Razumichin, chwytaj ą c go za rami ę. — Jesteś w błędzie. Przemy ślałem to. Jaka ż to mogła być pułapka? Mówisz, że pytanie o tych robotników było pułapką? Pomy śl tylko: gdyby ś naprawd ę to zrobił, to czy mógłbyś si ę wygada ć, że widziałeś mieszkanie... i robotników? Wprost przeciwnie: powiedziałbyś, że nic nie widziałeś, nawet gdyby ś ich widział!Przecież nikt nie bę dzie świadczy ć przeciw sobie! — Gdybym to zrobił, to na pewno powiedziałbym, że widziałem robotników i mieszkanie — odparł Raskolnikow niech ę tnie, ze wstr ę tem. — Po cóż świadczy ć przeciw sobie? — Dlatego, że jedynie ciemni chłopi albo niedoś wiadcze-ni nowicjusze podczas przesłuchania zaprzeczaj ą z miejsca wszystkiemu! Człowiek m ą dry i doś wiadczony potwierdza wszystkie zewn ę trzne i niezaprzeczalne fakty, ale tłumaczy je innymi przyczynami, znajdzie zawsze coś, co przedstawia te fakty w zupełnie innym świetle. Porfiry mógł na to właśnie liczyć, że bę d ę w ten sposób odpowiada ć, że powiem, iż coś niecoś widziałem, dodam tylko jakieś objaśnienia... — Ale przecie ż od razu by ci powiedział, że na dwa dni przed zabójstwem robotników nie było jeszcze w mieszkaniu, 329 to znaczy, dowiódłby ci, ze byłeś u łichwiarki w dniu zabójstwa przed ósm ą. Przygwo ź dziłby ci ę na takiej drobnostce! — Moż e na to właśnie liczył, że nie zd ążę pomy ś leć i bę d ę się śpieszył, by odpowiedzie ć jak najprawdopodobniej, zapominaj ą c o tym, że wówczas robotników jeszcze nie było. — Jak moż na o tym zapomnie ć? — Bardzo łatwo. Najsprytniejsi ludzie zasypuj ą się właśnie na takich drobiazgach. Im ktoś jest bardziej sprytny, tym mniej si ę spodziewa, że mog ą go przyłapać na byle czym. Spryciarza zawsze należy łapać na drobiazgach. Porfiry wcale nie jest taki głupi, jak to sobie wyobra ż asz... — W takim razie jest łotrem! Raskolnikow nie mógł si ę powstrzyma ć od śmiechu. Lecz w tej chwili zapał, z jakim rozmawiał z Razumichinem, wydał mu się dziwny, podczas gdy poprzednio prowadził rozmow ę prawie ze wstr ę tem i jakby pod przymusem, z wyrachowania. „Niektóre punkty zaczynaj ą mi si ę wyraź nie podoba ć!" — pomy ś lał. Zaraz jednak ogarn ął go dziwny niepokój, zdawało mu się, że poraziła go jakaś nowa i trwoż na myśl. Niepokój ten wzrastał z każd ą chwil ą. Byli już u wej ścia do domu Bakalejewa. — Idź tam sam — zwrócił się nagle do Razumichina — ja przyjd ę za chwil ę. — Dok ą d chcesz pójść? Przecie ż jesteś my już na miejscu. — Musz ę, musz ę, pilna sprawa... przyjd ę za pół godziny... powiedz tam. — Jak sobie życzysz, ale idę z tob ą. — A wi ę c i ty chcesz mnie drę czy ć! — krzykn ął Raskolnikow z tak ą irytacj ą i tak rozpaczliwym głosem, że Razu-michinowi opadły rę ce. Stał przez chwil ę na schodach, patrz ą c, jak Raskolnikow szybko oddala si ę w kierunku swej ulicy. Wreszcie zacisn ął zę by i wygra ż aj ą c pięś ciami, poprzysi ą gł sobie, że dziś jeszcze wydob ę dzie z Porfirego wszyst330 kie jego tajemnice; potem ruszył na gór ę, aby uspokoi ć Pulcheri ę Aleksandrown ę, zaniepokojon ą ich długą nieobecno ś ci ą. Gdy Raskolnikow zbliżył si ę do swego domu, pot perlił mu si ę na skroniach, oddychał z trudem. Pośpiesznie pobiegł na gór ę, wszedł do pokoju i zamkn ął drzwi na haczyk. Potem
przera ż ony, prawie nieprzytomny, rzucił się ku owej dziurze w ścianie, w której były przedtem schowane zastawy, i zaczai ją obmacywa ć, badaj ą c wszystkie szpary i zagłębienia za tapet ą. Nie znalazłszy nic, podniósł si ę i odetchn ął z ulg ą. Gdy stał na schodach w domu Bakalejewa, przyszło mu nagle na myśl, że jakiś przedmiot — łańcuszek, spinka, a nawet kawałek papieru z opakowania zastawów z własnor ę cznymi notatkami lich-wiarki — mógł si ę zawieruszy ć gdzieś w tej dziurze za tapet ą i potem posłużyć jako miaż dżą cy, niezbity dowód jego winy. Stał zamy ślony; dziwny, uległy i głupkowaty uśmiech błąkał się na jego ustach. Wreszcie wzi ął czapk ę i cicho wyszedł z pokoju. Myśli mu si ę pl ątały. Dochodził już do bramy, gdy nagle usłyszał czyjś głos: — O, to właśnie ten pan! Raskolnikow spojrzał. Stróż stał na progu swej komórki i informował jakiego ś mieszczanina, odzianego w kamizelk ę i dziwn ą kapot ę, która upodabniała go do wiejskiej baby. Głowa w wyś wiechtanej czapce była pochylona ku ziemi, a cała posta ć zdawała si ę zgarbiona. S ą dz ą c ze starej, pomarszczonej twarzy, osobnik ten miał przeszło pięćdziesi ą t lat; małe, wpadni ę te oczy patrzyły ponuro, surowo i z widoczn ą niech ę ci ą. — O co chodzi? — zapytał Raskolnikow, podchodz ą c do stróż a. Nieznajomy przypatrywał mu si ę zrazu spode łba, a potem obejrzał go uważ nie, dokładnie i bez pośpiechu, wreszcie odwrócił się i nie mówi ą c ani słowa, wyszedł na ulic ę. — Czego on chciał? — dopytywał się Raskolnikow. 331 — Pytał, czy tu mieszka taki a taki student, wymienił pa ń skie nazwisko i mieszkanie. Wtedy właśnie pan nadszedł, to mu pana wskazałem, a on poszedł sobie. Też coś. Stróż był bardzo zdziwiony, choć nie na długo; podumał chwilk ę, a potem odwrócił si ę i wszedł do swej komórki. Raskolnikow pobiegł za tym człowiekiem i zobaczył go na drugiej stronie ulicy. Szedł wolnym, miarowym krokiem, z oczyma wbitymi w ziemi ę, jakby w głębokiej zadumie. Raskolnikow wkrótce go dogonił, lecz szedł jakiś czas z tyłu, wreszcie podszedł i spojrzał na niego z ukosa. Mieszczanin poznał go natychmiast, obrzucił bystrym spojrzeniem, po czym znowu spuścił oczy; szli tak obok siebie w milczeniu. — Pan pytał o mnie... stróż a? — powiedział wreszcie Raskolnikow, ale jakimś zbyt cichym głosem. Tamten nie odpowiedział, nawet nie spojrzał na niego. Znowu jakiś czas szli w milczeniu. — Cóż to ma znaczy ć... przychodzi pan, rozpytuje... i milczy... o co chodzi? — głos Raskolnikowa drżał i urywał si ę, wymawiał słowa z trudem. Tym razem nieznajomy podniósł na niego oczy, spojrzał złowieszczo i pos ę pnie. — Morderca! — rzucił nagle cichym, lecz dź wi ę cznym i wyra ź nym głosem... Raskolnikow szedł dalej obok niego. Nogi mu nagle zadr żały, mróz przeszedł po plecach, serce zamarło na chwil ę, a potem załomotało gwałtownie. Uszli tak obok siebie ze sto kroków w zupełnym milczeniu. Mieszczanin nie patrzył na Raskolnikowa. — Ale co pan... co... jaki morderca? — wybełkotał wreszcie Raskolnikow ledwo dosłyszalnym głosem. — Ty jesteś morderc ą! — odparł nieznajomy tonem jeszcze bardziej dobitnym i wyraź nym, z jakim ś triumfuj ą cym i nienawistnym uś miechem i znowu spojrzał wprost w pobladłą twarz Raskolnikowa. Doszli do skrzyż owania. Mieszczanin skr ę cił w ulicę na lewo i szedł dalej, nie ogl ą daj ą c się. Raskolnikow 332 pozostał na miejscu i patrzył za nim. widział, jak tamten, uszedłszy moż e z pi ęćdziesi ą t kroków, przystan ął i obejrzał się. Trudno było dojrzeć na tak ą odległość, ale
Raskolnikowowi wydawało si ę, że i tym razem mieszczanin uśmiechn ął się triumfuj ą co, z wyrazem zimnej nienawiś ci. Powolnym, oci ężałym krokiem powrócił Raskolnikow do domu. Nogi się pod nim uginały. Wszedł po schodach do swojej komórki, zdj ął czapk ę, położył ją na stole i z dziesi ęć minut stał nieruchomo. Potem osłabiony położył si ę na kanapie, z ust wyrwał mu si ę przytłumiony jęk; oczy miał zamkni ę te. Tak przeleż ał pół godziny. Nie myślał o niczym. Przelatywały mu przez głowę jakieś strz ę py myśli, oderwane obrazy bez ładu i składu, twarze ludzi, których widział jeden jedyny raz, będ ą c jeszcze dzieckiem, i których nigdy potem nie pami ę tał, dzwonnica W-skiej cerkwi, bilard w jakiejś restauracji i jakiś oficer koło tego bilardu, suterena i zapach cygar w trafice, szynkownia, brudne, ciemne schody, całe zalane pomyjami i zaś miecone skorupami jaj, i nagle tu ni stą d, ni zow ą d uroczy dźwi ę k niedzielnych dzwonów... Przedmioty ta ń czyły i kołowały w jego mózgu jak wicher. Niektóre podobały mu się nawet, czepiał się ich, ale ulatywały natychmiast. Odczuwał jakiś wewn ę trzny ucisk, ale znowu nie tak duż y... Lekki dreszcz nie ust ę pował, było to jednak uczucie nieomal przyjemne. Nagle usłyszał pośpieszne kroki, poznał głos Razumichina, zamkn ął oczy i udał śpią cego. Razumichin otworzył drzwi i czas jakiś niezdecydowany stał na progu. Potem po cichu zbliżył się do kanapy. Raskolnikow usłyszał szept Nastazji: — Nie rusz go, niech si ę wyśpi. Potem sobie poje... — Masz racj ę — odpowiedział Razumichin. Oboje wyszli po cichu i zamkn ę li za sob ą drzwi. Upłynęło jeszcze z pół godziny. Raskolnikow otworzył oczy, odwrócił si ę na wznak i położył obie ręce pod głowę. „Kto to moż e być? Kim jest ten człowiek, który zjawił si ę jakby spod ziemi? Gdzie był i co widział? Widział wszystko, to 333 nie ulega żadnej wą tpliwo ś ci. Ale gazie si ę ukrywał wówczas, sk ą d si ę przypatrywał? Dlaczego zjawia się dopiero teraz? I w jaki sposób mógł coś widzieć, czy to możliwe? Hm... — cią gn ął dalej swój wywód Raskolnikow, czuj ą c, że robi mu si ę zimno — a futeralik, który Mikołaj znalazł za drzwiami: czyż było to możliwe? Dowody? Wystarczy przeoczy ć najdrobniejsz ą błahostk ę i już z niej wyrasta dowód wielko ś ci piramidy egipskiej. Moż e mucha latała i widziała? Czyż to możliwe?" Poczuł nagle ze wstr ę tem, że jest ogromnie słaby, że brak mu sił. „Powinienem był o tym wiedzie ć — myślał, uś miechaj ą c się gorzko — jak śmiałem wzi ąć do rąk siekier ę i zbruka ć się krwi ą, skoro tak dobrze znałem, przeczuwałem siebie!... Powinienem był o tym wiedzie ć zawczasu!... Ech, przecie ż wiedziałem o tym" — wyszeptał zrozpaczony. Czasem jego uwag ę przykuwała na dłużej jakaś my śl: „Nie, tamci ludzie byli stworzeni z innego materiału. Prawdziwy władca, któremu wolno wszystko, burzy Tulon1, urz ą dza rzeź w Paryż u2, zapomina o armii w Egipcie3, traci pół miliona ludzi w wyprawie na Moskw ę 4 i kwituje to kalamburem w Wilnie5; takiemu człowiekowi po śmierci stawiaj ą pomniki, 1 Tulon — miasto na południu Francji, miejsce zwyci ę skiej bitwy armii republika ń skiej (1793),a zarazem pocz ą tek kariery Napoleona: za wyróż nienie się w tej bitwie awansował do stopnia generała brygady. 2 Krwawe stłumienie przez Napoleona rojalistycznych zamieszek w Paryż u miało miejsce w październiku 1795 r. 3 W 1798 r. Napoleon przedsi ę wzi ął wypraw ę do Egiptu i Syrii, aby przeci ąć Anglii drogi handlowe do Indii, zwyci ęż ył Mameluków pod Piramidami (21 VII), ale jego flot ę zniszczył pod Abukirem (lVIII) admirał Horatio Nelson. Napoleon porzucił armi ę, potajemnie
powrócił do Francji, dokonał zamachu stanu, obalaj ą c Dyrektoriat, i obj ął władzę jako pierwszy konsul. 4 W 1812 r. Napoleon wyruszył na Rosj ę na czele 650-tysi ę cznej armii; na obszar Rosji wkroczyło 400-450 tysi ę cy, z czego 4/5 żołnierzy zgin ęło w walce i podczas katastrofalnego odwrotu. 5 „Od wzniosłości do śmieszno ś ci tylko jeden krok" — miał powiedzie ć Napoleon w Wilnie podczas odwrotu resztek jego armii z Rosji. 334 a wię c jemu naprawd ę wszystko wolno. Nie, tacy ludzie widocznie nie są z krwi i kości, ale ze spiżu!" Nagle prawie go rozś mieszyła pewna, uboczna myśl: „Napoleon, piramidy, Waterloo1 — i szpetna, wstr ę tna starucha, lichwiarka, wdowa po urz ę dniku, z czerwonym kuferkiem pod łóżkiem, no, jak to wszystko zmieś ci się w głowie choć by panu Porfiremu?... Przecie ż nie strawi czego ś podobnego!... Estetyka mu przeszkodzi: «Czyż Napoleon — powie — moż e leźć pod łóżko nę dznej staruchy?» Fe, co za paskudztwo!" Chwilami czuł, że zaczyna bredzić, i popada w gor ą czkowe podniecenie: „Starucha to bzdura! — myślał żarliwie i poś piesznie. — Starucha moż e i była błędem z mojej strony, ale nie o ni ą przecie ż chodzi! Starucha to tylko skutek mojej choroby... chciałem jak najpr ę dzej przest ą pi ć próg... zabiłem nie człowieka, lecz zasad ę! Zasad ę zabiłem, ale progu przest ą pi ć nie zdołałem i zostałem po tej stronie... Potrafiłem jedynie zabić, wię cej nic... Nawet tego nie zrobiłem, jak należ y... Zasada?... Dlaczego ten głupiec Razumichin tak się oburzył na socjalistów? S ą to ludzie pracowici i handlowi, zajmuj ą się «szcz ęś ciem powszechnym»... Nie, dano mi tylko jedno życie, po raz drugi żyć nie bę d ę: nie chc ę czekać na «szcz ęś cie powszechne)).Sam też chc ę żyć, bo inaczej wcale żyć nie warto. No cóż? Wczoraj nie chciałem przej ść obok głodnej matki, ściskaj ą c w kieszeni mego rubla w oczekiwaniu na «szcz ęś cie powszechne)).«Nios ę moj ą cegiełkę — powiadaj ą — na budow ę gmachu powszechnego szcz ęś cia i dlatego odczuwam spokój w duszy)).Cha, cha! Ale dlaczego pomin ę liście mnie? Przecież żyję tylko raz i też 1 Waterloo — miejscowo ść w Belgii, gdzie 18 VI 1815 r. Napoleon został ostatecznie rozbity przez wojska koalicji pod wodz ą feldmarszałka Arthura Wellingtona oraz armi ę prusk ą pod wodz ą feldmarszałka Gebharda Bluchera. Wzi ę ty przez Anglików do niewoli, Napoleon abdykował i do ko ń ca życia internowany był na Wyspie Ś w. Heleny. 335 chc ę... Ech, jestem tylko wsz ą estetyczn ą, i basta! — dorzucił nagle, parskaj ą c obłąkańczym śmiechem. — Tak, naprawd ę jestem wsz ą — ci ą gn ął dalej, z niedobr ą satysfakcj ą czepiaj ą c si ę tej myśli, pogr ąż aj ą c si ę w niej, igraj ą c i szydz ą c — jestem ni ą już choć by dlatego, że po pierwsze, rozmy ś lam teraz o tym, że nią jestem. Po wtóre zaś, jestem nią dlatego, że przez cały miesi ą c niepokoiłem Opatrzno ść, wzywaj ą c ją na świadka, że to, co robi ę, robi ę nie dla pofolgowania swym chuciom cielesnym, lecz maj ą c na widoku cel wspaniały i godny, cha, cha! Po trzecie dlatego, że postanowiłem przy wykonaniu swego czynu przestrzega ć możliwie najwi ę kszej sprawiedliwo ś ci, miary, wagi i arytmetyki: ze wszystkich wszy wybrałem najbardziej bezuż yteczn ą, a po zabiciu jej postanowiłem wzi ąć od niej tylko tyle, ile mi potrzeba na pierwszy krok, ni mniej, ni wi ęcej (a wię c reszta poszłaby na klasztor, zgodnie z jej testamentem, cha, cha!)...I dlatego jeszcze, dlatego bezwarunkowo jestem wsz ą — dodał, zgrzytaj ą c zę bami — że sam jestem moż e bardziej podły i nikczemny aniż eli zabita przeze mnie wesz, i przeczuwałem zawczasu, że powiem to sobie już po tym, jak ją zabij ę! Czyż moż e być coś bardziej okropnego? Co za pospolitość! Co za podłość!... O, jak dobrze rozumiem «proroka» na koniu, z mieczem w rę ku: Allach rozkazuje, wię c masz go słuchać, «drżą cy» stworze! Ma
słuszność, ma zupełną słuszność «pro-rok», kiedy wystawia gdzieś w poprzek ulicy so-lidną bateri ę i kosi winnych i niewinnych, nie zadaj ą c sobie nawet trudu, żeby objaś nić za co... B ą dź posłuszny, «drżą cy» stworze, i nie oś mielaj się niczego pragn ąć, albowiem nie twoja to rzecz!1 O, za nic w świecie, za nic nie przebacz ę tej starej!" Włosy zwilżył mu pot, rozpalone wargi drgały, nieruchome oczy wlepił w sufit. „Matka, siostra... jakże ja je kochałem! Dlaczego teraz ich nienawidz ę? Tak jest, nienawidz ę ich, po prostu fizycznie nie 1 Tak właśnie ujmuje posłusze ń stwo wobec Allacha Aleksander Puszkin w wierszu Naśladowanie Koranu (1824). 336 mog ę znieść ich obecno ś ci... Onegdaj podszedłem i pocałowałem matk ę, pami ę tam... Uścisn ąłem ją i myślałem: co by to było, gdyby si ę dowiedziała?... A co bę dzie, jeżeli jej powiem... Byłem do tego zdolny! Hm! ona przecie ż musi być do mnie podobna — dodał, myślą c z wysiłkiem i jakby walcz ą c z gor ą czk ą, która pot ę gowała si ę coraz bardziej. — O, jak ja teraz nienawidz ę tej starej! Chyba zamordowałbym ją po raz drugi, gdyby ożyła! Biedna Lizawieta! I co ją akurat wtedy przyniosło... Dziwne jednak, dlaczego prawie wcale nie myśl ę o niej, jakbym jej wcale nie zamordował... Lizawieta! Sonia! Biedne, potulne, o łagodnych oczach... Takie dobre!... Dlaczego one nie płaczą?... Dlaczego nie wydaj ą jęku?... Wszystko ofiaruj ą... spogl ą daj ą tak łagodnie i miło... Soniu! Soniu! Potulna Soniu!..." Powoli tracił poczucie rzeczywisto ś ci. Dziwne mu się wydało, że nie mógł sobie przypomnie ć, w jaki sposób znalazł si ę na ulicy. Był już późny wieczór. Mrok g ęstniał, księżyc w pełni świecił coraz jaśniej. Jakaś niezwykła duszno ść wisiała w powietrzu. Tłumy ludzi zalegały ulice, rzemieślnicy i robotnicy śpieszyli do domów; kr ę cili się spacerowicze; czuć było wapno, kurz i pleśń. Raskolnikow szedł smutny i stroskany: pami ę tał dobrze, że wychodz ą c z domu, miał jakiś zamiar, żeby coś zrobić jak najpr ę dzej, ale zapomniał, co mianowicie. Nagle zatrzymał się i zobaczył, że po drugiej stronie ulicy stoi na chodniku jakiś człowiek i daje mu znaki ręk ą. Raskolnikow skierował si ę ku niemu przez ulic ę, ale człowiek ów nagle odwrócił się i poszedł sobie, jakby nigdy nic; szedł opuś ciwszy głowę, nie odwracaj ą c się, jakby wcale nie dawał mu znaków. „A moż e i nie dawał żadnych znaków?" — pomy ś lał Raskolnikow, ale przyś pieszył kroku, żeby go dogonić. Gdy już był od niego o jakie dziesi ęć kroków, poznał go i przestraszył si ę: był to ów mieszczanin, w tej samej kapocie i po dawnemu zgarbiony. Raskolnikow szedł za nim z daleka; serce waliło mu jak młotem. Mieszczanin skr ę cił w boczn ą uliczk ę i szedł, nie ogl ą daj ą c się. „Czy on wie, że idę za nim?" — pomy ś lał Raskolnikow. Mieszczanin wszedł do bramy duż ej kamienicy. Raskolnikow 337 czym pr ę dzej podbiegł do bramy i patrzył: moż e się obejrzy i skinie na niego? W rzeczy samej, mieszczanin przeszedł całą bram ę, a wychodz ą c na podwórze, obejrzał się i zdaje się, znowu jakby kiwn ął rę k ą. Raskolnikow natychmiast przeszedł przez bram ę, ale na podwórzu mieszczanina nie było. A wię c musiał wejść na pierwsze schody. Raskolnikow rzucił się za nim. I rzeczywi ś cie, o dwa piętra wyżej słychać było czyjeś miarowe, powolne kroki. Dziwna rzecz! Schody wydały się Raskol-nikowowi znane. Oto okno na parterze: światło ksi ężyca, smutne i tajemnicze, sączyło się przez zakurzone szyby, oto pierwsze piętro... Ach, to przecie ż to samo mieszkanie, w którym pracowali wówczas robotnicy... Jak to si ę stało, że od razu go nie poznał. Odgłos kroków człowieka, który szedł przodem, nagle ucichł: „A wi ę c zatrzymał si ę albo si ę gdzieś schował". Drugie pi ętro: czy iść dalej? Trwoż ył go odgłos własnych kroków. Mój Boż e, jak ciemno!... Mieszczanin na pewno przyczaił się tu gdzieś w ką cie. O, drzwi mieszkania otwarte są na oścież; zawahał się chwil ę i wszedł. W przedpokoju było bardzo ciemno i pusto, ani żywego ducha, jakby
wszystko wymarło. Po cichutku, na palcach wszedł do pokoju; cały pokój zalany był jaskrawym światłem ksi ęż yca; wszystko tu pozostało po dawnemu: krzesła, lustro, żółta kanapa i obrazy w ramach. Olbrzymi, okr ą gły, miedzianoczerwony ksi ęż yc patrzył prosto w okna. „To od księżyca taka cisza — pomy ś lał Raskolnikow — na pewno układa teraz jak ąś zagadk ę". Stał i czekał, czekał bardzo długo; i im głębsza stawała si ę cisza księżycowa, tym mocniej waliło mu serce, tak że odczuwał wyraź ny ból. Cisza trwała. Nagle rozległ się krótki, suchy trzask, jakby ktoś złamał patyk, i znowu wszystko zamarło. Zbudzona mucha z rozp ę du uderzyła o szyb ę i zabrz ę czała jękliwie. W tej samej chwili w ką cie mi ę dzy szafk ą a oknem dojrzał jakby salop ę wisz ą c ą na ścianie. „Sk ąd ta salopa — pomy ś lał — przecież dawniej jej tu nie było". Podkradł się po cichutku i domy ś lił się, że za salopa ktoś si ę ukrył. Ostroż nie uchylił brzeg salopy i zobaczył krzesło; na krześle w ką ciku siedziała starucha, cała skulona i z opusz338 czon ą głową, tak ze żadn ą miar ą me mógł zobaczy ć jej twarzy; była to jednak ona. Stał nad nią chwil ę: „Boi się!" — pomy ś lał. Po cichutku wyj ął z pętli siekier ę i uderzył ją w ciemi ę raz i drugi. Ale rzecz dziwna: nawet się nie poruszyła, jakby była z drewna. Przestraszył się, nachylił się i zacz ął się jej przygl ą da ć, ale ona pochyliła głowę jeszcze niżej. Schylił się wi ę c aż do podłogi i z dołu zajrzał jej w twarz; spojrzał i zdr ę twiał: starucha siedz ą ca na krześle śmiała si ę, aż trz ę sła si ę od cichego, bezdź wi ę cznego śmiechu1, powstrzymuj ą c się, żeby jej nie usłyszał. Nagle wydało mu si ę, że drzwi do pokoju sypialnego uchyliły się nieco i że tam także słychać szepty i śmiech. Opanowała go wściekłość: zacz ął bić staruch ę na odlew po głowie, lecz po każdym uderzeniu topora szepty i śmiech w sypialni stawały się głośniejsze, a starucha wprost wiła się ze śmiechu. Rzucił się do ucieczki, ale w przedpokoju było pełno ludzi; drzwi wiod ą ce na schody były otwarte na oścież; w sieni i na schodach do samego dołu kłębił si ę tłum, ciasno zbici ludzie patrz ą na niego, ale przyczaili si ę, czekaj ą i milcz ą!... Coś ścisn ęło go za serce, nie mógł uczyni ć kroku, nogi jakby wrosły mu w ziemi ę... Chciał krzykn ąć i — obudził si ę. Odetchn ął ci ężko, lecz rzecz dziwna, sen jakby trwał dalej: drzwi jego pokoju były szeroko otwarte, a na progu stał nieznany m ężczyzna i przypatrywał mu się uwa ż nie. Raskolnikow nie zd ążył był jeszcze na dobre otworzy ć oczu i natychmiast przymkn ął je z powrotem. Leż ał na wznak i nie poruszał się. „Czy to jeszcze sen, czy nie?" — pomy ślał i ostroż nie uniósł nieco powieki, aby si ę przekona ć. Nieznajomy wci ąż stał na tym samym miejscu i przygl ą dał mu się. Nagle przest ą pił próg pokoju, po cichutku przymkn ął za sob ą drzwi, podszedł do stołu, odczekał chwilk ę, przez cały ten czas nie spuszczaj ą c go z oczu, i cicho, bez żadnego odgłosu usiadł na krześle obok kanapy. Kapelusz położył obok na podłodze 1 Postać śmiej ą cej się staruchy nieboszczki koresponduje z postaci ą hrabiny w Pikowej damie Puszkina. Por. przypis na s. 164. 339 i ują wszy rękoma lask ę, oparł na niej podbródek. Widać było, ze gotów jest czekać długo. O ile Raskolnikow mógł zauwa ż yć przez ledwo uniesione powieki, był to człowiek już niemłody, barczysty, o gę stej, jasnej, niemal białej brodzie... Upłynęło moż e z dziesi ęć minut. Zmierzch zapadał, ale było jeszcze widno. W pokoju panowała zupełna cisza. Nawet ze schodów nie dochodził żaden szmer. Tylko brz ę czała jakaś wielka mucha, uderzaj ą c wci ąż o szyb ę. Wreszcie wszystko to stało się nie do zniesienia. Raskolnikow nagle uniósł si ę i usiadł na posłaniu: — No, słucham, czego pan sobie życzy? — Wiedziałem, że pan nie śpi, tylko udaje — dziwnie odpowiedział nieznajomy i roześ miał się pogodnie. — Pozwoli pan, że się przedstawi ę: Arkadiusz Iwanowicz Swidrygajłow.
Cz ęść czwarta
i „Czyżbym śnił jeszcze" — pomy ślał Raskolnikow. Ostro ż nie i nieufnie przypatrywał się nieoczekiwanemu goś ciowi. — Swidrygajłow? Nonsens! To niemo ż liwe! — powiedział wreszcie z wahaniem. Gość nie zdawał si ę być zdziwiony tym okrzykiem. — Dwie przyczyny sprowadzaj ą mnie tutaj. Po pierwsze, zapragn ąłem pozna ć pana osobiście, gdyż dawno już słyszałem o panu rzeczy nader ciekawe i pochlebne. A po wtóre, licz ę, że być moż e, zechce mi pan łaskawie pomóc w pewnym zamierzeniu dotycz ą cym bezpo ś rednio pa ń skiej siostry, Awdotii Roma-nowny. Bez rekomendacji prawdopodobnie nie wpuś ciłaby mnie teraz nawet na próg wskutek żywionego do mnie uprzedzenia, ale przy pa ń skiej pomocy licz ę... — To źle pan liczy — przerwał Raskolnikow. — Przyjechała przecie ż dopiero wczoraj, jeśli wolno zapyta ć? Raskolnikow nie odpowiadał. — Wczoraj, wiem o tym. Sam przyjechałem dopiero oneg-daj. Wi ę c oto co panu powiem w tej materii, Rodionie Roma-nowiczu. Usprawiedliwianie się uwa ż am za zb ę dne, ale pozwoli 341 pan, że zapytam, co właściwie w tym wszystkim było z mojej strony takiego wyj ą tkowo wyst ę pnego, oczywiś cie, o ile patrzy si ę na to bez żadnych tam przes ą dów, trzeź wo? Raskolnikow nadal przygl ą dał mu si ę w milczeniu. — To, że we własnym domu nastawałem na bezbronn ą dziewczyn ę i „obrażałem ją obleś nymi propozycjami", czy tak? (Sam uprzedzam pa ń skie zarzuty.) Tak, ale niech pan wyjdzie z założenia, że jestem tylko człowiekiem et nihil humanum...1 Jednym słowem i ja mog ę ulec pokusie i pokocha ć (a to oczywi ś cie nie od nas zależ y), wtedy wszystko tłumaczy się jak najpro ś ciej. Cała kwestia polega na tym, czy jestem oprawc ą, czy moż e ofiar ą? A nuż jestem ofiar ą? Przecie ż proponuj ą c przedmiotowi mych pragnie ń ucieczk ę do Ameryki lub Szwajcarii, mogłem żywić najszlachetniejsze uczucia i myśleć o stworzeniu obopólnego szcz ęś cia. Wszak rozum jest sługą nami ę tno ś ci; możliwe, iż działałem bardziej na własną zgub ę... — Ale wcale nie o to chodzi — przerwał ze wstr ętem Raskolnikow — po prostu jest pan ohydny, czy pan ma racj ę, czy nie, dlatego też nikt nie chce mieć z panem do czynienia i wyrzucaj ą pana, wi ę c wyno ś się pan! Swidrygajłow nagle roześ miał si ę głośno. — Ale pan to też... Pan się nie da okpić! — powiedział, śmiej ą c się na całe gardło. — Chciałem pana zablagowa ć, ale mowy nie ma! Od razu trafił pan w sedno! — Ale pan w dalszym ci ą gu krę ci. — Wi ę c cóż? Cóż z tego? — powtarzał Swidrygajłow, pę kaj ą c ze śmiechu — przecie ż to bonne guerre2, jak to si ę mówi, i zupełnie dopuszczalny podst ę p!... Ale pan mi przerwał. Tak czy owak twierdz ę w dalszym cią gu: nie byłoby żadnych przykroś ci, gdyby nie historia w ogrodzie. Marfa Pietrowna... 1 Et nihil humanum... (lać.) — I nic, co ludzkie (nie jest mi obce). Por. Terencjusz, Samodr ę k, l, l, 25. 2 Bonne guerre (fr.)— uczciwa wojna.
342 — roao ono ją pan tez ładnie urz ą dził!— brutalnie przerwał mu Raskolnikow. — O tym pan równie ż słyszał? Zreszt ą, czy moż na nie słyszeć... W tej kwestii doprawdy nie wiem, co powiedzieć, chociaż sumienie mam najzupełniej spokojne. Tylko niech pan nie myśli, żebym tam znowu miał si ę czego obawiać: wszystko zostało załatwione w najzupełniejszym porz ą dku i z całą skrupulatno ś ci ą. Badanie lekarskie stwierdziło atak apopleksji, spowodowany ką piel ą po obfitym obiedzie zakropionym prawie całą butelk ą wina. Bo też nic innego stwierdzi ć nie mogło... Nie, widzi pan, jakiś czas tak sobie myślałem, zwłaszcza w drodze: czy nie przyczyniłem si ę do tego całego... nieszcz ęś cia moralnie jakimś tam rozgoryczeniem czy czym ś w tym rodzaju? Ale doszedłem do wniosku, że nawet to absolutnie nie miało miejsca. Raskolnikow roześ miał się. — Czy to warto było tak się przejmowa ć? — Z czego pan si ę śmieje? Niech pan pomy śli: tylko dwa razy uderzyłem szpicrutk ą, nawet śladów nie było... Niech pan nie uwa ż a mnie za cynika. Dobrze wiem, że z mojej strony to podłość i tak dalej, ale wiem także na pewno, że Marfa Pi ętrowna była zadowolona z tego mojego, że tak powiem, uniesienia się. Sprawa pa ń skiej siostry wyczerpała się doszcz ę tnie. Marfa Pietrowna trzeci dzie ń już była zmuszona do siedzenia w domu, nie miała z czym pokaza ć się w miasteczku, no i znudziła już wszystkich tym listem. (Pan słyszał o czytaniu listu?)A tu nagle te dwie szpicruty jakby z nieba spadły! Przede wszystkim kazała zaprz ę ga ć do karety... Nie mówi ę już o tym, że s ą takie wypadki, kiedy kobieta nadzwyczaj lubi być krzywdzona, chocia ż udaje oburzenie. Zreszt ą, każ dy miewa takie chwile. Ludzie w ogóle nadzwyczaj lubi ą grać role pokrzywdzonych. Czy pan to zauwa ż ył? Ale kobiety przede wszystkim. Moż na by nawet są dzić, że stanowi to dla nich jedyne miłe sp ę dzanie czasu. Przez chwil ę Raskolnikow miał ochot ę wstać, wyj ść i w ten sposób zako ń czy ć wizyt ę. Ale powstrzymała go pewna ciekawo ść i nawet poniek ą d wyrachowanie. 343 — Lubi pan bić? — zapytał z roztargnieniem. — Nie, nie bardzo — spokojnie odpowiedział Swidrygajłow. — A z Marf ą Pietrown ą toś my si ę prawie wcale nie bijali. Ż yli ś my nader zgodnie i zawsze była ze mnie zadowolona. W ci ą gu siedmiu lat naszego poż ycia tylko dwa razy użyłem bata (nie licz ą c trzeciego wypadku, dość dwuznacznego zreszt ą): raz w dwa miesi ą ce po naszym ślubie, zaraz po przyjeź dzie na wieś, i właśnie ostatnim razem. A pan sobie pewno myślał, że ja jestem potworem, wstecznikiem, despot ą... Cha, cha... Ale, ale, czy nie przypomina pan sobie, jak to kilka lat temu, jeszcze za czasów błogosławionej wolnoś ci słowa, zha ń biono u nas powszechnie i publicznie pewnego szlachcica, nazwiska nie pami ę tam! Tego, co to Niemk ę przetrzepał w wagonie, pami ę ta pan? Wtedy również, w tym samym roku, miał miejsce Ohydny wybryk „Wieku"1 (publiczne czytanie Nocy egipskich, pami ę ta pan? Ach, te czarne oczy! O, złote lata minionej młodości!).Wi ę c uwa ż asz pan: nie powiem, abym głęboko współczuł jegomo ś ciowi, który przetrzepał Niemk ę, bo w gruncie rzeczy nie ma czemu współczuć! Musz ę jednak przyzna ć, że zdarzaj ą się czasami tak prowokacyjne „Niemki", iż odnosz ę wraż enie, że nie ma takiego post ę powca, który mógłby za siebie ręczyć. Nikt nie ujmował tej sprawy z tego właśnie punktu widzenia, a tymczasem to właśnie jest, jako żywo, naprawd ę humanitarny pogl ą d. Wyrzekłszy to, Swidrygajłow znów nagle się roześ miał. Raskolnikow uświadomił sobie, że człowiek ten powzi ął jak ąś stanowcz ą decyzj ę i dobrze wie, czego chce. — Pan chyba już od kilku dni z nikim nie rozmawiał? — zapytał.
1 Chodzi o głośny artykuł Michaiła Michajłowa, opublikowany pod tym właśnie tytułem w marcu 1861 r. na łamach gazety „Sankt-Pietierburgskije wiedomosti", a bę d ą cy replik ą na niewybredny antyfeministyczny felieton w tygodniku „Wiek", wyszydzaj ą cy publicznie pewn ą dam ę, która na wieczorze artystycznym w Fermie odczytała fragment Nocy egipskich Puszkina. 344 pan. L»/,IWI pana, /e jesiem iaKi uKiaany/ — Nie, dziwi mnie, że jest pan zbyt układny. — Czy dlatego, że nie poczułem si ę dotkni ęty tonem pa ńskich pyta ń? Tak? Ale po co si ę obraż ać? Jak pan pytał, tak odpowiadałem — dodał z zadziwiaj ą c ą dobroduszno ś ci ą. — Właściwie niczym si ę specjalnie nie interesuj ę, słowo daj ę — cią gn ął dalej w zamy śleniu. — Zwłaszcza teraz niczym się nie zajmuj ę... Zreszt ą wolno panu myśleć, że mi na panu zależ y, tym bardziej że jak wspomniałem, mam interes do pa ń skiej siostry. Powiem panu szczerze: nudzi mi si ę! Zwłaszcza w ci ą gu ostatnich trzech dni, tak że cieszyłem si ę na my śl o rozmowie z panem... Niech pan si ę nie gniewa, ale wydaje mi się pan niesłychanie dziwny. Jak pan sobie chce, ale jest w panu coś niesamowitego, właśnie teraz, to nie znaczy w tej chwili, ale w ogóle teraz... Dobrze, dobrze, już nic nie powiem, niech się pan nie krzywi! Nie jestem takim niedź wiedziem, jak pan są dzi. Raskolnikow spojrzał na niego ponuro. — Bardzo być moż e, że pan wcale nie jest nied ź wiedziem — powiedział. — Zdaje mi si ę nawet, że pan jest człowiekiem z dobrego towarzystwa, a przynajmniej potrafi pan, w razie potrzeby, być porz ą dnym człowiekiem. — Na niczyim zdaniu specjalnie mi nie zale ży — oschle i jakby z odcieniem wyniosłości odpowiedział Swidrygajłow — a zreszt ą dlaczego nie miałbym być draniem od czasu do czasu, skoro te szatki w naszym klimacie są tak wygodne, zwłaszcza jeśli ma si ę wrodzon ą żyłkę do tego — dodał i znowu się roześ miał. — Słyszałem, że ma pan jednak tutaj wielu znajomych. Jest pan, jak to mówi ą, „człowiekiem ustosunkowanym". Wi ę c po cóż byłbym panu potrzebny, gdyby nie miał pan do mnie określonej sprawy? — Ma pan słuszność, mam sporo znajomych — podchwycił Swidrygajłow, pomijaj ą c zadane pytanie. — Spotkałem par ę osób, przecie ż już trzeci dzie ń si ę włóczę. I ja poznaj ę, i mnie, zdaje si ę, poznaj ą. Naturalnie, jestem przyzwoicie ubrany 345 i uchodz ę za człowieka zamo ż nego. Keiorma roma~ nas nie dotkn ęła zbytnio. Lasy zostały, pastwiska przynosz ą dochód. Nie bę d ę odnawiał znajomo ś ci, dawno mam tego dosyć. Trzeci dzie ń jestem i nigdzie nie bywam... A to miasto! Jakż e si ę ono ukształtowało, niech no pan sam powie? Miasto urz ę dników i przeró ż nych studentów! Naprawd ę, nie uderzało mnie to osiem lat temu, kiedy si ę tu wałęsałem... Teraz licz ę tylko na anatomi ę, słowo daj ę! — Na jak ą znów anatomi ę? — A te wasze kluby, Dussoty2, zabawy czy ten cały post ę p, no nie, obejdzie się tam bez nas — cią gn ął dalej, znów nie odpowiadaj ą c na pytanie. — I po cóż tu być szulerem? — Szulerem pan też był? — A jakże! Osiem lat temu była nas cała kompania i to jak się patrzy! Wesoło sp ę dzało się czas! A wszystko to ludzie z dobrymi manierami, poeci, kapitaliści. W ogóle, w naszym rosyjskim społeczeń stwie, najlepiej wychowani ludzie to ci, którzy bywali bici, czy zwrócił pan na to uwag ę? Ja sam zaniedbałem się dopiero na wsi. A swoj ą drog ą wpakował mnie wtedy do wi ę zienia za długi pewien Grek z Nieżyna. Wówczas właśnie napatoczyła si ę Marfa Pietrowna, wytargowała si ę i wykupiła mnie za trzydzieści tysi ę cy srebrników.
(Winie-nem był w sumie siedemdziesi ą t tysię cy.) Wst ą piłem z ni ą w legalny zwi ą zek małżeński i natychmiast wywiozła mnie na wieś niby skarb jaki. Była pi ęć lat starsza ode mnie. Bardzo mnie kochała. Siedem lat siedziałem na wsi kamieniem. I prosz ę zauwa ż yć, przez całe życie trzymała wyrok na mnie, weksel na cudze nazwisko na te trzydzieś ci tysi ę cy. Gdybym tak zechciał sprzeciwić się jej, zaraz by mnie wpakowała! Z pewno ś ci ą zrobiłaby to. Kobiety umiej ą wszystko to jakoś pogodzi ć. — A gdyby nie weksel, zwiałby pan? 1 Chodzi o reform ę włościań sk ą z 1861 r. 2 Dussot — właściciel eleganckiej restauracji w Sankt-Petersburgu. 346 — Czy ja wiem? Nie kr ę powałem się prawie tym wekslem. Nic mnie nie poci ą gało. Marfa Pietrowna sama dwa razy proponowała mi wyjazd za granic ę. Widziała, że się nudz ę. Ale co tam! Bywałem za granic ą już dawniej i zawsze mi się tam jakoś sm ę tnie robiło. Niby nic specjalnego, wschód słońca, Zatoka Neapolita ń ska, morze, człowiek patrzy i smutek go ogarnia. Najgorsze jest to, że rzeczywi ś cie do czego ś si ę tę skni. Nie, w ojczyź nie jest lepiej: tutaj przynajmniej ma się pretensj ę do innych, a siebie się usprawiedliwia. Pojechałbym teraz z wypraw ą na biegun północny, bo j'ai le vin mauvais1 i pija ń stwo mi obrzydło, a cóż zostało poza tym? Wszystkiego już próbowałem. Podobno w niedziel ę, w ogrodzie Jusupowów, Berg2 ma polecieć wielkim balonem. Chce zabrać pasaż erów za opłatą. Słyszał pan o tym? — A pan by z nim poleciał? — Ja? Tak... nie... — bą kał Ś widrygajłow, jakby si ę rzeczywi ś cie zastanawiał. „Co mu jest właściwie?" — pomy ś lał Raskolnikow. — Nie, weksel mnie nie kr ę pował — cią gn ął w zamy śleniu Swidrygajłow — nie chciało mi się ruszać ze wsi. Zreszt ą, rok temu Marfa Pietrowna zwróciła mi ten weksel na imieniny z porz ą dn ą sumk ą w prezencie na dodatek. Miała przecie ż gotóweczk ę. „Widzisz, jakie mam do ciebie zaufanie, Arkadiuszu Iwanowiczu!" Naprawd ę tak powiedziała. Pan nie wierzy, że tak powiedziała? A wie pan: byłem na wsi porz ą dnym gospodarzem, znaj ą mnie w okolicy. Sprowadzałem ksi ążki. Marfie Pietrownie podobało si ę to z pocz ą tku, potem nabrała obaw, że bę d ę przem ą drzały. — Mam wraż enie, że pan bardzo tęskni za Marfa Pietrowna. — Ja? Możliwe. Bardzo możliwe. A właśnie, czy wierzy pan w duchy? — W jakie duchy? 1 J'ai le vin mauvais (fr.)— upijam si ę na ponuro. 2 Berg — organizator imprez rozrywkowych w Sankt-Petersburgu. 347 — Jak to w jakie? W zwyczajne duchy! — A pan wierzy? — Przypu ść my, że nie, pour vous plaire1... A właściwie to niezupełnie nie... — Czyż by? Ukazuj ą się panu? Swidrygajłow dziwnie jakoś popatrzył na niego. — Marfa Pietrowna raczy mnie nawiedza ć — powiedział, wykrzywiaj ą c usta w dziwnym uśmiechu. — Co to znaczy: „raczy nawiedza ć"? — Przychodziła już trzy razy. Pierwszy raz zobaczyłem ją w dniu pogrzebu, w godzin ę po powrocie z cmentarza. W przeddzie ń mego wyjazdu stamt ą d. Drugi raz — onegdaj, w podró ż y, o świcie, na stacji Mała Wiszera. A trzeci raz — przed dwiema godzinami w pokoju, w którym mieszkam, byłem w pokoju sam. — Na jawie?
— Ależ tak. Za każdym razem na jawie. Przyjdzie, chwil ę porozmawia i wychodzi drzwiami, zawsze drzwiami. Wydaje mi się nawet, że słyszę, jak wychodzi. — Dziwne, od razu byłem pewny, że z panem dzieje się coś w tym rodzaju! — nagle odezwał się Raskolnikow. I zaraz si ę zdziwił, że to powiedział. Był bardzo zdenerwowany. — Doprawdy! Pan się domy ś lał? — zapytał ze zdziwieniem Swidrygajłow. — Czyż by? A nie mówiłem, że mamy z sob ą coś wspólnego, prawda? — Wcale pan tego nie powiedział!— ostro i zapalczywie zaprzeczył Raskolnikow. — Nie powiedziałem? — Nie! — Zdawało mi si ę, że powiedziałem. Jak wszedłem i zobaczyłem, że leży pan z zamkni ę tymi oczami i tylko udaje śpią cego, od razu powiedziałem sobie: „To jest właśnie ten!" — Co to ma znaczy ć: „właśnie ten"? O czym pan mówi? — krzykn ął Raskolnikow. 1 Pour vous plaire (fr.)— żeby zrobić panu przyjemno ść. 348 — \j czym: wiasciwie to nie wiem o czym... — szczerze, jakby zbity z tropu, wyb ą kał Swidrygajłow. Chwil ę trwało milczenie. Obydwaj bacznie si ę sobie przygl ą dali. — To wszystko bzdury! — powiedział ze złością Raskol-nikow. — Co ona panu mówi, kiedy przychodzi? — Ona niby? Niech pan sobie wyobrazi, że o najgłupszych drobiazgach, i moż e si ę pan śmiać ze mnie, ale to właśnie mnie gniewa. Za pierwszym razem weszła (zmęczony byłem, rozumie pan: ceremonia pogrzebowa, msza, stypa, nareszcie zostałem sam w gabinecie, zapaliłem cygaro, zamy śliłem się), weszła drzwiami: „Arkadiuszu Iwanowiczu, powiada, z tego wszystkiego nie nakr ę ciłeś zegara w jadalni". Rzeczywi ś cie. W ci ągu siedmiu lat co tydzie ń nakr ę całem go sam, a gdy czasem zapomniałem, to zawsze przypominała mi o tym. Nast ę pnego dnia jad ę tutaj. O świcie przychodz ę na stacj ę, noc prze-drzemałem, kości mnie łamią, oczy mi si ę klej ą, pij ę kaw ę. Patrz ę: Marfa Pietrowna siada nagle obok mnie, w ręce ma tali ę kart. „Może ci powró ż yć na drog ę?" Ś wietnie stawiała karty. Nie daruj ę sobie, że nie skorzystałem z tej propozycji. Zl ą kłem si ę, uciekłem, zreszt ą dzwonek już był. Dzisiaj, po ohydnym obiedzie z garkuchni, z kamieniem wprost w żołądku, siedz ę, pal ę, wtem znowu Marfa Pietrowna. Wchodzi wystrojona, w nowej, jedwabnej zielonej sukni z olbrzymim trenem. „Jak si ę masz, Arkadiuszu Iwanowiczu! Podoba ci się moja suknia? Aniśka takiej by nie uszyła"!(Aniśka to krawcowa od nas ze wsi, z pa ńszczy ź nianych chłopów, uczyła si ę w Moskwie, ładna dziewucha.) Stoi, kryguje się przede mn ą. Obejrzałem sukni ę, a potem badawczo, uwa ż nie spojrzałem jej w oczy. „Że też ci si ę chce fatygowa ć i przychodzi ć do mnie z takimi głupstwami!" — „Boże świ ęty! Nawet odezwa ć si ę do niego nie moż na!" Ż eby ją podra ż nić, powiadam: „Mam zamiar się ożenić". — „Można się wszystkiego po tobie spodziewa ć. Nie czyni ci to honoru, że ledwie pochowałeś żon ę, a już si ę za inn ą rozgl ą dasz. I żebyś przynajmniej dobrze wybrał. Znam ci ę przecie ż: ani tobie, ani 349 jej me wyjdzie to na dobre, tylko diabłu na pociecn ę . Z-abrała się i poszła, tylko tren za nią jakby zaszele ś cił. Bzdury, co? — A moż e pan po prostu kłamie? — odezwał si ę Raskol-nikow. — Ja rzadko kłamię — odparł Swidrygajłow w zamy śleniu, jak gdyby nie zauwa ż ył brutalno ś ci pytania. — Czy poprzednio, przedtem, nigdy pan nie widywał duchów? — No... nie, widziałem raz w życiu, sześć lat temu. Miałem na wsi służącego Filk ę. Tylko co go pochowali, zawołałem, zapominaj ą c o tym: „Filka, fajk ę!" Wszedł i idzie wprost do
serwantki, w której leżały fajki. Siedz ę i myśl ę: „Chce si ę zem ś ci ć na mnie", bo przed sam ą śmierci ą porz ą dnie go zwymy ślałem. „Jak śmiesz — powiadam — przychodzi ć do mnie z tak ą dziur ą na łokciu! Wyno ś si ę, durniu jeden!" Odwrócił się, wyszedł i wi ę cej się nie zjawił. Marfie Pi ę trownie nic o tym nie wspominałem. Chciałem pocz ą tkowo dać na msz ę za jego dusz ę, ale jakoś wstyd mi było. — Niech pan idzie do doktora. — Sam dobrze wiem, że coś mi dolega, ale doprawdy nie wiem co. A właściwie jestem pięć razy zdrowszy od pana. Nie pytałem pana, czy pan wierzy w ukazywanie się duchów, czy nie. Pytałem, czy pan wierzy, że duchy istniej ą. — Nie, nigdy nie uwierz ę! — z pasj ą już krzykn ął Raskol-nikow. — Jak si ę to zwykle mówi? — bą kał Swidrygajłow jakby do siebie, patrz ą c w bok z pochylon ą głową. — Mówi ą: „Jesteś chory, wi ę c masz jakieś przywidzenia, to wszystko tylko majaczenie". Brak tu ścisłej logiki. Zgadzam się, że duchy zjawiaj ą się tylko chorym, ale to dowodzi jedynie tego, że mog ą si ę zjawia ć wyłącznie chorym, a nie tego, że nie istniej ą. — Ależ nie istniej ą! — odparł z rozdraż nieniem Raskol-nikow. — Nie? Tak pan są dzi? — ci ą gn ął, spogl ą daj ą c na niego Swidrygajłow. — A jeżeli spróbujemy rozumowa ć tak (proszę 350 mi pomoc): „Duchy są, że tak powiem, cz ą stkami, strz ę pami innych światów, niejako wst ę pem do nich. Człowiek zdrowy nie moż e ich dojrze ć, bo człowiek zdrowy jest najbardziej przyziemnym człowiekiem, a zatem powinien żyć wyłącznie życiem doczesnym. Ale kiedy zachoruje, gdy w jego organizmie zostaje naruszony normalny porz ą dek doczesny, wtedy zaczyna się ujawniać możliwo ść istnienia innego świata. W miar ę post ę pu choroby styczno ść z tym innym światem wzrasta, tak że w chwili śmierci człowiek po prostu przechodzi sobie od razu do tamtego świata". Jeśli wierzy pan w życie pozagrobowe, to powinien się pan zgodzić z moim rozumowaniem. — Nie wierz ę w życie pozagrobowe — odparł Raskolnikow. Swidrygajłow siedział zamy ślony. — A nuż są tam tylko paj ą ki lub coś w tym rodzaju — powiedział całkiem niespodzianie. „Wariat!" — pomy ślał Raskolnikow. — Wieczno ść jest dla nas poj ę ciem, którego nie moż na określić, czym ś pot ęż nym, wielkim. Dlaczego właściwie wielkim? A nuż zamiast tego wszystkiego, niech pan sobie to wyobrazi, jest tylko jedna izba, coś w rodzaju łaźni wiejskiej, zakopcona, z paj ą kami we wszystkich kątach, a nuż to właśnie jest wieczno ść. Wie pan, czasem wydaje mi si ę, że tak właśnie jest naprawd ę. — I naprawd ę, naprawd ę nie wyobra ż a pan sobie czego ś bardziej wzniosłego, sprawiedliwego?! — zawołał Raskolnikow ze ściśni ę tym sercem. — Bardziej sprawiedliwego? A kto wie, moż e tak właśnie jest sprawiedliwie. Wie pan, ja bym tak naumy ślnie urz ą dził — odpowiedział Swidrygajłow, uś miechaj ą c się dziwnie. Raskolnikowa przeszedł nagły dreszcz, gdy usłyszał tę potworn ą odpowied ź. Swidrygajłow podniósł głowę, spojrzał na niego badawczo i nagle się roześ miał. — Niech no pan tylko nad jednym si ę zastanowi — zawołał — przed pół godzin ą nie znaliś my si ę, uwa ż amy si ę za wrogów, mamy pewn ą nie załatwion ą spraw ę, ale o sprawie ani dudu, 351 tylko wjechaliś my na literatur ę i to jak ą! Czy me miałem racji, żeśmy si ę dobrali jak w korcu maku?
— Bardzo pana przepraszam — rzekł z rozdra ż nieniem Ras-kolnikow — ale moż e pan zechce łaskawie wyjaś nić mi nareszcie, dlaczego właściwie zaszczycony zostałem jego odwiedzinami, bo... bo... spiesz ę się, nie mam czasu, musz ę wyjść z domu... — Prosz ę bardzo, bardzo prosz ę. Siostra pana, Awdotia Romanowna, wychodzi za m ąż za pana Łuż yna, Piotra Piet-rowicza Łużyna. — Czy nie moż na by dać spokoju mojej siostrze i nie wymawia ć nawet jej imienia! O ile pan rzeczywiś cie jest Swidrygajłowem, to po prostu nie rozumiem, jak pan śmie rozmawia ć ze mn ą o niej. — Właśnie o niej przyszedłem z panem pomówi ć, nie mog ę wi ę c nie wymawia ć jej imienia. — Wi ę c dobrze, prosz ę mówi ć, byle prę dzej! — Przekonany jestem, że jeśli pan choć pół godziny rozmawiał z Łuż ynem lub ma o nim ścisłe informacje, to wyrobił pan już sobie o nim właściwe zdanie. To daleki krewny mojej żony. To nie jest m ąż dla Awdotii Romanowny. Jestem zdania, że Awdotia Romanowna poś wi ę ca się szlachetnie i nierozwa ż nie dla... dla swojej rodziny. Zdawało mi si ę na podstawie tego, co o panu słyszałem, że byłby pan zadowolony, gdyby to małżeństwo nie doszło do skutku bez uszczerbku dla interesów. Dziś, po poznaniu pana osobi ście, jestem tego pewny. — Bardzo pan jest naiwny, przepraszam, chciałem powiedzie ć bezczelny — rzekł Raskolnikow. — Chce pan powiedzieć, że mam na widoku własny interes. Moż e pan być spokojny, gdyby mi szło o siebie, nie byłbym tak otwarty, zupełnie głupi nie jestem. Przy sposobno ś ci zwierz ę się panu z pewnej psychologicznej osobliwo ś ci. Przed chwil ą, usprawiedliwiaj ą c swoj ą miłość do Awdotii Romanowny, twierdziłem, że jestem ofiar ą. Wiedz pan zatem, że nie mam żadnego dla niej uczucia, żadnego. Sam się temu dziwi ę, bo przecie ż naprawd ę czułem coś do niej... 352 — Z próż niactwa i rozpusty — przerwał mu Raskolnikow. — W istocie jestem próż niakiem i rozpustnikiem. Zreszt ą pa ń ska siostra ma tyle zalet, że i ja nie mogłem pozosta ć oboj ę tny. Ale to wszystko głupstwo, jak si ę zreszt ą sam przekonałem. — Dawno się pan o tym przekonał? — Zauwa ż yłem to już przedtem, ostatecznie przekonałem się trzy dni temu, prawie w chwili przyjazdu do Petersburga. W Moskwie przekonany byłem, że jad ę ubiega ć się o ręk ę Awdotii Romanowny i rywalizowa ć z panem Łuż ynem. — Przepraszam, że przerw ę. A czy byłby pan tak uprzejmy i zechciał się streszcza ć? Pomówmy wprost o celu pa ń skiej wizyty. Bardzo si ę spiesz ę, musz ę wyj ść z domu... — Z najwi ę ksz ą przyjemno ś ci ą. Kiedy przyjechałem tu i postanowiłem przedsi ę wzi ąć... wojaż, zapragn ąłem poczyni ć przedtem pewne nieodzowne rozporz ą dzenia. Dzieci moje mieszkaj ą u ciotki, są bogate, osobiście nie jestem im potrzebny. A zreszt ą jaki tam ze mnie ojciec! Dla siebie wzi ąłem tylko to, co mi rok temu ofiarowała Marfa Pietrowna. To mi wystarczy. Przepraszam, zaraz przyst ę puj ę do sedna sprawy. Chciałbym przed wojaż em, który moż e dojdzie do skutku, zako ń czy ć porachunki z panem Łużynem. Nie mog ę powiedzie ć, żebym go tak bardzo nie znosił, ale właściwie to on był przyczyn ą mojej kłótni z Marf ą Pietrowna, kiedy dowiedziałem się, że ona kleciła to małżeństwo. Chciałbym teraz przy pa ń skiej pomocy i w pa ń skiej zreszt ą obecno ś ci zobaczy ć się z Awdoti ą Romanown ą i wytłumaczyć jej, po pierwsze, że z Łużyna nie bę dzie miała żadnego poż ytku, lecz przeciwnie, na pewno bę dzie stratna. Nast ę pnie, poprosiwszy ją o przebaczenie za niedawne przykro ś ci, ośmieliłbym si ę zaproponowa ć jej dziesi ęć tysi ę cy rubli, aby tym
sposobem ułatwić zerwanie z panem Łuż ynem. Zerwanie, którego — pewny jestem — sama pragn ęłaby, gdyby widziała tak ą możliwo ść. — Ależ pan jest naprawd ę obłąkany! — krzykn ął Raskolnikow nie tyle zły, ile zdumiony. — Jak pan śmie mówić takie rzeczy! 12 — Zbrodnia i kara 353 — Byłem pewien, ze pan się oburzy. Ale po pierwsze, chocia ż nie jestem bogaty, nie zależ y mi na tych dziesi ę ciu tysi ą cach. S ą mi zupełnie niepotrzebne. Jeśli Awdotia Romanowna nie przyjmie ich, to prawdopodobnie zużytkuj ę je w sposób znacznie głupszy. To jedno. Po wtóre, mam zupełnie czyste sumienie. Nie mam w tym żadnego wyrachowania. Moż e mi pan wierzyć lub nie wierzy ć, ale w przyszłości przekona si ę o tym pan i Awdotia Romanowna. Chodzi o to, że rzeczywiś cie sprawiłem pa ń skiej wielce szanownej siostrze sporo kłopotów i przykro ś ci; poniewa ż szczerze tego żałuję, wię c bardzo pragn ę nie wykupi ć si ę pieni ę dzmi czy zapłacić za przykroś ci, lecz po prostu zrobić dla niej coś dobrego, wychodz ą c z założenia, że nie mam przecie ż przywileju na wyrz ą dzanie jedynie krzywd. Nie wyst ę powałbym z moj ą propozycj ą tak otwarcie, gdyby kryła się w niej choć by milionowa czą stka wyrachowania. Nie proponowałbym zreszt ą zaledwie dziesi ę ciu tysi ę cy rubli, podczas gdy pi ęć tygodni temu proponowałem znacznie wię cej. Poza tym bardzo możliwe, że wkrótce się ożeni ę, a tym samym wszystkie podejrzenia co do mych zakusów wzgl ę dem Awdotii Romanowny musz ą upaść. W ko ń cu zaznaczam, że Awdotia Romanowna, wychodz ą c za m ąż za Łużyna, otrzymuje te same pieni ą dze tylko z innej rę ki... Niech si ę pan nie irytuje, lecz zastanowi nad tym powa ż nie i spokojnie. Swidrygajłow, mówi ą c to, był niezwykle rzeczowy i opanowany. — Prosz ę, niech pan już sko ń czy — odezwał si ę Raskol-nikow. — W każ dym bą dź razie jest to niedopuszczalne zuchwalstwo. — Bynajmniej. Wygl ą da na to, że na tym świecie wolno tylko krzywdzi ć swych bliźnich, i przeciwnie: zakazuje się wyś wiadczania choć by odrobiny dobra ze wzgl ę du na głupie formy. To nonsens. Gdybym na przykład umarł i zapisał w testamencie ten kapitał pa ń skiej siostrze, czy i wtedy odmówiłaby przyj ę cia? — Bardzo być moż e. 354 — No, co to, to nie. Zreszt ą jak nie, to nie, niech i tak bę dzie. A jednak dziesi ęć tysi ę cy to wspaniała rzecz w razie potrzeby. W każdym bą dź razie prosz ę o powtórzenie tego Awdotii Romanownie. — Nie, nie powtórz ę. — Wobec tego bę d ę musiał starać si ę sam osobi ś cie pomówi ć z Awdoti ą Romanown ą i co za tym idzie, niepokoi ć ją. — A gdybym spełnił pa ń sk ą proś b ę, to nie b ędzie si ę pan starał o spotkanie z ni ą? — Sam nie wiem, co panu odpowiedzie ć. Chciałbym chociaż raz się z nią zobaczy ć. — Na to niech pan nie liczy. — Szkoda. Zreszt ą pan mnie nie zna, moż e si ę jeszcze zbliżymy. — Są dzi pan, że się zbliżymy? — Czemu nie? — uś miechaj ą c się, powiedział Swidrygajłow. Wstał i wzi ął kapelusz. — Nie powiem, żebym specjalnie miał ochot ę pana trudzi ć, i nie liczyłem na to, id ąc tutaj. Co prawda fizjonomia pa ń ska uderzyła mnie jeszcze wczoraj rano... — A gdzie pan mnie widział wczoraj rano? — zapytał Raskolnikow z niepokojem. — O, przypadkiem... Ci ą gle mi si ę zdaje, że w panu jest coś podobnego do mnie... Niech pan się nie obawia, nie jestem natarczywy: z szulerami żyłem w zgodzie, nie naprzykrzałem się ksi ę ciu Swirbejowi, memu dalekiemu krewnemu i magnatowi, umiałem
napisać w albumie pani Pryłukowej o madonnie Rafaela1, z Marf ą Pi ętrown ą siedem lat kamieniem siedziałem, w domu Wiaziemskiego na placu Siennym przed laty nocowałem, a moż e i z Bergiem polec ę balonem. — No dobrze. A czy wolno zapyta ć, kiedy wybiera się pan w podróż? — W jak ą podróż? 1 Chodzi o Madonn ę Syksty ń sk ą Rafaela (1483-1520), ulubiony obraz Dostojewskiego. 355 — vv icn „wujo./, piz,cuic/,... oam pan u lyiii iiiuwn. — W wojaż? Ach, tak, rzeczywi ś cie mówiłem panu o wojaż u... No, to jest powa ż na sprawa... Gdyby pan wiedział, o co pan właściwie pyta! — dodał, roześ miawszy si ę nagle głośno i urywanie. — Możliwe, że zamiast wojaż ować, oż eni ę się, swataj ą mi pann ę. — Tutaj? — Tak. — Kiedy pan zd ąż ył? — Lecz bardzo pragn ąłbym raz jeden ujrzeć Awdoti ę Roma-nown ę. Powa ż nie o to prosz ę. No, do widzenia... Byłbym zapomniał!Niech pan powie siostrze, że Marfa Pietrowna zapisała jej trzy tysi ą ce. To fakt. Miało to miejsce na tydzie ń przed śmierci ą, w mojej obecno ś ci. Za dwa lub trzy tygodnie Awdotia Romanowna bę dzie mogła podj ąć te pieni ą dze. — Mówi pan prawd ę? — Tak. Niech pan to powtórzy. Moje uszanowanie. Mieszkam bardzo blisko od pana. Wychodz ą c, Swidrygajłow zderzył się w drzwiach z Razumi-chinem. II Dochodziła ósma. Szli pośpiesznie do Bakalejewa, żeby przyjść przed Łuż ynem. — Kto to był? — zapytał Razumichin, gdy tylko znaleźli si ę na ulicy. — Swidrygajłow. Ten ziemianin, który skrzywdził moj ą siostr ę, kiedy była u nich guwernantk ą. Prześladował ją miłosnymi wyznaniami. Na skutek jego zalotów opuś ciła ich dom, wyp ę dzona przez jego żonę Marf ę Pietrowna. W nast ę pstwie owa Marfa Pietrowna prosiła Duni ę o przebaczenie, obecnie zaś zmarła nagle. To o niej była mowa wczoraj. Nie wiem, dlaczego lękam się bardzo tego człowieka. Przyjechał natych356 miast po pogrzebie żony. Dziwnie się zachowuje i jest na coś zdecydowany... Należ y strzec Duni ę przed nim... To właśnie chciałem ci powiedzie ć, słyszysz? — Strzec? Cóż on moż e jej zrobi ć? Dzi ę kuj ę ci, że zwracasz si ę z tym do mnie... B ę dziemy jej pilnowali, bę dziemy!... Gdzie on mieszka? — Nie wiem. — Dlaczego nie zapytałeś? Szkoda! Zreszt ą dowiem si ę. — Widziałeś go? — zapytał Raskolnikow po chwili milczenia. — Tak widziałem, dobrze widziałem. — Przyjrzałeś mu si ę? Przyjrzałeś mu si ę dokładnie? — nalegał Raskolnikow. — Tak, zapami ę tałem go. W tłumie bym go rozpoznał. Mam pami ęć do twarzy. Zamilkli znowu. — Hm, bo widzisz — mrukn ął Raskolnikow — myśl ę... zdawało mi si ę... ci ą gle mi się wydaje, że to moż e tylko złudzenie. — O czym ty mówisz, nie rozumiem? — Wszyscy mówicie — cią gn ął Raskolnikow z wymuszonym uś miechem — że jestem obłąkany. Zdawało mi się teraz, że moż e naprawd ę jestem obłąkany i widziałem widmo? — Co znowu? — Zreszt ą, kto wie! Moż e w istocie jestem obłąkany i wszystko, co przeż yłem w ci ą gu ostatnich dni, było tylko grą wyobra ź ni...
— Ach, Rodia, znów ci ę zdenerwowano!... Co on mówił, po co przyszedł? Raskolnikow nie odpowiedział. Razumichin zamy ś lił si ę przez chwil ę. — Wysłuchaj mojej relacji — zaczai. — Byłem u ciebie, spałeś, zjadłem obiad i poszedłem do Porfirego. Zamietow przesiaduje u niego. Chciałem zacz ąć, ale mi się nie udało. Nie mogłem postawić kwestii, jak należ ało. Oni, zdaje si ę, nie rozumiej ą i nie mog ą zrozumie ć, ale wcale się tym nie detonuj ą. 357 roaszecHem z fornrym ao oKna, zacz ąłem mowie, aie znów z tego nic nie wyszło: on spogl ą da w bok, ja spogl ą dam w bok. W ko ńcu podsun ąłem mu pi ęść pod nos i powiedziałem, że mu łeb rozwal ę po familijnemu. Tylko spojrzał na mnie. Splun ąłem i wyszedłem, to wszystko. Bardzo głupio. Do Zamietowa się nie odezwałem. Zrozum: myślałem, że coś zepsułem, ale potem, kiedy schodziłem ze schodów, przyszła mi wspaniała myśl do głowy, olśniła mnie wprost: o co się właściwie kłopoczemy? Gdyby ci groziło niebezpiecze ń stwo czy coś podobnego, to co innego. Ale tak! Nie masz z tym nic wspólnego, wi ę c gwiż dż na wszystko. Bę dziemy sobie drwili z nich póź niej. Na twoim miejscu zacz ąłbym im mistyfikowa ć 1. Dopiero potem najedz ą si ę wstydu! Plu ń na to, potem moż na bę dzie ich nawet wyłoić, tymczasem zaś moż emy si ę śmiać! — Oczywi ś cie — odpowiedział Raskolnikow. „Ciekawy jestem, co powiesz jutro". — Rzecz dziwna, ani razu nie przyszło mu na myśl, „co pomy śli Razumichin, kiedy si ę dowie". Myślą c o tym, Raskolnikow patrzył na niego badawczo. Relacja Razumichina o jego bytno ś ci u Porfirego nie zainteresowała go zbytnio: tak wiele si ę już zmieniło!... W korytarzu spotkali Łużyna: przyszedł punktualnie o ósmej i właśnie szukał numeru pokoju, wi ę c weszli wszyscy razem, nie patrz ą c jednak na siebie i nie witaj ąc si ę. Młodzi ludzie poszli naprzód. Łuż yn zaś, dla przyzwoitoś ci, zatrzymał się chwil ę w przedpokoju, zdejmuj ą c płaszcz. Pulcheria Aleksandrowna wstała, by go powitać w progu. Dunia witała się z bratem. Łużyn wszedł do pokoju i dosy ć grzecznie, chociaż ze zdwojon ą godno ś ci ą, skłonił si ę paniom. Robił wraż enie człowieka stropionego, który nie zdołałsi ę jeszcze opanowa ć. Pulcheria Aleksandrowna, również nieco zażenowana, pospiesznie usadowiła wszystkich wokół okr ą głego stołu, na którym szumiał już samowar. Dunia i Łuż yn usiedli naprzeciwko siebie po dwóch stronach stołu. Razumichin i Raskolnikow 1 Mistyfikowa ć — wprowadza ć w błąd. 358 na wprosi ruicnern /\ieKsanurowny: Kazumicnm ODOK Łużyna, a Raskolnikow przy siostrze. Zaległa cisza. Łużyn wyj ął powoli chusteczk ę, od której wion ął zapach perfum. Wytarł nos z min ą człowieka wspaniałomyślnego, lecz dotkni ę tego w swej godno ś ci, który postanowił zażą da ć wyjaś nie ń. Jeszcze w przedpokoju miał zamiar wyjść, nie zdejmuj ą c płaszcza, by w ten sposób ostro, a dotkliwie ukara ć obie panie, daj ą c im od razu wszystko do zrozumienia. Nie zdecydował się jednak. Przy tym w ogóle lękał się niepewno ś ci. W danym wypadku zaś należ ało wyjaś nić, z jakiej właściwie przyczyny nie usłuchano jego rozkazu. Widać coś tu jest na rzeczy, a wi ę c lepiej to wyjaś ni ć. Na ukaranie zawsze bę dzie czas; i tak przecie ż ma je w ręku. — Mam nadziej ę, że miały panie dobr ą podró ż? — oficjalnie zwrócił si ę do Pulcherii Aleksandrowny. — Bogu dzi ę ki. — Jest mi nader miło. A Awdotia Romanowna, czy nie jest zm ę czona? — Jestem młoda i zdrowa. Nie m ę cz ę się, ale mama źle znosiła drog ę — odpowiedziała Dunieczka.
— Cóż robić! Nasze ojczyste szlaki są nader długie. Nasza kochana Rosja to rozległy kraj... Mimo najszczerszych ch ę ci nie mogłem pospieszy ć paniom na spotkanie. Mam jednak nadziej ę, że specjalnych kłopotów panie nie miały? — O, nie! Byłyśmy ogromnie skonfundowane — znacz ą co podkre śliła Pulcheria Aleksandrowna — i gdyby nam Bóg nie zesłałpana Razumichina, nie dałybyśmy sobie rady. Oto właśnie on, Dymitr Prokofjicz Razumichin — dodała, przedstawiaj ą c go Łużynowi. — A jakże, już miałem przyjemno ść... wczoraj — mrukn ął Łużyn, popatrzywszy wrogo na Razumichina, po czym zas ę pił si ę i zamilkł. Łuż yn w ogóle nale żał do rz ędu ludzi sprawiaj ą cych wraż enie nadzwyczaj uprzejmych w towarzystwie i maj ą cych specjalne pretensje do uprzejmo ś ci, którzy jednak, jeśli coś dzieje się nie po ich myśli, natychmiast trac ą kontenans 359 kawalerów mog ą cych rozrusza ć towarzystwo. Znowu wszyscy zamilkli: Raskolnikow milczał uparcie, Aw-dotia Romanowna nie chciała do czasu przerywa ć milczenia, Razumichin nie miał nic do powiedzenia, wobec czego Pul-cheria Aleksandrowna znowu się zaniepokoiła. — Czy słyszał pan, że Marfa Pietrowna umarła? — zacz ęła, uciekaj ą c si ę do swego dyżurnego tematu. — A jakże, słyszałem, słyszałem. Od razu mnie zawiadomiono. A nawet przyjechałem, aby zawiadomi ć panie, że Arkadiusz Iwanowicz Swidrygajłow natychmiast po pogrzebie żony wyjechał do Petersburga. Tak przynajmniej słyszałem. — Do Petersburga? Tutaj? — z lękiem zapytała Dunieczka i zamieniła spojrzenie z matk ą. — Istotnie. I oczywi ś cie nie bez celu, zważ ywszy na nagłość wyjazdu i w ogóle poprzedzaj ą ce go wypadki. — Boże drogi, czy i tu nie zostawi Duni w spokoju! — jękn ęła Pulcheria Aleksandrowna. — Zdaje mi się, że specjalnie nie ma powodów do obawy ani pani, ani Awdotia Romanowna. Naturalnie, o ile panie same nie zechc ą nawi ą za ć z nim jakichkolwiek stosunków. Co do mnie, to czuwam i teraz właśnie staram si ę dowiedzie ć, gdzie on mieszka... — Nie uwierzy pan, jak mnie pan przeraził — mówiła dalej Pulcheria Aleksandrowna — widziałam go tylko dwa razy i wydał mi si ę potworny, potworny. Jestem pewna, że był przyczyn ą śmierci nieboszczki Marfy Pietrowny. — Co do tego nie ma pewno ś ci. Mam ścisłe informacje. Nie bę d ę się spierał. Być moż e, przyczynił się do przyspieszenia biegu rzeczy przez moralny wpływ zniewagi, że tak powiem. Natomiast zgadzam się zupełnie co do oceny zachowania się i moralnej charakterystyki tego człowieka. Nie wiem, czy teraz ma pieni ą dze i co właściwie odziedziczył po żonie. B ę d ę miał dane w tej sprawie w najbliższym czasie. Lecz bezwzgl ę dnie tu, w Petersburgu, posiadaj ą c bodaj najmniejszy zasób pieni ę dzy, 360 wróci do dawnego trybu życia. Jest najrozpustniejszy i najbardziej upadły ze wszystkich ludzi tego pokroju. Mam wszelkie dane, by są dzi ć, że Marfa Pi ę trowna, która na swoje nieszcz ęś cie osiem lat temu pokochała go tak bardzo, iż wykupiła go z wi ę zienia za długi, oddała mu jeszcze jedn ą przysługę: jedynie dzi ę ki jej staraniom i ofiarom stłumiono w zarodku karn ą spraw ę o zwierz ę ce, a nawet fantastyczne morderstwo, za które z wszelk ą pewno ś ci ą przespacerowałby się na Syberi ę. Taki to jest człowiek, jeśli chcecie wiedzieć! — Boże drogi! — jękn ęła Pulcheria Aleksandrowna. Raskolnikow słuchał uwa żnie. — Czy rzeczywi ś cie ma pan co do tego wszystkiego ścisłe informacje? — zapytała Dunia surowo i powa ż nie.
— Powtarzam tylko to, z czego mi się zwierzyła w sekrecie nieboszczka Marfa Pietrowna. Należ y zaznaczy ć, że z prawnego punktu widzenia sprawa jest bardzo niejasna. W Petersburgu mieszkała, a moż e i dotychczas mieszka niejaka Resslich, cudzoziemka i poza tym drobna lichwiarka, trudni ą ca się jeszcze innymi sprawami. Z ow ą Resslich łączyły pana Swid-rygajłowa od dawna nader bliskie i tajemnicze stosunki. Mieszkała u niej daleka krewna, zdaje się siostrzenica, głuchoniema dziewczyna piętnaste- czy nawet czternastoletnia, której owa Resslich bezgranicznie nienawidziła, wymawiała jej każ dy kę s, a nawet nieludzko biła. Znaleziono ją powieszon ą na strychu. Uznano, że było to samobójstwo. Po zwykłej procedurze na tym spraw ę zako ń czono. Dopiero póź niej wpłynęło doniesienie, że dziecko... okrutnie skrzywdził Swidrygajłow. Co prawda, wszystko to było m ę tne. Doniesienie pochodziło od innej Niemki, wściekłej baby, nie ciesz ą cej si ę zaufaniem. W rezultacie, dzi ę ki staraniom i pieni ą dzom Marfy Pietrowny, doniesienie właściwie nie wpłynęło. Kr ążyły tylko plotki. Jednak ż e same te plotki s ą wielce znamienne. Pani, Awdotio Romanowno, na pewno słyszała u nich histori ę o parobku Filce, który sześć lat temu, jeszcze za pa ń szczyzny, zmarł skutkiem zn ę cania si ę nad nim. 361 — Przeciwnie. Słyszałam, ze ten hilka sam się powiesił. — Tak jest. Ale zmusił go albo raczej doprowadził do gwałtownej śmierci system prześladowa ń i zn ę cania się pana Swidrygajłowa. — Nic o tym nie wiem — odpowiedziała oschle Dunia. — Słyszałam tylko niezwykle dziwn ą histori ę o tym Filce, który miał być podobno hipochondrykiem, domorosłym filozofem; ludzie mówili, że „się zaczytał", a przyczyn ą samobójstwa były raczej drwiny niż razy pana Swidrygajłowa. Zauwa ż yłam, że Swidrygajłow dobrze obchodził si ę ze służbą i ludzie go nawet lubili, aczkolwiek rzeczywi ś cie przypisywano mu śmierć Filki. — Jak widz ę, pani skłania się do usprawiedliwienia go — zauwa ż ył Łuż yn, krzywi ą c się w dwuznacznym uśmiechu. — Rzeczywiś cie, to człowiek sprytny i umie starać si ę o wzgl ę dy dam, czego opłakanym przykładem jest tak zagadkowa śmierć Marfy Pietrowny. Chciałbym tylko służyć pani i jej mamusi rad ą, a to ze wzgl ę du na to, że niew ą tpliwie należy si ę spodziewa ć jakichś kroków z jego strony. Co do mnie, to jestem przekonany, że osobnik ten bez wą tpienia ugrz ęź nie na nowo w wię zieniu za długi. Jego żona w żadnym razie nie miała zamiaru, ze wzgl ę du na dzieci, zabezpieczy ć go, a gdyby nawet mu coś zostawiła, to chyba tylko na pierwsze potrzeby, coś niewielkiego, efemerycznego, co nawet na rok nie starczy człowiekowi z jego narowami. — Prosz ę pana — powiedziała Dunia — bardzo prosz ę, dajmy spokój panu Swidrygajłowowi. To mnie nuży. — Właśnie przed chwil ą był u mnie — powiedział nagle Raskolnikow, odzywaj ą c si ę po raz pierwszy. Ze wszystkich stron rozległy si ę okrzyki, wszyscy zwrócili si ę do niego, nawet Łuż yn był poruszony. — Półtorej godziny temu, kiedy spałem, wszedł, obudził mnie i przedstawił się — cią gn ął dalej Raskolnikow — był dosyć swobodny, wesoły i jest przekonany, że dojdzie ze mn ą do porozumienia. Mi ę dzy innymi bardzo pragnie zobaczy ć się z tob ą, Duniu, i szuka ku temu sposobno ś ci. Mnie zaś prosił 362 o pośrednictwo. Ma dla ciebie propozycj ę, powiedział mi nawet jak ą. Poza tym kategorycznie oświadczył, że Marfa Pietrowna na tydzie ń przed śmierci ą w testamencie zapisała ci trzy tysią ce rubli, które moż esz odebra ć w najbliższym czasie.
— Bogu niech bę d ą dzi ę ki! — zawołała Pulcheria Aleksand-rowna i przeż egnała się. — Módl si ę za ni ą, Duniu, módl si ę. — Rzeczywi ś cie, to prawda — wyrwało się Łużynowi. — Co dalej, co dalej? — niecierpliwiła si ę Dunia. — Potem powiedział, że sam nie jest bogaty, że cały maj ą tek przechodzi na dzieci, które są teraz u ciotki. Wreszcie, że zamieszkał niedaleko ode mnie, gdzie mianowicie, nie pytałem... — Ale co, co on chce zaproponowa ć Duni? — zapytała przera ż ona Pulcheria Aleksandrowna. — Czy ci powiedział? — Tak, powiedział. — Wi ę c co? — Powiem później. Raskolnikow umilkł i zabrał si ę do herbaty. Luzy n spojrzał na zegarek. — Mam coś pilnego do załatwienia, wię c nie bę d ę przeszkadzał — dodał z nieco obraż on ą min ą i zacz ął zbierać się do wyjścia. — Niech pan nie odchodzi — powiedziała Dunia — przecie ż zamierzał pan sp ę dzi ć z nami wieczór. Poza tym pisał pan, że chce si ę pan porozumie ć z mam ą. — Tak jest — wyrzekł znacz ą co Łużyn, siadaj ą c, ale nie wypuszczaj ą c kapelusza z rę ki. — Rzeczywiś cie miałem zamiar pomówi ć z pani ą i z jej wielce szanown ą mamusi ą o sprawach nader waż nych. Ale podobnie jak brat pani nie moż e przy mnie wyjawić pewnych propozycji pana Swidrygajłowa, ja równie ż nie chc ę i nie mog ę wyjawić... wobec osób trzecich... pewnych rzeczy nader, ale to nader waż nej treści. Przy tym zasadnicza i gor ą ca proś ba moja nie została spełniona... Łużyn zrobił rozgoryczon ą min ę i pompatycznie umilkł. — To ja nalegałam, żeby brat był przy naszym spotkaniu wbrew pa ń skiej proś bie — powiedziała Dunia. — Pisał pan, że 363 brat obraził pana, są dz ę, ze należy to natychmiast wyjaś nić i musicie się pogodzi ć. Jeż eli Rodia rzeczywi ś cie pana obraził, to powinien przeprosić i przeprosi pana. To dodało Łużynowi pewno ś ci siebie. — Są pewne obelgi, o których przy najlepszych ch ę ciach nie moż na zapomnie ć. Istnieje granica, któr ą niebezpiecznie jest przekracza ć, bowiem gdy si ę ją przekroczy, odwrót staje się niemo ż liwy. — Ależ ja nie o tym mówiłam — przerwała mu z lekkim zniecierpliwieniem Dunia — niech pan zrozumie, że cała nasza przyszłość zależ y od tego, czy si ę jak najpr ę dzej to wszystko wyjaś ni i ułoży, czy nie. Na pocz ą tku też zaznaczam, że nie zmieni ę zdania, i o ile panu choć troch ę na mnie zależy, to nawet z trudem, ale musi pan tę spraw ę dziś zako ń czy ć. Powtarzam, o ile mój brat zawinił, to przeprosi. — Dziwi ę się, że pani tak stawia kwesti ę — coraz bardziej niecierpliwił się Łuż yn — ceni ą c i, że tak powiem, wielbi ą c pani ą, mog ę nader, ale to nader nie lubić kogoś z rodziny. Pretenduj ą c do szcz ęś cia posiadania pani ręki, nie mog ę jednocze ś nie przyjmowa ć na siebie obowi ą zków niezgodnych... — Niech pan nie bę dzie taki przeczulony — z przej ę ciem przerwała mu Dunia. — Niech pan pozostanie tym m ą drym i szlachetnym człowiekiem, za jakiego pana uwa ż ałam i pragn ę uwa ż ać. Dałam panu wielk ą obietnic ę, jestem pa ń sk ą narzeczon ą, niech mi pan zaufa i niech mi pan wierzy, że potrafi ę bezstronnie rozstrzygn ąć t ę spraw ę. To, że bior ę na siebie rolę sę dziego, jest tak ą sam ą niespodziank ą dla mego brata, jak i dla pana. Prosz ą c go po otrzymaniu pa ń skiego listu, aby koniecznie przyszedł, nie mówiłam mu o swych zamiarach. Niech pan zrozumie, że jeżeli si ę nie pogodzicie, bę d ę przecież musiała
wybierać mi ę dzy wami: albo pan, albo on. Tak została postawiona kwestia przez was obu. Nie chc ę i nie wolno mi pomyli ć si ę w wyborze, dla pana musz ę zerwa ć z bratem, dla brata musz ę zerwa ć z panem. Chc ę i mog ę przekona ć si ę teraz na pewno, czy on jest mi bratem. A co do pana: czy zależy panu 364 na mnie, czy pan mnie kocha, czy moż e pan być moim m ęż em? — Awdotio Romanowno — zas ę piwszy si ę, powiedział Łużyn — pani słowa s ą zbyt ważkie dla mnie, powiem wi ę cej: nawet obraźliwe z uwagi na stanowisko, jakie mam honor w stosunku do pani zajmowa ć. Pomijaj ą c nawet zgoła obraź-liwy i dziwaczny sposób stawiania mnie na jednym poziomie z... porywczym młodzie ń cem, słowa pani pozwalaj ą wnosi ć o możliwo ś ci złamania danego mi przyrzeczenia. Mówi pani: „pan albo on". Tym samym daje mi pani do zrozumienia, jak mało dla niej znacz ę... Nie mog ę pozwolić na to wobec stosunków i... zobowi ą za ń istniej ą cych mi ę dzy nami. — Jak to! — wybuchn ęła Dunia. — Ja stawiam pa ń ski interes na równi z tym wszystkim, co było mi dotychczas w życiu najdroż sze, z tym, co stanowiło dotychczas całe moje życie, a pan się obraż a, że go zbyt mało ceni ę! Raskolnikow milczał, uś miechaj ą c się zjadliwie, Razumichin aż si ę wzdrygn ął, Łużyn jednak, nie bacz ą c na słowa Duni, stawał si ę coraz bardziej przykry i napastliwy, jakby si ę tym delektował. — Miłość ku przyszłemu towarzyszowi życia, m ęż owi, powinna przewy ż szać miłość do brata — powiedział sentencjonalnie — a w żadnym razie nie mog ę być stawiany na jednym poziomie... Chociaż utrzymywałem poprzednio, że w obecno ś ci brata pani nie chc ę i nie mog ę wyjaśniać sprawy, w jakiej przyszedłem, niemniej jednak zdecydowałem się teraz zwrócić si ę do wielce szanownej mamusi pani w celu wyś wietlenia pewnej zasadniczej, a nader przykrej dla mnie sprawy. Syn pani — zwrócił się do Pulcherii Aleksandrowny — wczoraj w obecno ś ci pana Rassudkina czy też... zdaje si ę, że tak? przepraszam, zapomniałem nazwiska — skłonił się uprzejmie w stron ę Razumichina — obraził mnie, przeinaczaj ą c mój pogl ą d, który zakomunikowałem pani wtedy w prywatnej rozmowie przy kawie. Mianowicie, że ze wzgl ę dów moralnych małżeństwo z biedn ą pann ą znaj ą c ą niedostatek jest według mnie korzystniejsze z punktu widzenia zwi ą zku małżeńskiego niż małżeń365 stwo z pann ą, która zakosztowała zbytku, byn pani rozmy ślnie wypaczył aż do absurdu znaczenie moich słów i przypisywał mi złośliwe zamiary, opieraj ą c si ę, jak s ądz ę, na własnej pani korespondencji. B ę d ę szcz ęśliwy, jeśli zdoła pani upewni ć mnie, że się myl ę, uspokajaj ą c mnie w ten sposób w znacznej mierze. Zechce pani łaskawie uwiadomi ć mnie, jakich zwrotów użyła pani w liście do syna, powtarzaj ą c mu moje słowa. — Nie pami ę tam — zmieszała si ę Pulcheria Aleksandrowna — powtórzyłam tak, jak zrozumiałam. Nie wiem, co powiedział panu Rodia... Moż e coś przesadził. — Bez pani sugestii nie mógł przesadzi ć. — Piotrze Pietrowiczu — z godno ś ci ą oświadczyła Pulcheria Aleksandrowna — to, że jesteś my tutaj, naj wymowniej świadczy, że ja i Dunia nie wzi ęłyśmy pa ń skich słów z najgorszej strony. — Słusznie, mamo! — z uznaniem powiedziała Dunia. — Wi ę c to ja jestem winien — oburzył si ę Łuż yn. — Bo widzi pan, pan zwala win ę na Rodiona, a sam napisał pan o nim w liście nieprawd ę — dorzuciła, oś mieliwszy się, Pulcheria Aleksandrowna. — Nie pami ę tam, żebym mówił nieprawd ę. — Napisał pan — ostro wtr ą cił Raskolnikow, nie patrz ą c na Łużyna — że oddałem wczoraj pieni ą dze nie wdowie po stratowanym urz ę dniku, jak było w rzeczywisto ś ci, tylko
jego córce, której do dnia wczorajszego nie znałem. Napisał pan to, aby poró żni ć mnie z rodzin ą, i w tym celu dodał pan obelżywe słowa o prowadzeniu się dziewczyny, której pan nie zna. Wszystko to plotki i podłość. — Przepraszam, szanowny panie — trz ę s ą c si ę ze złości, odpowiedział Łuż yn — jeżeli w liście swym rozpisywałem się o pa ń skim charakterze i o pa ń skim zachowaniu się, to jedynie, aby zadość uczynić życzeniu pa ń skiej siostry i mamusi, które prosiły mnie o doniesienie im, w jakim pan jest stanie i jakie pan na mnie zrobił wrażenie. Co zaś tyczy się treści mego listu, to niech mi pan wska ż e choć jeden wiersz niezgodny z prawd ą. Czy pan nie zmarnował pieni ę dzy i czy we wspomnianej 366 rodzime, jakkolwiek rzeczywi ś cie nieszcz ęśliwej, nie ma osób niegodnych? — A ja uważ am, że pan wraz ze swymi wszystkimi zaletami nie wart jest małego palca tej nieszcz ęśliwej dziewczyny, w któr ą pan rzuca kamieniem. — Zatem zdecydowałby się pan wprowadzi ć ją do towarzystwa swojej matki i siostry? — Już to zrobiłem, o ile chce pan wiedzieć. Siedziała dziś obok mamy i Duni. — Rodia! — krzykn ęła Pulcheria Aleksandrowna. Dunia zaczerwieniła się, Razumichin zmarszczył brwi, Łuż yn uśmiechał się zjadliwie i wyniośle. — Raczy pani sama skonstatowa ć, czy tu moż e być mowa o zgodzie. Mam nadziej ę, że teraz sprawa jest już sko ń czona i wyjaś niona raz na zawsze. Odchodz ę, aby nie psuć przyjemnego nastroju tego rodzinnego spotkania i nie przeszkadza ć w wyjawianiu tajemnic. — Wstał z krzesła i wzi ął kapelusz. — Pozwol ę sobie jednak zauwa ż y ć na odchodnym, że wolno mi chyba liczyć na to, iż w przyszłości nie bę d ę naraż any na podobne spotkania i że tak powiem, kompromisy. Specjalnie pani ą o to prosz ę, szanowna Pulcherio Aleksandrowno, list mój bowiem skierowany był pod pani, a nie czyimkolwiek innym adresem. Pulcheria Aleksandrowna poczuła się dotkni ę ta. — Jak widz ę, pan już zupełnie zagarnia nas pod swoj ą władz ę. Dunia odpowiedziała panu, dlaczego nie spełniono pa ń skiego życzenia, miała ona najlepsze ch ę ci. Pisze pan do mnie w dodatku w tonie rozkazuj ą cym. Cóż to, czy każ de pa ń skie życzenie ma być dla nas rozkazem? Uwa ż am, że przeciwnie: powinien pan być teraz w stosunku do nas specjalnie delikatny i pobłażliwy, boś my przecież wszystko rzuciły i przyjechałyśmy tutaj, ufaj ą c panu, i przez to samo jesteś my już wystarczaj ą co od pana zależne. — No, nie jest to zupełnie słuszne, zwłaszcza w danej chwili, po otrzymaniu wiadomo ś ci o zapisaniu przez Marf ę Pietrown ę 367 trzech tysi ę cy rubli, których zjawienie się jest, jak przypuszczam, nader pożą dane, o ile mog ę wnosić ze zmiany tonu w stosunku do mnie — dodał zjadliwie. — Są dz ą c z tej uwagi — zauwa ż yła rozdraż niona Dunia — rzeczywi ś cie moż na by przypuszcza ć, że liczył pan na nasz ą bezradno ść. — Ale teraz już nie mog ę liczyć, zwłaszcza zaś nie chciałbym przeszkadza ć w podaniu do wiadomo ś ci tajemniczych propozycji pana Arkadiusza Swidrygajłowa, do których zakomunikowania upowa ż niony jest pani brat, a które jak widz ę, maj ą dla pani zasadnicze, a być moż e, też nader miłe znaczenie. — Ach, Boż e świ ęty! — krzykn ęła Pulcheria Aleksandrow-na. Razumichin nie mógł usiedzieć na krześle. — I nie wstyd ci teraz, siostrzyczko? — zapytał Raskol-nikow. — Wstyd mi, Rodia — powiedziała Dunia. — Panie Łużyn, prosz ę stąd wyj ść — zwróciła się do Łuż yna blada z gniewu.
Zdawało się, że Łużyn zupełnie nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Był zbyt pewny siebie, swojej władzy i bezradno ś ci swych ofiar. Nie wierzył własnym uszom. Pobladł i usta mu si ę zatrz ę sły. — Awdotio Romanowno, o ile teraz zamkn ę za sob ą drzwi po takim poż egnaniu, to prosz ę sobie dobrze to zważ yć, bo nie powróc ę już nigdy. Niech si ę pani zastanowi. Ja si ę nie cofam. — Cóż za bezczelno ść! — krzykn ęła Dunia, zrywaj ą c si ę z krzesła. — Nie życz ę sobie, aby pan kiedykolwiek wrócił. — Tak! To to ta-a-k! — zawołałŁuż yn, który do ostatniej chwili nie wierzył w mo żliwo ść podobnego zako ń czenia sprawy i teraz zupełnie stracił głowę. — To ta-a-k! A czy zdaje sobie pani spraw ę z tego, że miałbym prawo zaprotestowa ć? — Jakim prawem pan si ę tak do niej odzywa? — gor ą co ujęła się za córk ą Pulcheria Aleksandrowna. — W jaki sposób moż e pan prostestowa ć? Jakie ma pan prawo? Pan są dzi, że oddam moj ą Duni ę takiemu człowiekowi? Niech pan sobie 368 idzie i zostawi nas w spokoju! Same jesteśmy sobie winne, żeśmy si ę dały wci ą gn ąć do złej sprawy, a ja najbardziej... — Jednak ż e — wściekał się Łuż yn — jestem zwi ą zany danym słowem, którego się pani teraz tak zarzeka... i wreszcie... w zwi ą zku z powyż szym miałem, że tak powiem, wydatki. Ta ostatnia pretensja była tak typowa dla Łużyna, że Raskolnikow, blady z gniewu i usilnego mitygowania się, nie wytrzymał i nagle wybuchn ął śmiechem. Pulcheria Aleksandrowna zirytowała się na dobre. — Wydatki? Jakie pan miał wydatki? Czy ma pan na myśli kufer? Konduktor przewiózł go panu darmo. Mój Boż e, to myś my pana zwi ą zały? Niechż e pan oprzytomnieje, człowieku! To pan nam skr ę pował rę ce i nogi, a nie my panu! — Dosy ć, mamo, prosz ę ci ę, dosy ć! — uspokajała ją Dunia. — Panie Łuż yn, niech pan z łaski swojej wyjdzie! — Pójd ę, ale to jedno jeszcze powiem — rzekł, nie panuj ą c nad sob ą. — Pani matka zapomniała widocznie o tym zupełnie, że zdecydowałem się poj ąć pani ą mimo miejskich plotek kr ążą cych o jej, że tak powiem, reputacji po całej okolicy. Pomijaj ą c dla pani opini ę publiczn ą i rehabilituj ą c pani reputacj ę, zdawałoby si ę, że mogłem liczy ć na uznanie, a nawet żądać wdzi ę czno ś ci pani! Dopiero teraz otwarły mi si ę oczy... Widz ę, że post ą piłem nader, ale to nader lekkomy ślnie, lekcewa żą c głos opinii... — Na co on sobie pozwala! — krzykn ął Razumichin, zrywaj ą c się z krzesła, gotów rzuci ć się na Łuż yna. — Podły i zły z pana człowiek — powiedziała Dunia. — Milcz i nie ruszaj si ę! — krzykn ął Raskolnikow, powstrzymuj ą c Razumichina. Potem, stan ą wszy tuż przy Łuż ynie, rzekł spokojnie i dobitnie: — Zechce pan wyjść i ani słowa wię cej, bo... Łużyn patrzył na niego przez chwil ę blady, z wykrzywion ą złością twarz ą, po czym odwrócił się i wyszedł. I chyba trudno było mieć w sercu wię cej nienawiś ci do kogo ś, niż on miał jej do 369 KasKOlniKowa. Jego jedynego obwiniał o to wszystko. że nawet schodz ą c ze schodów, cią gle jeszcze wierzył, że sprawa nie jest całkowicie stracona i że jeśli chodzi o same panie, to da się „nader, ale to nader" łatwo załagodzić. III Sednem sprawy było to, że do ostatniej chwili nie spodziewał si ę takiego rozwi ą zania. Naigrawał się do ostatniej chwili, nie dopuszczaj ą c nawet możliwo ś ci, żeby dwie biedne i bezbronne kobiety mogły wymkn ąć mu si ę z rą k. W przekonaniu tym utrzymywała go
pycha i owa pewno ść siebie, któr ą najlepiej określa si ę jako samouwielbienie. Łużyn, dorobiwszy się z niczego, przywykł do chorobliwego wprost podziwu dla siebie, cenił wysoko swój rozum i zdolnoś ci, a nawet czasami w samotno ś ci zachwycał się sw ą twarz ą w lustrze. Lecz nade wszystko w świecie kochał i cenił swoje pieni ą dze, zdobyte prac ą i naj-różnorodniejszymi sposobami: stawiały go bowiem na równi z tym wszystkim, co było wyż sze od niego. Wypominaj ą c z gorycz ą Duni to, że zdecydował się poślubić ją mimo złej opinii, Łuż yn mówił zupełnie szczerze, a nawet był głęboko oburzony tak ą „czarn ą niewdzi ę czno ś ci ą". A jednak, staraj ą c się o Duni ę, był już wtedy przekonany o bezpodstawno ś ci plotek, które odwołała publicznie sama Marfa Pietrowna i o których zapomniało już całe miasteczko, gor ą co usprawiedliwiaj ą c Duni ę. Zreszt ą sam nie wyparłby si ę tego, że wiedział o tym i wtedy, lecz mimo to cenił sobie stanowcz ą decyzj ę o podniesieniu Duni do swego poziomu i uwa ż ał to za bohaterstwo. Wymawiaj ą c to Duni, zdradził sw ą najtajniejsz ą, starannie wyhodowan ą myśl, któr ą już nieraz si ę pieścił. Po prostu zrozumie ć nie mógł, że inni mog ą nie podziwia ć jego bohaterstwa. Odwiedzaj ą c wówczas Raskolnikowa, wszedł z uczuciem dobroczy ń cy, gotowego zebra ć owoce i wysłuchać najsłodszych pochwał. I oczywiś cie teraz, schodz ą c ze schodów, 370 uwa ż ał si ę za człowieka w najwy ż szym stopniu skrzywdzonego i niedocenionego. Dunia była mu wprost niezb ę dna; nawet nie dopuszczał myśli o wyrzeczeniu si ę jej. Dawno już, od szeregu lat z luboś ci ą myślał o małżeństwie, ale wci ąż czekał i ciułał pieni ą dze. W najgłębszej tajemnicy napawał się myśl ą o pannie czystej i biednej (koniecznie biednej), bardzo młodej, bardzo ładnej, z dobrej rodziny, wykształconej, bardzo zahukanej, nadzwyczaj ciężko doś wiadczonej przez los, bardzo pokornej, która by przez całe życie uwa ż ała go za swego zbawc ę, ubóstwiała go, podporz ą dkowywałaby mu się, podziwiała jego i tylko jego. Ileż scen, ileż lubych epizodów na ten kusz ą cy i drastyczny temat stworzył w swojej wyobra ź ni, odpoczywaj ą c po pracy. I oto marzenie tylu lat prawie się urzeczywistniało: uroda i wykształcenie Awdotii Romanowny uderzyły go, beznadziejno ść jej losu rozzuchwaliła go do ostateczno ś ci. To przewy ż szało jego marzenia: spotkał dziewczyn ę dumn ą, z charakterem, cnotliw ą, lepiej wychowan ą i wykształconą niż on (zdawał sobie z tego spraw ę). I to stworzenie bę dzie mu całe życie niewolniczo wdzi ę czne za jego czyn bohaterski i z uwielbieniem zaprze si ę siebie dla niego, on zaś bę dzie panował absolutnie i niepodzielnie!... Zbiegiem okoliczno ści tuż przed samymi zar ę czynami, po długim wyczekiwaniu i namy śle postanowił w ko ń cu zmienić karier ę i wypłynąć na szersze wody, a jednocze ś nie powoli wej ść w wyż sze sfery towarzyskie, o czym od dawna marzył z utę sknieniem... Słowem postanowił spróbowa ć szcz ęś cia w Petersburgu. Wiedział dobrze, że przy pomocy kobiet moż na wygrać „nader, ale to nader duż o". Urok prześlicznej, dobrze ułożonej, wykształconej kobiety mógł zadziwiaj ą co ozdobić jego drog ę, wabi ć ku niemu, otoczy ć go aureol ą... I oto wszystko przepadło! Jak piorun uderzyło w niego to nagłe, bezsensowne zerwanie. Był to jakiś potworny żart, nonsens! On się tylko odrobin ę postawił, nie zd ąż ył się nawet wypowiedzie ć, żartował tylko, troch ę się uniósł, a tak się to na serio sko ń czyło. W ko ń cu przecie ż on nawet już po swojemu kochał Duni ę, panował już 371 nad m ą w swycn marzeniach, a tu nagle... Nie! Jutro, jutro należ y wszystko odrobi ć, załagodzić, naprawi ć, a przede wszystkim zniszczy ć tego zuchwałego młokosa, smarkacza, który był winien wszystkiemu. Z przykro ś ci ą przypominał sobie mimo woli Razumichina, choć zreszt ą uspokajał si ę łatwo w tym wzgl ę dzie: „Także pomysł stawiać nas na równi!" Ale jeżeli si ę bał kogo ś naprawd ę, to jedynie Swidrygajłowa. Jednym słowem, czekało go wiele kłopotów.
— Nie, to ja, ja najbardziej zawiniłam — mówiła Dunia, obejmuj ą c i całując matk ę. — Skusiły mnie jego pieni ą dze, ale przysi ę gam ci, Rodia, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to taki marny człowiek. Gdybym poznała si ę na nim od razu, nic w świecie by mnie nie skusiło!Nie wiń mnie, prosz ę. — Bóg ustrzegł!Bóg ustrzegł!— mamrotała Pulcheria Aleksandrowna, ale tak machinalnie, jak gdyby nie zdawała sobie sprawy z tego, co zaszło. Wszyscy się cieszyli, po pię ciu minutach zacz ęły się nawet śmiechy. Niekiedy tylko, przypominaj ą c sobie o tym, co zaszło, Dunia ścią gała brwi i bladła. Pulcheria Aleksandrowna nie spodziewała si ę wcale, że również bę dzie si ę cieszy ć: jeszcze tego dnia rano zerwanie z Łużynem uwa ż ałaby za straszn ą katastrof ę. Za to Razumichin był uszcz ęś liwiony. Nie odwa ż ył się jeszcze z tym zdradzić, ale trzą sł się jak w febrze, jakby pię ciopudowy ciężar spadł mu z serca. Teraz ma prawo poś wi ę cić im życie, służyć im... Zreszt ą któż to moż e wiedzieć, co si ę teraz jeszcze zdarzy! Lecz ze wzmo ż onym lękiem odp ę dzał wszelkie marzenia, boj ą c się swej wyobra ź ni. Tylko Raskol-nikow nie ruszył się z miejsca, niemal ponury i roztargniony. On, który najbardziej nalegał na zerwanie z Łużynem, teraz jakby najmniej interesował się tym, co zaszło. Dunia mimo woli pomy ślała, że cią gle jeszcze jest zły na nią, Pulcheria Aleksandrowna zaś przygl ą dała mu si ę lękliwie. — Cóż powiedział ci Swidrygajłow? — podeszła do niego Dunia. 372 — Ach, prawda! — zawołała Pulcheria Aleksandrowna. Raskolnikow podniósł głowę. — Koniecznie chce ci ofiarowa ć dziesi ęć tysi ę cy rubli i pragnie się raz z tob ą zobaczy ć w mojej obecno ś ci. — Zobaczy ć się! Za nic w świecie! — krzykn ęła Pulcheria Aleksandrowna. — Jak on śmie proponowa ć jej pieni ą dze! Nast ę pnie Raskolnikow powtórzył (dosyć sucho zreszt ą) swoj ą rozmow ę ze Swidrygajłowem. Nie wspominał nic o zjawianiu si ę ducha Marfy Pietrowny, nie chc ą c wdawa ć si ę w zb ę dne szczegóły i maj ą c wstr ę t do prowadzenia jakiejkolwiek zbytecznej rozmowy. — Cóż eś mu odpowiedział? — zapytała Dunia. — Pocz ą tkowo powiedziałem, że nic ci nie bę d ę powtarzał. Wówczas oświadczył mi, że sam wszelkimi sposobami bę dzie dąż ył do spotkania się z tob ą. Zapewniał, że nami ę tno ść jego była przelotna i że obecnie nic już do ciebie nie czuje... Nie chce, żebyś wyszła za m ąż za Łuż yna. W ogóle był niewyra ź ny. — Co ty są dzisz o tym, Rodia? Jaki ci si ę wydał? — Przyznaj ę, że dokładnie nic nie rozumiem. Proponuje dziesi ęć tysi ę cy, twierdził zaś, że nie jest bogaty. Opowiada, że wybiera si ę w jak ąś podró ż, a po dziesi ę ciu minutach nie pami ę ta, że mówił o tym. Potem nagle powiada, że ma zamiar się ożenić i że mu już kogoś swataj ą... Zapewne ma jakieś cele na widoku i najprawdopodobniej — złe cele. Z drugiej strony trudno przypu ś ci ć, żeby tak głupio zabrał si ę do rzeczy, jeżeli rzeczywi ś cie miałby jakieś złe zamiary... Naturalnie odmówiłem raz na zawsze w twoim imieniu przyj ę cia tych pieni ę dzy... W ogóle wydał mi si ę bardzo dziwny, a... nawet... zauwa ż yłem objawy jakby pomieszania zmysłów. Moż e się jednak myl ę. Moż e to jest jakieś swoiste krę tactwo. Ś mier ć Marfy Pietrowny, zdaje si ę, zrobiła na nim wraż enie... — Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie — westchn ęła Pulcheria Aleksandrowna. — Całe życie bę d ę się za nią modliła. Co by si ę z nami stało, Duniu, bez tych trzech tysi ęcy! Mój Boż e, niczym z nieba nam spadły. Wiesz, Rodia, dziś rano miałyśmy 373 zaledwie trzy ruble przy duszy i kombinowałyśmy, jakby tu najpr ę dzej zastawi ć zegarek, żeby unikn ąć pożyczki od tego tam, póki si ę sam nie domy śli. Dunia zdawała się być pod silnym wraż eniem propozycji Swidrygajłowa. Stała zamy ś lona.
— On zamierza coś strasznego! — powiedziała szeptem do siebie, wzdragaj ą c się. Raskolnikow spostrzegł ten jej niezwykły strach. — Myśl ę, że bę d ę musiał się raz jeszcze z nim zobaczy ć — rzekł do Duni. — Bę dziemy go śledzili! Ja go wyśledz ę! — energicznie oświadczył Razumichin. — Oka z niego nie spuszcz ę, Rodia mi pozwolił. Powiedział mi: „Pilnuj siostry!" A pani pozwoli, Awdotio Romanowno? Dunia uśmiechn ęła się i podała mu rę k ę, ale troska nie schodziła z jej twarzy. Pulcheria Aleksandrowna spogl ą dała na nią nieś miało, zreszt ą te trzy tysi ą ce najwyra ź niej podziałały na nią uspokajaj ą co. Po kwadransie toczyła się już ogólna ożywiona rozmowa. Nawet Raskolnikow, choć sam się nie odzywał, czas jakiś przysłuchiwał si ę uwa ż nie. Za to Razumichin perorował. — I po cóż, po cóż maj ą panie wyjeż dż ać? Co panie bę d ą robiły w tej mieś cinie? A najważ niejsze jest to, że bylibyś cie tu wszyscy razem, jesteście sobie bardzo potrzebni, wierzcie mi, bardzo potrzebni! Cho ć by na czas jakiś... Przyjmijcie mnie na przyjaciela, na wspólnika, a zapewniam, że założymy doskonałe przedsi ę biorstwo. Posłuchajcie, pa ń stwo, wytłumacz ę wam dokładnie, o co chodzi, mam my śl! Dziś rano już o tym myślałem, kiedy si ę jeszcze nic nie zdarzyło... Sprawa jest tego rodzaju: mój wuj (zapoznam was z nim: zacny i bardzo do rzeczy starowina!)ma kapitalik, tysi ą c rubli, żyje z emerytury i na niczym mu nie zbywa. Od dwóch lat już mnie zanudza, żebym wzi ął te tysi ą c rubli i płacił mu po sześć procent. Wiem, o co mu chodzi: chciałby mi pomóc. W zeszłym roku nie potrzebowałem pomocy, ale w tym roku zdecydowałem si ę 374 wzi ąć i lyiKo c/eKaiem na jego przyjazu. ranie uauz ą urugi tysi ąc z tych trzech, na pocz ą tek to wystarczy. Zrobimy spółkę. A oto czym się zajmiemy... Razumichin pocz ął przedstawia ć swój projekt. Dowodził obszernie, że wszyscy prawie księ garze i wydawcy poj ę cia nie maj ą o swoim towarze, a zatem są złymi fachowcami. Tymczasem porz ą dne wydawnictwa zawsze się opłacają i daj ą zyski, czasami nawet powa ż ne. Razumichin marzył o działalności wydawniczej, pracuj ą c od dwóch lat dla różnych wydawnictw i znaj ą c nieźle trzy języki europejskie. Wprawdzie sześć dni temu powiedział Raskolnikowowi, aby skłonić go do przyj ę cia połowy tłumaczenia i trzech rubli zadatku, że w niemieckim jest kiepski, lecz było to kłamstwo i Raskolnikow dobrze o tym wiedział. — Dlaczego nie mamy wykorzysta ć sytuacji? — gor ą czkował si ę Razumichin. — Mamy w rękach najwa ż niejszy środek, własne pieni ą dze! Naturalnie, trzeba w to włożyć dużo pracy, ale bę dziemy pracowali, pani, ja i Rodia... Niektóre wydawnictwa przynosz ą teraz spore zyski. Zaś podstaw ą przedsi ę biorstwa bę dzie to, że bę dziemy wiedzieli, co właściwie należ y tłumaczyć. Bę dziemy tłumaczyli, wydawali, uczyli si ę, wszystko razem. Teraz mog ę się przyda ć, bo mam doś wiadczenie. Już dwa lata pętam się po wydawcach i znam wszystkie ich triki: nie świ ę ci garnki lepi ą, wierzcie mi! I dlaczego, dlaczego wyci ą ga ć dla kogo ś kasztany z ognia! Znam dobrze i trzymam w tajemnicy kilka takich dzieł, że za sam pomysł przetłumaczenia i wydania ich moż na by wzi ąć po sto rubli za tom. Zaś za jedno z nich nawet pi ę ciuset bę dzie mało. I wyobra ź cie sobie, że gdybym komu ś zaproponował, jeszcze mieliby w ątpliwo ś ci, takie to zakute łby!Wszystkie sprawy fachowe, drukarnie, papier, sprzeda ż moż ecie mi pozostawi ć. Znam się na tym. Zaczniemy ostroż nie i dojdziemy do wielkich rzeczy. W najgorszym razie bę dziemy mieli z czego żyć, a już bez w ątpienia wyjdziemy na swoje. Duni błyszczały oczy. 375 — Bardzo mi si ę podoba pa ń ski projekt — powiedziała.
— Ja oczywiś cie na niczym się nie znam — odezwała si ę Pulcheria Aleksandrowna — moż e to i dobre, zreszt ą Bóg raczy wiedzieć. Nazbyt to nowe dla mnie, nieznane. Naturalnie, musimy tu pozosta ć, choć by na krótki czas... Spojrzała na Rodi ę. — Co o tym myślisz, bracie? — zapytała Dunia. — Są dz ę, że to bardzo dobry pomysł — odpowiedział Raskolnikow. — O samodzielnym przedsi ę biorstwie oczywiś cie nie należ y jeszcze myśleć, ale pięć czy sześć książ ek moż na wydać z niew ą tpliwym powodzeniem. Sam znam jedno dzieło, które na pewno by poszło. Jeśli zaś chodzi o to, czy on potrafi poprowadzi ć interes, to nie ma najmniejszych w ątpliwo ś ci, zna się na tym... Zreszt ą znajdziecie jeszcze czas, by omówi ć spraw ę... — Hurra! — krzykn ął Razumichin. — Teraz czekajcie: wasi gospodarze maj ą w tym samym domu jeszcze jedno mieszkanie, samodzielne, umeblowane, nie łączy się z hotelem, cena umiarkowana, trzy pokoiki. Na pocz ą tek radz ę je wynaj ąć. Zastawi ę paniom jutro zegarek, przynios ę pieni ą dze i wszystko się urz ą dzi. A co najwa ż niejsze, bę dziecie mogli wszyscy troje mieszka ć razem — Rodia z wami. Rodia, a ty dok ą d si ę wybierasz? — Jak to, Rodia, już odchodzisz? — prawie ze strachem zapytała Pulcheria Aleksandrowna. — W takiej chwili! — zawołał Razumichin. Dunia patrzyła na brata z niedowierzaniem i zdziwieniem: miał czapk ę w rę ce, szykował si ę do wyjścia. — Cóż to, przecie ż nie umieram i nie rozstajemy si ę na wieki — wyrzekł jako ś dziwnie. Uś miechn ął się niby, choć właściwie nie był to uś miech. — Zreszt ą, kto wie, moż e widzimy si ę ostatni raz... — dodał niebacznie. Pomy ś lał to i mimo woli wypowiedział na głos. — Co si ę z tob ą dzieje! — krzykn ęła matka. 376 mzicsz, Koaiar — zapyiaia zaziwion ą JJunia. — Tak, musz ę już iść — odpowiedział niepewnie, jakby nie wiedział, co ma powiedzie ć, ale na jego bladej twarzy malowała si ę stanowcza decyzja. — Chciałem powiedzie ć... idą c tutaj... chciałem powiedzie ć wam, tobie, mamo, i tobie, Duniu, że lepiej bę dzie, jeżeli rozstaniemy si ę na pewien czas. Ź le się czuj ę, jestem niespokojny... Przyjd ę póź niej, sam przyjd ę, kiedy... bę dzie moż na. Pami ę tani o was i kocham... Zostawcie mnie! Zostawcie mnie samego. Już dawno tak postanowiłem... To mocne postanowienie. Cokolwiek się ze mn ą stanie, zgin ę czy nie, chc ę być sam. Zapomnijcie o mnie zupełnie. Tak bę dzie lepiej... Nie dowiadujcie się o mnie. Jak bę dzie trzeba, przyjd ę sam albo... wezw ę was. Moż e jeszcze wszystko bę dzie dobrze!... Teraz, jeśli mnie kochacie, wyrzeknijcie się mnie... inaczej znienawidz ę was, czuj ę to... Ż egnajcie! — O, Boże! — krzykn ęła Pulcheria Aleksandrowna. Matka i siostra były przera ż one, Razumichin równie ż. — Rodia, Rodia! Pogód ź się z nami! Niech bę dzie jak dawniej! — lamentowała biedna matka. Raskolnikow powoli obrócił si ę i ruszył ku drzwiom. Dunia dop ę dziła go. — Rodia, co robisz z matk ą! — szepn ęła z oczyma płonącymi oburzeniem. Spojrzał na nią ponuro. — To nic, przyjd ę, bę d ę przychodził!— mrukn ął półgłosem, jakby nie wiedz ą c, co chce powiedzie ć, i wyszedł z pokoju. — Egoista, zły i bez serca! — krzykn ęła Dunia. — Obłąkany, nie bez serca! On jest obłąkany, czy pani tego nie widzi? Sama pani jest bez serca!... — z przej ę ciem szeptał jej do ucha Razumichin, ścisn ą wszy mocno za ręk ę.
— Zaraz wróc ę! — krzykn ął, zwracaj ą c si ę do struchlałej Pulcherii Aleksandrowny, i wybiegł z pokoju. Raskolnikow czekał na niego na ko ń cu korytarza. — Wiedziałem, że przyjdziesz — powiedział. — Wró ć do nich i zosta ń z nimi. Bą dź z nimi jutro... i zawsze. Ja... moż e przyjd ę... jeśli się da. Ż egnaj! — I nie podaj ą c mu ręki, odszedł. 377 — /\ieciOKą ur L.O 10: — bą kał zupełnie zaskoczony Razumichin. Raskolnikow zatrzymał si ę znowu. — Raz na zawsze: nigdy nie pytaj mnie o nic. Nie mam ci nic do powiedzenia. Nie przychod ź do mnie. Możliwe, że przyjd ę tutaj. Zostaw mnie... Ale ich nie opuszczaj. Rozumiesz? Korytarz był ciemny. Stali pod lamp ą. Przez chwil ę patrzyli na siebie w milczeniu. Razumichin do ko ń ca życia zapami ę tał tę chwil ę. Pal ą ce, nieruchome spojrzenie Raskolnikowa, pot ęż niej ą c z każ d ą chwil ą, przenikało w jego dusz ę i świadomo ść. Nagle Razumichin drgn ął. Coś dziwnego przemkn ęło mi ę dzy nimi... Jaka ś myśl zamajaczyła, jakby aluzja; było to coś strasznego, potwornego, co obaj nagle poj ęli... Razumichin zbladł jak trup. — Rozumiesz teraz? — zapytał nagle Raskolnikow z boleśnie wykrzywion ą twarz ą. — Wró ć, idź do nich — dodał, odwrócił si ę szybko i wyszedł. Nie bę d ę opisywał tego, co działo się tego wieczora z Pul-cheri ą Aleksandrown ą, kiedy Razumichin wrócił, jak uspokajał je, przysi ę gał, że Rodi trzeba da ć odpocz ąć, przysi ę gał, że Rodia na pewno przyjdzie, bę dzie przychodził codziennie, że jest bardzo, bardzo rozstrojony i że nie należ y go draż nić. On, Razumichin, bę dzie czuwał nad nim, sprowadzi mu dobrego doktora, najlepszego, zwoła konsylium... Jednym słowem, od tej chwili pocz ą wszy, Razumichin stał się dla nich synem i bratem. IV Raskolnikow zaś poszedł nad kanałem prosto do domu, w którym mieszkała Sonia. Dom był dwupi ę trowy, stary, pomalowany na zielono. Z trudem odnalazł stróża i dowiedział si ę, gdzie mieszka krawiec Kapernaumow. Wyszukawszy w kącie podwórza wejście na w ą skie i ciemne schody, wdrapał się na drugie piętro i wszedł na galeri ę od strony podwórza. Gdy tak 378 Dłądził w ciemno ś ci, nie mog ą c się zorientowa ć, gdzie właściwie jest wejście do Kapernaumowa, nagle o trzy kroki od niego otworzyły si ę jakieś drzwi; przytrzymał je odruchowo. — Kto tam? — zapytał zaniepokojony kobiecy głos. — To ja... do pani — odpowiedział Raskolnikow i wszedł do małego przedpokoiku. Na wygniecionym krześle stała świeca w pogi ę tym, mosi ęż nym lichtarzu. — To pan! O Boże! — krzykn ęła Sonia słabym głosem, staj ą c jak wryta. — Do pani któr ę dy?, tę dy? Raskolnikow szybko wszedł do pokoju, staraj ą c się nie patrzeć na nią. Po chwili weszła ze świec ą Sonia, postawiła lichtarz. Stała przed Raskolnikowem zmieszana, nieprawdopodobnie zdenerwowana i widocznie przestraszona jego niespodziewanymi odwiedzinami. Wtem fala krwi uderzyła do jej bladej twarzy, a nawet łzy stan ęły jej w oczach... Dławiło ją coś w gardle, ogarn ęła ją odraza, wstyd i lubość. Raskolnikow odwrócił się szybko i usiadł przy stole. Przelotnym spojrzeniem obrzucił pokój. Pokój był duż y, ale bardzo niski. Zamkni ę te drzwi w lewej ścianie prowadziły do Kapernaumowów, którzy ten jeden tylko pokój odnajmowali lokatorom. Drzwi w
przeciwległej ścianie — prawej — były zabite. Prowadziły do drugiego, są siedniego mieszkania, maj ą cego już inny numer. Pokój Soni przypominał szop ę: miał kształt nieprawidłowego czworoboku i to nadawało mu jakiś pokraczny wygl ą d. Ś ciana o trzech oknach, wychodz ą cych na kanał, biegła jakoś na ukos, wskutek czego jeden k ąt, bardzo ostry, gin ął gdzieś w głębi, tak że przy słabym świetle nie moż na było go dojrzeć, drugi zaś kąt był nadmiernie rozwarty. W całym tym wielkim pokoju prawie nie było mebli. W ką cie, na prawo, stało łóżko, obok niego, bliżej drzwi, krzesło. Przy tej samej ścianie, co łóżko, tuż obok drzwi, prowadz ą cych do cudzego mieszkania, stał zwyczajny, zbity z de379 sę k stół, pokryty niebieskim obrusem. Przy stole — dwa wyplatane krzesła. Nast ę pnie, przy przeciwległej ścianie, w pobliż u ostrego kąta pokoju stała niewielka, nie malowana komoda, która zdawała się gin ąć w pustce. I to wszystko. Ż ółtawa, obdarta i przybrudzona tapeta mocno sczerniała we wszystkich kątach. Prawdopodobnie w zimie była tu wilgoć i dymił piec. Nę dza rzucała si ę w oczy: przy łóżku nie było nawet zasłonek. Sonia w milczeniu patrzyła na swego gościa, tak uważnie i bez skr ę powania ogl ą daj ą cego jej pokój. Wreszcie zacz ęła drżeć ze strachu, jakby stała przed sę dzi ą, od którego zależał jej los. — Ja tak późno... Czy jest już jedenasta? — zapytał Raskol-nikow, cią gle jeszcze nie patrz ą c na ni ą. — Jest — wyb ą kała Sonia. — Tak, tak, już wybiła!— zacz ęła nagle mówi ć szybko, jak gdyby uważ ała to za wyjście z sytuacji. — U gospodarzy tylko co zegar wybił... Słyszałam... Już wybiła. — Przyszedłem do pani po raz ostatni — ponuro ci ą gn ął Raskolnikow, aczkolwiek był u niej po raz pierwszy. — Być moż e, nie zobaczymy si ę wi ę cej... — Pan... wyjeż dż a? — Nie wiem... Wszystko jutro... — Nie bę dzie pan jutro u Katarzyny Iwanowny? — drżą cym głosem zapytała Sonia. — Nie wiem. Wszystko jutro rano... Nie o to chodzi: chciałem pani coś powiedzieć... Podniósł na ni ą zamy ślone oczy i dopiero teraz spostrzegł, że on siedzi, a ona cią gle jeszcze stoi przed nim. — Dlaczego pani stoi? Niech pani usi ą dzie — powiedział zmienionym, cichym i mi ę kkim głosem. Sonia usiadła. Raskolnikow serdecznie i prawie współczująco patrzył na nią przez chwil ę. — Jaka pani szczuplutka! Co za ręka, zupełnie przezroczysta. Palce jak u umarłej. — Uj ął jej rę k ę. Sonia uśmiechn ęła się blado. 380 — zawsze Dyłam taka — powiedziała. — I wtedy, gdy mieszkała pani u rodziców? — Tak. — No tak, oczywiś cie! — powiedział, urywaj ą c raptownie. Wyraz jego twarzy i dź wi ę k głosu znowu się zmieniły. Jeszcze raz rozejrzał się wokoło. — Pani odnajmuje ten pokój od Kapernaumowa? — Tak. — On tam mieszka, za tymi drzwiami? — Tak... Maj ą taki sam pokój. — Wszyscy w jednym? — W jednym. — W nocy bałbym się spać w tym pokoju — zauwa ż ył ponuro.
— Moi gospodarze to dobrzy ludzie, bardzo serdeczni — odpowiedziała Sonia, która jeszcze jakby nie przyszła do siebie i nie oprzytomniała. Wszystkie meble i wszystko... to ich. Oni są bardzo dobrzy, a dzieci cz ę sto do mnie przychodz ą... — To jąkały? — Tak... On si ę jąka i jest kulawy. Ż ona takż e... Właściwie nie jąka się, ale jakby nie wymawia wszystkiego. Jest bardzo dobra. On jest z chłopów. Maj ą siedmioro dzieci... Tylko najstarsze się jąka, inne są po prostu chore... ale si ę nie jąkaj ą... Sk ą d pan wie o nich? — zapytała z pewnym zdziwieniem. — Ojciec pani mi opowiedział. Opowiedział mi wszystko o pani... I o tym, jak pani wyszła o godzinie szóstej, a wróciła po ósmej, i o tym, jak Katarzyna Iwanowna kl ęczała przy pani łóżku. Sonia zmieszała się. — Dziś wydawało mi si ę, że go widz ę — wyszeptała nieś miało. — Kogo? — Ojca. Szłam ulic ą tu zaraz na rogu, po dziewi ą tej, a on niby sobie idzie przede mn ą. Całkiem jakby to był on. Już chciałam nawet wst ą pi ć do Katarzyny Iwanowny. 381 — Spacerowała pani? — Tak — krótko szepn ęła Sonia ze spuszczonymi oczami, znowu zmieszana. — Katarzyna Iwanowna nie bijała pani tam, u ojca? — Ależ sk ą d! Co pan mówi! Jak pan moż e! Wcale! — Sonia ze strachem popatrzała na niego. — To pani ją kocha? — Ją? Czyż moż e by ć inaczej? — rzekła Sonia, załamawszy r ęce z żalem i m ę k ą. — Ale pan jej... Gdyby pan ją znał. To zupełne dziecko... Jest zupełnie jak obłąkana... ze zmartwie ń. A była taka m ą dra... Taka szlachetna... taka dobra! Pan o niczym, o niczym nie wie... Ach! Sonia powiedziała to z rozpacz ą, poruszona i zbolała, załamują c rę ce. Blade policzki znowu spłonęły rumie ń cem, w oczach była m ę ka. Widoczne było, że czuła się bardzo dotkni ę ta, że gor ą co pragn ęła coś wyrazi ć, wypowiedzie ć, obronić. Nienasycona litość, jeśli tak moż na powiedzie ć, rozlała si ę nagle na jej twarzy. — Biła mnie! Co pan! Boże mój, biła!A gdyby nawet biła, no to co? No to co? Nic, nic pan nie wie. Ona jest taka nieszcz ęśliwa, ach, jaka nieszcz ęśliwa! I chora... Szuka sprawiedliwo ś ci... Ona jest czysta. Ona tak wierzy, że wszystko powinno być sprawiedliwe, i żąda... Choć by ją torturowano, nie zrobi nic niesprawiedliwego. Nie rozumie, że to jest niemo żliwe, żeby ludzie byli sprawiedliwi, i denerwuje si ę... Jak dziecko, jak dziecko! Ona jest sprawiedliwa, sprawiedliwa. — A co się stanie z pani ą? Sonia spojrzała pytaj ą cym wzrokiem. — Zostały przecież na pani opiece. Prawda, że przedtem też wszystko było na pani głowie, nieboszczyk również do pani przychodził po pieni ą dze na klina. A teraz co bę dzie? — Nie wiem — smutno odparła Sonia. — Zostan ą tam? — Nie wiem, winni są za mieszkanie. Podobno gospodyni powiedziała dzisiaj, że nie chce ich trzyma ć, Katarzyna Iwanowna zaś mówi, że sama ani chwili tam nie zostanie. 382 — z, czegó ż to nabrała takiej odwagi? Liczy na pani ą? — Niech pan tak nie mówi!... Ż yjemy w zgodzie — odezwała si ę Sonia, znowu nagle zaniepokojona i podraż niona, jak rozgniewany kanarek lub inny jakiś mały ptaszek. — Co ona ma zrobi ć ze sob ą? Co mamy robić? — pytała, gor ączkuj ą c si ę. — Ileż si ę ona
napłakała dzisiaj! Przecież ona zmysły traci, czy nie zauwa ż ył pan tego? Traci zmysły. To martwi się jak mała dziewczynka, czy aby jutro wszystko bę dzie w porz ą dku, przek ą ski i wszystko... To załamuje ręce, pluje krwi ą, płacze, nagle w rozpaczy zaczyna bić głową o ścian ę. A potem znowu się uspokaja, liczy na pana: mówi, że pan teraz bę dzie jej pomagał, że pożyczy sobie gdzieś pieni ą dze, wyjedzie ze mn ą do swego rodzinnego miasta i założy tam pensj ę dla dobrze urodzonych panien, że ja bę d ę jej pomocnic ą jako wychowawczyni, że zaczniemy nowe, pię kne życie. Całuje mnie, obejmuje, pociesza i tak wierzy, tak wierzy w te swoje rojenia! Czy moż na jej przeczy ć? Dzisiaj przez cały dzie ń myje, szoruje, naprawia; taka słaba, a szaflik sama dziś wci ą gn ęła do pokoju... zdyszała się i padła na łóżko. Boś my jeszcze dziś rano były na targu kupić buciki dla Pole ń ki i Loni, bo stare już im się rozleciały. Zabrakło nam przy płaceniu pieni ę dzy, dużo zabrakło. Takie milutkie buciczki wybrała, ma gust, pan o tym nie wie... W sklepie przy kupcach rozpłakała się, że zabrakło... Ach, jak żal było patrze ć na to. — Tak, wobec tego rozumiem, że pani... tak żyje... — z gorzkim uśmiechem powiedział Raskolnikow. — A panu moż e nie żal? Nie żal? — poderwała si ę znów Sonia. — Wiem, że pan wszystko oddał, choć pan tego nie widział. A gdyby pan to wszystko zobaczył, o Boż e! Ileż to razy, ile razy doprowadzałam ją do łez!Jeszcze w zeszłym tygodniu! Tak, ja! Na tydzie ń przed jego śmierci ą. Zachowałam się okrutnie. Ile, ile razy to si ę zdarzyło! Cały dzie ń dzisiaj drę czyły mnie te wspomnienia! Sonia załamywała rę ce przy tych bolesnych wspomnieniach. — To pani ma być okrutnic ą? 383 — Tak, ja, ja! Przyszłam wtedy — cią gn ęła, płacząc — a nieboszczyk powiada: „Poczytaj mi, Soniu, głowa mnie jakoś boli, poczytaj... masz tu ksi ąż k ę" i podaje mi ksi ąż k ę, od Andrzeja Siemionowicza sobie pożyczył, od Lebieziatnikowa, tu mieszka, zawsze pożyczał od niego takie zabawne ksi ąż ki. A ja na to: „Musz ę już iść" i nie chciałam czyta ć. Przyszłam do nich głównie po to, żeby Katarzynie Iwanownie pokaza ć kołnierzyk, co mi go przyniosła Lizawieta handlarka. I mankieciki, bardzo tanio, ładniutkie, nowiutkie, z hafcikiem. Katarzynie Iwanownie bardzo się podobały. Ubrała si ę w to, przejrzała w lustrze i ogromnie się jej podobały. „Podaruj mi je, powiada, Soniu, prosz ę ci ę". „Prosz ę cię" — powiedziała, tak ą miała na nie ochot ę. I gdzie by ona to włożyła? Tak tylko, przypomniały się jej dawne, dobre czasy. Przegl ą da się w lustrze, zachwyca się, żadnych sukien przecież nie ma, nic, od tylu lat! Nigdy nikogo o nic nie prosiła. Dumna jest, raczej by wszystko swoje oddała... A teraz poprosiła — tak jej się podobały! Mnie było szkoda oddawa ć. „Na co ci to?" — mówi ę. Tak właśnie powiedziałam: „na co". Nie trzeba było jej tego mówić. Popatrzyła na mnie, ciężko jej się na sercu zrobiło, że jej odmówiłam, aż żal było patrze ć... Nie o kołnierzyk jej szło, ale o tę moj ą odmow ę; widziałam to. Ach, gdybym mogła wszystko odwołać, odrobi ć to wszystko, co powiedziałam... Ach, ja... ale cóż!... co pana to obchodzi! — Pani znała Lizawiet ę, handlark ę? — Tak... A pan ją znał? — z pewnym zdziwieniem spytała Sonia. — Katarzyna Iwanowna ma galopuj ą ce suchoty, umrze niedługo — rzekł po chwili milczenia Raskolnikow, nie odpowiadaj ą c na pytanie. — Nie, nie, nie! — Sonia odruchowo chwyciła go za obie ręce, jakby prosz ą c, żeby nie. — Przecie ż lepiej, żeby umarła. — Nie, nie lepiej, wcale nie lepiej! — powtarzała machinalnie, przeraż ona. 384 — /\aziecir uoK ą a je pani zaoierze, jeśli nie do siebie?
— Sama nie wiem! — jękn ęła Sonia w rozpaczy, chwytaj ą c się za głowę. Widocznie myśl o tym nieraz przychodziła jej do głowy, a on teraz tylko wywołał ją znowu. — A jeżeli pani jeszcze za jej życia, teraz, zachoruje i bę dzie w szpitalu, to co wtedy? — nalegał nielitoś ciwie. — Co też pan mówi, co też pan! To niemo ż liwe. — Twarz Soni wykrzywiła si ę w strasznym przera ż eniu. — Dlaczego niemo żliwe? — cią gn ął Raskolnikow z cierpkim uś miechem. — Jest pani zaasekurowana? Co się wtedy z nimi stanie? Całą gromad ą pójd ą na ulicę, ona bę dzie kaszleć, żebrać i gdzieś głową bić o mur, jak dzisiaj, dzieci bę d ą płakały... Padnie gdzieś, zabior ą do cyrkułu, do szpitala, umrze, a dzieci... — Ach, nie! Bóg do tego nie dopuś ci! — wyrwało si ę wreszcie udr ę czonej Soni. Słuchała, patrz ą c na niego błagalnie, składaj ąc rę ce w niemej proś bie, jak gdyby wszystko zależało od niego. Raskolnikow wstał i zacz ął chodzi ć po pokoju. Upłynęło kilka chwil. Sonia stała z opuszczon ą głową i rękoma, strasznie zgn ę biona. — Nie moż e pani oszcz ę dza ć? Odkładać na czarn ą godzin ę? — zapytał, raptem zatrzymuj ą c się przed ni ą. — Nie — szepn ęła Sonia. — No, oczywiś cie! A próbowała pani przynajmniej? — dodał niemal drwi ą co. — Próbowałam. — I nie udało si ę! No tak, rozumie si ę, nie warto pyta ć. Znowu zaczai chodzi ć po pokoju. Przeszło jeszcze par ę chwil. — Nie co dzie ń pani zarabia? Sonia zmieszała się jeszcze bardziej, krew uderzyła jej do twarzy. — Nie — szepn ęła z m ę cze ń skim wysiłkiem. — Z Pole ń k ą na pewno bę dzie to samo, co z pani ą — rzucił nagle. — Nie, nie. To niemo ż liwe, nie! — jak szalona krzykn ęła głośno Sonia, niczym pchni ę ta nożem. — Bóg, Bóg na tak ą potworno ść nie pozwoli! 13 — Zbrodnia i kara 385 — Nie, nie! Pan Bóg ją obroni, Bóg!... — powtarzała nieprzytomnie. — A moż e Boga wcale nie ma — powiedział Raskolnikow ze złośliwą satysfakcj ą, roześ miał się i spojrzał na nią. Twarz Soni zmieniła się nagle; przebiegały po niej drgawki. Spojrzała na niego z niewysłowionym wyrzutem, chciała coś powiedzie ć, ale słowa nie mogła wydoby ć z gardła i raptem rozpłakała si ę gorzko, kryj ą c twarz w dłoniach. — Pani mówi, że Katarzyna Iwanowna ma pomieszanie zmysłów, ale pani samej rozum się m ą ci — powiedział Raskolnikow po chwili milczenia. Przeszło znów kilka minut. Raskolnikow ci ą gle chodził tam i z powrotem, nie patrz ą c na nią, wreszcie podszedł do niej, oczy mu błyszczały. Ujął ją obiema rę kami za ramiona i spojrzał prosto w zapłakane oczy. Spojrzenie miał suche, pal ą ce, ostre, usta mu drgały... Nagle szybko się schylił i ukl ę kn ą wszy, ucałował jej stop ę. Sonia odskoczyła od niego przera ż ona, jak od szalonego. Rzeczywi ś cie wygl ą dał jak szaleniec. — Co pan? Co pan robi? Przede mn ą! — wyj ą kała, bledn ą c, z boleśnie ściśnię tym sercem. Raskolnikow wstał natychmiast. — Nie tobie się pokłoniłem, lecz całemu ludzkiemu cierpieniu — powiedział z pasj ą i odszedł do okna. — Słuchaj — dodał, wróciwszy do niej po chwili — powiedziałem niedawno pewnemu oszczercy, że nie jest wart twojego małego palca... i że uczyniłem dziś zaszczyt mojej siostrze, sadzaj ą c ją obok ciebie.
— Pan tak powiedział!I przy niej? — krzykn ęła przera ż ona Sonia. — Siedzieć ze mn ą! Zaszczyt! Przecież ja jestem... upadła... wielka grzesznica! Ach, co pan powiedział! — Nie dlatego to powiedziałem, że jesteś upadła i że jesteś grzesznic ą, ale z powodu twojego wielkiego cierpienia. Tak, jesteś wielk ą grzesznic ą, to prawda — dodał uroczy ś cie. — A najwi ę kszym twoim grzechem jest to, że na próż no zatraciłaś 386 siebie i sprzedałaś. Czy to nie okropne? Czy to nie jest okropne, że żyjesz w bagnie, którego tak nienawidzisz, i że sama rozumiesz (gdy tylko chcesz oczy na to otworzy ć), że nikomu tym dobrze nie robisz i nikogo tym nie ratujesz! Powiedz mi nareszcie — mówił w zapami ę taniu — jak to się dzieje, że w tobie taka ha ń ba i podłość godz ą się z innymi, świętymi uczuciami? Przecież słuszniej by było, tysi ą c razy słuszniej i m ą drzej skoczy ć do wody i raz z tym sko ń czy ć. — A co się stanie z nimi? — nieś miało spytała Sonia, spojrzawszy na niego z m ę k ą w oczach, jednocze ś nie jednak jakby wcale nie zdziwiona jego słowami. Raskolnikow dziwnie popatrzył na nią. Wyczytał wszystko w jej jednym spojrzeniu. Wi ę c ona sama już zastanawiała si ę nad tym. Możliwe, że już nieraz myślała w rozpaczy, żeby od razu sko ń czy ć ze sob ą i to tak dalece na serio, że teraz nie zdziwiły jej jego słowa. Nie zauwa ż yła nawet ich okrucie ń stwa (nie zrozumiała również znaczenia jego wyrzutów i jego szczególnego pogl ą du na jej upadek, i było to widoczne). Ale on zrozumiał, do jakiego stopnia gn ę biła ją już od dawna bolesna myśl o jej upadłym, haniebnym życiu. „Co właściwie wstrzymywało ją do tej chwili, myślał, że nie zdecydowała si ę raz już sko ń czy ć ze sob ą?" I dopiero teraz zdał sobie spraw ę z tego, ile znaczyły dla niej te biedne, małe sierotki i ta nieszcz ę sna, półobłąkana suchotnica, biją ca głową o mur. Niemniej jednak rozumiał doskonale, że Sonia ze swoim usposobieniem i z pewnym wykształceniem, jakie otrzymała, z pewno ś ci ą nie zniesie dłużej takiej sytuacji. Zagadk ą tylko było: jak mogła wytrzyma ć tak długo i nie zwariowa ć, skoro nie starczyło jej sił na to, by skoczy ć do rzeki? Rozumiał, że sytuacja, w jakiej się znalazła, jest w społeczeń stwie zjawiskiem przypadkowym, choć niestety, nie odosobnionym i nie wyj ą tkowym. Ale właśnie ta przypadkowo ść, niejakie jej wykształcenie, całe poprzednie życie powinny były ją przecież zabić przy pierwszym kroku na tej ohydnej drodze. Co dodawało jej sił? Czy rozpusta? Ha ń ba dotkn ęła ją raczej czysto mechanicznie. Prawdziwe zepsucie jeszcze ani 387 troch ę me przenikn ęło do jej serca. Zdawał sobie z tego spraw ę: widział to, stała przed nim na jawie... „Ma przed sob ą trzy drogi, myślał, utopi ć si ę w kanale, sko ń czy ć w domu wariatów albo... rzucić się w wir rozpusty, odurzaj ą cej mózg i wysuszaj ą cej serce". Ostatnia ewentualno ść była dla niego najwstr ę tniejsza, ale że był już sceptykiem, teoretykiem, młodym i dlatego okrutnym, przeto wierzył, że właśnie rozpusta była najprawdopodobniejsza. „Czy to możliwe — myślał — że i to stworzenie, które zachowało jeszcze czyst ą dusz ę, z całą świadomo ś ci ą pogr ąży si ę w ko ń cu w ohydnej, cuchn ą cej kloace? A moż e już zacz ęła grz ę zn ąć i właśnie dlatego wytrzymała dotychczas, że grzech nie wydaje się jej już tak odraż aj ą cy? Nie, nie, to niemo ż liwe! — wołałjak poprzednio Sonia. — Nie, przed rynsztokiem broniła ją dotychczas myśl o grzechu i one, te... A jeżeli nie zwariowała dotychczas... ale kto powiedział, że nie zwariowała? Czy jest przy zdrowych zmysłach? Czy moż na tak mówić, jak ona? Czy przy zdrowych zmysłach moż na tak rozumowa ć? Czyż moż na trwać tak nad brzegiem przepa ś ci, nad cuchn ą c ą kloak ą, w której już zaczyna się grz ę zn ąć, i macha ć rę k ą, zatykać uszy, gdy sieją ostrzega przed niebezpiecze ń stwem? Na co ona liczy, czy czeka na cud? Chyba tak. A czyż to nie dowodzi pomieszania zmysłów?"
Uparcie obstawał przy tej myśli. Takie rozwi ą zanie podobało mu si ę nawet bardziej niż inne. Zacz ął przygl ą da ć się jej uważ niej. — Wi ę c ty czę sto si ę modlisz, Soniu? — zapytał. Sonia milczała, on stał obok i czekał na odpowied ź. — Czym ż e byłabym bez Boga? — szepn ęła pr ę dko i gwałtownie, rzuciła na niego przelotne spojrzenie nagle rozbłysłych oczu i mocno ścisn ęła jego r ęk ę. „Miałem racj ę!" — pomy ś lał. — I cóż masz za to od Boga? — zapytał, dociekaj ą c dalej. Sonia długo milczała, jakby nie mogła wydoby ć głosu. Jej w ątła pierś falowała ze wzruszenia. 388 — Niech pan przestanie! Niech pan nie pyta! Pan nie wart... — krzykn ęła surowo, patrz ą c na niego z oburzeniem. „Mam racj ę! Mam racj ę!" — uparcie powtarzał Raskolnikow w myśli. — Wszystko mam! — szepn ęła pr ę dko i znowu spuś ciła wzrok. „Oto rozwi ą zanie! I wyjaś nienie rozwi ą zania" — pomy ślał i przygl ą dał się jej z zachłanną ciekawo ś ci ą. Z innym teraz, dziwnym, prawie bolesnym uczuciem przygl ą dał się tej bladej, szczupłej, nieregularnej i kanciastej twarzyczce, łagodnym niebieskim oczom, które umiały zapłonąć takim ogniem, tak ą surow ą, żywiołową nami ę tno ś ci ą, i drobnej figurce, drżą cej jeszcze z oburzenia i gniewu. Cała ta historia zacz ęła mu się wydawa ć dziwna, niemal nieprawdopodobna. „Opę tana, op ę tana!" — powtarzał w myśli. Na komodzie leżała jakaś książka. Zauwa ż ył ją, chodz ą c po pokoju, teraz wzi ął ją do ręki. Był to Nowy Testament w rosyjskim przekładzie. Ksi ążka była stara, zniszczona, w skórzanej oprawie. — Sk ą d to masz? — krzykn ął z drugiego ko ń ca pokoju. Stała wci ąż w tym samym miejscu, o trzy kroki od stołu. — Dostałam — odpowiedziała niech ę tnie, nie patrz ą c na niego. — Od kogo dostałaś? — Lizawieta przyniosła, prosiłam ją. „Lizawieta! Dziwne!" — pomy ś lał. Sonia stawała się dla niego z każd ą chwil ą coraz dziwniejsza i coraz osobliwsza. Przyniósł ksi ąż k ę do światła i zacz ął przewraca ć kartki. — Gdzie tu jest o Łazarzu? — zapytał. Sonia wci ąż patrzyła w podłogę i nie odpowiadała. Stała nieco bokiem do stołu. — Gdzie tu jest o wskrzeszeniu Łazarza? Znajdź mi, Soniu. Spojrzała na niego z ukosa. — Źle pan szuka... w czwartej ewangelii — szepn ęła surowo, nie zbliżaj ą c się do niego. 389 i przeczytaj mi — powieaziaf, usiacu, fOKcie oparł na stole, ujął rękami głowę i pos ę pnie wpatrzył si ę gdzieś w bok, gotów do słuchania. „No, to za jakieś trzy tygodnie do zobaczenia w wariatkowie! Wygl ą da na to, że sam się tam znajd ę, jeśli nie trafi ę w jeszcze gorsze miejsce" — wymamrotał w myśli. Sonia z wahaniem podeszła do stołu, z niedowierzaniem wysłuchawszy dziwnej propozycji Raskolnikowa. Wzi ęła jednak książk ę do rę ki. — Czy pan tego nie czytał? — zapytała, spojrzawszy na niego przez stół z ukosa. Głos jej stawał si ę coraz surowszy. — Czytałem dawno temu, kiedy się uczyłem. Czytaj! — W cerkwi pan nie słyszał? — Ja... nie chodz ę. A ty cz ę sto chodzisz? — N-nie... — szepn ęła Sonia. Raskolnikow uś miechn ął się. — Rozumiem. Zatem na pogrzeb ojca jutro też nie pójdziesz? — Pójd ę. W zeszłym tygodniu także byłam... na mszy żałobnej.
— Za kogo? — Za Lizawiet ę. Zabili ją, siekier ą. Nerwy drgały w nim coraz bardziej. W głowie zacz ęło mu si ę m ą ci ć. — Przyja ź niłaś się z Lizawiet ą? — Tak... Ona była sprawiedliwa... przychodziła... rzadko... nie mogła... Czytywałyśmy i... rozmawiałyśmy. B ę dzie ogl ą dała oblicze Boga. Dziwne wydało mu się to książkowe wyraż enie i znowu niespodzianka: jakieś tajemnicze spotkania z Lizawiet ą, a obie op ę tane. „I mnie ogarnie tutaj op ę tanie! To zaraźliwe" — pomy ś lał. — Czytaj! — ponaglił Soni ę rozdra ż niony. Sonia wahała si ę jeszcze. Serce jej biło. Nie mogła si ę odwa ż y ć — ona jemu ma czytać. Patrzył, w m ęce niemal, na „nieszcz ę sn ą obłąkan ą". 390 — Po co to panu? Przecież pan jest niewierz ą cy? — szepn ęła urywanym głosem. — Czytaj! Chc ę tego! — nalegał. — Czytałaś przecie ż Lizawiecie. Sonia otworzyła ksi ąż k ę i wyszukała miejsce. Rę ce jej się trzę sły, brakło tchu. Dwa razy zaczynała czytać i nie mogła wymówi ć pierwszej sylaby. — „A zachorował niejaki Łazarz z Betanii"1 — zacz ęła wreszcie z wysiłkiem, lecz przy trzecim wyrazie głos jej drgn ął i urwał się nagle, jak pę kni ę ta struna. Dech jej zaparło, cięż ar przygniatał jej piersi. Raskolnikow poniek ą d rozumiał, dlaczego Sonia nie mogła się przemóc, by mu czytać. A im bardziej rozumiał, tym brutalniej nalegał, by czytała. Zbyt dobrze wyczuwał, jak trudno przychodziło jej teraz zdradzenie i uzewn ę trznienie swego ja. Rozumiał, że te uczucia rzeczywi ś cie stanowiły jej prawdziw ą, dawn ą tajemnic ę, jeszcze z czasów najwcze ś niejszej młodości, gdy mieszkała z rodzin ą, przy nieszcz ę snym ojcu i obłąkanej z niedoli macosze, pośród głodnych dzieci, potwornych wrzasków i wymówek. Zarazem był przekonany, że chocia ż, zabieraj ą c si ę do czytania, Sonia cierpiała i bała się czego ś bardzo, mimo to gor ą co pragn ęła czyta ć, nie zważ aj ą c na swoj ą udr ę k ę i obawy. I właśnie jemu, żeby słyszał. I właśnie teraz, „cokolwiek ma się stać potem!..." Ujrzał to w jej oczach, zrozumiał z radosnego poruszenia!... Przemogła się, opanowała ściskaj ą cy gardło spazm, który przerwał jej w połowie wersetu, i czytała dalej jedenasty rozdział ewangelii św. Jana. Doczytała do dziewi ę tnastego wersetu. — „I przyszło wielu Ż ydów do Marty i Marii, aby je pocieszy ć po stracie brata. Gdy wi ę c Marta usłyszała, że Jezus idzie, wybiegła na jego spotkanie; ale Maria siedziała w domu. Rzekła wię c Marta do Jezusa: Panie! Gdyby ś tu był, nie byłby umarł brat mój. Ale i teraz wiem, że o cokolwiek byś prosił Boga, da ci to Bóg". Tu i dalej według ewangelii św. Jana (J 11, 1-45). 391 Tu przerwała, czuj ą c ze wstydem, że głos jej znów drgn ął i moż e si ę załamać... — „Rzekł jej Jezus: Zmartwychwstanie brat twój. Odpowiedziała mu Marta: Wiem, że zmartwychwstanie przy zmartwychwstaniu w dniu ostatecznym. Rzekł jej Jezus: Jam jest zmartwychwstanie i żywot; kto we mnie wierzy, choć by i umarł, żyć bę dzie. A kto żyje i wierzy we mnie, nie umrze na wieki. Czy wierzysz w to? Rzecze mu..." Ciężko dysz ą c, Sonia czytała dobitnie i głośno, jakby to ona sama czyniła publiczne wyznanie wiary. — „Tak, Panie! Ja uwierzyłam, że Ty jesteś Chrystus, Syn Boży, który miał przyjść na świat".
Zatrzymała si ę, spojrzała na niego, czym pr ę dzej opanowała si ę i czytała dalej. Raskolnikow siedział oparty o stół, słuchał w milczeniu, nieruchomo patrz ą c w bok. Dobiegła do trzydziestego drugiego wersetu: — „Lecz gdy Maria przyszła tam, gdzie był Jezus, i ujrzała go, padła mu do nóg, mówi ą c do niego: Panie, gdybyś tu był, nie byłby umarł mój brat. Jezus tedy, widz ą c ją płacz ąc ą i płaczących Ż ydów, którzy z nią przyszli, rozrzewnił się w duchu i wzruszył si ę. I rzekł: Gdzie go położyliście? Rzekli do niego: Panie, pójdź i zobacz. I zapłakał Jezus. Rzekli wię c Ż ydzi: Patrz, jak go miłował. A niektórzy z nich mówili: Nie mógł ten, który ślepemu otworzył oczy, uczyni ć, aby i ten nie umarł?" Raskolnikow zwrócił się do niej i patrzył ze wzruszeniem. Naprawd ę! Sonia trz ę sła się cała w prawdziwej, rzeczywistej gor ą czce. Spodziewał się tego. Zbliżyła si ę do słów o najwi ę kszym, niesłychanym cudzie i opanowało ją uczucie wielkiego triumfu. Głos jej stał się dźwi ę czny jak metal, triumf i radość brzmiały w nim i pot ę gowały go. Wersety pisma zacierały się, w oczach jej ciemniało, ale i tak umiała na pami ęć to, co czytała. Przy ostatnim wierszu: „Nie mógł, ten który ślepemu otworzył oczy..." — zniżywszy głos, gor ą co i nami ę tnie oddała zw ą tpienie, wyrzut i bluź nierstwo niedowierzaj ą cych, zaślepionych Ż ydów, którzy za chwil ę upadn ą, niczym gromem rażeni, 392 zapłaczą i uwierz ą... „I on, on również zaślepiony i niewierz ą cy, on także za chwil ę usłyszy, takż e uwierzy, tak, tak! Zaraz, natychmiast!" — marzyła i drżała w radosnym oczekiwaniu. — „Jezus, znowu rozrzewniwszy si ę w sobie, poszedł do grobu; była tam pieczara, u której wejś cia leżał kamie ń. Rzekł Jezus: Usu ń cie kamie ń. Rzekła mu Marta, siostra umarłego: Panie! Już cuchnie, bo już jest czwarty dzie ń w grobie". Wyra ź nie zaakcentowała słowo czwarty. „Rzekł jej Jezus: Czyż ci nie powiedziałem, że jeśli uwierzysz, ogl ą da ć bę dziesz chwałę Bożą? Usun ę li wię c kamie ń, gdzie leżał umarły. A Jezus, wzniósłszy oczy w gór ę, rzekł: Ojcze, dzi ę kuj ę ci, żeś mnie wysłuchał. A ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz, ale powiedziałem to ze wzgl ę du na lud stoj ą cy wkoło, aby uwierzyli, że Tyś mnie posłał. A gdy to rzekł, zawołał dono ś nym głosem: Łazarzu, wyjdź! /wyszedł umarły...'1'' Czytała głośno, w uniesieniu, drżą c i truchlej ą c, jak gdyby sama ogl ą dała to na własne oczy. „...mając nogi i ręce powi ą zane opaskami, a twarz jego była owini ęta chust ą. Rzekł do nich Jezus: Rozwi ąż cie go i pozwólcie mu odejść. Wielu wi ę c z Ż ydów, którzy przyszli do Marii i ujrzeli to, czego dokonał Jezus, uwierzyło w niego"". Nie czytała dalej i czytać nie mogła, zamkn ęła ksi ąż k ę i pospiesznie wstała z krzesła. — To już wszystko o Łazarzu — powiedziała urywanym, ale surowym szeptem. Stała nieruchomo, odwróciwszy si ę, nie śmiej ą c spojrze ć na niego, jakby zawstydzona. Ci ą gle jeszcze wstrz ą sały nią gor ą czkowe drgawki. Ogarek świecy dogasał w krzywym lichtarzu, m ę tnie oś wietlaj ą c w tym nę dznym pokoiku zabójc ę i jawnogrzesznic ę, których tak dziwnie zbliżyła wieczna ksi ę ga. Przeszło z pięć minut, a moż e wi ę cej. — Przyszedłem pomówi ć o pewnej sprawie — zas ę piwszy si ę, raptem odezwał si ę Raskolnikow, wstał i podszedł do Soni. 393 Milcz ą c, podniosła na niego oczy. Spojrzenie jej było szczególnie surowe, malowała si ę w nim jakaś niesamowita stanowczo ść. — Porzuciłem dziś moj ą rodzin ę — powiedział Raskolnikow — matk ę i siostr ę. Nie pójd ę już do nich. Zerwałem zupełnie. — Dlaczego? — zapytała jakby oszołomiona Sonia.
Wczorajsze spotkanie z jego matk ą i siostr ą wywarło na niej niezwykłe wraż enie, choć nie zdawała sobie z tego sprawy. Wiadomo ś ci o zerwaniu wysłuchała z przeraż eniem. — Mam teraz tylko ciebie jedn ą — dodał Raskolnikow. — Chod ź my razem... Przyszedłem do ciebie. Oboje jesteś my przekl ę ci, chod ź my wi ę c razem! Oczy mu błyszczały. „Zupełnie jakby był niespełna rozumu!" — pomy ślała Sonia. — Dok ą d pójdziemy? — zapytała przeraż ona, cofaj ą c się mimo woli. — Sk ą d mam wiedzieć? Wiem tylko, że pójdziemy tą sam ą drog ą, wiem na pewno — to wszystko. Mamy jeden cel! Patrzyła na niego, nic nie rozumiej ą c. To jedno tylko pojmowała, że jest on strasznie, niesko ń czenie nieszcz ęśliwy. — Nikt z nich nic nie zrozumie, gdyby ś im powiedziała — cią gn ął dalej Raskolnikow — ale ja zrozumiałem. Jesteś mi potrzebna, dlatego przyszedłem do ciebie. — Nie rozumiem... — szepn ęła Sonia. — Zrozumiesz później. Czyż nie uczyniłaś tego samego? Ty takż e przekroczyłaś... potrafiłaś przekroczy ć. Targn ęłaś si ę na swe życie, zmarnowałaś życie... własne (a to wszystko jedno!).Mogłaś żyć duchem i rozumem, sko ń czysz zaś na placu Siennym... Ale to jest ponad twoje siły i jeśli zostaniesz sama, zwariujesz jak i ja. Już teraz wygl ą dasz jak obłąkana, wi ę c powinni ś my iść razem, jedn ą drog ą. Chod ź my! — Dlaczego? Po co to wszystko? — powiedziała Sonia, dziwnie zaniepokojona i przej ę ta jego słowami. — Dlaczego? Dlatego, że tak dalej być nie moż e — oto dlaczego! Należ y wreszcie oceni ć wszystko powa ż nie i po m ę sku, 394 a nie płakać jak dziecko i wołać, że Bóg nie dopu ś ci! A co bę dzie, jeżeli rzeczywi ś cie jutro odwioz ą cię do szpitala? Tamta, pomylona suchotnica, umrze niebawem, a dzieci? Czy Pole ń ka się nie zmarnuje? Przecież widywałaś tutaj, na rogach ulic, dzieci, które matki wysyłają na żebry? Dowiadywałem się, gdzie mieszkaj ą takie matki i w jakich warunkach. Tam dzieci nie mog ą być dzieć mi, tam siedmiolatek jest rozpustnikiem i złodziejem. A przecie ż dzieci to obraz i podobie ń stwo Boga: „ich jest Królestwo Niebieskie"1. Chrystus kazał je czci ć i kocha ć, są one przyszłą ludzko ś ci ą... — Cóż wię c, cóż wi ę c robić? — z histerycznym szlochem, załamuj ą c ręce, powtarzała Sonia. — Co robić? Skruszy ć, co trzeba, raz na zawsze, i to wszystko, a cierpienie wzi ąć na siebie! Nie rozumiesz? Zrozumiesz póź niej... Wolność i władza, a przede wszystkim władza! Nad wszystkimi drżą cymi stworami, nad całym mrowiskiem!... Oto cel! Zapami ę taj to sobie! To jest moje dla ciebie błogosławie ństwo na drog ę! Być mo że, że rozmawiam z tob ą po raz ostatni. Jeżeli jutro nie przyjd ę, dowiesz się o wszystkim sama, a wtedy przypomnij sobie, co ci dziś mówiłem. I kiedy ś póź niej, po latach, moż e zrozumiesz znaczenie moich słów. Jeżeli przyjd ę jutro, to powiem ci, kto zabił Lizawiet ę. Ż egnaj! Sonia zadrż ała z przeraż enia. — A czy pan wie, kto zabił? — zapytała, lodowaciej ą c ze strachu i patrz ą c na niego dzikim wzrokiem. — Wiem i powiem... Tobie, tobie jednej. Ciebie wybrałem. Nie przyjd ę prosić o przebaczenie, po prostu powiem. Dawno ci ę wybrałem, żeby ci to powiedzie ć, i jeszcze wtedy, kiedy mi ojciec twój o tobie opowiadał, a Lizawieta żyła, postanowiłem to sobie. Ż egnaj! Nie podawaj mi rę ki. Jutro.
Wyszedł. Sonia patrzyła za nim jak za obłąkańcem, ale i ona sama była półprzytomna i czuła to. Krę ciło się jej w głowie. „Boże! Sk ą d on wie, kto zabił Lizawiet ę? Co znaczyły jego 1 Mt 19, 14. 395 słowa? To straszne!" Lecz mimo to myśl nie przychodziła jej do głowy. Zupełnie nie! „O, on musi być bardzo nieszcz ęśliwy!... Porzucił matk ę i siostr ę. Dlaczego? Co się stało? Jakie ma właściwie zamiary? O czym mówił? Ucałował mi nogi i mówił... Mówił (tak, wyraź nie to powiedział!),że nie moż e beze mnie żyć... O, Boże!" Całą noc Sonia gor ą czkowała, majacz ą c. Zrywała si ę czasami, płakała, załamywała ręce, to znów zapadała w gor ą czkowy sen, śniły si ę jej Pole ń ka, Katarzyna Iwanowna, Lizawieta, czytanie Ewangelii i on... On, blady, z płonącymi oczyma... Całuje jej nogi, płacze. O, Boże! Za drzwiami na prawo, za tymi samymi drzwiami, które oddzielały mieszkanie Soni od mieszkania Gertrudy Resslich, znajdował się pokój przejściowy, od dawna nie zamieszkany, należą cy do mieszkania pani Resslich i odnajmowany przez nią, jak głosiły naklejki w bramie i ogłoszenia przylepione na szybach okien wychodz ą cych na kanał. Sonia była przekopana, że pokój ten jest pusty. Tymczasem przez tę godzin ę przy drzwiach nie zamieszkanego pokoju stał Swidrygajłow i zaczaiwszy się, słuchał. Kiedy Raskolnikow wyszedł, Swidrygajłow postał jeszcze chwil ę, pomy ślał, poszedł na palcach do swego pokoju, sąsiaduj ą cego z pustym, wzi ął krzesło i po cichu przystawił je do samych drzwi pokoju Soni. Rozmowa wydała mu si ę zajmuj ą ca i znamienna. I bardzo, bardzo mu si ę podobała, tak dalece, że przyniósł krzesło, żeby w przyszłości, choć by na przykład jutro, nie naraż ać si ę na niewygod ę stania przez całą godzin ę, lecz urz ą dzi ć si ę bardziej komfortowo i być zadowolonym pod każdym wzgl ę dem... Kiedy nast ę pnego dnia rano, punktualnie o jedenastej, Raskolnikow wszedł do biura wydziału śledczego ...skiego komisariatu i zameldował się do Porfirego Pietrowicza. Zdziwił si ę, że kazano mu czeka ć: przynajmniej dziesi ęć minut upłynęło, 396 zanim go wpuszczono. Według jego przewidywa ń powinni byli od razu rzucić się na niego, tymczasem zaś stał w poczekalni, a obok niego krę cili si ę ludzie, najwidoczniej zupełnie się nim nie interesuj ą cy. W nast ę pnym pokoju, wygl ą daj ą cym na kancelari ę, siedziało i pisało kilku pisarzy i widać było, że żaden z nich nie miał poj ę cia, kim jest Raskolnikow. Niespokojnie i podejrzliwie rozgl ą dał si ę po poczekalni, wypatruj ą c, czy nie znajdzie koło siebie jakiego ś konwojenta, czy nie obserwuje go jakieś badawcze oko, by nie uciekł. Ale nic nie zauwa ż ył. Widział tylko typowe, kancelaryjne, zm ę czone drobnymi troskami twarze i jeszcze jakichś ludzi. Nikt nie zwracał na niego uwagi, mógłby nawet iść sobie, gdzie oczy ponios ą. Upewniał się coraz bardziej, że gdyby ten wczorajszy tajemniczy gość, to widmo, które zjawiło się jak spod ziemi, rzeczywi ś cie wszystko widział i wszystko wiedział, to jemu, Raskolnikowowi, nie dane byłoby teraz tak spokojnie stać i czekać... Czy ż czekano by na niego do godziny jedenastej, aż sam raczy się pofatygowa ć? Wobec tego albo ten człowiek o niczym nie doniósł, albo... albo po prostu nie wie o niczym i nic nie widział na własne oczy (zresztą, jak mógłby widzieć?).Czyli że wszystko, co si ę z nim, Raskolnikowem, wczoraj działo, było przywidzeniem wyolbrzymionym przez jego podniecon ą i chor ą wyobra ź ni ę. To domniemanie zacz ęło si ę umacnia ć w nim jeszcze wczoraj, w czasie najwi ę kszej trwogi i rozpaczy. Przemy ślawszy to wszystko teraz raz jeszcze i gotuj ą c si ę do nowej walki, poczuł nagle, że drży, i zawrzał z oburzenia na myśl, że drży ze strachu przed nienawistnym Porfirym Pietrowiczem. Ponowne spotkanie z tym człowiekiem było dla niego czym ś najstraszniejszym. Nienawidził go ponad wszelk ą miar ę, bezgranicznie i aż si ę lękał, że zdradzi się ze sw ą nienawi ś ci ą. Oburzenie jego było
tak silne, że powstrzymało drżenie. Przygotowywał si ę, aby wejść z zimn ą, zuchwałą twarz ą, i dał sobie słowo, że bę dzie się starał milczeć, patrzeć i słuchać i że tym razem za wszelk ą cen ę zapanuje nad swoimi chorobliwie napi ę tymi nerwami. W tej chwili wezwano go do Porfirego Pietrowicza. 397 lak się złożyło, że w danym momencie Porfiry Pi ętro wieź był sam w swoim gabinecie. Gabinet ów był to pokój średniej wielko ś ci. Stał w nim wielki stół przed kanap ą obit ą cerat ą, biurko, w ką cie szafa, kilka krzeseł — wszystkie te biurowe sprz ęty były z jasnego, politurowanego drewna. W kącie, w tylnej ścianie albo raczej przepierzeniu, znajdowały się zamkni ę te drzwi: widocznie za przepierzeniem były jeszcze jakieś pokoje. Po wejś ciu Raskolnikowa Porfiry Pietrowicz zamkn ął drzwi wejś ciowe i zostali sami. Porfiry Pietrowicz przyj ął Raskolnikowa wesoło i uprzejmie i dopiero po jakim ś czasie Raskolnikow z pewnych oznak wywnioskował, że Porfiry Pietrowicz jest zmieszany, jakby go nagle zaskoczono czy przyłapano na czym ś bardzo intymnym. — Szacuneczek! Witam... na naszych śmieciach... — zacz ął Porfiry Pietrowicz, wyci ą gaj ą c na powitanie obie ręce. — Siadaj, dobrodzieju! A może pan nie lubi, jak si ę mówi szacuneczek i... i dobrodziej, tak tout court1! Niech mi pan wybaczy poufałość. Tutaj prosz ę, na kanapk ę. Raskolnikow usiadł, nie spuszczaj ą c oczu z Porfirego. „Na naszych śmieciach", przeprosiny za poufałość, francuskie tout court i tak dalej, i tak dalej, wszystko to było bardzo znamienne. „Wyci ą gn ął do mnie obie ręce, ale żadnej mi nie podał, w por ę je cofn ął" — przemkn ęła mu podejrzliwa my śl. Obaj bacznie si ę obserwowali, lecz gdy tylko ich spojrzenia si ę spotkały, błyskawicznie odwracali wzrok. — Przyniosłem panu ten papierek... w sprawie zegarka... Prosz ę. Jest dobrze czy trzeba przerobi ć? — Co? Papierek? Tak, tak, niech pan bę dzie spokojny, w porz ą dku — po wiedział, jakby spiesz ą c się dok ąś, Porfiry Pietrowicz i dopiero powiedziawszy to, wzi ął pismo i przeczytał. — Tak, w porz ą deczku. Nic wię cej nie trzeba — powiedział równie pospiesznie i położył kartk ę na stole. Potem, po chwili, mówi ą c już o czym ś innym, przełożył ją ze stołu do siebie na biurko. 1 Tout court (fr.)— po prostu. 398 — ran, zaaje się, wspominał wczoraj, ze cnciałDy zapyta ć mnie... formalnie... o moj ą znajomo ść z tą... zabit ą? — zaczai Raskolnikow. „Po co wstawiłem to zdaje siei" — przeleciało mu jak błyskawica przez głowę. „Dlaczego tak niepokoj ę się tym, że wstawiłem to zdaje się T — błysnęła nast ę pna myśl. Nagle zdał sobie spraw ę z tego, że jego drażliwość od samego zetkni ę cia si ę z Porfirym, na skutek dwóch wyrazów, dwóch tylko spojrze ń rozrosła si ę w jednej chwili do potwornych rozmiarów... i że jest to bardzo niebezpieczne: nerwy zawodz ą, zdenerwowanie wzrasta. „Źle, źle... znów powiem za dużo!" — Tak, tak, tak! Moż e pan być spokojny! Co si ę odwlecze, to nie uciecze — mamrotał Porfiry Pietrowicz, chodz ą c koło stołu, jakby bez celu, kieruj ą c si ę to ku oknu, to do biurka, to znów do stołu. To unikał podejrzliwego spojrzenia Raskolnikowa, to znów sam stawał i patrzył mu prosto w oczy. Nadzwyczaj zabawnie wygl ą dała przy tym jego mała, tłuściutka i okr ą gła figurka, która jak piłka toczyła si ę w różne strony i zaraz odbijała si ę od wszystkich ścian i kątów. — Zd ąż ymy, zd ąż ymy!... Pan pali? Ma pan papierosy? Prosz ę papierosika — cią gn ął, podaj ą c gościowi papierosy. — Przyjmuj ę pana tutaj, ale przecie ż moje mieszkanie jest tuż obok, za przepierzeniem... Służbowe. Na razie mieszkam prywatnie. Trzeba było przeprowadzi ć pewien remoncik.
Już prawie sko ń czony... Wie pan, służbowe mieszkanie to doskonała rzecz. Jak pan myśli? — Tak, doskonała rzecz — odpowiedział Raskolnikow, patrz ą c na niego niemal drwi ą co. — Doskonała rzecz, doskonała rzecz... — powtarzał Porfiry Pietrowicz, jakby nagle pomy ś lał o czym ś zupełnie innym. — Tak, doskonała rzecz! — w ko ń cu krzykn ął prawie i spojrzawszy nagle na Raskolnikowa, zatrzymał si ę o dwa kroki przed nim. Uporczywe, głupawe powtarzanie, że służbowe mieszkanie to doskonała rzecz, stało w zbyt jaskrawej sprzeczno ś ci z powa ż nym, myśl ą cym i zagadkowym spojrzeniem, jakie rzucił teraz Porfiry Pietrowicz na swego goś cia. 399 A wiiuv/vyiiv LU waL/icMusc rva.SR.umiJS.uWct. i>ic HlUgl mać się od drwi ą cego i dosyć nieostroż nego wyzwania: — A czy pan wie — zapytał nagle, patrz ą c na Porfirego Pietrowicza niemal zuchwale i jakby upajaj ą c si ę sw ą zuchwałością — że istnieje, zdaje si ę, takie prawnicze prawidło, taki chwyt prawniczy przy wszelkiego rodzaju dochodzeniach: zacz ąć z daleka, od drobiazgów albo nawet od rzeczy powa ż nych, ale zupełnie oboj ę tnych, żeby jak się to mówi, doda ć otuchy przesłuchiwanemu, a właściwie, aby rozproszy ć jego uwag ę, uśpić czujno ść, a potem nagle i całkiem niespodzianie waln ąć prosto w łeb jakimś najfatalniejszym i najniebezpieczniejszym pytaniem, czy tak? Wszelkie regulaminy i instrukcje do dziś dnia, zdaje si ę, świ ę cie się tego trzymaj ą. — Tak, tak... Wi ę c są dzi pan, że ja pana tym służbowym mieszkaniem, tego... co? — Powiedziawszy to, Porfiry Piet-rowicz przymkn ął oczy i mrugn ął porozumiewawczo. Co ś wesołego i chytrego błysnęło mu w twarzy, zmarszczki na czole si ę wygładziły, twarz si ę wyci ą gn ęła, oczka zw ę ziły i nagle zaniósł się długim, nerwowym śmiechem. Trz ę s ą c się i kołysząc całym ciałem, patrzył prosto w oczy Raskolnikowowi. Ten zacz ął si ę równie ż śmiać, choć z przymusem, lecz gdy Porfiry Pietrowicz, widz ą c to, wybuchn ął takim śmiechem, że aż spurpurowiał, wstr ę t przemógł w Raskolnikowowie przezorno ść: przestał się śmiać, zas ę pił się i długo, z nienawi ś ci ą patrzył na Porfirego Pietrowicza, nie spuszczaj ą c wzroku przez cały czas jego długiego, jakby rozmy ślnie przewlekanego śmiechu. Nieostroż noś ci dopu ś ciły się jednak obie strony: wygl ą dało to tak, jakby Porfiry Pietrowicz w oczy wyś miewał się z Raskol-nikowa i nic sobie nie robił z tego, że ten drugi odnosi się do niego z nienawi ś ci ą. Raskolnikow uwa ż ał tę okoliczno ść za wiele znacz ą c ą. Zrozumiał, że Porfiry Pietrowicz poprzednio równie ż nic sobie z niego nie robił, przeciwnie, że to on właśnie, Raskolnikow, wpadł w pułapkę, że kryje się tu oczywiś cie coś, o czym nie wie, jakiś cel, że być moż e, wszystko jest już zaplanowane, lada chwila ujawni się i zaatakuje... 400 w star, wzi ął czapK ę i przyst ą pił wprost do rzeczy: — Porfiry Pietrowiczu — zacz ął zdecydowanym, choć dość podraż nionym tonem. — Wczoraj wyjawił pan życzenie, abym przyszedł do pana na jakieś przesłuchanie. — Zaakcentował specjalnie wyraz przesłuchanie. — Przyszedłem. Jeż eli to panu potrzebne, prosz ę pytać, jeśli nie, niech mi pan pozwoli odej ść. Nie mam czasu, marn coś do załatwienia... Musz ę iść na pogrzeb tego urz ę dnika stratowanego przez konie, o którym pan również wie — dodał, zły zaraz na siebie za ten dodatek, i ci ą gn ął z wi ę kszym jeszcze rozdraż nieniem: — Zbrzydło mi to wszystko, słyszy pan, i to już od dawna... i również przyczyniło się do mojej choroby, słowem — prawie krzykn ął, zdaj ą c sobie spraw ę z tego, że zdanie o chorobie jest jeszcze bardziej niewłaściwe — słowem, zechce pan przesłuchać mnie lub zwolni ć, i to zaraz... Jeż eli zaś ma pan przesłuchiwać, to nie
inaczej niż formalnie! Inaczej się nie zgodz ę. Tymczasem żegnam pana, bo my obaj nie mamy tu wspólnie nic do roboty. — Boże! O co panu chodzi! Po cóż mam pana przesłuchiwać? — zagdakał nagle Porfiry Pietrowicz, zmieniaj ą c natychmiast ton i wyraz twarzy oraz momentalnie przestaj ą c si ę śmiać. — Niechż e pan się uspokoi! — Porfiry Pietrowicz miotał się znów na wszystkie strony i usiłował usadowi ć Raskolnikowa. — Co się odwlecze, to nie uciecze, a wszystko to są głupstwa! Przeciwnie, ciesz ę si ę, że pan nas nareszcie odwiedził. Traktuj ę pana jako gościa. Pan mi wybaczy ten przekl ę ty śmiech, Rodionie Romanowiczu, bo tak chyba panu na imi ę? Jestem nerwowy, rozś mieszył mnie pan swoj ą dowcipn ą uwag ą. Czasami, słowo daj ę, trz ę s ę się tak z pół godziny jak gumelastyka1... Skłonny jestem do śmiechu. Przy mojej kompleksji boj ę się nawet udaru. Niech ż e pan siada, co się z panem dzieje? Prosz ę, dobrodzieju, bo pomy śl ę, że si ę pan obraził... Gumelastyka — elastyczna substancja podobna do smoły. 401 Kaskolnikow słuchał w milczeniu i obserwował go, wci ąż jeszcze gniewnie zas ę piony. Usiadł wprawdzie, ale nie wypuszczał z rąk czapki. — Powiem panu pewn ą rzecz o sobie, że się tak wyrażę, jako przyczynek do mojej charakterystyki — cią gn ął Porfiry Pi ętro wieź, miotaj ą c się po pokoju i w dalszym cią gu unikaj ą c spojrzenia swego goś cia. — Jestem, widzi pan, człowiekiem nieżonatym, nieś wiatowym i nieznanym, a ponadto człowiekiem sko ń czonym, skostniałym, przejrzałym i... i... Czy zauwa ż ył pan, Rodionie Romanowiczu, że u nas, to jest u nas w Rosji, a zwłaszcza w naszych sferach petersburskich, gdy spotykaj ą się dwaj m ą drzy ludzie, którzy jeszcze się dobrze nie znaj ą, ale że tak powiem, szanuj ą si ę nawzajem, jak na przykład my z panem, to przez całe pół godziny nie mog ą znaleźć tematu do rozmowy: siedz ą sztywni i skr ę powani. Wszyscy znajduj ą temat do rozmowy, kobiety na przykład... ludzie światowi na przykład, ludzie z wyższych sfer zawsze maj ą temat do rozmowy, c'est de rigueur1, a ludzie przeci ę tni, jak my, zawsze są onieś mieleni i małomówni... oczywiś cie, ludzie myślą cy, chciałem powiedzie ć. Dlaczegó ż to tak jest, dobrodzieju? Nie interesujemy się sprawami ogólnymi czy też jesteś my aż nazbyt uczciwi i nie chcemy się oszukiwa ć wzajemnie? Nie wiem. Co? Jak pan są dzi? Niechż e pan odłoży kaszkiecik, bo to wygl ą da tak, jakby pan miał już odejść, naprawd ę przykro mi... Ja przeciwnie, ciesz ę się... Raskolnikow odłożył czapk ę i w dalszym ci ą gu milcz ą c, powa ż ny i zas ę piony przysłuchiwał się beztre ś ciwej i m ę tnej paplaninie Porfirego Pietrowicza. „Czy on rzeczywi ś cie zamierza rozproszy ć moj ą uwag ę tą swoj ą głupią gadanin ą?" — Kaw ą pana nie cz ę stuj ę, bo tu nie bardzo wypada, ale dlaczego nie mam sobie zrobi ć przyjemno ś ci i nie posiedzie ć pi ęć minut z przyjacielem — bez przerwy paplał Porfiry Pietro-wicz. — I wie pan, te wszystkie obowi ą zki służbowe... ale niech si ę pan, dobrodzieju, nie gniewa, że ja tak cią gle chodz ę 1 C'est de rigueur (fr.)— to jest konieczne. 402 tam i z powrotem, przepraszam, bardzo si ę boj ę, żeby pana, dobrodzieju, nie obrazi ć, a te troch ę ruchu jest mi niezb ę dnie potrzebne. Ci ą gle siedz ę i rad jestem, że z pi ęć minut mog ę pochodzi ć... hemoroidy... zamierzam się leczyć gimnastyk ą. Podobno radcy stanu, rzeczywi ś ci radcy stanu, a nawet tajni radcy1 ch ę tnie skacz ą sobie przez sznureczek. Wszystko teraz nauka, w naszych czasach... tak... Co się zaś tyczy moich obowi ą zków, przesłucha ń i różnych tam formalno ś ci... pan sam, dobrodzieju, był łaskaw tylko co wspomnie ć o przesłuchaniu... to wie pan, dobrodzieju, że czasami, doprawdy, przesłuchuj ą cy bardziej się plą cze niż przesłuchiwany... Pa ń ska uwaga, dobrodzieju, na ten temat była zupełnie słuszna i wnikliwa (Raskol-nikow wcale nie zrobił podobnej
uwagi!).Pl ą cze się! Naprawd ę plą cze się człowiek! Cią gle jedno i to samo, jak w kołowrotku! Reforma ma by ć2 i przynajmniej nazw ę maj ą nam zmieni ć, che, che, che! Co się zaś tyczy naszych prawniczych chwytów, jak raczył pan dowcipnie się wyrazić, zgadzam się z panem całkowicie. Niech mi pan powie, czy mi ę dzy wszystkimi podsą dnymi znajdzie się ktoś, choć by najciemniejszy kmiotek, który by nie wiedział, że zacznie się, na przykład, usypiać jego czujno ść oboj ę tnymi pytaniami (według trafnego pa ń skiego wyra ż enia), a potem nagle walnie prosto w łeb obuchem, che, che, che! Prosto w łeb, według trafnego pa ń skiego porównania. Che, che! Wi ę c pan naprawd ę myślał, że ja pana chciałem tym mieszkaniem... che, che! Złośliwy z pana człowiek. No, już nie bę d ę. Ale, ale jedno słówko woła drugie, jedna myśl wywołuje drug ą — był pan łaskaw poprzednio wspomnie ć również 1 Tj. dostojnicy pi ątego, czwartego i trzeciego stopnia. Por. przypis na s. 36. 2 Reform ę są downictwa w Rosji zapocz ą tkowała ustawa z 1864 r., w myśl której są dy traciły charakter stanowy, rozprawy stawały się jawne, a sę dziowie — przynajmniej formalnie — niezależ ni; wprowadzono też adwokatur ę i na określonych szczeblach włączono czynnik społeczny (sądy przysi ę głych). Jednocze ś nie uproszczono struktur ę są downictwa. (Kary cielesne z wyroku są dów cywilnych i wojskowych oraz piętnowanie zniesiono w Rosji w 1863 r., zachowuj ą c jednak w pewnych wypadkach rózgi.) 403 o formie d propos przesłuchanka... Co tam forma! Forma w wielu wypadkach, wie pan, to drobiazg. Nieraz rozmawia się tylko po przyjacielsku, bo wygodniej. Forma nigdy nie ucieknie, zapewniam pana. A cóż to jest właściwie forma, pytam pana? Nie moż na prowadz ą cego śledztwo kr ę powa ć form ą na każdym kroku. Praca śledcza jest przecież, że tak powiem, czym ś w rodzaju sztuki wyzwolonej... che, che, che! Porfiry Pietrowicz odetchn ął przez chwil ę. Wci ąż sypał bez przerwy bezmy ślnymi, pustymi frazesami, potem nagle wtr ą cał słówka zagadkowe i znów przechodził do błahostek. Teraz prawie biegał po pokoju, coraz szybciej i szybciej przebieraj ą c tłustymi nóż kami, patrzył w ziemi ę, praw ą rę k ę założył na plecy, a lew ą wymachiwał, wykonuj ą c różne gesty, zupełnie nie odpowiadaj ą ce temu, co w danej chwili mówił. Raskolnikow zauwa ż ył, że biegaj ą c po pokoju, dwa razy jakby zatrzymał si ę na krótk ą chwil ę przy drzwiach i jakby nadsłuchiwał... „Czyż by czekał na kogo ś?" — Ma pan zupełną słuszność — cią gn ął dalej Porfiry Pietrowicz, spogl ą daj ą c na Raskolnikowa wesoło i nad wyraz dobrodusznie (skutkiem czego ten drgn ął i miał si ę na baczno ś ci) — zupełną słuszność, kiedy raczy pan tak dowcipnie wyś miewa ć si ę z form prawniczych, che, che! Bo te nasze (niektóre, naturalnie) głęboko psychologiczne chwyty są nad wyraz śmieszne, a przy tym nieskuteczne w tych wypadkach, kiedy formy je krę puj ą. Ta-ak! Znów wróciłem do formy. Gdybym uważ ał albo powiedzmy lepiej, podejrzewał, że ktoś, ten, tamten czy ów, popełnił, że tak powiem, zbrodni ę w jakiejś sprawie mnie powierzonej... Pan wszak zamierza zosta ć prawnikiem? — Tak, zamierzałem... — Zatem dam panu przykładzik, że tak powiem, na przyszłość. Tylko niech pan nie są dzi, że ośmieliłbym si ę pana poucza ć, pana publikuj ą cego takie artykuły o zbrodniach! Nie-e! Tak tylko, w formie faktu pozwol ę sobie przytoczy ć przykładzik. A zatem, gdybym na przykład uważ ał, że ten, tamten czy ów popełnił zbrodni ę, to w jakim celu, pytam, 404 miałbym go niepokoić przed czasem, nawet gdybym miał dowody przeciwko niemu? Niektórych powinienem, na przykład, aresztowa ć jak najpr ę dzej, a inny mo że mie ć tego rodzaju usposobienie, że doprawdy moż na mu pozwolić pospacerowa ć sobie po mieś cie. Che, che! Widz ę, że pan niezupełnie mnie rozumie, wytłumacz ę wi ę c to panu jaśniej: jeżeli go na przykład wsadz ę zbyt wcze ś nie, mog ę mu przez to, że tak powiem, dać
oparcie moralne, che, che! Pan si ę śmieje? — Raskolnikow ani myślał si ę śmiać: siedział, zacisn ą wszy zę by, i nie spuszczał z Porfirego Pietrowicza swego rozgor ą czkowanego spojrzenia. — A jednak tak właśnie jest, zwłaszcza z niektórymi osobnikami, ludzie bowiem bywaj ą bardzo różni i tu decyduje praktyka. Pan był łaskaw wspomnie ć o poszlakach. Powiedzmy, że są poszlaki, ale przecie ż poszlaki, mój dobrodzieju, miewaj ą zwykle dwa ko ń ce, a ja, sę dzia śledczy, wyznaj ę ze skruch ą, człek ułomny, chciałbym przeprowadzi ć śledztwo z matematyczn ą dokładności ą, chciałbym zdoby ć tak ą poszlak ę, żeby było jak dwa razy dwa cztery! Ż eby udowodnienie było bezsporne i jasne! A jak go wsadz ę za wcześ nie, choć bym był nawet pewny, że to on, przecież sam sobie zmniejsz ę mo żliwo ści zdemaskowania go, a dlaczego? Bo określ ę mu, że tak powiem, jego sytuacj ę, określ ę, że tak powiem, psychologicznie i uspokoj ę go, a wtedy on schowa si ę w swojej skorupie przede mn ą, zrozumie wreszcie, że jest wi ęź niem. Podobno w Sewastopolu, zaraz po bitwie nad Alm ą, m ą drzy ludzie ogromnie się obawiali, że nieprzyjaciel zaraz potem frontalnie zaatakuje i szturmem zdob ę dzie Sewastopol. Kiedy zaś zobaczyli, że nieprzyjaciel zdecydował się na regularne oblęż enie1 — i kopie pierwsz ą lini ę okopów, to podobno ci m ą drzy ludzie bardzo się ucieszyli i uspokoili: sprawa zatem przeci ą gnie się co najmniej ze dwa miesi ą ce, bo kiedyż to nas zdob ę d ą przez regularne obl ęż enie? Pan się znowu śmieje, znowu pan nie 1 Po przegranej przez Rosjan bitwie nad rzek ą Alm ą 8 IX 1854 r., obl ęż enie Sewastopola przez wojska angielskie i francuskie trwało 11 miesi ę cy. 405 wierzy? Oczywi ś cie, i ma pan racj ę. Ma pan racj ę... ma! Zgadzam si ę z panem — s ą to wszystko wyj ą tkowe przypadki, mój przykład to rzeczywi ś cie wyj ą tkowy przypadek! Ale należ y przy tym zwróci ć uwag ę, drogi panie, że przecież przypadek typowy, a taki właśnie maj ą na wzgl ę dzie wszystkie formy i reguły prawnicze, taki właśnie przewiduj ą, o takim właśnie pisz ą w ksi ążkach — taki przypadek w ogóle nie istnieje. A to dlatego, że każ da sprawa, każ da, weź my na przykład zbrodni ę, kiedy zaistnieje w rzeczywisto ś ci, zaraz staje się zupełnie szczególnym przypadkiem, i to czasami przypadkiem absolutnie niepodobnym do żadnego z poprzednich. Czasem zdarzaj ą się bardzo zabawne rzeczy w tym rodzaju. Nieraz, gdybym zostawił takiego jegomo ś cia samemu sobie, nie aresztował go i nie niepokoił, ale on wiedziałby lub przynajmniej domy ślał si ę w każdej godzinie i minucie, że ja wiem o wszystkim, o najmniejszym szczególe, dzie ń i noc śledz ę bez przerwy, pilnuj ę, gdyby miał pełną świadomo ść tego i obaw ę, że go ci ą gle podejrzewam, to przecież, jak Boga kocham, musiałby naprawd ę straci ć głowę i sam przyszedłby, a nawet zrobiłby coś takiego, co już bę dzie dowodem jak dwa razy dwa cztery, i bę d ę miał matematycznie ścisłą pewno ść, a to jest przyjemne. Moż e się to zdarzyć najgłupszemu chłopu, a cóż tu mówić dopiero o którymkolwiek z nas, o dzisiejszym inteligencie, zwłaszcza z pewnymi charakterystycznymi cechami. To już na pewno! Dlatego, mój drogi, wielka to sztuka pozna ć indywidualne cechy człowieka. A nerwy! Zapomniał pan o nerwach! Przecież wszystko to dziś takie chore, marne, nerwowe!... A żółć, ileż w nich wszystkich jest żółci!Mówi ę panu, to istna kopalnia. Czego mam się obawiać, gdy taki chodzi wolno po mieście! A niech sobie pochodzi, niech! Wiem dobrze, że to moja ofiara i nigdzie mi nie ucieknie! I dok ą d miałby uciec, che, che! Za granic ę? Polak ucieknie za granic ę, ale nie on, tym bardziej że ja pilnuj ę, przedsi ę wzi ąłem odpowiednie środki! Ucieknie w głąb kraju ojczystego, co? Ale przecież tam mieszkaj ą chłopi, prawdziwi, rdzennie rosyjscy. Dzisiejszy wykształcony człowiek woli raczej wi ę zienie niż życie 406 z takimi cudzoziemcami, jak nasi kmiotkowie, che, che! Ale to wszystko głupstwa i pozory. Co to znaczy: ucieknie? To tylko forma, a nie istota sprawy. Nie tylko dlatego nie ucieknie
przede mn ą, że nie ma dok ą d ucieka ć: psychologicznie nie moż e uciec przede mn ą, che, che! Ładne wyraż onko, co? Prawo natury nie pozwoli mu uciec przede mn ą, choćby miał dok ą d. Widział pan motyla przy świecy? I on tak samo będzie si ę koło mnie krę cił, będzie się cią gle kr ę cił jak wokół świecy; wolność mu się sprzykrzy, bę dzie się dr ę czył, rozmy ś lał, sam się uwikła jak w sieci, um ę czy się na śmierć! Mało tego, sam osobi ś cie przygotuje mi jakiś matematyczny kąsek, jakieś dwa razy dwa, wystarczy tylko dać mu dłuższy antrakt... Cią gle bę dzie kr ąż ył dookoła mnie, zataczaj ą c coraz mniejsze krę gi, aż buch! Wpadnie mi prosto w usta, ja zaś go połknę, a to naprawd ę wielka przyjemno ść, che, che! Nie wierzy pan? Raskolnikow nie odpowiadał. Siedział blady i nieruchomy, wci ąż z tymż e napi ę ciem wpatruj ą c si ę w twarz Porfirego. „Dobra lekcja! — myślał, lodowaciej ą c. — To już nawet nie kot z myszk ą, jak to było wczoraj. Nie chce przecie ż niepotrzebnie demonstrowa ć mi swojej siły i... podpowiada ć, jest na to za m ą dry... Ma inny cel, ale jaki? Głupstwo, bracie, straszysz mnie i krę cisz! Nie masz dowodów, a ten wczorajszy człowiek nie istnieje! Chcesz mnie zbić z tropu, chcesz mnie przedwcze ś nie zdenerwowa ć i w tym stanie dopa ść, ale nic z tego, spudłujesz! Ale po co mi, po co tak mocno podpowiada?... Liczy na moje chore nerwy!... Nie, bracie, nic z tego, spudłujesz, chociaż coś nieco ś sobie przygotowałeś... No, zobaczymy, coś ty sobie takiego przygotował". Raskolnikow zebrał si ę w sobie, przygotowuj ą c si ę do strasznej i nieznanej katastrofy. Chwilami miał ochot ę rzuci ć si ę i na miejscu zadusić Porfirego. Już wchodz ą c tu, obawiał się takiej furii. Czuł, że wargi ma suche, serce mu kołacze i piana wyst ę puje na usta. Mimo to postanowił milcze ć i na razie nie powiedzie ć ani słowa. Zrozumiał, że to bę dzie najlepsza taktyka w jego położeniu, bo nie tylko sam si ę nie zdradzi, ale kto wie, 407 czy rozdraż niwszy milczeniem swego wroga, nie doprowadzi go do zdradzenia się. Przynajmniej liczył na to. — Widz ę, że pan mi nie wierzy, myśli, że ja panu opowiadam takie naiwne dowcipki — cią gn ął Porfiry, coraz weselszy, bez przerwy chichocz ą c z zadowoleniem i znowu krążą c po pokoju. — Owszem, ma pan racj ę. Sam Bóg dał mi tak ą postur ę 1, która tylko rozś miesza ludzi, niby trefniś2 jestem. Ale widzi pan, musz ę panu powiedzieć i jeszcze raz powtórzy ć, że pan, dobrodzieju, prosz ę wybaczy ć staremu człowiekowi, jest jeszcze młody, że tak powiem, pierwsz ą młodości ą i dlatego rozum ceni pan, jak to w ogóle młodzież, ponad wszystko. Błyskotliwo ść umysłu i teoretyczne dowody rozs ą dku nę c ą pana. Zupełnie jak na przykład dawny austriacki Hofkriegsrat3, o ile mog ę coś są dzi ć o sprawach wojskowych: na papierze już Napoleona rozbili i wzi ęli w jasyr, u siebie w gabinecie wszystko bardzo sprytnie zaplanowali i obliczyli, a tu klops: generał Mack poddaje si ę z całą swoj ą armi ą4, che, che! Widz ę, widz ę, dobrodzieju, wyś miewa si ę pan ze mnie, że ja, taki cywil, wybieram przykłady z historii wojen. Cóż robić, to słabostka, lubi ę wojenne rzemiosło, a szczególnie lubi ę czytać wszystkie korespondencje z frontu... rzeczywi ś cie min ąłem się z powołaniem. Powinienem był służyć w wojsku, naprawd ę. Do Napoleona moż e bym nie doci ą gn ął, ale do majora i owszem, che, che! Wi ęc teraz powiem panu, mój drogi, całą prawd ę tycz ą c ą poszczególnego przypadku: rzeczywisto ść i natura, łaskawco, to są waż ne rzeczy i czasami potrafi ą sobie zakpi ć z najprecyzyjniejszej kalkulacji! Niech pan posłucha starego człowieka, 1 Postura — wygl ą d zewn ę trzny, prezencja. 2 Trefni ś — żartowni ś, błazen. 3 Hofkriegsrat (niem.)— Nadworna Rada Wojskowa, najwyż sza władza wojskowa w Austrii.
4 Chodzi o bitw ę pod Ulm na Dunaju w 1805 r. Otoczony przez wojska Napoleona austriacki feldmarszałek Karl Mack poddał się z całą 20-tysi ę czn ą armi ą, za co stan ął przed są dem wojennym; został zdegradowany oraz pozbawiony wszystkich odznacze ń. 408 mówi ę powa ż nie — mówi ą c to trzydziestopi ę cioletni Porfiry Pietrowicz jak gdyby rzeczywi ś cie się starzał: głos mu się zmienił i cała posta ć si ę kuliła — a przy tym człowieka otwartego... Czy ja jestem otwarty, czy nie? Jak pan są dzi? Zdaje si ę, że chyba jednak tak: udzielam panu takich wiadomo ś ci i nie żądam żadnego wynagrodzenia, che, che! Zatem kontynuuj ę: uwa ż am, że dowcip to wspaniała rzecz, to kwiat natury i ozdoba życia. I jakież to sztuczki potrafi płatać! Czasami wydaje si ę niemo żliwe, żeby jakiś sę dzia śledczy, biedaczysko, mógł się w tym połapać. Zwłaszcza że, jak to zwykle bywa, daje się ponosić własnej fantazji, też jest człowiekiem! I tu temu biedaczkowi śledczemu natura przychodzi w sukurs, w tym sę k! A młodzież, przeceniaj ą ca znaczenie dowcipu, „usuwaj ą ca wszelkie przeszkody" (jak był pan łaskaw wczoraj bardzo m ą drze i dowcipnie się wyrazić), nie domy ś la się nawet tego. Przypu ść my, że on nawet skłamie, on, to jest człowiek z poszczególnego przypadku, owo incognito1, skłamie, przy tym doskonale, jak najsprytniej. Zdawałoby się, triumf, moż e rozkoszowa ć się owocami swego dowcipu, a tu bach! W najciekawszym miejscu, w najskandaliczniejszym momencie — mdleje! Moż e to choroba, prawda też, że nieraz bywa w pokoju bardzo duszno, ale jednak! Ale jednak nasuwa się przypuszczenie! Zełgał pierwszorz ę dnie, nie umiał jednak przewidzie ć natury! Oto gdzie tkwi przewrotno ść! Kiedy indziej znowu ufny w bystrość swego dowcipu zaczyna, robić durnia z człowieka, który go podejrzewa, zblednie, jakby naumy ślnie, jakby udawał, ale zblednie zbyt naturalnie, za dobrze, i znowu nasuwa si ę przypuszczenie! Chociaż na razie uda mu si ę oszuka ć, ale przez noc tamten si ę połapie, jeżeli ma głowę na karku. I tak na każ dym kroku! A wi ę c: zacznie taki uprzedza ć wypadki, bę dzie się pchał, gdzie go nie prosz ą, bę dzie gadał o rzeczach, o których właśnie należ ałoby milcze ć, bę dzie plótł różne bajdy, che, che! sam przyjdzie i zacznie si ę dopytywa ć, dlaczego właściwie go Incognito (lać.)— pod przybranym nazwiskiem; tu: ktoś. 409 jeszcze nie zabieraj ą? Che, che, che! To si ę mo że zdarzy ć naj-błyskotliwszemu człowiekowi, psychologowi, literatowi! Natura ludzka to lustro, najdoskonalsze lustro! Należ y patrzyć w nie i podziwiać, w tym cała rzecz! Dlaczego pan tak pobladł, Rodionie Romanowiczu, czy panu nie duszno, moż e okienko otworzy ć? — Niech pan si ę nie niepokoi, prosz ę — odparł Raskol-nikow i nagle wybuchn ął śmiechem. — Bardzo prosz ę, niech pan si ę nie niepokoi! Porfiry stan ął na wprost niego, odczekał chwil ę i sam roześ miał si ę równie ż. Raskolnikow wstał z kanapy, ostro urwawszy swój zgoła histeryczny śmiech. — Porfiry Pietrowiczu — powiedział głośno i dobitnie, choć ledwo trzymał si ę na nogach — widz ę wreszcie wyra ź nie, że pan po prostu podejrzewa mnie o zamordowanie tej starej i jej siostry, Lizawiety. Oś wiadczam wi ę c panu, ze swej strony, że dawno już mi to zbrzydło. Jeż eli pan uważ a, że ma pan podstawy do prawnego ścigania mnie, niech pan ściga, do aresztowania — niech mnie pan aresztuje. Ale kpić ze mnie w żywe oczy i zadr ę cza ć nie pozwol ę... Nagle usta mu zadrż ały, w oczach błysnęła wściekłość i opanowany dotychczas głos zagrzmiał. — Nie pozwol ę! — krzykn ął, wal ą c z całej siły pi ęści ą w stół. — Słyszy pan? Nie pozwol ę! — Ach, Boż e! Co to si ę znów stało!— krzykn ął najwyra ź niej przestraszony Porfiry Pi ętro wieź. — Dobrodzieju mój, Rodionie Romanowiczu! Mój drogi, co panu jest? — Nie pozwol ę! — wrzasn ął raz jeszcze Raskolnikow.
— Ciszej, dobrodzieju! Ludzie usłyszą, przylec ą! Co im wtedy powiemy, niech pan tylko pomy ś li! — szeptał przeraż ony Porfiry, przysuwaj ą c twarz do samej twarzy Raskolnikowa. — Nie pozwol ę, nie pozwol ę! — powtarzał machinalnie Raskolnikow, ale tym razem już szeptem. Porfiry szybko odwrócił si ę i pobiegł otworzy ć okno. 410 — JNieco śwież ego powietrza! Wody trzeba się napić, mój drogi, przecie ż to atak! — Rzucił się do drzwi, żeby kazać przynie ść wody, ale akurat wtedy spostrzegł stoj ą c ą na rogu stołu karafk ę. — Dobrodzieju, prosz ę — szeptał, podbiegaj ą c do Raskol-nikowa z karafk ą — moż e pomo ż e... — Przestrach i współczucie Porfirego Pietrowicza były tak dalece naturalne, że Raskolnikow zamilkł i z nagłą ciekawo ś ci ą zacz ął mu si ę przygl ą da ć. Wody jednak nie przyj ął. — Drogi panie! Przecie ż w ten sposób doprowadzi si ę pan do obłędu, zapewniam pana! Ach! Niechż e si ę pan napije! Chociaż troch ę! Zmusił go do wzi ę cia szklanki. Raskolnikow machinalnie podniósł ją do ust, lecz oprzytomniawszy, ze wstr ę tem postawił na stole. — Tak, miał pan ataczek! W ten sposób, mój drogi, znowu nabawi się pan dawnej choroby — z przyjacielskim współczuciem zagdakał Porfiry, ci ą gle jeszcze jakiś zmieszany. — Boż e mój, jakż e moż na si ę tak nie szanowa ć? I Dymitr Pro-kofjiwicz był u mnie wczoraj; zgadzam si ę, zgadzam si ę, mam brzydki, złośliwy charakter, a on wyci ą gn ął z tego Bóg wie jakie wnioski!... Mój Boż e! Przyszedł wczoraj, po panu, jedliś my obiad, mówił, mówił, a ja tylko rozkładałem rę ce. Mój Boże, my śl ę... Czy to pan go przysłał?Niech pan usi ą dzie, na Boga! — Nie, nie przysłałem go! Ale wiedziałem, że poszedł do pana i wiedziałem po co — ostro odpowiedział Raskolnikow. — Wiedział pan? — Wiedziałem. I co z tego? — A to, że ja, Rodionie Romanowiczu, mój ty dobrodzieju, wiem jeszcze o innych pa ń skich czynach. O wszystkim wiem! Wiem, jak to chodził pan najmowa ć mieszkanie o zmierzchu, prawie w nocy, szarpał pan za dzwonek, dopytywał si ę o krew, nam ą cił w głowie robotnikom i stróż om. Ja przecież rozumiem pa ń ski nastrój wtedy... Tylko że w ten sposób pan doprowadzi się do obłędu, jak Boga kocham! Zapłacze się pan! Wrze pan 411 zbyt gwałtownie oburzeniem, szlachetnym oburzeniem, bo był pan krzywdzony najpierw przez los, a potem przez rewirowych. Miota si ę wi ę c pan to tu, to tam, żeby zmusi ć, że tak powiem, wszystkich do szybszego zaj ę cia się panem, żeby już raz z tym wszystkim był koniec, bo obrzydły już panu te głupoty i te wszystkie podejrzenia. Czy nie tak? Odgadłem nastrój, co? Tylko że w ten sposób pan nie tylko siebie, ale i Razumichina wp ę dzi mi w chorob ę. A on jest za dobry na to, pan wie o tym. Pan jest chory, a on zacny, wi ę c skłonny do zaraż enia się... Opowiem panu, dobrodzieju, jak si ę pan uspokoi... Dobrodzieju, na Boga, niechż e pan usi ą dzie! Prosz ę bardzo, niech pan odpocznie. Jak pan wygl ą da! Prosz ę usiąść. Raskolnikow usiadł, dreszcze ust ę powały, gor ą co rozchodziło się po całym ciele. Z głębokim zdziwieniem i wielk ą uwag ą słuchał wystraszonego i po przyjacielsku krz ą taj ą cego się przy nim Porfirego Pietrowicza. Nie wierzył w ani jedno jego słowo, aczkolwiek odczuwał dziwn ą ch ęć uwierzenia. Niespodziewane słowa Porfirego o mieszkaniu zaskoczyły go zupełnie. „Cóż to znaczy, że on wie o mieszkaniu — pomyś lał — i sam opowiada o tym?"
— Tak, mieliś my prawie taki sam, psychologiczny przypadek w naszej praktyce są dowej, taki chorobliwy przypadek — ci ą gn ął szybko Porfiry. — Pewien gość również oskarż ył si ę o morderstwo i to w jaki sposób: całą halucynacj ę 1 opowiedział, przedstawił fakty, podał okoliczno ś ci, zmylił, zdezorientował wszystkich i każdego z osobna, a dlaczego? W pewnej mierze, zupełnie mimo woli, stał się on przyczyn ą morderstwa, ale tylko w pewnej mierze. Kiedy się dowiedział, że to on podsun ął myśl mordercom, zacz ął się drę czy ć, tracić zmysły, miał halucynacje, zmarniał całkiem i sam siebie przekonał w ko ń cu, że to on zamordował!Ostatecznie spraw ę rozwikłał są d najwy ż szy. Nieszcz ęś nika uniewinniono i oddano pod dozór lekarski. Dzi ę ki niech będ ą s ądowi najwy ż szemu. Ach! Aj-aj-aj! 1 Halucynacja — przywidzenie, spostrzeganie czego ś nie istniej ą cego. 412 Jaki to ma sens, dobrodzieju? Moż na si ę nabawi ć białej gor ą czki przy takiej skłonności do draż nienia sobie nerwów. Kto to widział, żeby chodzić po nocy, ci ą gn ąć za dzwonki, wypytywa ć si ę o krew! Tak ą psychologi ę poznałem już podczas swojej praktyki. Człowiek ma czasem ch ęć rzucić si ę z okna albo skoczy ć z dzwonnicy, czuje si ę wtedy tak ą siln ą pokus ę. To samo było z tym dzwonkiem... To choroba, prosz ę pana, choroba! Zaczai pan zbytnio zaniedbywa ć swoj ą chorob ę. Moż e poradziłby si ę pan jakiego ś doś wiadczonego medyka, bo jest z panem źle!... Pan bredzi! To wszystko dzieje si ę u pana w malignie!... Raskolnikowowi na chwil ę pociemniało w oczach. „Czyżby on i teraz, czyż by on i teraz kłamał? Niepodobie ń stwo, niepodobie ń stwo!" — odtr ą cał od siebie tę myśl, zdaj ą c sobie spraw ę, do jakiej wściekłości i furii moż e go ona doprowadzi ć, wi ę cej nawet — do obłędu. — To się nie działo w malignie, to si ę działo na jawie! — krzykn ął, nat ęż aj ą c wszystkie władze mózgu, by przejrzeć grę Porfirego. — Na jawie, na jawie, słyszy pan? — Ależ tak, rozumiem i słyszę! Pan wczoraj także mówił, że to nie było w malignie, specjalnie to pan nawet podkre ślał!Ja wszystko wiem i rozumiem, co mi pan moż e powiedzie ć! Ech, ech!... Niech pan tylko posłucha, łaskawco mój, choćby na przykład ta właśnie okoliczno ść. Gdyby pan rzeczywi ś cie, naprawd ę był przest ę pc ą lub był w jakikolwiek sposób zamieszany w tę przekl ę t ą spraw ę, to przecie ż sam nie twierdziłby pan chyba, że pan nie działałw gor ą czce, lecz w zupełnej przytomno ś ci. I to tak stanowczo, z takim niezwykłym uporem. Czy mogłoby to mieć miejsce, czy mogłoby to wtedy mieć miejsce? Moim zdaniem, byłoby wprost przeciwnie: gdyby pan miał cokolwiek na sumieniu, to utrzymywałby pan, że właśnie w malignie, nie inaczej! Czy ż nie tak? Prawda? Wydawało się, że w tym pytaniu tkwi jakiś podst ę p. Raskol-nikow odsun ął się od nachylonego nad nim Porfirego aż na oparcie kanapy i milcz ą c, patrzył mu z niedowierzaniem prosto w oczy. 413 — Albo sprawa z panem Razumichinem: czy przyszedł wczoraj z własnej inicjatywy, czy z pa ń skiej namowy? Powinien by pan powiedzie ć, że z własnej inicjatywy, i ukryć, że to pan go namówił!A pan nie ukrywa tego. Twierdzi pan, że właśnie był przez pana namówiony! Raskolnikow nigdy niczego podobnego nie twierdził. Zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. — Pan cią gle kłamie — powiedział wolno, z wysiłkiem, ze skrzywionymi w bolesnym uśmiechu ustami. — Znowu chce mi pan dowieść, że przejrzał pan moj ą gr ę, że pan z góry wie, co bę d ę panu mówił — ci ą gn ął, zdaj ą c sobie spraw ę z tego, że nie waż y słów tak, jakby należ ało. Mówi ą c to, patrzył mu cią gle prosto w twarz i nagle szalona wściekłość błysnęła w jego oczach. — Kłamie pan cią gle! — krzykn ął. — Pan wie doskonale, że najlepszym wykr ę tem dla przest ę pcy jest nieukrywanie tego, czego ukryć nie moż na! Nie wierz ę panu!
— Akurat, ładny z pana krę tacz! — zachichotał Porfiry Pi ę tro wieź. — Nie moż na z panem dojść do ładu, dobrodzieju, owładnęła panem jakaś melancholia1. Wi ę c nie wierzy mi pan? A ja panu mówi ę, że pan już troch ę wierzy, doprowadz ę do tego, że pan uwierzy całkowicie, bo naprawd ę pana lubi ę i szczerze pragn ę pa ń skiego dobra. Raskolnikowowi zadrgały usta. — Tak, pragn ę. A na zako ń czenie powiem panu — cią gn ął Porfiry, ują wszy lekko, po przyjacielsku rami ę Raskolnikowa powy ż ej łokcia — powiem panu na zako ń czenie: niech pan uważ a na swoj ą chorob ę. Poza tym zjechała teraz do pana pa ń ska rodzina, niech pan pami ę ta o niej. Trzeba się nią opiekowa ć, troszczy ć się o nią, a pan ją tylko niepokoi... — Co to pana obchodzi? Sk ą d pan wie o tym? Czy to pa ń ska rzecz? A wi ę c pan mnie śledzi i chce mi pan dać to do zrozumienia? 1 Melancholia — głęboka depresja psychiczna objawiaj ą ca się niech ę ci ą do życia, a nawet mani ą samobójcz ą. 414 rrzeciez wiem to od pana samego! Pan sobie już nie zdaje sprawy, że w zdenerwowaniu zdradza się pan ze wszystkim przede mn ą i przed innymi. Od pana Razumichina również dowiedziałem si ę wczoraj wielu ciekawych szczegółów. Pan mi przerwał, a chciałem panu właśnie powiedzie ć, że przez swoj ą podejrzliwo ść, mimo całej swojej bystroś ci, stracił pan zdrowy są d o rzeczach. Na przykład, że wróc ę tu do tego samego tematu, sprawa z dzwonkiem: taki drogocenny szczegół, taki fakt (przecież niezbity fakt!)zdradziłem, podałem panu po prostu na tacy ja, sę dzia śledczy! I panu to nic nie mówi? Gdybym pana choć troch ę podejrzewał, czy post ą piłbym tak? Przeciwnie: pocz ą tkowo należ ało uśpić pa ń skie podejrzenia i nie zdradza ć się, że już wiem o tym fakcie. Należ ało odwrócić pa ń sk ą uwag ę, potem nagle, jak obuchem paln ąć w łeb (według pa ń skiego własnego wyraż enia): „A co pan robił, łaskawco, w mieszkaniu zamordowanej o godzinie dziesi ątej czy nawet o jedenastej wieczorem? A dlaczego pan szarpał dzwonek? A dlaczego wypytywał się pan o krew? A dlaczego pan zawracał głowę stróż om i chciał posłać ich do cyrkułu, do rewirowego?" Gdybym choć odrobink ę podejrzewał, to tak właśnie powinienem był się zachowa ć. Należ ałoby przesłuchać pana według wszelkich prawideł, zrobić rewizj ę, a moż e nawet aresztowa ć... Skoro zaś post ą piłem inaczej, to znaczy, że nie żywi ę w stosunku do pana żadnych podejrze ń! A pan stracił trzeź wy pogl ą d i nic pan nie rozumie, powtarzam! Raskolnikow drgn ął całym ciałem. Porfiry oczywiś cie to zauwa ż ył. — Pan cią gle kłamie! — krzykn ął Raskolnikow — nie wiem, jaki ma pan w tym cel, ale cią gle pan kłamie...Poprzednio mówił pan coś zupełnie innego, wię c nie myl ę się... Pan kłamie. — Ja kłamię? — podchwycił Porfiry, najwyra ź niej dotkni ęty, ale nadal z min ą wesołą i drwi ą c ą, jakby za nic miał opini ę pana Raskolnikowa o sobie — ja kłamię? A jak zachowałem się wczoraj wobec pana (ja, sę dzia śledczy)? Podpowiadałem panu, podsuwałem środki obrony, zwracałem uwag ę na tę całą 415 psycnoiogi ę: „^norooa moy, gor ą czka, poKrzywuzeme, melancholia, rewirowi i inne rzeczy!" Co? Che, che... Cho ć prawd ę powiedziawszy, to wszystkie te psychologiczne środki obrony, wymówki i wykr ę ty są bardzo ryzykowne i jak kij maj ą dwa ko ń ce: „Choroba niby, gor ą czka, zjawy, majaczyłem, nie pami ę tam..." Wszystko to prawda, ale dlaczego to, dobrodzieju, w tej chorobie, w gor ą czce majaczyły się akurat takie właśnie zjawy, a nie inne? Bo mogły się przecież majaczy ć inne, no nie? Che, che, che! Raskolnikow spojrzał na niego wyniośle i z pogard ą. — Słowem — powiedział głośno i z naciskiem, wstaj ą c i odpychaj ą c przy tym nieco Porfirego — słowem, chc ę wiedzieć: uznaje mnie pan ostatecznie za wolnego od
podejrze ń czy nie! Niech pan powie, Porfiry Pietrowiczu, niech mi pan powie kategorycznie, zaraz, natychmiast! — Co to za historia! Ładny los mam z panem! — zawołał Porfiry z min ą wesołą, chytr ą i zupełnie spokojn ą. — Po co ma pan wiedzie ć, po co chce pan tyle wiedzieć, skoro nikt pana wcale jeszcze nie zaczai niepokoić? Jest pan jak dziecko: dajcie mi zapałki do zabawy! Dlaczego pan tak si ę niepokoi? Dlaczego pan się sam do nas wprasza, z jakiego powodu? Co? Che, che, che! — Powtarzam panu! — krzykn ął z furią Raskolnikow — że nie mog ę już wytrzyma ć... — Czego? Niepewno ś ci? — przerwał mu Porfiry. — Niech pan mnie nie drę czy! Nie chc ę!... Mówi ę panu, że ja nie chc ę!... Nie mog ę i nie chc ę!... Słyszy pan, czy pan słyszy? — krzyczał, znowu, wal ą c pięści ą w stół. — Ciszej, prosz ę ciszej! Ludzie usłysz ą! Mówi ę powa ż nie: niech pan się strzeż e. Ja nie żartuj ę! — powiedział szeptem Porfiry, ale tym razem nie miał już na twarzy wyrazu przestrachu i babskiej dobroduszno ś ci. Przeciwnie, teraz po prostu rozkazywał, surowo ściągn ą wszy brwi i jakby od razu odrzucaj ą c wszelkie niedomówienia i dwuznaczniki. Ale trwało to tylko chwil ę. Raskolnikow, zaskoczony zrazu, wpadł nagle 416 w isiiiy szat. /\ie rzecz aziwna, znowu usłucnał rozkazu, aby mówić ciszej, chocia ż trz ą sł się w najsilniejszym paroksyzmie wściekłości. — Ja nie pozwol ę si ę dr ę czy ć! — szeptał jak poprzednio, z bólem i nienawi ś ci ą, zdaj ą c sobie nagle spraw ę z tego, że nie moż e si ę oprzeć rozkazowi, co doprowadzało go do wię kszej jeszcze furii. — Niech pan mnie aresztuje, niech pan mnie rewiduje, ale niech pan zechce działać formalnie, a nie igra ze mn ą. Niech pan si ę nie waży... — O formalno ś ci niech pan bę dzie spokojny — przerwał mu Porfiry z chytrym uśmieszkiem, jakby z luboś ci ą obserwuj ą c Raskolnikowa — tym razem zaprosiłem pana, mój dobrodzieju, prywatnie, tylko po przyjacielsku. — Nie chc ę pa ń skiej przyjaź ni, pluję na pa ń sk ą przyjaźń! Słyszy pan! Dosyć, bior ę czapk ę i wychodz ę. No, a co teraz powiesz, jeżeli masz zamiar mnie aresztowa ć? Chwycił czapk ę i skierował się ku drzwiom. — Nie ma pan ochoty zobaczy ć niespodzianki? — zachichotał Porfiry, znowu chwytaj ą c go za łokieć i zatrzymuj ą c przy drzwiach. Najwyra ź niej był coraz weselszy i figlarniejszy, co ostatecznie wyprowadziło Raskolnikowa z równowagi. — Co za niespodzianka? Co znowu? — zapytał, zatrzymuj ą c się i ze strachem patrz ą c na Porfirego. — Niespodzianka siedzi tutaj za drzwiami, che, che, che! — wskazał palcem na zamkni ę te drzwi w przepierzeniu, prowadz ą ce do służbowego mieszkania. — Zamkn ąłem ją na klucz, żeby nie uciekła. — Co takiego? Gdzie? Co?... — Raskolnikow podszedł do drzwi, chciał je otworzy ć, ale były zamkni ę te na klucz. — Zamkni ę te, a oto klucz! Rzeczywi ś cie Porfiry wyj ął z kieszeni klucz i pokazał mu. — Ci ą gle kłamiesz! — zawył Raskolnikow, nie panuj ą c już zupełnie nad sob ą. — Łżesz, przekl ę ty błaźnie! — i rzucił si ę na cofaj ą cego się ku drzwiom, ale wcale nie przestraszonego Porfirego. — Rozumiem wszystko, rozumiem! — skoczył do niego. — Łżesz i drażnisz mnie, żebym się zdradził... 14 --Zbrodnia i kara 417 — ivw\ai«jmv ivv^mcnivj WIVA.U, \j.*Jui wu^iyj u, uaiva^it/j JU^Ł un_y uo. nie moż na si ę zdradzi ć. Przecież pan wpadł w szał. Niech pan nie krzyczy, bo zawołam ludzi.
— Łżesz, nic si ę nie stanie! Wołaj sobie ludzi! Wiedziałeś, że jestem chory, i chciałeś mnie doprowadzi ć do szału, żebym się zdradził, to był twój cel! Nigdy! Przedstaw mi fakty! Ja wszystko zrozumiałem! Nie masz faktów, masz tylko głupie, marne poszlaki od Zamietowa!... Znałeś moje usposobienie, chciałeś mnie doprowadzi ć do furii, a potem nagle oszołomić popami i delegatami... Czekasz na nich! Co? Dlaczego zwlekasz? Gdzie są? Dawaj ich tu! — Jacy znów delegaci, dobrodzieju! Co też się temu człowiekowi majaczy! Ależ tak nie moż na działać formalnie, jak się pan wyraż a, pan si ę nie zna na rzeczy, mój drogi... A formalno ś ci nie uciekn ą, sam się pan o tym przekona... — bą kał Porfiry, nasłuchuj ą c pod drzwiami. W istocie, w drugim pokoju pod samymi drzwiami słychać było jakiś hałas. — Aha, idą! — krzykn ął Raskolnikow — posłałeś po nich!... Czekałeś na nich!... Obliczyłeś sobie... No, dawaj ich tu wszystkich: delegatów, świadków, kogo chcesz... Dawaj! Jestem gotów! Gotów!... Ale w tej chwili zdarzyło się coś dziwnego, coś tak nieoczekiwanego w tych warunkach, że oczywiś cie ani Raskolnikow, ani Porfiry Pietrowicz nie mogli spodziewa ć si ę podobnego rozwi ą zania. VI Póź niej na wspomnienie tego momentu przed oczami Ras-kolnikowa stawała nast ę puj ą ca scena. Hałas pod drzwiami nagle szybko wzmógł się i drzwi się uchyliły. — Co to znaczy? — krzykn ął z irytacj ą Porfiry Pietrowicz. — Uprzedzałem przecie ż... 418 Przez chwil ę nie było odpowiedzi, lecz widać było, że za drzwiami kilku ludzi z kimś się szamotało. — Co to ma znaczy ć? — powtórzył zaniepokojony Porfiry. — Przyprowadziliś my aresztanta, Mikołaja — odezwał się jakiś głos. — Nie potrzeba! Precz! Czeka ć... Sk ą d si ę tu wzi ął? Co za porz ą dki! — krzyczał Porfiry, rzucaj ą c si ę do drzwi. — Bo on... — zacz ął ten sam głos i nagle urwał. Przez par ę sekund, nie dłużej, trwała prawdziwa walka. Nagle ktoś kogoś odepchn ął z siłą i zaraz potem do gabinetu Porfirego wpadł jakiś bardzo blady człowiek. Wygl ą dał ten człowiek na pierwszy rzut oka bardzo dziwnie. Patrzył wprost przed siebie, lecz zdawał się nikogo nie widzieć. W oczach miał wielk ą determinacj ę, ale zarazem śmiertelna bladość pokrywała twarz, jak gdyby przyprowadzono go na miejsce kaźni. Zupełnie białe wargi drżały mu z lekka. Był jeszcze bardzo młody, ubrany był jak człowiek z ludu, średniego wzrostu, szczupły, z włosami przystrzy ż onymi nad czołem, z delikatnymi, troch ę ostrymi rysami twarzy. Odepchni ę ty przez niego konwojent wpadł za nim do pokoju i zdołał chwyci ć go za rami ę. Ale Mikołaj wyszarpn ął rę k ę i wyrwał mu się ponownie. W drzwiach stłoczyło się kilku ciekawych. Niektórzy z nich chcieli również wejść do pokoju. Wszystko to trwało zaledwie chwil ę. — Precz! Jeszcze za wcze ś nie! Czekaj, póki si ę ciebie nie wezwie!... Dlaczego przyprowadzono go tak wcześ nie? — bą kał Porfiry Pietrowicz, bardzo niezadowolony i zbity z tropu. Mikołaj nagle padł na kolana. — Co ci jest? — krzykn ął zdumiony Porfiry. — Moja wina! Mój grzech! Ja zabiłem! — nagle wyrzekł nieco zdławionym, lecz do ść dono ś nym głosem Mikołaj.
Z dziesi ęć sekund trwało milczenie. Wszystkich ogarn ęło osłupienie; cofn ął się nawet konwojent i już nie zbliżał się do Mikołaja, lecz zrejterowawszy odruchowo ku drzwiom, znieruchomiał. 419 — v_,o laKiegoi — wrzasn ął rornry, oirz ą saj ą c się z osmpie-nia. — Ja... zabiłem... — po chwili milczenia powtórzył Mikołaj. — Jak to?... Ty?... Jak to?... Kogo zabiłeś? Porfiry Pietrowicz najwyra ź niej stracił głowę. Mikołaj znowu milczał przez chwil ę. — Alon ę Iwanown ę i jej siostr ę, Lizawiet ę, ja... zabiłem... siekier ą. Zamroczyło mnie... — dodał i znowu zamilkł. Wci ąż jeszcze kl ę czał. Porfiry Pietrowicz kilka chwil stał, jakby si ę zastanawiaj ą c, lecz nagle drgn ął i machn ął ręk ą na nieproszonych świadków, którzy natychmiast znikn ę li, zamykaj ą c za sob ą drzwi. Nast ę pnie spojrzał na stoj ą cego w ką cie Raskolnikowa, zwrócił si ę w jego stron ę, lecz nagle zatrzymał si ę, przeniósł spojrzenie na Mikołaja, potem znów spojrzał na Raskolnikowa, znów na Mikołaja i jakby go coś poderwało, znów natarł na Mikołaja. — A ty czego mi się tu wyrywasz z tym twoim zamroczeniem! — krzykn ął na niego prawie ze złością. — Jeszcze się ciebie nie pytałem, czy ci ę zamroczyło, czy nie... Gadaj: tyś zabił? — Ja zabiłem... meldowa ć przyszedłem... — przemówił Mikołaj. — Uf! Czym zabiłeś? — Siekier ą. Narychtowałem sobie. — A to mu pilno! Sam? Mikołaj nie zrozumiał pytania. — Sam zabiłeś? — Sam. A Mifka nie winien i nic nie ma do tego. — Nie spiesz się tak z tym Mifk ą! Uf.... Wi ę c jakżeś ty, jakż eś ty zbiegł wtedy ze schodów? Przecie ż stróże spotkali was obu? — Dla niepoznaki ino... wtedy... biegłem z Mifk ą — rzekł Mikołaj, jakby spiesz ą c si ę z uprzednio przygotowan ą odpowiedzi ą. — No, tak, oczywiś cie! — krzykn ął ze złością Porfiry. — Powtarza cudze słowa — mrukn ął jakby do siebie i nagle znowu spostrzegł Raskolnikowa. 420 Widać było, że tak zaj ął go Mikołaj, iż na chwil ę zapomniał o Raskolnikowie. Raptem zdał sobie z tego spraw ę i zmieszał się nawet... — Rodionie Romanowiczu, dobrodzieju! Przepraszam! — rzucił si ę ku niemu. — To niepodobie ń stwo, bardzo prosz ę... pan tu nie moż e... ja sam... widzi pan, jakie niespodzianki. Prosz ę bardzo!... — ują wszy Raskolnikowa za ręk ę, wskazywał drzwi. — Pan, zdaje się, nie spodziewał si ę tego? — rzekł Raskol-nikow, dobrze jeszcze nie pojmuj ą c sytuacji, ale już zd ąż ywszy nabrać odwagi. — A i pan, dobrodzieju, nie spodziewał si ę. Ależ rączka panu drży! Che, che! — I pan drży, Porfiry Pietrowiczu. — I ja drżę, nie spodziewałem si ę!... Stali już we drzwiach. Porfiry niecierpliwie czekał na wyjście Raskolnikowa. — Zatem niespodzianki już mi pan nie poka ż e? — spytał drwi ą co Raskolnikow. — Mówi, a zą bki jeszcze mu w ustach dzwoni ą, che, che! Złośliwy z pana człowiek! No, do widzenia. — Według mnie: żegnaml — Jak Bóg da, jak Bóg da! — mrukn ął Porfiry z jakim ś krzywym uś miechem. Przechodz ą c przez kancelari ę, Raskolnikow zauwa ż ył, że sporo osób bacznie mu si ę przypatruje. W poczekalni zd ążył dostrzec w tłumie obu stróż ów z tamtego domu, których wtedy w nocy chciał sprowadzi ć do rewirowego. Stali, czekaj ą c na coś. Jednak zaledwie
zd ąż ył wyjść na schody, znów usłyszał za sob ą głos Porfirego Pietrowicza. Odwróciwszy się, zobaczył, że ten, zadyszany, dogania go. — Jedno słóweczko, Rodionie Romanowiczu. Tam z całą tą spraw ą, jak Bóg da, ale jednak bę d ę musiał o coś nieco ś formalnie zapytać pana, wi ę c si ę jeszcze zobaczymy, tak! Porfiry z uś miechem zatrzymał si ę przed nim. 421 — wię c taK — aoaai raz jeszcze. Sprawiał wraż enie, jakby miał ochot ę coś jeszcze powiedzie ć, ale jakoś mu nie szło. — Niech mi pan wybaczy, Porfiry Pietrowiczu, to, co zaszło mi ę dzy nami... uniosłem si ę — zacz ął Raskolnikow, który już tak dalece nabrał odwagi, że nie mógł odmówi ć sobie przyjemno ś ci pobrawurowania. — Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi — podchwycił prawie z radoś ci ą Porfiry — bo to i ja również... Mam parszywy charakter, kajam si ę, kajam! Zobaczymy si ę zatem. Jak Bóg da, to nawet na pewno się zobaczymy! — I wtedy poznamy si ę ostatecznie? — dodał Raskolnikow. — I wtedy poznamy się ostatecznie — przytakn ął Porfiry, przymru ż ywszy oczy i spojrzawszy na Raskolnikowa bardzo powa ż nie. — Teraz pan idzie na imieniny? — Na pogrzeb. — Ach tak, prawda, na pogrzeb! Niech pan uważa na swoje zdrowie, niech pan uwa ża... — Nie wiem doprawdy, czego ze swej strony mam panu życzyć! — rzekł Raskolnikow, schodz ą c już ze schodów i zwróciwszy się nagle do Porfirego. — Ż yczyłbym panu wię kszych sukcesów, bo sam pan widzi, jakie ma pan śmieszne zaję cie! — Dlaczego śmieszne? — od razu nastawił uszu Porfiry, który już też zbierał się do odejś cia. — No jak to, przecież tego biednego Mikołaja prawdopodobnie dr ę czył i m ę czył pan psychologicznie, po swojemu tak długo, dopóki się nie przyznał. Na pewno mu pan dowodził dzie ń i noc: „Tyś zabił!Ty zabiłeś!..."a teraz, kiedy si ę nareszcie przyznaje, znowu zaczyna go pan maglowa ć: „Kłamiesz, bracie, to nie ty zabiłeś!Nie mogłeś zabić! Powtarzasz cudze słowa!" No i co, czyż to nie śmieszne zaję cie? — Che, che, che! A jednak zauwa ż ył pan, że powiedziałem Mikołajowi, że „powtarza cudze słowa"? — Czyż moż na było nie zauwa ż yć? 422 — Che, che! Jest pan sprytny, sprytny! Wszystko pan zauwa ż ył!Prawdziwie lotny umysł!I zawsze łapie pan rzecz z najś mieszniejszej strony... che, che!... Wśród pisarzy podobno Gogol miał ten dar rozwini ę ty w najwy ż szym stopniu? — Tak, właśnie Gogol... do miłego zobaczenia. — Do najmilszego. Raskolnikow poszedł prosto do domu. Był tak oszołomiony i zbity z tropu, że przyszedłszy do siebie, rzucił się na kanap ę i siedział z kwadrans, odpoczywaj ą c i staraj ą c się choć troch ę uporz ą dkowa ć myśli. Na temat Mikołaja nie próbował si ę nawet zastanawia ć: był poraż ony. Było w tym przyznaniu się coś niepoj ę tego, zadziwiaj ą cego, coś, czego teraz w żaden sposób nie mógł zrozumie ć. Jednak przyznanie si ę Mikołaja do zbrodni było niezbitym faktem. Nast ę pstwa tego faktu były od razu jasne: kłamstwo musi si ę wyda ć i wtedy znów zabior ą si ę do niego. W każ dym razie tymczasem jest wolny i powinien bezwarunkowo coś przedsi ę wzi ąć, gdyż niebezpiecze ń stwo jest nieuniknione. Ale jak dalece nieuniknione? Sytuacja zacz ęła, się wyjaś niać. Przypominaj ą c sobie mniej wię cej, w ogólnych zarysach, niedawn ą scen ę z Porfirym, nie mógł powstrzyma ć dreszczu zgrozy. Co prawda, nie znał jeszcze wszystkich zamierze ń Porfirego, nie przenikn ął
całego jego wyrachowania. Jednak cz ęściowo karty zostały odsłonięte i nikt nie był w stanie lepiej od niego zrozumie ć, jak groź ne dla niego było to „wyjście" w grze Porfirego. Jeszcze chwila i byłby się zdradził całkowicie. Porfiry, znaj ą c jego chorobliwe usposobienie, przenikn ą wszy go i oceniwszy trafnie od pierwszego wejrzenia, działał moż e zbyt ostro, ale prawie na pewniaka. Nie ma dwóch zda ń, Raskolnikow zd ążył si ę już dostatecznie skompromitowa ć, lecz mimo to do faktów jeszcze nie doszło, jeszcze wszystko było wzgl ę dne. Ale czy teraz ocenia on to, jak należ y? Czy się nie myli? Do czego właściwie dążył dziś Porfiry? Czy rzeczywi ś cie miał coś przygotowanego na dzisiaj? I co właściwie? Czy rzeczywi ś cie czekał na coś, czy nie? Jak wygl ą dałoby ich dzisiejsze rozstanie, gdyby nie nieoczekiwana katastrofa z Mikołajem? 423 Porfiry odkrył prawie wszystkie swoje karty, ryzykował co prawda, ale odkrył, i gdyby wiedział coś wi ę cej (Raskolnikow był cią gle tego mniemania), zdradziłby się z tym również. Co to była za „niespodzianka"? Drwiny czy co? Czy to miało jakie ś znaczenie, czy nie? Czy mogło si ę pod tym kryć coś podobnego do faktu, do konkretnego oskarż enia? Wczorajszy gość? Gdzież on przepadł? Gdzie był dzisiaj? Jeżeli jednak Porfiry wie coś konkretnego, to musi to mieć zwi ązek z wczorajszym gościem... Raskolnikow siedział na kanapie z nisko zwieszon ą głową, z łokciami na kolanach, z twarz ą ukryt ą w dłoniach. Drż ał jeszcze nerwowo na całym ciele. Wreszcie wstał, wzi ął czapk ę, zastanowił się chwil ę i skierował si ę ku drzwiom. Miał przeczucie, że przynajmniej dziś nie grozi mu żadne niebezpiecze ń stwo. Nagle poczuł w sercu niemal radość: zapragn ął zaraz pójść do Katarzyny Iwanowny. Na pogrzeb oczywiś cie się spóź nił, ale na styp ę jeszcze zd ąż y i tam zobaczy Soni ę. Zatrzymał si ę, pomy ślał i bolesny uśmiech zago ś cił mu na ustach. — Dzisiaj! Dzisiaj! — powtarzał sobie. — Tak, jeszcze dzisiaj! Tak trzeba... Chciał właśnie otworzy ć drzwi, gdy nagle zacz ęły uchyla ć si ę same. Zadr żał i odskoczył do tyłu. Drzwi odchylały się wolno, po cichu i nagle stan ęła przed nim postać wczorajszego człowieka spod ziemi. Człowiek ten zatrzymał si ę na progu, spojrzał na Raskol-nikowa i wszedł do pokoju. Był zupełnie taki sam, jak wczoraj: ta sama posta ć, tak samo ubrany, ale twarz i spojrzenie bardzo si ę zmieniły: wygl ą dał na zgn ę bionego i zatrzymawszy si ę na chwil ę, westchn ął głęboko. Gdyby jeszcze podparł dłonią i przekrzywił głowę na bok, wygl ą dałby zupełnie jak stara baba. — Czego pan chce? — zapytał Raskolnikow i struchlał. Człowiek milczał i nagle pokłonił mu się głęboko, prawie do ziemi, przynajmniej palcami prawej rę ki dotkn ął podłogi. — Czego pan chce? — krzykn ął Raskolnikow. 424 — Przepraszam — cicho wyrzekł człowiek. — Za co? — Niesłusznie podejrzewałem. — O co? — O złe zamiary. Przygl ą dali się sobie uważ nie. — Złość mnie wzi ęła. Kiedy pan wtedy przyszedł, moż e trynkni ę ty, wzywał stróż y do cyrkułu i pytał si ę o krew, złość mnie wzi ęła, że pana puścili, wzi ą wszy za pijanego, taka złość, że nawet ch ęć do spania mnie odeszła. A przyuwa ż ywszy adres, przychodziło si ę tu wczoraj i pytało... — Kto przychodził? — przerwał mu Raskolnikow, zaczynaj ą c pośpiesznie szpera ć w pami ę ci. — A niby ja, ukrzywdziłem pana. — To pan jest z tamtego domu?
— Ja tam wtedy z nimi w bramie stojałem, pan nie pami ę ta? Mam tam swoj ą warsztacin ę, nie od wczoraj. Kuś nierze jezdeś my, miastowi, chałupnicy... A już najbardziej złość mnie o to wzi ęła... I nagle Raskolnikow przypomniał sobie wyra ź nie całą oneg-dajsz ą scen ę pod bram ą. Uprzytomnił sobie, że prócz stróż ów stało tam jeszcze kilku m ężczyzn i jakieś kobiety. Przypomniał sobie głos proponuj ą cy, aby go od razu odprowadzi ć do cyrkułu, twarzy mówi ą cego nie zapami ę tał i teraz jej nie rozpoznawał, ale przypomniał sobie, że wtedy zwrócił się do niego i coś mu odpowiedział... A wi ę c tak wygl ą da powód wczorajszej zgrozy! Najstraszliwsza była myśl, że rzeczywi ś cie omal nie zgin ął, omal nie wydał siebie przez tak ą marn ą okoliczno ść. Zatem poza spraw ą wynajmu mieszkania i rozmów o krwi człowiek ten o niczym nie moż e powiedzie ć. Zatem Porfiry równie ż o niczym nie wie poza tym majaczeniem, nie ma żadnych faktów prócz tej psychologii, która jak kij ma dwa ko ń ce, nic konkretnego. A wię c jeśli nie bę d ą ujawnione żadne nowe fakty (a nie powinny si ę już ujawni ć, nie powinny, nie powinny!),to... co mu mog ą zrobić? 425 W jaki sposób mog ą go zdemaskowa ć, gdyby go nawet zaaresztowano? Zatem Porfiry dopiero teraz dowiedział si ę o mieszkaniu, a dotychczas nie wiedział o niczym. — To pan dzisiaj powiedział Porfiremu, że ja... byłem? — krzykn ął, olśniony nagłym pomysłem. — Jakiemu Porfiremu? — Sę dziemu śledczemu. — Ja powiedziałem. Stróż e wtedy nie poszli, to ja poszedłem. — Dzisiaj? — Minut ę przed panem byłem. I wszystko słyszałem, jak on pana m ę czył. — Gdzie? Co? Kiedy? — A tam, u niego, cały czas siedziałem za przepierzeniem. — Jak to, to pan był tą niespodziank ą? Jak to si ę mogło stać, na Boga? — Jakem zobaczył — zacz ął rzemieślnik — że stróże na moje powiedzenie iść nie chc ą, bo to, mówi ą, jest późno, jeszcze zeklnie, że wtedy swa nie przyszli, tak mnie złość wzi ęła i spać już nie chciałem, i zacz ąłem się przepytywa ć. A jakem się wczoraj wywiedział, to dziś poszedłem. Najsamprzód przyszedłem — nie było go, za godzin ę przyszedłem — nie przyj ął, trzeci raz przyszedłem — dopu ścił. Zacz ąłem mu meldowa ć, że tak i tak, a on zacz ął po pokoju lata ć i bić si ę w piersi: „Co wy ze mn ą, zbóje, robicie? Ż ebym ja tak ą rzecz wiedział, tobym go pod strażą tu sprowadził!" Potem wyleciał, kogoś tam zawołał, pogadał z nim w ką cie, a potem znów do mnie i się pyta i klnie. Naprzeklinał si ę, a ja mu wszystko powiedziałem i mówiłem, że pan mi wczoraj nic nie miał śmiałości odpowiedzie ć i że pan mnie nie poznał. Zacz ął znowu biegać i cią gle się bił w piersi, zły był i biegał, a jak pana zameldowali, to powiada, właźże za przepierzenie, nie ruszaj si ę, żebyś tam nie wiem co usłyszał. Sam mi tam przyniósł krzesło i zamkn ął mnie. Moż e, mówi, i ciebie zawezw ę. A jak przyprowadzili Mikołaja, to mnie zaraz po panu wyprowadzili: ja ci ę, powiada, jeszcze każę wezwa ć i jeszcze bę d ę pytać... 426 — Mikołaja przesłuchiwał przy tobie? — Jak pana wyprowadził, to i mnie zaraz wyprowadził, a Mikołaja zacz ął przesłuchiwać. Mieszczanin umilkł i nagle znowu ukłonił się w pas, dotkn ą wszy palcem podłogi. — Niech już pan mi wybaczy tę moj ą obmow ę i złość. — Niech ci Bóg przebaczy — odpowiedział Raskolnikow.
Gdy tylko to powiedział, mieszczanin znów zgi ął się w ukłonie, tym razem już nie do ziemi, lecz tylko do pasa, odwrócił się wolno i wyszedł z pokoju. „Wszystko ma teraz dwa ko ń ce, wszystko ma dwa ko ń ce" — powtarzał Raskolnikow i bardziej niż kiedykolwiek pewny siebie wyszedł z pokoju. „Teraz zmierzymy si ę jeszcze" — powiedział z krzywym uśmiechem, schodz ą c ze schodów. Złość skierowana była do niego samego: ze wstydem i pogard ą przypomniał sobie swoj ą „małoduszność".
Cz ęść piąta
i Ranek, który nast ą pił po fatalnym zajściu z Duni ą i Pulcheri ą Aleksandrown ą, przyniósł Łużynowi otrzeź wienie. Ku wielkiemu swemu zmartwieniu zaczai powoli oswajać się z myślą, że to, co jeszcze wczoraj wydawało mu się*czymś prawie fantastycznym, było jednak rzeczywisto ś ci ą nie do naprawienia, jakkolwiek ci ą gle jeszcze niezupełnie prawdopodobn ą. Czarna żmija uraż onej miłości własnej całą noc ką sała mu serce. Zaraz po wstaniu z łóżka Łużyn przejrzał si ę w lustrze. Obawiał si ę, czy mu si ę przypadkiem w nocy żółć nie ulała. Pod tym wzgl ę dem jednak wszystko było na razie w porz ą dku. Obejrzawszy starannie swoj ą godn ą, białą, ostatnio nieco nalan ą twarz, Łuż yn nabrał na chwil ę otuchy i niezachwianego przekonania, że potrafi znaleźć sobie inn ą narzeczon ą, kto wie nawet, czy nie odpowiedniejsz ą. W tej samej jednak chwili zreflektował się i splun ął energicznie, wywołując tym milcz ą cy, lecz sarkastyczny uś miech swego młodego przyjaciela i współlokatora Andrzeja Siemionowie ż a Lebieziatnikowa. Uś miech ten Łużyn zauwa ż ył i postanowił zakonotowa ć w pami ę ci. W ostatnich czasach sporo już sobie notował w pami ę ci na koncie swego młodego przyjaciela. Gniew jego wzmógł się jeszcze, gdy 428 zorientował się nagle, że nie powinien był opowiada ć Andrzejowi o wczorajszych wydarzeniach. To był drugi błąd, popełniony wczoraj w afekcie, w rozdraż nieniu, przez nadmiern ą ekspansywno ść... Potem przez cały ten ranek przykroś ci szły jedna za drug ą. Nawet w są dzie najwyż szym nie powiodła mu si ę pewna sprawa, któr ą tam załatwiał. Najbardziej jednak zdenerwował go gospodarz domu, od którego, w przewidywaniu bliskiego ślubu, wynaj ął mieszkanie. Mieszkanie to Łuż yn odnawiał na własny rachunek. Gospodarz, wzbogacony Niemiec, za nic nie chciał zwolnić go z zawartego kontraktu i żądał wypłaty całego przewidzianego odszkodowania bez wzgl ę du na to, że Łużyn oddawał mu lokal niemal całkowicie odnowiony. Równie ż w składzie mebli za nic nie chciano zwrócić choć by rubla z zadatku danego na kupione, lecz jeszcze nie zabrane meble. „Nie mog ę się przecież ożeni ć tylko dla mebli!" — zgrzytał z ębami Łu żyn i w tej samej chwili raz jeszcze błysnęła mu rozpaczliwie nadzieja: „Czy rzeczywi ś cie wszystko bezpowrotnie przepadło i sko ń czyło się? A moż e spróbowa ć raz jeszcze?" Myśl o Duni raz jeszcze roznieciła pokus ę w jego sercu. Myśl ta drę czyła go i gdyby moż na było samym tylko życzeniem zabi ć Raskolnikowa, Łużyn na pewno wypowiedziałby teraz to życzenie. „Błąd mój polegał również na tym, że nie dawałem im wcale pieni ę dzy — myślał z przygn ę bieniem, wracaj ą c do pokoiku Lebieziatnikowa — i przez co u diabła tak zżydziałem? Przecie ż nie było tu nawet żadnego wyrachowania! Chciałem, żeby je bieda
dobrze przycisn ęła, żeby doprowadzi ć do tego, by patrzyły na mnie jak na swego wybawc ę, a tymczasem one... Tfu!... Jednak żebym wydał przez ten czas na przykład z tysi ą c pięćset rubli na wypraw ę, prezenty, różne bombonierki, nesesery, biżuteri ę, materiały, cały ten kram od Knopa1 i z magazynu angielskiego, to byłoby przyzwoiciej i... zrę czniej! Nie zerwałyby teraz tak łatwo ze mn ą! To są tego rodzaju ludzie, że Knop — właściciel sklepu galanteryjnego na Newskim prospekcie. 429 uwa ż aliby za swój moralny obowi ą zek zwróci ć wszystko przy zerwaniu, i prezenty, i pieni ą dze. A zwraca ć byłoby trudno i przykro! No i wyrzuty sumienia: jakżeż moż na tak nagle wyp ę dzić człowieka, dotychczas tak szczodrego i dość sympatycznego?... Hm! Paln ąłem głupstwo!" Zgrzytn ą wszy raz jeszcze zę bami, Łuż yn nawymy ś lał sobie od głupców, w duchu oczywiś cie. Doszedłszy do takiego wniosku, wrócił do domu bardziej jeszcze zły i zdenerwowany. Zaciekawiła go przygotowywana w pokoju Katarzyny Iwanowny stypa. Już wczoraj słyszał coś o tym, przypominał sobie, że go nawet zaproszono, lecz zaj ę ty własnymi sprawami, zapomniał o wszystkim. Zasi ę gn ą wszy informacji u pani Lippewechsel, zaję tej nakrywaniem stołu pod nieobecno ść Katarzyny Iwanowny, która była na cmentarzu, dowiedział się, że stypa bę dzie uroczysta, że zaproszeni są wszyscy lokatorzy, nawet ci, którzy nie znali nieboszczyka, że zaproszono równie ż Andrzeja Lebieziatnikowa mimo jego niedawnej kłótni z Katarzyn ą Iwanown ą i wreszcie że jego samego, Łuż yna, nie tylko prosz ą, ale oczekuj ą z wielk ą niecierpliwo ś ci ą jako najważ niejszego gościa spośród lokatorów. Pani Amalia, pomimo poprzednich nieporozumie ń, była zaproszona równie ż z wielkimi honorami, dlatego wi ę c gospodarowała i krz ą tała się teraz niemal z upodobaniem. Była przy tym wystrojona we wszystko nowe, cała w jedwabiach, co napawało ją dum ą. Wszystkie te fakty i informacje nasun ęły Łużynowi pewn ą myśl, poszedł wię c przetrawić ją do swego pokoju, to jest do pokoju Andrzeja Lebieziatnikowa, dowiedział się bowiem, że wśród zaproszonych gości był równie ż Raskolnikow. Andrzej Siemionowicz, nie wiadomo dlaczego, całe rano siedział w domu. Z jegomo ś ciem tym łączyły Łużyna jakieś dziwne stosunki, co było zreszt ą zupełnie naturalne: Łużyn, niemal od dnia, w którym u niego zamieszkał, nienawidził go i pogardzał nim, lecz równocze ś nie jakby się go nieco obawiał. Przyjechawszy do Petersburga, zamieszkał u niego nie tylko 430 przez oorzyanwe sk ą pstwo. Była to wprawdzie główna przyczyna, lecz były i inne. Jeszcze na prowincji słyszał o swym byłym wychowanku, Andrzeju Siemionowiczu, że zaliczał się do czołowych młodych post ę powców, a nawet podobno odgrywał ważn ą rol ę w pewnych, wielce interesuj ą cych i tajemniczych kołach. Uderzyło to Łuż yna. Koła te, wpływowe, wszechwiedz ą ce, pogardzaj ą ce wszystkimi i wszystkich demaskuj ą ce, od dawna już napawały Łużyna jakimś dziwnym, zupełnie nie daj ą cym się określić lękiem. Oczywiś cie on sam, mieszkaj ą c na prowincji, nie mógł wyrobić sobie o sprawach tego rodzaju choć by przybliż onego poj ę cia. Słyszał, jak i inni, że istniej ą, zwłaszcza w Petersburgu, jacyś post ę powcy, nihi-liści1, wywrotowcy itd., itp., ale równie ż, podobnie jak inni, do absurdu wyolbrzymiał i przeinaczał sens i znaczenie tych nazw. Od kilku lat najbardziej obawiał się zdemaskowania i to było głównym źródłem jego przesadnego niepokoju, zwłaszcza na myśl o przeniesieniu się do Petersburga. Pod tym wzgl ę dem był, jak to się mówi, zastraszony podobnie, jak bywaj ą czasami zastraszone małe dzieci. Kilka lat temu na prowincji, jeszcze w zaraniu swej kariery, był dwukrotnie świadkiem bezlitosnego zdemaskowania dość wpływowych dygnitarzy gubernialnych, których si ę trzymał i którzy go protegowali. Jeden z tych wypadków sko ń czył się wyj ą tkowo skandalicznie, drugi zaś o mały włos nie zako ń czył się fatalnie. Oto dlaczego Łuż yn
postanowił natychmiast po przyjeź dzie do Petersburga dowiedzie ć si ę, o co chodzi, i jeśli okaż e si ę to potrzebne, zabezpieczy ć si ę na wszelki wypadek, szukaj ą c oparcia w „naszym młodym pokoleniu". W tym wzgl ę dzie liczył na Andrzeja Siemionowicza i odwiedzaj ą c na przykład Raskolnikowa, umiał już jako tako wtr ą cić do rozmowy zasłyszane niedawno opinie... 1 Nihiliści (od łac. nihil — nic) — osoby neguj ą ce wszelkie przyj ęte w danym społecze ń stwie normy i wartoś ci natury społecznej, religijnej, moralnej itd., bą dź też skrajnie je relatywizuj ą ce. W latach sześć dziesi ą tych i siedemdziesi ą tych XIX w. w Rosji była to urą gliwa nazwa nadawana demokratom rewolucyjnym i radykalnej studenterii przez publicystyk ę zachowawcz ą. Z czasem stała si ę nazw ą obiegow ą. 431 J Ć IKK.U1W1CK SZyDKU ZiiUW ćlZyi, LIC rt.HUlZ.CJ OlCllllUllUWlUZ JCSL człowiekiem bardzo miernym i prostakiem, wcale go to nie rozczarowało ani nie uspokoiło. Gdyby przekonał się, że wszyscy post ę powcy są takimi samymi głupcami, to i wtedy nawet nie uciszyłby si ę jego niepokój. Właściwie wszystkie te teorie, myśli i system (jakimi zarzucił go Andrzej Siemionowicz) nic a nic go nie obchodziły. Miał swoje własne cele. Chciał się jedynie jak najpr ę dzej, natychmiast dowiedzie ć: co i w jaki sposób tutaj się odbywa? Czy ci ludzie posiadaj ą wpływy, czy nie? Czy jest si ę czego obawia ć, czy też nie? Zdemaskuj ą go, gdyby to a to przedsi ę wzi ął, czy nie zdemaskuj ą? Jeśli zaś zdemaskuj ą go, to za co właściwie i co mianowicie się dziś demaskuje? Nie koniec na tym: chciał wiedzieć, czy nie można si ę do nich wkr ę ci ć jakim ś sposobem i wykorzysta ć ich, jeżeli rzeczywi ś cie są silni? Czy należ ało to zrobić, czy też nie? Czy nie dałoby się zużytkowa ć ich dla własnej kariery? Słowem, nasuwały si ę setki pyta ń. Ów Andrzej Siemionowicz był to szczapowaty i skrofuliczny jegomo ść, małego wzrostu. Miał jak ąś tam posad ę, przedziwnie jasne włosy i kotletowate bokobrody, z których był bardzo dumny. Poza tym niemal zawsze dolegały mu oczy. Miał dosy ć mi ę kkie serce, lecz mówił z nadmiern ą pewno ś ci ą siebie, a nieraz nawet niezwykle zuchwale, co w zestawieniu z jego chuderlaw ą postaci ą prawie zawsze robiło śmieszne wraż enie. Amalia Iwano-wna zaliczała go jednak do porz ą dniejszych lokatorów, poniewa ż si ę nie upijał i płacił regularnie za mieszkanie. Mimo tych zalet Andrzej Siemionowicz w istocie był głupkowaty. Przystał do post ę powców i do „naszego młodego pokolenia" ze szczerego zamiłowania. Był jednym z licznej i różnorodnej rzeszy miernot, poronionych zdechlaków i niedouczonych zarozumialców, którzy czepiaj ą si ę najmodniejszych i popularnych idei, aby je natychmiast strywializowa ć i wyko ślawić to wszystko, czemu sami służą, nieraz w najlepszej wierze. Lebieziatnikow, choć poczciwy z natury, zaczai takż e nie znosi ć swego współlokatora i dawnego opiekuna Łużyna. Obaj 432 lego zupemie niepostrze ż enie. Frzy całej swej głupocie Andrzej Siemionowicz zacz ął jednak powoli orientowa ć si ę, że Łuż yn go oszukuje i w głębi duszy pogardza nim, że jest „zupełnie innym człowiekiem". Usiłował wyłożyć mu zasady Fouriera1 i teori ę Darwina2, ale Łuż yn, zwłaszcza ostatnio, zacz ął si ę odnosi ć do tych wywodów zbyt sarkastycznie, a w ko ń cu nawet nawymy ś lał mu. Instynktownie bowiem przeczuwał, że Lebieziatnikow jest nie tylko marnym głupcem, ale prawdopodobnie równie ż blagierem i że nie ma żadnych powa ż niejszych stosunków w swoim środowisku, lecz najwy ż ej słyszał coś nieco ś od osób trzecich. Ponadto wydawało się, że nie zna dobrze swej roli propagatora, bo za bardzo wikła si ę w swoich wywodach. I czyż taki potrafiłby demaskowa ć? Mimochodem należy tu zauwa ż y ć, że Łuż yn przez półtora tygodnia ch ę tnie wysłuchiwał (zwłaszcza z pocz ą tku) dość dziwnych pochwał Andrzeja Siemionowicza. To znaczy, nie protestował i milczał, gdy ten wmawiał mu na przykład, że on, Łuż yn, gotów jest niebawem wesprze ć
urz ą dzenia nowej „komuny" gdzieś na ulicy Mieszcza ń skiej, że nie bę dzie przeszkadza ć Duni, jeżeli bę dzie miała ochot ę zaraz w pierwszym miesi ą cu po ślubie wzi ąć sobie kochanka, albo że nie bę dzie chrzcił swych przyszłych dzieci itd., itp. Łużyn zwykle nie protestował i przyjmował nawet tego rodzaju pochwały, tak dalece bowiem lubił wszelkie pochlebstwa. Sprzedawszy tego rana kilka pię cioprocentowych obligacji, Łuż yn siedział przy stole i przeliczał plik banknotów. Lebieziatnikow, który prawie zawsze był bez grosza, chodził po pokoju i udawał, że patrzy na to oboj ę tnie, a nawet z pogard ą. Łuż yn nie uwierzyłby za nic w świecie, że Lebieziatnikow moż e 1 Charles Fourier (1772-1837) — my śliciel francuski, twórca jednej z głównych odmian socjalizmu utopijnego. 2 Charles Darwin (1809-1882) — biolog angielski, twórca teorii ewolucji organizmów, w której czynnikiem sprawczym doboru naturalnego jest walka o byt, eliminuj ą ca osobniki słabsze, gorzej przystosowane. 433 pan^c^ uuyj^uuc ua i^ic piciiupuz,^. j^cuicz,iiiuiiKUW z,iis Z, cz ą zastanawiał si ę nad tym, że Łużyn zdolny jest prawdopodobnie do takiego pogl ą du, a moż e nawet pragnie ukłuć i podraż ni ć swego młodego przyjaciela widokiem rozłożonych paczek banknotów, przypominaj ą c mu w ten sposób o jego nicoś ci oraz o wielkiej różnicy, która jakoby ich dzieli. Uwa ż ał, że tym razem Łużyn jest szczególnie rozdra ż niony i nieuwa ż ny, mimo że on, Andrzej Siemionowicz, zacz ął rozwijać przed nim swój ulubiony temat nowej, specjalnej „komuny". W krótkich odpowiedziach i uwagach, które wyrwały się Łuż ynowi w przerwach mi ę dzy szcz ę kaniem gałek liczydła, dźwi ę czały zupełnie wyraź nie i celowo niegrzeczne drwiny. Ale „humanitarny" Lebieziatnikow przypisywał nastrój Łużyna wra żeniom po wczorajszym zerwaniu z Dunieczk ą i płonął ch ę ci ą jak najszybszego porozmawiania na ten temat: miał coś post ę powego i uświadamiaj ą cego do powiedzenia w tej sprawie, co mogłoby pocieszy ć jego szanownego przyjaciela i „bez w ątpienia" wpłynęłoby dodatnio na jego dalszy rozwój. — Cóż to za styp ę urz ą dzaj ą tam... u tej wdowy? — zapytał nagle Łużyn, przerywaj ą c Andrzejowi Siemionowie ż owi w najbardziej zajmuj ą cym miejscu jego wywodu. — Niby pan nie wie! Przecie ż jeszcze wczoraj mówiłem z panem na ten temat i wykładałem swój pogl ą d na tego rodzaju obrz ę dy... Wszak ona zaprosiła równie ż i pana, jak słyszałem. Sam pan z ni ą wczoraj rozmawiał... — Nie przypuszczałem, że ta głupia żebraczka wpakuje w styp ę całe pieni ą dze, jakie dostała od tego drugiego durnia... Raskolnikowa. Przechodz ą c, przed chwil ą podziwiałem nawet, jakie tam robi ą przygotowania, trunki!... Zaproszono kilka osób, diabli wiedz ą, co to znaczy! — cią gn ął dalej Łużyn, kieruj ą c jakby celowo rozmow ę na ten temat. — Co? Pan twierdzi, że ja równie ż zostałem zaproszony? — dodał nagle, podnosz ą c głowę. — Kiedy mianowicie? Nie pami ę tam. Zreszt ą, nie pójd ę. Co ja tam bę d ę robił? Powiedziałem jej tylko wczoraj w przej ściu., że jako uboga wdowa po urz ę dniku moż e 434 otrzyma ć jednorazow ą zapomog ę w wysoko ś ci rocznej pensji m ęż a. Czy czasem nie dlatego właśnie mnie zaprasza? Che, che! — Ja równie ż nie mam zamiaru tam pójść — powiedział Lebieziatnikow. — No, myśl ę! Wytłukł ją pan własnor ę cznie. To zrozumiałe, że pan si ę wstydzi, che, che, che! — Kto wytłukł?Kogo? — oburzył si ę nagle Lebieziatnikow i nawet poczerwieniał.
— Pan Katarzyn ę Iwanown ę, jakiś miesi ą c temu, zdaje si ę! Właśnie wczoraj słyszałem o tym... Tak, tak, tak to bywa z przekonaniami! Z kwesti ą kobiec ą też nie najlepiej, che, che, che! — Wszystko to fałsz i oszczerstwo! — wybuchn ął Lebieziatnikow, który cią gle obawiał się przypomnienia o tej sprawie. — Było zupełnie inaczej! To było co innego!... Ź le panu powtórzono, to plotka. Po prostu broniłem si ę wtedy. Ona pierwsza rzuciła się na mnie z pazurami... Cały bak mi wydarła... Mam wraż enie, że każdy ma prawo do obrony swojej osoby. Nikomu nie pozwol ę dokonywa ć gwałtu nade mn ą... Dla zasady. Bo to już jest niemal despotyzm. Co miałem robić? Stać spokojnie? Odepchn ąłem ją tylko. — Che, che, che! — złośliwie wyś miewał si ę dalej Łuż yn. — Czepia się pan tylko dlatego, bo sam pan jest zły i wścieka się... A to było głupstwo i nie ma nic wspólnego z kwesti ą kobiec ą! Pan mnie źle zrozumiał; są dziłem, że skoro kobieta jest równa m ęż czyź nie, nawet pod wzgl ę dem siły fizycznej (a tak już dziś si ę uwa ż a), to i w podobnym wypadku musi być równouprawnienie. Potem oczywi ś cie doszedłem do wniosku, że w zasadzie tego rodzaju wypadek nie powinien być rozpatrywany, albowiem bójki nie powinny mieć miejsca i są nie do pomy ślenia w przyszłym społeczeń stwie...i że w ogóle jakoś niezr ę cznie doszukiwa ć si ę równo ś ci w bijatyce. Nie jestem taki głupi... chociaż bójki właściwie się zdarzaj ą... tfu, do diabła!... to jest w przyszłości nie bę d ą się zdarzały, tylko teraz jeszcze si ę zdarzaj ą... Z panem nie moż na dojść do ładu! Nie pójd ę na styp ę 435 me ze wzgi ę au na to zajście, ro prostu me pójd ę z zasady, zę by nie brać udziału we wstr ę tnym zabobonie. A zreszt ą moż na by właściwie pójść tylko tak, żeby si ę uśmiać. Szkoda, że nie bę dzie popów, bo wtedy na pewno bym poszedł. — To znaczy, że poszedłby pan na przyj ę cie po to, żeby opluć przyj ę cie i gospodyni ę, czy nie tak? — Wcale nie po to, żeby opluć, tylko żeby protestowa ć. Poszedłbym w słusznym celu. Miałbym okazj ę, aby pośrednio przyczynić się do post ę pu i propagandy. Każdy powinien działać na rzecz post ę pu i propagandy, a im ostrzej, tym lepiej. Mog ę rzuci ć myśl, ziarno... Z ziaren wschodz ą fakty. Nie skrzywdziłbym nikogo. Pocz ą tkowo bę d ą si ę moż e czuli uraż eni, ale potem sami zobacz ą, że to dla ich dobra. U nas, na przykład, miano za złe Tieriebjowej (tej, co teraz jest w komunie), że kiedy wyszła z domu i... oddała się, to napisała do rodziców, że nie chce żyć wśród przes ą dów i zawiera wolny zwi ą zek. Uwa ż ano, że obejś cie się z rodzicami było zbyt brutalne, że mogła ich oszcz ę dzi ć, napisać delikatniej. Ja uważ am, że to bzdura, wcale nie trzeba było delikatniej, przeciwnie, należy protestowa ć. Albo taka Warencowa. Ż yła z m ęż em siedem lat, rzuciła dwoje dzieci i paln ęła m ęż owi w liście prosto z mostu: „Zrozumiałam, że z tob ą nie mog ę być szcz ęśliwa. Nigdy ci nie wybacz ę, że mnie oszukiwałeś, ukrywaj ą c przede mn ą istnienie innego ustroju społecznego, to jest komuny. Niedawno dowiedziałam się o tym od pewnego szlachetnego człowieka, któremu się oddałam i z którym zakładam komun ę. Mówi ę bez ogródek, bo uważ am, że niegodnie byłoby cię oszukiwa ć. Rób, co uwa ż asz za stosowne. Nie licz na mój powrót, jesteś zbyt zapó ź niony. Ż ycz ę szcz ęś cia". Tak si ę pisze takie listy! — Czy to jest ta sama Tieriebjowa, o której pan opowiadał, że zawarła już trzeci z rz ę du wolny zwi ą zek? — Właściwie dopiero drugi. Ale niechby nawet czwarty czy piętnasty, jakie to ma znaczenie? Teraz dopiero żałuję, że moi rodzice nie żyją. Marzyłem nieraz o tym, że gdyby żyli, tobym 436
im dopiero waln ął protest! Naumy ślnie bym coś takiego wyszukał... Jakiś „darowany kęs chleba", tfu! Ja bym im pokazał!Ja bym im dopiero zaimponował!Naprawd ę, szkoda, że nie mam nikogo! — Ż eby zaimponowa ć? Che, che! Nie, niech tam sobie bę dzie, jak się panu podoba — przerwał Łużyn. — Lepiej niech mi pan powie, zna pan przecie ż córk ę nieboszczyka, tak ą szczuplutk ą! Czy to prawda, co o niej mówi ą? — O co właściwie chodzi? Według mnie, to jest zgodnie z moim osobistym przekonaniem, jest to właśnie normalna sytuacja kobiety. Czemu nie? Ale — distinguons1. We współczesnym społeczeń stwie to nie jest zupełnie normalne, bo jest wymuszone, lecz w przyszłości stanie się całkowicie normalne, bo bę dzie swobodne. Ona nawet i teraz miała prawo: cierpiała, a to był jej fundusz, kapitał, którym miała zupełne prawo rozporz ą dza ć. Oczywiś cie w przyszłym społecze ń stwie fundusze nie bę d ą potrzebne. Ale rola kobiety bę dzie określana inaczej, harmonijnie i racjonalnie. Co się zaś tyczy osobi ś cie Sofii Siemionowny, to obecnie uważ am jej post ę powanie za ucieleś niony, energiczny protest przeciwko ustrojowi społecznemu i głęboko ją za to szanuj ę. Ciesz ę si ę nawet na jej widok! — Opowiadano mi jednak, że właśnie przez pana musiała si ę stą d wynieść! Lebieziatnikow wpadł we wściekłość. — To takż e plotka! — ryczał. — Sprawa wygl ą dała zupełnie, zupełnie inaczej! No, to już całkowicie nieprawda! To Katarzyna Iwanowna wtedy skłamała, bo nic nie zrozumiała! I wcale się do Sofii Siemionowny nie przystawiałem! Po prostu dokształcałem ją zupełnie bezinteresownie, staraj ą c się wzbudzi ć w niej uczucie protestu... Potrzebny mi był tylko protest, a Sofia Siemionowna już i tak nie mogła zosta ć w tym domu! — Namawiał ją pan moż e, żeby wst ą piła do komuny? 1 Distinguons (fr.)— rozróż nijmy. 437 — Pozwoli pan zwróci ć sobie uwag ę, ze pan ci ą gle dowcipkuje i to niefortunnie. Nic pan nie rozumie! W komunie nie ma takich ról. Komun ę urz ą dza się właśnie po to, żeby w ogóle takie role nie istniały. W komunie ta rola zmieni całą sw ą obecn ą istot ę, to, co tu jest w niej głupie, tam staje się m ą dre, to, co tu, w obecnych warunkach, jest nienaturalne, tam bę dzie zupełnie naturalne. Wszystko zależy od otoczenia i środowiska, w jakim człowiek żyje. Ś rodowisko to wszystko, człowiek jest niczym. Zaś z Sofi ą Siemionown ą jestem nadal w zgodzie, co moż e panu służyć za dowód, że nigdy nie uważ ała mnie za wroga i krzywdziciela! Zach ę cam ją teraz do wst ą pienia do komuny, ale na zupełnie, zupełnie innych zasadach! Dlaczego pana to bawi? Chcemy założyć własną komun ę, inn ą, opart ą na szerszych niż poprzednie podstawach. Poszliś my dalej w swoich przekonaniach. Wi ę cej negujemy1! Gdyby Dobrolubow2 wstał z grobu, podyskutowałbym sobie z nim. A Bieli ń skiego3 starłbym na proch! Na razie kształcę w dalszym cią gu Sofi ę Siemionown ę. To wspaniały, wspaniały człowiek! — Używa wię c pan sobie z tym wspaniałym człowiekiem, co? Che, che! — Nie, nie! O, nie! Przeciwnie! — Dobre sobie, przeciwnie! Che, che, che! Też pan powiedział! — Niech mi pan wierzy! Bo niechże pan powie, z jakiej racji miałbym to ukrywa ć przed panem? Przeciwnie, sam si ę temu dziwi ę: ze mn ą jest ona jakoś szczególnie, bojaźliwie wstydliwa i cnotliwa. 1 „My wi ę cej negujemy!" — chełpliwa licytacja w radykalizmie programów społecznych tego niezbyt rozgarni ę tego bohatera z demokratami rewolucyjnymi, których zwalczał Dostojewski. 2 Nikołaj Dobrolubow (1836-1861) — rosyjski publicysta, krytyk literacki, demokrata rewolucyjny.
3 Wissarion Bieliń ski (1811-1848) — rosyjski filozof, krytyk literacki (główny teoretyk tzw. szkoły naturalnej), demokrata rewolucyjny. 438 — A pan, rozumie się, uświadamia ją... che, che! Dowodzi pan jej, że jej ha ń ba to bzdura?... — Wcale nie! Wcale nie! O, jak pan wulgarnie i — przepraszam — głupio rozumie wyraz: uświadamianie! N-ni-c pan nie rozumie! O Boże, jak bardzo pan jest jeszcze... nie przygotowany! My dąż ymy do wyzwolenia kobiety, a pan jedno tylko ma na my śli. Pomijaj ą c zupełnie zagadnienie cnoty i kobiecego wstydu jako rzeczy w istocie swej niepotrzebnych, a nawet przes ą dów, całkowicie dopuszczam jej cnotliwość w stosunku do mnie, bo w tym przejawia si ę jej wola, to jest jej prawo. Naturalnie, gdyby mi sama powiedziała: „Chc ę cię mieć", uwa ż ałbym to za wielk ą wygran ą, bo ta dziewczyna bardzo mi się podoba. Ale teraz, teraz przynajmniej, nikt nigdy nie traktował jej uprzejmiej i uczciwiej ode mnie, z wi ę kszym szacunkiem dla jej godno ś ci... Czekam i mam nadziej ę — to wszystko! — Niech pan lepiej da jej jakiś prezent. Założyłbym si ę, że o tym pan nie pomy ślał. — N-nic pan nie rozumie, powtarzam! Oczywi ś cie, wiadomo, w jakiej jest ona sytuacji, ale tu chodzi o coś innego! O coś całkiem innego! Pan po prostu pogardza ni ą! Stwierdzaj ą c fakt, który pan błędnie uważ a za godny pogardy, odmawia pan istocie ludzkiej prawa do humanitarnego na nią pogl ą du. Pan nie wie jeszcze, co to za charakter! Przykro mi tylko, że w ostatnich czasach przestała jakoś czytać i nie pożycza już ode mnie ksi ąż ek. Poprzednio poż yczała. Szkoda równie ż, że przy całej swej energii i ch ę ci protestu, czego już raz dowiodła, jest cią gle jakby za mało samodzielna, za mało, że tak powiem, niezale ż na, zbyt mało neguj ą ca, aby mogła ostatecznie wyzby ć si ę pewnych przes ą dów i... głupstw. Mimo to doskonale rozumie pewne rzeczy. Na przykład, wspaniale poj ęła spraw ę całowania w rę k ę, to jest, że m ężczyzna poniż a kobiet ę, całując ją w rę k ę. Dyskutowano u nas na ten temat i zaraz jej to powtórzyłem. Słuchała również uwa ż nie o stowarzyszeniach robotniczych we Francji. Teraz tłumacz ę jej spraw ę wolnego wst ę pu do mieszka ń w przyszłym społecze ń stwie. 439 — A to co znowu? — Dyskutowano ostatnio nad nast ę puj ą c ą spraw ą: czy członek komuny ma prawo wejść o każdej porze do pokoju innego człowieka, m ężczyzny lub kobiety... Zdecydowano, że ma... — A jeżeli ten lub ta zaj ę ci są w danej chwili załatwianiem naturalnej potrzeby, che, che! Andrzej Siemionowicz zirytował się. — Pan cią gle w kółko jedno i to samo! Tylko o jednym pan myśli, o tych przekl ę tych „potrzebach"! — krzykn ął z nienawi ś ci ą. — Tfu! Zły, wściekły jestem, że wtedy, zapoznaj ą c pana z naszym programem, wspomniałem przy tym zbyt wcze ś nie o tych przekl ę tych potrzebach. Niech to diabli porw ą! To przede wszystkim kole w oczy ludzi podobnych panu i ostrz ą sobie na tym zę by, jeszcze zanim racz ą si ę dowiedzie ć, o co idzie! I myślą, że maj ą racj ę! Też maj ą z czego być dumni! Tfu! Kilkakrotnie już stwierdziłem, że całe to zagadnienie moż na wykładać nowicjuszom dopiero na samym ko ń cu, kiedy już uwierz ą w nasz system, gdy człowiek jest już ukształtowany i ukierunkowany. Bo niech mi pan powie, prosz ę, co pan właściwie widzi haniebnego i niegodnego, na przykład, w kloakach? Ja pierwszy gotów jestem czyś cić jakie pan tylko chce kloaki! To nie jest żadne poś wi ę cenie! To po prostu praca, szlachetna, przynosz ą ca korzy ść społecze ń stwu praca, nie gorsza od innych, a na pewno lepsza od działalności jakiego ś tam Puszkina czy Rafaela, bo pożyteczniejsza. — I szlachetniejsza, szlachetniejsza, che, che, che!
— Co to znaczy: szlachetniejsza? Nie przyjmuj ę podobnych wyra ż e ń przy określaniu działalności człowieka. „Szlachetniej", „godniej" — to wszystko głupstwa, bzdury, stare przes ą dy, których nie uznaj ę. Wszystko to, co jest poż yteczne dla ludzkoś ci, jest szlachetne. Jeden tylko wyraz rozumiem: pożyteczne^. Niech pan sobie chichocze, ile si ę panu podoba, ale tak jest! Łużyn śmiał się głośno. Sko ń czył liczyć i schował pieni ą dze, których cz ęść zostawił jednak w jakim ś celu na stole. Owa 440 „sprawa kloak", mimo swej błahości, była już kilkakrotnie powodem kłótni i zrywania stosunków mi ę dzy Łużynem a jego młodym przyjacielem, Andrzej Siemionowicz bowiem irytował się rzeczywi ś cie, Łużyn zaś nie posiadał się wtedy z rado ś ci. Tym razem miał szczególn ą ochot ę zirytowa ć Lebieziatnikowa. — To przez swoje wczorajsze niepowodzenie jest pan dziś taki zły i czepia si ę — wyrwało się w ko ń cu Lebieziatnikowowi, który pomimo swej „niezależności" i wszystkich swoich „protestów" nie śmiał oponowa ć Łuż ynowi i z przyzwyczajenia, wyniesionego z dawnych lat, odnosił się do niego wci ąż jeszcze z pewnym respektem. — Niech mi pan powie — przerwał mu Łuż yn wynio śle i z rozdra żnieniem — czy pan moż e... albo inaczej, czy rzeczywi ś cie stosunki pa ń skie ze wzmiankowan ą osob ą s ą tak bliskie, że moż na by ją teraz poprosi ć na chwil ę do naszego pokoju? Zdaje si ę, że wszyscy już wrócili z cmentarza... Słyszę, że zaczai się tam ruch... Chciałbym zobaczy ć tę osob ę. — A po co właściwie? — zapytał ze zdziwieniem Lebieziat-nikow. — A tak, mam interes. Dzi ś albo jutro wyprowadz ę si ę stą d i dlatego chciałbym jej zakomunikowa ć... Zreszt ą, moż e pan zosta ć tutaj podczas rozmowy. Bo mógłby pan sobie Bóg wie co pomy śleć. — Nic sobie nie pomy ś l ę... Tak si ę tylko spytałem i jeżeli ma pan do niej interes, to nic łatwiejszego, niż ją tu sprowadzić. Zaraz pójd ę. I moż e pan być pewny, że nie b ęd ę przeszkadzał. Rzeczywi ś cie po pię ciu minutach Lebieziatnikow wrócił z Soni ą. Weszła bardzo zdziwiona i jak zwykle zażenowana. W podobnych wypadkach czuła si ę zawsze skr ę powana, lękała się bardzo nowych ludzi i nowych znajomo ś ci, lękała się i dawniej, jeszcze w dzieci ń stwie, a teraz jeszcze bardziej... Łuż yn powitał ją „łaskawie i grzecznie", z pewnym nawet odcieniem wesołej poufałości, która według niego, przystoi tak czcigod-niemu i solidnemu człowiekowi, jak on w stosunku do tak młodego i pod pewnym wzgl ę dem interesuj ą cego stworzenia, 441 jak ona. Ż eby ją „ośmielić", posadził ją przy stole, na wprost siebie. Sonia usiadła, popatrzyła wokoło — na Lebieziat-nikowa, na pieni ą dze leżą ce na stole, potem znowu na Łużyna i już nie odrywała od niego oczu, jakby była przykuta do niego. Lebieziatnikow skierował się ku drzwiom. Łużyn wstał, gestem poprosił Soni ę, by pozostała na miejscu, i zatrzymał Lebieziat-nikowa w drzwiach. — Czy jest tam Raskolnikow? Przyszedł? — zapytał go szeptem. — Raskolnikow? Jest. Bo co? Tak, jest. Tylko co przyszedł, widziałem... Bo co? — Wobec tego zwłaszcza prosz ę pana o pozostanie tutaj z nami i o niezostawianie mnie sam na sam z tą... pann ą. Chodzi o drobiazg, a zrobi ą z tego Bóg wie co. Nie chc ę, aby Raskolnikow powtórzył tam... Pan rozumie, co mam na myśli? — A rozumiem, rozumiem! — nagle domy ś lił się Lebieziatnikow. — Tak, ma pan prawo... Wprawdzie są dz ę, że posuwa się pan zbyt daleko w swych obawach, ale... ma pan jednak prawo. Dobrze, zostan ę. Stan ę tutaj przy oknie i nie bę d ę panu przeszkadzał... Uważ am, że ma pan prawo...
Łużyn wrócił do kanapy, usiadł na wprost Soni, spojrzał na ni ą uwa ż nie i nagle zrobił nadzwyczaj powa ż n ą, nawet nieco surow ą min ę: „Żebyś sobie czasem, moja panno, nie wyobra ż ała za wiele". Sonia rzeczywi ś cie poczuła si ę ogromnie zmieszana. — Po pierwsze, prosz ę pani ą o wytłumaczenie mnie przed szanown ą mamusi ą. Nie myl ę się chyba? Katarzyna Iwanowna zast ę puje pani matk ę? — zacz ął Łuż yn nader powa ż nie, choć dość łaskawie. Wygl ą dało na to, że ma zupełnie przyjacielskie zamiary. — Tak jest, tak, zast ę puje mi matk ę — szybko i trwożliwie odpowiedziała Sonia. — Zatem niech pani wytłumaczy mnie przed ni ą, że wskutek okoliczno ś ci niezale ż nych ode mnie musz ę zrobić zawód i nie przyjd ę do pa ń stwa na bliny... to jest na styp ę, mimo miłego zaproszenia pani mamusi. 442 — iaK... powiem... zaraz. Sonia poś piesznie zerwała się z krzesła. — To jeszcze nie wszystko — zatrzymał ją Łużyn, uśmiechn ą wszy si ę na widok jej naiwno ś ci i braku wychowania. — Źle mnie pani zna, łaskawa Sofio Siemionowno, jeżeli pani są dzi, że fatygowałbym i prosił o osobiste przyjście tak ą osob ę, jak pani dla tak niewa ż nego i mnie tylko dotycz ą cego powodu. Mam inne przyczyny. Sonia usiadła skwapliwie. Szare i tęczowe banknoty, nie sprz ą tni ę te ze stołu, mign ęły jej przed oczami, lecz zaraz odwróciła od nich wzrok i spojrzała na Łu żyna. Wydało si ę jej nagle, że to bardzo nieprzyzwoicie, zwłaszcza z jej strony, przygl ą da ć si ę cudzym pieni ą dzom. Nast ę pnie wzrok jej zatrzymał si ę na złotym lorgnon1, które Łużyn trzymał w lewej ręce, i jednocze ś nie na wielkim, masywnym, bardzo ładnym pierścieniu z żółtym kamieniem na serdecznym palcu tejże ręki. Znowu odwróciła oczy, nie wiedz ą c, co ma ze sob ą zrobić, i w rezultacie utkwiła wzrok w oczach Łużyna. Łużyn milczał przez chwil ę z jeszcze powa ż niejsz ą min ą, po czym ci ą gn ął dalej: — Wczoraj, w przej ściu miałem sposobno ść zamieni ć z Katarzyn ą Iwanown ą dwa słowa. Te dwa słowa wystarczyły mi, aby się przekona ć, że znajduje się ona, jeżeli tak moż na powiedzie ć, w stanie nienormalnym... — T-ak... w nienormalnym — skwapliwie przytakn ęła Sonia. — Lub powiedziawszy prościej i zrozumiałej — jest chora. — T-ak, prościej i zroz... T-ak, jest chora. — T-ak. Zatem, powodowany humanitarnym uczuciem i że tak powiem, współczuciem, przewiduj ą c jej los, pragn ąłbym ze swej strony być w czym ś pożyteczny. Zdaje si ę, że troska o tę wielce ubog ą rodzin ę spoczywa teraz na pani jednej. — Przepraszam pana, że zapytam — nagle podniosła się Sonia — co pan był łaskaw powiedzie ć jej wczoraj o możliwoś ci Lorgnon(fr.)— binokle osadzone na długiej rą czce. 443 otrzymania emerytury/ jeszcze wczoraj powiedziała mi, ze pan obiecał wystara ć si ę jej o emerytur ę. Czy to prawda? — Ależ sk ą d! To nawet poniek ą d bzdura. Wspomniałem tylko o zapomodze dla wdowy po zmarłym czynnym urz ę dniku, któr ą moż na otrzyma ć przy pewnej protekcji. Ale zdaje się, że nieboszczyk, rodzic pani, nie tylko nie miał odpowiedniej wysługi lat, ale nawet nie pracował ostatnio. Słowem, gdyby nawet była jakaś nadzieja, to bardzo efemeryczna1, bo w zasadzie w danym wypadku żadne prawa do zapomogi nie przysługują, a nawet przeciwnie... A ona już myślała o emeryturze, che, che, che! Przedsi ę biorcza dama! — Tak, o emeryturze... Bo ona jest łatwowierna i dobra, przez dobro ć wierzy we wszystko i... i... i... taka już jest... Tak... przepraszam — powiedziała Sonia i znowu zacz ęła zbiera ć się do wyjścia. — Przepraszam, pani nie wysłuchała do ko ń ca.
— T-ak, nie wysłuchałam — bą kn ęła Sonia. — Zatem niech pani siada. Sonia, strasznie zmieszana, po raz trzeci usiadła. — Widz ą c jej położenie i nieszcz ę sne małoletnie dzieci, pragn ąłbym, jak już powiedziałem, dopomóc jej w miar ę moż noś ci, tak jest, w miar ę moż noś ci, nie wi ę cej. Moż na by urz ą dzi ć na przykład zbiórk ę na jej rzecz albo że tak powiem, loteri ę... lub coś w tym rodzaju, jak to zwykle robi ą w podobnych wypadkach ludzie bliscy albo nawet i obcy, lecz pragn ą cy nieść pomoc. O tym właśnie chciałem pani powiedzieć. To dałoby się urz ą dzić. — Tak, to dobrze... Bóg pana za to... — bą kn ęła Sonia, wpatruj ą c si ę w Łużyna. — Dałoby si ę, ale... o tym póź niej... to jest dałoby się zacz ąć nawet dzisiaj. Wieczorem się zobaczymy, rozmówimy i ustalimy, że tak powiem, zasady. Niech pani przyjdzie do mnie gdzieś koło siódmej. Andrzej Siemionowicz, mam nadziej ę, weź mie 1 Efemeryczna — krótkotrwała. 444 uaziaf wraz z nami... Ale... jest pewna okoliczno ść, któr ą należ y uprzednio dobrze rozwa ż y ć. Właśnie dlatego pani ą trudziłem, wzywaj ą c tutaj. Mianowicie, uważ am, że samej Katarzynie Iwanownie nie należy, bo to niebezpieczne, dawa ć pieni ę dzy do ręki. Najlepszy dowód — ta dzisiejsza stypa. Nie maj ą c, że tak powiem, kęsa chleba powszedniego na dzie ń jutrzejszy, no i... obuwia i w ogóle, kupuje dzisiaj rum jamajka, nawet, zdaje się, mader ę i-i-i kaw ę. Jutro zaś znowu wszystko spadnie na pani ą, każdy kę s chleba. To przecie ż nie ma sensu. Widziałem, przechodz ą c. Dlatego wię c zbiórka, ja tak przynajmniej uważ am, powinna być tak przeprowadzona, aby nieszcz ęśliwa wdowa, że tak powiem, nic nie wiedziała o pieni ą dzach, a wiedziałaby o tym na przykład tylko pani. Czy mam słuszność? — Nie wiem. Ona tylko dzisiaj tak... raz w życiu... tak bardzo chciała tej stypy, żeby uczcić pami ęć... ona jest bardzo m ą dra. Zreszt ą, jak pan uważ a, ja bę d ę bardzo, bardzo, bardzo... oni wszyscy bę d ą panu... i Bóg panu... i sieroty... Sonia urwała i rozpłakała się. — Ta-ak. Zatem niech pani ma to na uwadze. A na razie zechce pani łaskawie przyj ąć dla swojej rodziny na pierwsze potrzeby pewn ą sum ę ode mnie osobi ś cie. Bardzo, ale to bardzo pragn ąłbym, żeby przy tym nie było wymieniane moje nazwisko. Oto prosz ę... sam jestem w kłopotach, nie mog ę wi ę cej... Łużyn podał Soni banknot dziesi ę ciorublowy, starannie go rozwin ą wszy. Sonia przyj ęła, zaczerwieniła się, zerwała się z miejsca, wybełkotała coś i pospiesznie zacz ęła się żegna ć. Łuż yn uroczy ś cie odprowadził ją do drzwi. Wybiegła wreszcie z pokoju, zdenerwowana i wym ę czona, i bardzo zmieszana wróciła do Katarzyny Iwanowny. Podczas całej tej sceny Andrzej Siemionowicz stał przy oknie lub chodził po pokoju, nie chc ą c przerywa ć rozmowy. Kiedy Sonia wyszła, podszedł do Łużyna i uroczy ś cie uścisn ął mu ręk ę. — Wszystko słyszałem i wszystko widziałem — rzekł, akcentuj ą c ostatni wyraz. — To było szlachetne, to jest chciałem 445 powiedzie ć, mazKie! ran cnciał unikn ąć podzi ę kowa ń, zauwa ż yłem to! I chociaż przyznaj ę, że z zasady nie pochwalam prywatnej dobroczynno ś ci, bo ona nie tylko nie tę pi radykalnie zła, aleje nawet podtrzymuje, to jednak nie mog ę nie przyzna ć, że z zadowoleniem patrzyłem na pa ń ski post ę pek. Tak, tak, to mi si ę podobało. — E, to głupstwo! — mrukn ął Łuż yn nieco poruszony, przygl ą daj ą c si ę Lebieziatnikowowi. — Nie, to nie jest głupstwo! Człowiek dotkni ęty i obra żony, jak pan wczorajsz ą histori ą, a jednocze ś nie zdolny do pami ę tania o nieszcz ęś ciu innych, taki człowiek... nawet, gdy
popełnia błąd społeczny, godzien jest szacunku! Nie spodziewałem si ę tego po panu, tym bardziej z pa ń skimi przekonaniami, ach! Jak bardzo szkodz ą panu pa ń skie przekonania! Jak pana denerwuje, na przykład, wczorajszy zawód! — wykrzykiwał poczciwy z natury Lebieziatnikow, czuj ą c znowu przypływ sympatii dla Łużyna. — Po co panu, po co panu to małżeństwo, to legalne małżeństwo, szanowny, kochany Piotrze Pietrowiczu?!1 Na co panu koniecznie ta legalno ść w małżeństwie? Moż e mnie pan obić, a ja mimo to bę d ę utrzymywał, że się ciesz ę, ciesz ę, że to nie doszło do skutku, że pan jest wolny, że pan nie jest jeszcze zupełnie stracony dla ludzkoś ci, ciesz ę się z tego... No, widzi pan, wypowiedziałem się! — Po to, że nie mam ochoty być rogaczem w pa ń skim wolnym zwi ą zku i nia ń czy ć cudzych dzieci, po to potrzebne mi jest legalne małżeństwo — odpowiedział Łuż yn, żeby odpowiedzie ć cokolwiek. Był zamy ślony i mocno czym ś zaabsorbowany. — Dzieci? Pan wspomniał o dzieciach? — drgn ął Andrzej Siemionowicz jak ko ń wojskowy, który usłyszał pobudk ę. — Dzieci to zagadnienie społeczne pierwszorz ę dnej wagi, zga1 Wywody Lebicziatnikowa stanowi ą strywializowany, a w istocie sparodiowany wykład koncepcji małżeństwa w powieś ci Co robi ć? Nikołaja Czer-nyszewskiego. 446 u/,mii Me. i-ccz /.agaumeme 10 oę ozie inaczej rozwi ą zane. są lacy, którzy zupełnie odmawiaj ą dzieciom racji bytu, podobnie jak wszystkiemu, co przypomina rodzin ę. O dzieciach pomówimy póź niej, teraz zajmiemy się spraw ą rogów. Przyznam się panu, że jest to moja słaba strona. To wstr ę tne, huzarskie wyraż enie Puszkina1 jest nie do pomy ś lenia w słowniku przyszłości. Właściwie, co to są rogi? O, cóż to za nieporozumienie! Jakie rogi? Po co rogi?... Cóż za głupstwa! Właśnie w wolnym zwi ązku nie bę dzie na nie miejsca! Rogi to jedynie naturalna konsekwencja każdego legalnego małżeństwa, są one, że tak powiem, jego ulepszeniem, protestem, zatem w tym rozumieniu nie są nawet niczym poni żaj ą cym... Jeż eli kiedykolwiek — przypu ść my tu tak ą niedorzeczno ść — zawr ę legalne małżeństwo, to nawet bę d ę si ę cieszył z tych rogów, które pan uwa ż a za tak ą ha ń b ę. Powiem wtedy swej żonie: „Przyjaciółko moja, do tej chwili kochałem cię tylko, a teraz ci ę szanuj ę, bo zdobyłaś się na protest". Pan się śmieje? To dlatego, że nie potrafi pan zerwa ć z przes ą dami! Do diabła, rozumiem przecie ż, na czym polega właściwie przykrość, gdy zdradza legalna małżonka, ale wszak jest to tylko podły skutek podłego faktu, który obie strony poni ż a jednakowo. Kiedy zaś spraw ę rogów stawia si ę zupełnie szczerze, jak w wolnym zwi ą zku, przestaj ą one istnieć, są nie do pomy ś lenia i trac ą nawet sw ą nazw ę. Przeciwnie, żona pa ń ska dowiedzie panu jedynie swego szacunku, uwa ż aj ą c pana za niezdolnego do przeciwstawiania się jej szcz ęś ciu i dostatecznie uświadomionego, by nie mścić się na niej za nowego m ęż a. Niech to diabli, ale marz ę czasem, że gdyby mnie wydano za m ąż, tfu! gdybym zawarł zwi ą zek małżeński, wszystko jedno wolny czy legalny, to sam sprowadziłbym żonie kochanka, jeśliby się zbyt długo nie mogła na to zdoby ć. „Przyjaciółko moja — powiedziałbym jej — kocham cię, lecz nade wszystko pragn ę, żebyś mnie szanowała!"Tak! Moż e nie mam racji, co? 1 Chodzi o określenie „majestatyczny rogacz" w Eugeniuszu Onieginie (l ,XH) Aleksandra Puszkina. 447 siuunai, cmiaiucz ą i;, icuz ucz, szczcgumcgu wania. Nawet nie słuchał bardzo uważ nie. W rzeczywisto ś ci myślał o czym ś innym i Lebieziatnikow zauwa ż ył to w ko ń cu. Łuż yn był czym ś przej ę ty, zacierał ręce, zamy ś lał si ę. Wszystko to Andrzej Siemionowicz przypomniał sobie póź niej i skojarzył... II
Trudno powiedzie ć, jakie właściwie pobudki zrodziły w skołatanej głowie Katarzyny Iwanowny myśl o urz ą dzeniu tej bezsensownej stypy. Z przeszło dwudziestu rubli, ofiarowanych przez Raskolnikowa na pogrzeb Marmieładowa, na styp ę poszło prawie dziesi ęć. Możliwe, że Katarzyna Iwanowna poczuwała się wzgl ę dem nieboszczyka do obowi ą zku uczczenia jego pami ę ci, „jak należy", żeby wszyscy lokatorzy, a zwłaszcza Amalia Iwanowna, wiedzieli, że był on „nie tylko nie gorszy od nich, ale mo że nawet znacznie lepszy", i żeby nikt nie ośmielał się „zadziera ć nosa". Możliwe, że wpłynęła na to owa specyficzna duma ludzi biednych, wskutek której przy pewnych ceremoniach, obowi ą zuj ą cych w życiu wszystkich i każdego z osobna, wielu biedaków wyłazi wprost ze skóry i wysupłuje ostatni zaoszcz ę dzony grosz, żeby tylko było „nie gorzej niż u innych" i żeby ci inni czasami ich „nie obgadali". Być moż e równie ż, że Katarzyna Iwanowna zapragn ęła właśnie przy tej okazji, w chwili, kiedy zdawałoby si ę, że jest zupełnie przez wszystkich opuszczona, dowie ść tym „marnym i podłym lokatorom", że ona nie tylko umie „żyć i przyjmowa ć", ale że w ogóle nie należ ał jej si ę taki marny los, bo była wychowana „w porz ą dnym, ba, nawet arystokratycznym domu ojca pułkownika" nie po to, żeby samej zamiata ć i prać szmaty dzieciom po nocach. Takie paroksyzmy1 dumy i próż no ś ci zdarzaj ą się czasem 1 Paroksyzm — nagłe wyst ą pienie lub nasilenie si ę objawów choroby, atak. 448 najoieaniejszym i najoaraziej zgn ę bionym ludziom, i bywa, ze nieraz staj ą się ich obsesj ą. Przy tym Katarzyna Iwanowna wcale nie należ ała do zgn ę bionych: okoliczno ś ci mogły ją zabić, ale nie mogły jej zgn ę bi ć moralnie, to jest zastraszy ć i złamać jej woli. Poza tym Sonia zupełnie słusznie mówiła, że jej si ę rozum miesza. Nie moż na było wprawdzie stwierdzić tego konkretnie i ostatecznie, ale rzeczywiś cie w cią gu ostatniego roku jej biedny mózg zniósł zbyt wiele, aby to mogło pozosta ć bez śladu. Silnie zaawansowane suchoty również przyczyniaj ą si ę, zdaniem lekarzy, do pomieszania zmysłów. Trunków w liczbie mnogiej i w różnych gatunkach nie było, madery również: była to przesada, ale wino było. Poza tym: wódka i rum, piwo, wszystko w najgorszym gatunku, ale w dostatecznej ilości. Prócz kutii były trzy czy cztery dania (w tym równie ż bliny), wszystko z kuchni Amalii Iwanowny, ponadto nastawiono dwa samowary, bo projektowano po obiedzie herbat ę i poncz. Zakupy poczyniła sama Katarzyna Iwanowna przy pomocy jednego z lokatorów, marnego Polacz-ka, który Bóg wie po co mieszkał u pani Lippewechsel. Od razu zgłosił si ę do Katarzyny Iwanowny na posyłki i biegał na złamanie karku przez cały wczorajszy dzie ń i całe dzisiejsze rano z wywieszonym językiem, jakby umyślnie si ę starał, by ten ostatni szczegół nie uszedł uwagi. Przybiegał co chwila z każdym głupstwem do Katarzyny Iwanowny, szukał jej nawet na targu, nazywał ją bez przerwy „pani ą chor ąż yn ą", aż w ko ń cu zbrzydł jej ze szcz ę tem, choć pocz ą tkowo twierdziła, że nie dałaby sobie rady bez tego „usłużnego i szlachetnego człowieka". Był to bowiem charakterystyczny rys Katarzyny Iwanowny, że w pierwszym lepszym odkrywała nagle najwspanialsze zalety i wychwalała go tak, że czasami jemu samemu głupio było tego słuchać, zmyślała różne, nie istniej ą ce szczegóły maluj ą ce go w nader pochlebnym świetle i zupełnie szczerze, naiwnie sama w to wierzyła. Potem nagle zniech ę cała się, rozczarowywała, mieszała z błotem i przep ę dzała bez litości człowieka, którego przed kilkoma godzinami dosłownie ubóstwiała. 15 — Zbrodnia i kara 449 -ITJHM.1 Ł I 1*>JJ-»\^0<_/L
niepowodzenie życiowe doprowadzało ją natychmiast do furii, w której bezpo ś rednio po najpi ę kniejszych marzeniach i fantazjach zaczynała przeklinać swój los, rzucała i darła wszystko, co wpadło jej pod ręk ę, tłukła głową o ścian ę. Amalia Iwanowna równie ż nagle nabrała w jej oczach niezwykłego znaczenia i powagi. Być moż e, jedynie dlatego, że gdy wynikła sprawa stypy, bardzo serdecznie postanowiła wzi ąć udział we wszystkich przygotowaniach: podj ęła się nakry ć do stołu, dostarczy ć obrusów i serwetek, naczy ń itd. oraz przygotowa ć potrawy u siebie w kuchni. Katarzyna Iwanowna zdała si ę na ni ą we wszystkim i udaj ą c si ę na cmentarz, zostawiła ją w swoim mieszkaniu. Rzeczywi ś cie, wszystko przygotowane było bez zarzutu; stół był nakryty nawet dosyć porz ą dnie; naczynia, widelce, noż e, kieliszki, szklanki, filiżanki — wszystko to było różnych kształtów i wielkoś ci, bo zostało wypo ż yczone od są siadów, ale o oznaczonej godzinie wszystko było na swoim miejscu i Amalia Iwanowna w poczuciu dobrze spełnionego obowi ą zku, z pewn ą dum ą powitała wracaj ą cych z cmentarza, wystrojona, w czepcu z nowymi, żałobnymi wst ąż kami i w czarnej sukni. Ta duma, choć uzasadniona, nie spodobała się Katarzynie Iwanownie: „Jakby bez niej nikt nie potrafił nakry ć do stołu!"Czepiec z czarnymi wst ąż kami nie podobał się jej równie ż: „Bóg raczy wiedzieć, moż e ta głupia Niemka się pyszni, że ona, gospodyni, z litości pomaga biednym lokatorom? Z litości! Też mi coś! U papy, który był pułkownikiem i omal nie został gubernatorem, nakrywało si ę nieraz stół na czterdzieś ci osób, a jakiejś tam Amalii Iwanowny czy ściślej Ludwigowny nie wpuszczono by nawet do kuchni..." Jednak ż e Katarzyna Iwanowna postanowiła na razie nie zdradza ć się ze swymi uczuciami, choć w głębi duszy uwa ż ała, że Amali ę Iwanown ę należ ałoby koniecznie dziś jeszcze utemperowa ć 450 i przypomnie ć jej, gdzie jest jej właściwe miejsce, w przeciwnym razie bowiem gotowa jest Bóg wie co o sobie są dzi ć. Na razie jedynie potraktowała ją ozi ę ble. Do zdenerwowania Katarzyny Iwanowny przyczyniła się inna jeszcze, niemiła okoliczno ść. Na pogrzebie nie było prawie nikogo z są siadów prócz Polaczka, który mimo wszystko zd ąż ył jednak wpaść na cmentarz. Na styp ę natomiast zjawili się tylko najmniej znaczni i najbiedniejsi, niektórzy nawet po pijanemu, sama hołota. Nikt ze starszych i stateczniejszych lokatorów nie przyszedł, jakby naumy ś lnie się zmówili. Nie przyszedł, na przykład, Piotr Pietrowicz Łużyn, najsolidniejszy, rzec moż na, z lokatorów. Tymczasem wczoraj wieczorem Katarzyna Iwanowna zd ążyła już opowiedzie ć wszystkim, to jest Amalii Iwanownie, Pole ń ce, Soni i Polaczkowi, że to jest najszlachetniejszy, najgodniejszy człowiek, że ma wielkie stosunki i maj ą tek, że był przyjacielem jej pierwszego m ęż a, bywał w domu u jej ojca i obiecał, że poruszy wszystkie spr ęż yny, aby wystara ć się dla niej o znaczn ą emerytur ę. Zauwa ż yć należy, że gdy Katarzyna Iwanowna pyszniła si ę czyimś maj ą tkiem lub stosunkami, to robiła to bez żadnego wyrachowania, nie dla osobistych korzy ś ci, lecz jedynie z dobrego serca, dla samej przyjemno ś ci chwalenia kogoś i nadania mu wi ę kszej wartoś ci. Prócz Łużyna, prawdopodobnie „za jego przykładem", nie przyszedł równie ż „ten wstr ę tny łajdak Lebieziatnikow". „A ten co sobie myśli? Przecie ż zaproszono go tylko z łaski, bo mieszka w jednym pokoju z Łuż ynem, jest jego znajomym i jakoś niezr ę cznie było go nie zaprosi ć". Nie przyszła równie ż pewna zmanierowana dama ze swoj ą córk ą, „przejrzałą pannic ą". Mieszkały u Amalii Iwanowny dopiero dwa tygodnie, lecz kilkakrotnie skarż yły się na hałasy i krzyki dochodz ą ce z pokoju Marmieładowów, zwłaszcza gdy nieboszczyk wracał do domu pijany. Katarzyna Iwanowna dowiedziała się o tym od gospodyni, gdy ta podczas kłótni krzyczała na całe gardło, że wyp ę dzi całą rodzin ę zakłócając ą spokój „porz ą dnym lokatorom", którym „do pi ęt nie dorasta". Katarzyna Iwanowna umyślnie teraz zaprosiła 451
ow ą dam ę z córk ą, Którym podoono „do pi ęt me dorasta , tym bardziej że ta przy przypadkowych spotkaniach wyniośle odwracała głowę. Niech wię c wie, że tu „szlachetnie myślą i czuj ą oraz zapraszaj ą, wybaczaj ą c krzywdy", i że Katarzyna Iwanowna ongiś do innego losu była przyzwyczajona. W tym celu zamierzała przy obiedzie podać jej do wiadomo ś ci, że jej ojciec omal nie został gubernatorem, dodaj ą c przy tym, że nie należy się odwraca ć przy spotkaniach i że to jest bardzo głupie. Nie przyszedł równie ż gruby pułkownik (w rzeczywisto ś ci dymisjonowany sztabskapitan), lecz okazało się, że jest „urżnięty" jeszcze od wczoraj. Słowem, stawili si ę jedynie: Pola-czek; pewien plugawy urz ę dniczyna w zatłuszczonym surducie, w ą growaty i wstr ę tnie cuchn ą cy; głuchy i prawie ślepy staruszek, były urz ę dnik jakiejś tam poczty, którego ktoś od niepami ę tnych czasów, nie wiadomo po co, utrzymywał u Amalii Iwanowny. Zjawił si ę równie ż pijany porucznik, a właściwie dymisjonowany urz ę dnik intendentury, który śmiał się bardzo nieprzyzwoicie i głośno i był, „wyobra ź cie sobie pa ń stwo", bez kamizelki! Jakiś jegomo ść zasiadł sobie bez ceremonii do stołu, nie przywitawszy się nawet z Katarzyn ą Iwanowna. Wreszcie jakiś osobnik w braku ubrania przyszedł w szlafroku, ale było to już tak dalece nieprzyzwoite, że Amalii Iwanownie i Polacz-kowi udało się go jakoś wyprowadzi ć. Polaczek przyprowadził zreszt ą dwóch innych Polaczków, którzy nigdy u Amalii Iwanowny nie mieszkali i których nikt tu na oczy nie widział. Wszystko to w bardzo przykry sposób podziałało na Katarzyn ę Iwanown ę. „Wobec tego dla kogo właściwie robiło się to całe przyj ę cie?" Nawet dzieci, żeby było wi ę cej miejsca, umieszczono nie przy stole, który i tak zajął cały pokój, tylko nakryto im na kufrze w k ącie, przy czym obu malców1 posadzono na ławeczce, Pole ń ka zaś jako najstarsza miała ich pilnowa ć i wyciera ć im noski „jak dzieciom dobrze urodzonym". Słowem, Katarzyna 1 Obu malców — odt ą d bowiem zamiast małej córeczki Lidy pojawia si ę synek Kola (oczywiste niedopatrzenie autora). 452 Iwanowna mimo woli musiała traktowa ć wszystkich ze zdwojon ą godno ś ci ą, a nawet z wyniosłością. Niektórych goś ci obrzuciła wyj ątkowo surowym spojrzeniem i wyniośle poprosiła do stołu. Uważ aj ą c nie wiadomo dlaczego, że to z winy Amalii Iwanowny tylu gości nie przyszło, zacz ęła traktowa ć ją wyj ątkowo niegrzecznie, co ta od razu zauwa ż yła i czym czuła się nad wyraz dotkni ę ta. Tego rodzaju pocz ą tek nie wróż ył dobrego ko ń ca. Wreszcie zasiedli do stołu. Raskolnikow wszedł prawie jednocze ś nie z powrotem rodziny Marmieładowów z cmentarza. Katarzyna Iwanowna ogromnie się ucieszyła, po pierwsze dlatego, że był to jedyny „wykształcony gość" wśród przybyłych i „jak wiadomo, za dwa lata zamierzał obj ąć katedr ę profesorsk ą na tutejszym uniwersytecie", po drugie zaś dlatego, że przyszedłszy, natychmiast z uszanowaniem przeprosił ją za to, że mimo ch ę ci nie mógł być na pogrzebie. Wr ę cz rzuciła si ę na niego, posadziła obok siebie po lewej r ęce (z prawej strony siedziała Amalia Iwanowna) i bez przerwy zwracała się do niego, mimo że pochłaniała ją cią gła troska, aby porz ą dnie roznoszono i rozdzielano wszystkim potrawy. Nie zwracała uwagi na kaszel, który co chwila przerywał jej mow ę i dusił ją, wzmógłszy si ę bardzo, jakby na złość w cią gu ostatnich dwóch dni. Szeptem wylewała przed nim wszystkie nagromadzone żale i słuszne oburzenie na nieudan ą styp ę, przy czym oburzenie to przechodziło cz ę sto w wesołe, niepowstrzymane wyś miewanie się z zebranych gości, zwłaszcza zaś z samej gospodyni. — Wszystkiemu winno to ziółko. Pan wie, o kim mówi ę: o niej, o niej! — Katarzyna Iwanowna wskazała palcem gospodyni ę. — Niech pan spojrzy na nią: wytrzeszczyła gały, domy ś la się, że o niej mówimy, ale nie słyszy i oczy jej wyłażą. Tfu, sowa! cha, cha, cha!... Kchy, kchy, kchy! I co właściwie ma znaczy ć ten czepiec? Kchy, kchy, kchy! Zauwa żył pan, jak to chce, żeby się wszystkim zdawało, że ona mnie proteguje i zaszczyt mi robi
swoj ą obecno ś ci ą. Prosiłam ją jak kogo ś dobrego, żeby zaprosiła porz ą dniejszych ludzi, czyli właśnie 453 znajomych nieboszczyka, a widzi pan, kogo nasprowadzała: błaznów jakichś! Hołota! Niech pan spojrzy na tego w ą g-rowatego, istny smark na dwóch nogach! A ci Polaczkowie?... cha, cha, cha! Kchy, kchy, kchy! Nikt ich tutaj nie widział i ja ich na oczy nie widziałam. Po co przyszli, pytam si ę pana? Jak to sobie siedli rz ę dem. Panie, hej! — krzykn ęła nagle do jednego z nich. Jadł pan bliny? Prosz ę sobie wzi ąć jeszcze! Piwa niech się pan napije, piwa! Wódki pan chce? Niech pan zobaczy: zerwał się, kłania się, niech pan popatrzy: pewno są zupełnie zagłodzeni, biedacy! Nic nie szkodzi, niech się najedz ą. Nie hałasują przynajmniej, tylko... doprawdy boj ę si ę o srebrne łyżki gospodyni!... Amalio Iwanowno — zwróciła się nagle do niej, prawie głośno — uprzedzam z góry, w razie gdyby rozkradziono pani łyżki, to ja za to nie odpowiadam! Cha, cha, cha! — zaniosła się śmiechem, znowu zwracaj ą c się do Raskol-nikowa i wskazuj ą c mu gospodyni ę, zadowolona ze swego dowcipu. — Nie zrozumiała, znowu nie zrozumiała! Siedzi z rozdziawion ą gę b ą, widzi pan, sowa, istna sowa, sowisko z nowymi wst ąż kami, cha, cha, cha! Jej śmiech przeszedł w dokuczliwy atak kaszlu, trwaj ą cy prawie pi ęć minut. Na chustce zostały plamy krwi, na czoło wyst ą piły krople potu. W milczeniu pokazała krew Raskolnikowowi i ledwo odetchn ą wszy, znowu zacz ęła szepta ć z wielkim ożywieniem, z wypiekami na policzkach. — Prosz ę pana, powierzyłam jej najdelikatniejsz ą, rzec moż na, misj ę zaproszenia tej damy z córk ą, pan wie, o kim mówi ę? W tej sprawie należ ało si ę zachowa ć z wielk ą delikatno ś ci ą, działać z niezwykłą zr ę czno ś ci ą, a ona to tak urz ą dziła, że ta przyjezdna kretynka, ta bezczelna kreatura, ta marna prowincjuszka tylko dlatego, że jest wdow ą po jakim ś majorze i przyjechała starać się o emerytur ę, wycierać progi w urz ę dach, że mimo swoich pięćdziesi ę ciu pi ę ciu lat maluje się, pudruje i różuje (to rzecz wiadoma)... ta kreatura nie tylko nie raczyła si ę pofatygowa ć, ale nie przyszła nawet przeprosi ć, że nie moż e przyjść, jak tego wymaga najprostsza przyzwoitość! Nie rozu454 miem również, dlaczego nie przyszedł Piotr Pietrowicz? Gdzie jest Sonia? Dok ą d ona poszła? A, jest nareszcie! Gdzie byłaś, Soniu? Dziwne, że nawet na pogrzebie ojca nie moż esz być punktualna. Rodionie Romanowiczu, niech pan si ę troch ę posunie. Masz miejsce, Soniu... Weź sobie, co chcesz. Nałóż sobie galaretki, jest dobra. Zaraz b ęd ą bliny. Czy dzieci dostały? Pole ń ko, macie tam wszystko? Kchy, kchy, kchy! No, dobrze. B ą dź grzeczny, Lonia, a ty, Kola, nie machaj nóżkami, siedź, jak grzeczne dziecko powinno siedzie ć. Co mówisz, Soniu? Sonia powtórzyła jej zaraz przeprosiny Łuż yna, staraj ą c si ę mówi ć głośno, żeby wszyscy słyszeli, dobieraj ą c wyra ż e ń pełnych szacunku i ubarwiaj ą c je nawet umy ślnie. Dodała, że Łużyn prosił koniecznie o powtórzenie, że gdy tylko bę dzie mógł, przyjdzie, by pomówi ć w cztery oczy o interesach i zdecydowa ć, co bę dzie moż na zrobi ć i przedsi ę wzi ąć na przyszłość itd., itp. Sonia wiedziała, że to ułagodzi i uspokoi Katarzyn ę Iwanow-nę, pochlebi jej, zwłaszcza zaś zadowoli jej ambicj ę. Usiadła przy Raskolnikowowie, przywitawszy si ę z nim lekkim ukłonem, i obrzuciła go ciekawym, przelotnym spojrzeniem. Poza tym przez cały czas starała się nie patrzeć na niego i unikała rozmowy z nim. Ani ona, ani Katarzyna Iwanowna nie nosiły, z braku odpowiednich sukien, żałoby. Sonia miała na sobie sukni ę ciemnobr ą zow ą, Katarzyna Iwanowna zaś swoj ą jedyn ą sukni ę, perkalow ą, ciemn ą w paski. Wiadomo ś ci od Łuż yna zostały dobrze przyj ę te. Wysłuchawszy Soni z bardzo godn ą min ą, Katarzyna Iwanowna równie godnie zapytała o zdrowie Piotra Pietrowicza.
Bezpo ś rednio potem głośnym szeptem zakomunikowała Raskolnikowowi, że rzeczywiś cie mimo przywi ą zania do rodziny i dawnej przyjaź ni z jej ojczulkiem dziwnie wygl ą dałaby obecno ść tak powa ż nego człowieka, jak Piotr Pietrowicz w tym „niezwykłym towarzystwie". — Dlatego też jestem panu szczególnie wdzi ę czna, że pan nie pogardził moj ą goś cin ą, nawet w takim otoczeniu — dodała niemal głośno. — Pewna jestem, że jedynie przez wielką 455 przyjaźń, jak ą pan żywił dla mego biednego nieboszczyka, dotrzymał pan swego przyrzeczenia. Nast ę pnie raz jeszcze dumnie i z godno ś ci ą popatrzyła na swoich goś ci, po czym troskliwie zapytała głośno przez stół głuchego staruszka: „Czy nie życzy sobie pieczeni i czy pocz ę stowano go winem?" Staruszek nie odpowiedział i długo nie mógł zrozumie ć, o co go pytano, choć są siedzi zacz ę li go dla zabawy poszturchiwa ć. Rozgl ą dał się tylko wokoło z otwartymi ustami, co wywoływało jeszcze wi ę ksz ą wesołość. — To ci jełop! Niech pan patrzy, niech pan patrzy! Po co go sprowadzono? Co si ę tyczy Piotra Pietrowicza, to zawsze wierzyłam w niego — mówiła dalej Katarzyna Iwanowna do Raskolnikowa — bo naturalnie on jest zupełnie inny niż... — ostro, głośno i bardzo surowo zwróciła si ę do Amalii Iwanowny, co tamt ą po prostu przestraszyło — zupełnie inny niż te wyfiokowane lafiryndy, których mój papa nie wzi ąłby nawet na kucharki do kuchni, a nieboszczyk m ąż zaszczyt by im zrobił, gdyby je przyj ął u siebie w swej bezgranicznej dobroci. — Tak, lubił si ę napi ć, lubił i popijał!— krzykn ął nagle zdymisjonowany intendent, wychylaj ą c dwunasty kieliszek wódki. — Nieboszczyk m ąż rzeczywiś cie miał tę słabość, o tym wszyscy wiedz ą — rzuciła się na niego Katarzyna Iwanowna — ale był człowiekiem dobrym i szlachetnym, kochał i szanował swoj ą rodzin ę. Miał tylko tę wad ę, że w dobroci swej zbytnio ufał wszelkim rozpustnikom. Bóg jeden wie, z kim mu się zdarzało pić, z takimi, co nawet podeszwy jego nie byli warci! Niech pan sobie wyobrazi, Rodionie Romanowiczu, że znaleziono u niego w kieszeni piernikowego kogucika: upił się do utraty przytomno ś ci, ale o dzieciach pami ętał! — Ko-gu-ci-ka? Powiedziała pani ko-gu-ci-ka? — krzykn ął jegomo ść z intendentury. Katarzyna Iwanowna nie raczyła mu odpowiedzie ć. Zamy ś liła si ę i westchn ęła. 456 — Pan na pewno myśli, jak wszyscy, że obchodziłam się z nim zbyt surowo — mówiła, zwracaj ą c się do Raskolnikowa. — To nieprawda! On mnie szanował, on mnie bardzo, bardzo szanował. Pię kn ą dusz ę miał ten człowiek! Czasami bardzo mi go było żal! Nieraz siedzi, patrzy na mnie z kąta, żal mi go, chciałabym go przytuli ć, ale my śl ę sobie: „Będ ę dobra, to znowu pójdzie pić". Tylko surowo ś ci ą moż na go było jakoś powstrzyma ć. — T-a-k, zdarzało się szarpanie za kudły, zdarzało si ę, i to nie raz! — zaryczał znowu intendent i wychylił nast ę pny kieliszek wódki. — Nie tylko szarpanie za kudły, ale i miotła przydałaby si ę poniektórym głupcom. Nie o nieboszczyku teraz mówi ę! — odpaliła Katarzyna Iwanowna intendentowi. Wypieki na jej policzkach były coraz mocniejsze i jaskrawsze, pierś falowała. Jeszcze chwila i byłaby wszcz ęła awantur ę. Wiele osób śmiało się, wielu sprawiało to widoczn ą przyjemno ść. Intendenta zacz ę to poszturchiwa ć i coś mu szepta ć. Oczywiś cie, zamierzano poszczu ć ich na siebie. — Czy wolno za-a-apyta ć, pod czyim to pani adresem? — zacz ął intendent. — To jest pod czyim... szanownym adresem... pani była łaskawa te... zreszt ą nie trzeba! Głupstwo! Wdowa! Wdówka! Przebaczam... pasuj ę i...
I znowu goln ął kieliszek. Raskolnikow siedział i słuchał, milcz ą c, z obrzydzeniem. Jadł tylko przez grzeczno ść, żeby nie obrazi ć Katarzyny Iwanowny, ledwo dotykał porcji, które mu co chwila nakładała. Uwa ż nie przygl ą dał się Soni, coraz bardziej zakłopotanej i wystraszonej. Sonia również przeczuwała, że stypa nie sko ń czy się spokojnie, i z lękiem obserwowała wzrastaj ą ce rozdra ż nienie Katarzyny Iwanowny. Wiedziała, że była główną przyczyn ą tego, iż obie przyjezdne damy tak pogardliwie potraktowały zaproszenie Katarzyny. Słyszała od samej Amalii Iwanowny, że matka czuła się nawet dotkni ę ta tymi zaprosinami i zapytała: „Czyż moż na przypu ś ci ć, by ona zgodziła si ę posadzi ć swoj ą córk ę obok tej 457 panny". Sonia domy ślała się, że Katarzyna Iwanowna już w jakiś sposób dowiedziała się o tym. Obraza Soni zaś znaczyła dla Katarzyny Iwanowny wi ę cej niż osobista obraza jej, jej dzieci, papy, słowem była obraz ą śmierteln ą, i Sonia wiedziała, że Katarzyna Iwanowna nie uspokoi si ę teraz dopóty, „dopóki nie poka ż e tym lafiryndom, że one obie" itd., itp. Jak na złość z drugiego ko ń ca stołu ktoś przesłał Soni na talerzu ulepione z razowego chleba dwa serca przebite strzałą. Katarzyna Iwanowna oburzyła si ę i głośno zauwa ż yła przez stół, że przysłał to „pijany osioł". Pani Amalia Iwanowna równie ż miała złe przeczucia, przy tym dotkni ę ta do żywego wyniosłością Katarzyny Iwanowny chciała przerwa ć przykry nastrój i zwróci ć uwag ę towarzystwa na siebie. Ni z tego, ni z owego zacz ęła opowiada ć, że jakiś jej znajomy „Karl z apteki" jechał w nocy doroż k ą i że „dorożkarz chciał go zapijać i Karl go barso, barso prosił, szeby on go nie zapijał, i płakał i rence sloszyl i wistraszyl, i strach jemu serce pszebil". Katarzyna Iwanowna wprawdzie uśmiechn ęła się, ale zaraz dodała, że Amalia Iwanowna nie powinna opowiada ć anegdotek po rosyjsku. Ta obraziła się jeszcze bardziej i odpowiedziała, że jej „Vater aus Berlin1 był barso, barso waszny człowiek i sią gle rence do kiesze ń właził". Skłonna do śmiechu Katarzyna Iwanowna nie wytrzymała i roześ miała si ę serdecznie, tak że Amalia Iwanowna zacz ęła ostatecznie tracić cierpliwo ść i już ledwo się hamowała. — To dopiero sowa! — szepn ęła znowu Katarzyna Iwanowna do Raskolnikowa, prawie rozbawiona. — Chciała powiedzieć: chodził z rękoma w kieszeniach, a powiedziała, że się gał do cudzej kieszeni, kchy, kchy! Czy zwrócił pan uwag ę, że w ogóle ci wszyscy petersburscy cudzoziemcy, zwłaszcza zaś Niemcy, którzy do nas sk ą dci ś przyjeż dż aj ą, wszyscy są od nas głupsi! Zgodzi się pan, bo jakż eż moż na opowiada ć, że „Karłowi z apteki strach serce pszebil" i że ten (ciapciak!)zamiast 1 Yater aus Berlin (niem.)— ojciec z Berlina. 458 zwi ą za ć doroż karza „rence sloszyl, płakał i barso, barso prosił". Ach, co za idiotka! My śli, że to jest bardzo wzruszaj ą ce, i nie wie, jaka jest głupia! Uwa ż am, że ten pijany intendent jest m ą drzejszy od niej, przynajmniej widać, że moczymorda przepity do szpiku kości, a tamci wszyscy są tacy spokojni i powa ż ni... Jak to siedzi, oczy wybałuszyła. Gniewa si ę! Gniewa się! Cha, cha, cha! Kchy, kchy, kchy! Rozbawiona Katarzyna Iwanowna wdała si ę w różne szczegóły i wreszcie zacz ęła opowiada ć, jak dzi ę ki otrzymanej emeryturze na pewno założy w swym rodzinnym mieście T... pensjonat dla dobrze urodzonych panien. Poniewa ż dotychczas sama jeszcze nie mówiła o tym Raskolnikowowi, wi ę c teraz z zapałem wdała si ę w najpon ę tniejsze szczegóły. Nie wiadomo sk ą d znalazł się w jej rę ku ten sam „list pochwalny", o którym wspominał Raskolnikowowi nieboszczyk Marmieładow, wyjaś niaj ą c mu w knajpie, że żona jego, Katarzyna, ko ń cz ą c instytut, tań czyła z szalem „przed gubernatorem i innymi osobisto ś ciami". Oczywi ś cie, „list pochwalny" miał teraz posłużyć jako dowód, że Katarzyna Iwanowna ma prawo do założenia pensji. Ale przede wszystkim był przygotowany dla ostatecznego pogn ę bienia „obydwu wyfiokowanych lafirynd" na
wypadek, gdyby przyszły na styp ę. Miał im wyra ź nie dowieść, że Katarzyna Iwanowna pochodzi z bardzo porz ą dnego, „nawet arystokratycznego domu, jest córk ą pułkownika, a już na pewno jest czym ś lepszym od jakichś awanturnic, których tyle się namno ż yło w ostatnich czasach". „List pochwalny" zaczai krążyć wśród pijanych gości bez protestu ze strony Katarzyny Iwanowny, gdyż rzeczywiś cie wymieniono w nim en toutes lettres1, że jest ona córk ą radcy dworu i kawalera orderów, a zatem w samej rzeczy córk ą niemal pułkownika. Katarzyna Iwanowna w zapale wykładała wszystkie szczegóły przyszłego, pię knego i spokojnego życia w T..., mówiła o nauczycielach gimnazjum, którym powierzy wykłady En toutes lettres (fr.)— tu: czarno na białym. 459 na pensji, o czcigodnym staruszku Francuzie Mangaut, który ją sam ą uczył francuskiego w instytucie, a który mieszka jeszcze dotychczas w T... i na pewno przyjmie u niej lekcje na umiarkowanych warunkach. Przyszła kolej i na Soni ę, „która uda si ę do T... wraz z Katarzyn ą Iwanown ą i bę dzie jej tam we wszystkim pomaga ć". W tym miejscu ktoś przy ko ń cu stołu parskn ął śmiechem. Katarzyna Iwanown ą, jakkolwiek starała się udać, że z pogardy nie zwróciła na to uwagi, jednak umyślnie podniesionym głosem pocz ęła z zapałem mówić o niew ą tpliwych kwalifikacjach, jakie Sonia miała na jej pomocnic ę, o Jej dobroci, cierpliwo ś ci, ofiarnoś ci, szlachetno ś ci i wykształceniu", przy czym poklepała Soni ę po policzku i uniósłszy si ę, dwa razy ucałowała ją gor ą co. Sonia zaczerwieniła si ę, Katarzyna Iwanown ą zaś nagle si ę rozpłakała, mówi ą c o sobie, że jest „głupia, nerwowa i już zbyt rozstrojona, że czas już, poniewa ż zjedzono, podać herbat ę". W tej chwili Amalia Iwanown ą, oburzona do ostateczno ś ci tym, że nie brała najmniejszego udziału w rozmowie i że w ogóle nikt jej nie słuchał, nagle zaryzykowała jeszcze jedn ą prób ę i z nadziej ą w sercu pozwoliła sobie zrobi ć Katarzynie Iwanownie nader rzeczow ą i głęboką uwag ę. Mianowicie, że na przyszłej pensji należ ałoby się specjalnie zatroszczy ć o czyst ą bielizn ę (die Wdsche) panien i „że koniecznie musi być taki jeden dobry dam (die Dam ę), co by topsze patrzył na bielisn ę", a nast ę pnie „szeby szatna młoda siewica nie cital szaden romans w nosy". Katarzyna Iwanown ą, która rzeczywiś cie była zdenerwowana, bardzo zm ę czona i znuż ona styp ą, z miejsca „odpaliła" Amalii Iwanownie, że „plecie głupstwa" i „nic nie rozumie". Troska o „die Wdsche" to rzecz gospodyni, a nie przełożonej porz ą dnej pensji, co si ę zaś tyczy czytania romansów, to jest to po prostu nieprzyzwoito ść i ona bardzo prosi, żeby Amalia Iwanown ą zamilkła. Amalia Iwanown ą żachn ęła się i oznajmiła ze złością, że ona „chciał tobsze", że ona „barso tuszo tobsze chciał" i że jej „za mieszkanie dawno już Geld1 nie płacił". 1 Geld (niem.)— pieni ą dze. 460 Katarzyna Iwanowna natychmiast ją „utemperowała", powiedziawszy, że ona łże, mówi ą c, że „chciał tobsze", bo jeszcze wczoraj wieczorem, kiedy nieboszczyk leżał na katafalku, molestowała ją o komorne. W odpowiedzi na to Amalia Iwanowna zupełnie konsekwentnie zauwa ż yła, że ona „ten dam prosiła, ale tych dam nie prziszed, bo ten dam to posz ą dny dam i nie mog ą przichodzi ć do nieposz ą dna dam". Katarzyna Iwanowna, nie omieszkaj ą c, „zaznaczyła", że byle kto nie moż e są dzi ć o tym, kto jest naprawd ę porz ą dny. Amalia Iwanowna nie wytrzymała i oświadczyła, że jej ,/ater aus Berlin był barso, barso waszny człowiek i obie rence do kiesze ń właził i ci ą gle robił tak: puf, puf!" Ż eby dać dokładne poj ę cie, jak wygl ą dał jej fater, Amalia Iwanowna zerwała si ę z krzesła, wpakowała obie ręce do kieszeni, wyd ęła policzki i wydawała nieokre ślone dźwi ę ki, podobne do puf, puf, przy akompaniamencie głośnego śmiechu wszystkich lokatorów, którzy dopingowali ją aprobat ą w nadziei, że dojdzie do awantury. Tego było już za wiele dla Katarzyny Iwanowny i z miejsca na cały pokój „rąbn ęła", że Amalia Iwanowna moż e w ogóle nie
miała fatera, że jest zwyczajn ą, zapijaczon ą petersbursk ą fiń czuch ą \a poprzednio na pewno była kuchark ą albo jeszcze czym ś gorszym. Amalia Iwanowna zaczerwieniła się jak rak i piszczała, że to moż e Katarzyna Iwanowna „całkiem Yater nie mieć, a ja mieć Yater aus Berlin i długi surdut nosił, i robił puf, puf, puf!" Katarzyna Iwanowna zauwa ż yła pogardliwie, że jej pochodzenie jest dobrze znane i że w tym właśnie „liście pochwalnym" drukowanymi literami zaznaczono, iż jej ojciec był pułkownikiem. Zaś ojciec pani Amalii (o ile w ogóle miała ojca) z pewno ś ci ą był jakimś petersburskim fi ńczuchem i sprzedawał mleko. Ale najprawdopodobniej wcale nie istniał, bo do dziś dnia nie wiadomo, czy mu było na imi ę Iwan, czy Ludwik. Amalia Iwanowna w ostatecznej furii zacz ęła bić pi ęści ą w stół i piszcze ć, że jej fater „nasywal Johan i on był Fi ń czuch ą (pogardliwe) — Finka. 461 Łfurgermeister'", a ze tater Katarzyny iwanowny „zupełnie nigdy nie był Burgermeister". Katarzyna Iwanowna wstała z krzesła, surowo i spokojnie (chociaż blada i z mocno faluj ą c ą piersi ą) oznajmiła, że jeżeli tamta jeszcze choć raz oś mieli si ę „porówna ć swego parszywego faterzyn ę z jej pap ą, to ona, Katarzyna Iwanowna, zerwie jej czepek z głowy i podepcze go nogami". Usłyszawszy to, Amalia Iwanowna zacz ęła biegać po pokoju i krzycze ć z całej siły, że ona tu jest gospodyni ą, wi ę c żeby Katarzyna Iwanowna „w ta chwila poszła z mieszkania", po czym rzuciła się do zbierania ze stołu srebrnych łyżek. Wszcz ął się hałas i krzyk, dzieci zacz ęły płakać. Sonia mitygowała Katarzyn ę Iwanown ę, ale gdy Amalia Iwanowna krzykn ęła nagle coś o żółtej ksi ążce, Katarzyna Iwanowna odepchn ęła Soni ę i rzuciła si ę na ni ą, aby natychmiast wprowadzi ć w czyn sw ą obietnic ę dotycz ą c ą czepka. W tej chwili otworzyły si ę drzwi i na progu stan ął Piotr Pietrowicz Łużyn. Stał i surowym spojrzeniem obrzucał całe towarzystwo. Katarzyna Iwanowna skoczyła do niego. III — Piotrze Pię trowiczu! — krzyczała — niech ż e choć pan mnie obroni. Niech pan wytłumaczy tej głupiej kreaturze, że nie ma prawa tak si ę obchodzi ć z dobrze urodzon ą dam ą w nieszcz ęś ciu, że na to jest są d... Ja do samego generał-gubernatora... Ona mi za to odpowie... Ze wzgl ę du na pami ęć mego ojca zaklinam, niech pan obroni sieroty! — Przepraszam, łaskawa pani... Ależ przepraszam, przepraszam pani ą — bronił si ę Łużyn — ojczulka pani, jak pani o tym wiadomo, nie miałem zaszczytu znać... Daruje pani! — Ktoś roześ miał się głośno. — Ale w ustawicznych nieporozumieniach pani z Amalia Iwanowna nie mam zamiaru brać 1 Burgermeister (niem.)— burmistrz. 462 uuz,imu... mam LU micres... i cnciaioym porozumie ć się oez-zwłocznie z pasierbic ą pani, Sofi ą Iwanown ą... Tak, zdaje si ę? Zechce mnie pani przepu ś ci ć... Łużyn, przesun ą wszy się obok Katarzyny Iwanowny, skierował się do przeciwległego kąta, gdzie stała Sonia. Katarzyna Iwanown ą stała w tym samym miejscu, jak rażona piorunem. Nie mogła zrozumie ć, jak Łuż yn mógł zaprze ć si ę goszczenia u jej ojca. Wymy śliwszy te gościny, sama zacz ąła w to świę cie wierzyć. Uderzył ją również ton Łużyna, rzeczowy, suchy, pełen nawet jakiejś wzgardliwej groź by. Po pojawieniu się Łuż yna wszyscy stopniowo zamilkli. Ten „solidny i powa ż ny człowiek" zbyt jaskrawo różnił si ę od tego towarzystwa, ponadto było widoczne, że przyszedł z czym ś waż nym, że jakieś niezwykłe powody sprowadziły go do takiego towarzystwa, zatem coś si ę zaraz stanie, coś nast ą pi. Raskolnikow, stoj ą cy obok Soni, odsun ął si ę i przepu ś cił Łużyna, który jak si ę zdawało, nie zauwa ż ył go zupełnie. Za chwil ę na progu ukazał si ę równie ż Lebieziatnikow, nie
wszedł jednak do pokoju, lecz stan ął w drzwiach, też wielce zaciekawiony, prawie zdumiony. Słuchał, lecz wydawało si ę, że długo nie mógł czego ś zrozumie ć. — Przepraszam, że przeszkadzam, lecz sprawa jest dość waż na — rzekł Łużyn, nie zwracaj ą c się właściwie do nikogo. — Rad jestem nawet, że bę d ą świadkowie. Amalio Iwanowno, uprzejmie prosz ę, aby pani w charakterze gospodyni zechciała zwróci ć uwag ę na moj ą rozmow ę z Sofi ą Iwanown ą. Prosz ę pani — zwrócił si ę wprost do Soni, niezwykle zdziwionej i już przera ż onej — ze stołu w pokoju mojego przyjaciela Andrzeja Lebieziatnikowa wraz z pani wyj ściem znikn ął należą cy do mnie banknot skarbowy wartoś ci stu rubli. O ile pani jakim ś sposobem wie i wska ż e nam, gdzie on się obecnie znajduje, to daj ę słowo honoru, bior ą c wszystkich na świadków, że sprawa nie bę dzie miała dalszych nast ę pstw. W przeciwnym razie bę d ę zmuszony uciec się do środków bardzo powa ż nych, wtedy... niech pani ma już tylko do siebie pretensj ę! 463 ^uptum wis^a. ztucgia. POKUJ. i>awci ro/tpiaKane cizieci umiiK-ły. Sonia, trupio blada, patrzyła na Łuż yna i nie mogła wymówi ć słowa. Jakby nie rozumiała jeszcze, o co chodzi. Upłynęło kilka chwil. — Zatem, jak bę dzie? — zapytał Luzy n, wpatruj ą c si ę w ni ą. — Ja nie wiem... Ja o niczym nie wiem... — słabym głosem powiedziała wreszcie Sonia. — Nie? Pani nie wie? — zapytał raz jeszcze Łużyn, po czym zamilkł na par ę sekund. — Niech się pani zastanowi, mademoi-selle1 — zaczai surowym, lecz ci ą gle jeszcze ostrzegawczym tonem — niech pani pomy ś li, zgadzam si ę dać pani troch ę czasu do namysłu. Zechce pani zrozumie ć: gdybym nie był tak bardzo pewny, to z moim doś wiadczeniem na pewno nie ryzykowałbym tak jawnego oskarż enia. Gdyby bowiem podobne jawne i publiczne oskarż enie okazało się fałszem lub choć tylko omyłką, byłbym poniek ą d osobiś cie odpowiedzialny. Wiem o tym. Dzisiaj rano sprzedałem na swoje potrzeby kilka pię cioprocentowych obligacji na nominaln ą sum ę trzech tysi ę cy rubli. Rachunki mam w pugilaresie. Przyszedłszy do domu, zacz ąłem liczy ć pieni ą dze, co mo że zaś wiadczy ć pan Lebieziat-nikow, a odliczywszy dwa tysi ą ce trzysta rubli, włożyłem je do pugilaresu, ten zaś do bocznej kieszeni surduta. Na stole zostało około pi ę ciuset rubli, w tym trzy banknoty po sto rubli każdy. Wtedy weszła pani (na moje wezwanie). W ci ą gu całej wizyty była pani ogromnie zmieszana, tak dalece, że podczas rozmowy wstawała pani trzykrotnie, zamierzaj ą c z jakiego ś powodu wyjść, jakkolwiek rozmowa nie była jeszcze sko ń czona. To wszystko pan Lebieziatnikow również moż e poś wiadczy ć. Prawdopodobnie sama pani nie zechce przeczy ć i potwierdzi, że wzywałem ją za pośrednictwem pana Lebieziatnikowa jedynie w celu omówienia krytycznej, sierocej doli pani krewnej, Katarzyny Iwanowny (do której nie mogłem przyjść na styp ę) oraz potrzeby urz ą dzenia na jej rzecz jakiej ś zbiórki, loterii 1 Mademoiselle (fr.)— panna. 464 iut> czego ś w tym rodzaju. Fam mi dzi ę kowała, nawet ze łzami (powtarzam tylko, jak było, po pierwsze, aby przypomnie ć pani, po drugie zaś, aby dowieść, że sam nie zapomniałem o najdrobniejszym szczególe). Nast ę pnie wzi ąłem ze stołu banknot dzie-si ę ciorublowy i dałem go pani jako pierwsze wsparcie ode mnie na potrzeby pani krewnej. Wszystko to widział pan Lebieziat-nikow. Nast ę pnie odprowadziłem pani ą do drzwi, przy czym ci ągle była pani zmieszana. Potem zostawszy sam z panem Lebieziatnikowem i porozmawiawszy z nim z dziesi ęć minut, wróciłem do stołu, na którym leżały pieni ą dze, aby jak zamierzałem poprzednio, przeliczyć je i schowa ć oddzielnie. Ku memu zdziwieniu zabrakło jednego sturublowego banknotu. Zechce się pani zastanowi ć: pana Lebieziatnikowa podejrzewa ć nie mogłem w żaden sposób, wstydz ę si ę nawet takiego przypuszczenia. Omylić się w rachunku również nie mogłem, bowiem na chwil ę przed
pani przyj ściem sprawdziłem rachunek i wszystko się zgadzało. Przyzna pani, że bior ą c pod uwag ę jej zmieszanie, ch ęć pośpiesznego odejś cia oraz to, że jakiś czas trzymała pani rę ce na stole, wreszcie bior ą c pod uwag ę pani kondycj ę społeczn ą i zwi ązane z ni ą nawyki, z przera ż eniem, że tak powiem, i wbrew woli, musiałem dojść do wniosku, okrutnego, ale słusznego! Dodam jeszcze i powtórz ę: nie bacz ą c na całą oczywistość mego przekonania, rozumiem, że mimo to w oskarż eniu moim tkwi pewne dla mnie ryzyko. Ale jak pani widzi, nie zawahałem si ę, nie puściłem tego płazem i powiem pani dlaczego: jedynie, łaskawa pani, jedynie przez pani czarn ą niewdzi ę czno ść! Jak to? Zapraszam pani ą w sprawie pani biednej krewnej, daj ę pani dobrowoln ą dziesi ę ciorublow ą ofiar ę, a pani od razu, niezwłocznie odwdzi ę cza się podobnym czynem! Nie, to nieładnie! Nauczka jest niezb ę dna. Prosz ę się zastanowi ć: wszak jak prawdziwy jej przyjaciel (bo lepszego przyjaciela nie moż e pani mieć w tej chwili) prosz ę pani ą, niech si ę pani opami ę ta! Bo bę d ę nieubłagany. A zatem? — Ja nic panu nie wzi ęłam — szepn ęła przera ż ona Sonia — dał mi pan dziesi ęć rubli, niech je pan sobie weź mie. — Sonia 465 uu»^uivaia supcicis., iu^wicj,6aia gu, wyj ęła papierek dziesi ę ciorublowy i podała Łuż ynowi. — Do stu rubli zatem pani si ę jednak nie przyznaje? — nalegał z wyrzutem, nie przyjmuj ą c banknotu. Sonia obejrzała się wokoło. Wszyscy patrzyli na nią ponuro, surowo, drwi ą co i z nienawi ś ci ą. Spojrzała na Raskolnikowa... Stał pod ścian ą, skrzy żowawszy r ęce, i przeszywał ją płomiennym spojrzeniem. — O, Boże! — jękn ęła Sonia. — Amalio Iwanowno, trzeba bę dzie dać zna ć na policj ę, a zatem prosz ę pani ą uprzejmie o posłanie na razie po stróż a — spokojnie i uprzejmie powiedział Łużyn. — Got der Barmherzige1. Wiedziałam, że ona kradł!— Ama-lia Iwanowna załamała ręce. — Pani wiedziała? — podchwycił Łuż yn. — Zatem już poprzednio miała pani pewne podstawy do takiego wniosku. Prosz ę wi ę c pani ą, by szanowna pani zechciała zapami ę ta ć to, co powiedziała, przy świadkach zreszt ą. Wszyscy zacz ę li głośno mówić. Nast ą piło ogólne poruszenie. — Co-o-o! — krzykn ęła, nagle oprzytomniawszy, Katarzyna Iwanowna i jak szalona rzuciła si ę do Łużyna. — Co-o-o! Pan ją oskarż a o kradzież? Soni ę? Ach, podli, podli! — Dopadłszy do Soni, obj ęła ją suchymi rę kami niczym kleszczami. — Soniu! Jak śmiałaś wzi ąć od niego te dziesi ęć rubli! O, głupia! Dawaj tu! Dawaj tu te dziesi ęć rubli! Wyrwawszy Soni banknot, zmi ęła go i rzuciła prosto w twarz Łużynowi. Zwitek trafił go w oko i odskoczył na podłogę. Amalia Iwanowna rzuciła się, aby go podnie ść. Łuż yn rozgniewał się. — Trzymajcie tę wariatk ę! — krzykn ął. W tej chwili w drzwiach, obok Lebieziatnikowa, ukazało si ę jeszcze kilka osób, pomi ę dzy nimi równie ż obydwie przyjezdne damy. 1 Got der Barmherzige (niem.)— Boż e miłosierny. 466 — Co! Wariatk ę! To ja jestem wariatk ą! Du-re ń! — wrzasn ęła Katarzyna Iwanowna. — Sam jesteś durniem, kr ętaczu są dowy, podły człowieku! Sonia, Sonia by wzi ęła jego pieni ą dze! To Sonia ma być złodziejk ą! Jeszcze ci ona da, durniu! — Katarzyna Iwanowna roześ miała si ę histerycznie. — Widzieliście durnia? — rzucała si ę na wszystkie strony, wskazuj ą c na Łużyna. — Jak to i ty takż e? — spostrzegła nagle gospodyni ę.
— I ty takż e, kiełbasiaro, potwierdzasz, że ona „kradł"? Ty podła pruska mordo w krynolinie! Ach, pan! Ach, pan też! Przecie ż ona wcale nie wychodziła z pokoju od czasu, jak wróciła od ciebie, łajdaku. Usiadła obok pana Rodiona!... Zrewidujcie ją! Poniewa ż nigdzie nie wychodziła, powinna mieć pieni ą dze przy sobie! Szukaj wi ę c, szukaj, szukaj! Ale jak nie znajdziesz, to daruj, kochasiu, ale wtedy nam za to odpowiesz! Do najjaś niejszego pana pójd ę, do najjaś niejszego pana, do samego miłościwego cara pobiegn ę, do nóg mu padn ę, zaraz, dziś jeszcze! Sierota jestem! Wpuszcz ą mnie! Myślisz, że nie wpuszcz ą? Łżesz, dostan ę si ę! Dostan ę si ę! Liczyłeś na jej łagodność? Na to liczyłeś? Za to ja, bracie, jestem energiczna! Wpadniesz! No, szukaj! Szukaj, szukaj, no, szukaj! Katarzyna Iwanowna w zacietrzewieniu szarpała Łuż yna, ci ą gn ą c go ku Soni. — Jestem gotów i ponosz ę odpowiedzialno ść... Ale niech się pani uspokoi, szanowna pani, niech się pani uspokoi. Aż nadto dobrze widz ę, że jest pani energiczna... To... to... to jak to? — bą kał Łuż yn. — To nale żałoby właściwie przy policji... Chocia ż zreszt ą i teraz świadków jest aż nadto... Zgadzam si ę... Ale w każdym razie nie wypada, żeby m ęż czyzna... ze wzgl ę du na płeć... Moż e z pomoc ą Amalii Iwanowny... chocia ż tak si ę tego przecie ż nie załatwia... Wi ę c właściwie? — Jak pan chce! Kto chce, niech rewiduje! — krzyczała Katarzyna Iwanowna. — Sonia, wywró ć kieszenie! Tak, tak! Patrz, potworze, pusta, tutaj była chusteczka, kiesze ń jest pusta, widzisz! A tu druga kiesze ń, o tak, tak! Widzisz, widzisz! 467 Katarzyna iwanowna nie wywróciła, lecz formalnie wyszarpała na wierzch obie kieszenie, jedn ą po drugiej. Lecz z drugiej, prawej kieszeni nagle wyleciał papierek i opisawszy łuk w powietrzu, upadł pod nogi Łużyna. Wszyscy to zauwa ż yli, wiele osób krzykn ęło. Łużyn schylił się, podniósł dwoma palcami papierek z podłogi, uniósł w gór ę, aby wszyscy widzieli, i rozwin ął. Był to banknot sturublowy, złożony w ośmioro. Łuż yn zatoczył kr ąg ręk ą, pokazuj ą c go wszystkim. — Złodziejka! Przesz z mieszkanie! Polic! Polic! — zawyła Amalia Iwanowna. — Ich tszeba Sybir wiganiać! Presz! Ze wszystkich stron rozlegały si ę krzyki. Raskolnikow milczał, nie spuszczał oczu z Soni, z rzadka tyko rzucaj ą c szybkie spojrzenia na Łużyna. Sonia stała w tym samym miejscu jak wryta, nawet prawie że nie była zdziwiona. Nagle krew uderzyła jej do twarzy, krzykn ęła i zasłoniła si ę rękami. — Nie, to nie ja! Ja nie wzi ęłam! Ja nie wiem! — krzyczała z rozdzieraj ą cym serce jękiem i rzuciła si ę do Katarzyny Iwanowny. Ta schwyciła ją i mocno przycisn ęła do siebie, jakby chc ą c zasłonić ją własną piersi ą. — Sonia, Sonia! Ja nie wierz ę! — krzyczała (bez wzgl ę du na oczywisto ść) Katarzyna Iwanowna, kołysząc ją w ramionach jak dziecko, obsypuj ą c pieszczotami, chwytaj ą c jej ręce i wpijaj ą c się w nie pocałunkami. — Czy ty byś wzi ęła? Cóż to za głupcy! O, Boże! Głupcy jesteś cie, głupcy! — krzyczała, zwracaj ą c się do wszystkich. — Nie wiecie, co to za serce, co to za dziewczyna! Ona by wzi ęła, ona! Przecież ona swoj ą ostatni ą koszul ę zdejmie, sprzeda, bosa pójdzie i wam odda, kiedy bę dziecie potrzebowali, taka ona jest! Ż ółtą książk ę dostała, bo moje dzieci gin ęły z głodu, sprzedawała się dla nas... Ach, mój m ęż u, mój m ęż u! Ach, mój m ęż u, mój m ęż u! To masz dopiero styp ę! Boże! Bro ń cie ż jej, czego stoicie wszyscy! Panie Rodio-nie! Dlaczego pan jej nie broni? Czyż by pan też nie wierzył? Jej małego palca nie jesteście warci, wszyscy, wszyscy! Boż e! Bro ń cie ż jej w ko ń cu! 468
Płacz biednej, suchotniczej, opuszczonej Katarzyny Iwanow-ny wywarł silne wraż enie na obecnych. Tyle było żalu, tyle cierpienia w wykrzywionej bólem, wyschłej, suchotniczej twarzy, w zaschłych, pokrytych spieczon ą krwi ą ustach, w ochrypłym krzyku, w łkaniu podobnym do płaczu dziecka, w tej ufnej, dzieci ę cej, a zarazem rozpaczliwej prośbie o obron ę, że zdawało się, iż wszystkim zrobiło się żal tej nieszcz ę snej kobiety. Łużyn zwłaszcza ulitował si ę zaraz: — Łaskawa pani! Łaskawa pani! — wołałprzekonywaj ą cym tonem. — Pani to nie dotyczy! Nikt się nie odwa ż y winić pani ą o namow ę lub współudział, tym bardziej że to przecie ż pani wykryła, wywracaj ą c kiesze ń, a zatem pani niczego nie podejrzewała. Bardzo, ale to bardzo gotów jestem współczuć, jeżeli że tak powiem, nę dza zmusiła Sofi ę Siemionown ę, ale dlaczego pani, mademoiselle, nie chciała si ę przyzna ć? Bała si ę pani wstydu? Pierwszy krok? Moż e straciła pani głowę? Rzecz zrozumiała, bardzo zrozumiała... Jednak po co się było puszcza ć na takie historie! Prosz ę pa ń stwa — zwrócił się do wszystkich obecnych — prosz ę pa ń stwa! Lituj ą c się i że tak powiem, współczują c, owszem, jestem gotów przebaczy ć, nawet teraz, nie zważ aj ą c na to, że osobi ś cie mnie obraż ono. Niech ten wstyd, mademoiselle, bę dzie dla pani nauk ą na przyszłość — zwrócił si ę do Soni — ja puszczam to płazem, niech się na tym sko ń czy. Dosyć! Łużyn spojrzał zezem na Raskolnikowa. Spojrzenia ich si ę spotkały. Gorej ą cy wzrok Raskolnikowa zdawał się go palić. Tymczasem Katarzyna Iwanowna, nic już nie słysząc, jak szalona obejmowała i całowała Soni ę. Dzieci również ze wszystkich stron obj ęły Soni ę rączkami, Pole ń ka zaś, niezupełnie zreszt ą rozumiej ą ca, o co chodzi, dosłownie ton ęła we łzach i dławiona łkaniem, schowała spuchni ę t ą od łez, ładniutk ą twarzyczk ę na ramieniu Soni. — Co za podłość! — nagle rozległo si ę głośno od drzwi. Łużyn szybko si ę odwrócił. — Co za podłość! — powtórzył Lebieziatnikow, patrz ą c mu badawczo w oczy. 469 Łużyn drgn ął. Wszyscy to zauwa ż yli. (Potem przypomniano to sobie.) Lebieziatnikow wszedł do pokoju. — I pan oś mielił się brać mnie na świadka? — powiedział, zbliżaj ą c się do Łuż yna. — Co to znaczy? O czym pan mówi? — bą kn ął Łuż yn. — To znaczy, że pan jest... oszczerc ą, to właśnie znaczy! — zapalczywie powiedział Lebieziatnikow, surowo wpatruj ą c się w niego swymi krótkowzrocznymi oczkami. Był bardzo rozgniewany. Raskolnikow wpił si ę w niego wzrokiem, jakby chwytaj ą c i ważą c każ de słowo. Znowu zaległo milczenie. Łużyn niemal zupełnie stracił głowę, zwłaszcza w pierwszej chwili. — Jeżeli pan to do mnie... — zacz ął, jąkaj ąc si ę. — Co si ę z panem dzieje? Czy pan jest całkiem przytomny? — Jestem zupełnie przytomny, a pan jest... szubrawcem! Co za podłość! Ci ą gle słuchałem, umyślnie cały czas czekałem, żeby dobrze zrozumie ć, bo przyznaj ę, że do tej chwili nie jest to zupełnie logiczne... Ale po cóż pan to wszystko zrobił? Nie rozumiem. — Co ja takiego zrobiłem? Moż e pan przestanie mówi ć głupimi zagadkami? A moż e pan jest pijany? — To moż e pan, nę dzniku, pije, bo nie ja! Nigdy wódki nie pijam, bo to nie zgadza się z moimi przekonaniami! Wyobra ź cie sobie, że to on sam, własnor ę cznie dał tę sturublówk ę Sofii Siemionownie, ja widziałem, byłem świadkiem, mog ę przysi ę ga ć! On, on! — powtarzał Lebieziatnikow, zwracaj ą c się do wszystkich i do każdego z osobna. — Pan chyba zwariował, młokosie! — wrzasn ął Łużyn. — Przecież ona sama w pa ń skiej obecno ś ci, sama, teraz, tutaj potwierdziła przy wszystkich, że prócz dziesi ę ciu rubli nic ode mnie nie dostała. W jaki wi ę c sposób wobec tego jej dałem?
— Widziałem, widziałem! — krzyczał Lebieziatnikow — i jakkolwiek jest to wbrew moim przekonaniom, gotów jestem chociaż by w tej chwili złożyć w są dzie przysi ę g ę, bo widziałem, jak jej pan po kryjomu podrzucił. A ja, głupiec, myślałem, że pan 470 to zrobił z litości! W drzwiach, żegnaj ą c się z nią, kiedy się odwróciła i kiedy pan ściskał jej ręk ę, to drug ą ręk ą, lew ą, włożył jej pan do kieszeni po kryjomu papierek. Widziałem! Widziałem! Łużyn zbladł. — Pan kłamie! — krzykn ął wyzywaj ą co. — Jak pan mógł zobaczy ć papierek, stoj ą c pod oknem! Przywidziało się panu... tymi ślepawymi oczami. Pan bredzi! — Nie, nie przywidziało mi się! Chociaż stałem daleko, ale wszystko, wszystko widziałem. Spod okna trudno było rozpozna ć papierek, ma pan racj ę, ale dzi ę ki zbiegowi okoliczno ś ci wiedziałem na pewno, że to była właśnie sturublówka, bo kiedy pan dawał jej papierek dziesi ę ciorublowy, to wzi ął pan ze stołu równie ż sturublówk ę (widziałem to, bo wtedy stałem blisko stołu, a poniewa ż przyszła mi do głowy pewna myśl, wi ę c zapami ę tałem, że pan miał w ręku ten banknot). Złożył go pan i trzymał cały czas w zaciśni ę tej rę ce. Potem zapomniałem o tym, ale kiedy pan, wstaj ą c, przełożył go z prawej ręki do lewej i o mało nie upuś cił na podłogę, znowu sobie przypomniałem, bo mi ta my śl przyszła do głowy, mianowicie, że pan w tajemnicy przede mn ą chce zrobić dobry uczynek. Moż e pan sobie wyobrazić, jak bardzo zacz ąłem uważ ać, no i widziałem, jak się panu udało włożyć jej do kieszeni. Widziałem, widziałem, przysi ę gn ę! Lebieziatnikow dławił się niemal. Ze wszystkich stron rozlegały się różne okrzyki, przewa ż nie wyra ż aj ą ce zdziwienie, lecz słychać też było pogróż ki. Wszyscy tłoczyli się wokół Łużyna. Katarzyna Iwanowna rzuciła si ę do Lebieziatnikowa. — Andrzeju Siemionowiczu! Źle pana os ą dziłam! Niech pan ją obroni! Pan jeden po jej stronie! To sierota! Pana Bóg zesłał!Andrzeju Siemionowiczu, kochany, dobrodzieju! Prawie nie wiedz ą c, co czyni, padła przed nim na kolana. — Bzdury! — wył w dzikiej pasji Łuż yn. — Bzdury pan plecie, łaskawco... „Zapomniałem, przypomniałem sobie, zapomniałem", co to ma znaczy ć! To znaczy, że ja jej umy ślnie podrzuciłem? Po co? W jakim celu? Co ja mam wspólnego z tą... 471 — Po co? Właśnie tego nie rozumiem, a że mówi ę, jak rzeczywi ście było, to fakt! Tak dalece się nie myl ę, wstr ę tny, wyst ę pny człowieku, że właśnie pami ę tam, iż z tego powodu nasun ęło mi się wtedy pytanie, wtedy, kiedy panu dzi ę kowałem i ściskałem pa ń sk ą rę k ę. Dlaczego pan włożył jej ukradkiem do kieszeni? To jest, dlaczego właściwie ukradkiem? Czy dlatego, żeby ukryć to przede mn ą, wiedz ą c, że nie uznaj ę prywatnej dobroczynno ś ci, niczego nie lecz ą cej radykalnie? Doszedłem do wniosku, że moż e naprawd ę pan si ę mnie wstydzi, że daje takie sumy, i oprócz tego pomy ślałem: moż e on chce jej zrobić niespodziank ę, żeby się zdziwiła, jak znajdzie u siebie w kieszeni całe sto rubli. (Bowiem niektórzy dobroczy ń cy lubi ą rozkładać na raty swoje dobre uczynki, wiem o tym.) Potem pomy ś lałem, że pan ją chce wypróbowa ć, to znaczy, czy po znalezieniu przyjdzie podzi ę kowa ć, czy nie? Potem, że pan chce unikn ąć podzi ę kowa ń i żeby, no, jak się to mówi, żeby prawica, czy jak tam, nie wiedziała... słowem, coś w tym guś cie... Ale czy to mało mi wtedy różnych myśli do głowy przychodziło! Postanowiłem wi ęc pó źniej si ę nad tym zastanowi ć, jednak uważ ałem, że byłoby niedelikatnie zdradzi ć si ę przed panem, iż znam tajemnic ę. Lecz natychmiast przyszło mi do głowy jeszcze jedno: że Sofia Siemionowna, zanim spostrze ż e pieni ą dze, moż e je zgubi ć. Dlatego postanowiłem przyjść tutaj, wywołać ją i zawiadomi ć, że włożono jej do kieszeni sto rubli. Mimochodem wst ą piłem do numeru pa ń Kobylatnikowych, żeby zanieść im Ogólny zarys metody pozytywnej i polecić zwłaszcza artykuł Piderita (a równie ż i Wagnera1), potem przyszedłem tutaj,
1 Wydany w 1866 r. po rosyjsku tom pt. Ogólny zarys metody pozytywnej zawierał m.in. prace niemieckiego ekonomisty Adolfa Wagnera, niemieckiego fizjologa M. Piderita i Lamberta Queteleta (por. przypis na s. 81). Autorzy ci traktowali prawa rzą dz ą ce społecze ń stwem na wzór praw przyrodniczych. St ą d ich fatalistyczno-mechanistyczna wizja przyszłości jako nieuchronnie aktualizuj ą cej si ę konieczno ś ci, rzekomo założonej w naturze człowieka, z pomini ę ciem roli czynnika subiektywnego w historii — wolno ś ci i odpowiedzialno ś ci człowieka. 472 a tu taka awantura! No, czy tego rodzaju myśli i rozwa ż ania przyszłyby mi do głowy, gdybym rzeczywiś cie nie widział, że włożył jej pan do kieszeni sto rubli? Lebieziatnikow po zako ń czeniu swego obszernego wywodu, ukoronowanego tak logicznym wnioskiem, był bardzo zm ę czony i pot spływał mu po twarzy. Niestety, nie umiał się dobrze wypowiedzie ć po rosyjsku (nie znaj ą c zreszt ą żadnego innego języka), wię c ogromnie się zmordował, zdawało się nawet, iż schudł po tym adwokackim popisie. Niemniej jednak jego przemowa wywarła nadzwyczajne wraż enie. Mówił z takim zapałem, z takim przekonaniem i widać było, że wszyscy mu uwierzyli. Łuż yn zorientował si ę, że sprawa stoi źle. — Co mnie to obchodzi, że panu przyszły do głowy jakieś głupie spekulacje? — krzykn ął. — To niczego nie dowodzi! Mogło si ę panu wszystko przyś ni ć i tyle! A ja panu mówi ę, że pan kłamie, łaskawco! Kłamie i oczernia mnie przez złość, a mianowicie przez złość, że nie zgadzałem si ę na pa ń skie wolnomy ś lne i bezbo ż ne projekty społeczne, ot co! Ale ten wykr ę t nie pomógł Łuż ynowi. Przeciwnie, szemrania rozlegały się ze wszystkich stron. — Z takiej beczki zaczynasz! — krzykn ął Lebieziatnikow. — Łżesz! Wołaj policj ę, to bę d ę przysi ę gał!Jednej rzeczy tylko nie rozumiem: dlaczego on się zdecydował na tak ą podłość? O, marny, podły człowieku! — Ja mog ę wyjaś ni ć, dlaczego on si ę zdecydował na taki post ę pek, i gdyby było trzeba, również przysi ę gn ę! — mocnym głosem odezwał si ę wreszcie Raskolnikow i wyst ą pił naprzód. Był wyraź nie pewny siebie i spokojny. Patrz ą c na niego, wszyscy zrozumieli, że rzeczywi ś cie wie, o co chodzi, i że sprawa zaraz się wyjaś ni. — Teraz wszystko jest dla mnie zupełnie jasne — ci ą gn ął Raskolnikow, zwracaj ą c się do Lebieziatnikowa. — Od pierwszej chwili podejrzewałem, że w tej całej historii tkwi jakiś wstr ę tny podst ę p. Podejrzewałem na skutek pewnych okoliczno ś ci mnie jednemu tylko znanych, o których zaraz powiem: 473 w tym leży sedno sprawy. Pan, Andrzeju Siemionowiczu, przez swoje nieocenione zeznanie wyjaś nił mi ostatecznie wszystko. Prosz ę, aby wszyscy, wszyscy słuchali. Ten pan — wskazał na Łużyna — starał si ę niedawno o rę k ę pewnej panny, a mianowicie mojej siostry, Awdotii Romanowny Raskolnikowej. Po przyjeź dzie do Petersburga onegdaj, przy pierwszym widzeniu, pokłócił się ze mn ą i wyrzuciłem go za drzwi, na co mam dwóch świadków. Jest to zły człowiek... Onegdaj nie wiedziałem jeszcze, że on mieszka u pana, Andrzeju Siemionowiczu. Zatem nie wiedziałem, że tego samego dnia, kiedy pokłóciliśmy się, to jest onegdaj, był świadkiem, jak wr ę czałem Katarzynie Iwanownie, w charakterze przyjaciela nieboszczyka pana Marmieła-dowa, pewn ą sum ę na pogrzeb. Natychmiast napisał kartk ę do mojej matki z zawiadomieniem, że dałem pieni ą dze nie Katarzynie Iwanownie, lecz Sofii Siemionownie, używaj ą c przy tym najnikczemniejszych określe ń... charakteru tej ostatniej, to jest napomkn ął o charakterze mego stosunku do niej. Wszystko to było zrobione w celu poróż nienia mnie z matk ą i z siostr ą, wmawiał im bowiem, że marnotrawi ę ich ostatni grosz, którym się dziel ą ze mn ą.
Wczoraj wieczorem przy matce i siostrze, w jego obecno ś ci, ustaliłem prawd ę, dowiódłszy, że pieni ą dze dałem na pogrzeb Katarzynie Iwanownie, nie zaś Sofii Siemionownie, której onegdaj nie znałem, nawet nie widziałem na oczy. Dodałem przy tym, że on, Piotr Łuż yn, nie wart jest małego palca Sofii Siemionowny, o której si ę tak źle wyraż a. Na jego pytanie, czy posadziłbym Sofi ę Siemionown ę obok swej siostry, odpowiedziałem, że już to zrobiłem tego właśnie dnia. Zły, że matka i siostra nie chc ą ulec jego namowom i zerwa ć ze mn ą, zacz ął prawi ć im niewybaczalne chamstwa. Nast ą piło ostateczne zerwanie i wyrzucono go z domu. Wszystko to miało miejsce wczoraj wieczorem. Teraz prosz ę o specjaln ą uwag ę: wyobra ź cie sobie, że udałoby mu si ę dowie ść, że Sofia Siemio-nowna jest złodziejk ą, wówczas, po pierwsze, dowiódłby matce mojej i siostrze, że podejrzenia jego były słuszne, że miał racj ę, oburzaj ą c si ę, iż stawiam moj ą siostr ę na równi z Sofi ą 474 Siemionown ą, że napadaj ą c na mnie, strzegł i bronił honoru mojej siostry, a swej narzeczonej. Słowem, dzi ę ki temu mógłby znowu poróż nić mnie z rodzin ą i miał nadziej ę, że znowu wkradnie się w jej łaski. Nie wspominam nawet o tym, że mścił się zarazem na mnie, miał bowiem podstawy, by przypuszcza ć, że honor i szcz ęś cie Sofii Siemionowny są mi bardzo drogie. Oto jego wyrachowanie! Oto jak ja rozumiem tę spraw ę. Oto cała przyczyna, prócz której nie ma innej. W ten czy też podobny sposób zako ń czył Raskolnikow swoj ą przemow ę, przerywan ą cz ę sto okrzykami obecnych, słuchaj ą cych zreszt ą bardzo uwa ż nie. Nie zważ aj ą c na przerywanie, Raskolnikow mówił ostro, spokojnie, dokładnie, jasno, z pewno ści ą siebie. Jego ostry głos, zdecydowany ton i surowy wyraz twarzy zrobiły na wszystkich nadzwyczajne wraż enie. — Tak, tak, tak jest! — potakiwał zachwycony Lebieziat-nikow. — To musi by ć prawda, bo jak tylko Sofia Siemionown ą weszła do pokoju, to zapytał mnie o pana: czy pan tu jest? Czy nie widziałem pana wśród goś ci Katarzyny Iwanowny? Odwołał mnie w tym celu do okna i tam po cichu zapytał. Wida ć wi ę c, że zależ ało mu na tym, aby pan tu koniecznie był!Tak, wszystko się zgadza! Łużyn milczał i uś miechał si ę pogardliwie. Był jednak bardzo blady. Obmy ś lał widocznie, jak się z tego wykr ę ci ć. By ć może, z przyjemno ś ci ą machn ąłby ręk ą na wszystko i wyszedł, ale w danej chwili było to niemo ż liwe: równałoby się to bowiem otwartemu przyznaniu, że oskarż enia wytoczone przeciwko niemu są słuszne i że w istocie rzucił na Soni ę oszczerstwo. Przy tym towarzystwo, które już przedtem wystarczaj ą co sobie podpiło, było zbyt wzburzone. Intendent, nie zdaj ą c sobie zreszt ą do ko ń ca sprawy ze wszystkiego, krzyczał najgłośniej i proponował różne, nader dla Łuż yna nieprzyjemne sposoby zlikwidowania zajścia. Lecz w pokoju byli nie tylko sami pijani. Zeszli się i zebrali lokatorzy ze wszystkich pokojów. Wszyscy trzej Polaczkowie ogromnie się irytowali i bez przerwy krzyczeli na Łużyna „panie łajdak", dodaj ą c jeszcze jakieś groź by 475 po polsku. Sonia słuchała z nat ęż on ą uwag ą, lecz zdawało się, że też nie wszystko rozumie, że dopiero budzi si ę z omdlenia. Nie spuszczała oczu z Raskolnikowa, czuj ą c, że on jest jedyn ą jej obron ą. Katarzyna Iwanowna dyszała ci ężko, rz ężą c, i wprost padała z wyczerpania. Najgłupszą min ę miała Amalia Iwanowna, stała z otwartymi ustami i nic nie rozumiała. Widziała tylko, że Łuż yn w jakiś sposób wpadł. Raskolnikow chciał coś jeszcze powiedzie ć, lecz nie dano mu dojść do słowa, wszyscy krzyczeli i tłoczyli si ę około Łużyna z wymysłami i groź bami. Lecz Łuż yn nie stchórzył. Zdaj ą c sobie spraw ę, że oskar ż enie Soni wzi ęło w łeb, uciekł si ę po prostu do zuchwalstwa: — Za pozwoleniem, prosz ę pa ń stwa, za pozwoleniem, prosz ę się nie tłoczyć, dajcie mi przejść — mówił, przeciskaj ą c się przez tłum. — I bardzo prosz ę nie grozi ć. Zapewniam,
że nic nie bę dzie, nic mi nie zrobicie, nie jestem lękliwy, a wy, panowie, możecie odpowiada ć za usiłowanie bronienia gwałtem sprawy kryminalnej. Złodziejka jest aż nadto zdemaskowana, ja zaś bę d ę ją ścigał. W są dzie bę d ą mniej ślepi i... pijani, nie uwierz ą dwóm zdeklarowanym bezbo ż nikom, buntownikom i warchołom oskarż aj ą cym mnie z zemsty osobistej, do czego zreszt ą sami si ę przez głupotę przyznaj ą... Wi ę c za pozwoleniem! — Ż eby śladu po panu nie zostało w moim pokoju! Ma si ę pan wyprowadzi ć! Mi ę dzy nami wszystko sko ń czone! Pomy śleć tylko, że ze skóry wyłaziłem, żeby go uświadomi ć... Całe dwa tygodnie! — Przecież sam panu mówiłem już przedtem, że się wyprowadzam, chocia ż pan mnie zatrzymywał. Teraz dodam tylko, że pan jest głupcem! Ż ycz ę panu wyleczenia mózgu i ślepawych oczu. Za pozwoleniem! Przecisn ął się przez tłum. Ale intendent nie miał ochoty wypuś cić go tak łatwo; nie zadowalaj ą c się samymi obelgami, chwycił szklank ę ze stołu, zamierzył się i cisn ął nią w Łużyna. Szklanka jednak trafiła w Amali ę Iwanown ę. Niemka wrzasn ęła, intendent zaś, straciwszy w czasie rzutu równowag ę, stoczył się ciężko pod stół. Łuż yn przemkn ął si ę do swego 476 pokoju i po upływie pół godziny już go nie było w kamienicy. Nieś miała z natury Sonia dawno zdawała sobie spraw ę z tego, że łatwiej jest całkowicie pogr ąż yć ją niż kogokolwiek innego, skrzywdzić zaś mógł ją bezkarnie prawie każ dy. Jednak do chwili obecnej przypuszczała, że ostroż noś ci ą, łagodności ą i uległością wobec wszystkich i wszystkiego uda jej si ę jakoś unikn ąć nieszcz ęś cia. Rozczarowanie jej było zbyt bolesne. Oczywiś cie, mogła cierpliwie, bez szemrania znieść wszystko, nawet i to, ale na razie było jej strasznie ciężko. Pomimo zwyci ę stwa i uniewinnienia jej, kiedy min ął pierwszy strach i osłupienie, kiedy zrozumiała i uzmysłowiła sobie wszystko wyraź nie, poczucie bezradno ś ci i krzywdy boleś nie ścisn ęło jej serce. Dostała ataku histerycznego. Nie mog ą c dalej wytrzyma ć, wybiegła z pokoju i uciekła do domu, prawie zaraz po wyjściu Łużyna. Amalia Iwanowna, w któr ą przy głośnym śmiechu obecnych trafiła szklanka, również nie wytrzymała dalej w roli kozła ofiarnego. Jak szalona rzuciła si ę z piskiem do Katarzyny Iwanowny, uważ aj ą c ją za winn ą wszystkiego: — Precz z mieszkania! Saras! Marsz! Mówi ą c to, chwytała wszystkie rzeczy Katarzyny Iwanowny, które wpadły jej w ręce, i ciskała je na podłogę. Katarzyna Iwanowna, i tak już zgn ę biona, prawie nieprzytomna, dusz ą ca się i blada, zerwała się z łóżka (na które padła z wyczerpania) i rzuciła się na Amali ę Iwanown ę. Ale walka była zbyt nierówna: została odrzucona jak piórko. — Jak to! Mało tych bezbo ż nych oszczerstw, jeszcze i ta kreatura na mnie! Jak to! W dzie ń pogrzebu m ęż a wyrzuca ć z mieszkania! Zaraz po stypie na ulic ę z sierotami! Dok ą d pójd ę? — zawodziła, łkając i dusz ą c się, biedna kobieta. — Boże! — krzykn ęła nagle z błyskiem w oczach — czy nie ma już sprawiedliwo ś ci? Kogo masz bronić, jeśli nie nas, sieroty? No, zobaczymy! Są na świecie są dy i sprawiedliwo ść, poszukam! Zaraz, poczekaj, bezbo ż na kreaturo! Pole ń ko, zosta ń z dzieć mi, ja wróc ę. Czekajcie na mnie, choć by na ulicy! Zobaczymy, czy jest na świecie sprawiedliwo ść! 477 Zarzuciwszy na głowę zielon ą, kortow ą chust ę, o której wspominał w swoim opowiadaniu nieboszczyk Marmieładow, Katarzyna Iwanowna przecisn ęła się przez bezładny, pijany tłum lokatorów tłoczących się w pokoju i zawodz ą c, wybiegła na ulic ę z nieokreś lonym celem, by gdzieś zaraz, natychmiast, za wszelk ą cen ę znaleźć sprawiedliwo ść. Pole ń ka ze strachu zaszyła się z dzieć mi w kąt, obj ęła obu malców i drżą c, czekała na kufrze na powrót matki. Niemka miotała się po pokoju, wrzeszczała, ciskała wszystko, co wpadło jej
w ręce, na podłogę i awanturowała się. Lokatorzy darli si ę coraz głośniej, jedni dorzucali, co wiedzieli na temat zajścia, drudzy kłócili si ę i urą gali sobie, inni śpiewali... „Czas na mnie! — pomy ś lał Raskolnikow. — No, zobaczymy, Sofio Siemionowno, co pani teraz powie!" I skierował się do mieszkania Soni. IV Raskolnikow, pomimo że był zgn ę biony własnym lękiem i cierpieniem, potrafił jednak czynnie i energicznie obroni ć Soni ę przed Łuż ynem. Przecierpiawszy tyle rankiem tego dnia, zadowolony był nawet ze zmiany wraż e ń, które stawały si ę nie do zniesienia, nie mówi ą c już o tym, że ujmuj ą c się za Soni ą, kierował si ę osobistymi wzgl ę dami uczuciowymi. M ę czyła go, chwilami zwłaszcza, my śl o widzeniu si ę z Soni ą: musiał powiedzie ć jej, kto zabił Lizawiet ę, przeczuwał, że bę dzie bardzo cierpiał, i wzdragał si ę na myśl o tym. I dlatego, gdy wychodz ą c od Katarzyny Iwanowny, zawołał w myśli: „No, zobaczymy, Sofio Siemionowno, co pani teraz powie!", to widocznie był jeszcze zewn ę trznie podniecony swym wybuchem, rzuconym wyzwaniem i zwyci ę stwem odniesionym nad Łużynem. Zaszła w nim jednak dziwna zmiana. Gdy doszedł do mieszkania Kapernaumowa, ogarn ęła go niemoc i strach. Zamy ślony, zatrzymał się przed drzwiami z dziwnym pytaniem: 478 oyio dziwne, gdyż jednocze ś nie czuł, że nie tylko nie moż e nie powiedzie ć, ale nie wolno nawet odwlec tej chwili. Nie wiedział wprawdzie, dlaczego nie wolno, wyczuł to tylko, i przytłaczało go drę cz ą ce poczucie własnej niemocy wobec konieczno ś ci. Aby przerwa ć te rozwa ż ania i nie m ę czy ć się dłużej, szybko otworzył drzwi i stoj ą c w progu, spojrzał na Soni ę. Siedziała oparta łokciami na stole, z twarz ą ukryt ą w dłoniach. Zobaczywszy Raskolnikowa, zerwała się i podeszła do niego, jakby czekała na jego przyj ście. — Co by się ze mn ą stało, gdyby nie pan! — powiedziała, witaj ą c go na środku pokoju. Widocznie chciała mu to jak najpr ę dzej powiedzieć. Na to tylko czekała. Raskolnikow podszedł do stołu i usiadł na krześle, z którego przed chwil ą wstała Sonia. Stała teraz o dwa kroki przed nim, tak jak wczoraj. — Cóż, Soniu? — powiedział i poczuł, że głos mu drży. — Przecież cała sprawa polega na „kondycji społecznej i zwi ą zanych z ni ą nawykach". Czy pani zdała sobie z tego spraw ę? Na jej twarzy malowało si ę cierpienie. — Tylko niech pan nie mówi ze mn ą tak, jak wczoraj! — przerwała mu. — Prosz ę, niech pan da spokój. I tak dosy ć już tych m ęczarni... Uś miechn ęła się jednak zaraz w obawie, aby nie wzi ął jej za złe tego wyrzutu. — Uciekłam stamt ą d przez głupotę. Co si ę tam teraz dzieje? Chciałam zaraz wrócić, ale myślałam, że a nuż... pan przyjdzie. Raskolnikow opowiedział jej, że Amalia Iwanowna wyrzuca ich z mieszkania i że Katarzyna Iwanowna pobiegła dok ą d ś „szukać sprawiedliwo ś ci". — Boże mój! — poderwała si ę Sonia. — Chod ź my prę dzej... Złapała mantylk ę. — Zawsze to samo! — krzykn ął zniecierpliwiony Raskolnikow. — Pani zawsze o nich myśli? Niech pani zostanie ze mn ą! 479 — /\...js^aiarzyna iwanowna; — Katarzyna Iwanowna na pewno pani nie minie. Skoro już wyszła z domu, wst ą pi do pani — dodał opryskliwie. — A jak pani nie zastanie, to kto będzie winien? Sonia przysiadła na krześle w m ę cz ą cym niezdecydowaniu. Raskolnikow milczał i zastanawiaj ą c się nad czym ś, patrzył w ziemi ę.
— Przypu ść my, że Łuż yn tym razem nie chciał — zacz ął, nie patrz ą c na Soni ę — ale gdyby chciał, gdyby miał w tym jakiś interes, to przecież wpakowałby pani ą do wi ęzienia, gdyby nie ja, no i Lebieziatnikow. Czyż nie? — Tak — odpowiedziała słabym głosem. — Tak — powtórzyła wystraszona i roztargniona. — Rzeczywiś cie, mogło si ę zdarzyć, że mnie by nie było!Lebieziatnikow również nawin ął się zupełnie przypadkowo. Sonia milczała. — A jak do wi ę zienia, to co? Pami ę ta pani, co powiedziałem wczoraj? Sonia znowu nie odpowiedziała. Raskolnikow odczekał chwil ę. — Myślałem, że pani znowu krzyknie: „Niech pan milczy, niech pan przestanie!" — roześ miał się nieszczerze. — Pani znów milczy? — zapytał po chwili. — Trzeba przecie ż o czym ś rozmawia ć. Ciekaw jestem, na przykład, jak by pani rozwi ą zała pewne „zagadnienie", jak mówi Lebieziatnikow. — Raskolnikow zdawał się być zbity z tropu. — Ale pomówmy powa ż nie. Niech pani sobie wyobrazi, że pani wiedziała z góry o zamiarach Łużyna, wiedziała pani, że on zniszczy Katarzyn ę Iwanown ę, dzieci i pani ą również na dodatek (pani siebie przecież w ogóle nie liczy, wi ę c powiedzmy, na dodatek). Pole ń k ę... takż e ten sam los czeka. Zatem gdyby pani sama miała zdecydowa ć: czy on ma ocaleć, czy oni, to znaczy, czy Łużyn ma żyć i robić świ ń stwa, a Katarzyna Iwanowna ma umrze ć? Jak by pani zdecydowała: kto z nich ma umrze ć? Pytam pani ą. 480 sonia popatrzyła na mego z niepokojem: coś niesamowitego dź wi ę czało w tych niepewnych i ostroż nie do jakiego ś celu zmierzaj ą cych słowach. — Przeczuwałam, że pan zapyta o coś w tym rodzaju — powiedziała, patrz ą c na niego badawczo. — Dobrze, zgoda, ale jednak jak by pani zdecydowała? — Dlaczego pan pyta o rzeczy niemo żliwe? — z odraz ą rzuciła Sonia. — Zatem lepiej byłoby, gdyby Łuż yn żył i robił świ ń stwa! Nawet tego nie odwa ż y się pani rozstrzygn ąć? — Ale przecie ż ja nie mog ę rozstrzyga ć wyroków Opatrzno ś ci... Dlaczego pyta pan o rzeczy, o które pytać nie wolno? Po co te bezsensowne pytania? Czy to mo że zale że ć od mojej woli? Kto mi dał prawo orzeka ć, kto ma żyć, a kto nie? — Tak, oczywiś cie, jak gdzieś przypl ą cze si ę Opatrzno ść, to już nie ma rady — warkn ął ponuro Raskolnikow. — Niech pan powie lepiej od razu, o co panu właściwie chodzi! — krzykn ęła z wyrzutem Sonia. — Znowu pan zaczyna coś napomyka ć... Czy pan tylko po to przyszedł, żeby mnie drę czy ć? Nie mogła się powstrzyma ć i raptem gorzko zaszlochała. Raskolnikow patrzył na ni ą z bólem i ponuro. Upłynęło kilka chwil. — Jednak masz racj ę, Soniu — powiedział wreszcie łagodnie. Zmienił się nagle: znikł sztuczny, drwi ą cy i wyzywaj ą cy ton. Zniżył głos. — Powiedziałem ci wczoraj, że nie przyjd ę prosi ć ci ę o przebaczenie, a właśnie niemal od tego zacz ąłem... To, co mówiłem o Łużynie i Opatrzno ś ci, to mówiłem ze wzgl ę du na siebie... To była proś ba o przebaczenie, Soniu... Chciał się uś miechn ąć, lecz jakaś dziwna słabość i niedomówienie było w tym półuśmiechu. Pochylił głowę i ukrył twarz w dłoniach. Nagle niespodziane uczucie ostrej nienawi ś ci do Soni przeszyło mu serce. Zdziwiony i przera ż ony tym uczuciem, podniósł głowę i spojrzał na nią uwa ż nie. Spotkał jej serdeczne, nie!6 — Zbrodnia i kara 481
nawiść rozwiała się jak przywidzenie. A wię c to było coś innego. Omylił się widocznie co do tego uczucia. Znaczyło to widocznie tylko to, że ta chwila już nast ą piła. Znowu ukrył twarz w dłoniach i spuś cił głowę. Nagle pobladł, wstał z krzesła i nic nie mówi ą c, machinalnie przesiadł si ę na łóżko. Chwila ta była ogromnie podobna w jego odczuciu do tej, kiedy stał za star ą z przygotowan ą już siekier ą i czuł, że „nie ma ani sekundy do stracenia". — Co panu jest? — zapytała Sonia wielce strwoż ona. Nie mógł wymówi ć ani słowa. Zupełnie inaczej zamierzał zakomunikowa ć jej i nie rozumiał, co mu si ę stało. Sonia cicho podeszła do niego, usiadła obok na łóżku i czekała, nie spuszczaj ą c z niego wzroku. Serce jej biło i zamierało. Sytuacja stawała się nie do zniesienia. Zwrócił ku niej sw ą trupioblad ą twarz i skrzywił bezsilnie usta, usiłując coś powiedzie ć. Przeraż enie przeszyło serce Soni. — Co panu jest? — powtórzyła, odsuwaj ą c się troch ę od niego. — Nic, Soniu. Nie bój si ę... Głupstwo! Rzeczywi ś cie, jak si ę nad tym zastanowi ć — mamrotał jak człowiek nieprzytomny w gor ą czce. — Tylko po co właściwie przyszedłem ciebie m ę czy ć? — dodał, popatrzywszy na nią. — Naprawd ę po co? Wci ąż zadaj ę sobie to pytanie, Soniu... Być moż e, że przed kwadransem naprawd ę zadawał sobie to pytanie, lecz teraz mówił zupełnie bezładnie, półprzytomny, cią gle wstrz ą sany przeszywaj ą cymi całe ciało dreszczami. — Och, jakż e pan si ę m ę czy! — powiedziała Sonia, patrz ą c na niego ze współczuciem. — To głupstwo!... Słuchaj, Soniu — uśmiechn ął się nagle bez powodu, blado i bezbarwnie — czy pami ę tasz, co chciałem ci wczoraj powiedzie ć? Sonia czekała z niepokojem. 482 — Wychodz ą c, powiedziałem, że prawdopodobnie żegnamy się na zawsze, ale gdybym przyszedł dzisiaj, to powiem ci... kto zabił Lizawiet ę. Sonia zadrż ała całym ciałem. — A wię c przyszedłem ci powiedzieć. — To pan wczoraj naprawd ę... — szepn ęła z wysiłkiem. — Sk ą d pan wie? — zapytała szybko, jakby oprzytomniawszy nagle. Oddychała z trudem. Twarz jej bladła coraz bardziej. — Wiem... Sonia milczała przez chwil ę. — Wi ę c złapali gol — zapytała nieś miało. — Nie, nie złapali. — Wi ę c ską d pan o tym wie? — zapytała po chwili milczenia ledwie dosłyszalnym głosem. Zwrócił si ę do niej i spojrzał na ni ą bardzo uwa ż nie. — Zgadnij — powiedział z takim samym jak przedtem bezsilnym, krzywym uś miechem. Zadrż ała konwulsyjnie na całym ciele. — Przecież pan... mnie... dlaczego pan mnie tak... straszy? — zapytała, uśmiechaj ą c się jak dziecko. — Widocznie jestem z nim w wielkiej przyjaź ni... skoro wiem — cią gn ął Raskolnikow, nie przestaj ą c wpatrywa ć si ę w ni ą, jak gdyby już nie mógł oderwa ć od niej oczu. — On tej Lizawiety... nie chciał zabijać. On ją zabił przypadkowo... On chciał zabi ć star ą... kiedy była sama... i przyszedł... Nagle weszła Lizawieta... i zabił ją też. Upłynęła jeszcze jedna straszna chwila. Oboje patrzyli na siebie.
— Wi ę c nie moż esz odgadn ąć? — zapytał, maj ą c wraż enie, że rzuca się w dół ze szczytu dzwonnicy. — N-nie — ledwie dosłyszalnie szepn ęła Sonia. — Przypatrz mi się dobrze. Gdy tylko to powiedział, poprzednie, znane już uczucie ścięło mu krew w żyłach: patrzył na nią, a w jej twarzy zamajaczyły mu 483 rysy i^izawieiy. wryi rnu się w pami ęć wyra/, iwarzy kiedy zbliżał si ę do niej wtedy z siekier ą. Cofała się przed nim do ściany, wyci ą gn ęła przed siebie ręk ę z dzieci ę cym przera ż eniem w oczach, zupełnie jak małe dziecko, gdy zl ę knie si ę czego ś, patrzy z niepokojem szeroko rozwartymi oczami na przedmiot napawaj ą cy je lękiem, cofa się, wyci ą ga przed siebie rą czyny i szykuje si ę do płaczu. Co ś podobnego działo si ę teraz z Soni ą: bezradna, z takim właśnie lękiem patrzyła na niego, wyci ą gała lew ą r ęk ę i dotykaj ą c ko ń cami palców jego piersi, powoli podnosiła si ę z łóżka. Odsuwała si ę coraz dalej od Raskol-nikowa, a wpatrzone w niego oczy rozszerzało przera ż enie. Jej strach nagle udzielił si ę jemu: groza odmalowała si ę i w jego oczach. Spojrzał na nią tym samym spojrzeniem, nawet z takim samym, prawie dzieci ę cym uśmiechem. ~ Zgadłaś? — wyszeptał wreszcie. — O, Boże! — straszny jęk wyrwał się z piersi Soni. Bez sił padła na łóżko, kryj ą c twarz w poduszki. Ale po chwili podniosła się, przysun ęła się do niego gwałtownie, chwyciła cienkimi palcami obie jego rę ce, ściskaj ą c je jak w kleszczach, i znowu wpiła si ę w jego twarz nieruchomym spojrzeniem. Tym ostatnim, rozpaczliwym spojrzeniem chciała dostrzec i uchwycić jakiś cie ń nadziei dla siebie. Lecz nie było żadnej nadziei! Nie miała w ątpliwo ś ci: to była prawdal Póź niej, gdy przypominała sobie tę chwil ę, dziwiła się sama sobie: dlaczego właściwie wtedy od razu zrozumiała, że nie moż na mieć żadnych w ątpliwo ś ci? Przecież niczego nie przeczuwała! A jednak, gdy tylko powiedział jej to, odniosła wraż enie, że właśnie to przeczuwała. — Daj spokój, Soniu, dosyć już! Nie dr ę cz mnie! — błagalnie prosił Raskolnikow. Zupełnie inaczej zamierzał jej to wyzna ć, a stało się właśnie tak. Sonia zerwała się jak nieprzytomna i załamują c ręce, doszła do środka pokoju, po czym zaraz zawróciła i znowu usiadła przy nim, dotykaj ą c go ramieniem. Nagle drgn ęła jak rażona 484 piorunem, krzykn ęła i nie zdaj ą c sobie sprawy dlaczego, padła przed nim na kolana. — Co pan zrobił, co pan zrobił ze sob ą! — powtarzała z rozpacz ą. Zerwawszy się z kolan, rzuciła mu si ę na szyj ę, oplotła go rękami i bardzo mocno uścisn ęła. Raskolnikow żachn ął si ę i spojrzał na ni ą ze smutnym uś miechem. — Dziwna jesteś, Soniu — obejmujesz mnie i całujesz, gdy powiedziałem ci o tymi Chyba nie wiesz, co robisz! — Nie, na całym świecie nie ma człowieka nieszcz ęśliwszego od ciebie, nie ma! — krzykn ęła Sonia, nie słysząc wcale jego uwagi, i wybuchn ęła histerycznym płaczem. Fala od dawna nieznanego uczucia zalała jego dusz ę i rozczuliła go. Nie bronił się: dwie łzy zawisły mu na rzę sach. — Wi ę c nie opuś cisz mnie, Soniu? — zapytał, patrz ą c na ni ą z ufno ści ą. — Nie, nie, nigdy i nigdzie! — krzykn ęła. — Pójd ę za tob ą wsz ę dzie! O, Boż e!... O, ja nieszcz ęśliwa! Dlaczego, dlaczego przedtem nie znałam ciebie! Dlaczego dawniej nie przychodziłeś? O, Boż e... — Przecież przyszedłem. — Ale dopiero teraz! Ach, co robi ć?... Razem! Razem! — powtarzała nieprzytomnie i obj ęła go znowu. — Pójd ę z tob ą razem na katorg ę!
Raskolnikow zatrz ą sł si ę, dawny, pełen nienawi ś ci i prawie szyderczy uś miech wykrzywił mu usta. — Soniu, moż e ja wcale nie mam zamiaru iść na katorg ę — powiedział. Sonia spojrzała na niego badawczo. Po pierwszym nami ę tnym i wyczerpuj ą cym współczuciu dla nieszcz ęś nika uzmysłowiła sobie teraz straszliwy fakt morderstwa. W zmienionym tonie, jakim się do niej odezwał, usłyszała nagle głos zabójcy. Patrzyła na niego zdumiona. O niczym jeszcze nie wiedziała: po co, dlaczego i jak to si ę stało. Wszystkie te pytania naraz kłębiły si ę w jej głowie. I nagle zw ą tpiła: „On, on jest morderc ą? Czy to możliwe?" 485 — co 10 znaczy.' co si ę ze mn ą dzieje? — powtarzała w osłupieniu, wci ąż jakby nieprzytomna. — Jak pan mógł, pan taki... zdecydowa ć si ę na to? Jak pan mógł? — No tak, dla rabunku. Przesta ń, Soniu — odpowiedział zm ę czonym i zniecierpliwionym tonem. Sonia stała oszołomiona, ale nagle krzykn ęła: — Byłeś głodny! Ty... żeby pomóc matce? Tak? — Nie, Soniu, nie — bełkotał, odwróciwszy głowę — nie byłem taki głodny... rzeczywi ś cie chciałem pomóc matce, ale... nie o to chodzi... nie m ę cz mnie, Soniu. Sonia załamała ręce. — Czy to prawda, czyż by to była prawda? Boż e, czyż to być moż e? Kto w to uwierzy?... Jak to, swoje pan wszystko rozdaje, a zabija dla rabunku! Ach!... — żachn ęła si ę nagle. — Te pieni ą dze, które pan dał Katarzynie Twanownie... Te pieni ą dze... Boże, czyż by i te pieni ą dze... — Nie, Soniu — przerwał skwapliwie — to nie były te pieni ą dze, uspokój si ę! Te pieni ą dze przysłała mi matka przez pewnego kupca. Otrzymałem je, kiedy byłem chory, i tego samego dnia dałem Katarzynie Iwanownie... Razumichin widział... on właśnie za mnie je odbierał... to moje własne pieni ą dze. Sonia słuchała z niedowierzaniem, usiłując jakoś si ę w tym wszystkim zorientowa ć. — Tamte pieni ą dze... zreszt ą nawet nie wiem, czy były tam pieni ą dze — dodał cicho, jakby w zamy śleniu — zdj ąłem jej wtedy sakiewk ę z szyi, zamszow ą... była pełna... wypchana, nawet nie zagl ą dałem do środka, zapewne nie zd ążyłem... A rzeczy, same jakieś spinki i łańcuszki, wszystko to razem z sakiewk ą schowałem nast ę pnego dnia rano pod kamieniem, w podwórku pewnego domu przy prospekcie W-kim... Leż y tam teraz wszystko... Sonia słuchała z wyt ęż on ą uwag ą. — Wi ę c w takim razie, dlaczego... Sam pan powiedział, że dla rabunku, a nic pan nie wzi ął? — zapytała szybko, jak ton ą cy chwytaj ą c się źdźbła nadziei. 486 — Nie wiem... nie zdecydowałem się jeszcze, czy wezm ę te pieni ą dze, czy nie — powiedział wci ąż jakby w zadumie, lecz nagle oprzytomniał, przelotny uśmiech zago ś cił mu na wargach. — Ach, niezłe głupstwo paln ąłem teraz, co? „Może to wariat" — błysnęła Soni myśl. Ale zaraz odrzuciła to przypuszczenie: „Nie, to chyba coś innego". Nie rozumiała z tego nic a nic. — Czy wiesz, Soniu — zacz ął Raskolnikow w uniesieniu — wiesz, co ci powiem? Gdybym zabił dlatego tylko, że byłem głodny, to czułbym si ę teraz szcz ęśliwy! Wiedz o tym! — powiedział, akcentuj ą c każde słowo. — Dlaczego, dlaczego, dlaczego tak zależ y ci na tym, żebym się przyznał, że źle zrobiłem?!Dlaczego tak zależy ci na tym marnym zwyci ę stwie nade mn ą? Ach, Soniu, czyż po to do ciebie przyszedłem? Sonia znowu chciała coś powiedzie ć, lecz powstrzymała się.
— Dlatego przecież wczoraj wzywałem ci ę, byś poszła ze mn ą, bo ty jedna mi zostałaś. — Ż ebym dok ą d poszła? — Nie kraść i nie zabijać, nie bój się, nie po to — uśmiechn ął się gorzko — jesteś my różnymi ludź mi... Wiesz, Soniu, dopiero teraz zrozumiałem, dok ą d wzywałem ci ę wczoraj. Kiedy to mówiłem, sam nie wiedziałem jeszcze dok ą d. O jedno mi szło tylko, w tym tylko celu przyszedłem: nie opuszczaj mnie. Nie opuścisz, Soniu? Uścisn ęła mu rę k ę. — Po co, po co jej powiedziałem, po co wyznałem? — jękn ął po chwili, patrz ą c na ni ą z niewysłowionym bólem. — Czekasz na wyjaś nienia, Soniu, siedzisz i czekasz, widz ę to, a co ja ci mam właściwie powiedzie ć? Przecie ż ty nic z tego nie zrozumiesz, bę dziesz cierpiała,., przeze mnie! No właśnie, płaczesz i znowu mnie obejmujesz, powiedz, dlaczego mnie obejmujesz? Czy za to, że nie wytrzymałem i przyszedłem zwali ć na kogo ś innego moj ą m ę k ę: „Cierp i ty, to mnie bę dzie lżej!" Czy moż esz kocha ć takiego łotra? — A czy ty nie cierpisz? — odpowiedziała Sonia. 487 zjiowu mia tamtego uczucia owładnęła mm i zmi ę kł na chwil ę. — Zauwa ż, Soniu, ja mam złe serce: to wiele ci wytłumaczy. Dlatego właśnie przyszedłem do ciebie, że jestem zły. Inny na moim miejscu nie przyszedłby. Jestem tchórz i... łajdak! Ale... niech tam! Nie o to chodzi... Musz ę ci teraz coś powiedzie ć, ale nie wiem, od czego zacz ąć... Przerwał i zamy ślił si ę. — Ach, jakż e różnymi jesteś my ludź mi! — zawołał znowu. — Nie pasujemy do siebie. Po co, po co przyszedłem tutaj! Nigdy sobie tego nie daruj ę! — Nie, nie, to dobrze, że przyszedłeś! — stwierdziła Sonia. — To lepiej, że bę d ę wiedziała, o wiele lepiej! Spojrzał na nią z bólem. — A w rzeczy samej! — powiedział, jakby zdecydował się wreszcie. — Przecie ż tak właśnie było!Chciałem zosta ć Napoleonem, dlatego zabiłem, tak jest... Zrozumiałaś teraz? — N-nie — naiwnie i nieś miało szepn ęła Sonia — tylko... mów, mów! Zrozumiem, po swojemu wszystko zrozumiem! — prosiła go. — Zrozumiesz? No dobrze, zobaczymy! Milczał i długo zastanawiał si ę. — Sprawa wygl ą da tak: postawiłem sobie kiedy ś pytanie: co zrobiłby na moim miejscu, na przykład, Napoleon, gdyby dla rozpocz ę cia kariery miał pod rę k ą nie Tulon, nie Egipt, nie przepraw ę przez Mont Blanc czy inne monumentalne i pię kne rzeczy, lecz po prostu jak ąś śmieszn ą starowin ę, wdow ę po registratorze, któr ą w dodatku trzeba zabić, żeby z jej kuferka zabrać pieni ą dze (dla tej kariery, rozumiesz?), czy zdecydowałby się na to, gdyby nie było innego wyjścia? Czy powstrzymałoby go prześ wiadczenie, że jest to czyn zbyt mało monumentalny i... wyst ę pny? Otóż oświadczam ci, że borykałem si ę z tym „zagadnieniem" bardzo długo, tak że w ko ń cu było mi wstyd przed sob ą samym. Bo zrozumiałem wreszcie (tak jakoś nagle), że nie tylko by się nie wahał, ale w ogóle nie przyszłoby mu do 488 głowy, że to nie jest dzieło monumentalne... Nie miałby żadnych skrupułów. I gdyby nie miał innego wyjścia, to bez namysłu zadusiłby ją tak, że nie zd ąż yłaby nawet pisn ąć! A wię c i ja... przestałem si ę namy ślać... zabiłem ją... zgodnie z autorytatywnym przykładem. Naprawd ę to tak właśnie się rzecz miała. Wydaje ci si ę to śmieszne? Tak, Soniu, a najś mieszniejsze jest to, że moż e właśnie tak si ę rzecz miała naprawd ę... Soni wcale nie wydawało si ę to śmieszne.
— Niech mi pan lepiej powie po prostu... bez przykładów — poprosiła jeszcze bardziej nieś miało i cicho. Spojrzał na ni ą ze smutkiem i uj ął jej ręce. — Znowu masz racj ę, Soniu. Wszystko to bzdury, głupia gadanina! Widzisz, moja matka prawie nic nie posiada. Siostra tylko przypadkiem otrzymała wykształcenie i skazana jest na poniewierk ę jako guwernantka. Ja byłem ich jedyn ą nadziej ą, uczyłem si ę, ale nie mogłem si ę utrzyma ć na uniwersytecie i musiałem go na razie opuś ci ć. No, a gdybym nawet pozostał? To mogłem liczyć, że po jakichś dziesi ę ciu czy dwunastu latach (gdyby się wszystko pomy ś lnie układało)zostan ę nauczycielem czy urz ę dnikiem z tysi ą crublow ą pensj ą — recytował jak wyuczon ą lekcj ę. — A do tego czasu matka zmarniałaby ze zmartwie ń i kłopotów, bo i tak nie mógłbym zapewni ć jej spokoju, siostra zaś... z siostr ą mogłoby być jeszcze gorzej!... I w imi ę czego całe życie mam się wszystkiego wyrzeka ć, z wszystkiego rezygnowa ć, zapomnie ć o matce, patrzeć oboj ę tnie na krzywdy siostry? W imi ę czego? Po to, żeby pochowawszy matk ę i siostr ę, mieć żonę i dzieci i z kolei je zostawi ć bez grosza i kawałka chleba? Wi ę c... postanowiłem, że za pieni ą dze tej baby, nie szarpi ą c matki, bę d ę si ę utrzymywał na uniwersytecie i przez pierwsze lata po studiach. Postanowiłem działać z rozmachem, zdecydowanie, żeby utorowa ć sobie drog ę do kariery, żeby stan ąć na nowej, niezależ nej drodze... oto... oto wszystko... A że zabiłem tę star ą, to naturalnie, rozumie si ę, źle zrobiłem... ale już dosy ć! Opadł z sił i spuścił głowę. 489 — Ach, nie, tu coś jest nie tak! — powtarzała z rozpacz ą w głosie Sonia. — Czy to tak wolno... nie, tak nie moż na, nie! — Widzisz wię c sama, że coś jest nie tak, a jednak powiedziałem ci całą prawd ę! — Cóż to za prawda! Mój Boże! — Zabiłem przecież tylko wesz, Soniu, niepotrzebn ą, wstr ę tn ą, szkodliw ą. — Pan człowieka nazywa wsz ą! — Wiem przecież, że właściwie to nie wesz — odpowiedział, patrz ą c na nią dziwnie. — Zreszt ą, kłamię, Soniu, cały czas kłamię... To było zupełnie inaczej, masz racj ę. Całkiem, całkiem inne były powody! Dawno już z nikim nie rozmawiałem, Soniu, głowa mnie bardzo boli! Oczy błyszczały mu gor ą czkowo. Majaczył niemal, niespokojny uś miech błądził mu po ustach. Mimo podniecenia znać było, że opadł z sił. Sonia widziała, jak bardzo się m ę czył. Ona równie ż dostawała zawrotów głowy. A przy tym mówił on tak jakoś dziwnie: niby zrozumiale, a jednak... „Jak to! Jak to! O Boże!" — załamywała ręce z rozpaczy. — Nie, Soniu, to nie tak! — zacz ął znowu Raskolnikow, podnosz ą c głowę, jakby go nagle uderzyła i podnieciła nowa myśl. — To nie tak! Lepiej... wyobra ź sobie (tak, rzeczywiś cie bę dzie lepiej!),wyobra ź sobie, że jestem samolubny, zawistny, zły, wstr ę tny, mściwy, a poza tym... moż e nawet na drodze do obłędu. (Niech już bę dzie wszystko razem! O obłędzie mówiono już przedtem, pami ę tam!)A wię c powiedziałem ci już, że nie mogłem utrzyma ć się na uniwersytecie. A jednak, wiesz, moż e bym mógł? Matka by mi przysłała na wszelkie opłaty, a na obuwie, ubranie i życie zarobiłbym na pewno sam! Proponowano mi lekcje, po pół rubla za godzin ę. Razumichin przecież pracuje. Rozzłościłem si ę i nie chciałem. Tak, właśnie rozzłościłem si ę (to dobre słowo!).Jak paj ą k schowałem si ę w swoim kącie. Byłaś w mojej norze, widziałaś... A czy wiesz, Soniu, że niskie sufity i ciasne pokoiki przytłaczaj ą dusz ę i mózg! O, jak ja nienawidziłem tej nory! A jednak nie chciałem się z niej ruszy ć. 490 Uparłem się i nie chciałem! Całymi dniami nie wychodziłem. Nie chciałem pracowa ć, nawet jeść mi się nie chciało, tylko wylegiwałem się. Jeż eli Nastka przyniosła obiad, to zjadłem, jeżeli nie przyniosła, nie jadłem wcale, cały dzie ń przechodził i na złość nie
pytałem o jedzenie. Wieczorami nie miałem światła, leżałem po ciemku, ale nie chciałem zarobić na świece. Powinienem był si ę uczyć, tymczasem sprzedałem wszystkie ksi ąż ki. Na stole, notatkach i zeszytach zebrał si ę i leży gruby pokład kurzu. Najch ę tniej leżałem i myślałem. Ci ą gle myślałem... Miewałem sny, różne dziwaczne sny, nie warto ich powtarza ć. Wtedy zacz ęło mi się równie ż majaczy ć, że... Nie, to nie tak było!Znowu coś krę c ę! Rozumiesz, pytałem wtedy ustawicznie siebie: dlaczego jestem tak głupi, że wiedz ą c na pewno, iż inni są głupi, nie chc ę być od nich m ą drzejszy? Później zdałem sobie spraw ę, Soniu, że za długo trzeba by czeka ć na to, aż wszyscy zm ą drzej ą... Potem zaś zrozumiałem, że to się nigdy nie stanie, że ludzie si ę nie zmieni ą, że nikt nie jest w stanie ich przerobić i że nawet nie warto si ę trudzi ć! Tak, tak jest!... To ich prawo... prawo, Soniu! Tak jest! Teraz wiem, że włada nimi ten, kto ma siłę ducha i rozum! Kto na wiele się waż y, ten ma u nich racj ę! Kto się oś miela opluć najwi ę cej rzeczy, ten jest ich prawodawc ą, kto się na wi ę cej waż y, ten ma racj ę najwi ę ksz ą! Tak było dotychczas i tak bę dzie zawsze! Tylko ślepiec nie widzi tego! Raskolnikow, mówi ą c to, patrzył wprawdzie na Soni ę, ale nie troszczył si ę już o to, czy ona rozumie go, czy nie. Owładnęła nim gor ą czka. Był w jakim ś ponurym uniesieniu (rzeczywiś cie zbyt długo z nikim nie rozmawiał!).Sonia zrozumiała, że ten ponury katechizm stał się jego wiar ą i prawem. — Poj ąłem wtedy, Soniu — cią gn ął uroczy ś cie dalej — że władzę posiada tylko ten, kto się odwa ż y schylić po nią i wzi ąć ją w ręce. Tylko to jedno, jedno: trzeba się odwa ż y ć! I wtedy zrodziła się we mnie myśl, po raz pierwszy w życiu, myśl, której nikt nigdy nie miał przede mn ą! Nikt! Nagle stał mi si ę jasny jak słońce fakt, że dotychczas nie było i nie ma nikogo, kto 491 odwa ż yłby się, przechodz ą c obok tego całego nonsensu, wzi ąć wszystko po prostu za łeb i wyrzucić do diabła!Ja... ja chciałem si ę odwa ż yć i zabiłem... chciałem si ę tylko odwa ż yć, Soniu, to wszystko! — Niech pan milczy, niech pan milczy! — krzykn ęła Sonia, załamawszy r ęce. — Wyrzekł się pan Boga i Bóg pana ukarał, wydał na pastw ę szatana!... — A właśnie, Soniu, kiedy tak leżałem po ciemku i majaczyłem, to chyba diabeł mnie kusił. Prawda? — Niech pan przestanie! Niech pan nie drwi, bluźnierco! Nic, nic pan nie rozumie! O, Boż e! On nic, nic nie jest w stanie zrozumie ć! — Milcz, Soniu, ja wcale nie drwi ę, ja wiem, że to diabeł mnie kusił. Milcz, Soniu, milcz! — powtarzał z ponurym uporem. — Wiem wszystko. Wszystko przemy ś lałem wtedy, gdy leżałem w ciemno ś ciach... Wszystko sam ze sob ą przedyskutowałem do najdrobniejszych szczegółów i wiem wszystko! Jakże sprzykrzyło mi się wtedy to glę dzenie! Chciałem o wszystkim zapomnie ć i zacz ąć wszystko od nowa, chciałem przesta ć analizowa ć, Soniu! Czy myślisz, że poszedłem jak głupi, na złamanie karku? Nie, poszedłem jak m ę drek i to właśnie mnie zgubiło. I czy myślisz, że nie zdawałem sobie z tego sprawy? Skoro zrodziło się we mnie pytanie i zacz ąłem sam siebie badać, czy mam prawo się gn ąć po władzę, to już to samo dowodziło, że właśnie nie mam tego prawa. Albo pytam: czy człowiek jest wsz ą? Dowodzi to, że dla mnie człowiek wsz ą nie jest, a jest ni ą dla tego, kto si ę nad takim pytaniem nie zastanawia, kto si ę decyduje po prostu, bez żadnych w ątpliwo ś ci... Dr ę cz ą c się zaś przez tyle dni pytaniem, czy Napoleon zdecydowałby si ę na taki czyn, zrozumiałem, że właśnie dlatego się tym pytaniem dr ę cz ę, że nie jestem Napoleonem... Przeszedłem całą m ę k ę takiego cią głego analizowania się i zapragn ąłem pozby ć się jej: zapragn ąłem, Soniu, zabić bez żadnej kazuistyki, zabi ć dla samego siebie! Nie chciałem się oszukiwa ć! Zabiłem, nie żeby pomóc matce — to nonsens! Zabiłem nie dlatego, żeby zdobyć
492 pieni ą dze i stać się dobroczy ń c ą ludzkoś ci — to bzdura! Po prostu zabiłem dla samego siebie. Było mi całkowicie oboj ę tne, czy zostan ę czyim ś dobroczy ń c ą, czy też przez całe życie bę d ę paj ą kiem wysysaj ą cym żyw ą krew ze swych omotanych paj ę czyn ą ofiar!... Pieni ą dze równie ż nie były głównym motywem zabójstwa, Soniu! Co innego było mi potrzebne, nie pieni ą dze... Wszystko teraz zrozumiałem... Słuchaj: gdybym dalej poszedł tą drog ą, to zapewne nigdy wi ęcej bym nie zabił. Chciałem si ę o czym ś przekona ć, pchała mnie ch ęć dowiedzenia si ę, przekonania si ę natychmiast, czy jestem jak inni wsz ą, czy też człowiekiem? Czy potrafi ę przekroczy ć ów próg, czy nie? Czy odwa żę si ę schylić i wzi ąć władzę, czy nie? Czy jestem drżą cym, nę dznym stworem, czy też mam prawo... — Zabijać? Pan ma prawo zabijać? — załamała, rę ce Sonia. — Och, Soniu! — przerwał jej zniecierpliwiony. Chciał jej coś odpowiedzie ć, ale zamilkł z pogard ą. — Nie przerywaj mi, Soniu! Chciałem ci tylko dowieść, że to właśnie diabeł wtedy mnie skusił po to, by mi pokaza ć, że nie miałem prawa i że jestem taka sama wesz jak wszyscy. Zadrwił ze mnie, a ja, widzisz, przyszedłem do ciebie! No, baw teraz swego gościa! Gdybym nie był wsz ą, czyż przyszedłbym do ciebie? Słuchaj: gdy wtedy poszedłem do starej, poszedłem tylko na prób ę, wiedz o tym... — I zabił pan, zabił! — Ale jak zabiłem? Czy tak si ę zabija? Czy tak si ę idzie mordowa ć, jak poszedłem? Opowiem ci kiedyś, jak si ę przygotowywałem. Czy ja zabiłem t ę starowin ę? Nie, siebie zamordowałem, a nie ją! Ze sob ą zrobiłem koniec, raz na zawsze!... Tę bab ę diabeł zabił, nie ja... Dosyć już, dosyć, Soniu, dosy ć! Zostaw mnie! — krzykn ął nagle z nerwowym jękiem. — Zostaw mnie! Oparł łokcie na kolanach i niczym kleszczami ściskał głowę dłońmi. — Co za m ę ka! — jękn ęła boleś nie Sonia. — I cóż mam teraz pocz ąć ze sob ą, powiedz? — zapytał, podniósłszy głowę i patrz ą c na nią z twarz ą wykrzywion ą rozpacz ą. 493 — co zrobicY — krzykn ęła Sonia, zerwawszy si ę z miejsca z błyskiem w oczach pełnych łez. — Wsta ń! — Chwyciła go za rami ę, a on podniósł si ę, patrz ą c na ni ą ze zdziwieniem. — Idź zaraz, w tej chwili, sta ń na ludnym placu, naprzód ucałuj ziemi ę, któr ą splugawiłeś, a potem bij pokłony na cztery strony świata i wołaj, głośno wołaj do ludzi: „Zabiłem!" Wtedy Bóg znowu tchnie w ciebie życie. Pójdziesz? Zrobisz tak? — pytała, drżą c jak w febrze, mocno ściskaj ą c jego rę ce i przeszywaj ą c go płomiennym wzrokiem. Raskolnikow był zdumiony i przera ż ony jej nagłym wybuchem. — Czyż byś mówiła o katordze, Soniu? Mam się sam oskarż yć? — zapytał ponuro. — Powiniene ś wzi ąć na siebie krzyż i odpokutowa ć. Tak, powiniene ś. — Nie, nie pójd ę tam, Soniu. — A żyć, bę dziesz mógł tak żyć? Jak b ędziesz z tym żył? Czy odwa żysz si ę spojrze ć w oczy matce? Co z ni ą bę dzie, co si ę z ni ą teraz stanie? Ale co ja mówi ę! Przecież ty już porzuciłeś matk ę i siostr ę. Już je rzuciłeś! O, Bo że! On już zrozumiał to! Jak b ędziesz mógł żyć taki samotny! Co się z tob ą teraz stanie? — Nie bą dź dzieckiem, Soniu — odezwał się Raskolnikow łagodnie. — Cóż ja im zawiniłem? W jakim celu mam pójść do ludzi? Co irn powiem? Wszystko to tylko jakaś zmora... Sami niszcz ą miliony innych, w dodatku poczytuj ą to sobie za cnot ę. Oszu ś ci i nikczemnicy!... Nie pójd ę! I cóż powiem, że zabiłem, ale bałem si ę wzi ąć pieni ą dze i ukryłem je pod kamieniem? — dodał ze zgry źliw ą ironi ą. — Wy ś miej ą mnie, powiedz ą: to ci głupiec, pieni ę dzy nie wzi ął. Tchórz i głupiec! Nic nie zrozumiej ą, Soniu, i nie są warci tego, żeby zrozumie ć. Po cóż mam iść? Nie pójd ę. Nie bą dź dzieckiem, Soniu...
— Zadr ę czysz si ę, zam ę czysz — powtarzała, z rozpaczliwym błaganiem wyci ą gaj ą c do niego ręce. — A moż e ja si ę za surowo są dz ę? — zastanawiał si ę Raskolnikow, jakby pogr ążony w ponurej zadumie. — Moż e 494 jcunaK jestem czfowieKiem, a me wsz ą, może si ę zbyt pośpiesznie pot ę piłem... B ę d ę jeszcze walczył. Uś miechn ął się wynio śle. — Tak się m ę czy ć! Całe życie przecie ż, całe życie... — Przyzwyczaj ę się — odezwał si ę ponuro. — Słuchaj — zacz ął po chwili — dosy ć tego płaczu, przyst ą pmy do rzeczy, przyszedłem ci powiedzie ć, że mnie szukaj ą, ścigaj ą... — Ach! — krzykn ęła przeraż ona Sonia. — Czego krzyczysz? Zlę kłaś się, a przecież sama chcesz, żebym poszedł na katorg ę. Ale nie dam si ę wzi ąć. B ę d ę jeszcze walczył, nic mi nie zrobi ą. Nie maj ą dowodów. Wczoraj groziło mi wielkie niebezpiecze ń stwo, myślałem, że jestem zgubiony. Dzisiaj sprawy stoj ą lepiej. Wszystkie dowody, jakie mog ą mieć przeciw mnie, maj ą dwa ko ń ce, to znaczy, że mog ę je obróci ć na swoj ą korzyść, rozumiesz? I zrobi ę tak, nauczyłem si ę, jak to si ę robi... Ale do wi ę zienia wsadz ą mnie na pewno. Gdyby nie pewien wypadek, już bym siedział. Zreszt ą, moż e dziś jeszcze mnie zamkn ą... Ale to głupstwo, Soniu, posiedz ę i wypuszcz ą mnie... bo nie maj ą żadnego oczywistego dowodu i nie bę d ą go mieli, daj ę ci słowo. Na podstawie tego, co wiedz ą, nie moż na skazać człowieka. Ale dosyć... Mówi ę to, żebyś tylko wiedziała!... Postaram si ę tak jakoś przedstawi ć spraw ę siostrze i matce, żeby uwierzyły w moj ą niewinno ść i nie obawiały si ę... Zdaje si ę, że siostra jest teraz zabezpieczona... zatem matka równie ż... To wszystko. B ą dź ostroż na. B ę dziesz przychodziła do mnie do wi ę zienia, gdy bę d ę siedział? — O, bę d ę, bę d ę! Siedzieli obok siebie zgn ę bieni i przybici jak rozbitkowie wyrzuceni na pusty brzeg przez burz ę. Raskolnikow patrzył na Soni ę i czuł, ile w niej było miłości do niego. Dziwnie bolesna i przykra była mu świadomo ść, że jest tak kochany: tak, to była przykra świadomo ść. Idą c do Soni, zdawał sobie spraw ę, że ona jest jego jedyn ą nadziej ą i ucieczk ą. Pragn ął pozby ć si ę choć cz ęści swego cierpienia. Tymczasem teraz, kiedy była z nim całym sercem, poczuł i zdał sobie spraw ę, że jest stokro ć nieszcz ęśliwszy niż poprzednio. 495 — soniu — powiedział — lepiej me przycnoaz ao mnie ao wi ę zienia. Sonia nie odpowiedziała nic, płakała. Upłynęło kilka chwil. — Czy nosisz krzyżyk na szyi? — zapytała niespodzianie, jakby sobie nagle przypomniała. Raskolnikow zrazu nie zrozumiał pytania. — Nie, prawda, że nie? Masz, weź mój, z cyprysowego drzewa. Mam drugi, miedziany, od Lizawiety. Zamieniłam się z nią: ona mi dała swój krzyżyk, a ja jej szkaplerz. Bę d ę nosiła krzyżyk Lizawiety, a ten weź sobie. Weź... przecież to mój! Mój! — prosiła. — Bę dziemy razem cierpieli, razem będziemy dźwigali krzy ż!... — Daj! — powiedział Raskolnikow. Nie chciał jej robić przykroś ci. Ale zaraz cofn ął wyci ą gni ę t ą po krzyżyk ręk ę. — Nie teraz, Soniu. Lepiej póź niej — dodał, aby ją uspokoi ć. — Tak, tak, lepiej póź niej — podchwyciła z uniesieniem — włożysz, gdy bę dziesz szedł na m ę k ę. Przyjdziesz do mnie, ja ci go włożę, pomodlimy się i pójdziemy. W tej chwili ktoś zapukał trzy razy do drzwi. — Moż na? — odezwał si ę grzecznie jakiś dobrze znany głos. Sonia z przestrachem rzuciła si ę do drzwi. W pokoju ukazała się jasnowłosa głowa pana Lebieziatnikowa.
Lebieziatnikow miał min ę zafrasowan ą. — Ja do pani, Sofio Siemionowno. Przepraszam... Pewny byłem, że pana tu zastan ę — zwrócił się do Raskolnikowa — to jest właściwie, ja nic nie myślałem... w tym rodzaju... tylko właśnie myślałem... A tam Katarzyna Iwanowna dostała pomieszania zmysłów — wypalił nagle, odwracaj ą c się od Raskolnikowa. Sonia krzykn ęła. 496 — l o znaczy, taK to wygl ą da. Zreszt ą... Nie wiemy tam, co z tym zrobić, o to idzie! Wróciła ską dś, zdaje się, że ją tam wyrzucili, moż e nawet pobili, tak nam si ę przynajmniej zdaje... Pobiegła do naczelnika m ęż a, nie zastała go w domu, był na obiedzie u jakiego ś generała... Wyobra ź cie sobie, że ona i tam się machn ęła, gdzie był ten obiad, do tego generała. I wyobra ź cie sobie, dopi ęła swego, wywołali tego naczelnika od stołu, zdaje si ę. Moż ecie sobie wyobrazi ć, co tam si ę działo. Oczywi ś cie wyrzucono ją za drzwi. Ona mówi, że to ona jemu nawymy ś lała i czym ś rzuciła w niego. To nawet prawdopodobne... Dziwi ę się, że jej nie aresztowano! Teraz opowiada o tym wszystkim, Amalii Iwanownie również, ale nic nie moż na zrozumie ć, krzyczy i rzuca si ę... Ach, prawda: mówi i wykrzykuje, że poniewa ż wszyscy ją opuś cili, wi ęc ona we ź mie dzieci i b ędzie chodzi ć po ulicach z katarynk ą. Dzieci bę d ą śpiewały i ta ń czyły, ona również, i bę dzie zbierała pieni ą dze, a codziennie bę dzie chodziła pod okna generała... „Niech — powiada — widz ą, jak dobrze urodzone dzieci urz ę dnika żebrz ą po ulicach!" Dzieci bije, wszystkie płaczą. Łonie zacz ęła uczyć śpiewać Chutorek, drugiego chłopca — tań czyć, Paulin ę Michajłownę również. Drze ubrania i robi dla nich jakieś czapeczki, jak dla aktorów. Chce wzi ąć patelni ę, bę dzie w ni ą bę bniła zamiast muzyki... Nikogo nie chce słuchać... Cóż wy na to? Przecież to jest po prostu niemo ż liwe! Lebieziatnikow nie zamierzał przerwa ć opowiadania, ale Sonia, słuchają c go z zapartym tchem, nagle chwyciła mantylk ę, kapelusz i wybiegła z pokoju, ubieraj ą c si ę po drodze. Raskol-nikow i Lebieziatnikow pod ąż yli za nią. — Na pewno zwariowała! — powiedział Lebieziatnikow do Raskolnikowa, wychodz ą c z nim na ulic ę. — Nie chciałem przera ż a ć Sofii Siemionowny i dlatego powiedziałem: „tak to wygl ą da", ale nie ma najmniejszej wą tpliwo ś ci. To podobno przy gruźlicy tworz ą si ę w mózgu takie gruzełki. Szkoda, że nie znam się na medycynie. Próbowałem, zreszt ą, uspokoić ją, ale nie chce wcale słuchać. 497 j.T-ŁV/TTAi JVJ J-/Ł4-AA W\_/O W ?j.L l*4JWJL.lVCtWJ.l. i — O gruzełkach — niezupełnie. I tak by nie zrozumiała. Mam tylko na myśli: jeżeli dowie ść człowiekowi logicznie, że w zasadzie nie ma powodu do płaczu, to człowiek taki przestanie płakać. To oczywiste. A pan są dzi, że nie przestanie? — Zbyt łatwo byłoby wtedy żyć — odpowiedział Raskol-nikow. — Przepraszam, przepraszam. Bez wą tpienia Katarzyna Iwa-nowna nie moż e tego zrozumie ć. Ale czy pan wie, że w Paryż u przeprowadzono powa ż ne doś wiadczenia nad leczeniem obłąkanych wyłącznie za pomoc ą logicznej perswazji? Jeden z tamtejszych profesorów, niedawno zmarły, bardzo powa ż ny uczony, uwa ż ał to za możliwe. Wychodził z założenia, że organizm obłąkanych bynajmniej nie podlega rozstrojowi, obłąkanie zaś jest po prostu błędem logicznym, błędnym rozumowaniem, fałszywym pogl ą dem na rzeczy. Stopniowo prostował choremu te błędne pogl ą dy i niech pan sobie wyobrazi, mówi ą, że osi ą gał dobre rezultaty! Ale poniewa ż jednocze ś nie posługiwał się równie ż natryskami, wię c wyniki jego metody poddawane są naturalnie krytyce... przynajmniej tak się zdaje...
Raskolnikow dawno go już nie słuchał. Doszedłszy do domu, w którym mieszkał, kiwn ął Lebieziatnikowi głową i wszedł do bramy. Lebieziatnikow ockn ął si ę, obejrzał i pobiegł dalej. Raskolnikow wszedł do swej komórki i stan ął na środku. Po co tu wrócił? Obejrzał pożółkłą, obszarpan ą tapet ę, kurz, kanap ę... Z podwórka dochodziło ostre, bezustanne stukanie: gdzieś coś jakby wbijano, jakiś gwóź dź... Podszedł do okna, wspi ął się na palce i z wielk ą uwag ą rozgl ą dał się po podwórku. Było puste, nie było widać, kto stukał. Na lewo, w oficynie, kilka okien było otwartych, stały w nich doniczki nę dznego geranium. Suszyła si ę bielizna... Umiał to wszystko na pami ęć. Odwrócił się i usiadł na kanapie. Nigdy jeszcze nie był tak bardzo osamotniony! Czuł znowu, że moż e rzeczywi ś cie znienawidzi ć Soni ę właśnie teraz, gdy ją jeszcze bardziej unieszcz ęś liwił. „W jakim celu 498 właściwie poszedłem żebrać ojej łzy? Co mi przyjdzie z marnowania jej życia? Co za... nikczemno ść!" — Pozostan ę samotny! — powiedział zdecydowanym tonem — nie bę dzie przychodziła do wię zienia! Po chwili podniósł głowę i uśmiechn ął się do dziwnej myśli: „Może jednak rzeczywi ś cie byłoby lepiej na katordze". Nie pami ę tał, jak długo tak przesiedział z kłębiącymi si ę w głowie niejasnymi myślami. Wtem drzwi si ę otworzyły i weszła jego siostra. Zatrzymała si ę na progu i popatrzyła na niego tak, jak on onegdaj na Soni ę. Potem usiadła na krześle, na wprost niego, jak wczoraj. Raskolnikow milczał i przygl ą dał się jej bezmy ś lnie. — Nie gniewaj się, ja tylko na chwil ę — powiedziała Dunia. Była zamy ślona, lecz bynajmniej nie surowa. Spojrzenie jej było jasne i łagodne. Zrozumiał, że sprowadziła ją do niego miłość. — Słuchaj, wiem o wszystkim. Dymitr Prokofjicz wszystko mi opowiedział i wytłumaczył. Gn ę bi ą ci ę i drę cz ą głupimi i podłymi podejrzeniami... On uwa ż a, że nie grozi ci żadne niebezpiecze ń stwo i że niepotrzebnie się tak bardzo tym przejmujesz. Jestem innego zdania, doskonale rozumiem, jak bardzo jesteś wstrz ąś ni ę ty, i obawiam si ę, że to moż e pozostawi ć ci ślady na zawsze. Nie pot ę piam cię za to, żeś nas porzucił, i nie mam prawa pot ę pia ć! Wybacz, że ci robiłam o to wyrzuty. Zdaj ę sobie spraw ę, że gdyby mnie spotkało jakieś wielkie nieszcz ęś cie, też uciekłabym od wszystkich. Matce nic o tym nie powiem. B ę d ę z nią cią gle o tobie rozmawiała i w twoim imieniu obiecam, że wrócisz już wkrótce. Nie martw si ę o ni ą, ja ją uspokoj ę. Ale nie dr ęcz jej, przyjd ź cho ć raz. Pami ętaj, że to przecie ż matka! A teraz chciałam ci powiedzie ć tylko — Dunia wstała — że gdybym kiedykolwiek była ci potrzebna, gdyby ś potrzebował... cho ćby całego mego życia albo... zawołaj mnie, przyjd ę. Ż egnaj! Szybko się odwróciła i skierowała ku drzwiom. — Duniu! — zatrzymał ją Raskolnikow, wstaj ą c i zbliżaj ą c si ę do niej. — Ten Razumichin to bardzo porz ą dny człowiek. 499 L; unia zarumieniła si ę z — Wi ę c? — zapytała po chwili milczenia. — To człowiek powa ż ny, pracowity, uczciwy, zdolny do wielkiego uczucia... Ż egnaj, Duniu. Dunia, cała w pą sach, nagle si ę zaniepokoiła: — Co to, czy doprawdy rozstajemy si ę na zawsze, że mi... objawiasz ostatni ą wol ę? — To nie ma nic do rzeczy... Ż egnaj...
Odwrócił się i podszedł do okna. Dunia postała jeszcze chwil ę, popatrzyła na niego z trosk ą i wyszła bardzo niespokojna. Bynajmniej nie była mu oboj ę tna. Był moment (przy ko ń cu rozmowy), że bardzo zapragn ął uściskać ją mocno, pożegna ć się z nią, a nawet powiedzie ć jej. Jednak nie zdecydował się nawet na podanie rę ki. „Wzdraga ć się moż e bę dzie potem, gdy sobie przypomni, że ją obejmowałem, powie, że ukradłem jej pocałunek!" „Czy ona wytrzyma, czy nie? — pomy ś lał po chwili. — Nie, nie wytrzyma, takie nie mog ą wytrzyma ć! Takie nie wytrzymuj ą nigdy..." Pomy ś lał o Soni. Od okna powiało chłodem. Słońce nie świeciło już tak jasno. Raskolnikow nagle wzi ął czapk ę i wyszedł. Oczywiś cie nie mógł i nie chciał zastanawia ć się nad swym chorobliwym stanem. Cią gły niepokój jednak, wszystkie te katusze nie mogły przejść bez śladu. Ż e nie zmogła go dot ą d prawdziwa choroba, to chyba dlatego właśnie, iż ów ci ą gły niepokój wewn ę trzny na razie dodawał mu sił i podtrzymywał go sztucznie. Błąkał się po ulicach bez celu. Słońce zachodziło. Ostatnio ogarniało go jakieś dziwne przygn ę bienie. Nie było to przygn ę bienie szczególnie dojmuj ą ce i bolesne. Lecz było w nim przeczucie czego ś nieustannego, wiekuistego, przeczucie beznadziejnych lat, bezdennej, czarnej rozpaczy, przeczucie całej wieczno ś ci zamkni ę tej w „metrowej przestrzeni". O zmierzchu nastrój taki zwykle jeszcze si ę pot ę gował. 500 — Czyż moż na nie zrobi ć głupstwa przy takich, czysto fizycznych przypadłościach, zależ nych od jakiegoś zachodu słońca! Nie tylko do Soni, nawet do Duni mógłbym pójść! — mrukn ął z nienawi ś ci ą. Ktoś go zawołał. Obejrzał si ę: gonił go Lebieziatnikow. — Niech pan sobie wyobrazi, że byłem u pana, szukam pana. Niech pan sobie wyobrazi, że wykonała swój plan i zabrała dzieci! Ledwie ś my ją znaleźli z Sofi ą Siemionown ą. Wali w patelni ę, a dzieciom każe tań czyć. Dzieci płaczą. Zatrzymuj ą si ę na rogach i przed sklepikami. Tłum gapiów biega za nimi. Chod ź my. — A Sonia? — zapytał zaniepokojony Raskolnikow, pod ąż aj ą c za Lebieziatnikowem. — Oszalała po prostu. To znaczy nie Sofia Siemionown ą oszalała, tylko Katarzyna Iwanowna, zreszt ą Sofia Siemionown ą też szaleje. A Katarzyna Iwanowna zupełnie oszalała. Mówi ę panu, zupełna wariatka. Policja ją zatrzyma. Moż e pan sobie wyobrazić, jak to na nią podziała... są teraz nad kanałem, przy moś cie, niedaleko od mieszkania Sofii Siemionowny. Całkiem blisko. Nad kanałem, nie opodal mostu, o dwa domy od mieszkania Soni zgromadził się tłum, złożony przewa ż nie z wyrostków i dziewcz ą t. Ochrypły, rozbity głos Katarzyny Iwanowny słychać było już przy moś cie. Rzeczywi ś cie to dziwaczne widowisko mogło zainteresowa ć uliczn ą publiczno ść. Katarzyna Iwanowna, w zniszczonej sukni, w chustce, w połamanym słomkowym kapeluszu opadaj ą cym na bok głowy jak bezkształtna szmata, naprawd ę szalała. Była zm ę czona i zdyszana. Jej zbolała, suchotnicza twarz miała wyraz bardziej jeszcze cierpi ą cy niż zazwyczaj (na ulicy, w słońcu, suchotnik zawsze wygl ą da gorzej niż w mieszkaniu). Jej podniecenie nie zmniejszało się jednak, zdenerwowanie wzmagało si ę z każd ą chwil ą. Rzucała się na dzieci, krzyczała na nie, uczyła na miejscu, przy ludziach, jak tań czyć i co śpiewać, tłumaczyła im, dlaczego musz ą to robi ć, wpadała w rozpacz, że jej nie rozumiej ą, biła 501 je... Fotem nagle rzucała si ę na publiczno ść. Gdy zobaczyła kogo ś cho ć troch ę lepiej ubranego, natychmiast zaczynała mu tłumaczyć, do czego doprowadzono dzieci ze
„szlacheckiego, a nawet arystokratycznego domu". Gdy w tłumie ktoś si ę roześ miał lub zadrwił, rzucała się na śmiałków i zaczynała im wymy ś lać. Jedni się śmieli, inni krę cili głowami, wszyscy jednak patrzyli z ciekawo ś ci ą na obłąkaną kobiet ę i wystraszone dzieci. Patelni, o której mówił Lebieziatnikow, nie miała, przynajmniej Raskolnikow jej nie zauwa ż ył. Katarzyna Iwanowna, zmuszaj ą c Pole ń k ę do śpiewu, a Łonie i Kol ę do tań ca, zamiast w patelni ę, wybijała takt wyschłymi dłońmi. Próbowała równie ż nuci ć sama, ale za każdym razem ostry kaszel przerywał jej przy drugim takcie, co doprowadzało ją znowu do rozpaczy, a nawet do łez. Najwi ę cej denerwował ją płacz i przeraż enie Koli i Loni. Rzeczywi ś cie próbowała ubrać dzieci w stroje ulicznych śpiewaków. Chłopiec w turbanie zrobionym z jakiego ś czerwonego z białym materiału udawał Turka, dla Loni nie starczyło na kostium, miał tylko na głowie czerwon ą, włóczkow ą czapeczk ę (a właściwie szlafmyc ę) nieboszczyka ojca z wetkni ę tym w nią kawałkiem białego strusiego pióra, które jako pami ą tka rodzinna jeszcze po babce Katarzyny Iwanowny przechowywane było dotychczas w kufrze. Pole ń ka była w swej codziennej sukience. Spogl ą dała nieś miało na matk ę, zdaj ą c sobie spraw ę z jej szale ń stwa, nie odchodziła od niej, straciła głowę i ocieraj ą c ukradkiem łzy, rozgl ą dała si ę niespokojnie dokoła. Tłum i ulica przera ż ały ją. Sonia nie odst ę powała od Katarzyny Iwanowny, płakała i zaklinała ją co chwila, żeby wróciła do domu. Ale ta była nieubłagana. — Daj spokój, Soniu, zostaw mnie! — mówiła szybko, dysz ą c i kaszl ą c. — Jak dziecko nie rozumiesz, o co chodzi! Powiedziałam ci już raz, że nie wróc ę do tej zapijaczonej Niemki. Niech wszyscy zobacz ą, cały Petersburg, jak żebrz ą dzieci szlachetnego ojca, który całe życie uczciwie i wiernie służył i umarł, rzec moż na, na posterunku. — Katarzyna Iwanowna zd ąż yła już sobie wymy ś lić tę histori ę i ślepo w ni ą 502 uwierzy ć. — Niech, niech to zobaczy ten podły generał. Głupia jesteś, Soniu: z czego mamy żyć teraz, powiedz? Dosy ć już szarpali ś my ciebie, nie chc ę dłużej! Ach, to pan, Rodionie Romanowiczu! — krzykn ęła, zobaczywszy Raskolnikowa. — Niech pan wytłumaczy tej głuptasce — rzuciła si ę do niego — że nic m ą drzejszego nie moż na było wymy ślić! Kataryniarze dobrze zarabiaj ą, a nas wszyscy wespr ą, kiedy się dowiedz ą, że jesteś my biedn ą, szlachetn ą, osierocon ą rodzin ą, a ten podły generał na pewno wyleci z posady, zobaczy pan! Codziennie bę dziemy chodzili pod jego okna, a kiedy b ędzie przeje żd żał najjaśniejszy pan, padn ę na kolana, wypchn ę dzieci naprzód i wskażę na nich: „Broń ich, ojcze!" On jest ojcem dla sierot, jest miłosierny, obroni, zobaczy pan, a tego marnego generała... Lo-nia!... Tenez-vous droitel\ Kola, zaraz ty bę dziesz znowu ta ń czył. Czego chlipiesz? Znowu chlipie. Czego się boisz, głuptasku? O Boże, Rodionie Romanowiczu, co ja mam z nimi zrobić? Ż eby pan wiedział, jakie to niezdarne! Czyż moż na z nimi coś zrobić!... Sama prawie płacząc (co nie przeszkadzało jej zreszt ą w wyrzucaniu bez przerwy potoku słów), wskazywała mu chlipi ą ce dzieci. Raskolnikow próbował namówi ć ją do powrotu do domu. Chc ą c oddziałać na jej ambicj ę, zauwa ż ył nawet, że nie wypada, aby chodziła po ulicach jak kataryniarz, skoro zamierza zosta ć przełożoną pensji dla szlachetnie urodzonych panien. — Pensji, cha, cha, cha! Gruszki na wierzbie! — krzykn ęła Katarzyna, wybuchn ęła śmiechem i zaniosła się kaszlem. — Nie, prosz ę pana, sko ń czyły się marzenia! Wszyscy nas opuś cili!... A ten z przeproszeniem generał... Wie pan, rzuciłam w niego kałamarzem, stał akurat w poczekalni na stole, przy arkuszu, na który si ę interesanci wpisywali, ja też się wpisałam, rzuciłam i uciekłam. O, podli, podli! Pluj ę na nich, teraz sama bę d ę utrzymywała dzieciaki, obejd ę się bez łaski! Dosyć już wym ę czyliś my ją — wskazała na Soni ę. — Pole ń ko, ile Tenez-vous droite! (fr.)— Trzymaj si ę prosto!
503 zebrali ś my, poka ż! Jak to? Tylko dwie kopiejki? O łotry! Nic nie daj ą, biegaj ą tylko za nami z wywieszonymi jęzorami! Czego si ę ten dure ń śmieje? — wskazała na kogo ś w tłumie. — To wszystko dlatego, że ten Kola jest taki niezdarny, co za bachor! Czego chcesz, Pole ń ko? Mów ze mn ą po francusku, parlez-moi fran ę ais1. Uczyłam ci ę przecież, umiesz kilka zda ń!... Inaczej nie odróż ni ą was, dzieci z dobrej rodziny, dobrze wychowanych, od zwykłych kataryniarzy. Nie przedstawiamy przecież jakiego ś tam Czarnego Piotrusia, ale zaśpiewamy wytworny romans... Ach, prawda! Co by tu zaś piewa ć? Przeszkadzacie mi cią gle, a my... rozumie pan, zatrzymali ś my si ę tu, żeby wybrać coś takiego do śpiewu, żeby Kola mógł przy tym ta ń czy ć... Bo my, jak pan widzi, wszystko bez przygotowania. Trzeba się umówić, żeby wszystko szło składnie, to pójdziemy na Newski prospekt, tam jest o wiele wi ę cej ludzi z towarzystwa, zaraz nas zauwa żą. Lonia umie Chutorek... Ale wci ąż tylko Chutorek i Chutorek, wszyscy to śpiewaj ą! Musimy zaśpiewa ć coś o wiele szlachetniejszego... No, Pole ń ko, wymy ś liłaś coś, mogłabyś ty przynajmniej pomóc matce! Pami ę ci nie mam, pami ę ci mi brak, bo sama bym sobie coś przypomniała! Nie moż emy przecie ż śpiewać Gdy huzar wsparty na szabli2] Ach, zaś piewamy po francusku Cin ą sows3! Uczyłam tego, uczyłam. A co najwa ż niejsze, to jest po francusku, od razu wszyscy się przekonaj ą, że jesteście dzieć mi ze szlacheckiej rodziny, i bę dzie to bardziej wzruszaj ą ce... Moż na by nawet Marlborough sen va-t-en guerre, bo to piosenka dla dzieci i we wszystkich arystokratycznych domach śpiewa się ją dzieciom do snu. Marlborough s'en va-t-en guerre, Ne sait ąuand reviendra...4 1 Parlez-moi fran ę ais (fr.)— mów ze mn ą po francusku. 2 Huzar... — popularna piosenka do słów poety Konstantego Batiuszkowa (1787-1855). 3 Cin ą sous (fr.)— Pi ęć sous (sów — dawna drobna moneta francuska). 4 Marlhorough... (fr.)— Marlborough wyrusza na wojn ę, nie wie, kiedy wróci... 504 — zacz ęła śpiewa ć. — Nie, lepiej niech bę dzie Cin ą sousl No, Kola, weź si ę pod boki, prę dzej, a ty, Lonia, kręć się w drug ą stron ę, my z Pole ń k ą bę dziemy nucić i klaskać! Cinq sous, cinq sous, Pour monter notre menage...1 Kche, kche, kche! — zaniosła si ę kaszlem. — Popraw sukienk ę, Pole ń ko, rami ą czka opadły — zauwa ż yła, dysz ą c ciężko. — Teraz właśnie powinni ś cie się starać o przyzwoity wygl ą d i zachowanie, żeby wszyscy widzieli, że jesteście szlacheckimi dziećmi. A mówiłam, żeby krajać dłuższy stanik i przy tym z dwóch brytów. To ty, Soniu, wtedy, z twoimi radami: „Krócej i krócej", no i masz, wygl ą da jak strach na wróble... Znowu płacz! Czego, głuptasy? No, Kola, zaczynaj, prę dzej, pr ę dzej, ach, cóż to za niezno ś ny dzieciak!... Cinq sous, cinq sous... Znowu policjant? Czego tu chcesz? Rzeczywi ś cie przez tłum przeciskał si ę policjant. Ale w tej samej chwili zbliżył si ę jakiś jegomo ść w surducie i płaszczu, powa ż ny, pięćdziesi ę cioletni urz ę dnik z orderem na szyi (co sprawiło specjaln ą przyjemno ść Katarzynie Iwanownie i umity-gowało policjanta) i w milczeniu podał jej trzyrublowy, zielony banknot. Na twarzy jego malowało si ę szczere współczucie. Katarzyna Iwanowna przyj ęła pieni ą dze i podzi ę kowała grzecznie, dygn ęła nawet ceremonialnie. — Dzi ę kuj ę panu, wielce szanowny panie — zacz ęła górnolotnie — pobudki, które skłoniły nas... weź pieni ą dze, Pole ń ko. Widzisz, są jeszcze porz ą dni i szlachetni ludzie, gotowi pośpieszy ć z pomoc ą biednej szlachciance dotkni ę tej nieszcz ęś ciem. Widzi pan tutaj, szanowny panie, szlacheckie dzieci,
Pi ęć groszy, pięć groszy na urz ą dzenie naszego gospodarstwa... 505 nawet bardzo arystokratycznie skoligacone... A ten podły generał siedział sobie i jarz ą bki zajadał... zacz ął tupać nogami, że mu przeszkodziłam... „Ekscelencjo, powiadam, znałeś tak dobrze mego m ęż a nieboszczyka, bro ń teraz sierot i córk ę jego rodzon ą, któr ą w dniu śmierci ojca oczernił najpodlejszy z podłych..." Znowu ten policjant. Niech pan mnie broni! — zawołała do urz ę dnika. — Czego ten policjant się mnie czepia? Z ulicy Mieszcza ń skiej uciekliś my już tutaj przed jednym... O co chodzi, durniu? — Bo na ulicy nie wolno. Prosz ę nie zakłócać porz ą dku. — To ty zakłócasz porz ą dek! Ja tak samo jakbym chodziła z katarynk ą, co ci ę to obchodzi? — Na katarynk ę trzeba mieć pozwolenie, a pani tu swoj ą osob ą i zachowaniem robi zbiegowisko. Gdzie pani mieszka? — Jakie pozwolenie?! — wrzasn ęła Katarzyna Iwanowna. — M ęż a dziś pochowałam, co za pozwolenie? — Niech si ę pani uspokoi — wtr ą cił si ę urz ę dnik — chod ź my, odprowadz ę pani ą... Nie wypada w tłumie... pani jest chora... — Panie szanowny, pan o niczym nie wie! — krzyczała Katarzyna Iwanowna. — Pójdziemy na Newski... Soniu! Soniu! Gdzie ona si ę podziała? Co, ona takż e płacze? Co się z wami stało?... Kola, Lonia, a wy dok ą d?! — wrzasn ęła nagle przestraszona. — Głupie dzieci! Kola, Lonia, dok ą d oni biegn ą!... Kola i Lonia, wystraszeni przez tłum gapiów i zachowanie si ę obłąkanej matki, gdy zobaczyli jeszcze policjanta, który chciał ich dok ą d ś zabrać, schwycili się za rę ce i rzucili do ucieczki. Katarzyna Iwanowna z krzykiem i płaczem zacz ęła ich gonić. Ż al było patrze ć na nią, gdy biegła, płacząc i ciężko dysz ą c. Sonia i Pole ń ka pobiegły za nią. — Zatrzymaj ich, zatrzymaj, Soniu! Głupie, niewdzi ę czne bachory!... Trzymaj ich... Przecież ja dla was... Potkn ęła si ę i upadła. — Zraniła się do krwi! O Boż e! — krzykn ęła Sonia, nachylaj ą c si ę nad ni ą. 506 Wszyscy się zbiegli i otoczyli leżąc ą. Raskolnikow z Lebiezia-tnikowem przybiegli pierwsi, za nimi poś pieszyli urz ę dnik i policjant, który warkn ął coś pod nosem i machn ął ręk ą w przeczuciu, że szykuje się niezły kram. — Prosz ę się rozejść! — rozp ę dzał gromadz ą cych się gapiów. — Umiera! — krzykn ął jakiś głos. — Zwariowała! — odezwał si ę inny. — O Boż e, zmiłuj si ę! — powiedziała jakaś kobieta, żegnaj ą c si ę. — Czy złapali dzieciaki? Aha! Prowadz ą ich, starsza dziewczynka złapała... A to dopiero! Po bliższym przyjrzeniu się okazało się, że Katarzyna Iwanowna nie zraniła się, padaj ą c, jak myślała Sonia, lecz że krew czerwieni ą ca bruk płynie jej z gardła. — Znam takie rzeczy, widziałem — powiedział urz ę dnik do Raskolnikowa i Lebieziatnikowa — to suchoty: krew bucha z gardła i dusi. Byłem niedawno świadkiem, moja krewna tak z półtorej szklanki... niespodzianie... Jednak ż e co z nią zrobić, umrze zaraz? — Do mnie, tutaj, tutaj — błagała Sonia. — Ja tu mieszkam!... W tym domu, druga brama... Pr ę dzej, prę dzej!... — rzucała się do wszystkich. — Trzeba posłać po doktora... Mój Boż e! Urz ę dnik zaj ął si ę wszystkim, nawet policjant pomagał przy przenoszeniu Katarzyny Iwanowny. Przeniesiono ją do mieszkania Soni i półżywą ułożono na łóżku. Krwotok nie ustawał, lecz zaczynała odzyskiwa ć przytomno ść. Do pokoju weszli, prócz Soni,
Raskolnikowa i Lebieziatnikowa, urz ę dnik i policjant, który rozp ę dził przedtem gapiów tłoczących się przy samych drzwiach. Pole ń ka przyprowadziła, trzymaj ą c za rę ce, Kol ę i Łonie, drżą cych i płaczących. Przyszli również Kaper-naumowie: sam Kapernaumow, kulawy, krzywy, o dziwnym wygl ą dzie, ze szczeciniast ą, stercz ą c ą czupryn ą i bokobrodami, jego żona z wiecznie wystraszon ą min ą i kilkoro ich dzieci ze skamieniałymi w wiecznym zdziwieniu buziami i otwartymi 507 ustami. Zjawił si ę również me wiadomo sk ą d Swidrygajłow. Raskolnikow patrzył na niego zdziwiony, nie rozumiej ą c, w jaki sposób się tu znalazł, bo nie przypominał sobie, aby widział go w tłumie. Wspomniano o doktorze i popie. Urz ę dnik szepn ął wprawdzie Raskolnikowowi, że uważ a obecno ść doktora za już zbyteczn ą, jednak polecił go sprowadzi ć. Zaj ął si ę tym Kapernaumow. Tymczasem Katarzyna Iwanowna oprzytomniała, krwotok na razie ustał. Obrzuciła cierpi ą cym, lecz badawczym i przenikliwym wzrokiem blad ą i zdenerwowan ą Soni ę, która ocierała jej chustk ą krople potu z czoła. Poprosiła, żeby ją unieść. Posadzono ją na łóżku, podtrzymuj ą c z obu stron. — Gdzie dzieci? — zapytała drżą cym głosem. — Przyprowadziłaś je, Pole ń ko? Głuptasy!... Dlaczego uciekali... Ach!... Krew zaschła jej na spieczonych ustach. Rozejrzała się wokoło. — To ty tak mieszkasz, Soniu! Nie byłam nigdy u ciebie... no i wybrałam si ę... Popatrzyła na nią ze współczuciem. — Wyssaliś my ciebie, Soniu... Pola, Lonia, Kola, chod ź cie tutaj... Masz je, Soniu, we ź... z rąk do rąk... ja mam już dosy ć!... Już po balu!... Och!... Połóżcie mnie, dajcie mi cho ć umrze ć spokojnie... Ułożono ją znowu na poduszce. — Co? popa?... Nie potrzeba... Nie macie pieni ę dzy do wyrzucenia!... Nie mam żadnych grzechów na sumieniu!... Pan Bóg i tak mnie rozgrzeszy... On wie, ile wycierpiałam! A jak nie rozgrzeszy, to nie!... Coraz bardziej traciła przytomno ść. Chwilami wstrz ą sały ni ą dreszcze, rozgl ą dała si ę wokoło, przez chwil ę poznawała wszystkich, lecz zaraz znowu zaczynała majaczy ć. Oddech stawał się ciężki i chrapliwy, coś jakby bulgotało jej w gardle. 508 — iwowi ę mu: „eKsceiencjo!..." — wykrzykiwała, ci ężko dysz ą c po każdym słowie. — Ta Amalia... ach! Lonia, Kola! Wzi ąć si ę pod boki, pr ędzej, pr ę dzej, glissez, glissez, pas de bas ą ue1*. Wybijaj takt nóż kami... Z gracj ą. Du hast Diamanten und Perlen...2 Jak to idzie dalej? O, to by moż na zaśpiewa ć... Du hast die schónsten Augen... Madchen, was willst du mehr?...3 No tak, właśnie! was willst du mehr... głupoty jakieś... Ach, prawda, jeszcze to: Raz w południowy skwar w dolinie Dagestanu...4 Ach, jak ja to lubiłam... Zachwycałam si ę tym romansem, Pole ń koL. Wiesz, twój ojciec... jeszcze jako narzeczony to śpiewał... To były czasy!... To powinniś my zaśpiewa ć! Ale jak to idzie... zapomniałam... no, przypomnij, jak tam dalej... — Była ogromnie zaniepokojona i usiłowała się podź wign ąć. Na jej twarzy malowało się narastaj ą ce przeraż enie. Po chwili strasznym, rz ężą cym i rw ą cym się głosem, nat ęż aj ą c się i trac ą c dech po każ dym słowie, zaintonowała: Raz w południowy żar!... w dolinie!... Dagestanu!... Z ołowiem w sercu!... 1 Glissez (fr.)— posuwi ś cie; pas de bas ą ue — figura taneczna.
2 Du hast... (niem.)— Ty masz brylanty i perły... — Romans austriackiego kompozytora Franza Petera Schuberta (1797-1828) do słów poety niemieckiego Heinricha Heinego (1791-1856). 3 Du hast.., (niem.)— Masz najpi ę kniejsze oczy, /Dziewczyno, czegó ż ty jeszcze chcesz? 4 Romans do słów wiersza Sen Michaiła Lermontowa (1814-1841). 509 — Wasza ekscelencjo! — jękn ęła nagle rozdzieraj ą cy m głosem, zalewaj ą c się łzami. — Niech pan obroni sieroty! Przez wzgl ą d na gościnno ść ich nieboszczyka ojca!... Rzec moż na, nawet arystokraty!... Ha! — drgn ęła i nagle oprzytomniała, patrzyła na wszystkich z przeraż eniem, ale od razu poznała Soni ę. — Soniu! Soniu! — rzekła czule i łagodnie, jakby zdziwiona, że ją widzi. — Soniu kochana, i ty tu jesteś? Podniesiono ją znowu. — Koniec!... Już czas!... Ż egnaj, nieszcz ę sna!... Zajeź dzili klacz!... Padła-a-a! — krzykn ęła rozpaczliwie i nienawistnie, po czym opadła na poduszk ę, ale już nie na długo. Blada, poż ółkła, wyschła twarz zapadła się, usta się rozwarły, nogi wyprostowały się konwulsyjnie. Westchn ęła głęboko i umarła. Sonia rzuciła si ę na ciało, obj ęła je ramionami i znieruchomiała z twarz ą na wyschłej piersi nieboszczki. Pole ń ka przypadła do nóg matki i całowała je, łkając. Kola i Lonia, nie rozumiej ą c jeszcze, co się stało, ale przeczuwaj ą c coś strasznego, obur ą cz chwycili si ę za ramiona i wpatrywali się w siebie, a potem jednocze ś nie otworzyli usta i zacz ę li krzycze ć. Obydwaj byli jeszcze w kostiumach: jeden w turbanie, drugi w czapeczce ze strusim piórem. Jakim cudem ów „list pochwalny" znalazł si ę na posłaniu przy Katarzynie Iwanownie, nie wiadomo. Leżał przy poduszce, Raskolnikow go zauwa ż ył. Odszedł do okna. Podbiegł do niego Lebieziatnikow. — Umarła!— powiedział. — Rodionie Romanowiczu, mam panu kilka słów do powiedzenia — zbliżył się Swidrygajłow. Lebieziatnikow usun ął się dyskretnie. Swidrygajłow odprowadził Raskolnikowa w jeszcze dalszy kąt. — Cały ten kram, to znaczy pogrzeb i reszt ę, bior ę na siebie. Potrzebne są pieni ą dze, a ja mam je na zbyciu, jak już powiedziałem. Tych dwoje piskl ą t i tę Pole ń k ę umieszcz ę w jakim ś przyzwoitym zakładzie dla sierot. Złożę w banku dla każ dego z nich kapitał, do pełnoletnoś ci, po tysi ą c pięćset rubli. 510 oicmiunowna ma 10 z głowy. Ją również wyci ą gn ę z bagna, bo to dobra dziewczyna, prawda? Wi ę c niech pan powie Awdotii Romanownie, jaki użytek zrobiłem z jej dziesi ę ciu tysi ę cy rubli. — Dlaczego właściwie stał się pan takim dobroczy ń c ą? — zapytał Raskolnikow. — Ależ z pana podejrzliwy człowiek! — roześ miał się Swidrygajłow. — Przecież powiedziałem, że mam zbywaj ą ce pieni ą dze. A jeżeli ja tak po prostu, po ludzku, nie wyobra ż a pan sobie tego? Przecie ż ona nie była „wsz ą" — wskazał palcem na łóżko, na którym leżała zmarła — jak jakaś starowina lichwiar-ka. No niechże pan powie, czy „Łużyn ma żyć i robić świń stwa, czy też ona ma umrze ć?" Gdyby nie moja pomoc, to „Pole ń k ę, na przykład, także ten sam los czeka..." Powiedział to z jak ąś wesołą, porozumiewawcz ą i szelmowsk ą min ą, nie spuszczaj ą c wzroku z Raskolnikowa. Ten zbladł, przeszedł go zimny dreszcz, gdy usłyszał swoje
własne słowa użyte w rozmowie z Soni ą. Cofn ął się gwałtownie i obrzucił Swidrygajłowa dzikim spojrzeniem. — Sk ą d pan... wie? — szepn ął, ledwie chwytaj ą c oddech. — Przecież ja tutaj, przez ścian ę, u madame Resslich mieszkam. Tutaj mieszka Kapernaumow, a tam madame Resslich, moja dawna, najwierniejsza przyjaciółka. Jestem są siadem. — Pan? — Tak — cią gn ął dalej Swidrygajłow, trz ę s ą c si ę ze śmiechu — i daj ę panu słowo honoru, kochany Rodionie Romanowiczu, że pan mnie ogromnie zainteresował. A mówiłem panu, że dogadamy si ę, przepowiedziałem to panu, no i dogadaliś my się. Zobaczy pan, jaki ze mnie zgodny człowiek. Zobaczy pan, że ze mn ą da się żyć...
Cz ęść szósta
i Dziwnym życiem żył teraz Raskolnikow: zdawało mu się, że ogarn ęła go gę sta mgła, pogr ąż aj ą c w samotno ś ci ciężkiej i bez wyjścia. Gdy póź niej, znacznie póź niej przypominał sobie ten okres, zdawał sobie spraw ę, że przez cały ten czas, do ostatecznej katastrofy, doznawał niejako zamroczenia świadomo ś ci. Był na przykład zupełnie pewien, że nie orientował się wtedy w czasie i mylił daty rozmaitych wypadków. Gdy przypominał sobie różne fakty i chciał si ę w nich zorientowa ć, musiał opierać si ę na informacjach dostarczanych mu o sobie przez innych. Mylił zdarzenia, różne rzeczy uwa ż ał za wynik wypadków istniej ą cych naprawd ę tylko w jego wyobra ź ni. Chwilami ogarniał go chorobliwy, m ę cz ą cy lęk przechodz ą cy niekiedy w paniczny strach. Pami ę tał równie ż, że jakby w przeciwie ń stwie do takiego stanu zapadał na całe godziny, a nawet dni w zupełną apati ę przypominaj ą c ą chorobliw ą oboj ętno ść wyst ę puj ą c ą niekiedy u osób konaj ą cych. Właściwie w cią gu tych ostatnich dni unikał wyra ź nego zdawania sobie sprawy ze swej sytuacji. Zwłaszcza pewne fakty, które należ ałoby natychmiast wyś wietli ć, bardzo mu ciążyły. Starał się unikać poniektórych spraw, choć ich omijanie w jego sytuacji groziło nieuchronn ą zgub ą. 512 Niepokoił go zwłaszcza Swidrygajłow. Bieg jego myśli urywał si ę właśnie na bardzo dla niego groź nych i zupełnie niedwuznacznych słowach Swidrygajłowa, wypowiedzianych w mieszkaniu Soni w chwili śmierci Katarzyny Iwanowny. Mimo to Raskolnikow nie starał si ę wyjaś nić sprawy. Czasami, znalazłszy si ę w jakiej ś odległej dzielnicy miasta, w obskurnym szynku, sam jeden przy stole, nie pami ę taj ą c prawie, jak si ę tam dostał, przypominał sobie nagle Swidrygajłowa. Powstawała w nim wtedy wyraź na i niepokoj ą ca myśl, że powinien jak najpr ę dzej rozmówi ć się z tym człowiekiem i co się da, załatwić ostatecznie. Pewnego razu, gdy zawlókł się gdzieś za rogatki, zdawało mu si ę nawet, że czeka na Swidrygajłowa i że tam się z nim umówił. Innym razem obudził się o świcie gdzieś na ziemi, w krzakach, zupełnie nie wiedz ą c, sk ą d się tam wzi ął. Zreszt ą w cią gu dwóch czy trzech dni po śmierci Katarzyny Iwanowny dwukrotnie spotkał Swidrygajłowa w mieszkaniu Soni, do której Raskolnikow wst ę pował bez celu, zawsze tylko na chwil ę. Zamieniali wtedy ze sob ą kilka słów, nie poruszaj ą c jednak sprawy najwa ż niejszej, jakby było umówione mi ę dzy nimi, że o tym należ y do czasu milcze ć. Ciało Katarzyny Iwanowny
spoczywało jeszcze w trumnie. Swidrygajłow krz ą tał się i wydawał różne polecenia tycz ą ce pogrzebu, Sonia też była bardzo zaję ta. Swidrygajłow zakomunikował Raskolnikowowi, że udało mu si ę pomy ślnie załatwić spraw ę dzieci; dzi ę ki swoim stosunkom znalazł osoby, które dopomogły natychmiast umieś ci ć całą trójk ę w bardzo porz ą dnych zakładach. Ułatwiły też spraw ę sumy wpłacone przez niego na konto dzieci, bo sieroty z gotówk ą daleko łatwiej jest umieś cić niż zupełnie biedne. Mówił takż e coś o Soni, obiecał, że wst ą pi w tych dniach do Raskolnikowa, i wspominał, że „chciałby się poradzić, że trzeba by si ę rozmówi ć, bo są pewne sprawy..." Rozmowa powy ż sza toczyła się w sieni, na schodach. Swidrygajłow badawczo patrzył Raskolnikowowi w oczy i nagle, zniżywszy głos, po chwili namysłu zapytał: 17 — Zbrodnia i kara 513 — Dlaczego jest pan taki jaKis nieswój, Kodiome Komano-wiczu? Doprawdy! Patrzy pan i słucha, a jakby pan nic nie rozumiał. Niech si ę pan otrz ąś nie. Pogadamy sobie. Szkoda tylko, że mam tyle spraw na głowie, własnych i cudzych... Ach, prosz ę pana — dodał nagle — wszyscy ludzie potrzebuj ą powietrza, powietrza, powietrza... Przede wszystkim! cSwidrygajłow odsun ął si ę, przepuszczaj ą c wchodz ą cego po-pa z diakiem, którzy przyszli odprawić naboż e ń stwo żałobne. Na polecenie Swidrygajłowa naboż e ń stwa odprawiano dwa razy dziennie. Swidrygajłow wyszedł na ulic ę, Raskolnikow zaś postał w zamy śleniu przez chwil ę, po czym wszedł za popem do mieszkania Soni. Stan ął we drzwiach. Nabo ż e ń stwo zacz ęło się cicho, uroczy ś cie, smutno. Myśl o śmierci i poczucie jej obecno ś ci zawsze, od dzieci ń stwa wywierały na Raskolnikowie przykre, mistyczne i przera ż aj ą ce wraż enie. Przy tym dawno już nie był na żałobnym nabo ż e ń stwie, a tutaj było coś szczególnie strasznego i niepokoj ą cego. Spojrzał na dzieci: cała trójka kl ę czała przy trumnie, Pole ń ka płakała. Za nimi, płacząc cicho i jakby nieś miało, modliła si ę Sonia. „Przecie ż ona w ci ą gu tych kilku dni nie spojrzała na mnie ani razu, nie powiedziała do mnie ani słowa" — pomy ślał Raskolnikow. Słońce jasno oświetlało cały pokój, kłębił si ę dym z kadzielnicy, pop odmawiał Wieczne odpoczywanie. Raskolnikow był do ko ń ca. Błogosławiąc i żegnaj ą c się, pop jakoś dziwnie się rozgl ą dał. Po nabo ż e ń stwie Raskolnikow podszedł do Soni. Wzi ęła go za obie rę ce i położyła mu głowę na ramieniu. Zdziwił go ten przyjacielski odruch, nie rozumiał: jak to? Ani odrobiny wstr ę tu, ani troch ę obrzydzenia do niego, rę ka jej nawet nie drgn ęła! Wydawało mu si ę to bezmiarem samoponi ż enia z jej strony. Sonia nie powiedziała ani słowa. Raskolnikow uścisn ął jej rę k ę i wyszedł. Było mu bardzo ci ężko na sercu. Czułby si ę szcz ęśliwy, gdyby mógł w tej chwili odej ść gdzieś i zostać sam jeden, choć by na całe życie. W ostatnich czasach bowiem, aczkolwiek prawie zawsze był sam, czuł jednak, że nie jest sam. Zdarzało si ę, że wychodził 514 za miasto, na szos ę, raz nawet wszedł w jakiś zagajnik, ale im odludniejsze było to miejsce, tym silniej odczuwał czyj ąś niepokoj ą c ą obecno ść, nie tyle straszn ą, ile dokuczliw ą. Toteż pośpiesznie wracał do miasta, mieszał się z tłumem na targach, wst ę pował do szynków, traktierni. Czuł się wtedy lepiej, bo bardziej samotnie. W jakiejś traktierni siedział raz przed wieczorem całą godzin ę. Ś piewano i było mu nawet przyjemnie. W ko ń cu jednak zaniepokoił się, jakby zacz ęły go m ę czy ć wyrzuty sumienia: „Siedz ę sobie i słucham piosenek, ale czyż powinienem teraz tak sp ę dza ć czas!" — pomy ś lał. Zreszt ą, od razu domy ś lił się, że nie tylko to go niepokoi. Coś domagało się natychmiastowego rozstrzygni ę cia. Ale co? Nie mógł zdać sobie z tego sprawy, nie mógł tego sformułować. Wszystko zwijało się w jakiś kłębek. „Nie, już lepsza byłaby walka! Lepszy byłby Porfiry... lub Swidrygajłow... Ach, żeby już pr ę dzej jakieś nowe wezwanie czy atak... Tak! Tak!" — myślał. Wyszedł z traktierni i prawie biegł przez ulic ę. My śl o
matce i Duni napełniła go nagle jakim ś panicznym przeraż eniem. Tej właśnie nocy, nad ranem, obudził się w krzakach na Wyspie Krestowskiej, zzię bni ę ty, w dreszczach. O świcie wrócił do domu. Po kilku godzinach snu dreszcze min ęły. Obudził się późno: była druga po południu. Przypomniał sobie, że to dziś właśnie miał być pogrzeb Katarzyny Iwanowny, i ucieszył się, że nie był na nim. Anastazja przyniosła mu obiad, jadł i pił z apetytem, niemal żarłocznie. Umysł miał świeższy i był spokojniejszy niż kiedykolwiek w ci ą gu tych trzech dni. Dziwiło go nawet przelotne wspomnienie swego niedawnego, panicznego przera ż enia. Drzwi otworzyły się i wszedł Razumichin. — Aha, jesz, wi ę c nie jesteś chory! — skonstatował, siadaj ą c przy stole naprzeciwko Raskolnikowa. Razumichin był zaniepokojony i nawet nie starał się tego ukryć, mówił z wyraź nym rozdraż nieniem, choć nie spiesz ą c si ę i nie podnosz ą c głosu. Widoczne było, że przyszedł w jakimś zupełnie określonym, szczególnym celu. 515 — Słuchaj — zacz ął stanowczym tonem — do diabła z wami wszystkimi, wiem dokładnie teraz tylko tyle, że nic nie mog ę zrozumie ć. I prosz ę ci ę, nie myśl, że przyszedłem ci ę przesłuchiwać. Gwiż dżę na to! Ani myśl ę! Nawet jeśli sam bę dziesz chciał mi się zwierza ć z tych waszych sekretów, to nie bę d ę słuchał, plun ę na wszystko i wyjd ę. Przyszedłem po to, by się ostatecznie przekona ć osobiście: po pierwsze, czy to prawda, że zwariowałeś? S ą dz ą o tobie, rozumiesz, że albo już jesteś obłąkany, albo bardzo blisko tego. Musz ę ci się przyzna ć, że sam byłem skłonny do przyj ę cia tego pogl ą du, po pierwsze, na podstawie twoich głupich, a cz ę stokro ć podłych (i niewytłumaczalnych) post ę pków, po drugie zaś, ze wzgl ę du na twoje zachowanie si ę w stosunku do matki i siostry. Tylko zwyrod-nialec i szubrawiec mógłby przy zdrowych zmysłach post ą pi ć z nimi tak, jak ty, a wi ę c musisz być obłąkany... — Dawno się z nimi widziałeś? — Dopiero co. Ty wcale ich nie widziałeś od tego czasu? Powiedz mi, prosz ę, gdzie ty si ę włóczysz, trzy razy już wst ę powałem do ciebie. Twoja matka od wczoraj jest powa ż nie chora. Wybierała się do ciebie. Awdotia Romanowna nie dawała jej pójść, ale nie chciała nawet słuchać: „Jeżeli on jest chory — powiada — jeżeli postradał zmysły, to kto mu pomo ż e, jak nie matka?" Przyszli ś my tutaj razem we trójk ę, bo przecie ż nie moż na było jej puścić samej. Do samych drzwi prosiliś my ją, żeby dała spokój. Weszli ś my, ciebie nie było; usiadła tutaj. Siedziała tak z dziesi ęć minut, staliś my przy niej w milczeniu. Potem wstała i powiedziała: „Jeżeli on wychodzi z domu, to znaczy, że jest zdrów i zapomniał o matce, a mnie, matce, nie wypada, po prostu wstyd prosi ć go o miłość jak o jałmużn ę". Wróciła do domu i położyła si ę, gor ą czkuje. „Widz ę — powiada — że dla tej swojej to on ma czas". „Dla swojej" to ma znaczy ć dla Sofii Siemionowny, ona my śli, że to twoja narzeczona czy kochanka, a bo ja wiem zreszt ą. Wi ę c od razu poszedłem tam, bo widzisz, bracie, chciałem si ę nareszcie czego ś dowiedzieć. Przychodz ę, patrz ę: stoi trumna, dzieci płaczą, Sofia Siemio516 nowna przymierza im żałobne ubranka. Ciebie nie ma. Popatrzyłem, przeprosiłem i wyszedłem. Powtórzyłem to Awdotii Romanownie. Wszystko to, powiadam, bzdury, nie ma żadnej swojej, najprawdopodobniej jest obłąkany. A ty tu sobie siedzisz, żresz sztukami ę s, jakbyś trzy dni nic w ustach nie miał. Wariaci takż e jedz ą, to prawda, ale choć słowem się do mnie nie odezwałeś, to ty... obłąkany nie jesteś. Na to mog ę przysi ą c. Tu na pewno nie chodzi o obłęd. Pal wię c was wszystkich diabli, tutaj jest jakaś tajemnica, jakiś sekret, a ja nie myśl ę łamać sobie głowy waszymi tajemnicami. Wst ą piłem tylko, żeby sobie ulżyć inawymy ś lać — dodał, wstaj ą c z krzesła. — Wiem już, jak mam post ą pić. — Wi ę c co zamierzasz?
— A ciebie co to obchodzi, co zrobi ę? — Uważ aj, zaczniesz pić! — Dlaczego... sk ą d wiesz? — Bo wiem. Razumichin milczał przez chwil ę. — Zawsze byłeś bardzo rozs ą dny, nigdy nie byłeś obłąkany — dodał z nagłym zapałem. — Masz racj ę: bę d ę pił!Ż egnaj! — i skierował się ku wyjściu. — Wiesz, Razumichin, rozmawiałem o tobie z moj ą siostr ą, chyba przedwczoraj. — O mnie! Ale... gdzie ty mogłeś ją widzieć onegdaj? — zastanowił się nagle Razumichin, bledn ą c. Łatwo się moż na było domy ślić, że serce zacz ęło mu z wolna kołatać w piersi. — Była tu u mnie, sama, siedziała, rozmawialiś my. — Ona! — Tak, ona! — Coś ty jej powiedział... to znaczy chciałem zapytać, coś jej powiedział o mnie. — Powiedziałem, że jesteś bardzo dobrym, porz ą dnym i pracowitym człowiekiem. Nie mówiłem, że ją kochasz, bo ona i tak wie o tym. — Wie? 517 — A coś ty myślał? Dok ą dkolwiek pójd ę, cokolwiek ze mn ą si ę stanie, ty będziesz ich oparciem. Powierzam ci je, Razumi-chin. Mówi ę to, bo wiem na pewno, że tyją naprawd ę kochasz, i wierz ę w twoj ą szlachetno ść. Wiem również, że i ona moż e ciebie pokocha ć, a moż e nawet już kocha. Teraz decyduj sam, czy powiniene ś zalewa ć robaka, czy nie? — Rodionie... Widzisz... No... Ach, do diabła!Dok ą d ty si ę wybierasz? Widzisz, jeżeli to tajemnica, to niech już sobie bę dzie! Ale ja... ja się dowiem, o co chodzi... Jestem pewien, że to jakieś głupstwo, straszna bzdura i że to ty sam wszystkiego nawa ż yłeś. Zreszt ą, zacny z ciebie człowiek! Zacny!... — Chciałem ci jeszcze powiedzieć, ale przerwałeś mi, że masz zupełną racj ę, uwa ż aj ą c, iż nie należy starać się odgadn ąć te tajemnice i sekrety. Zostaw to na razie, bą dź spokojny. Dowiesz się w swoim czasie, właśnie wtedy, kiedy bę dzie trzeba. Wczoraj pewien człowiek powiedział mi, że człowiekowi potrzebne jest powietrze, powietrze, powietrze! Chc ę teraz pójść do niego i dowiedzieć si ę, co miał na myśli. Razumichin stał zamy ś lony, przej ę ty i coś kalkulował. „To polityczny spiskowiec! Na pewno! W przeddzie ń jakiegoś decyduj ą cego kroku, na pewno! Nic innego nie moż e być i... Dunia wie o tym..." — doszedł do wniosku. — Wi ę c Awdotia Romanowna przychodzi do ciebie — powiedział, akcentuj ą c każde słowo — a ty chcesz się zobaczy ć z człowiekiem, który mówi, że potrzeba wię cej powietrza, powietrza, a... zatem ten list... takż e ma coś z tym wspólnego — dodał, jakby do siebie. — Jaki list? — Dostała dziś jakiś list, bardzo ją zaniepokoił. Bardzo, nawet za bardzo. Zacz ąłem mówić o tobie. Prosiła, żebym przestał. Potem... potem powiedziała, że moż e wkrótce się rozstrzygnie, potem zacz ęła mi za coś dzi ę kowa ć, a potem zamkn ęła si ę w swoim pokoju. — Dunia dostała list? — zapytał powtórnie Raskolnikow w zamy śleniu. 518 — Tak, list. Nie wiedziałeś o tym? Hm!... Zamilkli obaj na chwil ę. — Do widzenia, Rodionie. Ja, bracie... był taki moment, a zreszt ą, do widzenia, widzisz, był taki moment... No, bą dź zdrów! Musz ę już iść. Pić nie bę d ę. Po co mi teraz... właśnie! Poś piesznie ruszył ku wyjściu, zamkn ął już za sob ą drzwi, ale nagle otworzył je znowu i powiedział, patrz ą c gdzieś w bok:
— A proposl Czy pami ę tasz to morderstwo, co to Porfiry, tej starej? No to wiedz, że morderca się znalazł, sam si ę przyznał i przedstawił wszelkie dowody. To jeden z tych robotników, malarzy, wyobra ź sobie, a ja ich tak broniłem. Nie do wiary, ale on tę scen ę bójki i śmiechu ze swoim koleg ą na schodach umyślnie urz ą dził w chwili, gdy nadchodził stróż i dwóch świadków, żeby zmylić ślady. Co za spryt, ile zimnej krwi miał ten szczeniak! Trudno w to uwierzy ć, ale sam to opowiedział, sam się przyznał!Ale wpadłem! Tylko że nie ma czemu si ę dziwić, bo według mnie to geniusz obłudy i sprytu, geniusz mylenia poszlak. Czyż tacy się nie zdarzaj ą? A że nie wytrzymał do ko ń ca i przyznał si ę, tym bardziej mu wierz ę. To dodaje prawdopodobie ń stwa całej historii. Ależ si ę wtedy wkopałem! Ze skóry wyłaziłem w ich obronie! — Powiedz mi z łaski swojej, sk ą d o tym wiesz i dlaczego to cię tak interesuje? — z widocznym zdenerwowaniem zapytał Raskolnikow. — Dobre sobie! Dlaczego mnie interesuje? Też pytanie!... Mi ędzy innymi dowiedziałem się od Porfirego. Zreszt ą, prawie o wszystkim wiem od niego... — Od Porfirego? — Od Porfirego. — A on... co on? — zapytał z lękiem Raskolnikow. — Doskonale mi wszystko wytłumaczył. Tak po swojemu, psychologicznie. — On ci tłumaczył? Sam? — Tak, sam, sam, no to cześć! Później opowiem ci to i owo, a teraz musz ę ucieka ć. A jednak... był taki moment, 519 ze myślałem... Ale mniejsza z tym, o tym później!... Po co miałbym si ę teraz upijać? Upoiłeś mnie bez wódki. Przecież ja jestem pijany, Rodionie! Nie piłem, a jestem pijany. No, bą dź zdrów, wpadn ę do ciebie niedługo. Razumichin wyszedł. „To na pewno spiskowiec, na pewno, na pewno! — zdecydował, schodz ą c ze schodów. — Siostr ę też w to wci ą gn ął, to bardzo podobne do Awdotii Romanowny. Zacz ęły si ę schadzki!... Przecie ż ona też robiła jakieś aluzje... Z całego szeregu jej słów... półsłówek... aluzji... to si ę właśnie zgadza! Inaczej nie mo żna wytłumaczy ć całej tej kr ętaniny. Hm! A ja już myślałem... O, Boż e! Co też mi przyszło do głowy! Tak, to było jakie ś zamroczenie, zawiniłem w stosunku do niego. Ale to on sam wtedy w korytarzu, pod lamp ą, nam ą cił mi w głowie. Tfu! To wstr ę tne, podłe, chamskie z mojej strony, że tak mogłem pomy ś leć! Zuch z tego Mikołaja, że si ę przyznał... A jak to tłumaczy rozmaite dawne rzeczy: jego chorob ę wtedy, dziwne zachowanie, takż e dawniej, jeszcze na uniwersytecie, kiedy stale był taki ponury, pos ę pny... Tylko co znaczy ten list? W tym jednak coś musi być. Od kogo jest ten list? Przypuszczam... Hm! Nie! Trzeba si ę bę dzie dowiedzieć". Przypomniał sobie Duni ę, uprzytomnił sobie wszystko i serce mu zamarło. Zerwał si ę i pobiegł. Raskolnikow po wyjściu Razumichina wstał, przeszedł się kilka razy po pokoju z takim rozmachem, jak gdyby zapomniał o jego szczupłych rozmiarach i... usiadł znowu na kanapie. Czuł przypływ nowych sił, znowu czekała go walka, a zatem było jeszcze wyjście. „Tak, znalazło si ę jeszcze wyj ście! To dobrze, bo już dusił si ę, zaczadział od tego, że si ę nic nie działo, że wypadki zatrzymały się w miejscu. Od sceny z Mikołajem u Porfirego przytłaczało go poczucie bezradno ś ci. Potem, tego samego dnia, miała miejsce rozmowa z Soni ą. Odbyła si ę i zako ń czyła zupełnie 520 inaczej, niż to sobie przedtem ułożył... Zgodził si ę z Soni ą, sam si ę zgodził, zupełnie szczerze, że nie bę dzie mógł żyć z tak ą spraw ą na sercu! A Swidrygajłow? To zagadka...
Niepokoi go, co prawda, ale to nie jest takie waż ne. Moż e i tu czeka go walka, moż e tu znajdzie się rozwi ą zanie, ale Porfiry to co innego. Zatem Porfiry wytłumaczył Razumichinowi, wytłumaczył mu psychologiczniel Znowu zaczyna się pcha ć z tą swoj ą przekl ę t ą psychologi ą! Porfiry? Przecie ż to niemo ż liwe, żeby on choć na chwil ę uwierzył w win ę Mikołaja po tej scenie, jaka bezpo ś rednio poprzedziła owo przyznanie si ę, scenie pomi ę dzy nimi, nastr ę czaj ą cej jeden tylko wniosek. (Raskolnikow kilkakrotnie w cią gu tych paru dni mgliście przypominał sobie epizody tej sceny z Porfirym, w całości jednak nie wytrzymałby tego.) Padły wtedy takie słowa, miały miejsce takie ruchy i gesty, wymieniono takie spojrzenia, powiedziano różne rzeczy takim tonem, że po tym wszystkim przyznanie się Mikołaja (którego Porfiry od razu przejrzał na wskroś) nie mogło zachwia ć jego zasadniczego pogl ą du na spraw ę. Dobre sobie! Nawet Razumichin zacz ął podejrzewa ć! Scena na korytarzu pod lamp ą nie przeszła wi ę c wtedy bez wraż enia. Pobiegł do Porfirego... Ale z jakiej racji ten nabiera Razumichi-na? W jakim celu skierował jego uwag ę na Mikołaja? W tym był przecież jakiś cel, jakiś zamiar, ale jaki? To prawda, że od owego poranka przeszło już dużo czasu, za dużo, a Porfiry nie dawał znaku życia. Tym gorzej, bez w ątpienia..." Raskolnikow wzi ął czapk ę i skierował się ku wyjściu. Pierwszy raz w cią gu całego tego czasu odzyskał przynajmniej równowag ę umysłową. „Trzeba sko ń czy ć ze Swidrygajłowem — myślał — i to jak najpr ę dzej, zdaje się, że on też czeka, żebym przyszedł do niego". W tej chwili taka fala nienawi ś ci zalała jego udr ę czone serce, że chyba mógłby zabić którego ś z nich: Swidrygajłowa lub Porfirego. Jeż eli nie teraz, zaraz, to czuł, że przyjdzie jednak moment, kiedy bę dzie w stanie to zrobi ć. „Zobaczymy, zobaczymy" — powtarzał sobie. 521 Otworzył drzwi do sieni i nagle natkn ął si ę na Porfirego, który wchodził do jego pokoju. Raskolnikow osłupiał na chwil ę, ale tylko na chwil ę. Nie zdziwił si ę ani nawet prawie si ę nie przel ą kł. Drgn ął tylko, po czym zaraz si ę opanował. „A moż e to bę dzie rozwi ą zanie! Podszedł po cichu jak kot, nic nie słyszałem. Czy żby podsłuchiwał?" — Nie spodziewał się pan gościa! — zawołał, śmiej ą c się Porfiry Pietrowicz. — Już dawno miałem ochot ę wst ą pić do pana, przechodz ę tę dy i myślę, a moż e by wpa ść na par ę minut, odwiedzi ć go? Wybiera się pan dok ą d ś? Nie bę d ę zatrzymywał. Tylko, pozwoli pan, że papierosika... — Niech pan siada, bardzo prosz ę — przyj ął gościa Raskolnikow z tak ą zadowolon ą i przyjacielsk ą min ą, że sam by si ę sob ą zachwycił, gdyby mógł si ę zobaczy ć. Gonił ostatkami sił!Czasami zdarza, się, że człowiek przez pół godziny umiera ze strachu przed rozbójnikiem, a gdy poczuje już nóż na gardle, trwoga nagle go opuszcza i przestaje si ę bać. Raskolnikow usiadł na wprost Porfirego i wpatrywał się w niego bez drgnienia powiek. Porfiry zmru ż ył oczy i zapalał papierosa. „No mów ż e, mów ż e — omal nie wyrwało si ę Raskol-nikowowi. — Dlaczego, dlaczego nie mówisz?" II — Ach, te papierosy — zacz ął nareszcie Porfiry Pietrowicz, przypaliwszy papierosa i odsapn ą wszy. — Szkodliwe to, bardzo szkodliwe, a nie mog ę si ę odzwyczai ć! Kaszl ę, krztusz ę się, mam zadyszk ę. Tchórz jestem, wie pan, poszedłem do doktora B-na, każdego pacjenta bada minimum pół godziny. Ś miał się, patrz ą c na mnie, ostukiwał, ostukiwał i powiada: „Palenie panu szkodzi, ma pan rozedm ę płuc". Czy ja mog ę przestać palić? Czym ja to zast ą pi ę? Nie pij ę, w tym sę k, che-che-che, że nie pij ę! Wszystko przecie ż jest wzgl ę dne, prosz ę pana, wszystko jest wzgl ę dne! 522
„Ten znowu zaczyna mi pleść o czym ś w rodzaju służbowego mieszkania, czy co!" — z obrzydzeniem pomy ślał Raskolnikow. Przypomniał sobie nagle podobn ą scen ę z ich ostatniego spotkania i zawrzał, jak wtedy, nienawiś ci ą. — A ja byłem u pana onegdaj wieczorem, nie wie pan o tym? — cią gn ął dalej Porfiry Pietrowicz, rozgl ą daj ą c się po pokoju. — Tu byłem, w tym pokoju. Tak, jak dziś przechodz ę i my śl ę sobie, złożę mu wizyt ę. Przychodz ę, drzwi otwarte na oścież, rozejrzałem si ę, poczekałem, nawet nie szukałem służącej i wyszedłem. Pan nie zamyka pokoju? Raskolnikow pos ę pniał coraz bardziej. Porfiry jakby odgadł jego my śli. — Przyszedłem się wytłumaczyć, kochany panie Rodionie Romanowiczu, wytłumaczy ć się! Winien jestem panu wytłumaczenie — mówił z uś mieszkiem i nawet klepn ął Raskolnikowa po kolanie. Prawie jednocze ś nie jednak twarz jego nabrała wyrazu powagi i troski, a nawet jakby smutku. Raskolnikow zdziwił się: nie widział dotychczas i nie przypuszczał, że Porfiry moż e mieć taki wyraz twarzy. — Przykra scena miała miejsce mi ę dzy nami, prosz ę pana, podczas ostatniego widzenia. Prawd ę powiedziawszy, to i przy pierwszym spotkaniu też była dziwna scena, ale ostatnio... Lecz teraz zastanówmy si ę! Bardzo być moż e, że zawiniłem wobec pana, zdaj ę sobie z tego spraw ę. Pami ę ta pan, jak żeśmy si ę rozstali: pan był zdenerwowany, kolana panu drżały i ja byłem zdenerwowany, kolana mi się trz ę sły. I wie pan, tak jakoś źle się coś wtedy stało mi ę dzy nami, nie po dżentelme ń sku. A przecież mimo wszystko jesteś my dżentelmenami, w każ dym razie przede wszystkim jesteś my dżentelmenami, chciałem powiedzie ć. Pami ę ta pan, do czego to doszło... było to nawet, powiedzmy otwarcie, nieprzyzwoite. „Czego on chce, za kogo mnie ma?" — zastanawiał si ę zdumiony Raskolnikow i podniósłszy głowę, szeroko otwartymi oczami przygl ą dał si ę Porfiremu. — Doszedłem do wniosku, że lepiej bę dzie zagrać w otwarte karty — mówił dalej Porfiry Pietrowicz, odwracaj ą c głowę 523 i spuszczaj ą c oczy, jakby zaniechał swych dotychczasowych sposobów i sztuczek i nie chciał paraliż owa ć wzrokiem swej ofiary. — Tak, takie sceny i tego rodzaju podejrzenia nie mog ą trwać długo. Ż eby nie Mikołaj, to nie wiem doprawdy, do czego by wtedy doszło mi ę dzy nami. A ten przekl ę ty mieszczuch siedział cały czas za przepierzeniem, no niech pan sobie to wyobrazi! Zreszt ą, wie pan zapewne o tym, tak jak ja wiem, że był on póź niej u pana. Ale nie było tak, jak pan przypuszczał: po nikogo nie posyłałem i żadnych rozporz ą dze ń nie wydałem. A wie pan, dlaczego nie wydałem rozporz ą dze ń? Bo, jakby to panu powiedzieć: sam byłem tym wszystkim zaskoczony. Tylko po stróż ów kazałem posłać (zauważył ich pan chyba, przechodz ą c). Jak błyskawica błysnęła mi pewna my śl, byłem wtedy, widzi pan, głęboko przekonany. Spróbujmy, my śl ę sobie, wprawdzie jedno wypuszcz ę na razie z ręki, ale za to co innego złapię za ogon, a swego, swego przynajmniej nie popuszcz ę. Bardzo pan jest nerwowy, Rodionie Romanowiczu. To już wrodzone widocznie. Za bardzo pan jest przeczulony przy całym szeregu innych cech swego charakteru i serca, które, pochlebiam sobie, zd ąż yłem już pozna ć. Naturalnie, powinienem był i wtedy zdawa ć sobie spraw ę, że nie zawsze bywa tak, że przyjdzie człowiek i od razu wywali całą prawd ę na stół. Owszem, zdarza, się to, zwłaszcza gdy si ę kogoś przyciś nie do ostatnich granic wytrzymałości, ale b ąd ź co b ąd ź rzadko. O tym powinienem był pami ę ta ć. Myślałem sobie: no nie, żeby chocia ż troszeczk ę! Ż eby chocia ż odrobin ę, żeby tylko moż na było schwyci ć coś w rę ce, a nie ci ą gle ta psychologia. Bo jeżeli człowiek jest winien, myślałem, to oczywi ś cie moż na oczekiwa ć, że w ko ń cu zdradzi się z czym ś istotnym. Wolno nawet liczyć na jakieś zupełnie niespodziewane wyniki. Liczyłem na pa ń skie usposobienie wtedy, Rodionie Romanowiczu, głównie na pa ń skie usposobienie! Bardzo na to liczyłem.
— Ależ pan... dlaczego pan znowu tak jakoś... — bą kn ął Raskolnikow, nie zastanawiaj ą c się nawet nad tym pytaniem. „O czym on mówi — gubił si ę w domysłach — czyż by naprawd ę uważ ał, że jestem niewinny?" 524 — Dlaczego? Przyszedłem się wytłumaczyć, uważ ałem to, że tak powiem, za swój świ ęty obowi ą zek. Chc ę panu dokładnie wyjaś ni ć wszystko, jak było, całą histori ę tamtej, że tak powiem, kołowacizny. Wiele pan wycierpiał przeze mnie, Rodionie Romanowiczu. Nie jestem potworem. Rozumiem, co to znaczy dźwigać taki cięż ar dla człowieka zgn ę bionego, ale dumnego, niezale ż nego i niecierpliwego, zwłaszcza niecierpliwego! W każdym razie uważ am pana za najporz ą dniejszego człowieka, nawet z pewnymi zadatkami wspaniałomyślnoś ci, choć nie ze wszystkimi pa ń skimi pogl ą dami się zgadzam. Uwa ż am to za swój obowi ą zek zaznaczy ć z góry, otwarcie i zupełnie szczerze, bo przede wszystkim nie mam zamiaru pana oszukiwa ć. Poznawszy pana bliżej, poczułem do pana sympati ę. Moż e pan bę dzie si ę śmiał z tego? Moż e pan si ę śmiać. Wiem, że pan mnie nie polubił od pierwszego wejrzenia. Za cóż zreszt ą miałby pan mnie lubić? Jak pan chce, lecz ja mam zamiar ze swojej strony zrobi ć wszystko, żeby zatrze ć niemiłe wraż enie i dowie ść panu, że mam serce i sumienie. Mówi ę szczerze. Porfiry Pietrowicz zamilkł z godno ś ci ą. Raskolnikowa na nowo ogarn ęło przera żenie. Lę kał się teraz myśli, że Porfiry uważ a go za niewinnego. — Opowiadanie wszystkiego po kolei, od czego to się zacz ęło, nie jest chyba potrzebne — mówił dalej Porfiry Pietrowicz — a nawet są dz ę, że zbyteczne. Zreszt ą chyba nie potrafiłbym. Bo jak to właściwie ująć? Pocz ą tkowo były jakieś pogłoski. Nad tym, jakie to były pogłoski, od kogo, kiedy... z jakiego powodu zacz ę to mówi ć o panu, również uwa ż am, że nie ma potrzeby si ę rozwodzić. Ja osobiście wpadłem na to zupełnie przypadkowo, mówi ę panu, był to najzupełniejszy przypadek, mógł się równie dobrze zdarzyć, jak i nie. Jaki? Hm! Są dz ę, że też nie warto o tym mówi ć. Wszystko to razem, te pogłoski i ten przypadek, nasun ęły mi pewn ą myśl. Przyznam się szczerze, bo jak się przyznawa ć, to już do wszystkiego, że to ja pierwszy zwróciłem na pana uwag ę. Te tam adnotacje starej na rzeczach i tak dalej, i tak dalej to wszystko bzdura. Takie 525 KawałKi na setKi moż na liczyć. Zdarzyło mi si ę również dowiedzie ć szczegółowo o scenie, jaka się odbyła w kancelarii policji, również przypadkowo, ale nie tak sobie, mimochodem, lecz z relacji pewnego kapitalnego gościa, który mimo woli oddał tę scen ę nadzwyczajnie. I tak jedno z drugim, jedno z drugim, kochany Rodionie Romanowiczu! No, czyż mogłem nie zwróci ć się w określonym kierunku? Ze stu królików nigdy nie uda się zrobić konia, ze stu poszlak nigdy nie da si ę złożyć dowodu, jak mówi angielskie przysłowie. Tyle o rozs ą dku, a nami ę tno ś ci? Z nami ę tno ś ciami, mój panie, również trzeba się liczyć, bo przecież sę dzia śledczy to też człowiek. Przypomniałem sobie wtedy równie ż pa ń ski artykulik w gazecie; pami ę ta pan, mówiliś my o nim szczegółowo podczas pierwszej pa ń skiej wizyty. Kpiłem sobie wtedy, ale tylko dlatego, żeby pana sprowokowa ć. Powtarzam, bardzo jest pan niecierpliwy i przeczulony, prosz ę pana. Od dawna wiedziałem, że pan jest odwa ż ny, zapalczywy, powa ż ny i... myśl ą cy, pan bardzo duż o już przemy ś lał. Znam takie typy, pa ń ski artykulik czytałem jak coś już dobrze mi znanego. Obmy ś lał pan go z zaci ę toś ci ą podczas bezsennych nocy, z biciem serca, ze stłumion ą pasj ą. A jakż eż to niebiezpieczne taka stłumiona, wyniosła pasja u młodzieży. Wtedy drwiłem, ale teraz powiem panu, że w ogóle bardzo lubi ę, jako miłośnik, takie pierwsze, młodzie ń cze, gor ą ce próby pióra. Dym, mgła, struny dź wi ę cz ą we mgle. Artykuł pa ń ski jest fantastyczny i bez sensu, ale przebija w nim szczero ść, jest w nim młodzie ń cza, nieprzekupna hardo ść, zuchwałość rozpaczy. Ponury jest ten artykuł, i to dobrze. Przeczytałem go, odłożyłem i... pomy ślałem sobie: „No, ten człowiek nie przejdzie
spokojnie przez życie!" No i niech ż e pan powie, czy po takim wst ę pie mo żna było nie zainteresowa ć się dalszym cią giem! Ach, mój Boż e, czyż ja coś mówi ę? Czyja coś stwierdzam? Tak ą tylko wtedy zrobiłem uwag ę. Co z tego, my śl ę. Nic tu takiego nie ma, całkiem nic, absolutnie nic z tego nie wynika. Nawet nie wypada, żebym ja, sę dzia śledczy, tak dalece się tym interesował: mam przecież w ręku Mikołaja, 526 takty. Jak pan sobie chce, ale są to fakty! Ma on też swoj ą psychologi ę, musz ę si ę tym zająć, bo to sprawa życia lub śmierci. Po co ja panu to wszystko teraz wykładam? Ż eby pan o wszystkim wiedział i w swoim sercu i rozumie nie miał do mnie żalu za moj ą złośliwość wtedy. To nie była złośliwość, mówi ę szczerze, che-che! A czy pan myśli, że nie zrobiłem wtedy u pana rewizji? Zrobiłem, zrobiłem, che-che! Zrobiłem, jak pan sobie tutaj chory leżał na kanapie. Nie oficjalnie i nie osobiś cie, ale zrobiłem. Z miejsca przeszukano pa ń skie mieszkanie, każ d ą dziur ę przeszukano, ale umsonstl\ Myśl ę sobie: teraz ten człowiek przyjdzie do mnie, przyjdzie sam i to niedługo; jeśli jest winien, to na pewno przyjdzie. Kto inny by nie przyszedł, ale ten przyjdzie. A pami ę ta pan, jak to pan Razumichin zacz ął się do pana o tej sprawie wygadywa ć? Urz ą dzili ś my to celowo, żeby pana zdenerwowa ć. Puś ciło si ę umyślnie plotk ę, żeby ją panu powtórzył, a pan Razumichin to taki człowiek, który nie potrafi ukryć swego oburzenia. Panu Zamietowowi pierwszemu rzuciły się w oczy pa ń ski gniew i pa ń ska zuchwałość, bo jakżeż moż na było w traktierni tak od razu wypalić: „Ja zabiłem!" To za śmiało, to zbyt zuchwale! Jeżeli on jest winien, pomy ś lałem, to bę dzie to groźny przeciwnik! Tak sobie wtedy pomy ś lałem. Czekam! Czekam na pana z niecierpliwo ś ci ą. Zamietowa to pan wtedy po prostu zgn ę bił, bo... w tym właśnie sę k, że ta przekl ę ta psychologia ma dwa ko ń ce! Wi ę c czekam, wygl ą dam pana, patrz ę, Bóg pana prowadzi, idzie pan! Serce we mnie zamarło. Ech! I po co właściwie pan wtedy przyszedł? A ten śmiech pana, ten śmiech, z którym pan wszedł, pami ę ta pan, przecież przez ten śmiech jak przez szyb ę zobaczyłem wszystko. Gdybym nie czekał na pana z takim napi ę ciem, to moż e nie zwróciłbym uwagi na ten śmiech. Oto co znaczy być w nastroju. A pan Razumichin wtedy... ach! A kamie ń, kamie ń, czy pan pami ę ta ten kamie ń, pod którym są ukryte rzeczy? Jakbym go widział przed sob ą, w ogrodzie. Pan przecie ż mówił Zamietowowi, że Umsonst (niem.)— nadaremnie. 527 TY v/g,j.w\a^iv, LO.J\. jo.iv ?,ica.^i wtedy roztrz ą sa ć pa ń ski artykuł. Kiedy pan go zacz ął analizowa ć, każde pa ń skie słowo traktowałem dwuznacznie, w każ dym doszukiwałem się ukrytego sensu! I tak, prosz ę pana, w taki to sposób doszedłem do słupów granicznych i dopiero kiedy hukn ąłem w nie głową, oprzytomniałem. Nie, powiadam, co to się ze mn ą dzieje! Przecież wszystko to, przy dobrej woli, moż na wytłumaczy ć zupełnie na odwrót i będzie jeszcze bardziej prawdopodobne. Sam otwarcie przyznaj ę, że bę dzie bardziej prawdopodobne. To m ę ka! „Nie, myślę, wolałbym już jednak jakiś szczególik!..." Jak się wtedy dowiedziałem o tym dzwonku, to zamarłem, dreszcz mnie przeszedł. „No, myślę sobie, mamy coś konkretnego!" Nawet już przestałem rozumowa ć, odechciało mi się po prostu. Dałbym wtedy tysi ą c rubli z własnej kieszeni, żebym tylko mógł zobaczy ć na własne oczy, jak pan szedł te sto kroków z tym mieszczuchem po tym, jak rzucił on panu w twarz „morderca", i przez całe sto kroków nie ośmielił si ę pan go o nic zapyta ć!... A ten dreszcz, który przebiegł panu po kr ę gosłupie? A ten dzwonek, w chorobie, półmalignie? Zatem nie dziwi się już pan chyba, że sobie wtedy pozwoliłem na takie kawały? I po co pan sam właśnie w tej chwili przyszedł? Zupełnie jakby coś pana pchało, jak Boga kocham. A gdyby nie przeszkodził Mikołka, to... pan pami ę ta Mikołkę wtedy? Dobrze pan zapami ę tał? Przecie ż to był piorun! Grom z jasnego nieba! A jak si ę wobec niego zachowałem? Ani na ociupin ę
nie uwierzyłem temu piorunowi, jak raczył pan zapewne zauwa ż yć. Ale gdzie tam! Póź niej, kiedy pan wyszedł, zacz ął on tak składnie odpowiada ć na różne pytania, że aż sam się zdziwiłem, ale nie dałem mu wiary za grosz! Co to znaczy mieć tak ą murowan ą pewno ść. Nie, myślę, nic z tych rzeczy! Jaki tam znowu Mikołka! — Razumichin właśnie mi powiedział, że pan w dalszym cią gu oskarż a Mikołaja i nawet przekonywał pan... Zapierało mu oddech i nie doko ń czył. Z niesłychanym niepokojem słuchał, jak ten człowiek, który go przejrzał na 528 wsKros, zaparł się samego siebie, bał si ę uwierzy ć i nie wierzył. W dwuznacznikach gor ą czkowo doszukiwał się ukrytego sensu i starał się uchwyci ć coś określonego, definitywnego. — Pan Razumichin! — zawołał Porfiry, jakby si ę ucieszył, że milcz ą cy dot ą d Raskolnikow wreszcie się odezwał. — Che--che-che! Bo pana Razumichina trzeba było odstawi ć: to piąte koło u wozu. Pan Razumichin nic tu nie ma do roboty, to człowiek postronny, przybiegł do mnie taki blady... Bóg z nim, po co go w to miesza ć! Chciałby pan wiedzie ć, jak wygl ą da sprawa z Mikołajem, przynajmniej jak ja ją widz ę? Po pierwsze, jest to duży dzieciak, wcale nie tchórz, tylko coś w rodzaju natury artystycznej. Naprawd ę, niech pan się nie śmieje, że tak go określam. Jest niewinny i bardzo wrażliwy. Ma serce, jest fantast ą. Umie śpiewać, ta ń czy ć, a bajki podobno opowiada tak, że ludzie się schodz ą, żeby go słuchać. Chodzi do szkoły, pę ka ze śmiechu, gdy ktoś palec pokaż e, upija się do nieprzytomno ś ci, nie, żeby był zepsuty, tylko od czasu do czasu, kiedy ktoś go wci ągnie, tak po dziecinnemu. Ukradł wtedy, ale nie zdaje sobie z tego sprawy: „Podniosłem z ziemi, jaka to kradzież?" A czy pan wie, że on jest z raskolników1, a właściwie to sekciarz, miał w rodzinie biegunów2, a sam niedawno całe dwa lata sp ę dził na wsi u jakiego ś starca3. 1 Raskolnicy (od roś. raskoł — rozłam) — uczestnicy ruchu religij-no-społecznego powstałego w opozycji do cerkiewnych reform patriarchy Nikona, przeprowadzanych w latach 1653-1660. Inne nazwy: staro wierzy, staroobrz ę dowcy. 2 Bieguni (od roś. bieg — bieg, ucieczka) — skrajny nurt raskolnictwa, zdecydowanie odcinaj ą cy si ę od tego „świata Antychrysta". St ą d ucieczka i krycie się przed szatanem w utajnionych wspólnotach, uchylanie się od powinno ś ci obywatelskich, a nawet od posiadania dokumentów jako widomych znaków Antychrysta. Obecna nazwa: Prawdziwie Prawosławni Chrze ś cijanie. 3 Starzec (od roś. stariec) — świ ątobliwy mentor, wobec którego nowicjusz (roś. posłusznik) zobowi ą zany jest do absolutnego posłusze ń stwa. Ten typ przewodnictwa duchowego zrodził si ę w Egipcie z pocz ą tkiem IV w. Głośnym ośrodkiem ruchu starców w XIX w. w Rosji była Pustelnia Opty ń ska pod Kozielskiem. 529 w szysiKiego tego dowiedziałem si ę od mego i od jego są siadów. Ba, co wi ę cej, chciał uciec do pustelni! Czuł powołanie, modlił si ę po nocach, zaczytywał si ę w starych, „prawdziwych" ksi ę gach. Petersburg podziałał na niego bardzo, zwłaszcza płeć pi ę kna, no i wódka. Ulega wpływom, zapomniał o starcu i o wszystkim. Wiem o tym, że pewien tutejszy artysta polubił go, zacz ął do niego przychodzi ć. Jak zdarzył si ę ten wypadek, zl ąkł się i chciał się powiesić! Ucieka ć! Cóż poradzić z tą opini ą, jaka utarła się wśród ludu o naszym są downictwie. Są ludzie, których sam wyraz „sąd" napawa przera ż eniem. Kto jest temu winien? Zobaczymy, co zrobi ą nowe są dy. Daj Boż e, żeby było lepiej! Zatem w wię zieniu przypomniał sobie widocznie świątobliwego starca; znowu się pojawiła Biblia. Czy pan wie, Rodionie Romanowiczu, co dla niektórych ludzi u nas znaczy „przyjąć cierpienie"? To nie znaczy, żeby cierpieć za kogo ś, ale po prostu wzi ąć na siebie
cierpienie, a jeżeli owo cierpienie pochodzi od władzy, to tym lepiej. Za moich czasów siedział w wi ę zieniu przez cały rok pewien nader spokojny aresztant, całymi nocami czytał na piecu1 Bibli ę, tak się rozczytał, że w ko ń cu ze szcz ę tem stracił miar ę i pewnego razu ni z tego, ni z owego złapał cegłę i rzucił ni ą w naczelnika, bez żadnego powodu. Ale jak rzucił: umyślnie o arszyn od niego, żeby czasami nie trafić! Wiadoma rzecz, co czeka aresztanta, który rzuca si ę z broni ą w rę ku na przełożonych, zatem „przyj ął cierpienie". Otóż przypuszczam, że Mikołaj właśnie chce „przyj ąć cierpienie" czy coś w tym rodzaju. Jestem tego pewny, mam na to dowody. Tylko że on nie wie o tym, o czym ja wiem. Co, nie przypuszcza pan, żeby wśród ludu mogli istnieć tego rodzaju fantaści? Ależ masami! A wpływ owego starca teraz znowu zacz ął działać, zwłaszcza po próbie powieszenia si ę. Zreszt ą sam mi wszystko opowie, przyjdzie. Pan myśli, że wytrzyma? Niech pan poczeka, jeszcze si ę wyprze. Z godziny na godzin ę czekam, 1 Na tradycyjnych wiejskich piecach w Rosji znajdowało się obszerne legowisko do spania. 530 że przyjdzie odwołać zeznania. Polubiłem tego Mikołaja i wybadam go porz ą dnie. Co pan o tym są dzi? Che, che! Na niektóre pytania odpowiedział mi zupełnie do rzeczy, oczywiś cie dowiedział się, co trzeba, był dobrze przygotowany. Ale inne pytania to po prostu jak groch o ścian ę, nic absolutnie nie rozumie, nie wie i nie przypuszcza nawet, że nie wie! Nie, Rodionie Romano-wiczu, mój dobrodzieju, to nie Mikołka! To sprawa fantastyczna, ponura, sprawa współczesna, z naszych czasów, kiedy zm ą ciło si ę serce człowieka, kiedy szermuje si ę frazesem, że krew „odśwież a", i propaguje si ę komfort życiowy. Tutaj znać literatur ę, teoretycznie rozdra ż nione serce. Widoczne jest zdecydowanie na pierwszy krok. Ale zdecydowanie specjalnego rodzaju: zdecydował się, jakby spadł z wierzchołka góry albo zleciał ze szczytu wie ży, i poszedł zabija ć nieprzytomny. Zapomniał zamkn ąć za sob ą drzwi, ale zabił dwie osoby, zabił dla zasady. Zabił, ale pieni ę dzy wzi ąć nie potrafił, a co zd ąż ył zabra ć, to ukrył pod kamieniem. Mało mu było m ę ki, któr ą zniósł, kiedy siedział za drzwiami, a do drzwi si ę dobijano i dzwonił dzwonek. Nie, wraca jeszcze raz do pustego już mieszkania, półprzytomny, żeby ten dzwonek sobie przypomnie ć, zapragn ął jeszcze raz zazna ć zimnego dreszczu... Powiedzmy, że stało się to w malignie, ale tu jest jeszcze coś: zabił, lecz uwa ż a si ę za uczciwego człowieka, gardzi ludź mi, snuje się niczym blady anioł — nie, dajmy spokój Mikołce, mój dobrodzieju, Rodionie Romanowiczu, to nie Mikołka! Po wszystkim, co zostało powiedziane poprzednio, a co tak bardzo wygl ą dało na wyrzeczenie się oskar ż ania Raskolniko-wa, takie zako ń czenie było zgoła nieoczekiwane. Raskolnikow zatrz ą sł si ę jak w febrze. — Wi ę c... zatem... kto... zabił? — zapytał, nie mog ą c się powstrzyma ć, urywanym głosem. Porfiry aż odchylił si ę na oparcie krzesła, jakby zaskoczyło go to pytanie. — Jak to, kto zabił?... — powtórzył, jakby nie dowierzaj ą c własnym uszom. — Przecież to pan zabił, Rodionie Romano531 wiczu! Właśnie pan zabił... — dodał prawie szeptem, tonem świadcz ą cym o całkowitej pewno ś ci. Raskolnikow zerwał si ę z kanapy, postał chwil ę i usiadł znowu, nie mówi ą c ani słowa. Konwulsyjny skurcz wykrzywił mu twarz. — Jak to usteczka drżą, zupełnie jak wtedy — bą kn ął ze współczuciem Porfiry. — Pan mnie widocznie źle zrozumiał, Rodionie Romanowiczu, dlatego si ę pan tak zdziwił — dodał po chwili milczenia. — Przyszedłem właśnie po to, żeby powiedzie ć wszystko i zagrać w otwarte karty.
— To nie ja zabiłem — szepn ął Raskolnikow, jak wystraszone dziecko, przyłapane na gor ą cym uczynku. — Nie, to pan, Rodionie Romanowiczu, pan, nikt inny — surowo i z przekonaniem szepn ął Porfiry. Obaj zamilkli i milczenie trwało nieprawdopodobnie długo, dobre dziesi ęć minut. Raskolnikow oparł si ę łokciami o stół i w milczeniu wichrzył sobie włosy. Porfiry siedział spokojnie i czekał. Nagle Raskolnikow spojrzał na niego z pogard ą. — Pan znowu zaczyna swoje dawne dywagacje, Porfiry Pietrowiczu! Znowu te same chwyty, że też się to panu nie sprzykrzy? — Niech ż e pan da spokój, po co mi teraz jakieś chwyty? Co innego, gdyby ta rozmowa odbywała si ę przy świadkach, ale szepczemy przecież tutaj sam na sam. Widzi pan przecie ż, że nie po to przyszedłem, aby pana gonić i łapać jak zaj ą ca. Czy pan si ę przyzna, czy nie, w tej chwili jest mi to oboj ę tne. Osobi ś cie jestem zupełnie przekonany. — A wi ę c po co pan przyszedł? — zapytał Raskolnikow. — Powtarzam panu moje pytanie: jeśli uważ a mnie pan za winnego, to dlaczego nie wsadzi mnie pan do wię zienia? — Dobre pytanie! Odpowiem panu na to szczegółowo: po pierwsze, aresztowanie pana tak z miejsca byłoby dla mnie niekorzystne. — Jak to niekorzystne? Skoro jest pan zupełnie przekonany, to pa ń skim obowi ą zkiem... 532 — Ba, cóż z tego, że jestem przekonany? Na razie to tylko moje marzenia. Zreszt ą, mam pana wsadzić po to, żeby miał pan spokójl Pan o tym dobrze wie, skoro pan si ę sam naprasza. Skonfrontuj ę pana, na przykład, z tym mieszczuchem, a pan mu powie: „Cóż to, pijany jesteś? Kto mnie z tob ą widział? Wzi ąłem ci ę po prostu za pijaka i byłeś pijany", no i co ja wtedy panu odpowiem, tym bardziej że pa ń skie twierdzenie jest prawdopodobniejsze niż jego. Bo w jego zeznaniu tkwi sama psychologia, która do takiej mordy nawet nie pasuje, a pan trafia w sedno, bo dra ń chla wód ę, aż za dobrze o tym wiadomo. Przyznałem przecież panu szczerze kilka razy, że cała ta psychologia ma dwa ko ń ce i że ten drugi koniec, pa ń ski, jest wi ę kszy i o wiele prawdopodobniejszy. A poza tym nie mam na razie dowodów przeciwko panu. I aczkolwiek zamkn ę pana mimo wszystko, i widzi pan, nawet sam przyszedłem (choć tak si ę zwykle nie robi) uprzedzi ć pana o wszystkim, to jednak mówi ę panu szczerze (tak również się nie robi), że bę dzie to niekorzystne dla mnie. Po drugie, przyszedłem dlatego... — No tak, a po drugie? — Raskolnikow cią gle jeszcze nie mógł złapać tchu. — Dlatego, że jak już powiedziałem, uwa ż am, iż winienem panu wyjaś nienie. Nie chc ę, żeby pan miał mnie za potwora, tym bardziej że czuj ę do pana szczer ą sympati ę, moż e pan w to wierzy ć lub nie. Wobec tego, po trzecie, przyszedłem do pana z otwart ą, wyraź n ą propozycj ą — niech pan si ę zgłosi i przyzna. To bę dzie niesko ń czenie korzystniejsze dla pana, no i dla mnie, bo nareszcie pozb ę d ę się tej sprawy. A wię c, czyż nie jest to szczero ść z mojej strony? Raskolnikow zastanawiał si ę przez chwil ę. — Niech pan posłucha. Sam pan powiada, że to jest tylko psychologia, a wjechał pan na matematyk ę. A co, jeśli pan się teraz myli?... — Nie, mój panie, ja się nie myl ę. Mam pewien punkt zaczepienia. Znalazłem go już wtedy z bosk ą pomoc ą! — Jaki punkt? 533 — Nie powiem, Rodionie Romanowiczu. W każdym razie teraz nie mam już prawa dłużej zwleka ć i zamkn ę pana. Niech wi ę c pan się zastanowi: teraz jest mi już wszystko jedno, bo szło mi tylko o pana. Słowo honoru, że tak bę dzie lepiej.
Raskolnikow uśmiechn ął się złośliwie. — Przecież to jest nie tylko śmieszne, ale nawet bezwstydne. Przypu ść my nawet, że jestem winien (czego wcale nie mówi ę), z jakiej racji mam si ę zgłaszać do pana i przyznawa ć, jeżeli sam pan powiada, że tam u pana bę d ę miał spokój! — Ach, Rodionie Romanowiczu, nie należy brać wszystkiego dosłownie, moż e to niezupełnie bę dzie spokójl Przecie ż to tylko teoria, w dodatku moja, a czy ja jestem dla pana autorytetem? A moż e też coś jeszcze ukrywam przed panem nawet teraz? Nie mog ę przecież tak wzi ąć i wyłożyć wszystkiego przed panem, che-che! Rzecz inna, jak ą pan odniesie z tego korzy ść. Czy pan wie, jakie zmniejszenie kary poci ą ga za sob ą takie przyznanie się? No i ta okoliczno ść, kiedy pan zgłosi się z przyznaniem. Niech pan tylko pomy ś li: ktoś inny wzi ął już win ę na siebie i pogmatwał całą spraw ę. A ja przysi ę gam panu na Boga, że tak „tam" wszystko obrobi ę i urz ą dz ę, że pa ń skie wyznanie bę dzie wygl ą dało na zupełną niespodziank ę. Całe to psychologiczne dociekanie zniszcz ę, wszystkie podejrzenia w stosunku do pana sprowadz ę do zera, tak że pa ń skie przest ę pstwo bę dzie wygl ą dało na coś w rodzaju chwilowego obłędu, bo mię dzy nami mówi ą c, to naprawd ę był obłęd. Jestem uczciwym człowiekiem i dotrzymuj ę słowa. Raskolnikow milczał ponuro, ze zwieszon ą głową. Długo si ę zastanawiał, po czym znowu się uśmiechn ął, lecz tym razem łagodnie i smutno: — Ach, nie trzeba! — po wiedział, jakby zupełnie nie usiłując maskowa ć si ę przed Porfirym. — Nie warto, nie potrzebuj ę waszego złagodzenia kary! — No tak, tego właśnie si ę obawiałem! — jakby mimo woli stwierdził pośpiesznie Porfiry. — Tego właśnie się obawiałem, że pan nie bę dzie potrzebował naszego złagodzenia kary. 534 Raskolnikow popatrzył na niego smutno i przenikliwie. — Niech pan nie gardzi życiem! — cią gn ął dalej Porfiry. — Duż o lat bę dzie pan miał jeszcze przed sob ą. Nie potrzebuje pan złagodzenia kary, no to nie! Co za niecierpliwy człowiek z pana! — Jakich lat bę d ę miał dużo przed sob ą? — No, życia! Cóż to, jest pan prorokiem, dużo pan wie? Szukajcie, a znajdziecie. Moż e Bóg pana tak doś wiadcza. Przecież nie na wieki pan pójdzie pod klucz... — Zwłaszcza przy złagodzeniu kary... — roześ miał si ę Raskolnikow. — A co, zlą kł się pan burż uazyjnego wstydu? Bardzo być moż e, że pan si ę przestraszył, nie wiedz ą c nawet o tym, bo jest pan młody! A jednak właśnie pan nie powinien si ę lękać czy też wstydzić przyznania si ę do winy. — E-ech, gwi żdżę na to! — szepn ął Raskolnikow pogardliwie i z obrzydzeniem, jakby uwa ż ał, że nawet mówić o tym nie warto. Wstał, jakby chc ą c wyjść, ale zaraz usiadł z powrotem. Widoczne było, że miota nim rozpacz. — No właśnie, gwiż dżę sobie! Zawiódł si ę pan na sobie i myśli pan, że panu prymitywnie pochlebiam. Duż o pan przeż ył? Dużo pan wie? Wykombinował pan sobie teori ę i wstyd panu, że go zawiodła, bo już zbyt banalnie wypadła ta cała historia! Podle wypadła, to prawda, mimo to jednak nie jest pan beznadziejnym łajdakiem. Wcale nie jest pan takim łajdakiem! Przynajmniej pan sobie długo nie zawracał głowy, od razu doszedł pan do ostatecznego kresu. Za kogo ja pana bior ę? Uważ am pana za człowieka, który gdy odnajdzie swego Boga lub wiar ę, to pozwoli sobie kiszki wypruwa ć, b ędzie stał i z uśmiechem patrzył na swoich oprawców. Zatem niech pan odnajdzie, a bę dzie pan żył. Przede wszystkim już dawno potrzebna panu zmiana powietrza. Cóż, cierpienie to takż e dobra rzecz. Niech pan pocierpi. Może Mikołka ma racj ę, że chce cierpie ć. Wiem, że pan jest niedowiarkiem, ale niech pan 535
nie m ę drkuje przewrotnie, niech pan bierze życie po prostu, bez tych dywagacji. Moż e pan być spokojny — wyrzuci ono pana prosto na brzeg i postawi na nogi. Na jaki brzeg? Sk ą d mog ę wiedzie ć? Wierz ę tylko, że ma pan dużo życia przed sob ą. Wiem, że bierze pan to, co mówi ę, za z góry przygotowan ą oracj ę. Ale to nic, przyjdzie czas, kiedy pan to sobie przypomni, i moż e się panu przyda, dlatego właśnie to mówi ę. Dobrze jeszcze, że zabił pan tylko tę starowin ę. Bo mógł pan przecież wykombinowa ć sobie jak ąś inn ą teori ę i zmajstrowa ć coś po stokro ć potworniej szego. A moż e powinien pan dzi ękowa ć Bogu. Sk ą d pan wie? Moż e Bóg oszcz ę dza pana dla jakiego ś celu. Niech pan bę dzie wielkoduszny i mniej się lęka. Zlą kł się pan nadchodz ą cej godziny odkupienia? Nie, teraz to już wstyd si ę bać. Tu już wchodzi w gr ę sprawiedliwo ść. Niech pan spełni to, czego żąda sprawiedliwo ść. Wiem, że pan nie wierzy, ale przysi ę gam panu, że pan wypłynie. I jeszcze bę dzie panu dobrze. Teraz potrzebne jest panu tylko powietrze, powietrze, powietrze! Raskolnikow drgn ął. — A kimże pan jest? — krzykn ął. — Co z pana za prorok? W imieniu jakiego majestatu wieści mi pan te proroctwa? — Kim jestem? Człowiekiem sko ń czonym i niczym wi ę cej. Człowiekiem moż e czuj ą cym i współczującym, powiedzmy, też coś niecoś umiej ą cym, ale zupełnie sko ń czonym. Pan zaś to całkiem inna sprawa: przed panem jest całe życie (chociaż kto wie, mo że też bę dzie się snuło jak dym i spełznie na niczym). I cóż z tego, że pan przejdzie do innej kategorii ludzi? Przecie ż pan, z pa ń skim usposobieniem, nie bę dzie chyba żałował komfortu? Co z tego, że być moż e, przez długi czas nikt pana nie dostrze że? Czas nie ma znaczenia, chodzi o pana samego. Niech pan bę dzie jak słońce, a wszyscy pana zobacz ą. Znowu się pan uś miecha, że niby Schiller ze mnie? Mog ę si ę założyć, że według pana chc ę się panu przypochlebi ć! No i co, moż e naprawd ę si ę przypochlebiam, che-cheche! Zreszt ą, pa ń ska wola, moż e mi pan nie wierzy ć na słowo i w ogóle nie wierzy ć, zgadzam się 536 na to, bo taki już mam zwyczaj. Dodam tylko: ile we mnie nikczemno ś ci, a ile uczciwo ś ci, sam pan moż e os ą dzi ć! — Kiedy pan zamierza mnie aresztowa ć? — No cóż, półtora dnia lub dwa dni mog ę jeszcze pozwolić panu pospacerowa ć. Niech pan się zastanowi, mój drogi, niech pan si ę pomodli. Tak bę dzie lepiej, słowo honoru, że lepiej. — A jeżeli uciekn ę? — zapytał Raskolnikow z dziwnym uś miechem. — Nie, nie ucieknie pan. Chłop by uciekł, uciekłby nowomo-dny sekciarz, lokaj cudzych myśli: wystarczy takiemu pokaza ć tylko koniec palca, a jak głupi Jaś uwierzy na całe życie, w co pan tylko zechce. Ale pan nie wierzy już w swoj ą teori ę, wię c z czym pan bę dzie uciekał? I co panu przyjdzie z ucieczki? Ż ycie uciekiniera jest ciężkie i wstr ę tne, a pan przede wszystkim chce żyć, mieć określon ą pozycj ę i odpowiedni ą atmosfer ę. Czy ucieczka da to panu? Jeż eli pan ucieknie, to pan sam wróci. Bez nas już si ę pan nie mo że obejść. Gdybym zaś pana posadził pod kluczem, posiedzi pan miesi ą c, dwa, no, powiedzmy trzy i nagle wspomni pan moje słowa, przyzna si ę pan, niespodzianie nawet dla siebie samego. Godzin ę przedtem nie będzie pan wiedział, że si ę pan przyzna. Pewny jestem, że pan się zdecyduje „przyj ąć cierpienie". Pan mi teraz nie wierzy, ale sam pan w ko ń cu do tego dojdzie. Bo cierpienie, prosz ę pana, to wielka rzecz. To nie ma znaczenia, że obrosłem tłuszczem, mimo to wiem, niech si ę pan nie śmieje, że w cierpieniu jest pewna idea. Mikołka ma racj ę. Nie, pan nie ucieknie, Rodionie Roma-nowiczu. Raskolnikow podniósł si ę i wzi ął czapk ę. Porfiry Pietrowicz wstał równie ż.
— Wybiera się pan na spacer? Wieczór bę dzie ładny, żeby tylko burzy nie było. Zreszt ą odś wież yłoby się powietrze... Również wzi ął czapk ę. — Tylko bardzo prosz ę, niech pan sobie nie wmawia czasem, że ja się dziś panu przyznałem — powiedział Raskolnikow z ponurym uporem. — Pan jest interesuj ą cym człowiekiem 537 i słuchałem pana tylko przez ciekawo ść. Ale do niczego się panu nie przyznałem... Niech pan to sobie zapami ę ta. — No, już dobrze, wiem, zapami ę tam. Ależ pan drży! Niech pan bę dzie spokojny, dobrodzieju, bę dzie, jak pan sobie życzy. Niech pan si ę troch ę przejdzie, ale za du żo nie moż na spacerowa ć. Na wszelki wypadek mam do pana jeszcze jedn ą male ń k ą prośb ę — dodał, zniżywszy głos. — Rzecz jest drażliwa, lecz bardzo waż na: w razie czego (w co zreszt ą nie wierz ę i do czego uważ am pana za niezdolnego), gdyby jednak przyszła panu ochota w cią gu czterdziestu czy pięćdziesi ę ciu godzin jakoś inaczej zako ń czy ć tę spraw ę, w jakiś fantastyczny sposób, na przykład targn ą wszy si ę na życie (co jest przypuszczeniem bezsensownym, wi ę c niech mi pan daruje), to prosz ę zostawić krótk ą, ale treściw ą notateczk ę. Tak ze dwa wiersze, tylko dwa wiersze, i o kamieniu niech pan wspomni, to bę dzie bardziej godnie. No, do widzenia... Życz ę dobrych my śli, godnych czynów. Porfiry wyszedł, był jakiś zgarbiony i starał si ę omija ć wzrokiem Raskolnikowa. Raskolnikow podszedł do okna i ze wzmo ż on ą niecierpliwo ś ci ą odczekał chwil ę, aż według jego wyliczenia Porfiry powinien zejść ze schodów i oddalić si ę od domu. Po czym sam wyszedł pospiesznie. III Pod ąż ył do Swidrygajłowa. Czego si ę mógł spodziewa ć od tego człowieka, sam nie wiedział. Ale człowiek ten miał nad nim jak ąś władzę. Skoro raz zdał sobie z tego spraw ę, nie mógł si ę już otrz ą sn ąć, zwłaszcza zaś teraz. Po drodze m ę czyło go przede wszystkim pytanie, czy Swid-rygajłow był u Porfirego. S ą dził i mógł przysi ą c, że nie był!Zastanowił si ę raz jeszcze, przypomniał sobie szczegóły wizyty Porfirego i doszedł do wniosku, że nie, na pewno nie był. 538 Ale o ile nie był dotychczas, to pójdzie czy nie? Na razie, są dził, chyba nie pójdzie. Dlaczego? Nie potrafiłby wytłumaczyć, zreszt ą nie chciał teraz łamać sobie nad tym głowy. M ę czyło go to, ale właściwie nie obchodziło specjalnie. Rzecz dziwna i trudna do uwierzenia: o swoim nieuniknionym, bliskim losie niewiele myślał, i to z roztargnieniem. M ę czyło go coś innego, daleko waż niejszego, wyj ą tkowego, dotycz ą cego jego samego. Czuł si ę przy tym nadzwyczaj przem ę czony moralnie, niemniej jednak umysł jego pracował tego dnia sprawniej niż kiedykolwiek. Czy warto było po tym wszystkim, co si ę stało, zajmowa ć si ę różnymi drobiazgami? Czy warto, na przykład, zabiega ć, aby Swidrygajłow nie chodził do Porfirego, zastanawia ć si ę, bada ć, tracić czas na jakiego ś tam Swidrygajłowa! O, jakż e mu si ę to wszystko sprzykrzyło! A jednak mimo to szedł do Swidrygajłowa. Czyż by oczekiwał od niego czego ś nowego, wskazówki, wyjścia? Ton ą cy brzytwy się chwyta! Czy to przeznaczenie, czy jakiś instynkt pchał ich ku sobie? A moż e tylko zm ę czenie, rozpacz. Być moż e, że przydałby mu si ę ktoś inny, a do Swidrygajłowa idzie, bo ten się tak jakoś nawin ął. Sonia? Po cóż miałby teraz iść do Soni? Znowu prosić ją o litość? Sonia przera ż ała go. Była uosobieniem nieubłaganego wyroku, niewzruszonego postanowienia. To znaczy, że trzeba pójść albo jej drog ą, albo jego. Nie, teraz zwłaszcza nie był w stanie zobaczy ć si ę z ni ą. Nie, lepiej
zbada ć Swidrygajłowa: co się tam kryje? Zdawał sobie spraw ę, że ten Swidrygajłow od dawna już był mu bardzo do czego ś potrzebny. Jednak co oni mog ą mieć ze sob ą wspólnego? Nawet ich zbrodnie nie mogły być do siebie podobne. Przy tym ten człowiek był niesympatyczny, ewidentnie bardzo zepsuty, na pewno chytry i obłudny, prawdopodobnie bardzo zły. Opowiadaj ą o nim przeró ż ne rzeczy. Zaj ął si ę dzieć mi Katarzyny Iwanowny, to prawda, ale kto wie, po co i dlaczego to zrobił. Widocznie ma jakieś zamiary i plany. 539 Bardzo niepokoiła go i ani na chwil ę nie opuszczała jeszcze jedna myśl, któr ą starał si ę odp ę dzić, tak dalece była straszna! Swidrygajłow krę cił się koło niego i kr ę ci się dalej. Swidrygaj-łow zna jego tajemnic ę. Swidrygajłow miał zamiary w stosunku do Duni. A jeżeli jeszcze je ma? Z całą niemal pewno ś ci ą powiedzie ć moż na, że ma. A jeżeli znaj ą c jego tajemnic ę i zdobywaj ą c przez to władzę nad nim, zechce jej użyć jako broni przeciwko Duni? Myśl ta m ę czyła go nawet we śnie, lecz po raz pierwszy zdał sobie spraw ę z tego tak dobitnie właśnie teraz, gdy szedł do Swidrygajłowa. Doprowadzało go to do pasji. Po pierwsze, cała sytuacja si ę zmieni: trzeba bę dzie zaraz wtajemniczy ć we wszystko Duni ę. Moż e trzeba bę dzie poś wi ę ci ć si ę, aby uchroni ć Duni ę od jakiego ś nierozwa ż nego kroku. List? Dziś rano Dunia dostała jakiś list! Kto w Petersburgu mógł do niej pisać? Moż e Łużyn? Razumichin pilnuje, to prawda, ale on o niczym nie wie. Moż e trzeba bę dzie wtajemniczy ć i Razumichina. Raskolnikow pomy ślał o tym ze wstr ę tem. W każ dym razie należ y jak najpr ę dzej zobaczy ć się ze Swidrygajłowem. Dzi ę ki Bogu, w tym wypadku szczegóły nie bę d ą miały znaczenia, lecz tylko sama istota rzeczy. Ale jeżeli Swidrygajłow intryguje przeciwko Duni, jeżeli jest zdolny do tego, to... Raskolnikow był tak bardzo zm ę czony i wyczerpany przej ściami w ostatnim miesi ą cu, że tego rodzaju zagadnie ń nie umiał rozwi ą zywa ć inaczej, jak tylko decyzj ą: „Wtedy go zabij ę". Tak też pomy ślał i teraz z rozpaczliw ą determinacj ą. Serce mu si ę ścisn ęło. Stan ął na środku ulicy i zacz ął si ę rozgl ą da ć: któr ę dy idzie i dok ą d doszedł? Był na prospekcie Newskim, jakieś trzydzie ś ci, czterdzieś ci kroków od placu Siennego, przez który przeszedł. Całe pierwsze piętro domu na lewo zaj ę te było przez traktierni ę. Wszystkie okna były otwarte na oścież, traktiernia, są dz ą c z poruszaj ą cych si ę w oknach postaci, była przepełniona. Dochodził śpiew, dź wię ki klarnetu, skrzypiec i grzmiał bę ben. Słychać było piski kobiet. Raskolnikow chciał już zawróci ć, 540 nie rozumiej ą c, po co skr ę cił na prospekt Newski, gdy nagle w jednym z otwartych okien zobaczył siedz ą cego przy stole z fajk ą w zę bach Swidrygajłowa. Zdumiało go to i przeraziło. Swidrygajłow obserwował go w milczeniu i co uderzyło Raskol-nikowa, chciał prawdopodobnie wstać, żeby odejść, nim bę dzie zauwa ż ony. Raskolnikow natychmiast udał, że go nie widzi i że w zamy śleniu patrzy w inn ą stron ę. Przygl ą dał mu si ę jednak ukradkiem. Serce mu biło. Tak jest, Swidrygajłow oczywi ś cie nie chciał być widziany. Wyj ął z ust fajk ę i już miał si ę schowa ć, gdy odsuwaj ą c krzesło, zauwa ż ył zapewne, że Raskolnikow widzi go i obserwuje. Rozegrała się pomi ę dzy nimi scena podobna do pierwszego ich spotkania u Raskolnikowa, który udawał wtedy, że śpi. Swidrygajłow uśmiecha się szelmowsko, coraz szerzej. Obaj wiedzieli, że się widz ą i obserwuj ą wzajemnie. Wreszcie Swidrygajłow roześ miał się głośno. — No, no! Jak pan chce, to prosz ę wej ść, jestem tutaj! — zawołał przez okno. Raskolnikow wszedł do traktierni. Znalazł go w małym pokoiku, o jednym oknie, za wielk ą sal ą, w której przy dwudziestu stolikach, wśród przera źliwego wrzasku śpiewaj ą cego chóru, popijali herbat ę kupcy,
urz ę dnicy i cała masa typów różnego autoramentu. Z daleka dochodził stuk kuł bilardowych. Na stole przed Swidrygajłowem stała butelka szampana i do połowy opróż niona szklanka. Prócz niego w pokoju był jeszcze chłopak z katarynk ą, akompaniuj ą cy osiemnastoletniej, rumianej dziewczynie w kusej, pasiastej spódniczce i tyrolskim kapeluszu z wst ąż kami; dziewczyna, nie zważ aj ą c na chór w przyległej sali, śpiewała ochrypłym kontraltem jak ąś podwórkow ą piosenk ę. — No, dość! — przerwał jej Swidrygajłow na widok wchodz ą cego Raskolnikowa. Dziewczyna urwała natychmiast i stała w pełnym szacunku oczekiwaniu. Swoj ą rymowan ą bzdur ę śpiewała również z min ą powa ż n ą i pełną szacunku. — Hej, Filip, szklank ę! — zawołał Swidrygajłow. 541 oę u ę pii wina — powiedział KasKoiniJcow. — Jak pan sobie życzy, ja nie dla pana. Pij, Katia. Dzi ś już nie będ ę ci ę potrzebował. Nalał jej pełną szklank ę i położył na stole żółty banknot. Katia wypiła wino tak, jak piją kobiety, dwudziestoma łykami, nie odejmuj ą c szklanki od ust, wzi ęła rubla, pocałowała w ręk ę Swidrygajłowa, który potraktował to z całą powag ą, i wyszła z pokoju wraz z chłopcem z katarynk ą. Obydwoje byli sprowadzeni z ulicy. Swidrygajłow przebywał dopiero od niespełna tygodnia w Petersburgu, lecz już był tu na dobre zadomowiony. Kelner Filip był jego dobrym „znajomym" i nadskakiwał mu. Drzwi do sali zamykano, Swidrygajłow był w tym pokoju jak u siebie. Prawdopodobnie całe dnie sp ę dzał w tej traktierni, marnej, brudnej i nawet nie trzeciorz ę dnej. — Szedłem do pana — zacz ął Raskolnikow. — Ale sam nie wiem, dlaczego nagle skr ę ciłem z placu Siennego na prospekt Newski! Nigdy tu nie bywam. Zwykle skr ę cam z placu na prawo. Przy tym do pana nie idzie się tę dy. Jak tylko skr ę ciłem, zaraz wpadłem na pana! To dziwne! — Czemu nie powie pan wprost: to cud! — Bo, być moż e, że to był przypadek. — Jacy dziwni są ludzie! — roześ miał się Swidrygajłow. — Nie przyzna się taki, choć by w gruncie rzeczy uwierzył w cud! Sam pan przecie ż powiedział: „być moż e" to tylko przypadek. Jak tu się wszyscy strasznie boją mieć swoje własne zdanie, nie moż e pan sobie wyobrazić, Rodionie Romanowiczu! Nie mówi ę o panu. Pan ma swoje własne zdanie i nie ulą kł się pan go mieć. Dlatego mnie pan zainteresował. — Tylko dlatego. — To mi wystarczy. Swidrygajłow był wyra ź nie podochocony, ale tylko odrobin ę, wypił zaledwie pół szklanki wina. — Zdaje mi się, że był pan u mnie, zanim jeszcze pan si ę dowiedział, że zdolny jestem mieć to, co pan nazywa własnym zdaniem — zauwa ż ył Raskolnikow. 542 — Wtedy to było co innego. Każ dy ma swoje powody. A propos cudu, pan chyba spał przez te dwa czy trzy ostatnie dni. To ja podałem panu adres tej traktierni i żadnego nie ma w tym cudu, że pan tu przyszedł. Powiedziałem panu, któr ę dy tu się idzie, w którym to jest miejscu i o której godzinie moż na mnie tu zasta ć. Pami ę ta pan? — Zapomniałem — odpowiedział zdumiony Raskolnikow. — Wierz ę. Powtarzałem panu dwa razy. Adres wbił si ę panu mechanicznie w pami ęć. Skr ę cił pan tu odruchowo, ale jednak kierował si ę pan według adresu, nie wiedz ą c o tym. Mówi ą c wtedy do pana, nie liczyłem, że pan mnie rozumie. Pan się łatwo zdradza, Rodionie Romanowiczu. I jeszcze coś. Przekonałem się, że w Petersburgu wiele osób mówi do siebie głośno na ulicy. To miasto półobłąkanych. Gdyby nauka u nas była dobrze postawiona, to lekarze, prawnicy i filozofowie, każ dy w swojej specjalno ś ci, mogliby
porobić w Petersburgu nader cenne obserwacje. Rzadko które miasto ma tyle ponurych, ostrych i dziwnych wpływów na dusz ę ludzk ą, co Petersburg. Już sam klimat ile znaczy! A przecie ż jest to centrum administracyjne całej Rosji i charakter tego miasta musi wpływać na wszystko. Ale nie o to w danej chwili chodzi. Obserwowałem pana kilkakrotnie. Wychodz ą c z domu, trzyma pan jeszcze głowę do góry. Po dwudziestu krokach opuszcza ją pan, rę ce zakłada w tył. Patrzy pan, ale najwyra źniej nic pan wokoło siebie nie widzi. Potem zaczyna pan porusza ć ustami i mówić do siebie, przy czym czasami gestykuluje pan jedn ą rę k ą. Wreszcie zatrzymuje si ę pan i stoi na ulicy, nieraz dosy ć długo. To bardzo niedobrze. Moż e prócz mnie ktoś jeszcze obserwuje pana, a to już gorzej dla pana. Mnie tam, w gruncie rzeczy, jest wszystko jedno, ja pana nie wylecz ę, ale pan oczywi ście rozumie, o co mi chodzi. — Są dzi pan, że jestem śledzony? — zapytał Raskolnikow, wpatruj ą c się w niego badawczo. — Nie, o niczym nie wiem — odparł ze zdziwieniem Swidrygajłow. 543 — z^aicm
nie bę d ę się trudził, żeby pana przekonywa ć, że jest inaczej. Słowo daję, że gra nie warta świeczki, zreszt ą nie miałem wcale zamiaru mówi ć z panem o niczym szczególnym. — Do czego w takim razie byłem panu potrzebny? Przecież to pan zabiegał o mnie? — Po prostu interesował mnie pan jako ciekawy obiekt do obserwacji. Podobała mi si ę fantastyczno ść pa ń skiej sytuacji. Tak, mój panie! Poza tym jest pan bratem osoby, która bardzo mnie obchodziła, wreszcie od tej właśnie osoby tyle i tak cz ę sto o panu słyszałem, że doszedłem do wniosku, iż pan ma duż y wpływ na ni ą. Czy to nie wystarcza? Cha-chacha! Zreszt ą, przyznaj ę, że pa ń skie pytanie nie jest dla mnie łatwe i dlatego trudno mi na nie odpowiedzie ć. Teraz, na przykład, przyszedł pan do mnie nie tylko w tamtej sprawie, ale równie ż, żeby się dowiedzieć czego ś nowego? Wszak prawda? Wszak prawda? — nalegał Swidrygajłow z szelmowskim uś miechem. — No wi ę c niechż e pan sobie wyobrazi, że ja sam, jad ą c tutaj, jeszcze w wagonie liczyłem na pana, że pan mi powie coś nowego i że bę d ę mógł uzyska ć od pana jakieś wsparcie! Taki to ze mnie bogacz! — Jakie wsparcie? — Jakby to panu powiedzie ć? Czyja wiem? Widzi pan, całe dnie przesiaduj ę w takiej knajpie i dobrze mi z tym. Właściwie Zbrodnia i kara 545 mc lyic uoorze, ne przecież irzeoa cos ze soo ą zrobić. Jak choćby taka biedaczka Katia, widział pan?... Ż ebym przynajmniej był żarłokiem, smakoszem klubowym, aleja nawet takie rzeczy mog ę jeść! — Wskazał palcem na stoj ą cy w ką cie mały stolik, na którym na blaszanym półmisku widniały resztki bardzo podejrzanego befsztyka z kartoflami. — A propos, czy pan jest po obiedzie? Ja przek ą siłem tylko i nie mam ch ę ci na wi ę cej. Wina również nie pij ę. Ż adnego prócz szampana, a nawet tego jedn ą szklank ę w ci ą gu całego wieczora i też mnie głowa boli. Teraz kazałem sobie poda ć dla nabrania animuszu, bo wybieram się w pewnej sprawie i jak pan widzi, jestem w szczególnym nastroju. Dlatego też pocz ą tkowo zamierzałem się ukryć, bo obawiałem si ę, że pan mi przeszkodzi. Zdaje się jednak — spojrzał na zegarek — że mog ę poś wi ę ci ć panu godzin ę czasu, jest dopiero wpół do piątej. Ach, wie pan, żebym miał jakiekolwiek zaj ę cie, gdybym był ziemianinem, ojcem, ułanem, fotografem, dziennikarzem... N-nic, żadnej specjalno ś ci! Czasami to jest bardzo nudne. Naprawd ę myślałem, że mi pan powie coś nowego. — Kim pan właściwie jest i po co pan tu przyjechał? — Kim jestem? Pan wie: szlachcicem, służyłem dwa lata w kawalerii, potem włóczyłem się tu, po Petersburgu, potem ożeniłem się z Marf ą Pietrown ą i mieszkałem na wsi. Oto cała moja biografia! — Pan, zdaje się, jest graczem? — Nie, jakim tam graczem. Jestem szulerem, nie graczem. — Czy pan był szulerem? — Tak, byłem szulerem. — I cóż, obrywał pan? — Zdarzało się. Bo co? — Zatem mógł pan wyzywa ć na pojedynek... I w ogóle jest to pewne urozmaicenie. — Nie bę d ę oponował, zreszt ą nie umiem filozofowa ć. Przyznam si ę panu, że głównie przyjechałem tu właściwie z powodu kobiet. 546 — Dopiero pan żonę pochował! — No tak — uśmiechn ął się Swidrygajlow z rozbrajaj ą c ą szczero ś ci ą. — Wi ę c co z tego? Zdaje się, że ma mi pan za złe, że tak si ę wyrażam o kobietach? — Chodzi panu o to, czy mam za złe rozpust ę?
— Rozpusta! Zaraz rozpusta! Zreszt ą mówmy po kolei, najpierw odpowiem panu co do kobiet w ogóle, lubi ę, wie pan, tak sobie pogaw ę dzi ć. Niech mi pan powie, dlaczego właściwie nie mam sobie pofolgowa ć? Dlaczego mam unika ć kobiet, kiedy jestem ich amatorem? Mam przynajmniej zaj ę cie. — Wi ę c przyjechał pan tu wyłącznie na rozpust ę? — No wię c co z tego? Powiedzmy, że na rozpust ę. Uczepił się pan tej rozpusty. Lubi ę takie pytania, bezpo ś rednie, bez obwijania w bawełnę. W rozpu ś cie jest przynajmniej coś stałego, opartego nawet na prawach natury, nie podlegaj ą cego fantazjom, coś, co jak rozżarzony wę gielek stale tli się we krwi, coś wiecznie podniecaj ą cego, czego przez bardzo długi czas, nawet przez lata całe nie można ugasi ć. Zgodzi si ę pan, że jest to swego rodzaju zaj ę cie? — Też ma się pan z czego cieszyć! To choroba, niebezpieczna choroba. — Jaki pan jest kra ń cowy! Zgadzam się, że to choroba jak wszystko, co przekracza miar ę, a tu zawsze się ją przekracza, ale po pierwsze, z jednym bywa tak, z drugim inaczej, a po wtóre, należ y oczywiś cie we wszystkim zachowa ć miar ę. Chociaż to wstr ę tne wyrachowanie, ale co robić? Gdyby nie to, to przecie ż trzeba by się chyba zastrzelić. Zgadzam się z tym, że porz ą dny człowiek powinien si ę nudzi ć, ale jednak... — A czy pan mógłby si ę zastrzelić? — Też coś! — żachn ął się Swidrygajłow ze wstr ę tem. — Niech pan z łaski swojej nie mówi o tym — dodał skwapliwie, bez fanfaronady cechuj ą cej wszystkie poprzednie jego wypowiedzi. Zmienił się nawet na twarzy. — Przyznaj ę, że to moja słaba strona, cóż robić: boj ę się śmierci i nie lubi ę, kiedy się o niej mówi. Wie pan, że jestem po trosze mistykiem? 547 — Ach, prawda! Widmo Marły Pietrowny! Czy ci ą gle jeszcze si ę panu ukazuje? — Niech pan nawet nie przypomina, w Petersburgu jeszcze si ę nie ukazywało, niech je diabli wezm ą! — krzykn ął ze złością. — Nie, mówmy lepiej o... a zreszt ą... Hm! Mam mało czasu, nie mog ę długo zosta ć z panem, a szkoda! Miałbym o czym pomówi ć. — Co, jakaś historia z kobiet ą? — Tak z kobiet ą, niespodziewana przygoda... nie, nie o tym chciałem mówi ć. — A ohyda, cała ohyda tego wszystkiego już pana nie razi? Nie ma pan już siły, by si ę zatrzyma ć? — Pan i do siły pretenduje? Che-che-che! Zdumiał mnie pan teraz, Rodionie Romanowiczu, chocia ż z góry wiedziałem, że si ę tym sko ń czy. Pan przecież prawi mi o rozpu ś cie i estetyce! Pan jest Schillerem, pan jest idealist ą! Oczywi ście wszystko tak by ć powinno i należałoby się dziwić, gdyby było inaczej, a jednak w rzeczywisto ś ci... Ach, jaka szkoda, że mam tak mało czasu, bo jest pan nadzwyczajnie interesuj ą cym osobnikiem! A propos, czy pan lubi Schillera? Ja go bardzo lubi ę. — A swoj ą drog ą straszny z pana pozer! — powiedział Raskolnikow z niejakim wstr ę tem. — Sk ą d ż e, słowo daj ę, że nie! — odpowiedział Swidrygaj-łow, śmiej ą c się. — A zreszt ą nie bę d ę się sprzeczał, niech bę dzie pozer. Dlaczego właściwie nie mam być pozerem, kiedy to takie niewinne. Siedem lat przesiedziałem u Marfy Piet-rowny na wsi i dlatego, natrafiwszy na tak m ą drego i ciekawego człowieka jak pan, po prostu ciesz ę si ę, że mog ę pogaw ę dzi ć. Wypiłem przy tym pół szklanki wina i troch ę uderzyło mi do głowy. Głównie zaś podnieca mnie pewna okoliczno ść, o której... zamilcz ę. A pan dok ą d? — zapytał nagle zaniepokojony. Raskolnikow wstał. Zrobiło mu si ę duszno, przykro i jakoś niezr ę cznie, że tu przyszedł. Przekonał się, że Ś widry gaj łów to najmarniejszy i najnikczemniejszy łajdak na świecie. 548 — Niech pan jeszcze zostanie, niech pan posiedzi — prosił Swidrygajłow. — Niech pan chociaż każe sobie podać herbaty. Niech pan posiedzi, ja przestan ę pleść głupstwa, nie
bę d ę mówił o sobie, ale opowiem panu coś. Chce pan, to, na przykład, opowiem panu, jak, mówi ą c pa ń skim stylem, „ratowała" mnie pewna kobieta? B ę dzie to jednocze ś nie odpowied ź na pierwsze pa ń skie pytanie, ta kobieta bowiem to siostra pana. Czy mog ę opowiedzie ć? Wypełnimy sobie czas. — Niech pan mówi, ale mam nadziej ę, że pan... — O, niech pan bę dzie spokojny! Awdotia Romanowna nawet w tak złym i pustym człowieku jak ja moż e wzbudzi ć jedynie najgłębszy szacunek. IV Prawdopodobnie wie pan o tym (zresztą, zdaje si ę, że sam panu o tym mówiłem), że siedziałem tutaj w wi ę zieniu za długi. Szło o bardzo dużą sum ę i nie miałem żadnych widoków, że bę d ę ją mógł zapłacić. Nie ma co si ę rozwodzi ć nad tym, jak mnie wtedy wykupiła Marfa Pietrowna. Pan wie, do jakiego stopnia ogłupienia moż e dojść czasami kobieta zakochana? To była kobieta uczciwa, zupełnie niegłupia (choć bez żadnego wykształcenia). Niech pan sobie wyobrazi, że ta zazdrosna i uczciwa kobieta zdecydowała się po wielu strasznych sprzeczkach i wyrzutach poniżyć się do zawarcia ze mn ą pewnego rodzaju kontraktu, którego przestrzegała przez cały czas naszego małżeństwa. Była bowiem znacznie starsza ode mnie i wiecznie przeż uwała jakieś goździki. Byłem na tyle podły, ale na swój sposób uczciwy, że oznajmiłem otwarcie, iż nie mog ę być jej bezwzgl ę dnie wierny. Doprowadziło ją to do szału, ale moja brutalna otwarto ść do pewnego stopnia jej się spodobała: „To znaczy, że nie chce mnie oszukiwa ć, skoro z góry o tym uprzedza", a dla zazdrosnej kobiety to jest najważ niejsze. Po długich płaczach stan ęła mi ę dzy nami nast ę puj ą ca umowa: po 549 pierwsze, nigdy jej me porzuc ę i zawsze bę d ę jej m ęż em; po drugie, nie wyjad ę nigdzie bez jej pozwolenia; po trzecie, nigdy nie bę d ę miał stałej kochanki; po czwarte, Marfa Pietrowna pozwala mi za to zaj ąć się czasami któr ąś z dziewcz ą t ze służby, lecz nie inaczej, jak w poufnym porozumieniu z Marf ą Pietrowna; po pi ąte, Boże zachowaj, żebym się ośmielił zainteresowa ć kobiet ą z naszej sfery; po szóste, o ile, bro ń Boż e, obudzi si ę we mnie jakaś wielka, powa ż na nami ę tno ść, to natychmiast mam si ę jej z tego zwierzyć. O ostatni punkt była przez cały czas zreszt ą dosy ć spokojna. Bo to była m ą dra kobieta, a wię c musiała uważ ać mnie za rozpustnika i dziwkarza niezdolnego do powa ż nego uczucia. Ale całe nieszcz ęś cie polegało na tym, że kobieta m ą dra a kobieta zazdrosna to dwie rzeczy różne. Zreszt ą, żeby móc obiektywnie oceniać pewnych ludzi, należ y z góry wyrzec się uprzedze ń i tych nawyków, jakie wyrabiamy sobie w stosunku do naszego codziennego otoczenia. Na pa ń ski są d mam prawo liczyć bardziej niż na czyjkolwiek inny. Być moż e, słyszał pan o Marfie Pi ętrownie wiele głupstw i śmiesz-nostek. Rzeczywi ście, miała sporo nader śmiesznych przyzwyczaje ń. Ale powiem panu otwarcie, że szczerze żałuję, iż wyrz ą dziłem jej tyle przykroś ci. No, dosy ć chyba będzie, jak na zupełnie przyzwoit ą oraison funebre1 najczulszego m ęż a dla najczulszej żony. Podczas naszych kłótni najcz ęś ciej milczałem i nie denerwowałem si ę i ta dżentelmeneria prawie nigdy nie chybiała celu. Działało to na nią i podobało się jej, nieraz była nawet dumna ze mnie. Ale mimo to siostry pa ń skiej nie wytrzymała. I jak to si ę stało, że zdecydowała si ę wzi ąć do domu na guwernantk ę tak ą prześliczn ą dziewczyn ę! Tłumacz ę to sobie tym, że sama była kobiet ą nami ę tn ą i wrażliw ą i po prostu zakochała si ę, dosłownie zakochała si ę w pa ń skiej siostrze. No, ta Awdotia Romanowna! Od pierwszego rzutu oka doskonale zrozumiałem, że tu si ę nic nie da zrobi ć i — wie pan? — postanowiłem nawet nie spojrze ć na ni ą. Ale sama zrobiła 1 Oraison funebre (fr.)— mowa pogrzebowa. 550
pierwszy krok, czy uwierzy pan w to? Czy pan wierzy, że doszło do tego, że Marfa Pietrowna była na mnie z pocz ą tku zła, że nic o pa ń skiej siostrze nie mówiłem i że kwitowałem milczeniem ci ą głe zachwyty nad nią? Nie rozumiałem, o co jej szło. Oczywiś cie Marfa Pietrowna opowiedziała Awdotii Romano-wnie wszystko o mnie, ze szczegółami. Miała nieszcz ę sny zwyczaj opowiadania o naszych tajemnicach rodzinnych absolutnie wszystkim i cią gle si ę skarż yła na mnie. Czy mogła omin ąć now ą, nadzwyczajn ą przyjaciółkę? Przypuszczam, że w ogóle o niczym innym nie mówiły, tylko o mnie, i bez w ątpienia Awdotia Romanowna została wtajemniczona w te wszystkie ponure bajdy, które o mnie kr ąż yły... Założę si ę, że pan równie ż słyszał już o czym ś w tym rodzaju. — Słyszałem. Łużyn oskar ż ył pana o spowodowanie śmierci dziecka. Czy to prawda? — Niech pan z łaski swojej zostawi w spokoju tego rodzaju świ ń stwa — z obrzydzeniem i niech ę ci ą odparł Swidrygajłow. — Jeżeli pan koniecznie chce wiedzie ć coś o tej bzdurze, to kiedy ś opowiem panu, a teraz... — Słyszałem równie ż o jakimś służącym na wsi, że pan takż e coś tam zawinił. — Bardzo pana prosz ę, dosyć! — przerwał Swidrygajłow z wyra ź nym zniecierpliwieniem. — Czy to czasami nie był ten sam służący, który po śmierci przychodził panu nabijać fajk ę... jak mi to pan sam opowiadał? — irytował się coraz bardziej Raskolnikow. Swidrygajłow spojrzał uważ nie na Raskolnikowa, któremu się zdawało, że w spojrzeniu tym błysnął drwi ą cy uśmiech, ale Swidrygajłow pohamował si ę i odpowiedział bardzo układnie. — Właśnie ten. Widz ę, że pana równie ż wszystko to bardzo interesuje i bę d ę uważ ał za swój obowi ą zek przy pierwszej sposobno ś ci zadowolić pod każ dym wzgl ę dem pa ń sk ą ciekawo ść. Niech to diabli! Widz ę, że rzeczywi ś cie mogłem się komu ś wydać postaci ą romantyczn ą. Niech wię c sam pan os ą dzi, jak dalece winienem wdzi ę czno ść Marfie Pietrownie za to, że 551 imopowiauafa o mnie pansKiej siostrze tyle ciekawych i tajemniczych historii. Nie ośmiel ę się ocenia ć wraż enia, jakie to wywarło, w każ dym razie było dla mnie korzystne. Mimo całego zrozumiałego wstr ę tu Awdotii Romanowny do mnie i ówczesnego mego ponurego i odpychaj ą cego wygl ą du zrobiło się jej w ko ń cu żal zmarnowanego człowieka. A gdy młoda dziewczyna żałuje kogoś, jest to dla niej najgroź niejsze. Wtedy na pewno zechce „ratowa ć" i nawróci ć, odrodzić i wskaza ć szlachetniejsze cele, wskrzesi ć do nowego życia i nowej działalności. Wiadoma rzecz, że wszystko moż na sobie wymarzy ć. Od razu zrozumiałem, że ptak sam wpada w sidła, i z kolei sam si ę przygotowałem. Pan, zdaje si ę, marszczy brwi. To bez powodu, pan przecie ż wie, że się sko ń czyło na niczym. (Do licha, ile ja tego wina pij ę!)Wie pan, zawsze żałowałem, od pierwszej chwili, że pa ń ska siostra nie urodziła się w drugim lub trzecim wieku naszej ery jako córka jakiego ś ksi ążątka, namiestnika lub prokonsula1 w Azji Mniejszej. Niew ą tpliwie zostałaby m ę czennic ą i na pewno z uś miechem zniosłaby szarpanie piersi rozpalonymi obc ę gami. Poszłaby dobrowolnie na ofiar ę, a w czwartym albo pi ątym wieku uciekłaby na pustyni ę egipsk ą i tam żywiła si ę korzonkami, ekstazami i widzeniami. Marzy tylko o tym, żeby już nareszcie pocierpie ć za kogo ś, a jak si ę jej nic takiego nie zdarzy, to gotowa jeszcze rzuci ć si ę z okna. Słyszałem coś o niejakim panu Razumichinie. To podobno chłopak rozs ą dny (jak świadczy samo nazwisko, pewno student), niech wię c pilnuje pa ń skiej siostry. Jednym słowem, zdaje mi się, że się na niej poznałem, co poczytuj ę sobie za zaszczyt. Ale wtedy, na pocz ą tku naszej znajomo ś ci, pan wie, jak to bywa, byłem lekkomysiniejszy i głupszy, źle patrzyłem, źle widziałem. Niech to diabli, czemu ona jest taka ładna? Ja nie jestem
winien! Krótko mówi ą c, zacz ęło się to u mnie od ataku szalonej nami ę tno ś ci. Awdotia Romanowna jest strasznie, nieprawdopodobnie, niesłychanie cnotliwa. (Niech pan zauwa ż y, że 1 Prokonsul — zarz ą dca prowincji w staroż ytnym Rzymie. 552 mówi ę to panu o siostrze, podaj ę jako fakt. Cnotliwa jest aż chorobliwie mimo swej otwartej głowy i to jej zaszkodzi.) Służyła u nas wtedy pewna dziewczyna, Paraszka, czarnooka, śwież o sprowadzona z innej wsi, przedtem jej nie widywałem. Bardzo była ładna, ale niemo żliwie głupia: rozryczała się, narobiła wrzasku na całe podwórko i zrobił się skandal. Pewnego razu, po obiedzie, Awdotia Romanowna umyślnie odszukała mnie, gdy byłem sam w ogrodzie, i zażą dała, z błyszcz ą cymi oczami, żebym zostawił w spokoju biedn ą Paraszk ę. To była chyba pierwsza nasza rozmowa w cztery oczy. Ja oczywi ś cie poczytywałem sobie za zaszczyt uczyni ć zado ść jej żądaniu, udałem skruszonego, zmieszanego, jednym słowem, dobrze odegrałem swoj ą rolę. Zbliżyliś my się, zacz ęły się tajemne rozmowy, nauki moralne, prośby, błagania, nawet łzy — czy pan uwierzy? — nawet łzy!Jak ą to siłę ma u niektórych panien nami ę tno ść do propagandy! Rozumie się, że zwaliłem wszystko na swój los, udawałem spragnionego i garn ą cego si ę do światła, a wreszcie użyłem najsilniejszego i niezawodnego środka podbijania serc kobiecych, środka, który jeszcze nigdy nikogo nie zawiódł i który działa na wszystkie, bez żadnego wyj ą tku. To znany środek — pochlebstwo. Nie ma nic trudniejszego na świecie niż szczero ść i nie ma nic łatwiejszego niż pochlebstwo. Jeż eli w szczero ś ci zabrzmi choć odrobina fałszu, to momentalnie zachodzi dysonans, a po nim — skandal. Jeżeli w pochlebstwie nawet wszystko jest fałszem, to jest ono równie miłe i słucha go się z przyjemno ś ci ą, wprawdzie z dosy ć prymitywn ą przyjemno ś ci ą, ale z przyjemno ś ci ą. Nawet w najprymitywniejszym pochlebstwie na pewno przynajmniej połowa wydaje si ę prawd ą. I to bez wzgl ę du na stopie ń rozwoju człowieka i sfer ę. Nawet westalk ę moż na uwieść pochlebstwem, cóż dopiero zwykłego śmiertelnika. Ś miech mnie zawsze ogarnia, ilekroć przypomn ę sobie, jak uwiodłem raz pewn ą dam ę, bardzo przywi ą zan ą do swego m ęż a, do swoich dzieci i do swoich cnót. Jakie to było zabawne i jak mało było przy tym zachodu! Dama zaś rzeczywi ś cie była 553 cnotliwa, przynajmniej na swój sposób. Cała moja taktyka polegała na tym, że po prostu byłem stale olśniony i korzyłem si ę przed jej cnot ą. Schlebiałem jej wprost haniebnie, doprowadziłem, na przykład, do uścisku rę ki czy nawet tylko spojrzenia i natychmiast zaczynałem robić sobie głośno wyrzuty, że zdobyłem to siłą, że ona się broniła, broniła tak, że na pewno nic bym nie wskórał, gdyby nie moje zepsucie, że ona w swej niewinno ś ci nie przewidziała podst ę pu i uległa niechc ą cy, nie wiedz ą c o tym, nie zdaj ą c sobie sprawy i tak dalej, i tak dalej. W ko ń cu osi ą gn ąłem wszystko, a moja dama była w dalszym ci ą gu głęboko przekonana, że jest niewinna i cnotliwa, że spełnia wszystkie swoje obowi ą zki i powinno ś ci, a upadła zupełnie niechc ą cy. Jakże była wściekła na mnie, kiedy w ko ń cu oznajmiłem jej, że tak samo szukała upojenia, jak ja. Biedna Marfa Pietrowna też była ogromnie wrażliwa na pochlebstwa i gdybym tylko chciał, to na pewno jeszcze za życia przepisałaby na mnie cały maj ątek. (A jednak pij ę bardzo dużo wina i gadam.) Mam nadziej ę, że nie obrazi si ę pan, gdy powiem, że podobnie dziać si ę zacz ęło z Awdoti ą Romanown ą. Tylko że byłem głupi, niecierpliwy i zepsułem całą spraw ę. Już przedtem Awdotii Romanownie kilkakrotnie nie spodobał si ę wyraz moich oczu, czy pan da wiar ę? Coraz niebaczniej i coraz mocniej zapalał si ę w nich jakiś ogie ń, który ją przera ż ał i który w ko ń cu znienawidziła. Nie ma co wdawa ć si ę w szczegóły, dość że odsun ęła się ode mnie. Tutaj znowu paln ąłem głupstwo. Zacz ąłem w ordynarny sposób zn ę ca ć się nad całą tą propagand ą i nawracaniem. Paraszka znowu wyst ą piła na widowni ę i nie ona jedna. Jednym słowem, zacz ęła si ę Sodoma. Ach, gdyby pan widział,
Rodionie Romanowiczu, choć raz w życiu, jak pa ńska siostra potrafi błyskać oczami! To nic, że jestem teraz pijany i wypiłem całą szklank ę wina, mówi ę prawd ę; zapewniam pana, że śniło mi si ę to spojrzenie. Nie mogłem już znieść szelestu jej sukni. Naprawd ę myślałem, że trafi mnie apopleksja, nigdy nie wyobra ż ałem sobie, że mog ę dojść do takiego zapami ę tania. Krótko mówi ą c, należ ało się pogodzi ć, ale to już było niemo ż554 liwe. I niech pan sobie wyobrazi, co wtedy zrobiłem. Do jakiego stopnia nami ę tno ść może człowieka zaślepić! Niech pan nigdy nie zabiera si ę do niczego w takim stanie! Uwa ż aj ą c, że Awdotia Romanowna w gruncie rzeczy jest przecież nę dzark ą (ach, przepraszam, nie to chciałem... zreszt ą, czy to nie wszystko jedno, jakim słowem wyraż amy to poj ę cie?), żyje z pracy rąk, utrzymuje matk ę i pana (ach, do diabła, znowu mi si ę pl ą cze...), postanowiłem zaproponowa ć jej wszystkie moje pieni ą dze (mogłem mieć wtedy ze trzydzieś ci tysi ę cy), aby uciekła ze mn ą, choć by tutaj, do Petersburga. Rozumie się samo przez się, że z miejsca zaprzysi ą głbym jej wieczn ą miłość, wierno ść i tak dalej. Czy da pan wiar ę, że byłem tak dalece zakochany, iż gdyby mi wtedy powiedziała: zarżnij czy otruj Marf ę Pietrown ę i oże ń się ze mn ą, zaraz byłoby to zrobione! Ale sko ń czyło się wszystko katastrof ą, jak panu wiadomo. Moż e pan sobie wyobrazi ć, w jak ą wściekłość wpadłem, gdy dowiedziałem si ę, że Marfa Pietrowna wynalazła sk ą dś tego łajdaka Łuż yna i omalż e nie zmajstrowała małżeństwa, które w gruncie rzeczy byłoby tym samym, co ja proponowałem. Czyż nie? Czyż nie tak? Wszak tak? Zauwa ż yłem, że pan zacz ął słuchać bardzo uważ nie... interesuj ą cy młodzień cze... Swidrygajłow w podnieceniu uderzył pi ęś ci ą w stół. Był czerwony. Raskolnikow widział, że szklanka czy półtorej szklanki szampana, któr ą wypił małymi łykami, uderzyła mu do głowy, i postanowił skorzysta ć z okazji. Swidrygajłow wydawał mu si ę bardzo podejrzany. — Po tym wszystkim pewny jestem, że i teraz przyjechał pan tu wyłącznie dla mojej siostry — powiedział otwarcie, bez ogródek, aby go bardziej jeszcze sprowokowa ć. — E, niech pan da spokój — Swidrygajłow jakby si ę opami ę tał — przecież mówiłem panu... a poza tym pa ń ska siostra mnie nie znosi. — Tego jestem pewien, ale nie o to teraz chodzi. — Pan jest pewien, że mnie nie znosi? — Swidrygajłow przymru ż ył oczy i uśmiechn ął się drwi ą co. — Ma pan racj ę, nie 555 lubi mnie. Ale niech pan nigdy nie rę czy w sprawach mi ę dzy małżonkami lub kochankami. Tam zawsze jest jakiś kącik, o którym nie wie nikt prócz tych dwojga. Pan ręczy, że Awdotia Romanowna patrzyła na mnie ze wstr ę tem? — Z niektórych pa ń skich słów i półsłówek w toku rozmowy wnioskuj ę, że pan i teraz nie wyrzekł si ę widoków i zdecydowanych zamiarów w stosunku do Duni, rozumie si ę, nikczemnych zamiarów. — Jak to? Wyrwały mi si ę jakieś takie słowa? — zlą kł się nadzwyczaj naiwnie Swidrygajłow, nie zauwa ż ywszy nawet epitetu określaj ą cego jego zamiary. — I teraz się panu wyrywaj ą. Dlaczego, na przykład, tak si ę pan boi? Czego si ę pan tak przestraszył teraz? — Ja si ę przestraszyłem, ja się boj ę? Pana? To raczej pan powinien si ę mnie bać, cher amż 1. Co za dziki pomysł... A zreszt ą jestem pijany, widz ę to, znowu omal się nie wygadałem. Do diabła z winem! Hej, poda ć wody! Złapał butelk ę i bez ceremonii wyrzucił ją przez okno. Filip przyniósł wod ę. — To wszystko bzdury — mówił Swidrygajłow, umoczywszy serwetk ę i przyłożywszy ją do czoła — jednym słowem zamkn ę panu usta i wszystkie pa ń skie podejrzenia zetr ę na miazg ę. Czy wiadomo panu na przykład, że ja si ę żeni ę? — Już przedtem mówił mi pan o tym.
— Mówiłem? Zapomniałem. Ale wtedy nie mogłem mówi ć na pewno, bo nawet jeszcze nie widziałem panny. Miałem dopiero zamiar. A teraz mam już narzeczon ą, wszystko załatwione i gdyby nie pilne sprawy, których nie mog ę odłożyć, bezwarunkowo zabrałbym pana i zaraz zawiózł do niej. Bo chc ę si ę pana poradzi ć. Ach, do diabła!Mam tylko dziesi ęć minut czasu. Niech pan spojrzy na zegarek. Zreszt ą powiem panu, że to bardzo ciekawa sprawa to moje małżeństwo, oczywi ś cie w swoim rodzaju. A pan dok ą d? Znowu pan chce odej ść? 1 Cher ami (fr.)— drogi przyjacielu. 556 — Nie, teraz już nie odejd ę. — Wcale pan nie odejdzie? Zobaczymy! Zawioz ę tam pana, naprawd ę, pokażę panu narzeczon ą, ale nie teraz, już czas na pana. Pan na prawo, a ja na lewo. Czy pan zna tę Resslich? Tę Resslich, u której teraz mieszkam? Słyszy pan? No, niech pan tylko pomy ś li! To ta sama, o której mówi ą, że ta dziewczyna, co to w wodzie, zim ą... Słyszy pan? Czy pan słucha? Wi ę c to ona wszystko mi urz ą dziła: smutno ci jest, powiada, rozerwij się. Bo ja jestem człowiekiem ponurym, smutnym. Pan myśli, że ja jestem wesoły? Nie, smutny: krzywdy nikomu nie robi ę, siedz ę w kącie, czasami przez trzy dni nie odzywam si ę słowem. A ta szelma Resslich, mówi ę panu, co ona sobie wykombinowała: znudz ę si ę, rzuc ę żonę i wyjad ę, a żona jej wpadnie w łapy, puści ją w kurs, w naszej sferze albo i wyż ej. Wi ę c powiada, jest tu pewien emerytowany urz ę dnik, sparaliżowany, trzeci rok na fotelu, bez władzy w nogach. Jego żona to damulka roztropna. Syn pracuje gdzieś na prowincji, ale rodzicom nie pomaga. Córka wyszła za m ąż i nie bywa u nich.Na karku maj ą dwóch małych siostrze ń ców (własnych dzieci było im za mało)i odebrali teraz z gimnazjum, przed uko ń czeniem, dziewczyn ę, swoj ą najmłodsz ą córk ę. Za miesi ą c sko ń czy dopiero szesna ś cie lat, wię c bę dzie moż na wyda ć ją za m ąż. I to właśnie za mnie. Pojechali ś my tam. Tak jakoś u nich jest zabawnie; przedstawiam si ę: ziemianin, wdowiec, ze znanej rodziny, ustosunkowany, bogaty. Co z tego, że ja mam pięćdziesi ą tk ę, a ona nie ma jeszcze szesnastu? Kto na to zwraca uwag ę? A rzecz nę c ą ca, co? Przecie ż nę c ą ca? Cha! cha! Ż eby pan widział, jak ja rozmawiałem z tatusiem i mamusi ą! Zapłacić warto, żeby zobaczy ć mnie wtedy. Wchodzi ona, dyga, no niech pan sobie wyobrazi, jeszcze w krótkiej sukience, pą czek nie rozwini ę ty, czerwieni się i płonie jak zorza (powiedziano jej, rozumie si ę). Nie wiem, jaki pan ma gust co do kobiecych twarzy, ale według mnie takie szesna ś cie lat, takie jeszcze dziecinne oczy, taka nieś miałość i łzy wstydu w oczach to lepsze od urody, a ta jest przy tym śliczna jak obrazek. Jasne włoski w drobnych 557 loczkach, kę dzierzawe, usteczka pulchniutkie, pą sowe, nóżki cudo!... Poznaliś my się, powiedziałem, że spiesz ę się, bo musz ę pozałatwiać pilne sprawy rodzinne, wię c na drugi dzie ń, to jest onegdaj, były zar ę czyny. Teraz, jak tam przychodz ę, to zaraz ją na kolana i już nie puszczam... No, płonie jak zorza, a ja całuję co chwila. Mamusia, a jakże, perswaduje jej, że to twój m ąż i że tak być powinno, jednym słowem, sama rozkosz! Takie narze-cze ń stwo to chyba naprawd ę jest przyjemniejsze od małżeństwa. W tym jest to, co się nazywa la natur ę et la veritei\ Cha! Cha! Dwa razy z nią rozmawiałem — wcale niegłupia dziewczyna, czasami spojrzy na mnie ukradkiem, aż mnie ciarki przejd ą. A wie pan, twarzyczka Madonny Rafaela. Bo przecież Madonna Syksty ń ska ma cierpi ąc ą twarz op ę tanej, nie zauwa ż ył pan tego? No, wię c coś w tym rodzaju. Na drugi dzie ń po zar ę czynach przyniosłem prezentów za jakieś tysi ą c rubli: garnitur brylantowy, drugi z pereł, srebrn ą szkatułkę z przyborami toaletowymi, o, takiej wielkoś ci, że aż jej, Madonny, twarzyczka stan ęła w pą sach. Wzi ąłem ją wczoraj na kolana, widocznie jednak zbyt bezceremonialnie, bo łzy stan ęły jej w oczach, ale stara się je ukryć, cała płonie. Na
chwil ę wyszli wszyscy z pokoju, zostaliś my sami, a ona nagle rzuca mi si ę na szyj ę (pierwszy raz z własnej inicjatywy), obejmuje mnie obydwiema rączkami, całuje i przysi ę ga, że bę dzie mi posłuszną, dobr ą i wiern ą żon ą, że mnie uszcz ęśliwi, że po świ ęci mi całe życie, każ d ą chwil ę swego życia, wszystko, wszystko, wszystko, a w zamian pragnie, abym ją tylko szanował, i powiada, wi ę cej „nie potrzebuje nic, nic, nic, żadnych prezentów!" Musi pan si ę zgodzi ć, że wysłuchać sam na sam podobnego wyznania takiego szesnastoletniego aniołeczka z dziewiczym rumie ń cem na twarzy, łezką entuzjazmu w oczach, musi pan przyzna ć, że to jest chyba dosy ć przyjemnie! Prawda, że przyjemnie? Przecież to jest coś warte? Jest coś warte, co? No... no niech ż e pan słucha... pojedzie pan ze mn ą do mojej narzeczonej... tylko nie teraz! 1 La natur ę et la verite (fr.)— natura i prawda. 558 — Jednym słowem, podnieca pana ta potworna różnica wieku i poziomu. Czy rzeczywi ś cie zamierza się pan ożenić? — A co? Oczywi ś cie. Każdy myśli o sobie, a najweselej jest temu, kto potrafi lepiej od innych samego siebie nabrać. Cha! cha! Co pan tak zabrn ął po uszy w cnot ę? Prosz ę mnie nie pot ę pia ć, dobrodzieju, ja jestem człowiek grzeszny. Che! che! che! — A jednak zaj ął się pan dzieć mi Katarzyny Iwanowny. Zreszt ą... zreszt ą, miał pan w tym swoje wyrachowanie. Teraz wszystko zrozumiałem. — W ogóle lubi ę dzieci, bardzo lubi ę — roześ miał się Swidrygajłow. — Na ten temat mog ę panu opowiedzie ć nadzwyczaj ciekaw ą histori ę, która dotychczas jeszcze si ę cią gnie. Pierwszego dnia po przyjeź dzie obszedłem różne tutejsze spelunki, po siedmiu latach nieobecno ś ci po prostu rzuciłem si ę na to. Zauwa ż ył pan zapewne, że nie szukam spotkania ze swoj ą dawn ą kompani ą, dawnymi przyjaciółmi i kompanami. I jak najdłużej bę d ę się starał trzyma ć od nich z dala. Wie pan, na wsi drę czyły mnie śmiertelnie wspomnienia o tych wszystkich tajemniczych miejscach i dziurach, w których ten, kto się na tym zna, duż o moż e znaleźć. Niech to diabli porw ą! Lud si ę rozpija, wykształcona młodzież z bezczynno ś ci marnuje si ę w nierealnych snach i mrzonkach, wyrodnieje w teoriach; nazjeż dż ało się sk ą d ś Ż ydów, zbijaj ą pieni ą dze, wszyscy pozostali zaś oddaj ą się rozpu ś cie. Od razu powiało na mnie od tego miasta znajomym zapachem. Trafiłem na jakiś tak zwany ta ń cuj ą cy wieczorek — spelunka straszna (a ja właśnie lubi ę brudne spelunki), naturalnie kankan odchodzi niebywały. Za moich czasów takich nie widziałem, to jest post ę p. Patrz ę, dziewczynka trzynastoletnia, ładniutko ubrana, ta ń czy z jakim ś wirtuozem, a drugi przed ni ą, vis-d-visi. Pod ścian ą siedzi jej matka. No, mo że pan sobie wyobrazić, co to był za kankan! Dziewczynka się wstydzi, czerwieni, wreszcie się obraż a i zaVis-d-vis (h.)— naprzeciw. 559 czyna piaKac. winuoz ooejmuje ją, Kr ę ci m ą, wyczynia przea ni ą różne wywijasy, a wszyscy wokoło śmiej ą się i krzycz ą: „Słusznie, racja! Niech nie przyprowadzaj ą tu dzieci!" Lubi ę w takich chwilach tę nasz ą publiczk ę, nawet kankanow ą. Gwiż dżę na to, czy to jest słuszne, czy nie. Wiedziałem, co mam zrobić. Przysiadłem się do matki, zaczynam od tego, że jestem przyjezdny, że to są gbury nie umiej ą ce pozna ć się na prawdziwych cnotach i oddać należ ny szacunek. Dałem do zrozumienia, że mam duż o pieni ę dzy, i zaproponowałem, że odwioz ę je swoj ą karet ą. Odstawiłem je do domu, zapoznałem si ę z nimi (podnajmuj ą jak ąś klitk ę, tylko co przyjechały).Oś wiadczyły mi, że znajomo ść ze mn ą moż e być dla nich tylko zaszczytem. Dowiedziałem się, że nic absolutnie nie posiadaj ą, że przyjechały starać się o coś w jakimś tam urz ę dzie. Ofiarowałem swoje usługi, pieni ą dze. Powiedziały mi, że przez omyłkę trafiły na ów wieczór, bo myślały, że to naprawd ę jest nauka tań ca. Proponuj ę ze swej strony pomóc młodej pannie w kształceniu
się w tań cach i języku francuskim, co zostaje przyj ę te z zachwytem, jako zaszczyt. Znajomo ść ta trwa do tej chwili... Chce pan, pójdziemy tam razem, tylko nie teraz. — Niech pan przestanie, niech pan mi nie opowiada tych swoich podłych, nikczemnych historyjek, rozpustny, marny, lubieżny człowieku! — Schiller, nasz Schiller, istny Schiller! Ou va-t-elle la vertu se mc/zer1? A ja właśnie bę d ę panu umy ślnie takie historyjki opowiadał, żeby się napawa ć pa ń skimi okrzykami zgorszenia. Co za rozkosz! — A jakże! Przecie ż ja tu robi ę z siebie durnia — warkn ął ze złością Raskolnikow. Swidrygajłow pę kał ze śmiechu. Zawołał wreszcie Filipa, zapłacił i zacz ął zbiera ć si ę do odejś cia. — No tak, spiłem si ę, assez causel — powiedział. — Rozkosz! 1 Ou va-t-elle... (fr.)— Gdzie też si ę cnota nie gnieździ? 560 — INO pewnie, ze to rozkosz dla pana! — zawołał Raskol-nikow, wstaj ą c równie ż. — To rozkosz dla takiego zszarganego rozpustnika opowiada ć o tego rodzaju przygodach, zwłaszcza gdy planuje si ę jak ąś now ą potworno ść w tym że rodzaju, i to opowiada ć takiemu człowiekowi, jak ja w takich okoliczno ś ciach... To podnieca. — No, skoro tak — odpowiedział Swidrygajłow, ze zdziwieniem przygl ą daj ą c się Raskolnikowi — skoro tak, to z pana też porz ą dny cynik. W każ dym bą dź razie ma pan w sobie solidne zadatki. Pan duż o wie, dużo umie... ale zrobić też pan wiele potrafi. Dość jednak. Szczerze żałuję, że tak krótko mogłem z panem porozmawia ć, ale nie ucieknie mi pan... Niech no pan tylko poczeka... Wyszli z traktierni. Swidrygajłow był jednak nie bardzo podchmielony. Wino tylko na chwil ę uderzyło mu do głowy, a teraz trzeź wiał prę dko. Był zamy ślony i bardzo czym ś zafrasowany. Szykował si ę widocznie do czego ś, co go podniecało i niepokoiło. W stosunku do Raskolnikowa zmienił ton, był coraz bardziej opryskliwy i drwi ą cy. Raskolnikow zauwa ż ył to i poczuł niepokój. Swidrygajłow wydał mu si ę bardzo podejrzany. Postanowił go śledzić. Wyszli na ulic ę. — Pan na prawo, a ja na lewo lub odwrotnie — powiedział Swidrygajłow — tak czy inaczej adieu, mon plaisir1, do miłego zobaczenia! Skr ę cił na prawo, w stron ę placu Siennego. Raskolnikow ruszył za nim. — A co to znowu! — krzykn ął Swidrygajłow, odwracaj ą c si ę. — Zdaje si ę, że powiedziałem... 1 Adieu, mon plaisir (fr.)— żegnaj, moja rado ś ci. 561 — To znaczy, że ja pana teraz me opuszcz ę. — Co-o-o? Obaj zatrzymali si ę i patrzyli na siebie, mierz ą c si ę wzrokiem. — Z całej tej pa ń skiej półpijanej gadaniny — zacz ął ostro Raskolnikow — wywnioskowałem niezbicie, że pan nie tylko nie poniechał swoich zamiarów w stosunku do mojej siostry, ale że pan jest nimi bardziej niż kiedykolwiek zaj ęty. Wiem, że siostra odebrała dziś rano jakiś list. Pan przez cały czas jakoś nie mógł usiedzie ć na miejscu... Przypu ść my nawet, że po drodze znalazł pan sobie jak ąś żon ę, ale to jest rzecz bez znaczenia. Chc ę się przekona ć osobi ś cie... Raskolnikow chyba sam nie bardzo wiedział, o co mu idzie i o czym chce si ę przekona ć osobiście. — Ach, tak! Chce pan, żebym wezwał policj ę? — Niech pan wzywa!
Stali przez chwil ę na wprost siebie. Wreszcie Swidrygajłow, przekonawszy si ę, że Raskolnikow nie zl ą kł si ę groź by, zmienił ton i zawołał wesoło, po przyjacielsku: — Dobry pan jest! Umyślnie nie mówiłem z panem o pa ń skiej sprawie, choć oczywi ś cie drę czy mnie ciekawo ść. To fantastyczna historia! Odłożyłem to sobie na drugi raz, ale zaiste pan potrafi zmarłego zniecierpliwi ć... Wi ę c chod ź my, ale uprzedzam z góry: teraz wpadn ę na chwilk ę do domu po pieni ą dze, potem zamykam mieszkanie, bior ę doroż k ę i na cały wieczór jad ę na Wyspy. Chce pan udać się tam ze mn ą? — Wst ą pi ę tymczasem do Sofii Siemionowny przeprosić ją, że nie byłem na pogrzebie. — Jak pan chce, lecz Sofii Siemionowny nie ma w domu. Poszła ze wszystkimi dziećmi do pewnej waż nej damy, mojej dawnej znajomej, staruszki, opiekunki jakichś zakładów dla sierot. Oczarowałem tę dam ę, wpłacaj ą c pieni ą dze za trzy sierotki po Katarzynie Iwanownie, daj ą c prócz tego ofiar ę na zakład, wreszcie opowiadaj ą c jej ze wszystkimi szczegółami histori ę Sofii Siemionowny. Efekt był niesłychany. I dlatego Sofi ę Siemionown ę wezwano dzisiaj do hotelu, gdzie owa dama tymczasowo rezyduje, po powrocie z letniska. 562 — Nie szkodzi, mimo to wst ą pi ę. — Jak pan sobie życzy, lecz ja z panem nie pójd ę, bo i po co! Prawie dochodzimy. Niech mi pan powie, jestem pewny, że pan patrzy na mnie tak podejrzliwie dlatego, że byłem na tyle delikatny i dotychczas nie niepokoiłem pana pytaniami... pan rozumie? Wydaje si ę to panu czym ś niezwykłym; założę się, że mam racj ę! No i bą dź tu delikatny. — I podsłuchuj pod drzwiami! — A, o to panu chodzi! — roześ miał si ę Swidrygajłow. — Dziwiłbym si ę, gdyby po tym wszystkim nie poruszył pan i tego tematu. Cha! cha! Jakkolwiek coś nieco ś zrozumiałem z tego, co pan tam... wtedy... nabroił i sam opowiadał Sofii Siemionownie, ale jednak nie całkiem. Moż e jestem zupełnie zacofany i nic już zrozumie ć nie mog ę. Niech mi pan, mój drogi, wytłumaczy! Niech pan mnie oś wieci co do najnowszych zasad. — Nic pan nie mógł słyszeć, kłamie pan! — Ależ ja nie o tym mówi ę, nie o tym (choć zreszt ą coś niecoś jednak słyszałem). Mam na myśli te cią głe pa ń skie ochy i achy! To Schiller oburza si ę w panu co chwila. Teraz znowu: nie podsłuchuj pod drzwiami. Jeżeli tak, to niech pan idzie i zawiadomi władze, że oto właśnie przytrafił mi si ę taki a taki casus1: w teorii znalazła si ę malutka omyłka. Jeż eli zaś jest pan pewien, że pod drzwiami nie wolno podsłuchiwać, moż na natomiast walić, czym si ę tylko da, stare baby dla swojej przyjemno ś ci, to niech pan wyjedzie jak najpr ę dzej do Ameryki! Niech pan ucieka, młody człowieku! Moż e jest jeszcze czas. Szczerze panu mówi ę. Nie ma pan pieni ę dzy? Dam panu na drog ę. — Zupełnie o tym nie myśl ę — przerwał mu Raskolnikow ze wstr ę tem. — Rozumiem (niech pan si ę zreszt ą nie trudzi, jeśli pan nie chce, może pan mi nie mówi ć wiele), wiem, jakie problemy pana trapi ą: moralne, co? Problemy obywatela i człowieka? A niech Casus (lać.)— przypadek. 563 pan da sobie z nimi spokój, po co to panu teraz? Che! che! Ci ą gle si ę pan jeszcze czuje obywatelem i człowiekiem? Jeśli tak, to po co było si ę pcha ć, nie trzeba było brać si ę do nie swoich spraw. Niech pan si ę zastrzeli; co, nie ma pan ochoty? — Pan, zdaje się, celowo usiłuje mnie zirytowa ć, żebym tylko zostawił pana teraz samego... — Dziwak z pana! No, jesteś my już na miejscu, oto schody. Widzi pan, to jest wej ście do mieszkania Sofii Siemionowny, sam pan zobaczy, że nie ma nikogo. Nie wierzy pan? Kaper-naumow panu powie, ona tam zostawia klucz. A oto i sama madame de
Kapernaumow, co? Co? (ona jest troch ę głucha). Wyszła? Dok ą d? Słyszał wi ę c pan? Nie ma jej i nie bę dzie, moż e dopiero późno wieczorem. Chod ź my teraz do mnie. Przecie ż chciał pan iść do mnie? Zatem jesteś my u mnie. Madame Resslich nie ma w domu. Ta kobieta ma wiecznie jakieś kłopoty, ale to dobra kobieta, zapewniam pana... Na pewno by się panu przydała, gdyby pan zechciał być troch ę rozs ą dniejszy. Widzi pan: bior ę z biurka tę oto pię cioprocentow ą obligacj ę (mam ich jeszcze sporo!),pójdzie dziś na wymian ę. Przekonał się pan? Nie ma co traci ć wi ę cej czasu. Zamyka się biurko, zamyka się mieszkanie i znowu jesteś my na schodach. Chce pan, weź miemy doroż k ę? Jad ę przecież na Wyspy. Moż e się pan przejedzie? Mamy doroż k ę, ruszamy na Wysp ę Jełagina, co? Pan odmawia? Nie wytrzymał pan? Nic nie szkodzi, przejed ź my się. Deszcz, zdaje się, bę dzie padał, nie szkodzi, postawi si ę bud ę... Swidrygajłow siedział już w doroż ce. Raskolnikow uznał, że przynajmniej w danym momencie nie ma powodów do niepokoju. Bez słowa odwrócił się i ruszył z powrotem w stron ę placu Siennego. Gdyby się choć raz obejrzał, to zd ążyłby zauwa ż yć, że Swidrygajłow po przejechaniu niespełna stu kroków zapłacił doroż karzowi i znalazł si ę na chodniku. Lecz Raskolnikow nie widział tego, bo skr ę cił już za róg. Czuł głęboki wstr ę t do Swidrygajłowa. „Że też mogłem choć przez chwil ę czego ś spodziewa ć si ę po tym ordynarnym łotrze, lubież nym rozpustniku i łajdaku!" — krzykn ął mimo woli. Opini ę sw ą Raskol564 nikow wypowiedział zbyt pospiesznie i lekkomy ślnie. W całym zachowaniu si ę Swidrygajłowa było bowiem coś, co nadawało mu co najmniej pewn ą oryginalno ść, jeżeli nie tajemniczo ść. Co zaś się tyczyło jego siostry, to Raskolnikow był zupełnie pewny, że Swidrygajłow nie zostawi jej w spokoju. Ale nie miał już siły ani ochoty, żeby o tym wszystkim myśleć i zastanawia ć się. Zostawszy sam, uszedł ze dwadzie ś cia kroków i jak zwykle pogr ąż ył si ę w głębokiej zadumie. Wszedł na most, oparł si ę o por ę cz i patrzył na wod ę. A tymczasem stan ęła za nim Awdotia Romanowna. Min ął ją, wchodz ą c na most, i nie zauwa ż ył. Dunia, która jeszcze nie widziała tak wygl ą daj ą cego brata na ulicy, była wprost przera ż ona. Zatrzymała si ę, nie wiedz ą c, czy go zawołać, czy nie. Nagle zauwa ż yła szybko nadchodz ą cego od strony placu Siennego Swidrygajłowa. Wydawało się, że Swidrygajłow idzie, kryj ą c się dyskretnie. Przed samym mostem zatrzymał si ę i stan ął na uboczu, staraj ą c si ę, by Raskolnikow go nie zobaczył. Duni ę zauwa ż ył od razu i zacz ął dawa ć jej znaki. Wydało jej się, że prosił ją tymi znakami, aby nie wołała brata i nie zbliżała si ę do niego, przywoływał ją natomiast ku sobie. Dunia tak właśnie zrobiła. Ostroż nie min ęła brata i podeszła do Swidrygajłowa. — Chod ź my pr ę dzej — szepn ął jej. — Nie chc ę, żeby Rodion Romanowicz wiedział o naszym spotkaniu. Uprzedzam pani ą, że siedziałem z nim w traktierni, niedaleko st ą d. Sam mnie tam odszukał i ledwo się go pozbyłem. Nie wiem sk ą d wie o moim liście do pani, i coś podejrzewa. Pani chyba mu o tym nie powiedziała? Wi ę c kto? — Jeste ś my już za rogiem — przerwała mu Dunia — brat nie moż e nas zobaczy ć. Oś wiadczam, że dalej z panem nie pójd ę. Moż e mi pan wszystko powiedzie ć tutaj, na ulicy. — Po pierwsze, tego na ulicy w żaden sposób powiedzie ć nie moż na; po drugie, powinna pani wysłuchać równie ż Sofii Siemionowny; po trzecie, poka żę pani pewne dokumenty... 565 Wreszcie, jeżeli pani nie zgodzi się pójść do mnie, to ja odmawiam wszelkich wyjaś nie ń i natychmiast odchodz ę. Przy tym niech pani nie zapomina, że bardzo interesuj ą ca tajemnica pani ukochanego braciszka znajduje si ę całkowicie w moim ręku.
Dunia stała niezdecydowana i przenikliwym wzrokiem wpatrywała si ę w Swidrygajłowa. — Czego się pani boi? — zapytał spokojnie. — Miasto to nie wieś. Zreszt ą na wsi pani też wyrz ą dziła mi wi ę ksz ą krzywd ę niż ja pani, a tutaj... — Czy Sofia Siemionowna jest uprzedzona? — Nie, nic jej nie mówiłem i nawet nie jestem pewien, czy jest teraz w domu. Zreszt ą, chyba jest. Chowała dziś swoj ą krewn ą, wi ę c chyba nie poszła z wizytami. Do czasu nie chc ę nikomu o tym mówi ć i robi ę sobie nawet wyrzuty, że powiedziałem pani. Najmniejsza nieostro ż no ść równa się tu doniesieniu. Mieszkam tutaj, w tym domu, do którego się zbliżamy. To jest stróż tego domu, zna mnie bardzo dobrze, o, kłania się. Widzi, że idę z dam ą, i na pewno zd ąż ył zauwa ż yć, jak pani wygl ą da, a to moż e si ę pani przyda ć, jeżeli się pani bardzo boi i ma w stosunku do mnie podejrzenia. Przepraszam, że wyraż am się troch ę ostro. Odnajmuj ę tu mieszkanie, Sofia Siemionowna, moja są siadka przez ścian ę, również. Całe to pi ętro jest zaj ęte przez lokatorów. Czego si ę pani lęka jak dziecko? Czy naprawd ę jestem taki straszny? Swidrygajłow uś miechn ął się pobłażliwie, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. Serce mu biło i oddech zamierał w piersi. Umyślnie mówił głośniej, by ukryć swe wzrastaj ą ce zdenerwowanie, którego zreszt ą Dunia wcale nie zauwa ż yła, oburzona jego uwag ą, że się go boi jak dziecko. — Chocia ż wiem, że pan jest człowiekiem... bez czci i wiary, ale nie boj ę się pana zupełnie. Niech pan idzie przodem — powiedziała spokojnie, choć twarz jej była bardzo blada. Swidrygajłow zatrzymał się przed drzwiami do mieszkania Soni. 566 — Pozwoli pani, że zobacz ę, czy jest w domu. Nie ma. Szkoda! Ale wiem, że powinna niedługo wrócić. Mogła wyjść tylko do pewnej damy w sprawie swoich sierot. Matka ich zmarła... I w to się wpl ą tałem, zaj ąłem się nimi. Gdyby Sofia Siemionowna nie wróciła w cią gu dziesi ę ciu minut, to przy śl ę ją dziś jeszcze do pani, jeśli pani sobie życzy. Oto moje mieszkanie, te dwa pokoje. Za tymi drzwiami mieszka moja gospodyni, pani Resslich. Teraz niech pani wejdzie tutaj, pokażę pani moje najwa ż niejsze dokumenty: z mojej sypialni te oto drzwi prowadz ą do dwóch pustych pokojów, które s ą do wynaj ę cia. Oto one... powinna si ę pani uwa ż nie przyjrzeć... Swidrygajłow zajmował dwa dosyć obszerne umeblowane pokoje. Dunia rozgl ą dała si ę nieufnie, ale nie zauwa ż yła nic szczególnego ani w urz ą dzeniu, ani w rozkładzie pokojów. A jednak moż na było na coś nieco ś zwróci ć uwag ę, cho ćby na przykład, na to, że pokoje Swidrygajłowa mieś ciły si ę pomi ę dzy dwoma nie zaję tymi mieszkaniami. Wejś cie było nie wprost z korytarza, lecz przez dwa niemal puste pokoje gospodyni. W sypialni zaś Swidrygajłow, otworzywszy drzwi z klucza, pokazał Duni równie ż puste pokoje do wynaj ę cia. Dunia stała na progu, nie rozumiej ą c, w jakim celu pokazuje jej to wszystko, ale Swidrygajłow pośpieszył z wyjaś nieniem: — Niech pani spojrzy na ten drugi, duży pokój. Widzi pani te drzwi zamkni ę te na klucz? Przy drzwiach stoi krzesło, jedno jedyne krzesło w obu pokojach. Przyniosłem je od siebie, żeby było wygodniej słuchać. Zaraz za tymi drzwiami stoi stół Sofii Siemionowny, przy którym ona rozmawiała z Rodionem Romanowiczem. A ja, siedz ą c na krześle, podsłuchiwałem przez dwa kolejne wieczory, za każ dym razem po jakieś dwie godziny. Mogłem si ę chyba czego ś dowiedzie ć, jak pani są dzi? — Pan podsłuchiwał? — Tak, podsłuchiwałem. Teraz wróć my do mnie, bo tutaj nie ma nawet na czym usi ąść. Zaprowadził Awdoti ę Romanown ę do swego pierwszego pokoju, służącego za salon. Poprosił ją, żeby usiadła, sam usiadł 567
przy drugim ko ń cu stołu, przynajmniej na sąże ń od niej. Prawdopodobnie w oczach miał już ten płomień, który w swoim czasie tak przeraż ał Duni ę, drgn ęła bowiem i raz jeszcze rozejrzała się niespokojnie. Był to gest mimowolny, nie chciała bowiem zdradza ć swego niepokoju. Jednak izolowane położenie mieszkania Swidrygajłowa uderzyło ją wreszcie. Miała ochot ę zapytać, czy przynajmniej gospodyni jest w domu, lecz duma nie pozwoliła jej na to. Zreszt ą, coś innego niepokoiło ją bardziej niż lęk o siebie. Cierpiała bardzo. — Oto pa ń ski list — zacz ęła, kładąc list na stole. — Czy to prawda, co pan napisał? Pan napomyka o przest ę pstwie dokonanym jakoby przez mego brata. Zbyt wyraźnie pan napomyka, aby pan ośmielił si ę teraz zaprzecza ć. Zatem niech pan wie, że już przedtem słyszałam tę głupią bajd ę i nie uwierzyłam w nią ani przez chwil ę. To podłe i śmieszne podejrzenie. Wiem, dlaczego i ską d to się wzi ęło. Nie moż e pan mieć żadnych dowodów. Obiecał pan dowie ść: prosz ę bardzo! Ale z góry uprzedzam, że nie wierz ę panu! Nie wierz ę!... Dunia powiedziała to jednym tchem i na chwil ę krew uderzyła jej do twarzy. — Gdyby mi pani nie wierzyła, to chyba nie zaryzykowałaby pani przyj ścia tu do mnie sama? Po co pani przyszła? Tylko przez ciekawo ść? — Niech pan mnie nie drę czy, niech pan mówi, niechż e pan mówi! — Nie da się zaprzeczy ć, że odwa ż na z pani dziewczyna. Słowo honoru, myślałem, że weź mie pani ze sob ą pana Razumichina. Ale nie było go ani z pani ą, ani w pobliżu, rozgl ą dałem si ę: to się nazywa odwaga, chciała wi ę c pani oszcz ę dzi ć Rodiona Romanowicza. Zreszt ą, wszystko w pani jest boskie... Co zaś do pani brata, to cóż mam pani powiedzieć? Widziała go pani sama przed chwil ą. No i jak wygl ą da? — Chyba nie opiera się pan tylko na jego wygl ą dzie? — Nie, nie na wygl ą dzie, lecz na jego własnych słowach. Przez dwa wieczory z rzę du przychodził do Sofii Siemionowny. 568 Pokazywałem pani, gdzie siedzieli. Wyznał jej wszystko. Jest morderc ą. Zabił tę star ą, wdow ę po urz ę dniku, lichwiark ę, u której sam równie ż poż yczał pod zastaw. Zabił także jej siostr ę, handlark ę Lizawiet ę, która weszła przypadkiem, gdy zabijał tamt ą. Zabił je przyniesion ą przez siebie siekier ą. Zabił dla rabunku i obrabował je. Wzi ął pieni ą dze i jeszcze jakieś rzeczy... Słowo w słowo opowiadał to Sofii Siemionownie, ona jedna zna tajemnic ę, ale nie brała udziału w zabójstwie, przedtem nie wiedziała o niczym i przeraziła się, gdy o tym usłyszała, tak jak pani teraz. Moż e być pani spokojna, że ona go nie zdradzi. — To niemo ż liwe! — bełkotała Dunia zbielałymi ustami. Dławiło ją w gardle. — Nie moż e być, nie ma żadnego, najmniejszego powodu, żadnej racji. To kłamstwo, kłamstwo! — Rabunek, to właśnie jest powód. Zabrał pieni ą dze i rzeczy. Nie skorzystał, co prawda, jak mówił, ani z rzeczy, ani z pieni ę dzy, lecz ukrył je gdzieś pod kamieniem i leżą tam dotychczas. Ale to dlatego, że bał się z nich skorzysta ć. — To nieprawdopodobne, żeby on mógł okraść, obrabowa ć! Ż eby mógł choć by pomy ś leć o tym! — zawołała Dunia, zrywaj ą c si ę z krzesła. — Przecież pan go zna, widział go pan? Czyż on moż e być złodziejem? Zapomniała o swoim strachu i wprost jakby błagała Ś widry gaj łowa. — Awdotio Romanowno, tu są tysi ą ce, miliony kombinacji i wariantów. Złodziej kradnie, ale wie, że jest łotrem; tymczasem sam słyszałem o pewnym porz ą dnym człowieku, który obrabował poczt ę. Kto wie, moż e on naprawd ę myślał, że dobrze robi! Oczywi ście gdybym to słyszał od kogo ś innego, to moż e bym nie uwierzył, tak jak pani. Ale wierz ę własnym uszom. On tłumaczył Sofii Siemionownie równie ż powody swego czynu i ona z pocz ą tku długo nie chciała wierzy ć własnym uszom. A przecie ż on sam jej to mówił. — Jakież... to były powody?
— To długa historia, prosz ę pani. To jest, jakby tu pani powiedzie ć, swojego rodzaju teoria, coś w tym rodzaju, że ja, 569 na przykład, uważ am, iż jednostka moż e popełnić zbrodni ę, o ile prowadzi ona do godnego celu. Jedna zbrodnia i sto dobrych uczynków! Niby to prawda, że młodego człowieka, bardzo zdolnego i nad miar ę ambitnego, moż e boleć i draż nić świadomo ść, że jakieś trzy tysi ą ce stanowi ą o całej jego karierze i przyszłości, a brak mu właśnie tych trzech tysi ę cy. Niech pani doda do tego zdenerwowanie wskutek głodu, z powodu złego mieszkania, dotkliwej świadomo ś ci uroków pozycji społecznej własnej oraz siostry i matki. Przede wszystkim zaś próż ność, duma i próżność. Kto go tam wie, zreszt ą, moż e przy dobrych skłonnościach... Ja go przecież nie winie, niech pani nie my śli, zreszt ą to nie moja rzecz. On miał również swoj ą teoryjk ę, taka sobie teoria, która dzieli ludzi, widzi pani, na materiał i na ludzi właściwych, to jest takich, których z racji ich wysokiego usytuowania nie tylko prawo nie obowi ą zuje, ale którzy układają je dla pozostałych, dla tego materiału, tych śmieci. Nic szczególnego: une theorie comme une autre1. Ogromnie si ę interesuje Napoleonem, to jest, właściwie interesuje go to, że wielu genialnych ludzi zupełnie nie obchodziło zło indywidualne i przechodzili ponad nim bez wahania. Zdaje się, że wyobraził sobie, iż on także jest geniuszem, przynajmniej przez czas jakiś był tego pewien. Bardzo cierpiał i cierpi na myśl, że potrafił stworzy ć teori ę, a nie umiał przej ść ponad złem bez wahania, bo stą d wniosek, że nie jest geniuszem. No, a to jest świadomo ść poniż aj ą ca dla próż nego młodego człowieka, zwłaszcza w naszych czasach... — A wyrzuty sumienia? Zatem pan zupełnie odmawia mu poczucia moralnego? Czy on jest taki? — Ach, Awdotio Romanowno, teraz wszystko jest na opak. Zreszt ą, nigdy nie było w specjalnym porz ą dku. Rosjanie to w ogóle szerokie natury, szerokie, Awdotio Romanowno, jak ich kraj. I nadzwyczaj skłonni są do wszystkiego, co jest fantastyczne, bezładne. Ale szeroka natura bez geniuszu daje złe 1 Une theorie... (fr.)— teoria jak każ da inna. 570 rezultaty. Pami ę ta pani, ile to razy na podobne tematy rozmawiali ś my wieczorami po kolacji, siedz ą c na tarasie w ogrodzie. Wyrzucała mi pani ustawicznie tę właśnie szerok ą natur ę. Kto wie, moż e akurat w tym czasie, gdy pani rozprawiała, on tu sobie leżał i całą rzecz obmy ś lał. Przecież w naszej sferze, sferze ludzi wykształconych, nie ma żadnych tradycji. Czasami ktoś stworzy je sobie na podstawie ksi ążek... czy zaczerpnie ze starych kronik. Ale to są zwykle ludzie uczeni, a przy tym, jak pani wie, w pewnym sensie fanatycy, co u człowieka światowego byłoby wprost nieprzyzwoito ś ci ą. Zreszt ą, zna pani moje pogl ą dy. Nie mam zwyczaju winić kogokolwiek. Ja sam jestem utracjuszem i trzymam się tego. Mówiliś my o tym nieraz. Miałem nawet szcz ęś cie zainteresowa ć pani ą swymi zasadami... Pani jest bardzo blada, Awdotio Romanowno. — Ja znam tę jego teori ę. Czytałam w gazecie jego artykuł o ludziach, którym wszystko wolno... Razumichin mi pokazywał. — Pan Razumichin? Artykuł pani brata? W gazecie? Jest taki artykuł? Nie wiedziałem. To musi być naprawd ę ciekawe! Dok ą d pani idzie, Awdotio Romanowno? — Chciałabym zobaczy ć się z Sofi ą Siemionown ą — powiedziała słabym głosem Dunia. — Jak tu się do niej idzie? Moż e już wróciła. Chc ę koniecznie zaraz si ę z nią zobaczy ć. Niech ona... Nie mogła doko ń czy ć, dosłownie zabrakło jej tchu. — Sofia Siemionown ą wróci dopiero późno wieczorem. Tak są dz ę. Powinna była wróci ć zaraz, ale jeśli nie przyszła, to znaczy... — A wi ę c kłamiesz! Rozumiem... kłamałeś... wszystko skłamałeś!... Nie wierz ę ci! Nie wierz ę! — krzyczała Dunia jak szalona, zupełnie trac ą c głowę.
Osun ęła si ę prawie nieprzytomna na podsuni ę te przez Swid-rygajłowa krzesło. — Awdotio Romanowno, co si ę z pani ą dzieje, niech pani oprzytomnieje! Niech pani napije się wody, prosz ę... 571 Spryskał jej twarz wod ą. Duma wzdrygn ęła si ę i oprzytomniała. — Zrobiło to mocne wraż enie! — mrukn ął do siebie Swid-rygajłow, marszcz ą c brwi. — Niech się pani uspokoi! Wie pani, że on ma przyjaciół. Uratujemy go, ocalimy. Chce pani, wywioz ę go za granic ę? Mam pieni ą dze, w trzy dni bę d ę miał bilet. A że zabił, to zrobi jeszcze wiele dobrego i to się zrównowa ż y; prosz ę si ę uspokoi ć. Moż e jeszcze być wielkim człowiekiem. No, jak? Jak si ę pani czuje? — Podły człowieku! Jeszcze pan drwi sobie. Prosz ę mnie puś cić... — Dok ą d pani idzie? Dok ą d pani chce iść? — Do niego. Gdzie on jest? Czy pan wie? Dlaczego te drzwi są zamkni ę te? Weszli ś my przecie ż tę dy, tymi drzwiami, a teraz są zamkni ę te na klucz. Kiedy pan zd ąż ył je zamkn ąć? — Tego, o czym mówiliś my, nie moż na było wykrzykiwa ć na cały dom. Wcale nie drwi ę, tylko sprzykrzyło mi się już mówi ć tym językiem. Dok ą d pani pójdzie w takim stanie? Chce go pani wyda ć? Doprowadzi go pani do szale ń stwa i sam si ę zadenuncjuje. Czy wie pani, że go śledz ą, że już są na tropie? Wyda go pani. Niech pani zaczeka: widziałem go i rozmawiałem z nim niedawno. Jeszcze moż na go uratowa ć. Niech pani zaczeka, usią dzie, pomy ś lmy razem. Po to właśnie wzywałem pani ą, żeby pomówi ć o tym w cztery oczy i dobrze wszystko obmy ślić. Niech ż e pani siada! — W jaki sposób moż e go pan uratowa ć? Czy ż mo żna go uratowa ć? Dunia usiadła. Ś widrygajłow usiadł obok niej. — Wszystko zależ y od pani, tylko od pani — zacz ął prawie szeptem z błyszcz ą cymi oczami, plą cz ą c się i połykając wyrazy ze zdenerwowania. Dunia, przestraszona, odsun ęła si ę od niego. Swidrygajłow drżał cały. — Pani... jedno pani słowo, a on jest uratowany! Ja... ja go uratuj ę. Mam pieni ą dze i przyjaciół. Wyśl ę go natychmiast, 572 a sobie wyrobi ę paszport, dwa paszporty. Jeden dla niego, drugi dla mnie. Mam przyjaciół, znam urz ę dników... Chce pani? Wyrobi ę paszport i dla pani... dla pani matki... po co pani Razumichin? Ja także pani ą kocham... Kocham pani ą bezgranicznie. Niech mi pani pozwoli ucałować rą bek swojej sukni, niech pani pozwoli! Niech pani pozwoli! Nie mog ę znieść szelestu pani sukni. Zrobi ę wszystko, co pani każe! Zrobi ę wszystko! Dokonam rzeczy niemo żliwych! Uwierz ę w to, w co pani wierzy! Zrobi ę wszystko, wszystko! Niech pani tak nie patrzy, niech pani tak nie patrzy na mnie! Czy pani wie, że pani mnie zabija... Zaczai po prostu bredzi ć. Robił wraż enie człowieka, który nagle oszalał. Dunia zerwała si ę i rzuciła się do drzwi. — Otwórzcie! Prosz ę, otwórzcie! — wołała przez drzwi, szarpi ą c je i wzywaj ą c pomocy. — Otwórzcie! Czy nie ma tam nikogo? Swidrygajłow oprzytomniał, wstał. Na jego drżą cych ustach ukazał si ę uśmiech złośliwy i drwi ą cy. — Nikogo nie ma w domu — powiedział cicho i dobitnie — gospodyni wyszła, na próż no pani krzyczy i niepotrzebnie się denerwuje. — Gdzie jest klucz? Otwórz natychmiast drzwi, zaraz, ty łotrze! — Zgubiłem klucz i nie mog ę go znaleźć. — Ach! To gwałt!— zawołała Dunia i blada jak trup pobiegła w róg pokoju, by zastawi ć się stoj ą cym tam stolikiem.
Nie krzyczała, utkwiła wzrok w swoim prześladowcy i śledziła każ dy jego ruch. Swidrygajłow nie ruszał się z miejsca i stał na wprost niej w drugim ko ń cu pokoju. Opanował się już, przynajmniej na pozór, ale nadal był blady. Nie przestawał si ę drwi ą co uśmiecha ć. — Powiedziała pani, Awdotio Romanowno, że to „gwałt". Skoro gwałt, to rozumie pani chyba, że wszystko odpowiednio przygotowałem. Sofii Siemionowny nie ma w domu, do Kaper-naumowów jest bardzo daleko, dzieli nas pi ęć zamkni ę tych 573 POKOJÓW. Wreszcie, jestem dwa razy silniejszy od pani i przy tym nie mam si ę czego obawia ć, bo przecie ż pani potem mnie nie oskar ż y: chyba nie bę dzie pani chciała wydać brata? Nikt pani zreszt ą nie uwierzy: no bo niby z jakiej racji młoda dziewczyna poszłaby sama do mieszkania samotnego m ęż czyzny? A nawet gdyby pani poś wi ę ciła brata, to też nic pani nie wskóra: trudno jest dowie ść gwałtu, Awdotio Romanowno. — Łajdak! — szepn ęła Dunia z oburzeniem. — Jak pani sobie życzy, tylko prosz ę zważ yć, że na razie złożyłem tylko propozycj ę. Według mnie zaś ma pani słuszność: gwałt to nikczemno ść. Chodziło mi jedynie o to, by dowie ść, że nie bę dzie pani sobie miała nic do wyrzucenia, nawet gdyby... gdyby zechciała pani dobrowolnie uratowa ć brata w sposób przeze mnie proponowany. Po prostu uległaby pani okoliczno ś ciom, no, powiedzmy, sile, jeżeli już bez tego wyrazu nie moż na się obej ść. Niech si ę pani zastanowi: losy pani brata i matki s ą w pani r ęku. A ja bę d ę pani niewolnikiem... całe życie... bę d ę czekał tutaj... Swidrygajłow usiadł na otomanie o jakie osiem kroków od Duni. Ta nie w ątpiła ani przez chwil ę w stanowczo ść jego decyzji. Znała go dobrze. Nagle wyj ęła z kieszeni rewolwer, odci ą gn ęła kurek i oparła rę k ę z rewolwerem na stoliku. Swidrygajłow zerwał się z miejsca. — Aha, to tak! — krzykn ął zdumiony, uśmiechaj ą c się złośliwie. — No, to już zmienia postać rzeczy! Pani mi nadzwyczajnie ułatwia sytuacj ę. A sk ą d pani wzi ęła rewolwer? Czy to nie pan Razumichin? Ba! Przecież to mój rewolwer! Stary znajomy! A ja go kiedyś tak szukałem!... Nasze lekcje strzelania, których miałem zaszczyt udzielać pani na wsi, nie poszły na próż no. — To nie twój rewolwer, lecz Marfy Pietrowny, któr ą zabiłeś, łajdaku! Nic nie miałeś własnego w jej mieszkaniu. Wzi ęłam go, gdy tylko zorientowałam si ę, do czego jesteś zdolny. Jeśli zrobisz chocia ż jeden krok, przysi ę gam, że ci ę zabij ę! 574 Duma wpadła w szał. Rewolwer trzymała w pogotowiu. — A braciszek? Tak tylko, przez ciekawo ść si ę pytam! — powiedział Swidrygajłow, wci ąż jeszcze nie ruszaj ą c si ę z miejsca. — Donieś sobie, jeśli chcesz! Ani kroku! Nie ruszaj się! Strzel ę! Otrułeś żon ę, wiem, sam jesteś morderc ą! — Pani jest całkiem pewna, że otrułem Marf ę Pietrown ę? — Ty! Sam mi dawałeś to do zrozumienia, mówiłeś mi o truciź nie... wiem, jeździłeś po nią... miałeś przygotowan ą... To ty... Na pewno ty... łajdaku! — Jeżeli nawet byłaby to prawda, to przez ciebie... jednak ty byłaś powodem. — Łżesz! Ja ci ę zawsze nienawidziłam. Zawsze... — Ejże, Awdotio Romanowno! Zapomniała już pani, jak to w ferworze propagandy mi ę kła pani i już ulegała... Po ocz ę tach widziałem, pami ę ta pani ten ksi ęż ycowy wieczór, słowiki śpiewały? — Łżesz — wściekłość błysnęła w oczach Duni — łżesz, oszczerco! — Łżę? Niech bę dzie, że łżę. Skłamałem. Nie należ y kobietom przypomina ć o takich rzeczach — uśmiechn ął się. — Wiem, że strzelisz, prześliczna bestyjko. No wi ę c strzelaj!
Dunia uniosła rewolwer i trupioblada, z pobielałą, drżą c ą doln,ą warg ą, błyszcz ą cymi, wielkimi, czarnymi oczami patrzyła na niego i już zdecydowana mierzyła go wzrokiem w oczekiwaniu na pierwszy ruch z jego strony. Nigdy nie wydawała mu się tak pię kna. Jej pałające oczy, gdy podnosiła rewolwer, paliły go po prostu, serce ściskał bolesny skurcz. Posun ął się o krok i hukn ął strzał. Kula musn ęła mu włosy i utkwiła w ścianie. Zatrzymał się i roześ miał cicho: — A, ugryzła osa! Celuje prosto w głowę... Co to? Krew! — Wyj ął chusteczk ę, żeby otrzeć krew spływają c ą mu cienkim strumieniem wzdłuż prawej skroni. Prawdopodobnie kula drasn ęła skór ę na głowie. Dunia opuś ciła rewolwer i przygl ą dała się Swidrygajłowi troch ę z lękiem, troch ę z niedowie575 rzaniem. Zdawało si ę, że straciła świadomo ść tego, co zrobiła i co si ę dzieje. — No i cóż, pudło!Niech pani strzela dalej, czekam — spokojnie odezwał si ę Swidrygajłow, uśmiechaj ą c się ponuro. — No bo tak, to zd ążę obezwładnić pani ą, zanim pani poci ą gnie za spust. Dunia drgn ęła, szybko odci ą gn ęła kurek i wycelowała. — Niech pan da mi spokój! — odezwała si ę z rozpacz ą w głosie. — Przysi ę gam, że bę d ę znowu strzela ć... Ja... zabij ę... — No tak... o trzy kroki nie sposób chybi ć. Ale jak pani nie zabije... to wtedy... Oczy mu błysnęły i zrobił jeszcze dwa kroki. Dunia nacisn ęła spust, ale tym razem był to niewypał. — Niestarannie pani załadowała. Nic nie szkodzi! Jeszcze ma pani kapiszon. Niech pani poprawi, ja zaczekam. Stał o dwa kroki przed ni ą, czekał i patrzył na ni ą z dzik ą, nami ę tn ą determinacj ą w oczach. Dunia zrozumiała, że on raczej umrze, niż ją wypu ś ci. „I... oczywi ś cie zabij ę go teraz, z dwóch kroków!..." Nagle odrzuciła rewolwer. — Rzuciła!— skonstatował ze zdziwieniem Swidrygajłow i odetchn ął głęboko. Od razu zrobiło mu si ę lżej na sercu, nie tylko dlatego, że opu ścił go lęk przed śmierci ą, bo właściwie przed chwil ą nie czuł lęku. Pozbył si ę raczej innego uczucia, ponurego i upokarzaj ą cego, którego sam nie mógłby w pełni określić. Podszedł do Duni i łagodnie obj ął ją wpół. Nie opierała się, lecz drżała jak liść i patrzyła na niego błagalnie. Chciał coś powiedzie ć, lecz krzywił tylko usta, a wyrazy uwi ę zły w ściśni ę tym gardle. — Puść mnie! — błagalnym głosem powiedziała Dunia. Swidrygajłow drgn ął: tym razem to ty zabrzmiało inaczej. — Wi ę c nie kochasz? — zapytał cicho. Dunia zrobiła przecz ą cy ruch głową. — I... nie moż esz?... Nigdy? — szepn ął z rozpacz ą. — Nigdy! 576 W duszy Swidrygajłowa rozegrała się straszna, milcz ą ca walka. Trudno opisa ć spojrzenie, którym ją obrzucił. Opu ś cił rami ę, odwrócił si ę i szybko odszedł do okna. Upłynęła jeszcze chwila. — Prosz ę klucz! — wyj ął go z lewej kieszeni palta i położył na stole, nie odwracaj ą c si ę i nie patrz ą c na Duni ę. — Prosz ę wzi ąć. Niech pani zaraz wyjdzie!... Uparcie patrzył przez okno. Dunia podeszła do stołu i wzi ęła klucz. — Prę dzej! Pr ę dzej! — powtarzał Swidrygajłow, cią gle jeszcze nie odwracaj ą c się i nie ruszaj ą c si ę z miejsca. W tym „prę dzej" wyraź nie zabrzmiało coś groź nego.
Dunia zrozumiała to, chwyciła klucz, rzuciła si ę do drzwi, otworzyła je szybko i wybiegła z pokoju. Po kilku chwilach była już na ulicy jak szalona, niepomna siebie i biegła w kierunku mostu. Swidrygajłow stał jeszcze czas jakiś przy oknie, wreszcie odwrócił si ę powoli, rozejrzał się, przeci ą gn ął ręk ą po czole. Ż ałosny, smutny, słaby uś miech, uśmiech rozpaczy wykrzywił mu usta. Na dłoni zaschła krew. Spojrzał na ni ą z nienawi ś ci ą, umoczył ręcznik i obmył sobie skro ń. Nagle wpadł mu w oczy rewolwer porzucony przez Duni ę, który znalazł si ę teraz pod drzwiami. Podniósł go i obejrzał. Był to mały, kieszonkowy, trzystrzałowy rewolwer starego typu. Zostały w nim jeszcze dwa naboje i jeden kapiszon. Można było odda ć jeszcze jeden strzał. Zastanowił si ę, włożył rewolwer do kieszeni, wzi ął kapelusz i wyszedł. VI Cały wieczór do godziny dziesi ą tej Swidrygajłow sp ę dził w różnych traktierniach i spelunkach, przechodz ą c z jednej do drugiej. Natrafił gdzieś równie ż na Kati ę, która śpiewała inn ą piosenk ę, o tym, jak jakiś „łotr i tyran" Zacz ął Kati ę całować. 19 — Zbrodnia i kara 577 Swidrygajłow poił Kati ę i kataryniarza, chórzystów, kelnerów oraz dwóch jakichś pisarczyków. Zapoznał się z tymi pisarczykami głównie dlatego, że uderzyło go, iż obaj mieli krzywe nosy: jeden miał zakrzywiony nos w lew ą, drugi zaś w praw ą stron ę. Zaci ą gn ę li go wreszcie do jakiego ś rozrywkowego ogródka, gdzie zapłacił za nich wej ście. Ogródek składał się z mizernej trzyletniej jodełki i trzech krzaczków. Prócz tego urz ą dzony był tam „pawilon", w rzeczywisto ś ci zaś szynk, w którym moż na było napi ć si ę również herbaty. Stało też kilka zielonych stolików i krzeseł. Bardzo kiepski chór i jakiś pijany monachijski Niemiec w charakterze arlekina, z czerwonym nosem i nadzwyczajnie ponury, mieli bawić publiczno ść. Pisarczycy posprzeczali się z jakimiś innymi pisarczykami i omal nie doszło do bójki. Swidrygajłow został powołany na arbitra. Godził ich przez cały kwadrans, ale uczynili taki wrzask, że trudno było cokolwiek zrozumie ć. W każ dym razie moż na się było domy ś lić, że jeden z nich ukradł coś i zd ążył nawet sprzeda ć to z miejsca jakiemu ś Ż ydowi, który się nawin ął, sprzedawszy zaś, nie chciał podzieli ć si ę ze swym koleg ą. Wreszcie okazało się, że skradziono łyżeczkę do herbaty, należą c ą do „pawilonu". Kradzie ż została zauwa ż ona i sprawa zacz ęła przyjmowa ć nieprzyjemny obrót. Swidrygajłow zapłacił za łyżeczk ę, wstał i wyszedł z ogródka. Dochodziła dziesi ą ta. Swidrygajłow przez cały wieczór nie wypił ani kropli alkoholu, w „pawilonie" kazał sobie poda ć herbat ę, wyłącznie dla przyzwoitoś ci zreszt ą. Wieczór był duszny i ponury. Około dziesi ą tej zebrały si ę wielkie chmury, zagrzmiało i deszcz lun ął jak z cebra. Woda lała się z nieba nie kroplami, lecz strumieniami. Błyskało co chwila i tak długo, że moż na było doliczyć do pię ciu podczas trwania każ dej błyskawicy. Przyszedł do domu przemokni ę ty do nitki, zamkn ął się w pokoju, otworzył biurko, wyj ął wszystkie pieni ą dze, zniszczył kilka papierów. Potem wsun ął pieni ą dze do kieszeni, chciał pocz ą tkowo zmieni ć ubranie, ale wyjrzawszy przez okno i słysząc deszcz i grzmoty, machn ął rę k ą, wzi ął kapelusz i wyszedł, nie zamykaj ą c za sob ą drzwi. Poszedł wprost do Soni. Była w domu. 578 Nie była sama: dawała herbat ę zgromadzonym około niej czworgu dzieciom Kapernaumowów. W milczeniu i z szacunkiem powitała Swidrygajłowa. Ze zdziwieniem patrzyła na jego przemoczone ubranie, lecz nie odezwała si ę ani słowem. Dzieci w tejże chwili uciekły w nieopisanym popłochu. Swidrygajłow usiadł przy stole, poprosił Soni ę, by usiadła również. Nieś miało czekała, co jej powie.
— Wyjeż dż am, prawdopodobnie do Ameryki — powiedział Swidrygajłow — i poniewa ż widzimy się chyba po raz ostatni, chciałbym załatwić jeszcze pewne sprawy. Widziała si ę dziś pani z tą dam ą? Wiem, co pani powiedziała, moż e pani nie powtarza ć. — Sonia drgn ęła i zaczerwieniła się. — Takie maj ą zwyczaje tego rodzaju typy. Co si ę tyczy siostrzyczki i braciszków pani, to z nimi sprawa jest naprawd ę załatwiona, a pieni ą dze, które się za nich należały, zostały przeze mnie wpłacone, gdzie należy, w pewne ręce za pokwitowaniem. Zreszt ą, na wszelki wypadek niech pani te kwity weź mie i trzyma. Prosz ę, oto one! No, to już załatwione. Teraz s ą tu trzy pi ę cioprocentowe obligacje, ogółem na sum ę trzech tysi ę cy rubli. Niech to pani weź mie dla siebie, dla siebie osobi ście, i niech to zostanie mi ę dzy nami, żeby nikt o tym nie wiedział, bez wzgl ę du na to, co pani usłyszy. Przydadz ą się pani, bo nie powinna pani żyć tak podle, jak dawniej, zreszt ą nie ma pani już wcale potrzeby. — Tyle od pana doznałam dobrodziejstw, sieroty i nieboszczka — powiedziała pospiesznie Sonia — i jeżeli dotychczas tak mało okazałam wdzi ę czno ś ci, to... niech pan nie są dzi... — Ach, nie ma o czym mówi ć, niech pani da spokój. — A te pieni ą dze... bardzo jestem panu wdzi ę czna, ale przecież teraz nie są mi potrzebne. Ja na siebie sam ą zawsze zarobi ę. Niech pan nie s ądzi, że jestem niewdzi ę czna, ale jeżeli pan jest taki wspaniałomyślny, to te pieni ą dze... — Są dla pani, dla pani, Sofio Siemionowno, i prosz ę bardzo bez długich ceregieli, bo nawet nie mam na to czasu. Przydadz ą się pani. Rodion Romanowicz ma dwie drogi do wyboru: kula w łeb albo Sybir. — Sonia spojrzała na niego z przeraż eniem 579 i zadrż ała. — Niech si ę pani uspokoi, wiem o wszystkim od niego samego, nie jestem plotkarzem, nie powiem nikomu. Bardzo dobrze mu pani radziła wtedy, żeby si ę sam przyznał. Tak byłoby znacznie lepiej dla niego. A jak Sybir, to i pani tam za nim pojedzie. Wszak tak? Wszak tak? No, zatem pieni ą dze si ę przydadz ą. Jemu bę d ą potrzebne, rozumie pani? Daj ą c pani, jakbym jemu dawał. Prócz tego słyszałem przecie ż, że obiecała pani zapłacić dług Amalii Iwanownie. Dlaczego pani tak nierozwa ż nie ci ągle bierze na siebie jakieś kontrakty i zobowi ą zania? Przecie ż to Katarzyna Iwanowna była winna tej Niemce, a nie pani, trzeba było plun ąć na Niemk ę. W ten sposób pani nie da sobie rady w życiu. A poza tym, gdyby ktoś pani ą jutro czy pojutrze o mnie pytał (a będ ą pani ą pytali), to niech pani nie wspomina, że u niej byłem. Pieni ę dzy, bro ń Boż e, niech pani nie pokazuje i niech pani nie opowiada nikomu, że je pani dałem! A teraz do widzenia — wstał z krzesła. — Rodionowi Romano-wiczowi prosz ę się pokłonić. Ale, ale, niech pani da pieni ą dze tymczasem na przechowanie panu Razumichinowi. Zna pani pana Razumichina? Naturalnie, musi go pani znać. To niezły chłopak. Niech mu pani odniesie jutro lub... kiedy znajdzie pani czas. A tymczasem prosz ę dobrze schowa ć. Sonia zerwała się z krzesła i patrzyła na niego przera ż ona. Miała wielk ą ochot ę coś powiedzie ć, o coś zapyta ć, ale nie śmiała i nie wiedziała, jak zacz ąć. — Jak to pan tak... jak pan teraz wyjdzie w taki deszcz? — No, wybieram si ę do Ameryki, a deszczu mam się obawiać, che-che! Ż egnam pani ą, moja droga! Ż ycz ę zdrowia i długich lat życia, potrzebna jest pani innym. A prawda... niech pani powie panu Razumichinowi, że przesyłam ukłony. Koniecznie prosz ę powtórzy ć: Arkadiusz Swidrygajłow kazał się panu pokłonić. Bardzo prosz ę o tym pami ę tać. Wyszedł, zostawiwszy Soni ę zdumion ą, przeraż on ą i pełną niewyra ź nych, niedobrych przeczu ć. Potem okazało się, że tego samego wieczora, po godzinie jedenastej, Swidrygajłow złożył jeszcze jedn ą, bardzo ekscen-
580 tryczn ą i niespodziewan ą wizyt ę. Deszcz nie przestał pada ć. Cały przemoczony, przyszedł dwadzie ś cia minut po jedenastej do małego mieszkanka rodziców swej narzeczonej na Wyspie Wasiljewskiej, na Trzeciej linii1, przy prospekcie Małym. Ledwo się dostukał do nich i pocz ą tkowo wywołał wielki popłoch. Ale Arkadiusz Iwanowicz, kiedy chciał, potrafił być nader ujmuj ą cy, tak że pierwotne (zresztą bardzo dowcipne) przypuszczenie rodziców narzeczonej, że urżn ął się gdzieś solidnie, upadło samo przez się. Sparaliż owanego rodzica wyci ą gn ęła do Swidrygajłowa na fotelu czuła a rozs ą dna rodzicielka i natychmiast, jak było to w jej zwyczaju, zacz ęła wypytywa ć go ostroż nie i okr ęż n ą drog ą. (Kobieta ta nigdy nie zadawała bezpo ś rednich pyta ń. Zaczynała od uśmieszków, zacierania rą k, a potem, gdy koniecznie chciała dowiedzie ć się czego ś na pewno, na przykład, na kiedy Swidrygajłow zamierza wyznaczy ć ślub, to zarzucała go pytaniami o Paryż, o tamtejsze stosunki dworskie i dopiero później dochodziła kolejno do Wyspy Wasiljewskiej i prospektu Małego.)Zwykle wzbudzało to naturalnie wielki respekt, ale tym razem Swidrygajłow zdradzał jakieś szczególne zniecierpliwienie i kategorycznie zażą dał natychmiastowego widzenia si ę z narzeczon ą, jakkolwiek uwiadomiono go na wst ę pie, że panienka już śpi. Rozumie się, że narzeczona się zjawiła. Swidrygajłow oświadczył jej wprost, że w pewnej, bardzo waż nej sprawie musi na czas dłuższy wyjecha ć z Petersburga i dlatego przyniósł jej pi ętna ś cie tysi ę cy rubli w różnych papierach wartoś ciowych, dawno już bowiem zamierzał ofiarowa ć jej tę drobnostk ę przed ślubem. Wyjaś nienie to nie wykazało wprawdzie szczególnie logicznego zwi ą zku mi ę dzy wyjazdem i prezentem a konieczno ś ci ą ofiarowania go o północy, w ulew ę, ale zostało przyj ę te nader przychylnie. Zwykłe w takich razach afektacje i zapytania ograniczyły si ę do nader umiarkowanych rozmiarów, za to 1 Linie — równoległe ulice przecinaj ą ce Wysp ę Wasiljcwsk ą w Sankt--Petersburgu z południa na północ. 581 wdzi ę czno ść była ogromnie gor ą ca i poparta łzami czułej a rozs ą dnej matki. Arkadiusz Iwanowicz wstał, roześ miał się, pocałował narzeczon ą i poklepał ją po policzku, powtórzył, że wróci niedługo, a zauwa ż ywszy w jej oczach, prócz dziecinnej ciekawo ś ci, jakieś bardzo powa ż ne pytanie, zamy ślił się i pocałował ją znowu. Był w duszy szczerze zły, że jego podarunek znajdzie si ę natychmiast pod kluczem najroztropniejszej z matek. Wyszedł, zostawiwszy całą rodzin ę w niezwykłym podnieceniu. Czuła mamusia natychmiast szeptem poś piesznie wyjaś niła pewne istotne kwestie, a mianowicie, że Arkadiusz Iwanowicz to wielki człowiek, ma na głowie ważne sprawy, jest ustosunkowany, bogaty. Bóg wie, jakie ma plany, postanowił sobie i wyjechał, a że dał pieni ą dze, wię c nie ma co wydziwia ć. Naturalnie, troch ę to dziwne, że przyszedł taki przemoczony, ale Anglicy są jeszcze bardziej ekscentryczni, a zreszt ą wszyscy ludzie z wyższej sfery nie zwracaj ą uwagi na to, co się o nich mówi, i są bezceremonialni. A moż e nawet umyślnie tak chodzi, żeby pokaza ć, że się niczego nie lęka. Najwa ż niejsze zaś, żeby nikomu nic nie mówić, bo Bóg wie, co z tego moż e jeszcze wynikn ąć, a pieni ą dze trzeba jak najpr ę dzej schowa ć. I bardzo dobrze, że kucharka była cały czas w kuchni, przede wszystkim zaś za nic, za nic, za nic nie wolno pisn ąć słówka tej szelmie Resslich i tak dalej, i tak dalej. Naradzano si ę i szeptano do drugiej w nocy. Narzeczona zreszt ą poszła spać znacznie wcześ niej, zdumiona tym wszystkim i troch ę markotna. Tymczasem Swidrygajłow równo o północy szedł przez most T-wa w kierunku Strony Petersburskiej. Deszcz nie padał już, lecz dął wiatr. Swidrygajłow miał dreszcze. Przez chwil ę intensywnie i jakby pytaj ą co wpatrywał się w czarn ą to ń Małej Newy. Lecz zimno mu było stać nad wod ą, odwrócił się wi ę c i poszedł na prospekt B-oj. Szedł tym długim prospektem prawie pół godziny, potykał się raz po raz na drewnianym bruku, lecz nie
przestawał czego ś pilnie wypatrywa ć po prawej stronie prospektu. Kiedyś, przejeż dż aj ą c tędy, zauwa ż ył tu spory, drewniany hotel, który o ile przypominał sobie, nosił 582 nazw ę „Adrianopol". Nie mylił się: hotel ten był na tym pustkowiu i tak rzucał si ę w oczy, że trudno go było nie zauwa ż yć nawet w ciemno ś ciach. Był to długi, poczerniały budynek, mimo późnej godziny jeszcze oświetlony; dał się też zauwa ż y ć pewien ruch. Swidrygajłow wszedł i zapytał o pokój spotkanego na korytarzu obdartusa. Obdartus obejrzał go i zaprowadził do ciasnego, dusznego pokoju na samym ko ń cu korytarza, w ką cie pod schodami. Innego pokoju nie było, wszystkie były zaj ę te. Obdartus spojrzał pytaj ą cym wzrokiem. — Herbata jest? — zapytał Swidrygajłow. — Moż e być. — Co jeszcze? — Ciel ę cina, wódka, przek ą ski. — Przynie ś cielę cin ę i herbat ę. — Nic wię cej pan sobie nie życzył — zapytał ze zdziwieniem obdartus. — Nie, nic! Obdartus odszedł, wyra ź nie rozczarowany. „To musi być niezła spelunka — pomy ślał Swidrygajłow. — Ż e też tu dotychczas nie byłem. Zreszt ą ja też musz ę mieć wygl ą d go ścia, który wraca z cafe-chantant1, a po drodze równie ż miał przygod ę. Ciekawe, kto też tu bywa i nocuje?" Zapalił świec ę i obejrzał dokładnie pokój. Była to klitka z jednym oknem, tak mała, że ledwie mógł się w niej porusza ć; poś ciel na łóżku była bardzo brudna; zwyczajny, malowany stół i krzesło zajmowały niemal całą pozostałą przestrze ń. Ś ciany wygl ą dały jak zbite z desek, tapeta była tak zniszczona i zakurzona, że moż na było rozpozna ć jedynie dawny kolor (żółty),ale dese ń był już zupełnie niewidoczny. Cz ęść ściany i sufitu była ścięta na ukos, jak to bywa w mansardach, lecz tutaj nad ukosem znajdowały się schody. Swidrygajłow postawił świec ę, usiadł na łóżku i zamy ś lił si ę. Dziwny, nieustanny szept w są siednim pokoju, przechodz ą cy chwilami w krzyk, zwrócił Cafe-chantant (fr.)— kawiarnia z wyst ę pami wokalnymi. 583 wreszcie jego uwag ę. Szept ten nie ustawał od chwili, gdy wszedł do pokoju. Zacz ął nasłuchiwać: ktoś komu ś wymy ślał i niemal z płaczem robił wyrzuty, słychać było tylko jeden głos. Swid-rygajłow wstał, zasłonił r ęk ą świec ę — na ścianie czerniała szpara, podszedł i zajrzał. W pokoju, wi ę kszym nieco od zajmowanego przez niego, było dwóch gości. Jeden z nich, bez surduta, o bardzo kę dzierzawej głowie i czerwonej, rozpalonej twarzy, stał w oratorskiej pozie, szeroko rozstawiwszy nogi dla zachowania równowagi. Bił się pięści ą w piersi i patetycznie wyrzucał drugiemu, że tamten jest nę dzarzem, bez pracy, że on wyci ą gn ął go z błota i jak zechce, moż e go wyp ę dzi ć i że to wszystko widzi oko Opatrzno ś ci. Strofowany przyjaciel siedział na krze śle i wygl ą dał jak człowiek, który ma ogromn ą ochot ę kichn ąć, ale w żaden sposób mu się to nie udaje. Od czasu do czasu spogl ą dał na mówc ę baranim, m ę tnym wzrokiem, ale widoczne było, że nie wie, o co chodzi, i prawdopodobnie nawet nie słyszy. Na stole dopalała się świeca, stała prawie opróż niona karafka z wódk ą, a obok kieliszki, chleb, szklanki, ogórki i czajnik po herbacie. Przyjrzawszy si ę uwa ż nie temu wszystkiemu, Swidrygajłow odszedł od szpary i oboj ętnie usiadł na łóżku. Obdartus przyniósł herbat ę i ciel ę cin ę i nie mógł si ę powstrzyma ć od zapytania raz jeszcze, czy „nie bę dzie czego ś jeszcze potrzeba". Dowiedziawszy si ę, że nie, odszedł wreszcie. Swidrygajłow rzucił si ę na herbat ę, żeby si ę rozgrza ć, wypił całą szklank ę, ale nie mógł przełknąć nawet kę sa mi ę sa — zupełnie stracił apetyt. Widocznie zacz ął
gor ą czkowa ć. Zdj ął płaszcz, marynark ę, owin ął się kołdrą i położył do łóżka. Zły był na siebie: „W takiej chwili lepiej byłoby, gdybym był zdrów" — pomy ś lał i uśmiechn ął się. W pokoju było duszno, świeca dawała zamglone światło, za oknem szumiał wiatr, gdzieś w ką cie chrobotała mysz, w całym pokoju zreszt ą czuć było myszami i stę chłą skór ą. Swidrygajłow leżał i jakby majaczył, myśli mu si ę pl ątały. Czuł wielk ą ochot ę zatrzymania na czymkolwiek swej wyobra ź ni. „Za oknem musi być jakiś ogród 584 — pomy ślał — szumi ą liście drzew. Nie cierpi ę szumu liści w nocy, po ciemku, podczas burzy, paskudne wraż enie!" Przypomniał sobie, jak mijał Park Piotrowski, i pomy ślał o nim ze wstr ę tem, przypomniał sobie równie ż Małą New ę i poczuł chłód jak wtedy, gdy stał nad wod ą. „Nigdy w życiu nie lubiłem wody, nawet na pejza ż ach" — stwierdził i uś miechn ął się do dziwnej myśli: „Komfort i estetyka powinny być mi teraz oboj ę tne, a właśnie teraz zacz ąłem być wybredny jak zwierz ę, które starannie wybiera sobie miejsce... w podobnym wypadku. Powinienem był pójść właśnie przez Park Piotrowski! Cóż to, zl ą kłem si ę ciemno ś ci i chłodu, che! che! Zachciało mi się przyjemnych wraż e ń!... A propos, dlaczego nie zgasiłem świecy? — Zdmuchn ął świec ę. — U sąsiadów już śpią, nie widać światła przez szpar ę. I cóż, Marfo Pietrowno, moż e by si ę pani teraz ukazała: jest ciemno, miejsce odpowiednie i chwila szczególna. Ale teraz właśnie nie przyjdziesz..." Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie nagle, jak na godzin ę przed spotkaniem z Duni ą polecił Raskolnikowowi oddać ją pod opiek ę Razumichinowi. „W rzeczy samej powiedziałem to wtedy dla brawury, jak słusznie domy ślił si ę Raskol-nikow. To szelma jednak ten Raskolnikow! Ładn ą histori ę ściągn ął sobie na głowę. Moż e zostać z czasem wielkim łotrem, kiedy zm ą drzeje, teraz za bardzo jeszcze rwie si ę do życia! Jeż eli o to chodzi, to wszyscy ci ludzie są dranie. Zreszt ą, niech go diabli wezm ą, niech robi, co chce, nic mnie to nie obchodzi". Nie mógł zasn ąć. Powoli obraz Duni zamajaczył mu przed oczyma, przeszedł go dreszcz. „Nie, z tym trzeba już sko ń czy ć — pomy ślał, ockn ą wszy się — trzeba myśleć o czym ś innym. Jakie to dziwne i śmieszne: do nikogo nigdy nie żywiłem szczególnej nienawi ś ci, nawet mścić się nigdy mi się nie chciało, a to zły znak, zły znak, zły znak! Nie lubiłem si ę również kłócić i nigdy si ę nie unosiłem, to także zły znak! A ileż ja jej wtedy naobiecywałem, tfu, do diabła! A mo że jednak udałoby się jej przerobi ć mnie..." Zacisn ął zę by: znowu zjawiła si ę przed nim Dunia jak żywa, z tym samym wyrazem twarzy, jaki miała 20 — Zbrodnia i kara 585 w chwili, gdy wystrzeliwszy po raz pierwszy, zl ę kła si ę, opuś ciła rewolwer i zamarła, patrz ą c na niego. Mógł ją wtedy z łatwością schwyta ć, nie ruszyłaby nawet ręk ą w swojej obronie, gdyby sam nie powiedział jej o tym. Przypomniał sobie, że w tamtej chwili zrobiło mu się jej żal, serce mu si ę ścisn ęło... „Ejże, do diabła!Znowu te same myśli, trzeba z tym sko ń czy ć, sko ń czy ć!..." Zasypiał, przestały nim wstrz ą sa ć gor ą czkowe dreszcze. Nagle wydało mu si ę, że coś przebiegło po nim pod kołdrą, po ręce i nodze. Drgn ął: „Tfu, do diabła!To chyba mysz! — pomy ś lał. — Zostawiłem ciel ę cin ę na stole..." Strasznie nie chciało mu się odkrywa ć, wstawa ć, zię bn ąć, ale coś znowu szybko przebiegło mu po nodze. Zerwał z siebie kołdrę i zapalił świec ę. Drżą c od gor ą czki, nachylił si ę i obejrzał poś ciel — nie znalazł nic. Wstrz ą sn ął kołdrę i nagle na prześ cieradło wyskoczyła mysz. Chciał ją złapać, ale mysz biegała zygzakami po łóżku, wymykała mu si ę z palców, przebiegła po ręce i wślizn ęła si ę pod poduszk ę. Zrzucił poduszk ę, lecz w tejże chwili poczuł, że coś wskoczyło mu za koszul ę i łaskocze po plecach. Wzdrygn ął się nerwowo i... obudził się. W pokoju było
ciemno, leżał na łóżku, zawini ę ty w kołdrę. Za oknem wył wiatr. „Co za paskudztwo!" — pomy ś lał ze złością. Uniósł się i usiadł na brzegu łóżka, odwrócony plecami do okna. „Lepiej wcale nie spać" — postanowił. Od okna powiało chłodem i wilgoci ą. Owin ął się kołdrą, nie zapalił świecy. Nie myślał o niczym i nawet nie chciał myśleć. Majaki ukazywały mu si ę jeden po drugim, po głowie błądziły strz ę py myśli, bez pocz ą tku, ko ń ca i zwi ą zku. Zapadał w drzemk ę. Nie wiadomo, czy to chłód, ciemno ś ci i wilgoć, czy wiatr, wyj ą cy za oknem i kołyszący drzewami, wywołały w nim to uporczywe, fantastyczne nastawienie i pragnienie, ale cią gle ukazywały mu się kwiaty. Przed oczyma stan ął mu prześliczny, ukwiecony krajobraz: jasny, ciepły, niemal upalny dzie ń, dzie ń świ ąteczny, Zielone Ś wi ą tki. Zamo ż ny, wspaniały wiejski cottage1 w stylu 1 Cottage (ang.)— domek wiejski, willa. 586 angielskim, otoczony klombami pachn ą cych kwiatów; ganek opleciony pn ą cymi roślinami, okolony krzakami róż; jasne, chłodne schody zasłane wspaniałym dywanem, obstawione egzotycznymi kwiatami w chi ń skich wazach. Zwrócił uwag ę zwłaszcza na stoj ą ce w wazonach na oknach bukiety z delikatnych, białych narcyzów pochylaj ą cych si ę na jaskrawozielonych, soczystych, wysmukłych łodygach i rozsiewaj ą cych silny, aromatyczny zapach. Nie mógł się od nich oderwa ć, w ko ń cu jednak wszedł na schody i znalazł si ę w wysokim, wielkim salonie, w którym również pełno było kwiatów. Stały wsz ę dzie: na oknach, przy otwartych drzwiach na taras i na samym tarasie. Podłogi posypane były świeżo skoszon ą, pachn ą c ą traw ą, przez otwarte okna przenikał lekki, świeży, chłodny powiew, ptaki świergotały pod oknami, a pośrodku salonu stała trumna na katafalku pokrytym białym atłasem. Trumna wybita była białą jedwabn ą materi ą i obszyta gę st ą, białą riusz ą 1. Girlandy kwiatów spowijały ją ze wszystkich stron. Cała w kwiatach leżała w niej dziewczynka w białej tiulowej sukni, ze złożonymi i przyci śni ę tymi do piersi rękoma, jakby wytoczonymi z marmuru. Jej rozplecione włosy, włosy jasnej blondynki, były mokre; wianek z róż okalał skronie. Surowy i już st ęż ały jej profil wygl ą dał równie ż jak wykuty w marmurze, ale uś miech na bladych ustach pełen był jakiego ś zupełnie niedzieci ę cego, bezgranicznego smutku i wielkiej skargi. Swid-rygajłow znał tę dziewczynk ę. Nie było ani krzyż a, ani świec zapalonych przy trumnie, nie słychać było słów modlitwy: ta dziewczynka była samobójczyni ą, topielic ą. Miała dopiero czterna ś cie lat i już złamane serce. Targn ęła si ę na swoje życie przytłoczona krzywd ą, która przeraziła i zdumiała jej młodą, dzieci ę c ą główkę, zalała niezasłużon ą ha ń b ą jej anielsko czyst ą dusz ę i wyrwała ostatni krzyk rozpaczy. Krzyk, który nie doszedł do nikogo, lecz został haniebnie odtr ą cony w ciemn ą noc, stłumiony przez mrok i zią b, słotę odwilż y i wycie wiatru... Riusz ą — mocno przymarszczona naszywka tiulowa. 587 s wiary gaj łów ockn ął si ę, wstał z łóżka i podszedł do okna, po omacku odnalazł zasuwk ę i otworzył je. Wiatr wdarł się do jego ciasnej komórki i jakby mroź nym szronem przysypał mu twarz i pierś okryt ą tylko koszul ą. Pod oknem rzeczywi ście było coś w rodzaju ogrodu. Prawdopodobnie we dnie śpiewali tam śpiewacy i podawano herbat ę. Teraz z drzew i krzaków leciały w okno krople deszczu, było ciemno jak w piwnicy, tak że z trudem moż na było rozróż ni ć tylko ciemne plamy, zdradzaj ą ce obecno ść jakichś przedmiotów. Swidrygajłow, nachylony i oparty łokciami o parapet, przez dobre pięć minut wpatrywał się w mgłę. Wśród mroku nocy rozległ si ę armatni wystrzał, potem drugi. „Aha, sygnał!Woda przybiera — pomy ś lał. — Nad ranem woda zaleje niżej położone miejsca, piwnice i sutereny, potopi szczury piwniczne. Wśród deszczu i wichru przemoczeni ludzie, złorzecz ą c, zaczn ą przenosić swe rupiecie na wyższe piętra. A która to moż e być teraz godzina?" W chwili gdy to pomy ś lał, gdzieś blisko, jakby w poś piechu,
zegar ścienny uderzył trzy razy. „O, to za godzin ę bę dzie już dniało!Na co czekam? Wyjd ę zaraz, pójd ę prosto do Parku Piotrowskiego, wyszukam sobie jakiś wielki krzak zroszony deszczem tak, że wystarczy go dotkn ąć ramieniem, a miliony kropel spadn ą na głowę..." Odszedł od okna, zamkn ął je, zapalił świec ę, włożył kamizelk ę, płaszcz, kapelusz i wyszedł ze świec ą na korytarz, aby odnale źć obdartusa, który prawdopodobnie spał tu gdzieś w komórce pośród klamotów i ogarków świec. Chciał zapłacić za pokój i wyjść z hotelu. „To najlepsza chwila, lepiej nie moż na wybrać!" Długo chodził po wą skim korytarzu, nie znajduj ą c nikogo, i już chciał zawołać, gdy nagle w ciemnym ką cie, mi ę dzy star ą szaf ą a drzwiami, zauwa ż ył jakiś dziwny kształt, jakby coś żywego. Pochylił się i zobaczył dziecko: dziewczynk ę, najwy ż ej pię cioletni ą, w przemoczonej jak ścierka sukienczynie, drżą c ą i zapłakan ą. Nie przestraszyła się Swidrygajłowa, lecz patrzyła na niego z tę pym zdziwieniem w wielkich, czarnych oczach, pochlipuj ą c z rzadka, jak dzieci, które po długim płaczu 588 zaczynaj ą się już uspokaja ć, ale nagle przypominaj ą sobie o swoim zmartwieniu. Twarzyczka dziewczynki była blada i zm ę czona. „Ską d się tu wzi ęła? Schowała się tu chyba i nie spała całą noc". Zacz ął ją wypytywa ć. Dziewczynka ożywiła si ę i szybko zaszczebiotała coś po dziecinnemu. Było tam coś o „mamusi" i o tym, że „mamusia zbije", o jakiejś „lifiżance", któr ą stłukła. Dziewczynka mówiła bez przerwy; z tego opowiadania w ko ń cu udało się coś nieco ś wyrozumie ć: było to dziecko nie kochane, które matka, jakaś wiecznie pijana kucharka, prawdopodobnie z tego hotelu, ci ą gle biła i straszyła; dziewczynka stłukła mamusi filiżank ę i tak się tego zlękła, że jeszcze wieczorem uciekła, ukryła si ę gdzieś na podwórku, na deszczu, wreszcie zakradła si ę tutaj, schowała si ę za szaf ą i przesiedziała w tym ką cie całą noc, płacząc, drżą c z zimna i ze strachu, że za to wszystko czeka ją bicie. Wzi ął ją na rę ce, zaniósł do swego pokoju, posadził na łóżku i zacz ął rozbiera ć. Na bosych nóżkach miała dziurawe trzewiczki tak mokre, jakby przez całą noc leżały w wodzie. Rozebrawszy, Swidrygajłow ułożył małą w łóżku, okrył i otulił z głową w kołdrę. Zasn ęła natychmiast. Swidrygajłow znowu pogr ąż ył się w ponurej zadumie. „Że też musiałem się w to wpl ą ta ć! — pomy ś lał z nagłą i ciężk ą złością. — Co za bzdura!" Wzi ął świec ę, żeby wyjść, poszuka ć obdartusa i nareszcie opuś ci ć ten hotel. „A niechż e cię, dziewucho!" — wściekał się, otwieraj ą c już drzwi, lecz zawrócił, by raz jeszcze spojrze ć na dziecko i przekona ć si ę, czy śpi i jak śpi. Ostrożnie odchylił kołdrę. Dziewczynka była pogr ąż ona w głębokim, słodkim śnie. Rozgrzała si ę pod kołdrą i na blad ą twarzyczk ę wyst ą piły rumie ń ce. Dziwna rzecz jednak, rumie ń ce te były jaskrawsze i mocniejsze niż zwykłe kolory u dzieci. „To gor ą czkowy rumieniec — pomy ślał Swidrygajłow — wygl ą da jak wypieki od wina, jakby wypiła całą szklank ę". Pąsowe usteczka płoną, lecz co to? Nagle wydało mu się, że długie, czarne rzę sy dziecka zacz ęły drgać, jakby mrugała porozumiewawczo, a spod powiek błysnęło bystre, figlarne spojrzenie zgoła niedzieci ę cych oczu, jakby 589 dziewczynka nie spała, lecz tylko udawała, że śpi. Ależ tak, usteczka jej rozchylaj ą si ę, ką ciki warg drżą, jakby hamowała śmiech. Ale oto przestała się powstrzymywa ć: to już był śmiech, wyraź ny śmiech. W tej zupełnie niedziecinnej twarzy błysnęło coś zuchwałego i wyzywaj ą cego: to rozpusta, to twarz kokoty, wyuzdana twarz francuskiej kokoty. I oto, nie kryj ą c się już zupełnie, otwarła oczy: obrzucaj ą go nami ę tnym i bezwstydnym spojrzeniem, wabi ą, śmiej ą si ę... Było coś niesko ń czenie szkaradnego i obraźliwego w tym śmiechu, w tych oczach i całej tej ohydzie w twarzy dziecka. „Co? Pi ę cioletnia! — szepn ął z prawdziwym przera ż eniem Swidrygajłow. — Cóż to... co to jest?" A ona zwraca
ku niemu pałającą twarzyczk ę, wyci ą ga ręce... „Achż eż ty, przekl ę ta!" — krzykn ął ze zgroz ą Swidrygajłow, zamierzaj ą c się na nią rę k ą... i w tej chwili obudził się. Leżał na łóżku, tak samo otulony kołdrą, świeca nie paliła się już, był biały dzie ń. „Koszmar przez całą noc!" Był zły, rozbity, łamały go kości. G ę sta mgła za oknem nie pozwalała nic dojrzeć. Dochodziła piąta. Zaspał!Wstał, włożył wilgotne jeszcze ubranie i płaszcz. Namacał w kieszeni rewolwer, wyj ął go, poprawił nabój. Potem usiadł, wyj ął z kieszeni notes i na pierwszej stronie napisał kilka wierszy dużymi literami. Przeczytał je, zamy ślił się i siedział chwil ę z łokciami opartymi o stół. Rewolwer i notes znajdowały si ę tuż przy łokciu. Zbudzone muchy obsiadły nietkni ę t ą porcj ę ciel ę ciny. Patrzył na nie długo i wreszcie woln ą praw ą rę k ą zacz ął łapać jedn ą z nich. M ę czył się długo, lecz nie udawało mu się to w żaden sposób. Wreszcie, przyłapawszy si ę na tym fascynuj ą cym zaj ę ciu, ockn ął się, drgn ął, wstał i stanowczym krokiem wyszedł z pokoju. Po chwili był już na ulicy. Była mleczna, gę sta mgła. Swidrygajłow szedł po śliskim, brudnym, drewnianym bruku w stron ę Małej Newy. Majaczyły mu się jej wezbrane przez noc wody, Wyspa Piotrowska, mokre ścieżki, wilgotna trawa, mokre drzewa, krzaki i wreszcie ten właściwy krzak... Zniecierpliwiony, chc ą c myśleć o czym ś innym, zacz ął przygl ą da ć si ę domom. Prospekt, którym szedł, 590 był pusty, ani jednego przechodnia, ani jednej doroż ki. Jask-rawo ż ółte, drewniane domki z zamkni ę tymi okiennicami miały wygl ą d ponury i niechlujny. Chłód i wilgoć przenikały go do szpiku kości, miał dreszcze. Od czasu do czasu napotykał szyldy, które odczytywał uwa ż nie. Oto sko ń czył si ę już drewniany bruk. Swidrygajłow doszedł do dużego, murowanego domu. Brudny, zzię bni ę ty psiak z podkulonym ogonem przebiegł mu drog ę. Jakiś człowiek w szynelu, śmiertelnie pijany, leżał twarz ą w dół w poprzek chodnika. Popatrzył na niego i poszedł dalej. Na lewo mign ęła mu wysoka wieża straż acka. „Ba! — pomy ś lał — to doskonałe miejsce! Po co mi Park Piotrowski? Przynajmniej w obecno ś ci urz ę dowego świadka..." Omal się nie uśmiechn ął do tej nowej myśli i skr ę cił w ulic ę ..ską. Tutaj wznosił się wielki gmach z wieżą. Pod zamkni ę t ą ogromn ą bram ą domu stał i opierał się o nią niewielki człowieczek otulony w szary, żołnierski płaszcz, w mosi ęż nym achillesowskim1 hełmie na głowie. Sennym spojrzeniem oboj ę tnie obrzucił zbliżaj ą cego się Swidrygajłowa. Na twarzy jego malował si ę ten odwieczny, zrz ę dliwy smutek, którym zawsze zakwaszone są wszystkie bez wyj ą tku twarze ludzi z żydowskiego plemienia. Obydwaj, Swidrygajłow i Achilles, przez pewien czas przygl ą dali si ę sobie w milczeniu. Wreszcie Achilles uznał, iż nie jest to całkiem w porz ą dku, że człowiek nie pijany stoi przed nim o trzy kroki, wpatruje si ę uporczywie i nie mówi nic. — Nu, co pan sobie życzył — odezwał si ę, nie ruszaj ą c si ę z miejsca i nie zmieniaj ą c pozycji. — Ano nic, bracie, jak si ę masz! — odpowiedział Swidrygajłow. — Tutaj nie miejsce. — Ja, bracie, wyjeż dż am w obce kraje. — W obce kraje? 1 Achilles — główny bohater Iliady Homera, wzór m ę skiej odwagi i urody. 591 — Do Ameryki. — Do Ameryki? Ś widry gaj łów wyj ął rewolwer i odci ą gn ął kurek. Achilles uniósł brwi. — Aj, po co takie żarty... tutaj nie miejsce! — Dlaczego niby tu nie miejsce? — A temu, że nie.
— No, bracie, wszystko jedno. Doskonałe miejsce. Jak si ę bę d ą ciebie pytali, to powiedz, że właśnie pojechałem do Ameryki. Przyłożył lufę rewolweru do prawej skroni. — Nie, tutaj nie trzeba, tutaj nie miejsce! — żachn ął się Achilles, któremu źrenice rozszerzyły się gwałtownie. Swidrygajłow poci ą gn ął za spust. VI Tego samego dnia, ale wieczorem, gdzieś koło godziny siódmej, Raskolnikow szedł do matki i siostry, które mieszkały w domu Bakalejewa, tam gdzie umieścił je Razumichin. Na schody wchodziło się wprost z ulicy. Raskolnikow zbliżył się, zwalniaj ą c kroku i jakby wahaj ą c się jeszcze, czy ma wejść, czy nie. Nie wróciłby jednak za nic, postanowił to sobie o świcie. „One przecie ż o niczym nie wiedz ą — myślał — a przyzwyczajone są do moich dziwactw..." Ubranie jego było w strasznym stanie: zabłocone, przemoczone, bo całą noc był na deszczu, podarte i zaszargane. Twarz miał zmienion ą z bezsenno ś ci, zm ę czenia fizycznego i prawie dwudziestoczterogodzinnej walki ze sob ą. Całą noc sp ę dził sam, Bóg jeden wie gdzie. Ale przynajmniej powzi ął decyzj ę. Zapukał do drzwi, otworzyła mu matka. Duni nie było w domu. Nawet służąca zwykle wychodziła o tej porze. Pulcheria Aleksandrowna oniemiała ze zdumienia i rado ś ci. Potem chwyciła go za ręk ę i wci ą gn ęła do pokoju. 592 — Nareszcie jesteś! — zacz ęła, jąkaj ą c si ę z przej ę cia. — Nie gniewaj si ę, Rodia, że cię tak głupio witam, ze łzami, ale ja si ę śmiej ę, nie płaczę. Myślisz, że ja płaczę? Nie, ja si ę ciesz ę, to tylko takie głupie usposobienie, że mi łzy płyną z oczu. Od śmierci twego ojca płaczę z lada powodu. Siadaj, kochany, widz ę, że jesteś zm ę czony. Ach, jaki ty jesteś zabłocony. — Przemokłem wczoraj, mamo... — zacz ął Raskolnikow. — Ach, nie, nie! — przerwała mu Pulcheria Aleksandrowna. — Myślałeś, że zaczn ę ci ę wypytywa ć dawnym, babskim zwyczajem, nie bój się. Ja przecie ż rozumiem, poznałam tutejsze zwyczaje i widz ę naprawd ę, że są daleko rozs ą dniejsze. Doszłam do wniosku, że przecie ż nie mog ę si ę znać na twoich kalkulacjach i żądać od ciebie, żebyś się tłumaczył. Bóg wie, jakie ty masz plany i sprawy na głowie, jakie myśli ci ę nurtuj ą i czyż mog ę ci ę cią gle szarpa ć za połę: o czym ty właściwie myślisz? Właśnie wi ę c... Ach, mój Bo że! Ale cóż to ja tak plot ę, jak nieprzytomna... Czytałam przecież, Rodia, twój artykuł w gazecie, czytam go już trzeci raz, Dymitr Prokofjicz przyniósł mi. Aż krzykn ęłam, jak zobaczyłam. Głupia jestem, pomy ślałam, oto czym on się zajmuje, na tym polega cała tajemnica! Uczeni zawsze są tacy. On sobie coś obmy śla, ma w głowie jakieś nowe pomysły, a ja go m ę cz ę i zawracam mu głowę. Czytałam, mój drogi, wielu rzeczy oczywiś cie nie zrozumiałam, ale tak musi być, bo gdzież tam mnie? — Poka ż go, mamo. Raskolnikow wzi ął gazet ę i rzucił okiem na swój artykuł. Cho ć kolidowało to z całą jego sytuacj ą i nastrojem, miał jednak to dziwne i nader przyjemne uczucie, jakiego doznaje autor, który po raz pierwszy widzi swoje dzieło w druku. Dwadzie ś cia trzy lata maj ą swoje prawa. Ale trwało to tylko chwil ę. Przeczytawszy kilka wierszy, zas ę pił si ę, a straszna rozpacz ścisn ęła mu serce. Przypomniał sobie od razu całą walk ę wewn ę trzn ą, jak ą toczył ze sob ą w cią gu ostatnich miesi ę cy. Ze wstr ę tem i złością rzucił artykuł na stół. 593 jestem głupia, Koaia, to jednatc zdaj ę sobie spraw ę z tego, że bardzo niedługo bę dziesz jednym z pierwszych, o ile nie pierwszym, w świecie naszych uczonych. I o tobie ośmielili się pomy ś leć, że zwariowałeś. Ty nie wiesz o tym, ale tak było!Cha-cha-cha! Ach, n ędzne robaki, czyż oni potrafi ą pozna ć si ę na prawdziwym rozumie! I Dunia, przecie ż Dunia omal nie uwierzyła. Dobre, co? Twój ojciec nieboszczyk dwa razy posyłał do gazet — raz
wiersze (chowam cały kajet, poka żę ci kiedy ś), a drugi raz — powie ść (sama go prosiłam, żeby dał mi ją przepisa ć). Jakeś my si ę obydwoje modlili, żeby przyj ę li, ale nie przyj ęto! Tydzie ń temu, Rodia, zamartwiałam si ę, patrz ą c na twoje ubranie, na to, jak ty żyjesz, co jesz i w czym chodzisz. Teraz widz ę, że też byłam głupia, bo gdy zechcesz, to wszystko od razu zdob ę dziesz rozumem i talentem. Tylko że ty na razie nie chcesz, bo jesteś zaj ęty ważniejszymi sprawami. — Duni nie ma w domu, mamo? — Nie ma. Bardzo cz ę sto wychodzi i zostawia mnie sam ą. Dobrze jeszcze, że Dymitr Prokofjicz przychodzi posiedzieć ze mn ą i ci ą gle mówi o tobie. On ciebie lubi i szanuje, mój drogi. Nie mówi ę, żeby znów Dunia była taka bardzo niedobra dla mnie. Ja się przecie ż nie skarżę. Ona ma inne usposobienie niż ja. Ma jakieś swoje tajemnice, ja tam nie miewam przed wami sekretów. Jestem oczywi ś cie pewna, że Dunia jest m ą dra i kocha nas... ale doprawdy nie wiem, do czego to wszystko doprowadzi. Tyle mi radoś ci sprawiłeś, Rodia, tym swoim przyj ściem, a ona sobie spaceruje. Jak przyjdzie, to jej powiem: był tu twój brat, a ty gdzie si ę podziewałaś? Nie rozpieszczaj mnie, Rodia, za bardzo. Gdy masz czas, to wpadnij, a jak jesteś zaj ęty, to trudno, ja poczekam. Przecież wiem, że ty mnie kochasz, i to mi wystarcza. Bę d ę sobie czytała twoje prace, bę d ę od wszystkich słyszała o tobie, a czasami przyjdziesz mnie odwiedzi ć, czyż moż e być lepiej? Przecież przyszedłeś teraz pocieszy ć matk ę, ja to widz ę... Pulcheria Aleksandrowna nagle się rozpłakała. 594 — Znowu zaczynam. Nie zwracaj na mnie, głupią, uwagi! Ach, mój Boże, czemu ja tak siedz ę — krzykn ęła, zrywaj ą c si ę z miejsca — przecie ż jest kawa, a ja cię nie cz ę stuj ę! Ach, co znaczy starczy egoizm. Zaraz, zaraz! — Zostaw, mamo, zaraz wychodz ę, nie po to przyszedłem. Prosz ę cię, wysłuchaj mnie. Pulcheria Aleksandrowna podeszła do niego nieś miało. — Mamo, cokolwiek si ę stanie, bez wzgl ę du na to, co byś o mnie słyszała, co by ci o mnie powiedziano, czy bę dziesz mnie zawsze kochała tak, jak teraz? — zapytał czule, bez namysłu, nie ważą c słów. — Rodia, Rodia, co się z tob ą dzieje? Jak moż esz o coś takiego pytać! Co mi kto moż e o tobie powiedzie ć? Ależ ja nikomu nie uwierz ę, żeby nie wiem kto przyszedł, po prostu go wyrzuc ę. — Przyszedłem, żeby cię zapewni ć, że zawsze cię kochałem, i ciesz ę się nawet, że jesteś my sami, że Duni nie ma — cią gn ął dalej w serdecznym porywie. — Przyszedłem ci powiedzie ć, że chocia ż bę dziesz nieszcz ęśliwa, ale pami ę taj, że syn twój kocha cię nad życie i że to była nieprawda, gdy myślałaś, że cię nie kocham i że jestem dla ciebie okrutny. Nigdy nie przestan ę ci ę kocha ć... Ale dosy ć, zdawało mi si ę, że to właśnie powinienem był powiedzie ć i od tego zacz ąć... Pulcheria Aleksandrowna obejmowała go, tuliła do piersi i cicho płakała. — Nie wiem, Rodia, co się z tob ą dzieje — powiedziała wreszcie. — Cały ten czas myślałam, że po prostu naprzykrzamy ci si ę, teraz zaś widz ę, że czeka ci ę jakie ś wielkie nieszcz ęś cie, dlatego jesteś taki zatroskany. Od dawna już to przeczuwałam. Wybacz mi, że zacz ęłam o tym mówi ć, lecz ci ą gle o tym myśl ę, nie śpi ę po nocach. Całą tę noc twoja siostra cią gle majaczyła i mówiła o tobie przez sen. Coś niecoś słyszałam, ale nic nie mogłam zrozumie ć. Cały ranek chodziła jak struta, na coś czekała, coś przeczuwała i oto doczekała się! Rodia, Rodia, co z tob ą bę dzie? Wyje żd żasz gdzie ś? 595 — Wyjeż dż am. — Tak sobie właśnie myślałam! Jeśli musisz wyjecha ć, to przecie ż ja mog ę pojecha ć z tob ą. I Dunia też; ona ciebie tak kocha, bardzo ci ę kocha, a nawet Sofia Siemionowna
niech sobie z nami jedzie, jeśli jest to potrzebne; widzisz, ja ch ę tnie przyjm ę ją za córk ę. Dymitr Prokofjicz pomo ż e nam wszystkim si ę wybrać... ale dok ą d ty... jedziesz? — Ż egnaj, mamo. — Jak to, już dzisiaj?! — krzykn ęła, jakby traciła go na zawsze. — Musz ę, czas na mnie, bardzo się śpiesz ę... — A ja nie mog ę z tob ą razem? — Nie. Ukl ę knij, mamo, i módl się. Moż e Bóg wysłucha twojej modlitwy. — Chod ź, przeż egnam cię, pobłogosławię! O tak, tak. O Boż e, co si ę z nami stanie? Tak, cieszył się, był bardzo zadowolony, że nikogo nie było, że był sam z matk ą. Po tych wszystkich strasznych przejś ciach teraz zmi ę kło mu serce. Padł przed ni ą na kolana, całował jej nogi. Obj ą wszy się, oboje płakali. Nie dziwiła się i nie wypytywała go tym razem. Od dawna przeczuwała, że z synem dzieje si ę coś strasznego, a teraz wiedziała, że nadchodzi najgorsza dla niego chwila. — Rodia, mój kochany, mój pierworodny — mówiła, łkając — teraz jesteś taki, jak kiedy byłeś mały, tak samo przychodziłeś do mnie, tak samo obejmowałeś i całowałeś. Kiedy ś my jeszcze razem z ojcem żyli i biedowali, pociech ą nam było to, że ty z nami jesteś, a gdy pochowałam ojca, ileż to razy, obj ę ci jak teraz, płakaliśmy na jego mogile. A że ja cią gle płaczę, to dlatego, że serce matki przeczuwało nieszcz ęś cie. Pierwszy raz, jak cię zobaczyłam tego wieczora, kiedy ś my przyjechały tutaj, to ze spojrzenia twego wszystko odgadłam. Serce mi się wtedy ścisn ęło, a dziś, kiedy ci otworzyłam, spojrzałam, no, myślę sobie, nadeszła fatalna chwila. Rodia, Rodia, ty przecież nie zaraz wyjeżdżasz? 596 — Nie. — Przyjdziesz jeszcze? — Tak... przyjd ę. — Rodia, nie gniewaj si ę, nie śmiem ciebie wypytywa ć. Wiem, że nie powinnam, ale powiedz mi choć dwa słowa, czy ty daleko jedziesz? — Bardzo daleko. — Czy bę dziesz tam pracował, czy to jakaś kariera dla ciebie? — Jak Bóg da... módl się tylko za mnie... Raskolnikow skierował si ę ku drzwiom, lecz ona uchwyciła si ę go i z rozpacz ą patrzyła mu w oczy. Twarz jej wykrzywiło przeraż enie. — Dosy ć już, mamo — powiedział Raskolnikow, który w tej chwili szczerze żałował, że tu przyszedł. — Przecież nie na zawsze? Wszak nie na zawsze? Przyjdziesz jeszcze, przyjdziesz jutro? — Przyjd ę, przyjd ę, żegnaj. Wyrwał się jej wreszcie. Wieczór był pogodny, ciepły i jasny. Od rana już się wypogodziło. Raskolnikow szedł do swego mieszkania, spieszył się. Chciał zako ń czy ć wszystko przed zachodem słońca. Do tego czasu nie miał ch ę ci widzieć si ę z kimkolwiek. Idą c po schodach, zauwa ż ył, że Nastka, podnosz ą c oczy od samowara, śledzi go i patrzy w ślad za nim. „Czyżby ktoś był u mnie?" — pomy ślał i ze wstr ę tem wyobraził sobie Porfirego. Lecz otworzywszy drzwi do swego pokoju, ujrzał Duni ę. Siedziała sama, w głębokim zamy śleniu i chyba od dawna czekała na niego. Raskolnikow zatrzymał si ę na progu. Dunia z przestrachem podniosła się z kanapy i stała przed nim wyprostowana. Spojrzenie jej wyraż ało groz ę i niewypowiedziany ból. Po tym jednym spojrzeniu poznał, że ona wie o wszystkim. — I cóż, mam wejść do ciebie czy odejść? — zapytał nieufnie. 597
— Cały dzie ń przesiedziałam u Soin Siemionowny, czekałyśmy na ciebie. My ślałyśmy, że na pewno tam przyjdziesz. Raskolnikow wszedł do pokoju i osun ął się bezsilnie na krzesło. — Jestem taki osłabiony, Duniu, jestem bardzo zm ę czony, a chciałbym teraz w pełni panowa ć nad sob ą. Spojrzał na ni ą nieufnie. — Gdzie ś ty był przez całą noc? — Nie pami ę tam dobrze. Widzisz, Duniu, chciałem się już raz na coś zdecydowa ć. Kilkakrotnie wracałem nad New ę, to przypominam sobie. Chciałem sko ń czy ć ze sob ą, ale... nie mogłem si ę zdecydowa ć... — szepn ął, znowu spogl ą daj ą c nieufnie na Duni ę. — Dzi ę ki Bogu! Tego właśnie obawiałyśmy si ę z Sofi ą Siemionown ą. Zatem wierzysz w to, że życie jest jeszcze przed tob ą, dzię ki Bogu, dzi ę ki Bogu! Raskolnikow uśmiechn ął się gorzko. — Nie wierzyłem, ale tylko co płakałem razem z matk ą, w jej obj ę ciach. Jestem niewierz ą cy, ale prosiłem ją, żeby modliła się za mnie. Bóg wie, co się ze mn ą dzieje, Duniu, ja nic z tego nie rozumiem. — Byłeś u matki? Powiedziałeś jej? — z przeraż eniem zawołała Dunia. — Czyż by ś odwa ż ył się jej powiedzie ć? — Nie, nie powiedziałem jej... wyra ź nie. Ale ona dużo zrozumiała. Słyszała, jak majaczyłaś w nocy. Jestem pewny, że przynajmniej połowy si ę domy śla. Moż e źle zrobiłem, że poszedłem do niej. Nawet nie wiem, po co to zrobiłem. Jestem podłym człowiekiem, Duniu. — Podłym? A przecie ż gotów jesteś wzi ąć na siebie cierpienie! Przecież uczynisz to? — Tak. Zaraz. I właśnie, żeby unikn ąć tej ha ń by, chciałem się utopić. Ale stoj ą c nad wod ą, pomy ślałem sobie, że jeżeli dotychczas uważ ałem, że jestem silny, to i tej ha ń by nie powinienem si ę teraz ul ę kn ąć. Czy to jest duma, Duniu? — Tak, Rodia, to jest duma. 598 Jej przygasłe oczy rozbłysły na chwil ę, jakby sprawiło jej przyjemno ść, że on ma jeszcze dum ę. — A czy ty nie są dzisz, że po prostu strach mnie obleciał przed wod ą? — zapytał, patrz ą c jej w oczy ze szpetnym uś miechem. — Och, Rodia, przesta ń! — z wyrzutem zawołała Dunia. Na chwil ę zaległo milczenie. Raskolnikow siedział ze wzrokiem wbitym w podłogę. Dunia stała przy drugim ko ń cu stołu i z udr ę k ą przygl ą dała si ę bratu. Nagle wstał. — Już póź no, czas na mnie! Zaraz idę si ę zadenuncjowa ć. Ale nie wiem, dlaczego właściwie to robi ę. Wielkie łzy spływały po policzkach Duni. — Płaczesz, siostrzyczko, a czy moż esz poda ć mi rę k ę? — Czyż byś wą tpił? Mocno go uściskała. — Czyż bior ą c na siebie cierpienie, nie odkupujesz przynajmniej cz ęściowo swojej zbrodni? — dodała w uniesieniu, trzymaj ą c go w obj ę ciach i całując. — Zbrodnia? Jaka zbrodnia! — krzykn ął nagle Raskolnikow w przyst ę pie niespodziewanej furii. — Czy to ma być zbrodni ą, że zabiłem wstr ę tn ą, szkodliw ą wesz, star ą lichwiark ę, nikomu niepotrzebn ą, za której zgładzenie powinny być wszystkie grzechy odpuszczone, która wysysała z biedaków żyw ą krew? Nie myślę o tym i ani mi si ę śni odkupywa ć tę zbrodni ę. I czemu wytykaj ą mi ze wszystkich stron: „zbrodnia, zbrodnia!" Dopiero teraz widz ę wyraź nie całą absurdalno ść mojej małodusznoś ci, teraz, kiedy si ę już zdecydowałem znieść tę niepotrzebn ą ha ń b ę! Zdecydowałem si ę po prostu dlatego, że jestem podły i głupi, no i dlatego jeszcze, że tak bę dzie dla mnie lepiej, jak to twierdził... ten... Porfiry!...
— Rodionie, Rodia, co ty mówisz! Przecie ż ty przelałeś krew! — z rozpacz ą powiedziała Dunia. — Któr ą wszyscy przelewaj ą — podchwycił w zapami ę taniu — która leje się i która zawsze lała się na świecie strumieniami, któr ą przelewaj ą jak szampan i za któr ą wie ń cz ą na 599 i naaaj ą lyiui aooroczyncy mazKosci. Zastanów si ę tylko i przyjrzyj uważ nie. Chciałem dobra dla ludzi i spełniłbym setki, tysi ą ce dobrych uczynków zamiast tego jednego głupstwa, a właściwie nawet nie głupstwa, lecz tylko niezr ę czno ś ci, bowiem cały ten pomysł wcale nie był taki głupi, jak się to teraz wydaje, gdy się nie udał... (Wobec niepowodzenia wszystko wydaje się głupie!)Tym głupstwem chciałem tylko zdoby ć sobie niezale ż ność, zrobić pierwszy krok, znaleźć środki, a potem wszystko wyrównałoby si ę przez osią gni ę cie niewspółmiernie wielkich korzy ś ci... Ale ja, ja załamałem się już przy pierwszym kroku, bo jestem podły!Na tym polega cała rzecz! Mimo to nie uznam waszych pogl ą dów: gdyby mi si ę udało, włożono by mi wieniec, a teraz zakuj ą w kajdany! — Ależ nie o to chodzi, zupełnie nie o to! O czym ty, Rodia, właściwie mówisz!? — Aha! Forma była nieodpowiednia, za mało estetyczna! Absolutnie nie rozumiem, dlaczego walenie w ludzi bombami, wyka ń czanie regularnym obl ęż eniem ma być form ą bardziej szacown ą? Lę k przed estetyk ą jest pierwsz ą oznak ą bezsilno ści!... Nigdy, nigdy w życiu nie zdawałem sobie z tego sprawy lepiej niż w tej chwili i bardziej niż kiedykolwiek nie rozumiem, na czym polegała moja zbrodnia! Nigdy, nigdy nie byłem silniejszy i bardziej pewny siebie! Krew uderzyła mu do bladej, zm ę czonej twarzy. Lecz wykrzykuj ą c ostatnie zdanie, spotkał się ze spojrzeniem Duni i tyle bólu było w jej oczach, że mimo woli zreflektował si ę. Zdał sobie spraw ę, że mimo wszystko unieszcz ęś liwił te dwie biedne kobiety. Mimo wszystko z jego winy... — Duniu kochana! Jeż eli zawiniłem, to wybacz mi (chociaż jeśli zawiniłem, to chyba nie moż na mi wybaczy ć). Ż egnaj! Nie spierajmy się! Już czas, najwy ż szy czas. Nie idź za mn ą, błagam cię, musz ę jeszcze gdzieś wst ą pić... Idź natychmiast do matki. 1 Kapitol — jedno z siedmiu wzgórz staro żytnego Rzymu, twierdza i sanktuarium. 600 Zaklinam ci ę! To jest ostatnia, najwi ę ksza moja proś ba do ciebie. I nie odchod ź od niej! Zostawiłem ją w takiej trwodze, że wą tpi ę, czy wytrzyma: umrze lub dostanie pomieszania zmysłów. B ą dź przy niej! Razumichin was nie opuś ci, mówiłem mu już... Nie płacz nade mn ą: postaram się być m ęż ny i uczciwy przez całe życie, choć jestem morderc ą. Moż e kiedy ś usłyszysz jeszcze o mnie. Nie bę dziecie potrzebowały si ę mnie wstydzi ć, zobaczysz. Ja jeszcze dowiod ę... a tymczasem do widzenia — zako ń czył poś piesznie, zauwa ż ywszy znowu dziwny wyraz oczu Duni, gdy dawał te obietnice. — Czemu płaczesz? Nie płacz, nie płacz, przecież nie rozstajemy si ę na zawsze! Ach, prawda! Czekaj, zapomniałem jeszcze! Podszedł do stołu, wzi ął grub ą, zakurzon ą książk ę i wyj ął włożoną pomi ę dzy kartki male ń k ą akwarel ę na kości słoniowej. Był to portret córki gospodyni, jego zmarłej narzeczonej, tej dziwnej dziewczyny, która chciała wstą pić do klasztoru. Patrzył przez chwil ę na tę wyrazist ą, chorowit ą twarzyczk ę, pocałował portrecik i wr ę czył go Duni. — Wiele z nią rozmawiałem, równie ż i o tym, z nią jedn ą — powiedział zamy ślony. — Powierzyłem jej wiele z tego, co się teraz tak potwornie urzeczywistniło. Bą dź spokojna — zwrócił si ę do Duni — nie zgadzała si ę ze mn ą, jak i ty. Ciesz ę się, że tego nie dożyła. Najwa ż niejsze jest to, że teraz wszystko zaczn ę na nowo, teraz bę dzie przełom! — krzykn ął nagłe, wracaj ą c do nurtuj ą cej go rozpaczy. — Ale czy jestem do tego przygotowany? Czy pragn ę tego? Powinienem jakoby przej ść przez tę
prób ę! W jakim celu, po co mi te bezmy ś lne próby? Po co? Czy po dwudziestu latach katorgi, złamany cierpieniem, w starczym otę pieniu i niemocy bę d ę miał lepszy pogl ą d na świat niż teraz? Czy bę d ę jeszcze zdolny do życia? Dlaczego właściwie godz ę si ę na to? O, jak dobrze wiedziałem, co za marny człowiek ze mnie, gdy dziś o świcie stałem nad brzegiem Newy! Wreszcie wyszli razem. Ci ęż ko było Duni, ale kochała go. Rozstali si ę. Oddaliwszy si ę o jakieś pięćdziesi ą t kroków, Dunia odwróciła się, aby raz jeszcze spojrze ć na brata. Jeszcze było go 21 -— Zbrodnia i kara 601 widać. Doszedłszy do rogu, on również si ę odwrócił. Po raz ostatni spotkały si ę ich spojrzenia, lecz zauwa ż ywszy, że ona patrzy na niego, Raskolnikow z niecierpliwo ści ą, a nawet ze złością machn ął ręk ą, aby szła dalej, sam zaś szybko skr ę cił za róg. „Jestem okrutny, sam to widz ę — pomy ślał, zawstydziwszy się po chwili swego gwałtownego gestu wobec Duni. — Ale dlaczego one mnie tak kochaj ą, skoro nie jestem tego wart! Ach, gdybym był sam, przez nikogo nie kochany i gdybym nikogo nie kochał! Nie zdarzyłoby si ę to wszystkol Ciekawe, czy po tych pi ętnastu lub dwudziestu latach dusza moja skruszeje do tego stopnia, że bę d ę pokornie skamlał przed ludź mi, nazywaj ą c się co drugie słowo morderc ą? A właśnie, właśnie! Przecież po to właśnie mnie ześlą, to jest im potrzebne... Oto łażą sobie po ulicach tam i z powrotem, a przecie ż każdy z nich to z natury łotr i rozbójnik i co gorsza, idiota! Ale gdyby nie skazano mnie na zesłanie, to oni wszyscy unios ą się szlachetnym oburzeniem! O, jakż e ich nienawidz ę!" Głęboko zamy ś lił si ę nad tym, „jakiż to proces moż e doprowadzi ć do tego, że w ko ń cu on, Raskolnikow, bez jakiejkolwiek refleksji ukorzy si ę przed nimi wszystkimi, ukorzy si ę z przekonania! A zreszt ą czemu nie?! Oczywi ś cie, o to przecie ż chodzi. Czyż dwadzieś cia lat nieustannej poniewierki nie moż e ostatecznie załamać człowieka? Kropla dr ąż y kamie ń. Wi ę c po co, po co wobec tego żyć, w imi ę czego teraz tam idę, skoro wiem, jakbym czytał to w książce, że wszystko odb ę dzie się tak właśnie, nie inaczej!" Po raz setny moż e zadawał sobie od wczoraj to pytanie, lecz mimo to szedł dalej. VIII Zmierzch już zapadał, gdy przyszedł do Soni, która przez cały dzie ń czekała na niego ze strasznym niepokojem. Przez czas jakiś była u niej Dunia. Przyszła rano, przypomniawszy sobie wczorajsze słowa Swidrygajłowa, że Sonia „wie o wszystkim". 602 Nie bę dziemy opisywa ć szczegółów rozmowy tych dwóch kobiet, prowadzonej wśród łez, ani tego, jak bardzo si ę do siebie zbliżyły. Dunia ze spotkania z Soni ą wyniosła przynajmniej tę pociech ę, że brat jej nie bę dzie sam. Do Soni pierwszej przyszedł ze swoim wyznaniem: w niej szukał człowieka, gdy człowiek był mu potrzebny; ona też pójdzie za nim tam, dok ą d rzuci go los. Dunia, nie pytaj ą c, wiedziała, że tak bę dzie. Odnosiła się do Soni nawet z pewnego rodzaju czci ą i tak ją tym z pocz ą tku spłoszyła, że ta omal si ę nie rozpłakała. Bo Sonia ze swej strony uwa ż ała si ę za niegodn ą nawet oczu podnieść na Duni ę. Na zawsze wrył się jej w pami ęć obraz Duni, gdy ta przy pierwszym spotkaniu u Raskolnikowa pożegnała ją tak bardzo uprzejmie i z takim uszanowaniem. To była jedna z pi ę kniejszych i najwznioślejszych chwil w jej życiu. Wreszcie Dunia nie wytrzymała i zostawiła Soni ę, aby czeka ć na brata w jego mieszkaniu. Miała cią gle wraż enie, że Rodion najpierw tam wst ą pi. Gdy Sonia została sama, zacz ęła ją drę czy ć myśl, że Raskolnikow rzeczywi ś cie gotów jest popełnić samobójstwo. Dunia również si ę tego obawiała. Ale przez cały dzie ń pocieszały się wzajemnie różnymi argumentami, że to jest niemo ż liwe, i póki siedziały razem, Sonia była spokojniejsza. Przypomniała sobie, że Ś widrygajłow powiedział jej wczoraj, iż Raskolnikow ma dwie
drogi do wyboru: Sybir albo... Poza tym wiedziała przecie ż, jaki był próżny, wyniosły i samolubny, a przy tym niewierz ą cy. „Czyż by tylko strach przed śmierci ą i małoduszno ść trzymały go przy życiu?" — myślała z rozpacz ą. Słońce zachodziło. Smutna stała przy oknie, wypatruj ą c, ale przez jej okno widać było tylko nie otynkowan ą szczytow ą ścian ę są siedniego domu. Wreszcie, gdy niemal pewna była śmierci nieszcz ęś nika, Raskolnikow wszedł do jej pokoju. Okrzyk rado ś ci wyrwał si ę z jej ust, lecz spojrzawszy w jego twarz, pobladła nagle. — Ano tak! — powiedział z uś miechem Raskolnikow. — Przyszedłem po twój krzyżyk, Soniu. Sama posyłałaś mnie na plac do ludzi, czyżbyś teraz, gdy przyszło co do czego, straciła odwag ę? 603 Sonia patrzyła na niego zdumiona. Dziwnym wydawał się jej jego ton, zimny dreszcz ją przeszył, lecz po chwili domy ś liła się, że i ton, i to, co powiedział, było tylko brawur ą. Mówi ą c z nią, patrzył gdzieś w kąt, unikał jej wzroku. — Doszedłem do wniosku, Soniu, że moż e tak bę dzie rzeczywi ś cie lepiej. Jest pewna okoliczno ść... Długo by trzeba o tym mówi ć, nie warto zreszt ą. Jedno mnie tylko złości, wiesz co? Wś ciekły jestem, że te wszystkie głupie, bydl ę ce gę by obst ą pi ą mnie zaraz dokoła, wytrzeszcz ą na mnie swoje gały, zaczn ą zadawa ć idiotyczne pytania, na które trzeba bę dzie odpowiada ć, bę d ą mnie pokazywali sobie palcami... Tfu! Wiesz, nie pójd ę do Porfirego, znieść go nie mog ę. Pójd ę lepiej do swego przyjaciela Procha, to go dopiero zadziwi ę, wywołam swego rodzaju wielki efekt. Należ ałoby tylko mieć wi ę cej zimnej krwi, za bardzo żółciowy jestem ostatnio. Czy dasz wiar ę, że przed chwil ą pogroziłem siostrze pięści ą za to tylko, że się odwróciła, by spojrzeć na mnie po raz ostatni. To świń stwo! W takim stanie jestem, do tego doszedłem! A wię c, gdzie ten krzyżyk? Był jakby nieswój. Nie mógł ani chwili ustać spokojnie, na niczym nie mógł skupi ć myśli, które przeskakiwały z przedmiotu na przedmiot. Jąkał się, ręce mu drżały. Sonia w milczeniu wyj ęła z szuflady dwa krzyżyki, cyprysowy i miedziany. Przeż egnała si ę sama, przeż egnała Raskolnikowa i włożyła mu na szyj ę cyprysowy krzyżyk. — A wi ę c to ma być symbol tego, że bior ę na siebie krzy ż, che! che! Bo do tej pory to niby mało cierpiałem! Cyprysowy, czyli dla prostaczków; miedziany, Lizawiety, bierzesz dla siebie, poka ż go! Wi ę c ona miała go na sobie...wtedy? Pami ę tam podobny srebrny krzyżyk i szkaplerz. Rzuciłem je wtedy starej na piersi. A teraz by si ę przydały, w sam raz dla mnie... Ale co ja plot ę! Zapomn ę, po co przyszedłem, jestem jakiś roztargniony!... Widzisz, Soniu, właściwie przyszedłem, żeby cię uprzedzi ć, żebyś wiedziała... To wszystko... Po to tylko przyszedłem (Hm!Myślałem jednak, że coś wi ę cej ci powiem.) Przecież ty 604 sama chciałaś, żebym poszedł, no wię c bę d ę siedział w wi ę zieniu i spełni si ę twoje życzenie. Czemu płaczesz? Ty takż e? Przesta ń, nie ma czego. Och, jak mi to wszystko ciąży! Obudziło się w nim jednak uczucie, serce krajało się, gdy patrzył na ni ą: „A ta znów czego, czego ta? — myślał. — Kim jestem dla niej? Czemu ona płacze, czemu odprowadza mnie tak, jak matka lub Dunia? Chce być moj ą nia ń k ą!" — Pomódl się, przeż egnaj si ę choć raz — drżą cym głosem poprosiła nieś miało Sonia. — Prosz ę cię bardzo, ile tylko zechcesz! Zupełnie szczerze, Soniu, zupełnie szczerze... Zreszt ą chciał jej powiedzie ć coś innego. Prze ż egnał się kilka razy. Sonia schwyciła swoj ą chustk ę i narzuciła ją na głowę. Była to zielona, kortowa chusta, prawdopodobnie ta sama „rodzinna" chusta, o której wspominał Marmieładow. Raskolnikowowi przyszło to na myśl, lecz nie zapytał o to. Rzeczywi ś cie
czuł, że jest nadzwyczaj roztargniony i potwornie zdenerwowany. Przeraził się tym. Wstrz ą sn ęło nim raptem to, że Sonia wybiera si ę razem z nim. — Co to? Dok ą d? Zosta ń, zosta ń! Ja sam! — krzykn ął z małoduszn ą irytacj ą i prawie ze złością, i skierował się ku drzwiom. — Zbyteczna mi jest cała świta! — mrukn ął na odchodne. Sonia została na środku pokoju. Nie pożegnał si ę z ni ą nawet, już o niej zapomniał. Nurtowała go dr ę cz ą ca, buntownicza wą tpliwo ść: „Czy dobrze robi ę? Czy tak ma być? — myślał, schodz ą c ze schodów. — Czy nie można by się wstrzyma ć, pokierowa ć wszystkim inaczej i... nie pójść?" Ale jednak szedł. Nagle poczuł wyraź nie, że nie ma po co zadawa ć sobie tych pyta ń. Wyszedłszy na ulic ę, przypomniał sobie, że nie poż egnał się z Sonia, że zostawił ją na środku pokoju, z jej zielon ą chust ą, onieś mielon ą jego krzykiem. Przystan ął na chwil ę. W cią gu tej chwili błysnęła mu my śl, która jakby czekała tylko na to, by go ostatecznie zgn ę bić. 605 „W jakim celu, po co przyszedłem do niej teraz? Powiedziałem, że w pewnej sprawie, ale w jakiej sprawie? Nie miałem do niej żadnego interesu! Zawiadomi ć ją, że idę, wi ę c co z tego? Też mi sprawa! Czy ją kocham? Przecie ż nie, nie? Wszak odp ę dziłem ją jak psa. Czyż by naprawd ę zachciało mi si ę jej krzyżyka? Ach, jak ja nisko upadłem! Nie, potrzebny mi był widok jej bólu i cierpienia! Trzeba było si ę o coś zaczepi ć, odwlec, popatrze ć na człowieka! I jak ja mogłem tak liczyć na siebie, tak o sobie marzy ć, ja, mizerny, marny człowiek, łotr, łotr!" Szedł brzegiem kanału i było już niedaleko. Doszedłszy do mostu, zatrzymał si ę, nagle skr ę cił na most i ruszył na plac Sienny. Uporczywie rozgl ą dał się na wszystkie strony, wpatrywał się z nat ęż eniem w każ dy przedmiot, lecz na niczym nie mógł skupi ć uwagi. „Za jakiś tydzie ń czy miesi ą c bę d ę jechał w wię ziennej karetce przez ten most, jak też wtedy bę d ę patrzył na ten kanał? Trzeba by to zapami ę ta ć! — przemkn ęło mu przez my śl. — Ten szyld, na przykład, jak ja bę d ę czytał wówczas te litery? O tu napisane: Towa ż ystwo, trzeba zapami ę ta ć to ż, liter ę ż, spojrz ę na nią za miesi ą c, na to samo ż, jak bę d ę patrzył wtedy? Co bę d ę czuł i myślał? Boż e, jakż e marne wydadz ą mi si ę te wszystkie moje dzisiejsze... troski! Rozumie si ę, że to musi być ciekawe... w swoim rodzaju... (cha-cha-cha! O czym ja my śl ę!)Ja dziecinniej ę, sam przed sob ą pozuj ę, po co si ę zawstydzam? Tfu, jak si ę pchaj ą! Ten grubas, pewno Niemiec, który mnie potr ą cił, czy on wie, kogo pchn ął? Baba z dzieckiem prosi o jałmużnę, ciekawe, że ona uważ a mnie za szcz ęśliwszego od siebie. Cóż, mo żna by jej coś dać dla checy. Ba, pi ęć kopiejek ocalało mi w kieszeni, sk ą d? Macie, macie... weźcie, matko! — Niech ci ę Bóg ma w swojej opiece! — rozległ si ę płaczliwy głos żebraczki. Wszedł na plac Sienny. Przykra mu była ta ciżba, lecz szedł właśnie tam, gdzie gromadziło się najwi ę cej ludzi. Dałby wszystko, żeby się znaleźć sam, lecz czuł zarazem, że sam nie 606 wytrzymałby ani chwili. W tłumie awanturował si ę jakiś pijak, chciał tańczy ć, ale zataczał się tylko. Raskolnikow przecisn ął się przez otaczaj ą c ą pijaka gromad ę ludzi, popatrzył na niego przez kilka minut i nagle roześ miał się krótko i urywanie. Po chwili zapomniał już o nim, nie widział go nawet, choć patrzył w dalszym cią gu. Odszedł wreszcie, nie pami ę taj ą c, gdzie si ę znajduje, lecz gdy doszedł do środka targowiska, nowe uczucie owładnęło nim, opanowało jego my śli i ciało. Przypomniał sobie nagle słowa Soni: „Idź na rozdro ż e, złóż pokłon, ucałuj ziemi ę, boś ją splugawił, i powiedz na cały głos wszystkim: «Zabiłem!»" Zadrż ał, przypomniawszy to
sobie. Tak dalece zgn ę biła go beznadziejna rozpacz i trwoga, zwłaszcza w tych ostatnich paru godzinach, że kurczowo uchwycił się tego nowego, silnego i niepodzielnego uczucia. Było to niczym atak, w duszy zatliła mu si ę jedna iskra i nagle cały jakby stan ął w płomieniach. Od razu zmi ę kło mu serce, polały si ę łzy. W miejscu, na którym stał, padł na kolana... Kl ę kn ął pośrodku placu, pokłonił się, pocałował brudn ą ziemi ę z upojeniem i radoś ci ą. Wstał, pokłonił się raz jeszcze. — Ale się urżn ął!— zauwa ż ył obok niego jakiś chłopak. Rozległ si ę śmiech. — Ludziska kochani, on idzie do Jerozolimy, żegna się z dzieć mi i z ojczyzn ą, całemu światu si ę kłania, stołeczne miasto Sankt-Petersburg i jego grunt całuje! — dorzucił jakiś pijaniu-teń ki mieszczanin. — Jeszcze całkiem młody — wtr ą cił ktoś trzeci. — Ze szlachty! — zawyrokował ktoś inny powa ż nym głosem. — A bo to dziś moż na wiedzieć, kto ze szlachty, a kto nie. Wszystkie te okrzyki i rozmowy powstrzymały Raskol-nikowa i słowo „zabiłem", które już drżało mu na ustach, zamarło. Spokojnie jednak zniósł te okrzyki i nie oglą daj ą c si ę, poszedł przez zaułek prosto do kancelarii policji. Pewna postać mign ęła mu po drodze, lecz nie zdziwił si ę, przeczuwał, że tak być powinno. Gdy podnosił si ę z kl ę czek, w odległości pięć607 dziesi ę ciu kroków od siebie na lewo ujrzał Soni ę. Chowała si ę przed nim za drewnianym barakiem, a wi ę c szła za nim w jego drodze przez m ę k ę! Raskolnikow poczuł i zrozumiał w tej chwili, że Sonia jest z nim na zawsze i pójdzie za nim choć by na kraj świata, dok ą dkolwiek rzuci go los. Serce mu si ę ścisn ęło... ale oto już doszedł do fatalnego miejsca... Dosyć pewnym krokiem wszedł na podwórze. Trzeba było wejść na drugie pi ętro. „Zanim dojd ę..." — pomy ś lał. W ogóle wydawało mu się, że od fatalnego momentu dzieli go jeszcze sporo czasu i o wielu rzeczach jeszcze bę dzie mógł pomy śleć. Te same zaś miecone, kr ęte schody, te same drzwi mieszka ń otwarte na oścież, te same kuchnie, z których dolatywał sw ą d i fetor. Raskolnikow nie był tu od tamtego czasu. Nogi się pod nim uginały, ale szedł. Zatrzymał się na chwil ę, żeby odetchn ąć, zebra ć si ę w sobie i wej ść jak człowiek. „Po co? Dlaczego? — pomy ślał, zastanowiwszy si ę nad tą swoj ą decyzj ą. — Jeśli już mam wychylić tę czar ę, to czy nie wszystko jedno? Im gorzej, tym lepiej. — Wyobraził sobie w tej chwili postać Ilji Pi ętro wież a Procha. — Czy należ ało iść akurat do niego? A moż e do kogo ś innego? Zawróci ć zaraz i iść do mieszkania samego naczelnika? Przynajmniej odb ę dzie si ę wszystko po domowemu... Nie, nie! Do Procha! Do Procha! Jak pić, to pić do dna..." Zmartwiały i ledwo przytomny otworzył drzwi do kancelarii. Tym razem było bardzo mało osób: jakiś stróż i jeszcze ktoś z gminu. Wartownik nie wyjrzał nawet zza przepierzenia. Raskolnikow przeszedł do nast ę pnego pokoju. „A moż e będzie można jeszcze nie powiedzie ć" — błysnęła mu myśl. Tutaj jakiś osobnik w cywilnej marynarce zabierał się do pisania. W ką cie sadowił się jakiś inny pisarz. Zamietowa nie było. Naczelnika, naturalnie, również. — Nie ma nikogo? — zapytał Raskolnikow, zwracaj ą c się do osobnika przy biurku. — A kogo pan potrzebuje? — A-a-a! Kop ę lat, ani widu, ani słychu... M-mmoje u-uszanowanie! — zawołał znajomy głos. 608 Raskolnikow zadrż ał. Przed nim stał Proch, który wyszedł z trzeciego pokoju. „To zrz ą dzenie losu — pomy ślał Raskolnikow. — Sk ą d on się tu wzi ął?"
— Do nas? Z powodu? — wykrzykiwał Proch (byłnajwyra ź niej w doskonałym humorze i jakby nieco podochocony). — Jeż eli w interesie, to za wcze ś nie pan si ę pofatygował. Ja sam tu jestem tylko przypadkiem... A zreszt ą, czym mog ę? Przyznam si ę, panu, panie... jak? Jak? Bardzo przepraszam... — Raskolnikow. — Oczywi ś cie, że Raskolnikow! Czyż by pan przypuszczał, że mogłem zapomnie ć! Niech pan, bardzo prosz ę, nie uważa mnie za takiego... Ro... Ro... Rodionie Rodionowiczu, tak zdaje si ę? — Rodion Romanowicz. — Tak, tak, tak! Rodion Romanowicz Raskolnikow, Rodion Romanowicz Raskolnikow! O to właśnie mi szło. Nawet wielokrotnie się dowiadywałem. Przyznam się panu, że bardzo mi było przykro, żeś my z panem tak wtedy... potem mi wytłumaczono, dowiedziałem si ę, że młody literat, a nawet uczony... i że tak powiem, pierwsze kroki... Mój Boż e! Który z literatów i uczonych na pocz ą tku nie popełniał różnych oryginalnych kroków! Ja i moja żona, obydwoje, cenimy literatur ę, a żona to aż do szale ń stwa!... Literatur ę i sztuk ę! Niech tylko człowiek bę dzie szlachetny, a całą reszt ę można zdoby ć talentem, wiedz ą, rozumem, geniuszem! Kapelusz, na przykład, co to jest kapelusz? Kapelusz to jest nic, mog ę go sobie kupi ć u Zimmermana, ale tego, co pod kapeluszem, tego, co kapelusz przykrywa, tego nie kupi ę!... Przyznam si ę panu, że nawet wybierałem si ę do pana, żeby się wytłumaczyć, ale pomy ś lałem, że moż e pan... Ale że też się nie zapytałem, pan rzeczywi ś cie ma jak ąś spraw ę? Podobno krewni do pana przyjechali? — Tak, matka i siostra. — Miałem nawet honor i przyjemno ść pozna ć pa ń sk ą siostr ę — wykształcona i urocza osoba. Wyznam panu, iż 609 żałowałem, żeś my si ę wtedy z panem tak rozgor ą czkowali. Casus! A że ja pana wtedy z powodu pa ń skiego omdlenia obrzuciłem takim spojrzeniem, to się potem znakomicie wyjaś niło!Zabobon i fanatyzm! Rozumiem pa ń skie oburzenie. Moż e ze wzgl ę du na przyjazd rodziny zmienia pan mieszkanie? — N-nie, ja tylko tak... Wst ą piłem zapyta ć si ę... my ślałem, że zastan ę tu Zamietowa. — Ach, tak! Podobno pan się z nim zaprzyja ź nił, słyszałem. Ale Zamietowa tu nie ma, nie zastał go pan. Tak, straciliśmy Aleksandra Grigoriewicza! Od wczoraj już tu nie pracuje, został przeniesiony... a przedtem pokłócił się ze wszystkimi... to było po prostu niegrzeczne... Lekkomy ś lny młokos, nic wię cej. Był nawet dosyć obiecuj ą cy, ale tak to już bywa z tą nasz ą obiecuj ą c ą młodzieżą! Ma zdawa ć jakiś tam egzamin, ale u nas ko ń czy się to na pogaw ę dce i fanfaronadzie. To nie to przecież, co, na przykład, pan albo pa ń ski przyjaciel Razumichin. Pan robi karier ę na niwie naukowej i żadne niepowodzenia nie mog ą w tym przeszkodzi ć! Wszystkie rozkosze życia to dla pana, że tak powiem, nihil est1, asceto2, mnichu, pustelniku!... Ksi ę ga, pióro za uchem, badania naukowe — oto kraina pa ń skiego ducha! Ja sam w pewnej mierze... Czy pan czytał pami ę tniki Livingstona3? — Nie. — A ja czytałem. W dzisiejszych czasach namno ż yło się nihilistów co niemiara. Ale to zrozumiałe, co za czasy, niech pan powie! A zreszt ą ja z panem... pan przecie ż nie jest nihilist ą? Niech pan mi tak szczerze powie, zupełnie szczerze. — N-nie... — Nie, niech pan bę dzie ze mn ą szczery, niech si ę pan nie kr ę puje, wie pan, jakby pan był sam na sam ze sob ą! Rzecz inna 1 Nihil est (łac.)— nic nie znacz ą. 2 Asceta — człowiek dobrowolnie wyrzekaj ą cy si ę wszelkich uciech życiowych.
3 David Livingstone (1813-1873) — szkocki badacz Afryki, odkrył m.in. Wodospad Wiktorii. 610 służba, a inna... pan myślał, że powiem: druż ba, nie, nie zgadł pan! Nie drużba, lecz świadomo ść obywatela i człowieka, uczucie humanitarne oraz umiłowanie Najwy ż szego. Mog ę być osob ą urz ę dow ą, na stanowisku, ale zawsze powinienem czuć się obywatelem i człowiekiem, i zdawa ć sobie spraw ę... Pan raczył wspomnie ć o Zamietowie. Taki Zamietow zrobi jakiś skandal we francuskim guście w jakim ś nieprzyzwoitym zakładzie, przy szklance szampana czy innego wina i to wszystko, co potrafi pa ń ski Zamietow! A ja, że tak powiem, płonę oddaniem i szlachetnymi uczuciami, ponadto mam wpływy, rang ę, stanowisko! Jestem żonaty i mam dzieci. Wypełniam obowi ą zki obywatela i człowieka, a on co za jeden, pozwoli pan si ę zapyta ć? Zwracam si ę do pana jako do człowieka uszlachetnionego przez wykształcenie. A tych akuszerek co się teraz namno ż yło1! Raskolnikow spojrzał na niego pytaj ą co. Słowa Procha, który najwidoczniej niedawno oderwał się od kieliszka, brz ę czały i obijały mu si ę o uszy jak puste dźwi ę ki, lecz coś niecoś rozumiał z tego jednak i nie wiedział, czym si ę to wszystko sko ń czy. — Mówi ę o tych strzyż onych pannicach — cią gn ął rozmowny Ilja Pietrowicz — to ja je nazwałem akuszerkami i uważ am, że zupełnie trafnie. Che-che! Pchaj ą się do akademii, ucz ą się anatomii, ale niech ż e pan powie, czy jak zachoruj ę, to mog ę wezwa ć tak ą pannic ę, żeby mnie leczyła? Che-che! Proch śmiał się, zachwycony swymi dowcipami. — Powiedzmy, że jest to taki niepohamowany pę d do wiedzy, wi ę c zdobywaj wiedz ę, ale daj spokój. Po co zaraz nadu ż ywa ć? Po co obraż ać porz ą dnych ludzi, jak to robi ten łajdak Zamietow? Dlaczego on mnie obraził, pytam si ę pana? Albo te samobójstwa. Nie moż e pan sobie wyobrazi ć, ile si ę 1 W latach sześć dziesi ą tych XIX w. w Rosji kobiety mogły si ę kształcić tylko w dwóch zawodach: akuszerki i nauczycielki. Zawód akuszerki zdobywały w petersburskiej Akademii Medyczno-Chirurgicznej. 611 tego namno ż yło. Wszyscy oni przepuszczaj ą ostatni grosz i odbieraj ą sobie życie. Dziewcz ę ta, wyrostki, starcy... Nie dalej jak dziś rano zawiadomiono nas o pewnym jegomo ś ciu, który niedawno przyjechał. Nile Pawłowiczu, Nile Pawłowiczu! Jak si ę nazywał ten dżentelmen, o którym mamy doniesienie, że się dzisiaj zastrzelił na Stronie Petersburskiej? — Swidrygajłow — ochrypłym, oboj ę tnym głosem odpowiedział ktoś z drugiego pokoju. Raskolnikow drgn ął. — Swidrygajłow, Swidrygajłow si ę zastrzelił!— krzykn ął. — Co? Pan zna Swidrygajłowa? — Tak... Znam... Niedawno przyjechał... — Zgadza się, niedawno przyjechał. Stracił żon ę, straszny hulaka, a tu nagle wzi ął się i zastrzelił i to tak skandalicznie, że wprost trudno sobie wyobrazić... Zostawił w swoim notesie kilka słów, że odbiera sobie życie w pełni władz umysłowych i prosi, żeby nikogo nie winić za jego śmierć. Ten podobno miał pieni ą dze. A sk ą d pan go znał, jeśli wolno zapytać? — Znałem go... moja siostra była u nich guwernantk ą... — Ba-ba-ba... Zatem moż e nam pan o nim coś niecoś powiedzieć. Czy pan nic nie podejrzewał? — Wczoraj się z nim widziałem... on... pił wino... nic nie wiedziałem. Raskolnikow miał wraż enie, że coś spadło na niego i przytłacza go. — Pan znów jakby pobladł. Tak tu duszno u nas...
— No, czas na mnie — bą kn ął Raskolnikow — przepraszam, że zabrałem panu czas... — Ależ prosz ę bardzo, ile pan tylko zechce! Bardzo mi było miło, bardzo si ę ciesz ę... Proch wyci ą gn ął ręk ę. — Chciałem tylko... ja do Zamietowa... — Rozumiem, rozumiem, bardzo mi było miło. — Ja... bardzo się ciesz ę... do widzenia... — uś miechn ął się Raskolnikow. 612 Wyszedł, chwiej ą c się na nogach. Miał zawroty głowy. Zacz ął schodzić po schodach, opieraj ą c si ę praw ą rę k ą o ścian ę. Zdawało mu si ę, że jakiś stróż, idą cy z ksi ążk ą na gór ę do kancelarii, potr ą cił go, że jakiś psiak jazgotliwie ujada gdzieś na niższym pi ętrze, że jakaś kobieta krzykn ęła i rzuciła w psiaka wałkiem. Zszedł na podwórze. Na podwórzu tuż koło bramy stała blada, zmartwiała Sonia i patrzyła na niego z przeraż eniem. Stan ął przed nią. Ból, rozpacz i m ę ka malowały się na jej twarzy. Załamała rę ce. Ż ałosny, blady uśmiech ukazał się na jego ustach. Postał, uśmiechn ął się raz jeszcze i wrócił na gór ę. Proch siedział i grzebał si ę w jakichś papierach. Przed nim stał ten sam stróż, który przed chwil ą potr ą cił Raskolnikowa, wchodz ą c po schodach. — A-a-a! Pan znowu! Zapomniał pan coś?... Ale co panu jest? Raskolnikow ze zbielałymi ustami, z nieruchomym spojrzeniem wolno podszedł do niego, do samego biurka, oparł się o nie rę k ą, chciał coś powiedzie ć, ale nie mógł. Tylko bełkotliwe dź wię ki wychodziły mu z gardła. — Panu jest słabo, krzesło!Niech pan siada, prosz ę krzesło, niech pan siada! Wody! Raskolnikow osun ął się na krzesło, lecz nie spuszczał oczu z bardzo nieprzyjemnie zaskoczonego Procha. Patrzyli przez chwil ę na siebie i czekali. Przyniesiono wod ę. — To ja... — zacz ął Raskolnikow. — Niech pan napije si ę wody. Raskolnikow odsun ął szklank ę i cicho, z przerwami, ale wyraź nie powiedział: — To ja zabiłem wtedy siekier ą i obrabowałem star ą lichwiar-kę i jej siostr ę. Proch otworzył szeroko usta. Ze wszystkich stron zbiegli się ludzie. Raskolnikow powtórzył swoje zeznanie...
Epilog
i Syberia. Nad brzegiem szerokiej, pustynnej rzeki leży miasto, jeden z administracyjnych ośrodków w Rosji. W mieście tym jest twierdza, a w twierdzy wi ę zienie. W wi ę zieniu od dziewi ę ciu miesi ę cy przebywa katorż nik drugiej kategorii1, Rodion Ras-kolnikow. Od dnia, w którym popełnił zbrodni ę, upłynęło prawie półtora roku. Sprawa jego odbyła si ę bez wi ę kszych trudno ś ci. Przest ę pca zdecydowanie i dokładnie potwierdził swoje zeznania. Nie wikłałokoliczno ś ci, nie przeinaczał ich na swoj ą korzy ść, nie przekr ę cał faktów, nie zapominał o najdrobniejszych szczegółach. Opowiedział z najwi ę ksz ą dokładności ą cały przebieg zabójstwa, wyjaś nił tajemnic ę zagadkowego zastawu (drewnianej deseczki z metalow ą płytką) znalezionego w ręku zabitej staruszki. Opowiedział, jak zabrał zamordowanej klucze, opisał, jak te klucze wygl ą dały, opisał kufer i jego zawarto ść, wymienił nawet niektóre znajduj ą ce się tam przedmioty, wy-
1 Na mocy ustawy o zesłańcach, wydanej w 1822 r. przez Aleksandra I, katorga dzieliła się na dwie kategorie: bezterminow ą i o czasie ograniczonym (do lat 20). 614 tłumaczył zagadk ę zabójstwa Lizawiety, opowiedział, jak przyszedł i dobijał si ę Koch, a po nim student, powtórzył, o czym ze sob ą mówili, jak on, zabójca, zbiegł potem ze schodów i słyszał wrzaski Mikołki i Mifki, jak ukrył się w pustym mieszkaniu, jak dotarł do domu, i wreszcie wskazał głaz na prospekcie Woz-niesie ń skim, przy bramie, gdzie znaleziono rzeczy i sakiewk ę. Jednym słowem, wszystko było jasne. Prowadz ą cy śledztwo i sę dziowie dziwili się bardzo, że ukrył pod głazem rzeczy i sakiewk ę, nie skorzystawszy z nich, zwłaszcza zaś, że nie tylko nie pami ę tał, jakie rzeczy zrabował, lecz pomylił si ę nawet co do ich ilości. W szczególno ś ci okoliczno ść, że ani razu nie zajrzał do sakiewki i nie wiedział, ile tam było pieni ę dzy, wydawała si ę nawet nieprawdopodobna. (W sakiewce było trzysta siedemna ś cie rubli srebrem i sze śćdziesi ąt kopiejek. Od długiego leżenia pod głazem niektóre najbardziej warto ś ciowe banknoty, leżą ce na wierzchu, uległy powa ż nemu zniszczeniu). Długo usiłowano dociec, dlaczego pods ą dny przy tej właśnie okoliczno ś ci kłamie, podczas gdy szczerze i dobrowolnie przyznaje si ę do wszystkiego. Wreszcie niektórzy (zwłaszcza spośród psychologów) doszli do wniosku, że być moż e, on rzeczywi ś cie nie zagl ą dał do sakiewki, a wi ę c nie wiedział, co w niej było, i nie wiedz ą c, ukrył ją pod kamieniem. Z tego wyci ą gni ę to też wniosek, że całe to przest ę pstwo mogło mieć miejsce tylko wskutek pewnego rodzaju czasowego zamroczenia umysłowego, tak zwanej chorobliwej monomanii zabójstwa i rabunku bez celu i widoków na zysk. Tutaj, jak na zawołanie, przyszła z pomoc ą najnowsza, modna teoria czasowego pomieszania zmysłów, któr ą dziś tak cz ę sto próbuje si ę stosowa ć do niektórych przest ę pców. Przy tym liczni świadkowie — doktor Zosimow, dawni koledzy, gospodyni, służąca — z całą pewno ś ci ą stwierdzili, że Raskolnikow od dawna był hipochondrykiem. Wszystko to bardzo sprzyjało wyrobieniu przekonania, że Raskolnikow nie jest pospolitym morderc ą, rozbójnikiem i rabusiem, lecz że tkwi tutaj coś innego. Ku wielkiemu niezadowoleniu rzeczników tej tezy sam przest ę pca prawie nie 615 próbował się bronić. Na ostateczne pytania, co właściwie skłoniło go do popełnienia morderstwa i rabunku, odpowiedział zupełnie jasno, z brutaln ą dokładności ą, że powodem było jego złe położenie materialne, nę dza i bezradno ść oraz ch ęć zabezpieczenia sobie pierwszych kroków kariery za pomoc ą trzech co najmniej tysi ę cy rubli, bo liczył, że tyle znajdzie u zabitej. Zdecydował si ę na zabójstwo wskutek swej małodusznoś ci i lekkomy ślno ś ci oraz rozj ą trzenia wywołanego przez niedostatek i niepowodzenia. Na pytanie zaś, co skłoniło go do zgłoszenia się z samooskar ż eniem, odpowiedział po prostu, że szczera skrucha. Wszystko to było niemal wulgarne... Wyrok jednak zapadł łagodniejszy, niż moż na si ę było spodziewa ć przy tego rodzaju przest ę pstwie, być moż e, dlatego właśnie, że oskarż ony nie tylko nie próbował się usprawiedliwiać, ale nawet zdradzał skłonność do jeszcze mocniejszego oskarż enia siebie. Wszystkie dziwne i szczególne okoliczno ś ci sprawy były wzi ę te pod uwag ę. Chorobliwy stan oskarż onego i jego nę dza przed popełnieniem przest ę pstwa nie ulegały najmniejszej w ątpliwo ś ci. To, że nie skorzystał z rzeczy zrabowanych, tłumaczono cz ęś ciowo wyrzutami sumienia, częś ciowo zaś nienormalnym stanem umysłu w czasie dokonania przest ę pstwa. Okoliczno ś ci towarzysz ą ce morderstwu Lizawiety posłużyły nawet jako dowód potwierdzaj ą cy to ostatnie twierdzenie: człowiek dokonuje podwójnego zabójstwa, a jednocze ś nie zapomina, że drzwi stoj ą otworem! Wreszcie dobrowolne przyznanie się do winy w chwili, kiedy sprawa niezwykle si ę zagmatwała wskutek fałszywego samooskar ż enia się upadłego na duchu fanatyka (Mikołaja), a przeciwko właściwemu sprawcy nie było nie tylko dowodów, lecz nawet podejrze ń (Porfiry dotrzymał
słowa w zupełności) — wszystko to ostatecznie przyczyniło się do złagodzenia losu oskarż onego. Zupełnie niespodziewanie ujawniły się równie ż inne jeszcze okoliczno ś ci, bardzo korzystne dla pods ą dnego. Były student Razumichin wydostał ską dś i przedstawił dowody, że oskar ż ony Raskolnikow podczas swych studiów na uniwersytecie 616 dzielił si ę ostatnim groszem z pewnym ubogim koleg ą, suchot-nikiem, i prawie utrzymywał go przez pół roku. Gdy zaś ten umarł, piel ę gnował sparali żowanego, starego ojca zmarłego kolegi (który niemal od trzynastego roku życia z własnej pracy utrzymywał ojca), umieś cił wreszcie tego starca w szpitalu, a po jego śmierci urz ą dził mu pogrzeb. Wszystkie te informacje miały określony wpływ na wyrok. Dawna gospodyni Raskolnikowa, matka jego zmarłej narzeczonej, wdowa Zarnicyna, zeznała równie ż, że gdy mieszkali jeszcze w innym domu, przy Pi ę ciu Rogach, Raskolnikow w czasie pożaru w nocy wyniósł z płonącego mieszkania dwoje małych dzieci i poparzył si ę przy tym. Fakt ten był należ ycie zbadany i dostatecznie potwierdzony zeznaniami licznych świadków. Jednym słowem, sko ń czyło się na tym, że przest ę pc ę skazano na ciężkie roboty drugiej kategorii, i to tylko na osiem lat, z uwagi na jego dobrowolne przyznanie się do winy oraz różne okoliczno ś ci łagodz ą ce. Już na pocz ą tku procesu matka Raskolnikowa rozchorowała się. Dunia i Razumichin zdołali wywieźć ją z Petersburga na cały czas rozprawy. Razumichin wybrał miasto przy kolei żelaznej w pobliż u Petersburga, żeby mógł śledzić przebieg procesu, a zarazem jak najcz ęś ciej widywa ć się z Duni ą. Choroba Pulcherii Aleksandrowny miała dziwny przebieg: połączona była z czym ś w rodzaju cz ęściowego pomieszania zmysłów. Dunia, wróciwszy po ostatnim widzeniu się z bratem, zastała matk ę już chor ą, majacz ą c ą w gor ą czce. Tego samego wieczoru Dunia umówiła się z Razumichinem, co ma odpowiada ć matce, gdy zapyta o brata. Na użytek matki ułożyli razem histori ę o wyje ździe Raskolnikowa na prywatne zlecenie gdzieś daleko za granic ę w sprawach, które przynios ą mu pieni ą dze i sławę. Uderzyło ich jednak, że Pulcheria Aleksand-rowna sama nigdy o nic nie pytała. Przeciwnie, okazało si ę, że ma ona swój własny pogl ą d na przyczyny nagłego wyjazdu syna. Ze łzami w oczach opowiadała o poż egnaniu z synem, robiła przy tym aluzje, że ona jedna zna pewne bardzo waż ne i tajemnicze okoliczno ś ci, że Rodia ma wielu niebezpiecznych 22 — Zbrodnia i kara wrogów, iaK ze musi się nawei UKrywac. <^o zaś si ę ryczy jego przyszłości, to równie ż była przekonana, że na pewno zrobi on wspaniałą karier ę, gdy tylko zmieni ą się owe nieprzychylne okoliczno ś ci. Zapewniała Razumichina, że z czasem syn jej bę dzie nawet m ęż em stanu, czego dowodzi jego artykuł i wielki talent literacki. Artykuł Raskolnikowa czytywała cią gle, czasami nawet na głos, niemal z nim spała, lecz mimo to prawie nigdy nie pytała, gdzie mianowicie jest teraz Rodia, jakkolwiek sam fakt, że unikano przy niej rozmów na ten temat, powinien był wzbudzi ć jej podejrzenia. Wreszcie to dziwne jej milczenie stało si ę niepokoj ą ce. Na przykład, nigdy nie pytała, dlaczego Rodia nie pisze, podczas gdy poprzednio, kiedy mieszkała na prowincji, po prostu żyła nadziej ą i oczekiwaniem na list od ukochanego syna. Fakt ten szczególnie niepokoił Duni ę. Przychodziło jej na myśl, że moż e matka przeczuwa straszny los syna i boi się pytać, żeby się nie dowiedzie ć czego ś jeszcze bardziej okropnego. W każdym razie Dunia zdawała sobie spraw ę, że matka nie jest przy zdrowych zmysłach. Raz i drugi zreszt ą zdarzyło si ę, że Pulcheria Aleksandrowna tak pokierowała rozmow ą, by odpowiadaj ą c jej, nie moż na było nie wspomnie ć, gdzie jest teraz Rodia. A kiedy otrzymywała niewystarczaj ą ce, podejrzane odpowiedzi, zapadała na bardzo długo w ponure, pos ę pne milczenie. Dunia, widz ą c, jak trudno jest kłamać i zmyślać, doszła do
wniosku, że pewne kwestie lepiej bę dzie pomijać milczeniem. Oczywiste stawało się jednak, że nieszcz ę sna matka domy śla się czego ś strasznego. Dunia przypomniała sobie również słowa brata, że matka przysłuchiwała si ę jej majaczeniom w nocy poprzedzaj ą cej ów feralny dzie ń, po scenie ze Swidrygajłowem: moż e coś wtedy usłyszała? Cz ę sto po kilku dniach, a nawet tygodniach ponurego, pos ę pnego milczenia i cichych łez chora nagle wpadała w histeryczne podniecenie i zaczynała mówić głośno, niemal bez przerwy o swoim synu, o swoich nadziejach, o przyszłości... Fantazje jej były nieraz bardzo dziwaczne. Pocieszano ją, potakiwano, moż e nawet widziała, że w ten sposób uspokajano ją tylko, lecz mimo to mówiła dalej. 618 Wyrok zapadł po pi ę ciu miesi ą cach od dnia przyznania się Raskolnikowa. Razumichin i Sonia odwiedzali go w wię zieniu najcz ęś ciej, jak było to możliwe. Wreszcie przyszła chwila rozstania. Dunia przysi ę gała bratu, że nie rozstaj ą si ę na zawsze. Razumichin również. W młodej, gor ą cej głowie Razumichina powstał projekt, żeby w cią gu dwóch czy trzech najbliższych lat stworzy ć przynajmniej podwaliny przyszłej fortuny, zgromadzi ć troch ę grosiwa i przenieść się na Syberi ę, gdzie pod każ dym wzgl ę dem warunki są znakomite, brak natomiast ludzi z głową i kapitałów. Tam zamieszkaj ą w tym samym mieście, gdzie bę dzie Rodia i... wszyscy razem rozpoczn ą nowe życie. Ż egnaj ą c się, wszyscy płakali. Raskolnikow w cią gu ostatnich dni był bardzo zamy ś lony i ci ą gle wypytywał o matk ę, był o ni ą bardzo niespokojny. Wiadomo ść o jej chorobie przygn ę biła go nadzwyczajnie, tak że Dunia zacz ęła się lękać o niego. Dziwnie mało rozmawiał z Soni ą, która dzi ę ki pieni ą dzom Swidrygajłowa była już zupełnie gotowa do wyruszenia w ślad za parti ą aresztantów, w której on bę dzie. Nigdy o tym nie było mowy mi ę dzy nią a Raskolnikowem, lecz oboje wiedzieli, że tak si ę stanie. Podczas ostatecznego pożegnania Raskolnikow uśmiechał się dziwnie, słuchają c gor ą cych zapewnie ń siostry i Razumichina na temat szcz ęśliwej przyszłości po odbyciu przez niego katorgi, i przepowiedział, że choroba matki sko ń czy się katastrof ą. Wreszcie wyruszył, a Sonia za nim. W dwa miesi ą ce później Dunia wyszła za m ąż za Razumichina. Ś lub był cichy i smutny. Wśród zaproszonych gości byli również Porfiry i Zosimow. Ostatnio Razumichin robił wraż enie człowieka zdecydowanego na przeprowadzenie swojego zamierzenia. Dunia ślepo wierzyła w niego, bo trudno było nie wierzy ć: tyle było w tym człowieku żelaznej woli. Zacz ął znowu chodzi ć na wykłady, żeby sko ń czy ć uniwersytet. Bez przerwy snuli plany na przyszłość. Byli pewni, że za pi ęć lat bę d ą mogli przenie ść si ę na Syberi ę. Do tego czasu liczyli tam na Soni ę. 619 Pulcheria Aleksandrowna z radoś ci ą pobłogosławiła zwi ą zek córki z Razumichinem, lecz po ślubie była jakby jeszcze bardziej smutna i przygn ę biona. Ż eby zrobić jej przyjemno ść, Razumichin opowiedział jej mi ę dzy innymi o studencie i jego schorzałym ojcu, o tym, że Rodia uległ poparzeniu, ratuj ą c w zeszłym roku dwoje małych dzieci z płomieni. Obie te historie doprowadziły umysł Pulcherii Aleksandrowny, i tak już rozstrojony, do stanu niemal euforii. Bez przerwy mówiła o tym. Nawi ą zywała rozmowy na ulicy (chociaż Dunia zawsze jej towarzyszyła).W omnibusach, w sklepach chwytała ludzi i opowiadała im o swoim synu, o jego artykule, o tym, jak pomagał studentowi, poparzył się podczas pożaru i tak dalej. Dunia sama już nie wiedziała, jak ją powstrzyma ć. Poza niebezpiecze ń stwem, jakim groził stan takiego chorobliwego podniecenia, istniała również obawa, że ktoś mógł sobie przypomnie ć nazwisko Raskolnikowa w zwi ą zku z głośnym procesem i zacz ąć o tym mówi ć. Pulcheria Aleksandrowna dowiedziała się nawet, gdzie mieszka matka tych dwojga ocalonych z płomieni dzieci, i koniecznie chciała pójść do niej. Wreszcie niepokój jej doszedł do ostatecznych granic. Zaczynała nagle płakać, cz ę sto chorowała i majaczyła w gor ą czce. Razu pewnego oś wiadczyła stanowczo, że według jej oblicze ń Rodia
powinien niedługo powróci ć i że przypomina sobie, jak on, żegnaj ą c si ę z ni ą, powiedział, iż powinna go oczekiwa ć po dziewi ę ciu miesi ą cach. Zacz ęła porz ą dkowa ć mieszkanie na jego przyj ę cie. Odś wież ała pokój dla niego (swój własny), czyściła meble, prała, zawieszała nowe firanki i tak dalej. Dunia zaniepokoiła si ę, lecz nic nie mówiła i pomagała jej nawet w urz ą dzaniu pokoju dla brata. Po całym dniu gor ą czkowej krz ą taniny, sp ę dzonym wśród radosnych marze ń i łez, zachorowała w nocy, nad ranem miała już gor ą czk ę i bredziła. Po dwóch tygodniach zmarła. W malignie wyrywały si ę jej słowa, z których moż na było wywnioskowa ć, że wiedziała o strasznym losie syna o wiele wię cej, niż moż na się było spodziewa ć. 620 Raskolnikow długi czas nie wiedział o śmierci matki, chocia ż korespondencja z Petersburgiem nawi ą zała się zaraz na pocz ą tku jego pobytu na Syberii. Zaj ęła si ę tym Sonia, która regularnie co miesi ą c pisała na adres Razumichina i regularnie otrzymywała odpowiedzi. Listy Soni pocz ą tkowo robiły na Duni i Razumichinie wraż enie oschłych i zdawkowych, lecz później doszli do wniosku, że inaczej nie moż na było pisać, a jednak dawały one dokładne wyobra ż enie o losie ich nieszcz ę snego brata. Listy te pełne były codziennej rzeczywisto ś ci, opisywały w sposób prosty i jasny warunki katorż niczego życia Raskolnikowa. Nie było w nich nic z jej osobistych marze ń, uczuć, nadziei na przyszłość. Zamiast prób wyjaś nienia jego nastroju i w ogóle jego życia duchowego podawała tylko same fakty, to znaczy jego własne słowa, szczegóły o stanie jego zdrowia, informacje o tym, czego sobie życzył podczas widzenia z nią, o co ją prosił, co jej polecał i tak dalej. Wszystko to było wymieniane nadzwyczaj skrupulatnie. Wizerunek nieszcz ę snego brata rysował się sam przez się, wyraź nie i dokładnie. Nie mogło być nieporozumie ń, bo były to wiarygodne fakty. Niewiele jednak pocieszaj ą cego dowiadywała si ę Dunia z m ęż em z tych listów, zwłaszcza na pocz ą tku. Sonia stale pisała, że Raskolnikow jest cią gle ponury, milcz ą cy i nawet nie interesuje się wiadomo ś ciami z ich listów, które ona mu powtarza. Czasami pytał o matk ę, a kiedy widz ą c, że zaczyna domy ś lać się prawdy, powiedziała mu o jej śmierci, wiadomo ść ta ku jej wielkiemu zdziwieniu nie zrobiła na nim, przynajmniej pozornie, szczególnie silnego wraż enia. Donosiła równie ż mi ę dzy innymi, że choć z pozoru jest zamkni ę ty w sobie i jakby odgrodził się od wszystkich, do swego nowego życia odnosi się po prostu i naturalnie. Doskonale rozumie swoje położenie, nie oczekuje rychłej zmiany na lepsze, nie żywi żadnych lekkomy ślnych nadziei (co byłoby tak naturalne w jego sytuacji) i w zasadzie niczemu si ę nie dziwi w swoim nowym otoczeniu, tak zupełnie różnym od wszystkiego, co znał poprzednio. Stan jego zdrowia był zadowalaj ą cy. Chodził na roboty, od których się 621 nie uchylał i na które si ę nie napraszał. Do jedzenia odnosi si ę oboj ę tnie, lecz z wyj ą tkiem niedziel i świąt jest ono tak złe, że w ko ń cu ch ę tnie przyj ął od Soni troch ę pieni ę dzy, by mógł mieć na codzienn ą herbat ę. O reszt ę prosił, by si ę Sonia nie troszczyła, bo to ci ą głe zajmowanie się nim draż ni go. W wi ę zieniu, pisała Sonia, Rodion przebywa we wspólnym pomieszczeniu; wprawdzie nie widziała wn ę trza tych koszar, ale są dzi, że są ciasne, obskurne i niezdrowe; śpi na pryczy, podkładają c sobie wojłok, ale nic innego nie chce tam mieć. Ż yje tak nę dznie i marnie nie na skutek jakiego ś z góry powzi ę tego planu, lecz po prostu dlatego, że nie zwraca na to uwagi i z widoczn ą oboj ę tno ś ci ą odnosi si ę do swego losu. Sonia pisała szczerze, że zwłaszcza na pocz ą tku nie tylko nie interesował si ę jej odwiedzinami, lecz nawet bywał zły na nią, milcz ą cy, a czasem ordynarny. Później jednak jej odwiedziny weszły mu w przyzwyczajenie, a nawet stały się potrzeb ą, tak że tęsknił, gdy przez kilka dni była chora i nie mogła go odwiedza ć. Widuje si ę z nim w dni świąteczne przy bramie wi ę ziennej lub w kordegardzie1, dok ą d przyprowadzaj ą go na
kilka minut, w powszednie dni zaś na robotach, gdzie przychodzi do niego — w warsztatach, cegielniach lub szopach nad brzegiem Irtysza. O sobie donosiła, że udało się jej zawrze ć w mieście pewne znajomo ś ci, a nawet wyrobić protekcj ę. Zajmuje się szyciem, a poniewa ż w mieś cie prawie nie było szwaczek, wi ę c w wielu domach stała si ę niemal niezb ę dna. Nie wspomniała tylko o tym, że dzi ę ki niej również Raskolnikow cieszył się wzgl ę dami władz, wyznaczano mu lżejsze prace i tak dalej. Wreszcie przyszła wiadomo ść (Dunia już przedtem zwróciła uwag ę na to, że w ostatnich listach przebijał pewien niepokój), że Raskolnikow stroni od wszystkich, że w wi ę zieniu go nie lubi ą, że milczy po całych dniach i jest bardzo blady. W ostatnim liście Sonia donosiła, że powa ż nie zachorował i leży w szpitalu, na oddziale dla aresztantów... 1 Kordegarda — budynek przy bramie (w zespole pałacowym, twierdzy), przeznaczony na wartowni ę. 622 II Dawno już był chory. Ale bynajmniej nie złamały go okropno ś ci życia na katordze, roboty, ogolona głowa, wstr ę tne jadło i łachmany: och! cóż go obchodziły te wszystkie m ę czarnie i katusze! Przeciwnie, rad był nawet, gdy się na robotach zm ę czył fizycznie, bo dawało mu to przynajmniej kilka godzin spokojnego snu. I co znaczyło dla niego jedzenie, ta cienka lura z karaluchami? W czasach studenckich czę sto i tego nie miał. Odzie ż jego była ciepła i przystosowana do trybu życia. Kajdan nawet nie czuł na sobie. Miał się wstydzić swej ogolonej głowy i pasiastej kurtki? Przed kim? Przed Soni ą? Sonia bała się go, czyż by wię c miał się jej wstydzić? A jednak! Wstydził si ę nawet Soni i dr ę czył ją za to, traktuj ą c pogardliwie i brutalnie. Wstydził się nie ogolonej głowy i kajdan: był bardzo uraż ony w swej dumie i ta poniżona duma doprowadziła go do choroby. O, jakże czułby się szcz ęśliwy, gdyby sam mógł si ę uznać za winnego! Wtedy zniósłby wszystko, nawet wstyd i ha ń b ę. Ale choć są dził się surowo, jego zatwardziałe sumienie nie znajdowało w jego przeszłości żadnej szczególnej winy prócz zwykłego błędu, co moż e si ę zdarzyć każdemu. Wstydził si ę właśnie tego, że on, Raskolnikow, zaprzepa ś cił si ę tak beznadziejnie, głupio, z woli ślepego losu, a teraz musi się podda ć i ukorzy ć przed „nonsensem" jakiego ś tam wyroku, jeśli chce znaleźć choć troch ę spokoju dla siebie. Bezcelowa i bezprzedmiotowa udr ę ka teraz, a w przyszłości bezustanna ofiara, przez któr ą się nic nie osi ą gnie — oto co go czekało na świecie. I cóż z tego, że za osiem lat bę dzie miał dopiero trzydzie ś ci dwa lata i bę dzie mógł zacz ąć życie od nowa! Po co ma żyć? Do czego dąż yć? Ż yć tylko po to, żeby istnieć? Przecież on i dawniej gotów był tysi ą c razy odda ć swe istnienie za jak ąś ide ę, nadziej ę lub cho ćby nawet fantazj ę. Samo istnienie nigdy mu nie wystarczało, zawsze pragn ął czego ś wię cej. Być moż e, ta właśnie siła jego pragnie ń sprawiła, że uznał się wtedy za człowieka, któremu wolno wię cej niż innym. 623 I gdyby chocia ż los zesłał mu skruch ę, gor ą c ą skruch ę, która łamie serce, sp ę dza sen z powiek, tak ą skruch ę, której straszliwe m ę czarnie nasuwaj ą myśl o pętli i topieli! O jakże byłby wtedy rad! M ę ka i łzy to przecie ż też jest życie. Ale on nie czuł skruchy z powodu swej zbrodni. Mógłby przynajmniej wścieka ć si ę na swoj ą głupotę, tak jak poprzednio wściekał si ę, gdy popełniał czyny głupie, bez sensu, które zaprowadziły go do wi ę zienia. Ale teraz w wię zieniu, na wolno ś ci, powtórnie os ą dził i przemy ś lał wszystkie swoje czyny i doszedł do wniosku, że wcale nie były tak głupie i bezsensowne, jak uwa ż ał wtedy, w tych fatalnych dla siebie chwilach.
„W czym, w czym — dociekał — moja myśl była głupsza od innych myśli i teorii, które roją się i zderzaj ą na świecie od pocz ą tku jego istnienia? Wystarczy tylko mieć na spraw ę pogl ą d zupełnie niezale ż ny, szeroki, wolny od utartych schematów a wtedy oczywiś cie myśl moja wcale nie wyda si ę tak bardzo... dziwna. O, groszowi wywrotowcy i m ę drcy, dlaczego zatrzymujecie się w pół drogi? Dlaczego właściwie mój czyn wydaje im się tak potworny? — zadawał sobie pytanie. — Dlatego, że jest zbrodni ą? Co znaczy słowo «zbrodnia»? Sumienie mam spokojne. Popełniłem przest ę pstwo kryminalne, to prawda, naruszyłem liter ę prawa i przelałem krew. No wię c weźcie sobie moj ą głowę za tę liter ę prawa... i basta! Oczywiś cie, w takim razie nawet wielcy dobroczy ń cy ludzko ś ci, którzy nie odziedziczyli władzy, lecz sami ją sobie zagarn ę li, powinni być straceni już przy pierwszych swoich krokach. Ale ci ludzie nie ugi ęli się w swych poczynaniach i dlatego maj ą racj ę, a ja się ugi ąłem, a zatem nie miałem prawa pozwolić sobie na ten krok". Za przest ę pstwo uwa ż ał wi ę c jedynie to, że si ę ugi ął i sam si ę przyznał do winy. M ę czyła go równie ż myśl, dlaczego nie odebrał sobie wtedy życia. Dlaczego, stoj ą c wtedy nad wod ą, wolał samooskar ż e-nie? Czyż by ch ęć życia miała tak wielk ą siłę i tak trudno ją przezwyci ęż yć? A jednak przezwyci ęż ył ją Swidrygajłow, który bał się śmierci. 624 Dr ę czyło go to pytanie i nie mógł zrozumie ć tego, że już wtedy, kiedy stał nad rzek ą, prawdopodobnie przeczuwał głęboki fałsz tkwi ą cy w nim i w jego przekonaniach. Nie rozumiał, że to przeczucie mogło być zwiastunem przyszłego przełomu w jego życiu, przyszłego odrodzenia, przyszłego nowego pogl ą du na życie. Dopuszczał tu raczej działanie ślepego instynktu, którego nie mógł opanowa ć i któremu musiał jednak ulec (bo był słaby i marny). Przygl ą dał si ę wi ęź niom, swoim współtowarzyszom, i nie mógł wyjść z podziwu: jak ci ludzie kochali życie i jak je cenili! Wydawało mu si ę, że właśnie w wi ę zieniu ceni ą je i kochaj ą bardziej niż na wolno ści. Jakież m ę czarnie i katusze przeż ywali niektórzy z nich, na przykład włóczę dzy! Czy żby naprawd ę aż takie znaczenie miał dla nich promie ń słońca, gę sty las, chłodne źródło w przepastnej gę stwinie, ogl ą dane gdzieś przed trzema laty, o którym włóczę ga marzy jak o kochance, widzi je we śnie, a wokół niego zielon ą traw ę, ptaszka śpiewaj ą cego w krzakach? Obserwuj ą c dalej, napotykał przypadki jeszcze bardziej niezrozumiałe. W wi ę zieniu, w otaczaj ą cym go środowisku, oczywiś cie sporo rzeczy uchodziło jego uwagi, zreszt ą nie chciał ich zauwa ż ać. Pocz ą tkowo żył jakby ze spuszczonymi oczami, ze wstr ę tu i obrzydzenia nie chciał patrze ć. W ko ń cu jednak wiele rzeczy zainteresowało go i mimo woli rzucało mu się w oczy to, czego istnienia dotychczas nawet nie podejrzewał. Szczególnie zastanawiała go wielka i niepokonana przepa ść, jaka dzieliła go od wszystkich tych ludzi. Zdawało si ę, że należ eli do różnych narodów. Patrzyli na siebie niech ę tnie i nieufnie. Znał i rozumiał ogólne przyczyny tego rozbratu, ale nie przypuszczał, że moż e być tak wielki i głęboki. W wi ę zieniu byli równie ż zesłańcy Polacy, przest ę pcy polityczni. Ci po prostu uważ ali wszystkich tych ludzi za ciemnot ę i chamów i traktowali ich z góry, pogardliwie. Raskolnikow nie mógł podziela ć takiego pogl ą du: zdawał sobie spraw ę, że ci ciemni ludzie byli pod wieloma wzgl ę dami znacznie rozumniejsi od tych Polaków. Byli również 625 Kiorzy zoyi pogarazan tym maem — Dyły oticer oraz dwóch studentów. Raskolnikow wiedział, że się mylili. Jego samego zaś nikt nie lubił i wszyscy go unikali. W ko ń cu zacz ę li go nawet nienawidzi ć. Dlaczego? Nie wiedział. Gardzili nim, wyś miewali się z niego, szydzili z jego przest ę pstwa ci, którzy mieli na sumieniu o wiele ci ęższe zbrodnie.
— Te, jaśnie panie! — mówiono mu. — Toś ty musiał z siekier ą chodzi ć? Nie pa ń skie zaję cie. W drugim tygodniu Wielkiego Postu przypadła na jego oddział kolej na rekolekcje. Chodził do cerkwi i modlił się wraz z innymi. Z jakiego ś powodu, sam nie wie dlaczego, wynikła pewnego razu sprzeczka. Wszyscy z wściekłością rzucili si ę na niego. — Ty bezbo ż niku! W Boga nie wierzysz! — krzyczeli. — Ukatrupić cię trzeba! Nigdy nie mówił z nimi o Bogu i wierze, a oni go chcieli zabić jako bezbo ż nika. Milczał i nie zaprzeczał. Któryś z katorż-ników rzucił si ę na niego z furi ą. Raskolnikow czekał spokojnie i w milczeniu: żaden mi ę sie ń nie drgn ął mu na twarzy. Straż nik zd ąż ył w por ę stan ąć mi ę dzy nimi — inaczej polałaby się krew. Jeszcze jedna rzecz była dla niego zagadk ą: dlaczego oni wszyscy tak pokochali Soni ę? Nie zabiegała o ich wzgl ę dy, widywali ją rzadko, czasami tylko na robotach, gdy przychodziła na chwil ę, żeby si ę zobaczy ć z Raskolnikowem. A mimo to wszyscy ją znali, wiedzieli, że przyjechała za nim, wiedzieli, jak żyje, gdzie mieszka. Nie dawała im pieni ę dzy, nie wyś wiadczała specjalnych przysług. Raz tylko na Boż e Narodzenie przyniosła dla całego wię zienia na pocz ę stunek pieróg i kołacze. Lecz stopniowo zawi ą zały się pomi ę dzy nimi bliższe stosunki, pisała im listy do rodziny i wysyłała je. Ich krewni i krewne, przyjeż dż aj ą c do miasta, zostawiali dla nich u Soni różne rzeczy, a nawet pieni ą dze. Ich żony i kochanki znały ją i odwiedzały. Gdy pojawiała się na miejscu robót lub mijała parti ę aresztantów idą cych do pracy, wszyscy zdejmowali 626 czapki i kłaniali się. „Sofio Siemionowno, opiekunko nasza, kochana, najmilejsza!" — zwracali się ci brudni, napi ę tnowani ludzie do tego małego, drobnego stworzenia. Odpowiadała na ich ukłony z uśmiechem i wszyscy lubili jej uśmiech. Lubili nawet jej chód, odwracali się, by spojrzeć, jak idzie, i chwalili ją, chwalili nawet za to, że jest taka drobna, nie wiedz ą c już, za co maj ą ją chwalić. Chodzili nawet leczyć się do niej. Raskolnikow przele ż ał w szpitalu koniec postu i całe świ ęta. Już jako rekonwalescent przypomniał sobie swoje gor ą czkowe majaczenia. Majaczyło mu się w gor ą czce, że cały świat ma paść ofiar ą jakiejś strasznej, niesłychanej i niewidzialnej morowej zarazy idą cej na Europ ę z głębi Azji. Wszyscy, prócz nielicznych wybra ń ców, mieli zgin ąć. Pojawiły się jakieś nowe bakcyle, mikroskopijne istoty zagnież dż aj ą ce si ę w ciele ludzkim. Były to duchy obdarzone wol ą i rozumem. Ludzie, przez nie zarażeni, natychmiast wpadali w obłęd i szale ń stwo. Ale nigdy, przenigdy ludzie nie uwa ż ali si ę za tak m ą drych i nieomylnych, jak ci zaraż eni. Wierzyli w niewzruszono ść swoich są dów, swoich wywodów naukowych, swoich zasad moralnych i wierze ń religijnych. Zaraż ały si ę całe wsie, miasta i narody oraz wpadały w obłęd. Wszyscy byli przera ż eni i nie rozumieli się nawzajem, każdy myślał, że tylko on posiadł prawd ę, i cierpiał, patrz ą c na innych, bił si ę w piersi, płakał i załamywał rę ce. Nie wiedziano, kogo i jak os ą dzi ć, nie mo żna było ustalić, co jest dobrem, a co złem. Nie wiedziano, kogo uniewinni ć, a kogo pot ę pi ć. Ludzie w beznadziejnej złości mordowali się wzajemnie. Tworzyli przeciwko sobie całe armie, lecz armie te, zanim jeszcze doszło do starcia, nagle wszczynały walk ę wewn ę trzn ą. Szeregi rozpraszały się, wojownicy rzucali si ę na siebie, bili si ę i mordowali, gryźli i poż erali si ę wzajemnie. W miastach przez cały dzie ń dzwony biły na alarm: zwoływano wszystkich, ale nikt nie wiedział, kto i po co zwołuje, i wszyscy byli w trwodze. Zaniedbano najzwyklejsze rzemiosła, bo każdy proponował zmiany i poprawki, a nie moż na było osi ą gn ąć zgody. Ustała uprawa ziemi. Gdzieniegdzie ludzie zbierali si ę w gromadki, 627 zgadzali się wspólnie na coś, przysi ę gali, że się nie rozstan ą, ale natychmiast zaczynali robić coś zupełnie innego niż to, co przed chwil ą sami postanowili, oskarż ali si ę wzajemnie, wszczynali bójki i rzezie. Wybuchały pożary, zaczai si ę głód. Wszystko i
wszyscy gin ę li. Zaraza rozszerzała się coraz bardziej. Na całym świecie ocaleć miało tylko niewielu ludzi, czystych i wybranych, przeznaczonych do pocz ę cia nowego rodzaju ludzkiego i nowego życia na odrodzonej ziemi, lecz nikt nigdzie nie widział tych ludzi, nikt nie słyszał ich mowy i głosu. Raskolnikowa m ę czyło to, że owo bezmy ślne majaczenie pozostawiło tak smutne i przykre wspomnienia i że tak długo nie moż e uwolnić si ę spod wpływu tych gor ą czkowych wizji. Był to już drugi tydzie ń po Wielkanocy. Nastały ciepłe, jasne, wiosenne dni. W aresztanckich koszarach otwarto okna (zakratowane, pod którymi chodziła warta). W czasie choroby Sonia tylko dwa razy była u niego, trzeba było bowiem za ka żdym razem uzyskiwa ć pozwolenie, co było dosyć trudne. Cz ę sto jednak, głównie pod wieczór, przychodziła na podwórze szpitalne po to tylko, aby choć przez chwilk ę popatrze ć na okna. Kiedy ś wieczorem Raskolnikow, prawie już zupełnie zdrowy, zasn ął. Obudziwszy się, podszedł do okna i nagle ujrzał z daleka Soni ę. Stała pod szpitaln ą bram ą i jakby czekała na coś. Nagły ból przeszył mu serce, drgn ął i odszedł od okna. Nazajutrz Sonia nie przyszła, nast ę pnego dnia równie ż. Zauwa ż ył, że czeka na nią z niecierpliwo ś ci ą. Wreszcie wypisano go ze szpitala. Po powrocie dowiedział si ę od aresztantów, że Sonia zachorowała i nie wychodzi z domu. Był bardzo niespokojny. Dowiadywał si ę o ni ą. Choroba jej nie była niebezpieczna. Sonia, dowiedziawszy się, że Raskolnikow tęskni i martwi si ę o ni ą, przysłała mu kartk ę z zawiadomieniem, że już si ę ma znacznie lepiej, że było to tylko zwykłe przezi ę bienie i że bardzo niedługo przyjdzie na roboty, żeby si ę z nim zobaczy ć. Przy czytaniu tej kartki serce mu biło mocno i boleś nie. 628 Dzie ń znów był jasny i ciepły. Wczesnym rankiem, gdzieś koło godziny szóstej, Raskolnikow udał si ę na roboty nad brzeg rzeki, gdzie w szopie znajdował si ę piec do wypalania alabastru, tam też kruszono alabaster. Udało się tam tylko trzech robotników. Jeden z aresztantów poszedł ze strażnikiem do twierdzy po jakieś narz ę dzia, drugi nar ą bał drew i ładował je do pieca. Raskolnikow wyszedł z szopy na brzeg rzeki, usiadł na złożonych tam klocach drewna i patrzył na szerok ą i pustynn ą rzek ę. Z wysokiego brzegu widać było całą okolic ę. Z drugiego brzegu cicho dolatywała pieśń. Tam, na zalanym słońcem bezkresnym stepie, czerniały jurty koczowników. Tam była wolność i żyli zupełnie inni ludzie, tam czas zatrzymał si ę, jakby nie min ął jeszcze wiek Abrahama1 i jego stad. Raskolnikow siedział nieruchomo i patrzył, nie odrywaj ą c wzroku. Pogr ąż ył si ę w marzeniach i kontemplacji, o niczym właściwie nie myślał, drę czyła go jednak jakaś wielka tęsknota. Nagle obok niego znalazła si ę Sonia. Podeszła po cichu i usiadła obok. Było jeszcze bardzo wcze ś nie i chłód poranny nie ust ą pił. Miała na sobie stary, ubogi płaszczyk i zielon ą chust ę. Twarz jej, nosz ą ca jeszcze ślady choroby, była wymizerowana i blada. Serdecznie i radoś nie uś miechn ęła się do niego i nieś miało wyci ą gn ęła rę k ę. Zawsze wyci ą gała do niego ręk ę nieś miało, czasami nawet nie podawała mu jej wcale, jakby w obawie, że ją odtr ą ci. Raskolnikow ujmował jej rę k ę, jakby z obrzydzeniem, witał ją zawsze jakby ze złością, nieraz uporczywie milczał przez cały czas jej odwiedzin. Bywało, że odchodziła, drżą c, głęboko zasmucona. Tym razem dłonie ich nie rozłączyły się. Raskolnikow spojrzał na nią przelotnie, nie odezwał się ani słowem i wbił wzrok w ziemi ę. Byli sami, nikt ich nie widział. Straż nik stał odwrócony. Sam nie wiedział, jak si ę to stało, lecz nagle znalazł si ę u jej stóp, płakał i obejmował jej kolana. W pierwszej chwili Sonia przeraziła się. Zerwała si ę z miejsca i drżą c, patrzyła Abraham — patriarcha biblijny, legendarny przodek Izraelitów. 629
na mego. W tej samej chwili jednak naraz pojęła wszystko. W oczach jej zabłysło bezgraniczne szcz ęś cie, wiedziała i nie miała już w ątpliwo ści, że on ją kocha, kocha bezgranicznie i że nadeszła wreszcie ta chwila... Chcieli coś powiedzie ć, lecz słowa wi ę zły im w gardle. Łzy stan ęły im w oczach. Obydwoje byli bladzi i wychudli, ale w ich chorych i bladych twarzach jaśniała już zorza nowej przyszłości, zmartwychwstania ku nowemu życiu. Wskrzesiła ich miłość, ich serca kryły niewyczerpane źródła życia dla nich obojga. Postanowili cierpliwie czekać. Mieli przed sob ą jeszcze siedem lat niewysłowionej m ęki i bezgranicznego szcz ęś cia! Ale on zmartwychwstał i wiedział o tym, czuł to całym swym odnowionym jestestwem, a ona — ona żyła przecież tylko jego życiem! Wieczorem tego dnia, gdy już zamkni ę to koszary, Raskol-nikow, leżąc na pryczy, myślał o Soni. Zdawało mu si ę, że tego dnia wszyscy katorż nicy, dawni jego wrogowie, odnosz ą się do niego inaczej. Zaczynał nawet sam rozmawia ć z nimi, a oni przyjaź nie mu odpowiadali. Przypomniał sobie teraz o tym, ale przecież tak być musiało: wszak wszystko powinno się teraz zmienić. Myślał o niej. Przypominał sobie, jak bardzo ją drę czył i szarpał jej serce. My ślał o jej bladej, wymizerowanej twarzyczce, ale nie bolało go to wspomnienie: wiedział, jak bezgraniczn ą miłością okupi teraz wszystkie jej cierpienia. I cóż znaczyły te wszystkie, wszystkie dawne m ę ki! Wszystko, jego zbrodnia, wyrok i zesłanie wydały mu się teraz faktem postronnym, dziwnym, który jakby nawet nie jego dotyczył. Zreszt ą, nie mógł tego wieczora długo myśleć o czym ś jednym, skupić się, nie potrafiłby też niczego rozstrzygn ąć świadomie, czuł tylko. Zamiast dialektyki zjawiło si ę życie i cała jego świadomo ść musiała ulec odmianie. Pod jego poduszk ą leżała ewangelia. Wzi ął ją machinalnie do rę ki. To była jej ksi ążka, ta sama, z której czytała mu o zmartwychwstaniu Łazarza. Na pocz ą tku katorgi są dził, że 630 Sonia zanudzi go religi ą, bę dzie wci ąż mówiła o ewangelii, narzucała mu ksi ąż ki. Ku jego wielkiemu zdziwieniu ani razu nie wspomniała o tym, ani razu nie zaproponowała mu ewangelii. Sam poprosił o nią na krótko przed swoj ą chorob ą, a ona bez słowa przyniosła mu tę ksi ąż k ę. Dotychczas nawet jej nie otwierał. Nie otworzył jej i teraz, lecz błysnęła mu pewna myśl: „Czyż jej przekonania mog ą teraz nie być moimi przekonaniami? A przynajmniej jej uczucia, dążenia..." Sonia równie ż tego dnia była bardzo poruszona, w nocy nawet gor ą czkowała. Była tak bardzo szcz ęśliwa, tak niespodzianie szcz ęśliwa, że prawie lękała się swego szcz ęś cia. Siedem lat, tylko siedem lat! W porywie radoś ci w pewnych chwilach obydwoje skłonni byli traktowa ć te siedem lat jak siedem dni. Raskolnikow jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, że to nowe życie nie jest darem, że musi je okupić, zapłacić za nie w przyszłości wielkim czynem... Tu jednak zaczyna si ę już nowa historia, historia stopniowego odradzania si ę człowieka, stopniowego przechodzenia z jednego świata do drugiego, poznawania nowej, nie znanej dotychczas rzeczywisto ś ci. To mogłoby stanowić temat nowego opowiadania, bo niniejsze opowiadanie na tym si ę ko ń czy.