Greg Bear tytuł oryginału Prom Kosmiczny 03 tytuł oryginału Hull Zero Three Przekład Krzysztof Bednarek VINCE'OWI GERARDISOWI mistrzowi Wielkiej Idei ...
6 downloads
14 Views
850KB Size
Greg Bear
tytuł oryginału Prom Kosmiczny 03
tytuł oryginału Hull Zero Three Przekład Krzysztof Bednarek
VINCE'OWI GERARDISOWI mistrzowi Wielkiej Idei
O książce
Gigantyczny, zbudowany z trzech dwunastokilometrowych kadłubów statek przemierza przestrzeń kosmiczną. Cel podróży — nieznany. Misja — otoczona tajemnicą. Historia — utracona. Czy jest współczesną arką, która ma przetransportować ludzką rasę do innego, odległego układu planetarnego? W jednym z tysięcy pomieszczeń budzi się człowiek. Początkowo nie wie, kim jest ani gdzie się znajduje. Przed chwilą śnił o nowej planecie, bardzo podobnej do Ziemi, o kobiecie, która wkrótce znajdzie się w jego ramionach. Teraz, obudzony przedwcześnie do życia, osamotniony, przemarznięty i głodny, próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości, odkryć jej sens. On i inni nagle wybudzeni ludzie zmierzają do siebie ciągnącymi się setkami metrów pustymi korytarzami, uciekając przed zabójczym zimnem. Po drodze napotykają przerażające stwory, które starają się ich zabić. Wokół szaleje śmierć i zniszczenie, widać unoszące się trupy, porozrywane szczątki ciał. Mężczyzna powoli odzyskuje strzępy pamięci, przypomina sobie, że jest nauczycielem, że przeszedł szkolenie na Ziemi, że miał uczyć kolonistów, którzy zostali zamrożeni na dziesiątki lat. Kim jest? Gdzie znajduje się kobieta, którą kochał? Dlaczego statek zboczył z wyznaczonej trasy, a jego pasażerowie obudzili się całe stulecia przed lądowaniem? Kto naprawdę steruje promem kosmicznym zero trzy? Co stało się z
marzeniami o nowym życiu? Dokąd zmierzają? Aby otrzymać odpowiedź na te pytania, mężczyzna musi przeżyć i naprawić statek. Tylko wtedy znajdzie drogę do domu.
CZĘŚĆ PIERWSZA — CIAŁO
Skromna planeta okrywa się chmurami. Wybraliśmy idealną, lepiej nie mogło być. Obraca się pod nami, kremowobiały welon chmur zsuwa się na bok i naszym oczom ukazują się zmysłowa obfitość błękitnych wód, brunatne prerie, żółta pustynia, fałdy szarych gór otoczonych lasami tak zielonymi, że niemal czarnymi, i szmaragdowe trawy wiosennych pastwisk. Niewiarygodne bogactwo. Moje ciało towarzyszy mi w długiej podróży. Spoglądam z góry jak zawieszony nad olśniewającą powierzchnią anioł i tęsknię do nowej Ziemi. Płyną ku niej wszystkie soki mojej młodości. Blask świtu na wschodzie — jak cudownie! Nasza planeta obraca się z zachodu na wschód, co za szczęście. Ma dwa księżyce. Jeden orbituje blisko, drugi — znacznie dalej, i jest tak duży, że okala go rzadka atmosfera, a znajdujące się na nim góry skuwa lód. Zbadamy ten większy księżyc, kiedy się tutaj rozgościmy. Tłoczymy się pod kopułą obserwacyjną, nareszcie oświetleni naturalnym światłem! W głosach dobywających się z naszych ust pobrzmiewa radość. I jakież słowa padają! Techniczny język astronautów zmieszany z mową z okresu snu. Niecodzienna melodia. Gromadzi się coraz więcej przyjaciół. Śmiejemy się jak pijani. Mamy ochotę rozpościerać szeroko ramiona, a potem się tulić. I łączyć się w pary. Z utęsknieniem wyglądamy niepoczętych jeszcze dzieci, chcemy, żeby jak najszybciej się urodziły i mogły cieszyć się razem z rodzicami pięknem nowego globu. Oto my! Prawdziwi — już nie potencjalni. Za nami długie wieki oczekiwania.
My! Przybyliśmy tutaj! Zanim się obudziliśmy, od naszego statku oddzieliły się lądowniki z nasionami i sadzonkami. Przeanalizowały sytuację na planecie i przekazały nam dane. I teraz chemia naszych ciał pasuje do warunków panujących na dole. Fons et origo. Źródło i przyczyna. Nie pamiętam wybranej przez nas nazwy, mamją na końcu języka. Nieważne. Jestem pewien, że to piękne słowo. Łączymy się w grupy, chwytając się za ręce i tworząc pod kopułą lekko pływające linie, ponieważ znajdujemy się w stanie nieważkości. Wołamy do siebie nawzajem, używając imion z okresu snu, i uśmiechamy się, aż bolą nas policzki. Robimy zabawne bądź okropne miny, jak klauni, żeby odpoczęły nam zbolałe od uśmiechów mięśnie. Wkrótce ustalimy nowe nazwy — ziem, mórz, powietrza — poetyckie rozwinięcia starych, znanych nam określeń. Mam na końcu języka i moje nowe imię. A także jej imię. Jest blisko, czuję się dziwnie zawstydzony, widząc ją po raz pierwszy obok siebie, przecież znaliśmy się przez wszystkie wieki snu. Razem się bawiliśmy i uczyliśmy, rozmawialiśmy, tocząc pierwsze dysputy. W końcu zwróciliśmy uwagę, że nie potrafimy się gniewać na siebie zbyt długo. Jest naczelnym biologiem statku, a ja odpowiadam za szkolenie i kulturę. Długie, niespieszne godziny nauki, zabawy i poznawania się nawzajem przeplatały się z intensywnymi ćwiczeniami fizycznymi, dzięki którym nasze mięśnie pozostawały sprawne. Cudowne doświadczenie, choć nie może równać się z tym, co czuję teraz, gdy się obudziłem i stoję z nią twarzą w twarz. Świat i ciało! Utworzone przez nas szeregi zbliżają się do srebrzystych, chromowanych wrót w białej, półprzezroczystej przegrodzie. Przesuwamy się ku przedziałowi, w którym czekają na nas lądowniki, szare tajemnicze maszyny o smukłych kształtach. Nasz piękny statek jest zbyt wielki, by wylądować na planecie: ma dwanaście kilometrów długości. Samotny olbrzym. W pewnym momencie przycumowaliśmy do nieregularnej skalno-lodowej bryły o średnicy ponad stu kilometrów, która stała się naszą osłoną i źródłem energii w tej międzygwiazdowej podróży. Statek wciąż się trzyma niewykorzystanego dotąd kawałka komety z obłoku Oorta. Drobne parę miliardów ton. Lecieliśmy coraz wolniej, zachowując zapas paliwa, i w tej chwili orbitujemy wokół najlepszego kandydata na nową Ziemię. Jak długo to trwało? Za nami niezmierzone lata zimna i ciszy, niczym rozciągający się w przestrzeni ogon naszej podróży. Nie pamiętamy dobrze tych lat. Było ich tak wiele. Ile?
Nie ma to znaczenia. W odpowiednim czasie zajrzę do dziennika pokładowego, kiedy już wybierzemy drużyny, które wylądują na powierzchni planety jako pierwsze. Wywołują nasze nowe imiona, więc gromadzimy się w przedziale załadunkowym, odziani w galowe kombinezony o jaskrawych kolorach, żeby się dobrze prezentować. I ona jest tutaj! Pięknie ubrana, w niebiesko-beżowo-zielony strój. Patrzy śmiało, pewna siebie. Ma duże inteligentne oczy, szerokie kości policzkowe, krótko przycięte kasztanowe włosy. Spogląda na mnie z uczuciem. Co za emocje, co za wyzwanie! Siada w lądowni-ku w pewnej odległości od innych, obok wolnego miejsca, w nadziei, że do niej dołączę. Oboje mamy polecieć w pierwszej drużynie! My! Rozpoznaję wiele osób z okresu snu. Rozglądają się przyjaźnie i radośnie, ściskają się, podają sobie ręce, składają gratulacje. Wylewają potoki słów. Nasze języki są ciągle mało sprawne, ale uczucia — takie same jak przed wieloma wiekami. Jesteśmy czymś więcej niż rodziną. Przez lata długiej podróży zmagaliśmy się ze sobą, kłóciliśmy się, kochaliśmy i uczyliśmy. Wybieraliśmy drużyny, rozwiązywaliśmy je, zmienialiśmy, wybieraliśmy je znowu, osiągając perfekcję w różnorodności. Nic nie może stanąć na przeszkodzie nam i naszej radości lądowania na nowej planecie. Lekki wstrząs doskonale zaprojektowanej maszyny... Oddzielamy się od statku. Lądownik ma niecałe sto metrów długości. Istne maleństwo, za to piękne i nieużywane. Czas płynie tak szybko! Zsuwam uprząż, żeby się do niej zbliżyć. Karci mnie wzrokiem i zaraz potem obejmuje. Sieć łączących nas pasów napina się, ale dostosowuje się do naszych ruchów. Ze śmiechem spostrzegamy, że wielu innych zrobiło to samo co my. Widzimy nasz statek z zewnątrz, jest naprawdę bardzo długi. Patrzymy nań z nabożnym podziwem — sterany długą podróżą, a jednak cały i nieuszkodzony. Piękna maszyna, nasza arka. Nasz statek powstał z trzech połączonych mniejszych promów i przypomina z wyglądu dwie starożytne stupy złączone podstawami. Został zaprojektowany tak, aby chronić nas przed niebezpiecznym wiatrem cząstek w przestrzeni międzygwiazdowej. Przed kadłubami promów i wokół nich świeciły dawniej strumienie plazmy przypominające mgliste, złociste rzeki. Pył międzygwiazdowy — drobiny lodu, szkła czy metalu — przemieszczały się ku rufie i tam były przetwarzane na paliwo albo materiał, który zastępował zniszczone w procesie ablacji zewnętrzne powłoki statku. W tej chwili resztki plazmy jarzą się wokół zwężonego śródokręcia niczym przygasająca latarnia morska. Widok ów przykuwa naszą uwagę zaledwie na chwilę, bo wciąż nie możemy wyjść ze zdumienia. Powiedziano nam, że tylko jeden na sto statków przetrwa. Mimo to żyjemy, mamy za sobą najdłuższą podróż w historii ludzkości i...
JESTEŚMY! TUTAJ!
Początek życia
Wstrząs, a po nim okropny dźwięk, jakby lała się woda albo tryskała krew. Wszystko jest ciemne i niewyraźne. W moim polu widzenia pojawia się czerwonawa poświata. Otacza mnie gęsta ciecz. Poruszam rękami i nogami, czując, jak przemieszcza się wokół mojego ciała. Czy rozbiliśmy się podczas lądowania? A może statek rozleciał się jeszcze w przestrzeni kosmicznej? Naprawdę nie wiem, co to wszystko znaczy. Moja pamięć rozpada się na kawałki jak układanka z tysiąca puzzli. Układanka, puzzle. Wszystko jest nie tak! Boli mnie całe ciało. Tak nie powinno być, nic nie powinno być takie, jak jest. Mam wrażenie, że z pamięci umyka mi nawet własne imię i to, po co tu jestem. Sam, w czymś kurczącym się, ciasnym i napiętym, czuję się tak, jakby coś wyciskało mnie z tubki. Nogi jeszcze uwięzione, ale palce rwą gumową membranę, robiąc w niej dziury, przez które... Oddycham Wierzgam i wydostaję się z worka, w którym bym się udusił. Boli mnie pierś, czuję palenie w płucach. To przez powietrze. I znów odzywa się okropny hałas, pulsuje w głowie, świdruje w uszach; tym razem metal trze o metal. To zamykają się drzwi. Poruszają się ściany, chroboczą, zgrzytają. Czuję skurcz w płucach. Sztywnieją mi ręce i nogi. Moje nagie ciało przywiera do pokładu. Jakby odpadała mi skóra. Zamarzam! Jakaś drobna kobieta ciągnie mnie za rękę. Szczupła, lecz umięśniona i silna. Rozrywa worek i teraz całe moje ciało marznie. Kobieta wydaje dźwięki. Chyba rozumiem, co mówi, ale głowa jeszcze nie wskoczyła mi na miejsce. Pamiętam, że przedtem działo się coś cudownego. Co to było?
W pogoni za ciepłem
— Wstawaj, nie leż tak. Drobna kobieta na zmianę ciągnie mnie i popycha, przestępując z nogi na nogę na zmarzniętym pokładzie. Staram się podnieść, ale moje ruchy są nieskoordynowane. Schodzi ze mnie skóra.
Zaczynam się szamotać. Może to przez tę kobietę znajduję się w tak fatalnym położeniu? — Szybciej! Powietrze zamarznie! Stękam, a potem wydaję nieartykułowany okrzyk. Nienawidzę tej chudej postaci. Kto to taki? Kim jest dla mnie? Wybudziła mnie ze snu. Nie oznacza to nic dobrego. Odwracam głowę i spoglądam w miejsce, z którego się wydostałem. Z szarej ściany wyrastają czerwonawe worki. Poruszają się w nich ludzkie ciała, próbując się przebić, rozedrzeć membranę, gdy tymczasem worki zamarzają i pękają na kawałki. Znajdujemy się w długim, niskim pomieszczeniu. Na podłodze czekają wózki. Ludzie spadają na nie i wiją się, najpierw gwałtownie, a potem coraz wolniej, aż w końcu zastygają w bezruchu. Wszyscy zamarzają. Odpycham drobną kobietę, próbując ją uderzyć. — Dobrze! — komentuje. — Oddychaj głęboko. Walcz. Nie ma czasu. Cierpło szybko ucieka! Staję, choć kręci mi się w głowie. — Pomóż im! — krzyczę z wysiłkiem — Zajmij się nimi! — Już nie żyją — mówi. — Wydostałeś się pierwszy. Zatem jestem kimś szczególnym Moja towarzyszka znów łapie mnie za ramię. Już się nie opieram, za bardzo mnie boli i nie chcę zamarznąć. Mała kobieta ciągnie mnie przez wysokie, owalne drzwi i dalej, długim korytarzem, który wznosi się łukiem. W oddali, po lewej stronie widzę światło. Porusza się. Gaśnie. Gaśnie! Dziwne słowo. Mała zostawia mnie w tyle i biegnie przed siebie, ile sił w nogach. Nie staje ani na chwilę na zmrożonej podłodze korytarza. A ja dobiegnę albo nie. Za bardzo mnie boli, żebym się ociągał. Podążam za nią chwiejnym krokiem. Czuję nieco więcej siły w nogach, ale zimno odbiera mi ją z powrotem. Trudno powiedzieć, czy zdążę. Sytuacja się pogarsza. Widzę czarne pasy i tysiące maleńkich światełek otaczających długi, wciąż wyginający się korytarz. Światełka gasną. Za moimi plecami opadają kolejne ściany. To one wydają te okropne metaliczne dźwięki. Przegrody czy włazy, jak to się nazywa? Zerkam na podłogę i sufit i widzę szczeliny czy też rowki. W tych miejscach wzniosą się lub opadną przegrody i zostanę pomiędzy nimi, zakleszczony. Znajduję się w bardzo niedobrym miejscu. Wszystko jest nie tak, jak miało być. Jedyne, co mogę, to biec ku gasnącemu światłu. Jest coraz słabsze i wkrótce zniknie, chyba że zdołam się poruszać szybciej i dotrzymać kroku odległej już drobniutkiej postaci. Biegnie jak oszalała. Dopiero teraz i ja zaczynam rzeczywiście biec. Moje nogi łapią rytm, ręce też. Powietrze staje się
trochę cieplejsze, przestaje mnie palić w płucach, kiedy oddycham. A oddycham głęboko, tak jak mi poradziła. Biegnę, rozrywając kłęby mgły wypływającej ze ścian. Mijam kolejne owalne drzwi. Wszystkie są ciemne i zimne niczym mysie dziury. Myszy... co to są myszy? Nie ma czasu na pytania. — Dawaj! — krzyczy przez ramię mała kobieta. Nie musi mnie zachęcać. Już prawie ją dogoniłem. Mam dłuższe nogi, jestem wyższy. Potrafię biec szybciej, jeśli się tylko na tym skupiam Nagle zdaję sobie sprawę, że moja towarzyszka specjalnie zwolniła, bo teraz przyspiesza gwałtownie i znowu mnie wyprzedza. Jest różowa, oświetlona jasnym światłem. Odwraca się i kiwa na mnie dłonią. — Szybciej! Mam ubrania! Przede mną zaczyna opadać przegroda... Skaczę naprzód i ledwie udaje mi się przemknąć na drugą stronę. Przegroda zmiażdżyłaby mnie czy też przecięła na pół. Korytarz pozostaje obojętny, nie zauważa mojej obecności. To przeczy wszystkiemu, co wiem, wszystkiemu, co, jak mi się wydaje, pamiętam. Widzę kolejną szczelinę, kilka kroków przede mną. Podłoga drży. Mijam to miejsce i zaraz potem czuję za plecami podmuch zimnego powietrza, gdy korytarz zamyka się z łoskotem. A jednak nabieram nad nim przewagi. — Już prawie dobiegliśmy! — woła moja towarzyszka, podskakując z radości. Co za przygoda po obudzeniu się z długiego snu! Tak czy owak, już prawie docieram do światła. Czuję rozkoszne ciepło, powietrze staje się przyjemne. Może jest jakaś nadzieja. Odwracam głowę. Właśnie opada kolejna przegroda. Jak dotąd moje życie, całkiem inne niż w okresie snu, wypełniają proste kształty i stonowane kolory. Pasiaste korytarze, włazy, owalne i okrągłe przejścia, szarość i ciemny brąz, no i światło. Wreszcie drobna kobieta. Podobna do mnie: ma ręce i nogi, biegnie i krzyczy. Spoglądam przed siebie. Mała unosi wysoko rękę, odwraca głowę, otwiera usta ze zdumienia, i wpatruje się w coś, czego nie widzę. Nagle krzywi się i zasłania twarz ramieniem W moim polu widzenia pojawia się coś nowego i okropnego. Widzę to w prostokącie światła w pobliżu mojej towarzyszki, w miejscu, do którego biegnę. Czarny, pokryty gęstym futrem kształt, który stoi naprzeciw nas, niemal zasłaniając światło. A potem olbrzymia łapa sięga aż za plecy małej kobiety, chwyta ją i unosi. Mała krzyczy i rzuca jak najdalej coś niedużego, co podskakuje w korytarzu raz i drugi i się zatrzymuje. Dostrzegam ruch pośród ciemności, a następnie troje błyszczących paciorkowatych oczu. Wpatrują się we mnie. W końcu potwór znika, a wraz z nim moja towarzyszka. Znowu widzę światło. Napływa
od niego kuszące ciepło. Zatrzymuję się i stoję, drżąc, w słabym deszczu wywołanym przez kondensację pary wodnej na suficie. Przede mną zaczyna się unosić ściana, zasłaniając światło i czekającą w nim grozę. Wszystko mi jedno. Opieram się o ścianę. Pięć czy sześć kroków za mną znajduje się przegroda, a teraz dziewięć czy dziesięć kroków przede mną wyrasta druga. Nie ma już drobnej kobiety ani światła. Chyba naprawdę źle się to wszystko zaczęło. Zamykam oczy w nadziei, że się skończy. Cisza. Ściany nie są zmrożone, ale mimo wszystko zimne. Jeśli położę się płasko, podłoga zapewne wyssie ze mnie resztki ciepła. I tego właśnie potrzebuję. Nowego początku. Zostanę pochłonięty, bez bólu, i będę sobie czekał na lepszy start, bardziej przypominający to, co nam obiecywano w okresie snu. Właściwie prawie nie pamiętam, co było przed tym workiem, ciągnięciem mnie za ramię i zimnem. Było, minęło, choć pozostawiło wrażenie piękna, które mnie kłopocze. Mogło być o wiele, wiele lepiej. Co poszło nie tak? Kładę się na plecach i omiatam wzrokiem brązową przestrzeń, z której na mnie kapie. Chłód wydaje się całkiem przyjemny po takim wysiłku. Kim była ta mała kobieta? Myślę o niej w czasie przeszłym, bo jestem pewien, że to, co ją złapało, zjadło ją, poddało recyklingowi albo coś w tym rodzaju. To oczywiste, nic innego nie mogło się zdarzyć. Oto pierwsza lekcja dla mnie: nie idź tam, gdzie jest przyjemnie, bo spotka cię coś złego. Nie przypomniałem sobie jeszcze żadnych przekleństw, więc wydaję nieartykułowane pomruki, podobne do chrząkania. Przeklinałbym, gdybym tylko pamiętał odpowiednie słowa. W okresie snu nie było przekleństw. Czy to źle? Jak mogą brzmieć...? — Chcę, żeby się to skończyło! — jęczę. — Już, natychmiast! — Zaczynam głośno krzyczeć. Jestem kimś szczególnym, mam swoje potrzeby i zadanie do wykonania, kiedy tylko się pozbieram. Mam być kimś ważnym. Ogarnia mnie taka złość, że aż słabnę. Mój głos staje się piskliwy, uderzam sam siebie raz i drugi. Bełkoczę coś bez sensu. Dziwne, czuję, że się uśmiecham, kiedy tak wyrzucam z siebie całą frustrację. Niewątpliwie wyglądam idiotycznie: dorosły mężczyzna, miotający się w napadzie złości. Otóż to: nie nauczyłem się jeszcze panować nad sobą. Nie umiem wyrażać gniewu tak, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Przeraża mnie to, więc się uspokajam. Łkanie przechodzi w czkawkę. Nie chcę myśleć w taki sposób. Jestem dorosłym mężczyzną i mam wspomnienia, wiem, że mam. Nie potrafię ich tylko sobie przypomnieć. Powoli znów zaczyna narastać we mnie gniew, ale już nie krzyczę ani się nie biję. Zatrzymuję go w sobie, głównie siłą woli. Nie mam do siebie pretensji o to, co robiłem do tej pory, lecz nie widzę powodu, by się zachowywać jak idiota. Mimo wszystko to absolutnie nie powinno się było zacząć w taki sposób. Powinni mnie witać i cieszyć się z mojej obecności. Przecież jestem tu nowy, do cholery!
„Cholera!". Fantastycznie, przypomniałem sobie pierwsze przekleństwo! Co oznacza? Może tak się nazywa to okropne miejsce? Jednak to łagodne słowo, takie puste, zbyt mało szokujące, żeby oddać grozę sytuacji. Właściwie w tej chwili moje położenie przestało być groźne, jest raczej żałosne. Połowa mojego żalu bierze się z niespełnionych oczekiwań. Więcej słów, dłuższych, bogatszych w znaczenia, opisujących otaczający mnie świat. Słowa są jak drzwi otwierające się na nowe przestrzenie. Niosą w sobie własne obietnice. Szybko zaczynam wykrzykiwać w brunatną, nie całkiem czarną przestrzeń nowe, wielkie słowa. Niektóre z nich nic nie znaczą. Inne dają mi siłę i przynoszą ulgę. Czuję w środku ból. To głód, tak się nazywa. Kiedy się wzmoże, moje żałosne położenie zmieni się w mękę. Lepiej, żebym coś zrobił, a nie tylko wykrzykiwał słowa. Mam tego świadomość. Nie mogę sobie pozwolić na luksus leżenia, krzyczenia i użalania się nad swoim losem. Przypominam sobie coraz więcej słów i wykrzykuję je: Potwór! Los! Śmierć! Obowiązek! Jednak najgorsze ze wszystkich brzmi „głód". Powinienem był raczej zamarznąć w worku, tak jak inni, tam, za tymi wszystkimi przegrodami. Ta kobietka coś wyrzuciła. Pewnie ciągle tam leży. A ja nie umieram Miałem nadzieję, że koniec nadejdzie szybko, lecz najwyraźniej dobiegłem zbyt daleko, żeby po prostu zamarznąć na podłodze. Przetaczam się i pełznę naprzód. Chodzenie i bieg nie przyniosły mi nic dobrego. Nieważne. Właśnie się orientuję, że ludzie głodni pragną tylko jednego i że tym czymś nie jest śmierć. Śmierć! Los! Jak się nazywa ten nowy świat? Głód! Odzew na to hasło brzmi: „jedzenie". Ta kobietka stała się jedzeniem, ponieważ to wielkie, ciemne coś było głodne. Chwytam wyrzucony przez nią przedmiot, nieduży, kanciasty. Wyczuwam go dobrze, chociaż nie widzę wyraźnie. Cóż to jest? Zrobione z lekkiego metalu, a może plastiku. Wraz z tymi słowami przypomina mi się więcej rzeczy: świat składa się z przedmiotów, a przedmioty mają właściwości. Zabawne, jak wszystko wskakuje na swoje miejsce, w nieregularny sposób. Prostokątny przedmiot otwiera mi się w ręku. Ma zawias i otwiera się w jedną stronę. To książka! Wyczuwam kartki, cienkie i twarde. Gdyby było wystarczająco jasno, mógłbym na nie spojrzeć i czytać, jeśli są zapisane. No i jeżeli jeszcze umiem czytać. Wyczuwam palcami zadrapania na zewnętrznej części... okładce. Siedem zadrapań, liczę je starannie, nie mając nic innego do roboty. Nie umieram ani nie mam nadziei na znalezienie czegokolwiek, co oddaliłoby ode mnie łaknienie. Ściany stają się coraz cieplejsze. Chwilowo odciąga to moją uwagę od głodu. Jestem zamknięty w odcinku korytarza jak mięso w puszce. Mięso. Puszka. Jeżeli będzie się robiło coraz cieplej i cieplej,
może się ugotuję... Nikt już nie jada mięsa z puszki. Nikt nie jada mięsa! Chyba że to ciemne, opancerzone, futrzane coś. Burczy mi w brzuchu. Ugotowany powinienem całkiem smacznie pachnieć. Przypominam sobie nazwy różnych części mojego ciała, wewnętrznych i zewnętrznych. Najwyraźniej mam całkiem sporą wiedzę, choć raczej mało przydatną, skoro nie wiem, co zrobić, by nie zostać zjedzonym. Orientuję się, kim jestem, jakie są moje rozmiary, potrafię się poruszać, wiem bezużyteczne rzeczy i te całkiem proste, za to nie mam pojęcia, co się dzieje, skąd wziąć jedzenie, co się znajduje w trzymanej przeze mnie książce ani dlaczego ma ona z jednej strony siedem płytkich wgłębień. Na przemian zapadam w drzemkę i się budzę. Widzę, czy raczej wyobrażam sobie, jak mówię do młodych ludzi, niedojrzałych wersji mnie samego. Słuchają uważnie, jakby nie wiedzieli tego co ja i jakbym mówił przydatne dla nich rzeczy. Przebiegam po nich wzrokiem i dostrzegam, że niektórzy z tych młodych ludzi — właściwie wielu — to kobiety. Ta drobna kobietka była młoda, niedojrzała. Była dziewczynką! Tak się nazywa młodych ludzi płci żeńskiej. To było dziecko! A ty jesteś nauczycielem, głupku! Nauczyciele mówią do dzieci! — Czy jeszcze istnieją dzieci? — zastanawiam się głośno. „Dzieci" to liczba mnoga od „dziecko". Czas zasnąć. Może zostanę zjedzony. A może zasnę przed dziećmi, a one będą się śmiać z mojej głupoty. Ta mała dziewczynka o kręconych włosach będzie siedzieć w pierwszej ławce i chichotać najgłośniej.
Przebudzenie
Moje ciało dopiero po chwili zaczyna się podnosić. Podłoga i ściany wciąż są ciepłe. Ciepło sprawiło, że spałem głębokim snem, aż zesztywniałem Mam ochotę z powrotem zamknąć oczy. Śpiąc, mniej cierpię. Nagle zdaję sobie sprawę, że jest jaśniej niż przedtem. To przegroda, która odcięła mi drogę, schowała się w szczelinę. Moja głowa rzuca nierówno zarysowany cień. Natychmiast się napinam, przestraszony, i wspieram na rękach. Światło jest tak jasne, że aż mrużę oczy. Nikt na mnie nie czeka. Nie słyszę nic poza własnym oddechem — ciężkim, przerażonym. Na moment przestaję oddychać. Cisza. Prawie cisza... Słyszę cichutki pomruk, bardziej wibrację podłogi niż odgłos przenoszony przez powietrze.
Wstaję i robię krok naprzód. Potem drugi. Przechodzę ostrożnie nad szczeliną, na wypadek gdyby przegroda postanowiła opaść i mnie zmiażdżyć. Szczelina pozostaje jednak tylko szczeliną o gładkich krawędziach. Widzę krew. Kilka ciemnoczerwonych kropli na brązowej podłodze. To wszystko, co zostało po tej małej. Zastanawiam się, jaka była ta dziewczynka. Pan nauczyciel nie potrafi odpowiedzieć na wszystkie pytania, drogie dzieci. Potwory zazwyczaj czają się w ciemności, lecz tutaj czekają w jasnym świetle. A przynajmniej jeden potwór raz tak zrobił. Mimo to wolę światło. Nie pozostaje mi nic innego, jak wyjść z ciemności w światło. Jestem zdany sam na siebie, wykonuję własne polecenia. Oto prawdziwy początek mojej podróży. Ale ktoś otworzył przegrodę. Ktoś mi pomaga. Jesteś na pokładzie statku kosmicznego, czyż nie? — podpowiadam sobie w duchu. Nie za bardzo to pamiętam, lecz ta hipoteza wydaje się dobra. Pasuje do tych niewielu wrażeń, które przypominam sobie z okresu snu. Co to, do cholery, za statek? Jakiś wielki. Pokonałem całkiem sporą odległość. Jest częściowo zmrożony, a częściowo ciepły. Tu jest jasno, tam panuje ciemność. Ten cały statek chce nadal spać, ale musi się przewracać z boku na bok, żeby nie zesztywnieć. Cóż za bogata w znaczenia myśl! Statek to metafora! A „metafora" to nader uczone słowo. Słabo mi się od niego robi, aż wstyd. Korytarz staje się coraz szerszy i wyższy, a jego kąty się zaokrąglają, aż w końcu zmienia się w rurę. Kucam i zerkam, żeby sprawdzić, co się znajduje przede mną. Widzę mnóstwo małych, jarzących się punkcików rozmieszczonych w mniej więcej równych odstępach w podłodze. To z nich wypływa światło i być może także ciepło. Te światełka nazywają się lampki. Przez cały czas trochę kręci mi się w głowie. Gdybym napełnił żołądek jedzeniem, chybabym zwymiotował. Zaczynam się dziwnie czuć. Pochylam się naprzód, potem w tył i na boki. Moje stopy zaczynają się odrywać od podłoża. Prostuję nogę, niechcący uderzając w pokład, i zaczynam się obracać. Już nie wiem, gdzie jest góra, a gdzie dół. Sunę wzdłuż rury, coraz szybciej i szybciej, odbijając się od niej jak piłka. Po chwili doganiam korytarz, czy raczej korytarz dogania mnie, i zawisam w powietrzu, nie poruszając się prawie wcale. Zawroty głowy są po prostu okropne i nic nie mogę na nie poradzić. Chciałbym opaść na dół, ale tu nie ma dołu, tylko kierunek naprzód i wstecz. Boję się, że jeśli się obrócę i zacznę iść, to znaczy odbijać się, trafię z powrotem tam, skąd przyleciałem. Lepiej się skupiać na wzorach, w które układają się światełka. Na szczęście mam chyba dobry wzrok i potrafię stwierdzić, czy się obracam tyłem naprzód. Nie, nie obracam się w taki sposób. Jestem przekonany, że już nie zasnę, zanim powrócą góra i dół.
Jak się przemieszczać?! Odbijam się raz i drugi od ścian rury, po przeciwległych stronach. Próbuję machać rękami, nie zostały one jednak stworzone do latania. Jestem nagi, więc nie mogę ściągnąć koszuli, spodni czy swetra, by zrobić z nich żagiel, zresztą nie na wiele by się to pewnie zdało. Istnieje za to coś takiego jak tarcie, oto pierwsze słowo, które się okazuje przydatne nauczycielowi. Zaczynam się odpychać od ściany rury. Bolą mnie dłonie i stopy, wciąż zdrętwiałe z zimna. Po jakimś czasie udaje mi się zdobyć orientację przestrzenną i nadać sobie kierunek lotu. Lecę przez wyginającą się w łagodny łuk rurę, wprawnie odpychając się od ścian. Przestaję odczuwać mdłości, za to znowu doskwiera mi głód. Światło przede mną się zmienia, staje się bardziej różowe, a później niebieskie. Widzę coś jeszcze: to otwór w ścianie rury. Docieram do niego po mniej więcej pięćdziesięciu odepchnięciach nogami i rękami. Okazuje się, że otwór prowadzi do komory wypełnionej pływającymi w powietrzu dużymi i małymi przedmiotami. Część z nich ma nieregularne kształty, a część zgeometryzowane: lekko zaokrąglone bądź kanciaste, jak fragmenty konstrukcji czy maszyn. Niewiele myśląc, odpycham się i wpływam do komory. Nagle nie wiadomo skąd wyłania się coś wielkiego i czarnego, omal nie rozgniatając mnie o ścianę. Uciekam przed wielkimi wymachującymi łapami, pancernymi płytami i zbitym futrem Z futra wylatuje wielka kropla ciemnej cieczy, dotyka mojej twarzy, po czym słyszę jakby cichy odgłos ssania, gdy otacza całą moją głowę. Nic nie widzę i nie mogę oddychać. Ciecz jest ciężka i gęsta jak syrop, pachnie niczym przesłodzona trucizna, piecze mnie od niej skóra. Jeśli dostanie mi się do oczu... Jak szalony wycieram dłońmi twarz, lecz i tak pozostaje na niej warstewka cieczy. Wymachuję rękami, starając się strząsnąć ją z palców, aż grube krople odlatują ku ścianom albo trafiają w latające przedmioty. Mrugam powiekami na wpół oślepiony. Odtykam sobie uszy i słyszę ciche odgłosy uderzeń i ssania. Moja dłoń dotyka futra martwego stwora, który o mało mnie nie zmiażdżył. Także z innych unoszących się w pobliżu martwych stworzeń, których kontury rozmazują się przed moimi oczami, dobywa się ciemna ciecz: ogromne krople zderzają się ze sobą i łączą. Uchylam się przed jedną wielkości mojej głowy. Skręca, porwana wywołanym przez mój ruch prądem powietrza, wyginając się i połyskując, aż trafia w jakiś długi, twardy przedmiot, chyba część rozbitej maszyny. Tak sądzę, bo ma nieregularne, ostre krawędzie. To duża część, trzy razy większa ode mnie. Kropla otacza jeden koniec przedmiotu i zaczyna się przemieszczać wzdłuż niego, na podobieństwo farby opływającej patyk. Próbuję ułożyć sobie w głowie schemat czy też mapę, z pamięci oraz na podstawie logiki. Korytarz/rura najwyraźniej biegnie po obwodzie czegoś. Zapewne statku kosmicznego. Wyobrażam sobie obracający się statek i to, jak siła odśrodkowa przyciska mnie do zewnętrznej ściany rury. Kiedy statek się obraca, wydaje się, że korytarz bądź rura wygina się ku górze. Do góry oznacza kierunek w głąb statku, na dół — na zewnątrz. Zauważam, że komora pełna połamanych rzeczy oraz martwych ciał znajduje się po wewnętrznej
stronie korytarza, który biegł w górę, zanim wszystko zaczęło się bezwładnie unosić. To znaczy, że komora sięga w głąb statku. Znajduję się pośród latających śmieci, całkiem bezużyteczny. Może na swoim miejscu? Nie potrafię stwierdzić, do czego mogły wcześniej służyć te wszystkie przedmioty. Niektóre z nich były chyba kiedyś żywe, jakieś zwierzęta, z których wypływa jeszcze krew. W każdym razie nic z tego, co widzę, nie jest mi znane. Za to ogarnia mnie dziwne odczucie, że już to kiedyś robiłem Znam stan nieważkości. Każdej działającej sile towarzyszy równa jej siła skierowana w przeciwną stronę. Często ćwiczyłem poruszanie się w stanie nieważkości. Robiłem to w okresie snu. Przedmioty o dużych masach są niebezpieczne nawet w stanie nieważkości, mogą zmiażdżyć człowieka. Ale też można się ich łapać albo się od nich odbijać. Przedmiot o ogromnej masie tylko lekko się poruszy, kiedy w niego uderzę, mogę się także napędzać małymi przedmiotami, odrzucając je. Dochodzę do wniosku, że powinienem trochę poćwiczyć, a potem, latając po komorze, dokładnie zbadać jej zawartość, co może mi się później przydać. Niewykluczone, że znajdę coś do jedzenia. Choć te wielkie krople wcale nie są smaczne... — Okropnie wyglądasz. — Wysoki głosik odzywa się tuż obok mojego ucha, niemal czuję oddech na szyi. Przerażony próbuję się obrócić. Znajduję się pomiędzy dwoma przedmiotami, odpycham się więc nogami od jednego, w nadziei, że się odbiję od drugiego i wylecę z komory. Orientuję się, że mogę się obrócić, przyciągając ręce do ciała. Obracam się wokół osi przechodzącej przez moje lewe ramię i prawe udo i widzę tę małą. Unosi się w powietrzu jakieś pięć metrów ode mnie. Przybrała wdzięczną pozę, krzyżując nogi tak, jakby siedziała w pozycji kwiatu lotosu — kolejne nauczycielskie słowo. Założyła ręce na piersi i patrzy na mnie dużymi szarymi oczami. Wygląda na rozczarowaną. — Żyjesz — mówię. — Żyję. Ale to nie żyje. — Dziewczynka wyciąga rękę i pokazuje wielkiego stwora, który o mało mnie nie zmiażdżył. Jakoś udaje mi się odepchnąć od kolejnego dużego, poszarpanego, ciężkiego jak głaz białego przedmiotu. Powoli odpływa w przeciwnym kierunku, odrzucając na boki mniejsze kształty. Spostrzegam, że jeden z nich jest niekompletnym ludzkim ciałem: głowa na wpół odgryziona, brakuje nóg i jednego przedramienia. Doznaję szoku. O mało nie tracę orientacji w przestrzeni, poprawiam jednak kurs, odpychając się od czegoś czarniawego i gumowego, mniej więcej dwa razy mniejszego ode mnie, i po chwili znajduję się naprzeciw dziewczynki. — On też nie żyje — stwierdza, pokazując zmasakrowane ciało. Jedna ręka małej jest owinięta jakąś szarą tkaniną, która przesiąka krwią. — Czy ten wielki stwór próbował zjeść was oboje? — pytam.
— Nie. On nie zjada, tylko sprząta. To sprzątacz. Szkoda, że nie masz ubrań. To ciało też już nie ma. Ale znajdziemy jakieś inne, ze spodniami. — Okradasz zmarłych? — Albo żywych, jeżeli nie uważają. — Czy to jest komora na śmieci? Jesteśmy w śmietniku? — Tak. — Dziewczynka kiwa głową. — Sprzątacze znoszą tu różne rzeczy. Nawet inne zdechłe sprzątacze. — Spogląda na książkę, którą ciągle trzymam w dłoni. Nie wypuściłem jej aż do tej pory, nie chcąc stracić jedynego posiadanego przedmiotu. Byłem jednak zbyt zajęty, żeby do niej zajrzeć... — To moja książka. — Mała się ożywia, choć patrzy smutno. — Zapracowałam na nią. — Naprawdę? — Zbliżam książkę do oczu, nie chcąc tak szybko jej oddawać. Widzę, że na tylnej stronie okładki jest nie tyle siedem rowków, ile raczej siedem grup po siedem rowków. — Tak. Zapracowałam. Dziewczynka wyciąga rączkę, więc powolnym ruchem oddaję jej książkę. — Skąd się wzięłaś? — pytam. — Nie wiem. — Mała przyciska książeczkę do piersi. Ma na sobie luźną czerwoną bluzkę i szorty, wygląda jak plama farby w przestrzeni wypełnionej burymi, czarnymi, szarymi i brudnobiałymi przedmiotami. — Od jak dawna tu jesteś? — pytam dalej, przecierając oczy. Teraz widzę najbardziej odległą ścianę. — Musimy znaleźć wodę. Nie trzyj oczu, żeby nie dostała ci się do nich ta ciecz. Powinieneś wiedzieć, że to szkodzi. Woda! Nagle dociera do mnie, jak bardzo jestem spragniony. Mogłem się starać chwytać językiem krople, które wcześniej padały z góry. — Czy woda jest blisko? — dopytuję się. — Możliwe, że tak. — Gdzie? Tutaj? — Nie. — Dziewczynka robi skwaszoną minę. — To tylko dobra kryjówka. — Dlaczego wyciągnęłaś mnie stamtąd, gdzie było zimno?
— Czułam się samotna. — Mała pociąga nosem, ale przypuszczam, że nie mówi mi całej prawdy. — Co się stało z tym stworem, który cię złapał? — Zabili go, kiedy próbował ich sprzątnąć. — Kto go zabił? — Inni, niepodobni do ciebie ani do mnie. To znaczy trochę podobni. Jest mnóstwo różnych stworów, w większości złych. Mój umysł pracuje na najwyższych obrotach, aż boli mnie głowa. Zaczynam odpływać od dziewczynki, zderzając się z różnymi małymi przedmiotami. Mam tyle pytań! Ta mała odwróciła nasze role: to ona stała się moją nauczycielką. — Od jak dawna tu jesteś? — pytam znowu. — Przestałam liczyć po czterdziestu dziewięciu — odpowiada, wzruszając ramionami. Siedem grup po siedem zadrapań... — Po czterdziestu dziewięciu czym? — Brzydko wyglądasz bez ubrania — zmienia temat. — Wylećmy stąd i znajdźmy dla ciebie jakiś strój. — Prostuje nogi, rozkłada ręce, a potem niespodziewanie kopie mnie w brzuch, żeby się odepchnąć. Krzyczę i odpływam w tył, a ona leci w stronę rurowatego korytarza. Nie mam pojęcia, skąd wie, jak do niego dotrzeć pośród tych wszystkich latających rzeczy. Ale to nie najważniejsza rzecz, jakiej nie wiem. Odbijam się i niezdarnie lecę za małą. Dziewczynka trzyma nogi razem, ręce przyciska do boków i obraca się wokół własnej osi niczym ptaszek albo rybka. Od czasu do czasu odpycha się od napotykanych przedmiotów, żeby przyspieszyć lot czy zmienić jego kierunek. — Poczekaj! — wołam. — Cicho. Jak będziesz hałasował, to cię zostawię. Całe mnóstwo stworzeń nie chce, żebyśmy tu byli. Wyprzedza mnie znacznie, pozostawiając za sobą coś w rodzaju wiru z przedmiotów, od których się odbiła; większość z nich zagradza mi drogę. Zastanawiam się, co się stanie, jeśli powróci grawitacja, a my wciąż będziemy dryfować pośród tych wszystkich śmieci. Ta myśl powoduje, że błyskawicznie nabieram wprawy, co jest dużo lepsze od paniki, i już po chwili kopię i odpycham różne przedmioty na tyle szybko, że chyba umiejętnie. W końcu widzę przed sobą na wpół opancerzonego futrzastego potwora i istną ścianę wylewającej się z niego cieczy. W żaden sposób nie mogę tego ominąć. Zwijam się w kłębek i uderzam w połyskujący pancerz. Zatrzymuje mnie to nagle, a martwy potwór zaczyna się obracać. Ciemne nieregularne kule cieczy rozbryzgują się dookoła. Zawisam w powietrzu, nie mając się od czego odepchnąć, i spoglądam na czarnego potwora. Został
poważnie uszkodzony, choć chyba bardziej pasuje tu słowo „ranny". Pokryty futrem bok jest cały podziurawiony. To stąd wypływa większość cieczy. Część sączy się z otworu poniżej trojga malutkich błyszczących oczu, który prawdopodobnie jest pyskiem. Łeb wielkiego zwierza zwisa w dół na krótkiej grubej szyi i wydaje się nieproporcjonalnie mały. Podzielony na części pancerz okrywa olbrzymi garb, chyba plecy, z boków zaś wyrasta w równych odstępach sześć grubych nóg kończących się płaskimi, szpiczastymi stopami, w których środku znajdują się zagłębienia czy otwory. Zdychając, stwór podwinął nogi pod siebie. Obraca się i nagle widzę, że ma aż trzy głowy! Są rozmieszczone jak wierzchołki wpisanego w okrąg trójkąta równobocznego, a w dodatku każda z głów wyrasta pomiędzy dwiema nogami. Z boku głowy potwora dostrzegam chyba tę postrzępioną kończynę, która złapała dziewczynkę. Teraz kończyna jest ciasno zwinięta i w większej części schowana do pochwy. Nie potrafię skojarzyć tego stworzenia z niczym, co znałem. Z okresu snu przypominam sobie niewiele i to także nic mi nie mówi. Nadlatuje jakiś inny obracający się przedmiot: płaski, szary i na szczęście suchy. Podkurczam nogi, przyciągam ręce do boków i czekam, aż dotknie moich stóp. Okazuje się twardy, świetnie. Odpycham się, równocześnie prostując nogi, a potem znowu je podkurczam i wyciągam ręce, wykonując szerokie ruchy dłońmi, jakbym płynął. Zbliżam się do ogromnej, wygiętej ściany komory i widzę, że jej powierzchnia w wielu miejscach jest osmalona niczym wnętrze olbrzymiego pieca. Szukam wzrokiem otworu prowadzącego na korytarz, znajduję go i dostrzegam czekającą dziewczynkę. Znowu przybrała pozę kwiatu lotosu — nazwa pochodzi od rośliny. Kwiatu ze starej Ziemi. Jestem z siebie zadowolony: pamiętam słowa i umiem się poruszać. Odbijam się i odpycham, zbliżając się do małej. Nie patrzy jednak na mnie. Wisi w powietrzu obok krótkiego tunelu łączącego szeroką rurę z komorą pełną śmieci i zaniepokojona spogląda na coś poza zasięgiem mojego wzroku. Słyszę jakby skrobanie, a potem mowę, kilka głosów. Mówią niezrozumiałym dla mnie językiem. Zatrzymuję się, odpychając jakiś biały ceramiczny przedmiot. Uderza w inne, jeden po drugim. Kojarzy mi się to z kulami bilardowymi. — Bilard — mówię na głos. Znakomicie! Szybko przypominam sobie wszystkie słowa — akurat kiedy z korytarza wylazło coś, co zabije dziewczynkę i mnie... Mała spogląda w moją stronę, marszcząc brwi, przykłada palec do ust, po czym porozumiewawczo mruga, jak gdybyśmy oboje wiedzieli, co robić dalej. Kręcę głową na znak, że nie rozumiem. W każdym razie dziewczynka nie ma do pomocy nikogo innego. Głosy z korytarza stają się donośniejsze i bardziej zdecydowane. Może tamci do nas wołają? Moja
towarzyszka nie zamierza zdradzić swojej obecności, więc i ja się nie odzywam. Muszę jej zaufać, choć podejrzewam, że w przypadku nagłego niebezpieczeństwa nie zawaha się mnie poświęcić, używając jako żywej tarczy bądź przynęty. W końcu zapada zupełna cisza, jeśli nie liczyć odgłosów zderzających się ze sobą przedmiotów, które powoli latają za nami i wokół nas. I znów zdaję sobie sprawę, że jestem głodny. Ciekawe, czy ten opancerzony futrzany potwór jest choćby częściowo jadalny? Zaczynam się ślinić, choć mam wyschnięte usta. Może właśnie po to go zabito i poraniono, żeby oderwać od niego kawały jedzenia? Krew jest wprawdzie niesmaczna, jednak reszta zapewne dobra. Jeśli tak, dlaczego w komorze nie roi się od myśliwych czy jedzących? Na statku tych rozmiarów, jeżeli to rzeczywiście statek, powinny się znajdować tysiące takich jak ja i dziewczynka. Tysiące głodnych próbujących przetrwać w bezsensownym chaosie. Mała energicznym ruchem pokazuje wyjście, a potem otwiera usta i zbliża do nich palec. Nie wydaje przy tym żadnego dźwięku. Po chwili orientuję się, o co jej chodzi. Otwór wejściowy maleje. Wszystkie śmieci zaczynają się kierować w tę samą stronę, w naszą lewą. I my się poruszamy. To wraca grawitacja. Moja towarzyszka rozpościera kończyny i szuka czegoś, od czego mogłaby się odepchnąć. Idę w jej ślady, próbując oszacować kierunki działania sił bezwładności przedmiotów o masach sięgających ton. Widzę większą liczbę ciał, jedno czy dwa ludzkie, większość nie. Niektóre mają pokaźne rozmiary i noszą na sobie długie szeregi płyt tworzących pancerze. Wszystkie te ciała są martwe, żadne się nie porusza. Z wyjątkiem jednego. Ten stwór musiał się czaić na przeciwległym końcu komory, nasłuchując naszych ruchów. Dostrzegam jego cielsko pośród innych obiektów, choć odległości między nimi stają się coraz mniejsze, ponieważ wszystkie podążają w jedną stronę — włącznie ze mną i wijącym się, węgorzowatym stworzeniem, wielokrotnie ode mnie większym. Wzdłuż jego ciała poruszają się grube wstęgi równo rozmieszczonych kończyn, a z ogromnej, okrągłej paszczy wysuwa się coś w rodzaju stożkowatego pilnika pełnego błyszczących srebrzystych zębów. Nagle długiego węgorza przesłania mi martwy czarny sprzątacz. Dziewczynka zbliża się już do otworu wyjściowego, który zwęził się do średnicy jakichś trzech i pół metra. Chcę wykorzystać okazję i odepchnąć się od obłej belki, lecz tylko się pode mną obraca. Okazała się bardzo lekka. Prawie nie ruszam z miejsca. Zaczynam wymachiwać rękami i nogami, jestem ze dwanaście metrów od wyjścia z komory. Podługowaty potwór o wielkiej paszczy postanowił odgryźć kawałek tego martwego, ale dygocze gwałtownie, falując. Chyba jednak sprzątacze są niesmaczne.
Widzę coś dużego i płaskiego, ma ułamane i nadtopione końce. Przyda mi się, jeśli się od tego odbiję. Muszę tylko podpłynąć trochę bliżej. Łapię coś małego i mokrego i rzucam tym, żeby przyspieszyć. Orientuję się, że to oderwana ludzka dłoń, lecz wszystko mi jedno. Wielki węgorz owinął się częściowo wokół czegoś dużego i szarego i nagle wyrzuca w moją stronę swój zębaty pilnik, z którego końca wysuwa się jeszcze kłapiący dziób. Już niemal dotarłem do tego płaskiego przedmiotu. Mam nadzieję, że jest masywny. Obraca się wokół przypadkowej osi i na szczęście zasłania mnie przed drapieżnym węgorzem. Moja ostatnia szansa. Prostuję nogi i z całych sił odpycham się od krawędzi płyty, odlatując do wyjścia. Płaski przedmiot wiruje, podążając w stronę, ku której kieruje go narastająca grawitacja. Otwór wyjściowy jest tak wąski, że akurat może się w nim zmieścić człowiek... Sunę ku niemu, przypuszczając, że w korytarzu będzie bezpieczniej. Jestem głodny i przerażony ponad miarę. Znowu widzę za sobą paszczę, zęby i dziób, są blisko! Czuję słodko-kwaśny oddech potwora... Przeleciałem! Uderzam w przeciwległą ścianę rurowatego korytarza, po czym, szarpiąc się nerwowo, próbuję się odepchnąć kolanami, stopami i dłońmi, żeby uciec węgorzowi. Zębata tarka i cały łeb wyłaniają się z otworu. Kłapie dziób, zgrzytają zęby, a potem zaczynają się cofać i chować za grube wargi. Potwór zamyka swój złożony aparat gębowy. Wydłużona przednia część ciała stworzenia rzuca się w moim kierunku. Dostrzegam dziewczynkę i jakieś postaci za nią, na razie muszę się jednak wymknąć węgorzowi. Słyszę okropny odgłos, to wyjście komory zaciska się na szyi stwora, miażdżąc chrząstki, aż w końcu jego ciało pęka. Długi pysk dygocze, wargi rozchylają się raptownie, odsłaniając dziób i zęby. Rozlega się potworny pisk, zdychający zwierz sapie smrodliwym oddechem w odległości dwudziestu centymetrów od mojej wierzgającej nogi, miotając się w konwulsjach. Wlot do komory się zamyka. Paszcza i przednia część ciała wielkiego węgorza wiją się w korytarzu, oderwane. Dziób kłapie jeszcze raz, odcinając mi koniuszek małego palca u nogi. Krzyczę z bólu. Na moje stopy bryzga czarna ciecz. Ochlapuje mnie całego. W końcu przestaję się szamotać i dysząc, opadam na podłogę. Ciążenie wraca na dobre. Ślizgamy się, odpychając od ściany korytarza. Czuję, że odcięta zębata głowa mnie goni. Kopię ją raz za razem, z całych sił. W końcu oderwana część potwora przestaje się wić, a dziób kłapać. Już po nim Grawitacja wróciła. Żyję. Dziewczynka stoi parę metrów ode mnie. Za nią — trzech dorosłych, trzymają ją za ramiona. Początkowo sądzę, że to ludzie, ale nie są ludźmi. Wszyscy znieruchomieli, jakby się bali, że potwór powróci do życia, jednak jego zębaty pysk leży odcięty i zdecydowanie martwy.
Celna nazwa, stwierdzam w duchu. „Zębaty pysk'. Niespodziankom nie ma końca.
Powrót chłodu
Dziewczynka spogląda na mnie wielkimi szarymi oczami. Za nią stoją w szeregu trzy wysokie postaci ubrane w jakieś wstążki i łachmany. Są różnokolorowi: jeden z obcych jest niebieskoczarny i ma płaskie, szerokie oblicze, drugi jest brązowy, o mocno wydłużonej twarzy, wreszcie trzeci, najwyższy i najsmuklejszy, ma bladoróżową, nakrapianą skórę i płaski, guzowaty kostny grzebień zamiast nosa, sięgający aż na tył głowy. Jego nozdrza znajdują się chyba na środku czoła. I parska. Wszyscy trzej są wilgotni, aż z nich kapie. I nieprzyjemnie pachną, chyba się spocili. Dziewczynka najwyraźniej uważa, że nie są groźni, bo nie zwraca uwagi na to, że trzymają ją za ramiona. Cała grupa wygląda, jakby pozowała do rodzinnego zdjęcia. W końcu mała odwraca głowę i wyciera nos. — Zaraz się zrobi zimno — odzywa się z rezygnacją. Trzej obcy bez wahania podnoszą ją i biegną przed siebie korytarzem, oddalając się ode mnie i martwego zębatego pyska o odsłoniętej tarce. Patrzę na plecy malejących postaci, na ich powiewające szaty. Nie wiem, czy potrafiłbym się jeszcze bardziej zdziwić. Tarka... Skąd się, u licha, wzięło to słowo? Sprawdziłbym... — Mam wrażenie, że to znaczy, iż jesteś niejadalny — mówię na głos do zębatego pyska. Wstaję i słyszę ciężkie uderzenia podnoszących się przegród. Lepiej nie zostawać w tyle! Chyba że ci trzej porwali dziewczynkę i zamierzają ją zjeść. Tak czy owak, muszę biec za nimi, choćby po to, żeby ją ratować; chociaż jestem tak wygłodzony, że najchętniej przyłączyłbym się do ich uczty. Tak się zaczyna szaleństwo... Bez wody, jedzenia, z poharatanymi przez mróz plecami, stopami, kolanami i łokciami jestem krańcowo wyczerpany i śmiertelnie przerażony... I jeszcze straciłem koniuszek palca stopy. Wszystko mnie boli. Z trudem zrywam się do biegu. Oglądam się tylko raz. Nie, przegrody nie znajdują się daleko. Szczątki zębatego pyska zostają właśnie uniesione pod sufit i przecięte po raz drugi, a potem zasłonięte. Wydaje mi się, że biegnę bez końca. Muszę odsapnąć. Okazuje się, że to nic takiego w porównaniu z chwilą, kiedy zatrzymuję się, by odsapnąć po raz drugi. A potem trzeci. W końcu padnę, umrę i nawet tego nie zauważę, ponieważ moje zmysły, wzrok, słuch i wszystko, co pozostało z mojego jestestwa, oddzieliło się całkowicie od tego, co robi moje ciało.
Sytuacja jest nader monotonna. Pozostawanie przy życiu wydaje mi się raczej nudnym brzemieniem niż obietnicą czegoś lepszego. Nic tylko lekko wygięta rura, całe setki metrów, a po nich następne. I wreszcie dalszy łukowaty odcinek rury! Nigdzie nie dostrzegam ani trzech obcych, ani dziewczynki. A mój wzrok sięga całkiem daleko, około stu metrów naprzód. Zaczynam zwracać uwagę na kolejne drobiazgi: lampki w ścianach układają się w jaśniejsze, jakby złamane linie. Od czasu do czasu można z trudem wyodrębnić okrągłe plamy o średnicy mniej więcej dwudziestu centymetrów, od których rozchodzą się promieniste wzory. Może to znaki drogowe, mówiące: stój, biegnij, skręć, umieraj. Światełka z tyłu przygasają. Moje poruszające się pięty i łydki owiewa zimne powietrze. I nagle spostrzegam po prawej stronie otwarte drzwi, rosną z ciemnej plamki do słabo oświetlonego owalu. Są małe, jednak dostatecznie duże, żebym się w nich zmieścił. Zaglądam do jakiegoś pomieszczenia: ma płaskie ściany i kanty. W środku majaczą nieruchome kształty... Jęczę, nie przerywając sapania. Nie ma potrzeby przyglądać się temu uważnie. Po cóż miałbym to robić? W niskim pomieszczeniu leżą tylko ciała. Być może przebiegłem całą długość korytarza i znajduję się w miejscu, z którego wyruszyłem? Może nie ma nic więcej? Nie, to chyba niemożliwe. Ten statek ma naprawdę olbrzymie rozmiary. Setki metrów, kilometry... Przypominam sobie jednostki miary. Przebiegłem co najmniej trzy kilometry od pomieszczenia, w którym wydostałem się z worka, gdzie spałem. Musiałem wcześniej spać, z jakiegoż innego powodu nazywałoby się to okresem snu? Wątpię, żeby trzy kilometry oznaczały cały obwód statku, sądząc po krzywiźnie rury. Statek kojarzy mi się teraz z gigantyczną klatką dla wiewiórki. Coś czeka, aż padnę, coś, co lubi chude, zmęczone i śmierdzące mięso, które wciąż sra ze strachu. Nieprawda. Nie oddawałem moczu ani kału. Nie mam czego wydalać. Dostrzegam całą czwórkę w odległości... boiska piłkarskiego. Wyraźnie widzę ich maleńkie postaci. Stoją w takiej samej pozie jak przedtem — dziewczynka pośrodku — patrzą, jak biegnę. Wszystko, co zostaje za moimi plecami, jest boleśnie zimne i przerażająco ciemne. Światełka pod stopami przygasają, przybierając żółtawoczerwoną barwę. Niewątpliwie oznacza to mój rychły koniec. Umrę, zanim zdążę przypomnieć sobie moje imię. Jeśli mam imię. Odczuwam potworne zmęczenie. Potykam się, upadam, wstaję, próbuję biec, przewracam się znowu i leżę. Słyszę zamykające się z hukiem przegrody. Moja skóra zaczyna przymarzać do podłogi. Jest mi już prawie wszystko jedno, mimo to przetaczam się kawałek dalej. Próżny wysiłek...
I nagle chwytają mnie jakieś ręce i niosą dalej, pomagając pokonać ostatni odcinek drogi. Pewnie oznaczam większy obiad dla towarzyszących mi postaci. Trudno, nawet jeśli mam zostać zjedzony, niech najpierw mnie stąd zabiorą. Moja głowa podskakuje, zwisając bezwładnie z szyi. Aż wreszcie przestaje zwisać. Chwieję się jakoś dziwnie, naprzód i w tył, potem coś ciągnie mnie w górę, napięcie w moich plecach i ramionach ustępuje, aż w końcu lecę i uderzam w podłogę... To tych trzech wysokich puściło moje ręce i nogi. Popychają mnie tylko teraz, a ja wpływam w ciepło. — Boisko! — odzywam się do nich. — Cholera! Tarka! Oddalanie się! Zapamiętajcie moje słowa, dzieci, będzie sprawdzian. — Zamknij się. — To dziewczynka, widzę jej twarz naprzeciw mojej. — Jeszcze nic nie wiesz! — Jesteśmy na statku kosmicznym — mamroczę. Nie mogę zamknąć ust, głowa leci mi na bok. — Tu jest dziób. — Pokazuję obiema rękami. — A tam rufa.
Mała wymierza mi palący policzek.
Nauczyciel się uczy
— Boli go — mówi dziewczynka do tego z kostnym grzebieniem. Odpowiada jej głosem przyporninającym basowe trąbienie zakończone gwizdem. Przepływam w powietrzu pomiędzy nimi czworgiem, czekając, aż coś zrobią. Czy mam dość siły, żeby się bronić? — Co to za jedni? — pytam. Dziewczynka znowu wyciera nos. — Przybiegli do śmietnika i uwolnili mnie od sprzątacza, a potem go zabili — wyjaśnia. — Sprzątacze nie są bardzo groźne, chociaż uciążliwe. On chciał tylko mnie sprzątnąć i zostawić w śmietniku. Mogłabym stamtąd uciec. — Może chcieli zjeść sprzątacza? — Sprzątacze mają obrzydliwy smak. — Mała wykrzywia usta. Ruszamy dalej, trójka obcych ani trochę się tym nie przejmuje. Odpycham się rękami i nogami, znowu w stanie nieważkości, starając się nie obrócić do góry nogami. Dziwne, że mam jeszcze siłę. Potwornie boli mnie skóra, drżę i oddycham boleśnie, sapiąc, spragniony i głodny. Obcy spoglądają przed siebie, jak gdyby czegoś szukali, może czegoś, co zgubili?
— Czy nie ma ich więcej? — pytam dziewczynkę. — Spotkałam tylko tych trzech. Nadałam im imiona. — A mnie nie nadałaś. — Ty jesteś nauczycielem. No jasne! — przytakuję w duchu. Moja ciekawość spada w tym momencie do zera. Pali mnie w gardle, oczy pieką tak, jakby płonęły, od czarnego płynu, który zaschnął na mojej skórze, tworzą się drobne pęcherzyki. — Muszę zmyć z siebie tę substancję — odzywam się skrzeczącym głosem. — To krew czynników. Nie przejmuj się nią. Pewnie i tak niedługo umrzesz. — Czynników? — Czynników. Sprzątacza i pływającego robaka. — Dziewczynka spogląda na mnie zbolałym wzrokiem. — Aha. Co z wodą, jedzeniem? — Do tej pory nic nie znaleźliśmy. Raczej wszyscy niedługo umrzemy. — Czyli gra skończona — podsumowuję. — Nie, nigdy — zaprzecza mała, kręcąc głową. — Szukamy dalej. — Wyciąga swoją książeczkę. — Może znajdziemy dla ciebie takie coś. — Książkę? — To dzięki nim cokolwiek wiemy. Oni też mają książki. Oprócz niego. — Dziewczynka pokazuje na różową postać z kostnym grzebieniem. Tylko ten jeden obcy odzywał się w mojej obecności. — To jest Zbieracz. Nie może znaleźć swojej książki. Zmarnuje się wszystko, czego się nauczył. — Moja towarzyszka patrzy na mnie spod przymrużonych powiek. — Sprzątacze... — Mówię z takim trudem, że nie kończę pytania czy też czegoś, co widocznie chciałem powiedzieć. Odpycham się dalej, zatrzymując myśli dla siebie. Nie szkodzi, bo zaczynam mieć urojenia. Zaczynam... Chichoczę z wysiłkiem. Wtem ten niebieskoczarny o płaskiej twarzy potrząsa biodrami i dobywa z siebie zadziwiającą serię gwizdów, brzmi to bardzo melodyjnie. Różowy z grzebieniem także jest podekscytowany, świergocze
czy też trąbi po swojemu. Widzą coś. Przekrzywiam głowę. Na końcu rurowatego korytarza dostrzegam duży otwór, tunel wejściowy, tym razem po lewej. — To może posunąć nas naprzód — komentuje dziewczynka. — Musimy tam dotrzeć, zanim się zamknie. Nie zostawaj w tyle. I uważaj na silny wiatr. — Świetnie — odpowiadam. Powiew nadlatuje z tyłu. Nie chłodzi mnie, nie jestem spocony. Nie miałbymjuż siły posuwać się naprzód, gdyby znowu powróciła grawitacja. Pozbawiony ciężaru mogę się trzymać jakieś siedem metrów za pozostałymi. Im bardziej się zbliżam do otworu, tym silniejszy podmuch czuję, w końcu zmienia się w wiatr. Trzej wysocy obcy pierwsi docierają do wylotu tunelu. Łapią się za ramiona na podobieństwo drużyny akrobatów, otaczając otwór i zapierając się nogami. Dziewczynka wpada na ich ramiona i chwyta się mocno, jej włosy powiewają na wietrze. — Dobrze — mówi. Wysuwają ją ku tunelowi, po czym puszczają, a ona łączy nogi i znika w otworze, jakby zagłębiała się w basenie. Odbijam się od ścian korytarza, próbując wyhamować, lecz nie mogę, moje ręce i nogi ślizgają się po powierzchni rury. Docieram do przegrody z kończyn obcych. Nie wiem, co powoduje ssanie ani dokąd mamy wlecieć, ale równie mocno się boję, że coś złapie mnie nagle z tyłu. Wyciągam się w stronę otworu. — Szybko! — wołam, chociaż wcale nie zależy mi na tym, co ma się za chwilę stać. Brązowy obcy, który ma na skórze szkarłatne plamki — szkarłatne, co za piękne słowo! — chwyta mnie za rękę. Trzy istoty ustawiają się inaczej niż przedtem i wrzucają mnie do szumiącego donośnie tunelu. Przelatuję przez wąską gardziel, która przy końcu rozszerza się niczym trąbka, i wpadam do jakiejś większej przestrzeni. Czuję wilgotny wiatr z boku, niesie mnie. Oglądam się — trzej obcy także skaczą w otchłań, jeden po drugim. Wlatują mniej więcej pięćdziesiąt metrów za mną, poruszają się z taką samą prędkością jak ja. Dziewczynki nie widzę. Po chwili otwór tunelu znika w półmroku. Przestrzeń, przez którą lecę, jest słabo oświetlona. Orientuję się wreszcie, że i to jest odrobinę łukowaty, zapewne okrążający statek rurowaty korytarz, tylko bardzo szeroki. Po wewnętrznej stronie rury, to jest tej w kierunku środka statku, jest zupełnie ciemno. Po zewnętrznej znajduje się natomiast coś gładkiego i połyskującego. Czuję na twarzy unoszącą się w powietrzu wilgoć. Lecimy przez jakąś mgiełkę, bardzo przyjemną dla skóry. Próbuję ssać tę mgiełkę ustami, żeby się napić, ale tylko kaszlę. Moja sytuacja zapewne się poprawia, lecz gdzie woda, gdzie jedzenie? Wokół rozlega się głęboki hurkot, w pewnej chwili zaczyna mu towarzyszyć bulgotanie.
Niewątpliwie oznacza to wielkie ilości wody. Odgłosy dolatują od strony owej połyskującej powierzchni. Wygląda na to, że olbrzymią rurą płynie rzeka, szeroka na jakieś dziesięć-dwanaście metrów. W oddali dostrzegam przez mgiełkę dziewczynkę. Uśmiecha się i robi piruety. Jej widok sprawia, że zamykam oczy. Jestem przerażony, a równocześnie ogromnie podekscytowany zapachem wody. Całe moje ciało pragnie zanurkować pod skrzącą się powierzchnię. Zaraz... Woda nie może się trzymać ściany rury w stanie nieważkości... A jednak płynie swoim torem. Musi mieć ciężar. My go nie mamy, wiatr pcha nas niczym puch, przez cały czas pozostajemy zawieszeni ponad szybko płynącą wodą. Prąd powietrza jest silniejszy w okolicach środka rury, a słabszy przy ścianach. Dziewczynka zaczyna energicznie poruszać kończynami. Wyprzedzam ją w końcu, a wtedy podąża z powrotem ku środkowi. Guz... Grzebień... Zbieracz huka z podziwu. Za moimi plecami dziewczynka wyciąga rękę, żeby dołączyć do lecących w formacji obcych. Łapie Niebieskoczarnego i zbliża się do niego, a on świergocze. Ten brązowy w szkarłatne plamki — Szkarłatnobrązowy — i Zbieracz podkurczają nogi i chwytają pozostałych, po czym cała czwórka obraca się wokół własnej osi. Wygląda to zarazem komicznie i pięknie, tymczasem jestem tak spragniony, że zaczynam wydawać nieartykułowane odgłosy, a potem wymachiwać rękami i wierzgać nogami, żeby się tylko zbliżyć do wody. I chyba się do niej zbliżam. — Nie! — krzyczy dziewczynka, po czym któryś z obcych łapie mnie za nogę i ciągnie w swoją stronę. Teraz lecimy wszyscy razem, powoli zbliżając się do dziwnej rzeki. Dziewczynka odpycha się ręką od ściany tunelu, parę centymetrów nad lustrem wody, przez co zaczyna się od niej oddalać, znowu zbliżając się stopniowo do środka rury. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnie niezwykłego i tajemniczego. Wszystko mi jedno. Kopię w pobliską ścianę, tak żeby się zbliżyć do wody. I podlatuję do niej z prędkością mniej więcej metra na sekundę. Mała wykonuje godny podziwu manewr: kurczy kończyny i obraca się nogami do ściany kanału, po czym odbija się tak, by przeciąć mi drogę. Macham na nią, żeby mi nie przeszkadzała, jednak się zderzamy, po czym dziewczynka łapie mnie za stopę i ściąga z obranego kursu. Wciąż lecimy oboje w dół, ale równocześnie ku przeciwległej ścianie kanału. Dopiero teraz widzę, jak szybko płynie woda. Aż rozmazuje mi się przed oczami. Tu i tam spostrzegam prądy, z grubsza równoległe do ścian kanału, a także wiry. Śmigają, oddalając się z prędkością pewnie ze stu kilometrów na godzinę. Zginę... i cóż z tego, przynajmniej zginę mokry. Nachodzą mnie niemal filozoficzne myśli. I tak nie
wiadomo, czy przeżyję. Moja mała towarzyszka umie kierować swoim lotem w panujących wokół nas warunkach i najwyraźniej postanowiła zaryzykować życie, żeby mnie ocalić. A może to jakaś gra? Wybucham śmiechem — Będziemy pływać! — wołam. Dziewczynka, która wciąż trzyma moją stopę, patrzy na mnie z niepokojem zmieszanym ze współczuciem. Wydaje mi się niezwykle dojrzała, doświadczona — może to ja jestem dzieckiem, a ona dorosłą? Wiatr spycha nas ku środkowi rzeki, która znajduje się teraz tuż pod nami. Wyciągam rękę — chyba całkiem zwariowałem, ale zapach wody działa na mnie niczym wizja nieba. Dotykam jej i natychmiast czuję raptowny ból, wykręca mi dłoń tak gwałtownie, że zaczynam wywijać koziołki w powietrzu; przerażona dziewczynka leci ze mną... Dynamika naszego wspólnego ruchu sprawia, że uderzamy w zewnętrzną ścianę kanału, po czym wracamy nad wodę, wznosząc się trochę wyżej. Mam wrażenie, że ręka jest złamana, mimo to ssę palce. Prawie wcale nie ma na nich wilgoci... — Tak się nie robi — poucza mała, złapawszy oddech. — Mogło mi się udać — odpowiadam i wierzgam, żeby się znowu zbliżyć do wody. — Woda znajduje się w rynnie, która się obraca niezależnie od ścian. Dlatego z niej nie wypływa. Porusza się naprawdę bardzo szybko. Patrz. Mała pokazuje na przeciwległą stronę kanału, gdzie lecą trzej obcy. Zbieracz wyciąga jakiś kij i trąbi, jakby przekazując instrukcje. Niebieskoczarny odpowiada mu wysokimi gwizdami. Zamierza wepchnąć kij w śmigającą wodę. — To Pchacz — mówi dziewczynka. Nie wiem, skąd ona bierze te imiona, ale zapadają w pamięć. Dwaj towarzysze łapią Pchacza za nogi, a on popycha kij, w wyniku czego zaczynają wspólnie koziołkować, pozostając jednak ponad kanałem. Kij odrywa od rzeki trochę wody, która tworzy wirujące, lśniące kule. Gdzie się podziewa Szkarłatnobrązowy? Wyłania się zza moich pleców, rozpościerając ramiona, i pohukuje, podekscytowany. Wierzgając, dociera do zewnętrznej ściany, odbija się od niej, po czym sunie ku lecącej ponad rzeką kuli wody przypominającej połyskującą perłę rozmiarów pięści. Szkarłatnobrązowy otwiera usta — ma szerokie żółte zęby: okazałe kły i jeszcze większe siekacze — i pochłania wielki haust wody. Resztę pomniejszonej kuli nakierowuje ku fałdzie rozpostartej szaty.
— Jak ma na imię? — pytam, przekrzykując ryk wody. — Siedzimnich — oznajmia dziewczynka. Dwaj pozostali dołączają do Siedzimnicha i cała trójka znowu leci razem. Sięgają rękami po większe i mniejsze kule wody, zbliżają głowy do mokrej szaty, którą wykręca Pchacz. Wszyscy łapczywie piją. — Tak się to robi — komentuje dziewczynka. — Ale żeby przelecieć do nich, na drugą stronę kanału, musimy się teraz wysilać przez kilka minut. Chyba że sami nam pomogą. — To moja wina — przyznaję. Mam przynajmniej na tyle wilgotne usta i język, żeby wykrztusić kilka słów. — Trudno. Wszędzie tu trzeba czekać, patrzeć i być cierpliwym. Inaczej ktoś inny zapisze twoją książkę. Albo jeszcze gorzej: stracisz ją. Mała pokazuje wymownie na mknące, srebrzyste prądy i wiry. — Szkarłatny — mówię — to ciemnoczerwony. Dziewczynka ignoruje moją wypowiedź i leci nadal obok mnie, w odległości kilkudziesięciu centymetrów. Przymyka na chwilę powieki, jakby uspokajała się siłą woli. Jest cierpliwa. Zaczynam naprawdę lubić to dziecko. Trzej obcy odbijają się od ściany i po kilku minutach znowu czerpią wodę kijem. Mają niezłą zabawę, jakby uprawiali sport, pohukują, gwiżdżą, trąbią, podczas gdy wokół nich unoszą się kule wody. Jedna podlatuje do mnie. Otwieram usta i po chwili mam mokrą całą głowę. Jakimś cudem udaje mi się równocześnie sporo napić i wcale się nie zachłystuję. Woda ma dziwny smak, pieką mnie trochę usta i policzki. Liczy się jednak tylko to, że jest mokra i bardzo zimna. Zderzam się z kilkoma następnymi kulami i w końcu już nie jestem spragniony. Pocieram twarz, próbując zmyć brud, właściwie zaschniętą krew czynników. Nic z tego, przydałaby mi się jakaś szmata. W ogóle dobrze by było, żebym miał ubranie, moja nagość nie podoba się nawet mnie samemu. Wszyscy pozostali są ubrani. Ten grzebieniasty, Zbieracz, dryfuje obok mnie z rękami za głową, relaksując się w strumieniu powietrza. Musimy jednak uważać, bo prądy bywają nieprzewidywalne, szczególnie w pobliżu wody, której ruch powoduje turbulencje. To właśnie poruszająca się szybko rzeka wzbudza ssanie, które wciągnęło nas do kanału, i wiatr, który niesie nas teraz z jej prądem. Najtrudniej leci się środkiem, turbulencje czasami rzucają nas ku rozpędzonej wodzie. Jednak trzech obcych i dziewczynka mają doświadczenie, więc trzymamy się blisko ściany korytarza, gdzie jest względnie bezpiecznie.
Szkarłatnobrązowy — Siedzimnich — dotyka małej, a ta otwiera oczy. Nasza sytuacja się raczej poprawiła. Potrafimy poruszać kończynami i ustawiać tułowie tak, żeby zachowywać stałe pozycje w korytarzu. Zbieracz rzuca mi spojrzenie, którego znaczenia nie umiem się domyślić. Przykłada dłoń do czołanosa i pyta niewyraźnym, nosowym tenorem: — Zjadłbyś coś? Uśmiecham się od ucha do ucha i radośnie unoszę kciuk. — Nie pokazuj zębów — karci mnie. — To niegrzeczne. Zaciskam usta. — Cholera, jasne — zgadzam się. — Nie cholera. Statek. Wielki, uszkodzony statek. Niedługo jedzenie. Dostrzegam otwór w ścianie. Być może znajduje się po przeciwległej stronie tego, którym wlecieliśmy. Możemy wydostać się z korytarza z wodą i podążać gdzieś dalej. Skupiona mina dziewczynki mówi mi, że dotarcie do otworu nie jest łatwe. Mała pokazuje palcami na swoje oczy, potem na mnie, wreszcie na obcych. — Patrz i ucz się szybko! — przykazuje. — Inaczej będziesz latał w kółko, aż utoniesz. Cała czwórka zaczyna się odbijać od ścian, pod różnymi kątami, tak że stopniowo zwalniamy. Lejkowaty wylot się zbliża. Staram się naśladować ruchy pozostałych, żeby trafić tam gdzie oni. W końcu wszyscy łapiemy się mocno, tworząc jedną formację. I wykonujemy jakiś niepojęty dla mnie manewr, jakby wirując wokół otworu wylotowego, a później zaczynamy powoli wchodzić po powierzchni wypukłego leja, pod wiatr. W końcu wydostajemy się do ogromnego pomieszczenia, jeszcze obszerniejszego niż to, w którym chwilę wcześniej byliśmy. — Świetnie! — woła dziewczynka. — Czasami udaje się dopiero za trzecim albo nawet czwartym razem. — Od jak dawna to robisz? — pytam. — Nie wiem. Przebyłam cztery rzeki. Ale tak daleko jeszcze nie byłam. I nie zgubiłam książki. Nie rozumiem, o co chodzi z tą książką, w ogóle niewiele wiem. Jestem bezużytecznym ignorantem. Nie mam pojęcia, dlaczego ta zaimprowizowana drużyna cały czas ciągnie mnie ze sobą. Nagle znów ogarnia mnie przerażenie. Jestem dla nich dosłownie piątym kołem u wozu. Może jednak zamierzają mnie zjeść.
Wielkie idee
Komora, w której się znajdujemy, jest naprawdę olbrzymia. Nie widzę „sufitu", to znaczy ściany w kierunku środka statku. Przeciwległej ściany także nie widzę. Tutaj nic nie wiruje. Odkąd oddaliliśmy się od wylotu tunelu, nie ma żadnego wiatru i możemy jedynie płynąć przez powietrze o własnych siłach. Przemieszczamy się powoli i z mozołem. Jestem tak wygłodniały, że zaczynam całkiem serio rozważać gryzienie własnych rąk. — Czekamy — rzuca Zbieracz, przykładając palec do wysoko położonych nozdrzy. — Niedługo będziemy iść. Potem zrobi się zimno i będziemy gonić ciepło. Dziewczynka kiwa głową. Dowiedziałem się tyle, że przynajmniej dwóch z nas uważa, iż znajdujemy się na statku kosmicznym. Słowo to oznacza dla nas coś bardzo wielkiego. Być może statek jest uszkodzony, nie umiem tego ocenić. Moje wspomnienia z okresu snu pasują do tej wyrywkowej wiedzy, ale są żałośnie niekompletne. W jakim miejscu statku się znajdujemy? Najwyraźniej przez cały czas w okolicach jego zewnętrznej powłoki. Posuwamy się powoli w stronę dziobu, przeskakując pomiędzy korytarzami czy kanałami, które otaczają statek i mają różne funkcje, tak jak ta rura z wodą w wirującej rynnie. Nie wiem, skąd się bierze ta woda ani dlaczego rynna wiruje. W każdym razie pamiętam lekko piekący smak wody i znowu chce mi się pić. Jest nas pięcioro. Trzy osoby różnią się między sobą, a dwoje z nas wygląda podobnie, chociaż moja towarzyszka jest mniejsza i chyba młodsza ode mnie. Dlaczego pomyślałem „chyba"? Dlatego że mała wie znacznie więcej niż ja. Wygląda na to, że to ja jestem młodszy. Zaczynam przypuszczać, że trzech różniących się od siebie obcych przebywa razem od dłuższego czasu i że być może wiedzą więcej niż dziewczynka. Potrafią także z pewnym wysiłkiem mówić językiem naturalnym dla mnie i małej, używając prostych słów. Dziewczynka umie z kolei porozumiewać się ze Zbieraczem i Pchaczem, gwiżdżąc czy pohukując na ich modłę. Przestrzeń „ponad" nami — o prawdziwym „ponad" będzie można mówić, kiedy wróci grawitacja — to jest w kierunku osi statku jest tak głęboka i ciemna, że nie widzę jej końca. Wreszcie, po dłuższym czasie wydaje mi się, że wyodrębniam wzrokiem wielkie, łukowate podpory, które łączą się ze sobą w smukłe trójramienne gwiazdy, przecinając się nawzajem. Nie jestem jednak tego pewien. Może tylko mieni mi się w oczach? Wokół nas nic a nic się nie porusza. Odpoczynek szybko dobiega końca. Mała unosiła się w pozycji kwiatu lotosu, ale teraz prostuje nogi.
Zauważam, że znowu zaczynamy lecieć, sunąć nad „podłogą", czyli ścianą zewnętrzną w stosunku do osi statku. Narasta prąd powietrza. — Wraca grawitacja — mówi dziewczynka, po czym gwiżdże coś do Pchacza. — Czujemy — odpowiada Zbieracz. — Chyba będzie silny wiatr — wysuwa przypuszczenie mała. — Całe powietrze wokół nas zacznie się kręcić. Powinniśmy przeczekać wicher na leżąco. I rzeczywiście, dzieje się tak, jak zapowiedziała. Opadamy na „podłogę", po czym powietrze się ochładza i wzmaga się wiatr jeszcze silniejszy niż nad rzeką. Wkrótce zrywa się istna wichura — co za słowo! — i ciągnie nas po podłodze, choć staramy się zapierać rękami i nogami. Na szczęście nie jest tak potężna, żeby nas unieść, nie koziołkujemy. Pojawia się za to niebezpieczeństwo zamarznięcia. Drętwieje mi skóra. Widzę, że Siedzimnich i Zbieracz pełzną przede mną. Po mojej lewej znajduje się Pchacz, a za nim dziewczynka. — Daleko?! — pytam jak najgłośniej. Mała kręci głową. Nie słyszy czy też nie umie odpowiedzieć. W końcu wszyscy leżymy płasko na lodowatym pokładzie, ciężar naszych ciał wzrasta na tyle, że przestajemy się przesuwać. A poza tym wiatr jest jeszcze zimniejszy niż pokład. Patrzę z minimalnej odległości na małe, słabo świecące paciorki — wszechobecne lampki. Cała komora najwyraźniej wiruje, a może cały statek. Nie wiem, jak duża jego część obraca się wokół osi ani dlaczego tak się dzieje. Mam już dość. Wszystkiego. Jeśli tak ma wyglądać życie, to lepiej dać sobie spokój i zamarznąć. Jednak moje ciało nie chce się poddać. Zaczynam przeklinać swoją biologiczną odporność. Przez całą tę sytuację przypominają mi się nowe słowa, takie, których nauczyciel nie powinien nikomu przekazywać. Wiatr słabnie. Wysoko w górze rozlega się dźwięk przypominający brzmienie fletu. To gwiżdże wewnętrzna struktura komory, odgłos przebija się przez szum słabnących podmuchów. Podejrzewam, że wysoko ponad nami wicher wciąż jest silny i jeszcze zimniejszy niż w naszym otoczeniu. Od paru minut latają wokół nas jakieś małe beżowe płatki. Orientuję się, że to śnieg. Ogarnia nas zawieja. Wstajemy i zaczynamy iść. W końcu Pchacz zrywa się do biegu i zaraz potem już wszyscy pędzimy w stronę dziobu, tak mi się zdaje. Nie mam pojęcia, dokąd zmierzamy, i przypuszczam, że dziewczynka także tego nie wie. Być może Pchacz czy też pozostali dwaj coś wiedzą, ale nic nie mówią, tylko biegną. Pokład ogromnie się wychładza. Znowu! Co za nieznośny schemat, z niewielkimi wariacjami. Gonimy ciepło, udaje nam się przeżyć, szukamy jedzenia... Uzyskanie odpowiedzi na moje pytania jest dla mnie mało ważne w porównaniu z zaspokojeniem podstawowych potrzeb życiowych. Mijają minuty, a może tylko sekundy. W każdym razie dostrzegamy coś przed sobą. Ścianę. Widać, że
łączy się olbrzymim łukiem z podłogą — pokład otacza statek, podobnie jak korytarz i wielka rura z wodą, w których byliśmy wcześniej. W ścianie widnieje szereg wydłużonych drzwi, mniej więcej mojej wysokości. Jedne z nich są otwarte. — Naprzód! — woła dziewczynka, wydając radosny okrzyk. Przechodzimy przez drzwi i korytarz o prostokątnych ścianach, taki sam jak ten, w którym sprzątacz porwał małą. W przeciwległej ścianie nie ma żadnych otworów. Siedzimnich pokazuje w prawo i biegniemy dalej. Kręci mi się w głowie, serce łomocze o żebra. Jestem u kresu wytrzymałości. Tym razem nie zamykają się za nami z hukiem żadne przegrody, nic nie odcina nam drogi powrotnej. Po pewnym czasie spostrzegam na podłodze jakieś szmaty — strzępy ubrań — i jeszcze kawałki czegoś, czego nie umiem rozpoznać. Przystaję. Może to jedzenie? Pochylam się i podnoszę coś małego i brunatnego. Wygląda jak zmiażdżony sześcian. Pozostali biegną dalej, zostawiając mnie. W końcu dziewczynka wraca. — To nie jedzenie — mówi, wytrącając mi przedmiot z ręki. — W każdym razie nie dla ciebie. Ale pewnie jest tu gdzieś w pobliżu jedzenie. To miejsce zostało zbudowane dla ludzi. Spoglądam ze złością i frustracją na leżący na podłodze sześcian, a potem podnoszę wzrok i patrzę na małą towarzyszkę. Orientuję się, że płaczę, choć z moich oczu nie płyną łzy. — Biegnij dalej — radzi mała, ciągnąc mnie za rękę. — Musimy znaleźć się w cieple. Chodź. Ruszamy, idziemy, nie biegniemy. Dziewczynka chyba wie, że nie mam już siły biec. W pewnej chwili przystaje i podnosi jakąś dużą szmatę. Wytrząsa z niej śmieci i oddaje mi znalezisko. — Nie są bardzo brudne — stwierdza. — Może będą pasować. Przyglądam się w słabym świetle temu, co trzymam w ręce. To elastyczne szorty z cienkiego materiału. Na jednej nogawce widnieje duża ciemna plama zaschniętej krwi. — Dziękuję, ale nie — odpowiadam, jednak nie wypuszczam szortów z ręki. — Jak uważasz. Prawie wszystko, co mamy na sobie, to ubrania, w których ktoś umarł. Jest ich akurat tyle, żeby mieć w czym chodzić. Jeśli ma to być zachęta, nie działa. Znów mam ochotę odłożyć szorty, lecz wiem, że moja towarzyszka zdecydowanie by się temu sprzeciwiła. Dołączamy do pozostałych, którzy siedzą na podłodze pod ścianami. Siedzimnich i Pchacz chyba śpią. Zbieracz rozgląda się uważnie. Mała przechodzi nad ich nogami. — Byłaś tu? — pyta Zbieracz, zasłaniając nos. Kicha i kręci głową. Trudno mu mówić po ludzku. — Nie. Nigdy nie zapuszczałam się tak daleko w stronę dziobu.
— Może dopisz coś do książki — proponuje Zbieracz. Dziewczynka się krzywi. Trzej obcy wstają i wszyscy ruszamy dalej. Już nie biegniemy. Jest chłodno, choć nie tak bardzo jak poprzednio. Może mała ma rację? Światło przed nami jest inne niż wokół nas, równie słabe, ale bardziej niebieskie. Rzuca niebieski blask w głąb korytarza. — Czy to kopuła? — pyta dziewczynka. — Co to jest kopuła? — chce się dowiedzieć Zbieracz. Pchacz chyba wie, bo następuje wymiana zdań w formie gwizdów i trąbienia. Brzmią naprawdę komicznie, śmiałbym się z tego, gdybym nie był bliski śmierci. — Wiedzą, co to są kopuły — komunikuje Zbieracz. — Ktoś im powiedział. — O mało znowu nie kicha. Zerka na mnie, stuka się w nozdrza i rzuca: — Ucz się trąbić! — Oczywiście — przytakuję. Łapię się za nos i chrząkam, potem udaje mi się dobyć dźwięk przypominający buczenie rogu. Pozostali wybuchają śmiechem, każde własnym rodzajem śmiechu. Sądziłem, że umieram, lecz najwyraźniej tak nie jest, ponieważ jestem w stanie żartować. Chyba że oni się nie śmieją, tylko wydają odgłosy poprzedzające rzucenie się na ofiarę w celu jej zjedzenia. Jeśli właśnie to planują, to nawet bym się ucieszył. Wiem jednak, że mnie nie pożrą. Ci obcy są ludzcy, podobni do mnie, choć wyglądają inaczej. Nie potrafię określić, skąd to wiem. Tymczasem zbliżamy się do niebieskawego światła i widzę, że korytarz przestaje się zamykać nad naszymi głowami i rozszerza się na wszystkie strony. Nawet podłoga się kończy, prowadzi za to dalej mostek otoczony poręczami tworzącymi klatkową strukturę. Do poręczy po lewej jest przymocowana drabina zaczynająca się na wysokości mojego ramienia. To nieistotne. Odcinek mostu, po którym w tej chwili idziemy — nazwijmy go podłogą, chociaż nie jest to taki sam pokład jak w korytarzu — wykonano z krzyżujących się prętów połączonych z całą strukturą. Można przez nie patrzeć w dół. Stajemy i się rozglądamy. Pod mostkiem widnieje głęboka czarna przestrzeń, wypełniona maleńkimi światełkami, całkiem innymi od lampek w pokładach. Te światełka są mikroskopijne, punktowe, a równocześnie jasne. I jest ich takie mnóstwo, że życia by mi zabrakło, by je policzyć. — Co to jest? — pyta dziewczynka cichutkim, piskliwym głosikiem. Chyba nigdy czegoś podobnego nie widziała. Robi surową minę, nie chce okazywać niewiedzy ani ciekawości. Nie podobają jej się nowe, wielkie obiekty, idee czy robiące wrażenie widoki. — To niebo — odpowiadam. — Wszechświat. Te punkciki to gwiazdy. — To naprawdę statek kosmiczny — stwierdza Zbieracz. — Wielki, zepsuty statek.
— Gdzie jesteśmy? — dopytuje się drżącym głosem mała. — W kopule obserwacyjnej — wyjaśniam. — Pamiętamje z okresu snu. Naprawdę je pamiętam, choć niewyraźnie. Wszyscy mieliśmy się zgromadzić w takiej kopule i spoglądać z niej, z góry na nowy świat. W tej chwili jednak nie widzę żadnej nadającej się do zamieszkania planety. Mimo wszystko w pobliżu coś jest: znajduje się przed nami i nieco poniżej, częściowo zasłonięte przez mostek. Ruszamy dalej i po chwili możemy się przyjrzeć dużemu obiektowi. Lecimy, i to szybko... albo ów obiekt leci. Wkrótce przeleci pod nami. Tracę na moment orientację i łapię się poręczy. — Czy to nasza planeta? — chce wiedzieć mała. Chyba i ona pamięta coś z okresu snu. Ogromny kształt przesuwa się poza statkiem, w sporej odległości. Brudnobiały, poplamiony, spękany, pełen kraterów, a poza tym zamknięty w siatce z cienkich pasków. Zupełnie jakby ktoś włożył do klatki gigantyczną, wyjątkowo brudną kulę śniegową. Konstrukcja klatki przechodzi w niesłychanie długi, łukowaty, eleganckiego kształtu wysięgnik. Ów wysięgnik łączy wielgachną śnieżkę z naszym statkiem. Bryła i jej podpora przemieszczają się wahadłowym ruchem na drugą stronę kopuły i znikają z widoku. Ta masa brudnego lodu jest wielokrotnie większa od statku! Statek obraca się w czymś w rodzaju łożyska, zawieszony ponad bryłą — albo też lodowa bryła go okrąża. Tyle że to drugie nie ma większego sensu. Znajdujemy się wewnątrz obracającego się wokół własnej osi statku, zapewne cylindrycznego kształtu. Ruch wirowy powoduje przyspieszenie, a to — wrażenie grawitacji. Statek wiruje. — To nie jest nasza planeta — odpowiadam. Siedzimnich chyba się ze mną zgadza. Kręci głową i rozkłada ręce zakończone płaskimi dłońmi, jak gdyby odrzucał całą tę sytuację. Mam pewne przypuszczenia, czym jest owa śniegowa kula, ale wolę się nimi nie dzielić. Bo jeśli są trafne, statek znajduje się rzeczywiście w bardzo niedobrym położeniu. Ta brudna bryła jest o wiele za duża! Pojawia się znowu. Wzdłuż jednego z jej boków dostrzegam wijącą się bruzdę — ślad po usuniętym lodzie. Być może wydobyto go za pomocą materiałów wybuchowych. Bruzda wygląda jak koryto rzeki, lecz jest tam tylko lód. Przywodzi mi na myśl węża. Uznaję, że obserwujemy godny podziwu, przerażający, pouczający, oszałamiający i bezużyteczny widok czegoś, co, niestety, nie jest jedzeniem. To nie najlepsze miejsce na relaks i próbę przywołania wspomnień, więc ruszamy dalej. Most
prowadzi do przezroczystej sfery o średnicy mniej więcej czterdziestu metrów. Można z niej podziwiać widok pod kopułą — gwiazdy i bryłę lodu z rysunkiem węża. To właśnie tutaj ludzie mają się zatrzymywać, rozglądać i dumać. Została zbudowana z myślą o odpoczynku. Brudna śniegowa bryła pojawia się znowu i przelatuje pod nami, ale tym razem wolniej. Odczuwamy wszyscy znane już nam efekty spowalniania się ruchu obrotowego statku, więc łapiemy się poręczy, drabiny i siebie nawzajem. Zaraz potem ciężar każdego z nas zaczyna bardzo wyraźnie maleć. I znów znajdujemy się w stanie nieważkości. Do kopuły wlatuje wiatr, szumi między poręczami i na mostku. W pewnej chwili zdaję sobie sprawę, że przed wejściem na most włożyłem szorty. Nie chciałem umrzeć obnażony. Dziewczynka puszcza drabinkę i przepływa przede mną, podmuch zanosi ją bliżej ścianki kuli. I ja puszczam poręcz i lecę za małą. Trzej pozostali ludzie — Zbieracz, Pchacz i Siedzimnich — nie całkiem podobni do mnie czy małej, ale zdolni do śmiechu, dobroci i solidarności, najlepszych ze wszystkich ludzkich cech, podążają za nami.
Odpocząć i umrzeć
Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegam wewnątrz przezroczystej sfery, jest unoszące się ciało. W pełni ubrane, obraca się powoli wokół osi przechodzącej przez ramiona. To chyba dorosła kobieta, jednak jej ciało mocno się rozłożyło czy też zostało częściowo pożarte, do tego stopnia, że nie sposób ocenić, do jakiego rodzaju ludzi przedtem należała. — Sprzątacze chyba nie zaglądają tu zbyt często — komentuje z niezadowoleniem dziewczynka. Odpycha się od końca mostu i zbliża do ciała, podczas gdy ja i moi trzej towarzysze suniemy ku przeciwległemu końcowi kuli. Mała pokazuje nam, że martwa kobieta ma na sobie plecak. Dziewczynka wywraca go częściowo na lewą stronę — okazuje się pusty. — Nie ma książki — stwierdza z westchnieniem. Kopie energicznie ciało, oddalając się od niego szybko, a ono odlatuje w przeciwną stronę, zgodnie z newtonowską zasadą dynamiki. Newton... Właśnie przypomniałem sobie pierwsze nazwisko. Najwyraźniej ważniejsze od mojego. Olbrzymia szaro-brązowo-biała bryła powolutku wlatuje ponownie w nasze pole widzenia, aż wreszcie zatrzymuje się „pod" nami, mniej więcej na drugiej. To znaczy znajduje się na drugiej, kiedy patrzę w dół i ku dziobowi statku. Zgodnie z ruchem wskazówek zegara... Wskazówki, obroty. Stopnie, radiany. Przypominające mi się słowa nabierają coraz większego sensu. Potrząsam głową ze zdumienia i smutku, obracając się wokół własnej osi i lecąc powolutku, aż
chwytam się poręczy. Spoglądam ku osi statku, „w górę", gdzie wnętrze kuli niemal ogarnia mrok. Coś tamjest: połączone ze sobą mniejsze sfery, które z daleka wyglądają jak zlepione bańki mydlane. W środku każdej z nich znajduje się kanapa albo fotel czy dwa. I jeszcze ciemne skrzynie. Można tam siedzieć, zaglądać do pudeł. Dziewczynka łapie mnie za ramię. Kołyszemy się, więc ściskam mocniej poręcz, żeby nas ustabilizować. — Ta kobieta przybyła tu z jakiegoś powodu — mówi mała — ale coś nie chciało, żeby tu była. — Co? — Nikt przyjazny. Zbieracz i Siedzimnich odepchnęli się tymczasem od mostu i podlatują do połyskujących sfer. Dziewczynka dołącza do nich. Robię to samo, choć jak zwykle niezręcznie, muszę się kilkakrotnie odbić. Połączone sfery pokrywa warstewka kurzu. Są naprawdę podobne do wielkich baniek mydlanych, tylko znajdują się między nimi przejścia. W kulach unoszą się kolejne strzępy ubrań. Dziewczynka próbuje otworzyć jedną ze skrzyń. Udaje jej się, lecz skrzynia okazuje się pusta. Siedzimnich wlatuje do sąsiedniej bańki, zaczepia nogą o kanapę i odrywa pudło, które przytrzymuje jakiś ciągnący się klej. Otwiera pokrywę i świergocze jak ptak, pokazując nam zawartość pudła. Znajduję się akurat w takim miejscu, że jej nie widzę, jednak natychmiast wabi ona pozostałych. I znów dołączam do nich jako ostatni. Zdążyli rozdzielić między siebie duże szare worki. Mała zachowała dla mnie jeden. — Podziękuj — mówi, pociągając za zwisające z boków worka sznureczki. Właśnie w ten sposób się zamykają. Spoglądam na pozostałych, po czym rozluźniam węzeł. Z worka wylatuje kawałek jakiegoś zbitego, brunatnego ciasta o kwadratowym przekroju, ma z pięć centymetrów szerokości i wysokości i około dziesięciu długości. Całkiem spory kawał czegoś, co pachnie po trosze owocami, a po trosze rybą. Owoce! Otaczające mnie sfery kojarzą mi się teraz z winogronami. Pamiętam nawet, jak smakują. W okresie snu jadaliśmy owoce. Ryba... To trudniej mi sobie przypomnieć, choć widzę oczami wyobraźni oceany i srebrzyste stworzenia w wodzie. Nieważne. Jem bochenek, nie zastanawiając się więcej, czym pachnie. W worku znajduje się także pękaty owalny przedmiot wielkości głowy. Mam nadzieję, że jest wypełniony wodą. Ciasto okazuje się suche, po chwili moje usta są pełne okruchów, których nie mogę przełknąć, dławię się. Dziewczynka pokazuje mi, jak unieść bukłak z wodą do ust i ścisnąć w odpowiednich miejscach. W stronę moich ust wystrzeliwuje ciecz. Tak, to woda, około dwóch litrów, prawie pozbawiona smaku.
— Nie wypij całej naraz i nie zjedz całego ciasta — poucza mała. — Dziękuję. Zbieracz zgadza się skinieniem głowy, policzki ma pełne jedzenia i wody. — Wygląda jak wiewiórka! — rzucam ze śmiechem, prychając mokrymi okruchami. — Co to jest wiewiórka? — trąbi Zbieracz. Może równocześnie jeść i mówić. Stukam we własny wypchany policzek. I znów wybuchamy śmiechem Śmiejemy się, jemy i pijemy. Ciasto ma smak czegoś pieczonego i suchego i jest trochę słodkie. Niemal czuję, jak jedzenie i woda wpływają do mojego krwiobiegu To cudowne i dziwne, jak gdybym był pustą łupiną, która wypełnia się równocześnie płynem i energią. Przypinamy się pasami do kanap. Patrzę przez zakurzoną powierzchnię kuli, w której się znajdujemy, na unoszące się w środku głównej sfery rozłożone ciało. — Ktoś przyniósł tutaj to wszystko, a potem umarł — mówi dziewczynka. — Powinniśmy zabrać ubrania. Nawet jej ubrania. Zmieszczą się do jednego z worków. — Skąd to przyniesiono? — pytam. — Gdzie można znaleźć więcej jedzenia i picia? — Nie martw się o to. Nic nie ma sensu, dopóki nie znajdziesz swojej książki. Prześpijmy się. Siedzimnich już śpi. Nikt nie ma ochoty czuwać. Nie chcę zasnąć, lecz nie mam wielkiego wyboru: pomimo otaczającej mnie nieważkości powieki mi ciążą. Niedobrze. Popełniamy wielki błąd.
Rozumowanie we śnie
W moim mózgu formułują się dziwaczne pytania. Ciało rejestruje uszkodzenia i uskarża się na niewprawne zarządzanie. Sen oznacza ponury i ciemny stan swędzenia oraz bólu. Nie mogę wybudzić się z tych dwóch doznań. I jeszcze dochodzą te pytania. Sądzę, że łatwo mi będzie powrócić do okresu snu, a kiedy okazuje się, że nie, strasznie mnie to drażni. Nie tak miało być. Jest dla mnie jasne, że to okres snu stanowi rzeczywistość, przed chwilą zaś doświadczałem sennego koszmaru. Lecz choć za wszelką cenę staram się zamienić rzeczywistość ze snem, w żaden sposób nie mogę. Przypominają mi się radość ze spotkania z innymi, poczucie dokonania czegoś wielkiego oraz atmosfera przyjaznego partnerstwa w działaniu. Wszyscy współpracujemy. Każdy aż rwie się do swoich ekscytujących zadań, a robimy wspólnie coś o ogromnym znaczeniu.
I wszyscy wyglądają tak jak ja, to znaczy są bardzo do mnie podobni. Jakże cudownie byłoby wrócić i dołączyć do prawdziwych przyjaciół, ludzi, których znam, pełnych nieokiełznanej nadziei. Cóż mnie tu trzyma? Z pewnością zrobiłem coś źle. Może zostałem oddzielony od sprawiedliwych albo sprzątnięty i wrzucony do komory na śmieci wraz z innymi odrzuconymi? A może jestem w piekle? Cholera... Nie cholera. Uszkodzony statek. Cóż takiego zrobiłem, że zasłużyłem sobie na tak surową karę? Czuję, że moje ciało rzuca się na kanapie, z półotwartych ust dobywają się zawstydzające, nieartykułowane dźwięki, a mimo to nie mogę się obudzić. Zamiast tego przechodzę w inny sen. Posuwam się mozolnie po powierzchni tej gigantycznej, brudnej śniegowej kuli. Znowu jestem nagi, nie mam na sobie nawet obcisłych, splamionych krwią szortów. Stoję na zmrożonym śniegu, niedaleko jednego z ogromnych unoszących się pasów tworzących wiel-gachną klatkę i próbuję odetchnąć. Nie mogę oddychać. Nie ma powietrza. To chyba jasne, przecież znajduję się w przestrzeni kosmicznej. Mimo wszystko wydaje się, że brak możliwości oddychania nie ma znaczenia. Czuję się przymuszony do zdobywania wiedzy metodą badania terenowego, więc ruszam naprzód i staram się unieść głowę. Jednak mimo wszelkich wysiłków nie mogę tego zrobić. Nie widzę, co znajduje się wysoko ponad horyzontem. Wiem, że nade mną jest statek, ale nie mam pojęcia, jak wygląda. Znam tę brudną śniegową bryłę, którą wcześniej widziałem z góry. Przypominam sobie szczegóły, a może wymyślam je, tak że są dla mnie przekonujące i spójne. Bryła lodu jest ogromna. Mógłbym iść całymi godzinami, a nie zdołałbymjej obejść. Składa się z... Wody! Głównie z wody, a poza tym z okruchów skał. Zaczynam pojmować, jak rozgrywać tę partię. Gdzieś we mnie tkwi wiedza, choć niezintegrowana w całość. Mogę wydobyć ją jedynie w drodze nabierania doświadczenia, obserwacji i... poczucia winy. Traumy. Będę się uczył na własnych błędach. Można by z tego logicznie wywnioskować, że śmierć okazałaby się dla mnie nader pouczająca. Jakoś udaje mi się przejść spory kawałek obwodu bryły. Może teraz zdołam zadrzeć głowę i coś zobaczyć? Nie, nie daję rady. Wiem, że nade mną znajduje się coś nowego, innego. Inny statek, przytroczony do bryły po przeciwległej stronie, za pośrednictwem drugiej szerokiej podpory. To
znaczy, ściśle rzecz biorąc, nie jest to przeciwległa strona. Nie wiem, jak owa strona wygląda. Statki są wielkie, lecz malutkie w porównaniu ze śniegowymi bryłami, każde dziecko o tym wie. Taka bryła przypomina olbrzymie żółtko jajka. Zawiera wszystko, co potrzebne, żebyśmy mogli dolecieć na miejsce przeznaczenia... Ale przecież śniło mi się, że już tam dotarliśmy. Pamiętam z okresu snu: JESTEŚMY TUTAJ! To jednak nieprawda. Dowodzą tego rozmiary lodowo-skalnej bryły. Powinna być mniejsza, nieporównanie mniejsza, niemal całkiem zużyta. Wciąż idę. Teraz od czasu do czasu mogę spoglądać w górę i wtedy widzę niewiarygodną ilość mikroskopijnych światełek -wszechświat. Gwiazdy. Mgliste wstęgi czy kłęby — naszą galaktykę. Aż wreszcie dochodzę do trzeciego miejsca lodowej bryły, w którym nie mogę podnieść spojrzenia. To dlatego, że znowu wiem, co się nade mną znajduje, choć nie mam pojęcia, jak wygląda. Jeszcze nie. Trzeci statek. A w istocie trzecia część statku. Trzy statki przymocowane do olbrzymiej kuli śniegowej pod chmarami gwiazd. Nie, pomiędzy gwiazdami. Do zagubionej, lecącej pomiędzy gwiazdami lodowej komety ze znakiem węża. Mam dość tych halucynacji i zgadywanek. Rozumowanie nie może być grą. Pamięć i wiedza powinny być zorganizowane i łatwo dostępne. W końcu jestem nauczycielem. Chce mi się siusiu. A równocześnie odczuwam ogromne pragnienie. Otwieram oczy. Naprawdę się budzę. Głęboki sen wciąż mąci moje myśli. Uświadomiłem sobie we śnie coś ważnego... Trzy statki. Istnieją trzy części statku. I znajdujemy się nie tam, gdzie powinniśmy. Przed kanapą unosi się mój worek, który przytroczyłem sznurkiem do nadgarstka. Rozpinam pasy i wypływam z kanapy. Jak oddaj e się mocz w stanie nieważkości? — zastanawiam się, szukając w worku bukłaka z wodą. Nagle słyszę krzyki i wrzaski. Przerażają mnie tak, że się moczę, krople uryny odrywają się od szortów i zaczynają się unosić w powietrzu. Nie widzę wyraźnie przez brudną powierzchnię małej sfery, w której spałem. Wytężam wzrok, powłoka jest teraz nie tyle zakurzona, ile poplamiona i pomazana czymś czerwonobrązowym. Na końcu jednej ze smug widnieje ślad dłoni, można rozpoznać, że palce sunęły po powierzchni bańki. Na zewnątrz poruszają się jakieś sylwetki. Widzę w słabym świetle, że lodowa bryła znajduje się pod nami. Rzuca refleksy przez wielką kopułę. Cienie przesuwają się szybko, słyszę głuche uderzenia. Trąbienie i świergot brzmią przerażająco. A potem trąbienie cichnie i nie słyszę już wrzasków, dziewczynka także milczy. Może uciekła... a może się kryje... Patrzę na otwór wejściowy kuli po przeciwnej stronie kanapy. Pojawia się w nim coś dużego i
czerwonego. To chyba ręka, najeżona grubymi kolcami i zakończona maczugą, z której wyrastają szpony. Postanawiam schować się za kanapą i podciągam się do niej za pomocą pasa. Chwytam się miękkiego obicia i nieruchomieję, starając się nie wydawać żadnych dźwięków. Nie krzyczeć. Czerwona kolczasta ręka uderza w kanapę, łapie ją i próbuje wyrwać z zamocowania, żeby się do mnie dobrać. To coś wie, gdzie jestem, jest mną zainteresowane. Sytuacja wydaje się już i tak mocno skomplikowana, kiedy nagle czuję szarpnięcie: to statek zaczyna wirować i wraca grawitacja. Siła bezwładności odrywa mnie od kanapy. Wiszę na pasie, napinając mięśnie, podczas gdy coraz bardziej ciążę ku przezroczystej kopule. Kolczasta ręka cofa się i wymachuje groźnie na zewnątrz małej sfery, w której się znajduję. Leje się na nią więcej krwi, czuję jej zapach, niepokojący zapach ludzkiej krwi. Tłumię jęk. Jeśli krzyknę, czerwona ręka wróci do mnie, bo to coś najwyraźniej uwielbia, kiedy inne stworzenia wrzeszczą. Do moich uszu dociera kwilenie. To nie dziewczynka ani Zbieracz. Grzebieniastego słyszałem wcześniej, być może to jego krew zbryzgała moją sferę. Na zewnątrz trwa walka. Czerwona ręka wykonuje zamach, chwyta kogoś jak w kleszcze i uderza nim o bańkę, w której tkwię, aż sfera trzęsie się mocno wraz z pozostałymi. Wylatuję zza kanapy i opadam na wewnętrzną powierzchnię kuli, blisko wejścia. Znajduje się w dole, skierowane ku zewnętrznej kopule. Zastanawiam się, czy nie wyskoczyć, może kolczasta ręka będzie zbyt zajęta, żeby mnie łapać. Oczywiście pod warunkiem, że nie ma tutaj większej liczby tych potworów, całego gniazda... Zanim mój pomysł zamienia się w czyn, coś całkowicie przesłania światło, a potem rozlega się zgrzyt — to jakaś postać jest wpychana do kuli, zwinięta, stopami do mnie, wyciąga w moją stronę rękę z zaciśniętą pięścią, omal nie trafiając mnie w nos. Odsuwam się na bok, zapierając stopami o kanapę. Z przerażeniem widzę z bliska oblicze Niebieskoczarnego, Pchacza, zaklinowanego w otworze niczym korek. Patrzy prosto na mnie i umiera, nie widzi mnie czy też nie ma już dla niego znaczenia, że mnie widzi. Jego powieki drżą i opadają, podobnie ręka, otwierają się za to usta. Po chwili znowu pojawia się słabe światło. Grawitacja oddziałuje na wszystkich, pchając nas w stronę zewnętrznej kopuły. Tkwię w swojej sferze. Tymczasowo stanowi bezpieczne schronienie, to jest dopóki Pchacz blokuje otwór wejściowy. Spoglądam w lewo, w stronę osi statku — węższy otwór prowadzący do dalszych sfer jest wolny. Mogę się w nim zmieścić ja czy dziewczynka, natomiast potwór o kolczastym ramieniu raczej nie, przynajmniej taką mam nadzieję. Statek obraca się coraz szybciej i szybciej. Ciało Pchacza zaczyna się wysuwać z otworu. Ręka zabitego kołysze się, aż nagle cały leci w dół.
Widzę przez plamy krwi, jak spada. Ma rozszarpany brzuch. Poprzedzają go wnętrzności. Uderza z głuchym odgłosem w most, a ten odpowiada brzękiem. Nie jestem przerażony. W tej chwili nie ma dla mnie znaczenia, czy umrę, wszak nie pozostawia to wątpliwości od samego początku. Stanowię tylko parę oczu osadzonych na zgrubieniu nad szyją, w którym mieści się mózg. Wspinam się do przejścia do sąsiedniej sfery, zanim grawitacja osiągnie maksimum. Poprzednio znajdowała się w tamtej bańce dziewczynka. Teraz kula jest pusta, ale nie widzę w niej krwi. Na podłodze leży za to worek małej. Szybko przekładam jego zawartość — w połowie pełny bukłak z wodą i końcówkę ciasta — do swojego worka. Wracam do mojej sfery i wyskakuję z niej tym samym otworem, którym chwilę wcześniej wypadł Niebieskoczarny. Zwieszam się najpierw na rękach, żeby osłabić energię upadku. Spadam pod kątem — statek ciągle przyspiesza, osiągając maksymalne obroty — i omal nie mijam mostu. Uderzam w niego mocno i leżę, oszołomiony i obolały. Kręci mi się w głowie, czuję mdłości. Zerkam w górę na połączone sfery, potem odnaj duj ę wzrokiem ciało Pchacza wiszące na barierce w odległości kilku metrów. Nie ma śladu pozostałych. Podnoszę się, spoglądając na brudną śniegową bryłę, która kolejny raz przelatuje pod statkiem, najwyraźniej go okrążając. I nagle ponad odległą, wystającą częścią zlodowaciałej bryły dostrzegam drugą część statku, której nie potrafiłem ujrzeć we śnie. Jest częściowo zasłonięta, ale w każdym razie mam przed oczami coś, co wygląda jak fragment długiego wrzeciona. Moja senna wizja okazała się trafiia — istnieją inne części statku. Być może są w lepszym stanie, może panują na nich znośniejsze warunki? Może mogę uciec z kadłuba, w którym się znajduję, i przedostać do tamtego drugiego? Na razie to bezużyteczna myśl. Pokonuję ostatnie sto metrów i docieram na koniec mostu po drugiej stronie przezroczystej półkuli. Przystaję i jeszcze raz spoglądam w górę, to jest ku osi statku, na skupisko złączonych ze sobą sfer. Zadomowili się w nich przed nami inni ludzie — a może to pułapki z przynętą w postaci jedzenia i wody... Pułapki zastawione przez coś, co czeka, aż człowiek zaśnie. Mimo szoku i bolesnego upadku czuję się silniejszy dzięki wypoczynkowi oraz posiłkowi. Mój mózg opracowuje długą listę informacji, zagadek i problemów, aż dochodzi do pewnej oczywistej myśli. Trzeba zrobić coś nieprzyjemnego. Wracam do rozszarpanego towarzysza. Nie potrzebuje już ubrania. Wymawiając bezgłośnie pojednawcze słowa, ściągam ciało z barierki i kładę je na pomoście, a potem zaczynam rozbierać. Przepraszam cicho Pchacza, choć nie ma to sensu. Ciekawe, czy znał imię nadane mu przez
dziewczynkę. Jego ubranie jest zadziwiająco mało poplamione krwią, mimo że został praktycznie wypatroszony. Co za słowo! Nie podoba mi się ani trochę. Ubranie jest na mnie za duże, ale podwijam nogawki i rękawy, po czym ruszam przed siebie. Wiem, że wkrótce znowu się ochłodzi i po raz kolejny będę musiał gonić ciepło.
Sztuczki
Mam trochę wody — dwa do połowy napełnione bukłaki — i porcję jedzenia, co powinno pozwolić mi przetrwać następną dobę czy dwie. Bez zegarów czas jest czymś pozbawionym formy. Każdy okres od nieważkości do nieważkości trwa około czterech czy pięciu godzin, choć mogę się mylić. Już czuję głód. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek przestanę być głodny. Znów znajduję się w korytarzu, z tym że ten korytarz jest szeroki i ma prostokątny przekrój. Po prawej stronie jest pomost z poręczą, po lewej zaś, za połączonymi prętami, które mogą służyć także jako drabina, idą dwa półokrągłe kanały. Zaczynają się przy kopule i wiodą gdzieś ku końcowi korytarza. Mogłyby się toczyć tymi kanałami ogromne kule. Może to tory jakiegoś pociągu czy innego środka lokomocji? Zastanawiam się nad możliwymi rozmiarami i wyglądem pojazdu, a także nad brakiem pasażerów, kolonistów. Ilu kolonistów mogłoby żyć na całym statku, prawdopodobnie jednym z trzech, gdyby funkcjonował prawidłowo? Przychodzi mi do głowy okropna myśl, że być może statek funkcjonuje prawidłowo, tylko wszyscy zrobiliśmy coś złego i za karę zostaliśmy przeniesieni do tego środowiska, w którym człowiek wciąż cierpi. Mogło to być więzienie dla ludzi bezużytecznych, sług z nieprawego łoża, pełne potworów, które zastawiają pułapki i zabijają. Ale nie zawsze zjadają to, co zabiły. Nad kopułą unosiło się rozkładające się ciało. Dopiero teraz zaczynam się zastanawiać, co się stało z owym ciałem, kiedy spaliśmy. Czy coś wróciło i w końcu dojadło resztki? Może czekało, aż szczątki „dojrzeją"? Dostrzegam na podłodze i ścianach smugi krwi, rozmaite tkanki i płyny... Przystaję i wpatruję się uważnie w rozmazane plamy, ślady dłoni, widzę także końcówki kilku złamanych kolców, ostre, pomarańczowe. I tu toczyła się walka. Może Zbieracz i Siedzimnich ranili potwora, który zabił Pchacza? Po co ów stwór miałby nieść obu aż tak daleko? Dokąd chciałby ich zabrać? Pewnie w jakieś ustronne miejsce, gdzie może ich spokojnie zjeść. Goni ciepło, tak samo jak ja... Oświetlenie tunelu zaczyna przygasać. Robi się coraz zimniej. W korytarzu przede mną leży jakieś ciemne, chyba rozprute cielsko, częściowo wisi na barierce. To kolejny martwy sprzątacz, taki jak ten w śmietniku. Jego ciało zostało pocięte czy też rozszarpane na kilka części. Nawet pancerz ma rozłupany. Wszędzie wokół dostrzegam mnóstwo ciemnego płynu, pokrył podłogę śliską, połyskującą
warstwą. Nie widzę innych ciał, chyba że przygniotły je szczątki sprzątacza. Nachylam się nad nim i podnoszę płaską, bezwładną łapę. Nie ma śladów ciała ludzkiego. Przeciskam się obok pękniętego pancerza, znieruchomiałych na zawsze kończyn i żałośnie wyglądających trzech głów o błyszczących, niewidzących oczach. Łatwo staje się ofiarą. Wszyscy zabijają sprzątacze, wszyscy oprócz dziewczynki, która nie ma czym walczyć. Idę dalej i docieram do końca szerokiego korytarza. Tory urywają się przy ścianie z dwoma zderzakami w formie półkul, tuż nad okrągłym wgłębieniem dwumetrowej średnicy, wyżłobionym czy też wytopionym w szarej podłodze. Odwracam głowę. Czuję leciutki powiew zimnego powietrza. Wiem, że wkrótce w korytarzu zapanują warunki, w których nie da się żyć. Pewnie kopuła obserwacyjna i ciało Niebieskoczarnego już zamarzły. Nie mogę zawrócić, umarłbym Ale dalej też się nie da iść. Odkładam worek. Nie tknąłem bukłaka dziewczynki ani końcówki jej ciasta. Mam nadzieję oddać jej ową resztę wody i jedzenia, z wdzięczności za uratowanie od śmierci i za budzenie we mnie woli przetrwania. Jeśli kiedyś się spotkamy. — Czy na tym statku w ogóle jest ktoś jeszcze? — wzdycham głośno, opierając się o ścianę przy końcu korytarza. — Do kogo mówisz? — pyta jakiś głos. Przez moment wydaje mi się, że to wiele głosów, ale nie, jest tylko jeden. Odskakuję od ściany i patrzę na nią, obracając się na pięcie. Nie powinienem mieć nadziei, że był to prawdziwy głos. Wolę go nie sprawdzać, nie zadawać następnego pytania, w ogóle się nie odzywać. Być może pozostało już tylko kilka możliwych odpowiedzi. Lub cisza. Może wykorzystałem swoje ostatnie pytanie, ostatnią dostępną mi prośbę o informacje, ostatnie, jedyne życzenie. Robi się naprawdę zimno. — Jak mam się przedostać na drugą stronę? Czy są tu drzwi? Zdumiewa mnie własna zuchwałość. Nawet nie pamiętam, żebym układał sobie w głowie te pytania. — Skąd pochodzisz i jakie jest twoje zajęcie? Zastanawiam się nad odpowiedzią. — Jestem nauczycielem. Szli w tę stronę inni, chciałbym do nich dołączyć. — Czy jesteś wysłannikiem zespołu sterowania statkiem? Nie przypuszczam, żeby tak było. — Nie.
— W takim razie cię wytworzyłem. Znajdujesz się blisko zewnętrznej powłoki promu zero jeden. To niebezpieczne miejsce. Idź w głąb pokładu, w kierunku osi promu. Zanim udaje mi się wykrztusić choćby słowo, wgłębienie porusza się i zamienia w otwarty właz. Widzę za nim ciemność, owiewa mnie słabe ciepło. Robię krok w głąb nowego pomieszczenia i nagle zatrzymuję się, uznając, że to pułapka i że za moment coś mnie pochwyci. — Czy szedł tędy ktokolwiek inny? — pytam. — Właz zamknie się za pięć sekund. — Kimjesteś? Okrągły właz zaczyna się zamykać. Wskakuję do środka w ostatniej sekundzie i znajduję się w nowym miejscu. Ląduję na jakiejś pochyłej powierzchni: szerokim, niskim i gładkim wzgórku. Oczywiście szarym Wszędzie wokół słabo świecą miniaturowe lampki, wyżej są coraz jaśniejsze... Jestem na dnie szerokiego, głębokiego szybu, widać małe kółko u jego szczytu. Ściany szybu gładko przechodzą w podłogę. Wzniesienie na środku ma około metra wysokości i trzech metrów średnicy. Nie widzę już okrągłego włazu za moimi plecami. Jedyną otwartą drogą pozostaje ta w górę, czyli w stronę osi statku. Spostrzegam kolejny zawiązywany worek, prawie pusty. W środku jest tylko jedna rzecz: książka. Ma srebrną okładkę o czterdziestu dziewięciu zadrapaniach pogrupowanych po siedem. Musiała się w tym miejscu znaleźć dziewczynka. Może wciąż posuwa się naprzód razem z Grzebieniastym i Szkarłatnobrązowym? Może udało im się uciec, gdy potwór walczył ze sprzątaczem? Z pewnością nie mieli tyle siły, żeby rozerwać sprzątacza na kawałki. Raczej by go pocięli. Ale bardziej prawdopodobne, że sprzątacz odciągnął od nich uwagę monstrum z czerwoną kolczastą ręką. To by tłumaczyło obecność połamanych kolców na podłodze. W tym czasie mała i dwaj obcy mogli uciec. Mogę się wspiąć po drabinie albo poczekać na stan nieważkości. Przyglądam się uważnie szybowi i wziąwszy pod uwagę upływ czasu, decyduję, że lepiej będzie zacząć się wspinać. Przewieszam przez ramię worki i poprawiam luźną szatę Niebieskoczarnego. Chcę ścisnąć ją mocniej w pasie, ale nic z tego, zjadłszy kęs ciasta i popiwszy go wodą, muszę oddać mocz. Na ścianę... Krzywię się, zdając sobie sprawę, że w ten sposób zostawiam ślad. Zaczynam wchodzić na górę. Myśli kłębią mi się w głowie, rozważam różne koncepcje i ogólne schematy statku, na podstawie tego, co widziałem przez kopułę i co mi się tam przyśniło. Statek ma wrzecionowaty kształt i jest promem numer zero jeden, tak nazwał go głos. Zwęża się ku obu końcom i obraca się wokół osi podłużnej wewnątrz jakiegoś rodzaju okrągłego łożyska
przymocowanego do końca podpory. Prawdopodobnie wokół wielkiej bryły brudnego lodu znajdują się trzy symetrycznie rozmieszczone, równoległe do siebie wrzecionowate promy. Każdy z nich jest połączony podporą z szynami umieszczonymi na otaczającej lodową kulę klatce. Promy mogą przemieszczać się w przód i w tył, wzdłuż owych szyn. Przypuszczalnie posuwam się w stronę dziobu promu zero jeden. Choć niewykluczone, że znajduję się w jego tylnej połowie i stopniowo zbliżam do rufy. Trudno się zorientować na podstawie niewielu posiadanych przeze mnie informacji. Jakie rozmiary ma prom, na którym jestem? Może z dziesięć kilometrów długości i ze trzy średnicy w najszerszym miejscu. A śniegowa kula... ściśle rzecz biorąc, to nie kula. Z tego, co widziałem, bryła lodu jest podługowata, przypomina kształtem piłkę do futbolu amerykańskiego. Musi mieć przynajmniej ze sto kilometrów długości. Trzy promy wydają się przy niej malutkie. Jest zbyt wielka. W tej chwili powinna być znacznie, znacznie mniejsza. Coś musi popychać przez przestrzeń kosmiczną zarówno lodową bryłę, jak i promy. Gdzie są silniki? Najpewniej mają ogromną moc i przebywanie w ich sąsiedztwie nie należy do przyjemności. Dochodzę do wniosku, że przednia i tylna połowa każdego z trzech wrzecionowatych promów służą bardzo różnym celom Prawie na pewno posuwam się ku dziobowi. A co z krętym, przypominającym węża wyżłobieniem w lodowej bryle? Od tych wszystkich myśli zaczyna mnie boleć głowa. Wspinam się coraz wyżej. Mój ciężar stopniowo maleje — skoro zbliżam się do osi promu, zmniejsza się działająca na mnie siła odśrodkowa. Mimo to w głowie kręci mi się bardziej niż wtedy, kiedy prom wiruje coraz wolniej czy coraz szybciej. Przynajmniej trochę łatwiej jest się wspinać. Nie przychodzi mi do głowy żaden powód, dla którego obroty promu miałyby się zmniejszać, a potem zwiększać. To odczuwam swój ciężar, to znajduję się w stanie nieważkości. Nie znajduję w tym żadnego sensu. Może zdołam chociaż zrozumieć fakt naprzemiennego zamarzania i ogrzewania się wnętrza promu. Kadłub jest ogromny i zawiera obszerne, prawie całkowicie puste przestrzenie. Ogrzewanie komór o takiej objętości musi wymagać mnóstwa energii, oczywiście jeśli wszystkie mają być z zasady stale ogrzewane. Skoro nie jesteśmy u zamierzonego końca podróży i większość pasażerów nadal śpi... „W takim razie cię wytworzyłem!". Tak powiedział głos przy drzwiach na dole. Zaburza to mój tok myślenia, ale wydaje się równie bezsensowne jak wszystko inne. Powracam do poprzednich rozważań. Skoro większa część pasażerów wciąż śpi, można regularnie, naprzemiennie ogrzewać komory promu i pozwalać im się wyziębiać, dla oszczędności energii. Albo dlatego, żeby kadłub się nie
wypaczył. Pasażerowie, czyli koloniści, i tak śpią zamrożeni. Być może znajdują się w pobliżu osi promu, z dala od zewnętrznej powłoki, gdzie może oddziaływać silniejsze promieniowanie, co jest nie bez znaczenia w przypadku długiej podróży. Kto zbudził potwory? Znam zbyt mało faktów, brakuje mi doświadczenia, przechodzę o wiele za silną traumę. Jeszcze nie czuję się na swoim miejscu, przyzwyczajony do sytuacji. Wspinam się ku osi statku. Spoglądam w dół — to błąd. Omal nie wymiotuję. Skupiam się więc na miejscu, do którego się zbliżam. Już nie muszę używać nóg, zaczynam się więc wciągać na samych rękach. — Skąd wzięło się jedzenie? Kto odezwał się do mnie przy drzwiach? — Brzmienie mojego głosu odbijającego się słabym echem wewnątrz ogromnego szybu uspokaja mnie trochę. — Kto czy też co steruje statkiem? — Echo jest na tyle stłumione, że nie mogę stwierdzić, jak daleko w górę się przemieściłem Nagle prom znowu zaczyna zwalniać obroty. Drętwieją mi palce, przyzwyczaiłem się do coraz słabszego trzymania drabinki, i nagły, choć lekki wstrząs i będący j ego skutkiem powiew odrywaj ą moj ą dłoń od pręta. Zawisam na moment na drugiej ręce, podciągam się w lewo i ku ścianie szybu, a potem opadam nieco i łapię się drabinki obiema rękami i nogami. Czekam w bezruchu na stan nieważkości. Po chwili wspinam się dalej, czując się, jakbym chodził na rękach, moje nogi unoszą się w stronę osi szybu. Zupełnie jakbym był pająkiem. Pająk! Słowo to oraz towarzyszący mu obraz stworzenia poruszającego się wzdłuż kleistej nitki sprawiają, że przechodzi mnie dreszcz. Nie wiem, co to są pająki, jakiej są wielkości ani skąd się biorą. Może to pająk porwał moich towarzyszy? Zaczynam szukać w pamięci strzępków informacji i dochodzę do wniosku, że pająki są małe. Ale i tak bardzo nieprzyjemne. Oczywiście niewykluczone, że w tym życiu i ja jestem bardzo mały... Złości mnie ta cała niepewność. Ktokolwiek mnie, nas obudził, nie przysłużył się nam. Jaki ma być z nas pożytek? Może jedynym celem naszego istnienia jest dać się sprzątnąć, poharatać, zmasakrować, pozwolić, by ktoś pacnął nas jak muchę? Pająki jedzą muchy...! Och. W każdym razie chwilowo żyję i wspinam się na tyle szybko, że wokół mnie nie panuje mróz.
Prawdopodobnie w tej części szybu temperatura nie zmienia się tak bardzo. Być może w okolicach osi statku panują stabilniej sze warunki. Światełka w ścianach szybu zaczynają przygasać, lecz potem znowu jaśnieją, i znowu. Powtarza się to w rozmaitych, chyba losowych odstępach czasu. Tyle, jeśli chodzi o stabilność. Także i tutaj dzieją się dziwne i pozbawione sensu rzeczy. Tak mocno skupiam się na wspinaczce, że dopiero kiedy odczuwam swędzenie i zaczynam się drapać w nogę, spoglądam uważniej na ścianę, na fragment znajdujący się metr ode mnie, po lewej stronie. Widnieją na nim jakieś rysy. Rozglądam się i spostrzegam, że jest ich tu całe mnóstwo na każdej ze ścian. Niektóre rowki są głębsze i szersze niż inne. Wygląda to tak, jakby zatrzymał się w tym miejscu jakiś potwór o silnych szponach i próbował zapierać się o ściany, kiedy kadłub promu zaczynał coraz szybciej wirować. Stworzenie musiało być tak wielkie, że objęło kończynami cały szyb, szeroki na jakieś pięć metrów. Może w końcu spadło i zostało sprzątnięte? Powyżej kręgu zadrapań jest coś innego, fragment powierzchni pełen nieregularnych linii. Przemieszczam się tak, żeby przyjrzeć mu się z bliska. To rysunek. Wykonany ciemną, wyschniętą już farbą... albo czymś innym. Odkąd znalazłem się w szybie, w powietrzu unosi się ten sam słaby zapach, który starałem się z całych sił ignorować. Woń ludzkiej krwi. Trzeba posługiwać się tym, czym się dysponuje. Rysunek jest prosty, nic kunsztownego. Może nawet nie odwzorowuje niczego, tylko stanowi znak, identyfikator. Wytężam wzrok, aż bolą mnie oczy, światełka akurat ponownie przygasają. W końcu wychylam się, chwytając stopą za pręt drabinki, i przyciągam się do ściany. Ktoś naszkicował pulchną, niemal okrągłą postać. Być może ludzką, chociaż głowa jest nieproporcjonalnie mała i nie ma rysów twarzy, tylko kreskę na wysokości oczu. Pękate nogi zwężają się i łączą u dołu, nie narysowano stóp. Moją uwagę przykuwa pojedyncza mała plamka — odcisk palca. Zbliżam do niego mój palec wskazujący. Odcisk i rysunek zostały wykonane znacznie mniejszym palcem zanurzonym we krwi. Prawdopodobnie wykonała je dziewczynka. Tylko po co? Poniżej okrągłej głowy z obłego ciała wystają piersi narysowane niczym woreczki. Jest ich aż dwanaście, w trzech rzędach po cztery. I tylko niektóre z nich mają sutki. Pewnie autorce zabrakło czasu na dorysowanie pozostałych. Powoli obracam głowę. W odległości mniej więcej pół metra znajduje się jeszcze odcisk dłoni, ledwie widoczny, jak gdyby kończył się zapas krwi. Podpis artystki. Wielkość dłoni pasuje do dziewczynki, z którą wcześniej szedłem. Najwidoczniej potwór, który zaniósł ją w to miejsce z kopuły obserwacyjnej, przystanął tutaj,
pozostawiając zadrapania na ścianach, a dziewczynka wykonała w tym czasie rysunek własną krwią. Nie pora na zdziwienie, przerażenie czy rozpacz. Jestem głodny i spragniony. Ruszam dalej, próbując nie myśleć i oddychać spokojnie. Nagle znajduję się u szczytu szybu, który kończy się wielką pokrywą. Omal nie uderzam w nią głową. Na szczęście jest uniesiona z jednej strony na tyle, że mogę się obok niej przecisnąć. Wspinając się po drabinie, pokonałem jakieś dwieście metrów. Jeśli wrzeciono kadłuba jest tak grube, jak oceniam, nie zbliżyłem się zbytnio do osi statku. W każdym razie szyb się skończył, jestem zmęczony i potrzebuję odpocząć, unosząc się przez chwilę swobodnie w powietrzu. Gdzieś z głębi statku dobiega mnie niski, rytmiczny, głęboki dźwięk, bardzo odległy. Jak gdyby cały statek oddychał, a jego serce biło miarowo i spokojnie. Przeciskam się obok pokrywy, a potem stukam dłonią w podłoże, kręcąc głową, żeby się rozejrzeć. Po raz pierwszy od początku drogi znajduję się w pomieszczeniu o wymiarach odpowiednich dla człowieka. W jakimś pokoju. Wstrzymuję oddech, wyciągając rękę, żeby się zatrzymać. Pomieszczenie jest długie, niskie i wąskie. Z „podłogi" wyrastają w półmroku jakieś duże kształty. Zastanawiam się, czy mogą to być meble. Do tej pory wszędzie ściany jarzyły się tysiącami maleńkich lampek, tymczasem tu światło przemieszcza się niczym fale na powierzchni stawu, mieni się w sposób, który wzmacnia moje podejrzenie, że prom żyje, obserwuje... Nie pamiętam, żebym się kiedykolwiek znajdował nad stawem Wiem dużo rzeczy, które nie mają odniesienia do moich przeżyć. Na przykład rozpoznaję zapachy. Czuję lekką woń spalenizny. Oczy przyzwyczaiły się do słabej poświaty, ale i tak muszę się zbliżyć do widniejących w półmroku przedmiotów i dotknąć ich, żeby zorientować się, czy są meblami. Niewątpliwie wyrastają z podłogi, czyli pomieszczenie dostosowano do środowiska grawitacji, w którym wiadomo, gdzie jest góra, a gdzie dół. Stwierdzam, że meble mają obłe, trudne do wyodrębnienia kształty, a to dlatego, że się stopiły — a może nigdy nie uformowały się do końca? Kanapy, krzesła, stoły, wszystko to jest skarlałe... niczym spalone krzewy czy drzewa. Na moich palcach zostaje tłusta sadza. Jakiś czas temu w pomieszczeniu musiał szaleć pożar. Podpływam bliżej ściany i zmrużywszy oczy, wyodrębniam na niej duże plamy, gdzie została okopcona. Pewnie znaczna liczba miniaturowych lampek spaliła się czy też stopiła. Zbliżam się do ściany i przesuwam po niej delikatnie dłonią, jakbym badał ciało. Maleńkie otworki... Tak, to pozostałości po lampkach. Odpływam od pokrywy szybu, przemieszczając się w stronę najdalszej ściany. W powietrzu wisi drażniąca woń spalenizny. W ścianie znajduje się duże okrągłe wgłębienie — częściowo otwarty właz wykrzywiony od gorąca. Pożar uszkodził mechanizm zamykania, a może właz się odkształcił i zablokował. Mogę przejść na drugą stronę i ruszyć dalej wokół kadłuba statku, na tym nieco bliższym jego osi
poziomie. Korytarzem czy też przez szereg pokoi. Chwilowo jednak nade wszystko potrzebuję odpoczynku. Muszę wypić chociaż łyk wody. Zamierzam dokończyć mój bochenek ciasta i zastanowić się nad tym, czy wolno mi zjeść ciasto dziewczynki, wypić jej wodę i spróbować przeczytać jej książkę. Właściwie nie wiem, czy umiem czytać. Zawisam w powietrzu z bukłakiem w dłoni, wylewając sobie trochę wody na usta. Niedaleko znajduje się osmalona ściana. Zahaczam stopę o fragment konstrukcji, która chyba miała stać się krzesłem, obok przekrzywionej, zniszczonej powierzchni przypominającej blat stołu. Gdyby coś próbowało mnie pochwycić, mogę odepchnąć się od krzesła i stołu. I rzeczywiście coś się zbliża, akurat kiedy wyczuwam, że statek zaczyna wirować. Przymykam oczy. Już nie panuję nad sytuacją. Witaj. Oto jesteś! Widzę srebrzystą gładką twarz, raczej żeńską niż męską, wisi tuż przede mną. W gęstniejącym mroku jej rysy wydają się bezkształtne, rozmyte. A może naprawdę takie są? Chyba śnię. Nie, orientuję się, że nie zdążyłem do końca zasnąć i że mam tylko na wpół zamknięte oczy. Oprzytomnienie musi mi jednak zająć trochę czasu: jestem wyczerpany i popadłem w odrętwienie. Napinam się na widok niezwykłego oblicza, ale wiem, że potrwa jeszcze kilka sekund, zanim. W moją stronę wysuwa się srebrzysta ręka. Chłodne palce gładzą mnie delikatnie po policzkach, czole, zanurzają się we włosy. Twarz przekrzywia się i zbliża do mojej, omal nie dotykając mnie nosem. Patrzy z uczuciem i zaciekawieniem. Ma niebieskie oczy o nieskończenie głębokim spojrzeniu. Wydaję zduszony okrzyk, odzyskując panowanie nad ciałem, i rzucam się w tył. Twarz i dotykające mnie palce cofają się w mrok. Zdaje się, że moja pięść uderza w coś sprężystego, chyba w ramię czy rękę postaci. Krzyczę i rzucam się dalej, moja stopa pozostaje uwięziona pod nie do końca uformowanym stołem. Czuję ból w kostce, pomaga mi się opamiętać. W pomieszczeniu nie ma poza mną żadnego żywego stworzenia. Już nie ma. Oddycham głęboko, rozglądając się na wszelki wypadek. Oświetlenie pokoju jaśnieje i gaśnie powolnymi falami, tak samo jak wcześniej. Chwytam bukłak z wodą i wyciskam sobie do ust resztę jego zawartości. Potem sięgam do worków wciąż wiszących przy mojej nodze, tak jak je zostawiłem, zanim zacząłem zapadać w sen. Worek dziewczynki jest pusty — książka gdzieś znikła. Pozostałość bochenka ciasta i bukłak z wodą spoczywają nienaruszone w moim worku, gdzie je wcześniej przełożyłem.
Zasady i obyczaje
Nie wiem, jak długo spałem, ale mój umysł wypoczął, łatwiej mi obserwować otoczenie i czuję się gotów radzić sobie z tym, co napotkam. W pokoju naprawdę panuje nieład. Może pożar zniszczył go na tyle, że pokój umarł? Śmieszna koncepcja. Że części promu żyją i przejawiają aktywność, lecz można je zranić, nawet śmiertelnie. Kiedy przyglądam się czemuś wystarczająco długo, zaczynam lokować to w odpowiednim miejscu, w odpowiedniej, luźno zdefiniowanej perspektywie. Jednak srebrzysta twarz nie była wytworem mojego snu, skoro książka dziewczynki znikła. Postanawiam wypić wodę i zjeść ciasto małej. Ponieważ straciłem książkę, nie będę miał jej co dać, jeśli się znowu spotkamy. Wolę o tym nie myśleć. Przechodzę na drugą stronę nadtopionego włazu, do następnego pomieszczenia. Jest tam chłodniej, ale na pewno powyżej zera. Kiedy wchodzę, ściany jaśnieją. Po raz pierwszy, odkąd wyruszyłem, widzę wszystko wyraźnie. Jest tak jasno, że muszę zmrużyć oczy. Przyzwyczajają się parę sekund, podczas których czuję się całkowicie bezbronny, lecz nic się nie dzieje. Dopiero teraz mogę zobaczyć, jak wyglądają pomieszczenia, kiedy są zdrowe, to znaczy, kiedy nie są spalone. Sala ma około trzydziestu metrów długości, dwudziestu szerokości i pięciu wysokości. Jest większa od poprzedniej. Wzdłuż ściany od strony rufy znajduje się szereg prostopadłościennych wnęk. Na podłodze leżą równoległe do siebie rzędy miękkich, kwadratowych mat. Staję na jednej. Na końcu każdej z mat, na dwóch prętach, wisi zwinięty i zawiązany kokon z jakiejś siatki. Można rozwinąć kokony i w nich spać, nie odlatując, także w stanie nieważkości. W warunkach przyciągania wystarczy spać na matach. Nie ma żadnych koców, chyba że ich rolę mają odgrywać szare worki. Na ścianie od strony dziobu promu wisi na pętlach mnóstwo szarych worków zawiązywanych na sznurki. Dochodzę do wniosku, że mieszkają tu ludzie. Może korzystają z tej sali jako bazy i wyprawiają się z niej do innych komór? Znajdują worki z zapasami żywności i wody i wieszają je tutaj. Ktoś powinien ich pilnować. W sali nie ma jednak nikogo. Jedna rzecz wydaje mi się pewna: potwór, który pochwycił dziewczynkę i dwóch pozostałych przy życiu obcych, zapewne ten sam, który zabił Niebieskoczarnego, nie przeszedłby przez szparę w na wpół stopionym włazie. Sam ledwie się przez nią przecisnąłem. Czuję, że stopniowo nabieram ciężaru. Łapię się najbliższego kokonu i jego wspornika i wiszę, podczas gdy statek obraca się coraz szybciej. Na koniec ważę mniej niż przy zewnętrznej powłoce promu, jednak różnica jest na tyle mała, że chodzenie nie sprawia mi trudności. Wciąż jest chłodno, ale temperatura się nie obniża. Puszczam wspornik i hamak i oblizuję się na myśl o tym, co może być w workach. Nagle słyszę jakieś buczenie. To na wpół stopione drzwi otwierają się szerzej. Znacznie szerzej niż przedtem.
Już nie mam nadziei, że nie przeciśnie się tamtędy żaden potwór. Otworzyły się także drugie, nieuszkodzone drzwi, przy końcu bocznej ściany. Mogę iść dalej albo wracać. Niestety, droga jest otwarta nie tylko dla mnie. Podchodzę do worków wiszących na ścianie. Sprawdzam kilka z nich, ale są zupełnie puste: nie ma w nich ani bochenków, ani bukłaków z wodą, ani książek. Dopiero w kolejnym wyczuwam jakieś miękkie rzeczy. Zdejmuję worek ze ściany i wytrząsamjego zawartość na podłogę. Widzę ubrania: niebieskie, czerwone, o jaskrawych kolorach, jak te, które pamiętam z okresu snu. Są czyste, bez plam krwi. Przykładam kombinezony do swojego ciała, próbując dobrać rozmiar, wyszukuję sobie kurtkę. Te ubrania muszą pasować na mnie lepiej niż strój Niebieskoczarnego. Przebieram się i leżą idealnie, jakby zostały dla mnie skrojone. Wkładam ręce do kieszeni kombinezonu. W prawej znajduję coś płaskiego i cienkiego: prostokątną, plastikową kartę. Na jednej jej stronie starto niedokładnie coś, co mogło być napisem, pozostały resztki szarych znaków. Na drugiej widnieje czerwony pasek. Chowam kartę do kieszeni. Mojej kieszeni! W drugiej także coś jest, tak samo nieduży, płaski, elastyczny, prostokątny przedmiot. Okazuje się, że to folia odbijająca światło. Widzę odbicie swojej twarzy. Mój wygląd nie jest dla mnie zaskoczeniem. To znaczy w ogólnych zarysach. Mam nos, dwoje oczu i czarne kręcone włosy. Na moich policzkach widnieją czerwone plamy, w miejscach, które przylegały do zmrożonej podłogi, kiedy dziewczynka mnie uratowała, pomagając mi wydostać się z zamarzającego worka, w którym spałem. Wydaje mi się, że od tamtej chwili minęło parę miesięcy. Poza tym spostrzegam, że w poprzek mojego czoła, mniej więcej na linii włosów, biegnie szereg guzów. Dotykam ich — są prawdziwe i twarde, jakby pojawiły mi się pod skórą kostne wyrostki. Mój nos wygląda normalnie, skóra ma zwykły kolor, lecz na widok tych guzów aż przechodzi mnie dreszcz. Nie jest przyjemnie obudzić się z dziwnie, tylko na wpół funkcjonującą pamięcią. Ale obudzić się i wyglądać inaczej niż normalnie, to już przesada... Robię zabawną minę, wystawiam język i w końcu chowam lusterko do kieszeni. Obmacuję pozostałe worki. Jest ich razem czterdzieści trzy i większość okazuje się pusta. W kilku znajdują się ubrania, za duże na mnie albo za małe. W trzech są bukłaki z wodą i bochenki ciasta. Razem sześć bukłaków i sześć bochenków, po dwa na worek, jak racje żywnościowe. Woda nie jest świeża, ale da się ją pić. Opróżniam do połowy jeden z bukłaków, a potem siadam na macie, żeby zjeść jeden z bochenków. Zjadam cały w ciągu paru minut. Nie jest to luksus, a już z pewnością nie obiecywana w okresie snu radość — wciąż pamiętam tylko kolorowe przebłyski obrazów — lecz i tak wydaje mi się to lepsze od wszystkiego, czego do tej pory doświadczyłem. Nabieram siły. I ciekawości.
Czuję się prawie jak człowiek. Ruszam pomiędzy matami do następnych drzwi.
Nieoczekiwana przyjemność
Za drzwiami czeka dziewczynka. Pomieszczenie jest ciemne, mała stoi w półmroku. Robi dziwną minę, odwraca się i odchodzi. Szczypię się w rękę, by się upewnić, że nie śpię. Pomieszczenie jaśnieje i znowu widzę dziewczynkę, w jednej trzeciej długości sali. Jest ubrana w zielony kombinezon i patrzy na mnie charakterystycznym przeszywaj ącym spoj rzeniem szarych oczu. — Odejdź — rzuca. — Jesteś nieprzydatny. Zawsze umierasz. — Gdzie są pozostali? — To jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy. W moje pole widzenia wchodzą dwie inne osoby i stają za dziewczynką. Nie są to nasi poprzedni towarzysze, ale dorosła kobieta i dojrzewający chłopiec. Kobieta wygląda na wymizerowaną, chłopiec na kogoś, kto się często uśmiecha. Mogą być spokrewnieni, oboje mają kasztanowe włosy i ciemne oczy o identycznym kształcie. Ich skóra jest blada, nosy i palce — długie. A poza tym są podobni do mnie. Próbuję się uśmiechnąć, wykonać jakiś przyjazny gest. — Mam jedzenie i wodę — mówię, unosząc worek. Kobieta i chłopiec wpatrują się we mnie bez słowa. — Myślałem, że nie żyjesz -dodaję, zwracając się do dziewczynki. — Znowu się zaczyna — odpowiada w końcu z westchnieniem kobieta, spoglądając z rezygnacją. — Zginąłeś — informuje mnie chłopiec. — To nie on, idioto — poucza go kobieta. Dziewczynka staje plecami do mnie, powoli opuszcza ramiona. — Skąd przyszedłeś? — pyta chłopiec. Pokazuję za siebie. — Jest mnóstwo drzwi i otwierają się na różne sposoby — komentuje kobieta. — Czy coś wpuściło cię tutaj? — Mijałem właz, przy którym ze ściany odezwał się głos — wyjaśniam. — Spytał mnie, czy jestem wysłannikiem zespołu sterowania statkiem — A jesteś?
Lepiej być ostrożnym... — Nie pamiętam — odpowiadam. — To nauczyciel — oznajmia dziewczynka. — On też umrze. — Pokaż mu — wtrąca się znowu chłopiec. Zaczynam się zastanawiać, dlaczego ciągle się uśmiecha. — Jeszcze nie — sprzeciwia się kobieta. — Miło być przez chwilę niewinnym. — Coś cię porwało — mówię, ponownie kierując słowa do dziewczynki. — Może także naszych dwóch towarzyszy. W pobliżu rurowatego korytarza rozegrała się walka. Coś pozostawiło zadrapania. Coś przeniosło cię tutaj... Wydaje mi się, że żadne z nich nie ma pojęcia, o czym mówię. — Był taki obcy, z kostnym grzebieniem, i taki brązowy ze szkarłatnymi znamionami. Nazwałaś ich Zbieracz i Siedzimnich. I jeszcze niebieskoczarny, którego nazwałaś Pchaczem. Pchacz został zabity i wepchnięty do otworu. I chyba dzięki temu przeżyłem — Niezbyt inteligentne — komentuje chłopiec, parskając. — Wszędzie tu mnóstwo drzwi — powtarza kobieta. — Naprowadzanie chce, żebyśmy wszyscy zginęli, żebyśmy zostali sprzątnięci. Naprowadzanie? Dowiaduję się o czymś nowym... — Ale coś innego chce, żebyśmy żyli — kontynuuje kobieta. — Tyle wiem. Kłębi mi się w głowie mnóstwo bezużytecznych informacji. — Nie znasz mnie? — pytam cicho dziewczynkę. — Nie — rzuca, nie odwracając głowy. — Czy to ty wykonałaś rysunek na ścianie szybu? — pytam dalej, unosząc palec i szkicując w powietrzu. — Nie. — Pokaż mu! — krzyczy niecierpliwie chłopiec, jakby ta rozmowa już dawno go znudziła, a pokazanie mi czegoś miało być dla niego ekscytujące. Wcale mi się to nie podoba. — Co takiego? — dopytuję się jednak. — W tej części statku jest mnóstwo jedzenia i wody — oznajmia kobieta — więc nie będziesz dla nas obciążeniem. Ani specjalną pomocą, chyba że wiesz coś, czego jeszcze nam nie powiedziałeś. Gdzie masz książkę? Kręcę tylko głową.
— Miałem twoją książkę — informuję dziewczynkę — lecz ktoś mi ją zabrał, kiedy spałem. — Straciłeś moją książkę?! — upewnia się mała, odwracając się ze złością. — Tak. Coś srebrzystego... — Nie ma nic srebrzystego — przerywa mi chłopiec, przestając się uśmiechać. — Nie ma robotów ani metalowych ludzi. Tak powiedział nauczyciel. Ale już go nie ma, a ty nim nie jesteś. — Ile rys miała ta książka? — pyta dziewczynka. — Siedem pasków, każdy z nich był utworzony z siedmiu rys, razem czterdzieści dziewięć — odpowiadam. Nagle czuję się samotny. Wiem, że jeśli mnie nie zaakceptują, długo nie pożyję. — Była warta więcej niż wy wszyscy! — wykrzykuje dziewczynka. — Ale ją straciłeś. — Za dużo sypiamy i stanowi to dla nas problem — kwituje kobieta, po czym uśmiecha się na wpół przyjaźnie. Może nabiera do mnie sympatii, a przynajmniej cieszy się, że dołącza do nich kolejna osoba. — Są inne książki — odzywa się do małej chłopiec. — Pokaż mu. Kobieta kiwa na mnie dłonią i wchodzę do sali. Drzwi natychmiast się za mną zamykają. Pomieszczenie jest puste, nie ma tu żadnych mat, hamaków ani nawet worków, tylko jasność. Oświetlenie wydaje się tak równomierne, że trudno mi się zorientować w rozmiarach sali. — Najwyraźniej to miejsce myśli, że możesz się okazać przydatny — mówi kobieta. — Chodźmy. Niedaleko stąd jest inne, które i tak musisz prędzej czy później zobaczyć. — Nie spodoba ci się — dorzuca chłopiec, znowu się uśmiechając. Nie jest to miły uśmiech. Ani sympatyczny chłopiec. — Nic nie narysowałam — zapewnia jeszcze raz dziewczynka. — Dobrze. Nikt nie wyciąga do mnie ręki ani nie wita się w żaden inny sposób, nikt mi się nie przedstawia. Zabawne, że się temu dziwię, skoro do tej pory nie znam własnego imienia. Z pewnością jest to na tym promie powszechne. Może dziewczynka nazwie mnie jakoś, tak jak nazwała innych? Zaraz... wszyscy, którym nadała imiona, już nie żyją. — Czy pamiętasz okres snu? — pyta mnie kobieta, skręcając w lewo. Kroczę za nią wraz z innymi. — Tylko przebłyski — odpowiadam. — Czy wiesz, gdzie się znajdujemy?
— Na statku, gdzieś w kosmosie. — Wiesz to na pewno? — dopytuje się chłopak. — Byłem w pobliżu zewnętrznej powłoki promu. I widziałem gwiazdy. — Nigdy tam nie dotarliśmy — wyznaje kobieta. Moi nowi towarzysze nie wydają się ciekawi, jak wyglądają widziane przeze mnie gwiazdy. W ścianie przed nami pokazują się drzwi. Przechodzimy do następnego pomieszczenia... naprawdę niezwykłego. Widzę przed sobą dżunglę, w której rośliny wiszą w powietrzu. Wszędzie krzyżują się liny, tworząc trójwymiarową sieć. Przez dżunglę przechodzi most, podobny do tego w kopule — chodnik stanowi kratka, nad jedną z barierek wznosi się drabina. Most sięga pewnie przeciwległej strony pomieszczenia, lecz nie sięga tam mój wzrok, widok przesłaniają mi rośliny, które zwieszają się w dół, pną się, kwitną. Liście rosną tak gęsto, że trzeba się między nimi przeciskać, omal nie kręci mi się w głowie od zapachu i kolorów — zielone liście, niebieskie łodygi i pnie, czerwone kwiaty, różowe strąki... — Tylko czasem ich nie jedz — ostrzega mnie chłopiec. — Są niejadalne. — Spróbował dawno temu i się pochorował — komentuje kobieta. — Wydostał się z worka głupi jak my wszyscy. Dziewczynka odnajduje takich jak ty i zabiera ich gdzieś, ale nie chce nam powiedzieć dokąd. — Zgubiła się — wyjaśnia chłopiec. — Wcale się nie zgubiłam — zaprzecza stanowczo mała. — Tylko czekam.
Wiem już na pewno, że to nie ta sama dziewczynka co wcześniej. Ma takie same wymiary ciała, identyczną twarz, włosy, osobowość, a jednak to inna dziewczynka, poza tym mniej energiczna. Traci siły, jak pszczoła, która zbyt długo przebywa poza ulem. Nie wiem, skąd przychodzi mi do głowy takie porównanie, może dlatego, że otaczają nas kwiaty. Kobieta odpycha gałęzie i czerwone płatki odsuwają się na bok i w dół. Przed nami coś się porusza, zwisa z lin. Z tego, co widzę przez listowie, to pomarańczowo-niebieski potwór cztero-, pięciometrowej średnicy. Zdecydowanie wystarczających rozmiarów, żeby się przerazić. Przypominają mi się pająki i to, że jedzą muchy. — Nie przejmuj się nim — mówi kobieta. — Zawsze przebywa w tym miejscu i w ogóle nie zwraca na nas uwagi. Sprząta ogród. Dochodzimy do połowy mostu. Okazuje się, że przecina go tam drugi most, tworzą razem literę „X". Znowu skręcamy w lewo. — Są sale, które wytwarzają jedzenie — kontynuuje kobieta. — Dostarczają nam wodę i miejsce do życia oraz spania. Przebywamy tam przez większość czasu. Musisz jednak zobaczyć coś jeszcze. Pomarańczowo-niebieski stwór o kształcie lukrowanego pączka przechodzi niezdarnie nad mostem. Stworzenie ma mnóstwo cienkich nóg wyposażonych w malutkie, ostre haczyki, a także poruszające się szczypce. Przystaje i przygląda się nam skupiskiem nieregularnie rozmieszczonych niebieskich oczu przypominających oczy kociaka. Potwór nie może być pająkiem, naprawdę ma kształt pączka z dziurką, czyli torusa. Rusza dalej wzdłuż lin, huśta się na nich i zaczepia odnóżami o rośliny. Czuję w ustach słodki, jakby cierpki smak, trochę gorzki... to jest gorące... kawa. — Przywodzi ci na myśl kawę, prawda? — pyta kobieta. — Nie wiem, co to jest kawa. A ty wiesz? — Jeszcze nie. — W zasadzie się cieszę, że jestem z nimi i że mam towarzystwo. Ale równocześnie się boję. To, co zamierzają mi pokazać, chyba mi się nie spodoba. Kobieta wyraźnie pochmurnieje, za to chłopiec jest podekscytowany i spięty. — Dawno się obudziłeś? — pyta. — Parę dni temu. Niedawno. Docieramy do końca dżungli. W ścianie widnieją otwarte drzwi. — Te drzwi nigdy się nie zamykają — informuje chłopiec. — Dzięki temu do naszych sal dolatuje zapach ogrodu. — Słodki zapach — potwierdza kobieta — choć już pomału mam go dosyć. Chyba ruszę dalej. — Obejmuje ramieniem dziewczynkę, której się to wyraźnie nie podoba, jest jednak zbyt zmęczona, żeby odsunąć rękę swojej towarzyszki. — To ruszaj! — rzuca chłopiec. Chyba nie pierwszy raz przekomarzają się na ten temat. Kobieta przechodzi przez drzwi pierwsza i kiwa na mnie palcem.
Nauczyciel znowu się uczy
Idziemy krótkim korytarzem, który krzyżuje się z drugim. Chłopiec przystaje, rozpościera szeroko ramiona i oznajmia: — Oto prawdziwy dom. Miniaturowe lampki świecą słabo w porównaniu z tymi w ogrodzie, ale dostatecznie mocno, żebym wszystko widział. Dostrzegam długie szeregi drzwi, ciągnące się przez setki metrów, zarówno w lewo, jak w prawo ode mnie. Korytarz wygina się łukiem, o wiele bardziej niż przy zewnętrznej powłoce statku. Za otwartymi drzwiami znajdują się pokoje. Sufit czy też ściana w kierunku osi statku jest chyba przezroczysta, chociaż nie widzę przez nią nic szczególnego, ponieważ w górze panuje ciemność, jeśli nie liczyć kilku słabo widocznych światełek i jakichś nieokreślonych kształtów. Zastanawiam się, czy to w tych pokojach będą przebywać obudzeni koloniści i przygotowywać się do lądowania. Chłopiec rusza dalej pierwszy, dziewczynka trzyma się kilka kroków za nim. Kobieta idzie tuż obok mnie, za blisko jak na mój gust. Przechodzimy może ze czterdzieści metrów, mijając po sześć pokojów z każdej strony, i nagle wieje chłodem. Znowu panuje mróz. Wydaje mi się jednak, że w tym miejscu zawsze jest zimno. Jedne drzwi są większe od pozostałych, okazuje się, że to wylot kolejnego długiego korytarza, którego koniec jest niebieski. Kobieta przystaje, prostuje rękę, kiwa dłonią i kolejny raz skręca w lewo. W ten sposób przemieszcza się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Zaraz, czy nie przynosi to szczęścia? Nie pamiętam. — Czy macie mapę? — pytam. — Niepotrzebna nam mapa. Spędzamy tu większość czasu — odpowiada chłopiec. — Skąd się biorą wszystkie te potwory? — chcę się dowiedzieć. — Ten w ogrodzie, taki z zębatym pyskiem, sprzątacze? — Wiem tylko tyle, że niektóre z nich to czynniki — oznajmia kobieta. — Ona uważa, że powinna to pamiętać, ale nie może sobie przypomnieć — komentuje chłopak. — Wyrzucić tego z siebie. — To powiedziawszy, wkłada palec do ust i udaje, że wymiotuje, a potem puka się mokrym palcem w czoło i robi nieprzyjemną minę. — Ma z tym problem. — Powinno być inaczej — stwierdzam.
— Ja nie pamiętam nic z okresu snu — wyznaje chłopak. — I chyba mi z tym lepiej. Mówisz, że to statek kosmiczny. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że to coś takiego. Ten labirynt ciągnie się w nieskończoność i tkwią w nim ludzie, jakby uwięzieni. To wszystko. Prowadzą mnie znowu w lewo, do szerokiego korytarza przechodzącego w rurę. Idziemy teraz przez wnętrze długiego cylindra zastawionego szeregami szklanych prostopadłościanów. W tej okolicy zimne powietrze staje się jakieś inne. Nie bez przyczyny, bo i światło przybiera stopniowo głęboko... szafirowy odcień, jak wnętrze lodowca. Nie wiem, co to jest lodowiec, pamiętam tylko, że lodowce istnieją tam, skąd pochodzimy. Masy lodu płynące powoli jak rzeki. Widzę oczami wyobraźni ścianę niebieskiego lodu i białego śniegu, i chyba postać wspinającego się człowieka. Jest to jednak na tyle zagadkowy, niejasny dla mnie obraz, że uznaję, iż nie powinienem się nim dzielić z pozostałymi. Lodowiec... Skojarzenia, jakie podsuwa mi to słowo, wydają się na tyle fascynujące, że gdybym był sam, przystanąłbym, zamknął oczy i zachwycał się wyobrażanym widokiem śniegu, lodu, wspomnieniami ze ślizgania się na długich deskach, obrazami czapek z polaru i kostek podskakujących w szklankach słodkiej herbaty i oranżady. Tak wyglądają rzeczy związane z lodem w innym życiu, nie są podobne do ponurego zimna na promie. — Nie podglądaj, aż powie ci, żebyś popatrzył — nakazuje chłopiec. I tak patrzę, nie mogę się powstrzymać. Przezroczyste skrzynie pokrywa szron. Marzną mi stopy. Dziewczynka została gdzieś w tyle, znikła nam z oczu. Chcę coś powiedzieć, ale chłopak popycha mnie, żebym szedł dalej. Kobieta prowadzi. — To wygląda jak chłodnia z mięsem — stwierdzam. Przypominają mi się smaki steku, jagnięciny i wieprzowiny, wszystkich mięs, które trzyma się w zimnie, żeby się nie zepsuły. Nikt już jednak nie jada mięsa. Jest coś jeszcze... znowu to słowo... ryby! Mrożone ryby leżące w stosach jak sągi drewna — cokolwiek to znaczy. — Wszyscy staniemy się mięsem — mówi kobieta zadowolona z mojego wyrazu twarzy, z tego, że znowu myślimy o tym samym. — To nie jest dla nas odpowiednie miejsce — stwierdzam. Przezroczyste pojemniki otaczają naszą grupkę ze wszystkich stron, znajdują się także nad nami oraz w dole. — Nie, dopóki żyjemy — zgadza się chłopiec. — Dobrze. Przyjrzyj się z bliska temu pojemnikowi — poleca moja przewodniczka. Nachyla się i ściera trochę szronu. Widzę, że skrzynia jest wypełniona takimi samymi kokonami do spania, jakie oglądałem wcześniej. Kokony są rozwinięte, każdy pojemnik mieści trzy albo cztery. Leżą w nich ciała. Niektóre poważnie uszkodzone: widać otwarte rany, korpusy bez kończyn, szyje bez głów. Ich bladość przywodzi mi na myśl siny jęzor lodowca. — Czy oni wszyscy nie żyją? — upewniam się. — Przypatrz się z bliska! — Chłopak łapie mnie za szyję i popycha ku skrzyni. Próbuję się opierać,
mam ochotę uderzyć chłopca, zbić go, lecz tego nie robię. Prawie dotykam skrzyni nosem. Jest okropnie zimna. Domyślam się, że skóra przymarzłaby mi do niej, tak jak działo się w pierwszej komorze... W odległości kilku centymetrów ode mnie, za przezroczystą ścianką, znajduje się głowa mężczyzny. Wyraz jego twarzy jest surowy, oczy — nieme, usta — otwarte i zamarznięte. Poniżej pasa kokon jest pusty, brakuje dolnej połowy ciała. Mija chwila, zanim orientuję się, na co patrzę. Na kogo. Te same rysy, chyba taki sam kolor włosów. Pochylam się i zaczynam zeskrobywać lód ze skrzyni, ryzykując odmrożenie. Dostrzegam ciało zawieszone poniżej i kolejną twarz, widzę ją z profilu. Unoszę rękę i w przerażeniu wycieram kolejny fragment przezroczystej powierzchni. Ciało nade mną nie ma głowy, a głowa tego zawieszonego jeszcze wyżej jest odwrócona do mnie tyłem. Odpycham chłopca, rzucając się ku przeciwległej ścianie. Na zmianę unoszę głowę i kucam, oglądając kolejne stosy ciał, zawieszonych nade mną, pode mną, otaczających mnie ze wszystkich stron. Przebiegam do następnego rzędu skrzyń... Dłoń boli mnie już z zimna, więc zdrapuję szron drugą ręką. Wszędzie widzę to samo, także w kolejnym rzędzie. Dziesiątki pojemników, setki zamrożonych ciał, wszystko to ciągnie się w dal, w szafirowej poświacie. Przyglądam się uważnie zawartości chyba ponad dwudziestu skrzyń po obu stronach korytarza. Każda twarz wygląda tak samo jak moja. — Rozumiesz? — pyta chłopiec, drżąc z podekscytowania. Kobieta założyła ręce i obgryza paznokcie. Wypluwa kawałek. Nowe wspomnienia i nowe słowa nic dla mnie nie znaczą. Nie chcę myśleć ani rozumieć. Wolę mieć pusty umysł. — Nie powinniśmy tu przebywać, kiedy powróci grawitacja — oznajmia kobieta. — Byłoby trudno ujść stąd cało i zdrowo. Łapie mnie delikatnie za rękę i prowadzi długim korytarzem, aż wreszcie skręcamy w prawo, wychodząc z obszaru zalanego sinym światłem. Podążamy teraz w stronę cieplejszych pomieszczeń, gdzie mogą przebywać żywi ludzie, gdzie dostają jedzenie i są mile widziani. Moi towarzysze przepychają mnie przez otwór drzwi do sali, w której powietrze jest ciepłe i słodkie. Potykam się, owiany wonią ukwieconej dżungli. Opadam na kolana, a potem przewracam się na matę. Kobieta i chłopiec tylko stoją i patrzą. Płaczę, płaczę jak dziecko. Chłopiec obserwuje to z nieskrywaną satysfakcją, twarz kobiety zdradza głębsze emocje. — Nie jest tak źle — próbuje mnie pocieszyć. — Zawsze wracasz. Znaczy to, że już byłem w tym miej scu. Nie mogę zaprzeczyć temu, co przed chwilą oglądałem. Byłem tu setki, może nawet tysiące razy, próbując zrobić to, co do mnie należy. I za każdym razem mi się nie udawało. Za każdym razem umierałem.
CZĘŚĆ DRUGA — DIABEŁ
— Widziałeś dziewczynkę, która wyglądała tak jak ja? — pyta mała. Popadłem w odrętwienie, gorąco mi. Przytomnieję i przewracam się na drugi bok. Mam gorączkę. Ktoś wsunął mnie do kokonu. Spałem głębokim snem, czuję to w mięśniach. Przespałem okres nieważkości, teraz znowu panuje grawitacja. Z jękiem wysuwam się na matę, dysząc, cały spocony. Okropnie bolą mnie dłonie. Odmroziłemje sobie. Mała podaje mi bukłak z wodą. Siadam i piję. — Widziałeś dziewczynkę, która wyglądała jak ja? — powtarza pytanie z nadzieją w głosie. — Tak, wyglądała tak samo — potwierdzam i wypijam kilka kolejnych łyków. Ściany zaczynają świecić jaśniej. — Miała książkę? — Tak. — Czytałeś ją? — Nie miałem czasu. Myślałem, że oddam ją dziewczynce, kiedy znowu się spotkamy. Przez pewien czas trzymałem także dla niej jej porcję jedzenia i wody, ale... Mała kiwa głową. — Dokąd szła? — Chciała iść w stronę dziobu promu. Otwartym okrągłym otworem łączącym dwie sale sypialne wchodzi znana mi kobieta. Znów obgryza paznokcie. Musi chyba obgryzać kolejno paznokcie wszystkich dziesięciu palców, pozwalając sobie na skrócenie tylko jednego paznokcia naraz. — Teraz już naprawdę wróciłeś — odzywa się na powitanie. Nie wiem, jak na to odpowiedzieć. — Co wiesz? — indaguje mnie dziewczynka. — Czego się dowiedziałeś tam, gdzie byłeś?
Niegłupie pytanie, ciekawe, dlaczego mała zadaje je dopiero w tej chwili? Może sądzi, że wszedłem w posiadanie jakichś ważnych informacji i że właśnie teraz jestem zdolny do rozsądnego opowiadania? Tak czy owak, nie wiem wiele. — Ile wersji mnie już spotkaliście? — pytam — Dziesięć — odpowiada kobieta. — Wszyscy poszli dalej w stronę dziobu. Ciała niektórych przyniosły z powrotem sprzątacze, powkładały je do zamrażarek. A dziewczynka przyszła tu sama. Mówiła, że są inne dziewczynki, które wyglądają identycznie jak ona, ale nic więcej nie chce mi powiedzieć. Może ty zdołasz ją przekonać, żeby się bardziej otworzyła. — Kobieta wymienia spojrzenia z małą, lecz ta patrzy nieustępliwym wzrokiem Ma iście stalową wolę. — Opowiedz nam swoją historię — zachęca mnie znowu dziewczynka. Mówię im wszystko, co wiem. Po kilku minutach dołącza do nas chłopiec. Słucha z na wpół lekceważącym wyrazem twarzy. — Jesteśmy na statku kosmicznym — oznajmiam — W zawieszonym w przestrzeni międzygwiazdowej promie. Moim zdaniem mieliśmy w tej chwili spać i obudzić się, kiedy prom dotrze w sąsiedztwo naszej nowej planety. Pamiętam to z okresu snu. Mała dziewczynka, która wyglądała tak samo jak ty, wyciągnęła mnie z pomieszczenia, gdzie było pełno nowych ludzi. Powiedziała, że musimy gonić ciepło, bo inaczej umrzemy. Zamykały się za nami kolejne drzwi... Kontynuuję opowieść. Kobiecie i dziewczynce najciekawsze wydaje się chyba to, że statek ma trzy części, że składa się z trzech osobnych promów i że są one fizycznie połączone z gigantyczną bryłą brudnego lodu. Dodaję jeszcze jedną myśl, że być może lód stanowi paliwo dla silników statku i masę odrzutową. Wspominam ponownie o głosie, który odezwał się do mnie ze ściany. O tym, że prom na przemian obraca się wokół własnej osi i zwalnia obroty do zera — do tego dziewczynka i kobieta doszły same. Chłopiec znowu nie chce słuchać o srebrzystej postaci. Większa część mojej opowieści raczej nie wzbudza w nim zainteresowania, ale relacja o owej postaci mocno go drażni. Moi rozmówcy nie wiedzą wiele na temat tego, że w pobliżu zewnętrznej powłoki promu robi się na przemian ciepło i zimno. W tej części statku znajdują się pomieszczenia, w których albo zawsze jest ciepło, albo stale panuje mróz. — Powiedz nam jeszcze raz o tym głosie — prosi kobieta. — Głos spytał mnie, czy jestem wysłannikiem zespołu sterowania statkiem I powiedział, że mnie wytworzył. Tego nie zrozumiałem. — Wcale nie spałeś i nie zostałeś obudzony. Zostałeś wyhodowany — wyjaśnia mała. — A tamta dziewczynka wyciągnęła cię z worka i uratowała, bo uważała, że jesteś ważny. Ciągle starasz się iść w stronę dziobu.
Rozważam wnikliwie jej słowa, choć serce tłucze mi się w piersi i mam ochotę opaść na matę i krzyczeć. Wkładam rękę do kieszeni kombinezonu i wyciągam plastikową kartę z paskiem z jednej i śladami znaków z drugiej strony. — Co to jest? — pytam. — To służy do pamiętania różnych rzeczy — odpowiada dziewczynka. — Zbiera się to i robi z tego książki. — Sięga do własnej kieszeni, dotyka w niej czegoś i smutnieje. — Czy zawsze wam mówię, co wiem, i dopiero potem ruszam w stronę dziobu? — dopytuję się. Kobieta opiera dłoń na ramieniu małej, lecz ta wyszarpuje się energicznie. — Daj mu ją — nakazuje kobieta. — Zgodnie z tutejszymi prawami należy do niego. — On nie przyniósł mi mojej — zauważa dziewczynka. — Stracił ją. Może następny na nią trafi. Wpatruję się w plastikową kartę. — Ja nie mam i nigdy nie miałam swojej — wyznaje kobieta, odwracając się. — Nie znaczy to jednak, że on nie powinien mieć własnej. — Daj mu ją — wtrąca chłopiec. — Przyjdą następni. — Ale ja tak długo czekam... Muszę odnaleźć swoją matkę — nie daje za wygraną mała. — Potrzebuję matki! — krzyczy łamiącym się głosem. Spoglądam po twarzach trojga rozmówców. — Tutaj jest całkiem wygodnie — argumentuje chłopiec. — Kiedy nadchodzą sprzątacze, zamykam drzwi. Ukrywamy się. Mówię pokojom, żeby produkowały jedzenie. Pokoje mnie słuchają. Oddaj mu jego książkę, i już. Chłopiec najwyraźniej chce rządzić. Być może jego słowa mają brzmieć jak szantaż. Dziewczynka spogląda z uporem, lecz po chwili na jej twarzy maluje się już tylko zmęczenie. Wyciąga z kieszeni prostokątny przedmiot w czarnej okładce. — Nie ma tu nic o matce. Większa część to jakieś głupoty. Podnoszę rękę i wyjmuję książkę z drżącej dłoni małej. — Dziękuję ci — mówię. Dziewczynka wyciąga coś jeszcze: krótki, cienki patyk o czarnym, zaostrzonym końcu. Musi to być rodzaj ołówka. — Możesz się tym posługiwać, jeżeli będziesz chciał. Odbieram ołówek. Pocą mi się dłonie, nie mogę skupić spojrzenia. Rodzimy się, nic nie wiedząc, i umieramy jako ignoranci. Może jednak czasami dowiadujemy się czegoś ważnego i przekazujemy to innym, zanim umrzemy. Albo zapisujemy w małej książeczce.
— Korytarze biegnące w stronę dziobu statku są pełne zamrażarek — informuje chłopiec. — Tak daleko, jak tylko byłem... a nie chodziłem specjalnie daleko... zamrażarki są wypełnione ciałami. Muszą ich być tysiące. — Czekają na ponowne narodziny — dodaje dziewczynka. — Matka uczyni ich wszystkich lepszymi. Myślę, że zmienią się w dziewczynki takie jak ja. Chłopiec tylko się krzywi. — Chodźmy po jedzenie — rzuca.
Człowiek księgi
W pokoju, który stanowi rezydencję chłopca, znajdują się taka sama jak inne mata i towarzyszący jej kokon, a także dziwne siedzisko — kłębowisko drążków i sprężyn, być może sprzęt do ćwiczeń fizycznych. Ze ścian i sufitu zwisają długie liny, można się dzięki nim wygodnie przemieszczać w stanie nieważkości. Co najważniejsze, w środku pomieszczenia wystaje z podłogi gruba, obło zakończona rura z prostokątnym otworem u góry. Pojawiają się w niej bochenki ciasta, a kiedy wkłada się do środka bukłak, wysuwa się rurka, która napełnia go wodą. Jeśli statek uznaje człowieka za swojego, dostarcza mu wszystkiego, czego rzeczywiście potrzebuje. I niczego więcej, jak chomikowi. Jemy, a potem zapada milczenie. Mam wrażenie, że pozostali chcą, bym poszedł do innego pokoju — wychodząc na korytarz, widzi się otwarte drzwi kilku innych pomieszczeń — i w samotności przeczytał moją książkę. To ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę. Najwyraźniej taki jest jednak rytuał. To już się wydarzało. A może stanowię tutaj jedyne źródło rozrywki? Ta myśl omal nie przyprawia mnie o mdłości. Wychodzę, pozostawiając tych troje razem z ich wyobraźnią. Rozmyślam i czuję tak intensywnie, że zaskakuje mnie, kiedy prom zaczyna znowu zwalniać obroty. Muszę się przeciwstawiać sile bezwładności, żeby dojść do mojego nowego, mniejszego pokoju, zanim mój ciężar spadnie do zera. Docieram do pomieszczenia i zaczynam się unosić w powietrzu, odbijając się powolutku to od ściany, to znów od sufitu, to od podłogi. Nie łapię lin, tylko udaję, że leżę sobie na plecach. I że się relaksuję. Nie mogę się zebrać na odwagę, żeby otworzyć tę cholerną książkę. Jestem, kim jestem. A wszyscy inni... Cóż, są wszelkie powody, by odmawiać im prawa do istnienia, ponieważ to przez nich mam problem z własną tożsamością.
To, co znajduje się w mojej pamięci i czeka, aż zdołam do niej głębiej sięgnąć, może być jedynie powtórzeniem tego, co już zostało zapisane w książce. Być może ktoś zbadał całą moją wiedzę, dokonał wszystkich moich możliwych wyborów, całkowicie pozbawił mnie niewykorzystanych dotąd sposobów działania. Niewykluczone, że ktoś wyczerpująco przeżył całe moje życie. Przyglądam się z bliska książeczce. Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że to moja książka. Pasuje do tego, co wciąż mogę znaleźć w swojej głowie. Ale nie zamierzam w to uwierzyć, jeszcze nie. Jestem, kim jestem, i w całym wszechświecie nie ma nikogo takiego jak ja, prawda? To fakt, który pozostanie faktem. Do czasu, aż otworzę książkę. Obracam ją w dłoniach, pozwalając, by upływały kolejne minuty. Książka ma plastikowe kartki. Są cieńsze niż ta, którą noszę w kieszeni. Kartki i czarną okładkę łączy gruba, krucha warstwa kleju. Okładka jest postrzępiona i poplamiona, być może krwią, wygląda, jakby została wyrwana czy wyłamana z większego arkusza, z czegoś znalezionego w śmietniku. Krawędzie stron także są poznaczone ciemnymi smugami. Jeśli nie otworzę tej książki, może się to równać samobójstwu. Ileż razy miałem dostęp do takiej książki i jej nie otworzyłem, co poskutkowało serią błędów? Popełniałem je, nie mogąc korzystać z wcześniejszych doświadczeń. Ale wiem, że żyję od lat, od dziesiątek lat, że nie zostałem po prostu wstrzyknięty do jednego z worków i wytrząśnięry z niego, zaczynając istnieć kilkadziesiąt cykli grawitacyjnych temu. To niezbędne dla mojego zdrowia psychicznego przekonanie. To przekonanie mnie zabije. Teraz nadszedł oczywiście czas na przeklinanie mojego stwórcy, kimkolwiek jest — promu, jego załogi czy Boga... Po raz pierwszy przychodzi mi na myśl to ostatnie imię, ta koncepcja. Powinna otworzyć w moich myślach wiele drzwi... lecz nic takiego nie czuję. Słowo „Bóg" jest dla mnie zastanawiająco puste. Już bardziej kojarzę, co może znaczyć „zespół sterowania statkiem" lub nawet „naprowadzanie". Dochodzę do wniosku, że w krótkim okresie mojego istnienia jeszcze nie czułem się równie żałośnie, mimo całego przeżytego fizycznego bólu i ślepego strachu, który towarzyszy mi od przyjścia na świat. Ostatecznie przekonuje mnie świeży strach. Ból już zapomniałem, ale strach narasta i pozostawia ślady, tropy, koleiny, którymi mogę podążać. Nie czuję ich ani w umyśle, ani w ciele. Wszystkie moje lęki są nowe i krótkotrwałe. Nie mam ich dość, by pomogły mi przeżyć. Nie mam dostatecznego doświadczenia. Zachowałbym się jak idiota, gdybym nie przeczytał tej książki. Chwytam za okładkę, zamierzając przerzucić kilka stron, i słyszę cichy trzask pękającego kleju. Unoszę książkę i przyglądam się jej grzbietowi, mimo wszystko nie chcę niczego uszkodzić. Na powierzchni kleju widnieją małe bąble, być może ich źródłem jest coś organicznego. Może zakrzepła krew czynników? Być może plamy na okładce nie są ludzką krwią, lecz czymś innym. Ponownie otwieram książkę, skupiam na niej spojrzenie, mrużę oczy. Zagubię siebie w jej treści, w dosłownym sensie.
Pierwsza strona zaczyna się grubą czarną kreską.
Żyję od stu cykli naprzemiennego obracania się i nieobracania się promu. Zabawne, wszyscy ludzie, których spotkałem, używają tych słów, należą one do gwary osób, którym udało się tu przetrwać. Jesteś nauczycielem. Wiesz, co to gwara. Książka, którą mi dano, pochodząca od mojego poprzedniego wcielenia, zawierała w sobie to słowo, lecz niewiele więcej. Książki się gubią, bywają tracone. Rozerwałem tamtą książkę i skompilowałem nową, dodając fragmenty z innych, a także czyste kartki, na których będę mógł odnotować to, co wydarzy się dalej. Jeszcze inne kartki pochodzą z dawniejszego czasu. Oznaczam je wyraźnie. Powodzenia. PS Jeśli jesteś mną, zorientujesz się, jak odczytać resztę. Jeżeli nie jesteś mną... Cóż, lubimy handlować informacjami, ale niekoniecznie oddawać je za darmo. Chyba ktoś naprawdę mnie nienawidzi. Ciebie nienawidzi.
Reszta książki wygląda z pozoru jak kompletny bełkot — przypadkowo zestawione litery, to wypisane powoli i starannie, to nagryzmolone w wielkim pośpiechu, lecz nieodmiennie są to nic nieznaczące ciągi liter. Zamykam książkę i ściskam ją mocno. Nie jestem nawet pewien, co znaczy słowo „gwara", czy to może inne określenie hałasu? Albo sposobu mówienia? Chyba to drugie. A może nie jestem mną czy też nim. Może coś uległo zatraceniu. Z pewnością nie mam dostępu do wszystkich moich wspomnień, nawet do całej mojej wiedzy. Oczywiście tak naprawdę nie mam żadnych wspomnień... jeśli zostałem stworzony niemalże przed chwilą. Wyciągnięty z worka. W takim razie wszystko, co pamiętam z okresu, zanim mnie ukształtowano, zostało mi tylko wdrukowane. I stało się moim instynktem.
Tutaj czas szybko się kończy
Po pewnym czasie przestaję się poruszać, zawisam w powietrzu w odległości solidnego kopniaka od sufitu. Lepiej trzymać się blisko tej czy innej powierzchni, w razie gdyby zjawiło się coś, co chciałoby mnie sprzątnąć i włożyć do zamrażarki. Zapadam w drzemkę. Sto cykli — tak jest napisane na pierwszej stronie. To znaczy, że jeszcze jestem dzieckiem. Dzieci bawią się w gry słowne. Światło słońca pada na kołdrę, notatnik i grę. Najpierw spostrzegam rząd białych sztachet tworzących płot. Należy pozamieniać sztachety, tak tworzy się szyfr. Szyfr
płotowy. W ten sam sposób przestawia się litery w wyrazach. Żeby kod był trudniejszy, przed zamianą liter dodatkowo przenoszę na koniec początkowe spółgłoski i dopisuję wyrazom litery jak w innej grze językowej, która nazywa się świńska łacina. A potem pokazuję wynikowy tekst dzieciom, moim uczniom w szkole, żeby sprawdzić, czy będą go potrafiły przeczytać. (Omal nie czuję zapachu sali lekcyjnej — kredy, wiórków z temperowanych ołówków, gorącego i wilgotnego ciepła ze starych kaloryferów, skarpetek po lekcji wychowania fizycznego, kanapek z szynką w papierowych torebkach...). Niektóre dzieci umieją odczytać zaszyfrowany tekst. Stają się moimi przyjaciółmi. Większość nie potrafi sobie z nim poradzić. Nazywamy ich... Przegranymi. I o to chodzi. Nie jestem przegranym. Umiem grać w tę grę. Budzę się z drzemki i otwieram książkę. Moją książkę. Po chwili już całkiem szybko czytam. Nabrawszy wprawy, umiałbym chyba nawet pisać tym szyfrem. Jestem dobry w takich rzeczach.
STRONA2 Posuwam się ku dziobowi statku. Goją się moje odmrożenia. Dziewczynka nie żyje. Zabił ją zębaty robak. Rozszarpał jej ciało na kawałki. Zastanawiam się, czy także mała dziewczynka zawsze ginie. Część tego, co się tu spotyka, to żywe stworzenia, lecz zachowują się jak maszyny. Nie są to żadne roboty — chociaż wydawało mi się, że przez moment widziałem srebrzystą kobietę czy też jakiegoś rodzaju smukłą postać. Opiszę teraz stwory, które tu żyją i mogą być niebezpieczne. CZYNNIKI: Najważniejsze z nich to sprzątacze. Sprzątacze starają się, żeby wszędzie było czysto. Mają po trzy głowy/pyski i po sześć nóg. Większość gatunków czynników świetnie sobie radzi w stanie nieważkości. A także w warunkach grawitacji. Zabierają nas, kiedy giniemy, a czasami nawet zanim zginiemy, jeśli nie możemy uniknąć spotkania z nimi. Inne czynniki: naprawiacze i przetwarzacze. W przypadku uszkodzenia statku sprzątacze i szperacze wzywają naprawiacze. Skupiają się one przede wszystkim na swojej pracy, ale mogą być niebezpieczne, kiedy stanie się im na drodze do czegoś, co wymaga naprawienia. Przetwarzacze wyglądają przerażająco i potrafią być bardzo groźne, z zasady jednak pozostają w pobliżu skupisk śmieci. Zębaty węgorz to jeden z przetwarzaczy. Zamienia martwą materię organiczną w breję o prostszym składzie. Coś okropnego... Słyszałem, że naprawiaczy i przetwarzaczy jest coraz mniej. Widziałem tylko dwa. Szperacze: są mniejsze i smuklejsze. Obecnie także rzadko spotykane. Ogrodnicy: to jedyne czynniki o żywych kolorach. Pozostałe czynniki są ciemnobrunatne, ciemnoszare bądź czarne. Czynniki wyczuwają ciepło i z zasady przestają być aktywne w okresach ochłodzenia. Są także zabójcy. Tak je nazywam. Kościogłowi nazywają je „Xhh-Shaitan". Trudno mi to wymówić,
nawet jeśli zatykam sobie nos. Zdaje się, że znaczy to dosłownie „Zadawacz bólu". Zabójcy. Niewielu z nas widziało zabójcę i przeżyło. Nikt, kogo spotkałem, nie umiał mi jasno opisać tego stworzenia. Zabójcy uśmiercają inne stworzenia i porzucają ciała. Niekiedy także porywają ludzi i zabierają ich gdzieś, lecz nie wiadomo dokąd. Prom współpracuje z zabójcami. Mogą się szybko dostać w dowolne miejsce. Złości mnie to, jak gdyby pokład spiskował przeciwko nam. (Pomyśl o tym i spróbuj sobie przypomnieć gry karciane, bo ich zasady są tutaj źródłem doskonałych metafor). Czasami jednak prom nam pomaga. Nie rozumiem, skąd się bierze ta sprzeczność. A teraz, dlaczego pokład się wyziębia. Są trzy promy, trzy części statku. Na podstawie wspomnień z okresu snu myślę, że owe części mają się w założeniu w pewnym momencie połączyć i stworzyć pojedynczą całość. Nie jest to jednak jeszcze jasne. Niebieskoczarni twierdzą, że pokład się wyziębia, ponieważ coś chce, byśmy wszyscy zginęli. Dziewczynka powiedziała, że chodzi o oszczędzanie energii, a wydawało się, że mała wie bardzo wiele — jednak przy tym ogromnie pragnęła matki i szybko traciła własną energię, gasła w oczach. Zabójcy, zimno i popełnianie przez nas błędów doprowadzi do tego, że w końcu wszyscy zejdziemy ze sceny. Oczywiście jest mnóstwo wersji mnie i wszystkie martwe. Oznacza to, że istnieje szablon. Być może całe mnóstwo szablonów. Z jakiegoś powodu nie daje mi w tej chwili spokoju słowo „klad". Nie wiem, co oznacza. W każdym razie prom jest uszkodzony. Statek jest chory. Coś się zepsuło czy poszło źle, a może coś rozmyślnie zmieniło reguły gry. Dlatego właśnie kieruję się w stronę dziobu, żeby poszukać odpowiedzi na te pytania. Odpoczywałem jakiś czas w towarzystwie próżniaków. Próżniacy mają wygodne miejsce do życia i pozostają w jego obrębie. Szczególnie przytulne gniazdko urządził sobie chłopiec. Pokój, w którym zamieszkał, słucha jego poleceń, ale nie współpracuje z nikim innym. Zastanawiam się dlaczego. Kobieta czuje się zniechęcona, ponieważ musi polegać na chłopcu, a on potrafi być denerwujący. Nie zamierzają ze mną iść ani pomóc mi znaleźć odpowiedzi na pytania. Jeśli dadzą ci tę książkę, to znaczy, że wiesz o zamrażarkach i ciałach. Wiesz, że nie żyję. Weź głęboki oddech. Kiedy pójdziesz dalej w stronę dziobu — a pójdziesz — będzie gorzej. Coś nie chce, żebyśmy się posuwali w stronę dziobu. Tym czymś może być naprowadzanie. Nie mam pojęcia, co czy też kto to jest. Byłem bliżej dziobu oraz osi statku. Oto schemat. Poniżej widnieje rysunek ukazujący końcówkę wrzeciona. Literą „X" zaznaczono na nim miejsce rozpoczęcia mojej (czy też jego) wędrówki. Przerywana linia, zygzakująca raczej w tajemniczy sposób, wyznacza trasę w kierunku środka wrzeciona. Potem biegnie dalej, w stronę dziobu —
niedaleko, półtorej kreseczki. Minąłem trzy skupiska leśne i kilka śmietników. Przetwarzacze poddawały recyklingowi zniszczone elementy — także czynniki. Ostatnio zostało uszkodzonych mnóstwo czynników. Czy wewnątrz promu toczą się wojny? Wydaje mi się, że znalazłem Relację przerywa brutalna ciemna kreska.
Statek jest bardzo mocno uszkodzony. Napotkałem membranę, która oddziela większą część sekcji dziobowej od, jak przypuszczam, próżni. Ciśnienie, jakie panuje w sąsiedztwie ocalałych przegród i podpór, wybrzusza membranę na zewnątrz. Membrana jest, jak mi się wydaje, przezroczysta, ale nie mogę wyodrębnić za nią nic poza niewyraźnym, szarym kształtem. Być może jest nim lodowa bryła, nasza wielka mała kometa. Kometa z wyżłobionym wężem. Wężowa kometa. Biorąc pod uwagę to, w jakiej odległości od osi statku znajduję się w tej chwili, szacuję, że brakuje bardzo dużej części promu, od strony lodowej bryły. Czynniki wciąż porządkują to miejsce. Nie jest tu bezpiecznie, ponieważ mogą uznać mnie za odpadek i zanieść do śmietnika. Niektóre komory są tak bardzo zniszczone, że nie potrafię sobie wyobrazić, by mogły kiedykolwiek zostać naprawione. Mimo to czynniki przez cały czas pracują, poruszając się niespiesznie, kładąc na nowo uszkodzone powierzchnie, centymetr po centymetrze. Robią to tylko w okresach, kiedy panuje stan nieważkości. Opisałbym wygląd tych komór, jednak dla ciebie Kolejna gruba kreska.
Muszę się streszczać. Chyba wiem co nieco o naprowadzaniu. Dawno temu ożywiono zespół roboczy. Wszystko to jest niejasne, ponieważ opieram swoje przypuszczenia na fragmentarycznych koncepcjach pochodzących z okresu snu. Myślę, że statek (z całą pewnością znajdujemy się na statku w przestrzeni kosmicznej, pomiędzy gwiazdami — fizycznie, w realnym sensie, to nie jest żadna makieta) doleciał do miejsca, w którym należało dokonać wyboru pomiędzy dwoma czy większą liczbą celów podróży, dwiema planetami czy też gwiazdami, którym towarzyszą planety. Stworzono drużynę, której zadaniem było podjęcie owej decyzji. Nie sądzę, żeby jej członkowie kiedykolwiek żyli wewnątrz promów. Prawdopodobnie zostali stworzeni na stacji, na powierzchni lodowej komety. Daleko od promów, choć w równej od nich odległości.
Większą część strony zajmuje coś absolutnie fascynującego — naszkicowany naprędce schemat części statku. Wygląda następująco:
Przypuszczam, że gdyby ktoś narysował mapę niemowlęciu, musiałoby ono rosnąć i rozwijać się przez całe lata, zanim cokolwiek by z niej zrozumiało. Nie jesteśmy jednak niemowlętami w sensie dosłownym. Schemat mówi mi bardzo wiele. Stanowi graficzne potwierdzenie tego, co widziałem z kopuły obserwacyjnej oraz we śnie. Rysunek nie zachowuje proporcji, kometa/lodowa bryła powinna być znacznie większa, a wrzecionowate kadłuby bardziej wydłużone i mniejsze w stosunku do niej, lecz ogólnie rzecz biorąc, schemat oddaje rzeczywistość. A zatem tak wygląda statek. Trzy promy o wrzecionowatych kadłubach, jedna wielka, podłużna lodowa bryła i jeszcze coś, co, jak rozumiem, musi znajdować się na samym przodzie komety, pomiędzy wrzecionami... znacznie poniżej. Układa się to w sensowną całość. I przywołuje wspomnienia z okresu snu, z powodu których zaczynam drżeć i przestaję dopiero wtedy, kiedy nabieram obaw, że nie zdołam przestać. Nie tak powinno być. Statek nie tylko jest uszkodzony, ale także poleciał za daleko w złym kierunku. Poleciał w złym kierunku. Czytam dalej.
Z tego, co mi powiedziano, narysowana przeze mnie mała kulka jest w rzeczywistości całkiem duża, choć wielokrotnie mniejsza od wrzecionowatych promów. Była tam ta wysoka, smukła, szara jak kociak, całkiem ładna. Mogłaby być z nią niezła zabawa, a może nie. Teraz już nie żyje. Zabił ją mały zabójca. Wewnątrz wspomnianej kuli narodził się zespół naprowadzania. Mieli podjąć decyzję, do której planety czy gwiazdy polecimy. Było pięć możliwych planet do wyboru. Ta wysoka dysponowała chyba własnym schematem sytuacji, własną wiedzą. Wiedziała o statku mnóstwo rzeczy, których ja nie wiem. Powiedziała, że zespół naprowadzania został wychowany z prawdziwych dzieci, oryginalnych, nieskażonych, którym niczego nie wdrukowano. Nie jestem pewien, co miała na myśli. Z całą pewnością pamiętam, że byłem dzieckiem, a nawet niemowlęciem, przynajmniej niektóre rzeczy pamiętam. Po wykonaniu zadania członkowie zespołu naprowadzania powinni byli przejść na emeryturę, a może nawet umrzeć. Nie wiem, jak długo mieli pracować. W każdym razie na podstawie tego, co widziałem, myślę, że popełniono błąd. Bardzo poważny błąd. W jego wyniku prom, na którym się znajdujemy, omal nie uległ zniszczeniu. Być może pozostałe dwa promy są nieuszkodzone, nie wiem, ponieważ nie mogę ich zobaczyć inaczej niż we śnie. (Powtarza mi się sen, w którym chodzę po powierzchni lodowej bryły i czasami spoglądam w górę. Prawdopodobnie śni ci się to samo). Zespół naprowadzania. Coś ich ogromnie przeraziło, być może to oni to wszystko zaczęli, sprawili,
że statek uległ uszkodzeniu, dowiaduję się tego od Cholera, tekst znowu się urywa zastąpiony grubą linią.
Tym razem znalazłem własne ciało. Zatem to prawda. Nigdy nie byłem niemowlęciem. W rejonie osi statku jest ciemno. Duży zbiornik wody w stanie ciekłym chroni rdzeń przed zbytnim wychłodzeniem. Nie widzę ich. Nie przychodź tu. Jeden jest mały, a drugi duży. Ten mały jest gorszy
I już. Mała książeczka, dalej było jeszcze z pięć pustych stron. Historia musiała się oczywiście źle skończyć. Zastanawiam się, jak wielką trzeba mieć w sobie siłę, żeby nadal pisać, po tym jak człowiek został złapany i wykrwawia się, plamiąc okładkę i krawędzie kartek. Tak, to ludzka krew. Czuję się wyczerpany. Tymczasem powróciła grawitacja. Odszyfrowywałem tekst i czytałem także w czasie, gdy prom wykonywał coraz szybsze obroty; znalazłem sobie kąt, w którym mogłem wygodnie czytać i niemal nie zwracałem uwagi na to, co się wokół mnie dzieje. Chowam książkę do kieszeni obok giętkiego lusterka, a potem wyjmuję lusterko i przeglądam się w nimjeszcze raz. Sytuacja mnie przeraża, lecz po prostu wiem, że nie zostanę w tej okolicy, by żywić się tym, co da mi chłopiec. Już prawie się z tym pogodziłem. Z tym, że jestem narzędziem uczestniczącym w jakimś większym procesie. Nie budzi to nagle we mnie ślepej wiary ani nie wydaje mi się szczególnie pocieszające, jednak to, że mam w kieszeni tożsamość i cel — może także i w snach — jest dla mnie ważniejsze od wszystkiego, co przydarzyło mi się do tej pory. Potrzebuję snu. Chcę się przekonać, czy przyśni mi się coś więcej na temat statku, jego trzech promów, czy książka otworzyła dostęp do mojej pamięci, która z całą pewnością przechowuje mnóstwo wiadomości. Przez otwarte drzwi wołają mnie kobieta i chłopiec. Drzemię od paru minut, jak mi się zdaje. W tak krótkim czasie zdążyła mi się przyśnić twarz, kobieca twarz, i nie była to twarz towarzyszki chłopca. Próbuję przypomnieć sobie rysy postaci widzianej we śnie, lecz bez powodzenia. Moi nowi znajomi wyciągają mnie z pomieszczenia i prowadzą do pokoju chłopca. Ten przesuwa dłońmi po ścianie i w odpowiedzi drzwi się zamykają. — Nadchodzą — wyjaśnia. — Siedźmy tutaj, to sobie pójdą. — Gdzie jest dziewczynka? — pytam Mebli jest na tyle mało, że nawet ona nie mogłaby się za żadnym schować. — Dziewczynki są kruche — odpowiada kobieta. — Nie mogą spędzać zbyt wiele czasu z dala od
matki. — A gdzie ich matka? Moi rozmówcy równocześnie wzruszają ramionami. Siedzimy razem i nic nie mówimy, nawet na siebie nie patrzymy. Atmosfera jest sztywna, duszna, jak pośród zwierząt w klatce, w ogrodzie zoologicznym. W pewnej chwili kobieta podnosi wzrok i spogląda mi w oczy, zagryzając wargi. Zwracam uwagę na pot na jej obnażonej ręce. Siedzimy na niskiej kanapie o prostym, prostokątnym oparciu, na tyle miękkim, że nie uwiera, jednak nie bardziej miękkim Albo chłopiec ma nad tym pokojem tylko częściową kontrolę, albo podobają mu się spartańskie warunki. Nie mam pojęcia, co znaczy to określenie, ale kojarzy mi się z takimi warunkami, w których można funkcjonować, choć nie jest wygodnie. Kobieta zsuwa się odrobinę w dół oparcia, nie odrywając ode mnie spojrzenia, aż w końcu prawie się dotykamy. Wtedy kładzie dłoń na mojej nodze. Budzi to we mnie dziwne uczucie. Nie wiem, co robić. Jej dotyk z pewnością nie jest stosowny, biorąc pod uwagę czyhające za drzwiami niebezpieczeństwo, lecz może właśnie dlatego tak się zachowuje: ponieważ boi się i pragnie, żeby ktoś dodał jej otuchy. Jednak mogę przysiąc na wszystkie świętości — co za słowo, kojarzy mi się jakoś ze słowem „Bóg" — że nie jestem tym, kto ma jej dać ukojenie. Mimo to gładzę wilgotną dłoń, a potem odsuwam ją delikatnym gestem, aż spoczywa bezwładnie na kanapie. Ogarnia mnie nieznośny smutek. — On nie jest dla ciebie — komentuje chłopiec, który przyglądał się wszystkiemu z obojętną miną. — Takim stworzył go prom To nigdy nie będziesz ty. — Zamknij się — warczy kobieta. — Sama się zamknij. Kobieta tylko odchrząkuje, a chłopiec wstaje i przykłada ucho do ściany w miejscu, gdzie wcześniej znajdowały się drzwi. Znowu przesuwa dłońmi po ścianie, po czym odwraca się ku nam z uśmiechem Drzwi się otwierają, korytarz jest cichy i pusty. — Poszły — powiadamia chłopiec. — Co to było? — pytam. — Czynniki. Wyczuwam, kiedy się zbliżają. Zamykam drzwi, a wtedy czynniki nas mijają. — Teraz sobie pójdziesz — stwierdza kobieta, spoglądając w kąt. — Zawsze tak robisz. Czytasz swoją książkę, a potem odchodzisz. A one cię przynoszą z powrotem. — Drży, zrezygnowana czy może raczej zdesperowana. — Nie idź tam. Nie ma tam nic, tylko śmierć i zniszczenie. Mógłbyś tu zostać. Mamy jedzenie i wodę, moglibyśmy spędzać razem czas. Najbardziej brakuje mi rozmów.
Jest oczywiste, że już podjąłem decyzję. — Następnym razem, jeśli będzie książka, nie dawaj mu jej — sugeruje chłopiec. — Pozwól mi przynajmniej skompletować dla niego worek z jedzeniem i wodą — prosi kobieta, wstając. Zerka na chłopca, a ten kiwa głową na znak, że się zgadza. To on tu rządzi. Kobieta jest tylko jak jeden z mebli. Najwyższy czas opuścić to miejsce.
Droga do środka promu
Chłopiec wygląda na zadowolonego, że ruszam dalej. — Przebiegnij korytarz wzdłuż zamrażarek, póki jest grawitacja — poucza mnie z radością — po drugiej stronie powinno być cieplej. Idę za jego radą. Ledwie udaje mi się zdążyć. W pewnej chwili prom zaczyna zwalniać obroty i muszę wybrać pomiędzy wyposażonym w drabinę szybem prowadzącym w stronę osi promu a rozgałęzieniem korytarza, który ciągnie się w lewo i w prawo, otaczając, jak mi się wydaje, prom na tym samym poziomie. Nie mam sposobu na ustalenie, czy jeśli nim ruszę, powrócę w to samo miejsce z przeciwległej strony, czy też po drodze korytarz ma jakieś odnogi. Innymi słowy, nie wiem, czy w lewo oznacza ostatecznie to samo co w prawo, czy też oba kierunki prowadzą w zupełnie różne miejsca. Mam mało czasu, ale przystaję, żeby zbadać słabo widoczne znaki przy rozgałęzieniu korytarzy — okrągłe promieniste symbole oraz wzory z pasków. Nie wiem, co mogą znaczyć. Prawdopodobnie nie są przeznaczone dla mnie, raczej mają się dzięki nim orientować czynniki. Nagle staje się dla mnie oczywiste, że bardzo niewielkie obszary promu nadają się do zamieszkiwania przez ludzi. Wszystko, co do tej pory widziałem, wydaje się całkiem logiczne i dobrze zorganizowane z punktu widzenia czynnika, który skupia się na konkretnych obowiązkach i nie przejawia ciekawości, a jeśli, to nader niewielką. Jednak mnie cała ta pozbawiona sensu monotonia spychała na krawędź szaleństwa. W gruncie rzeczy mógłbym wrócić do krainy zjadaczy chleba. Z jakiegoś powodu ostatnia myśl wywołuje we mnie uśmiech. Ukułem sobie takie powiedzonko, w ramach żartu, choć nie wiem, co się za nim kryje. Wyjmuję książeczkę i ołówek i zastanawiam się nad zapisaniem swojego żartu, żeby wprowadzić nieco lekkości do ponurego tonu relacji. Kartkuję książkę, przesuwając opuszkami palców po grubych kreskach... i dopiero teraz zdaję sobie sprawę z ich znaczenia. Każda z tych zdecydowanie skreślonych linii oznacza miejsce, od którego pisze nowy autor.
W świetle tego odkrycia mój żart wydaje mi się nader trywialny. Zamykam książkę i odkładam ołówek. Książeczkę miały w rękach przynajmniej cztery wcielenia mojej postaci. Jeśli się zgubi, będzie tak, jakby te osoby nigdy nie istniały. Ile ciał zostało zniesionych z powrotem do zamrażarek, nie pozostawiwszy żadnego zapisu swoich osiągnięć? Inni, którzy byli do mnie podobni, ci, którzy dokonali wpisów w mojej książce, widzieli interesujące rzeczy. Mam nadzieję zajść przynajmniej tak samo daleko. Z czasem skorzystać z okazji i sporządzić notatkę, ale dopiero wtedy, kiedy zajdę dalej. Nie ma sensu powtarzanie tego, co już zostało zapisane, więc... Nie zasłużyłem sobie jeszcze na dodanie czegokolwiek. Nie ma mowy o powrocie. Dokonuję wyboru i zaczynam wspinać się szybem, zdążając w kierunku osi promu. Wygląda to niemal tak samo jak poprzednio, z tą różnicą, że mam większą wprawę. Nie wiem, jak daleko w stronę dziobu statku dotarłem, jednak nie dość blisko zwężającego się końca wrzeciona, żeby różnica jego obwodu była znaczna. To może wymagać przejścia jeszcze kilometra czy dwóch. Zastanawiam się nad tym wszystkim, przemieszczając się szybem. Równocześnie rozglądam się w poszukiwaniu kolejnych szkiców, śladów obecności dziewczynki czy kogokolwiek albo czegokolwiek innego, co dotarło tak daleko... oczywiście kogoś czy czegoś innego niż ja sam. Odwiedziny mojego własnego ducha byłyby dla mnie czymś dziwnym. Niejasno przypominam sobie tajemnicze opowieści o zmarłych — zjawach czy nawiedzeniach. A gdyby tak wszystkie wcielenia mojej osoby postanowiły równocześnie powrócić, mamrocząc niezrozumiałe rzeczy? Opowieść z dreszczykiem. Bezużyteczne bzdury pojawiające się w dziwnych chwilach. Część jakiegoś rodzaju sztucznego dziedzictwa kulturowego. Dlaczego nie mogę przypomnieć sobie potrzebnej wiedzy? Przyczyny istnienia statku o takim a nie innym schemacie budowy. Dlaczego akurat trzy promy? Po co ta brudna lodowa bryła? Co żyje na pozostałych promach i czy w ogóle istnieje w nich życie? Czy nadal żyje ktoś spośród członków zespołu naprowadzania? Ile czasu upłynęło od chwili rozpoczęcia podróży? I skąd wyruszył statek? Potrafię wymyślić rozsądne odpowiedzi na niektóre spośród moich pytań, lecz wciąż nie brzmią dla mnie przekonująco. Wiem już jednak ponad wszelką wątpliwość, że lecąc, statek wytwarza ludzi i rzeczy. Jestem tylko dzieckiem Szyb powyżej mnie wygląda tak samo jak część położona niżej, niknie w ciemności. Posuwam się w górę całe setki metrów. Przystaję, żeby się napić, ale jeszcze nie jestem głodny. Najadłem się do syta w pokoju chłopca. Niemal czuję się winny z powodu tego, że jadłem i piłem wraz z nimi, i współczuję kobiecie w tej osobliwej niewoli. Co zrobił chłopiec, żeby zaskarbić sobie względy statku? Co mu oddał?
Jest taki koszmar, z którym nie chcę mieć do czynienia, w czasie gdy chwytam się kolejnych prętów drabiny, ręka za ręką. Wreszcie prom zaczyna wirować, lecz jestem na to przygotowany. Łapię się mocno drabinki i czekam, aż wszystko się ustabilizuje. Potem zaczynam wspinać się dalej i wtedy nagle wypada mi z worka bukłak z wodą, bo chyba zbyt słabo ściągnąłem sznurek. Nic nie mogę na to poradzić, patrzę, jak bukłak obraca się w powietrzu, odbija, przyspiesza i znika w mroku. Teraz się rzeczywiście wspinam. Jeśli się puszczę i nie złapię, polecę w dół szybu tak samo jak bukłak. Odbiję się, nabiorę prędkości i... się rozpłaszczę. Kolejne ciało do zamrażarki. Kolejna książeczka do odzyskania i przekazania komuś. Książeczka, do której niczego nowego nie dopisano. Czy właśnie to robią dziewczynki? Odzyskują książeczki wszystkich istot? Niebieskoczarnych, Szkarłatnobrązowych, gości z zespołu naprowadzania? Zmierzam ku osi statku, cały czas ku jego osi. Po dwóch godzinach mam pęcherze na dłoniach, największe w miejscach, którymi dotykałem zmrożonych skrzyń bądź opierałem się o lodowaty pokład, kiedy wypadłem z worka. Zostawiam za sobą skąpy ślad krwi, którego właściwie nie widzę, bo przecież się wspinam. Dostrzegam nad sobą cień, duży cień. Przystaję i wychylam się, żeby spojrzeć uważniej. To tylko zwykła czarna zaślepka. Wspinam się jeszcze kilkanaście metrów. Nie, to coś trójwymiarowego: sprzątacz, mniej więcej czterdzieści metrów nade mną. Nie porusza się i nie wydaje mi się, żeby utknął. Pewnie jest martwy albo ranny — albo cierpliwie czeka. Blokuje ciałem drabinkę, układając się pod pewnym kątem w stosunku do poziomu. Zatrzymuję się i przez kilka minut po prostu wiszę. Wiem, że stwór czeka. Jest strażnikiem tego szybu. I nie sprzątaczem, tylko jakiegoś rodzaju zabójcą. Przynajmniej dużym, a nie małym, a te małe są gorsze... Nie wiem, co to oznacza. Odrywają się ode mnie krople potu, które spadają w ciemność, ku zewnętrznej powłoce promu. Wtem ciemny kształt zmienia pozycję, opadając nieco ze zgrzytem, z jednej strony. Nagły ruch tak mnie przeraża, że wypuszczam z rąk śliski pręt. Spadam, ale udaje mi się z powrotem złapać drabiny, przy czym wykręcam sobie stopę. Teraz widzę, że ciemny potwór przytrzymuje się ścian szybu trzema szerokimi wypustkami. Jakkolwiek trzymają się ścian czynniki — wykorzystują zjawisko zasysania czy może tarcia — ich kończyny mogą mieć budowę podobną do nóg jaszczurek. W każdym razie ten zwierz zaczyna się ślizgać. Czy jest żywy, czy martwy, za chwilę oderwie się od ścian i runie mi na głowę. Jedyne, co mogę zrobić, to przycisnąć się do drabiny, a następnie odepchnąć się od niej i zawisnąć przy ścianie,
trzymając się prętów jedną ręką i jedną nogą. Nie mam odwagi spojrzeć w górę. Słyszę drapanie, ślizganie się, znowu bezruch i znowu drapanie. Żadnego skrobania, rozpaczliwych prób pozostania w miejscu, odgłosów sygnalizujących strach. W końcu otaczająca mnie poświata szybko ciemnieje, czuję pęd powietrza, aż wreszcie śmiga obok mnie wielki czarny kształt. Mija mnie tak blisko, że ociera się o moje ubranie. Widzę jeszcze dwa spadające za nim niekompletne ciała. Jedno należące do Szkar-łatnobrązowego, ale leci tylko głowa z ramionami, poniżej dostrzegam wyłącznie poszarpane mięso z zakrzepłą krwią. Drugie ciało wydaje mi się bardziej podobne do mnie, chyba mężczyzna. Co prawda nie widzę twarzy, jednak ta postać jest większa i potężniejsza, ubrana w rudawy kombinezon, bez widocznych uszkodzeń. To może być Grzebieniasty. Patrzę, jak to wszystko spada coraz niżej, odbijając się z cichnącym echem, aż znika w półmroku. Dopiero w słabnącym pędzie powietrza za ciałami wyczuwam woń przypalonego mięsa. Wybucham śmiechem, nie wiedząc dlaczego. Znowu przeżyłem, dotarłem tak daleko. Stałem się mnogością i nie tyle dziwakiem, ile zwykłym głupkiem, więc życie przyprawia mnie o szaleńczy śmiech. Przestaję się śmiać, wciągam możliwie największy haust powietrza, żeby nie zwymiotować, i zaczynam wspinać się dalej, ręka za ręką. Kieruję się instynktem. Od tej wysokości wnętrze szybu zaczynają pokrywać spiralne plamy sadzy i jeszcze inne, tęczowe i oleiste, w miejscach gdzie ściany straciły naturalny kolor. Ich powierzchnia została poddana działaniu gorąca, przypalona. Pręty drabiny wyglądają na nietknięte i mocne. Jak dotąd... Mija kolejna godzina. Nie jestem w pogodnym nastroju. Zastanawiam się, czy obrałem tę samą drogę co poprzednim razem, czy też tamci ruszyli korytarzem w jedną bądź w obie strony. Ściany szybu stają się jeszcze bardziej osmalone. W pewnej chwili jasno ogarniam umysłem sytuację. Wir rozgrzanego powietrza lub płomienie niosące ze sobą resztki paliwa dostały się w głąb szybu i ogarnęły sprzątacza, który wykonywał swoje zadanie, równocześnie blokując drogę ogniowi. Usmażył się i zdechł, po czym się zaklinował, a na wierzch jego ciała spadły inne szczątki. Tu jest jak na wojnie! — przychodzi mi do głowy. To jest wojna! Jeszcze pół godziny i docieram do końca szybu. Nie wygląda tak, jak go zaprojektowano, jest zniszczonym spalonym kikutem, z którego wystają kawałki rur, wewnętrzne, intymne części statku, śmierdzące i brzydkie. Sterczą pośród niesamowitego obrazu zniszczeń. Stopione i popękane ściany końcówki szybu znajdują się trzy metry od ogromnego kłębowiska połamanych przegród, przewodów, fragmentów pokładu. Wystawiam głowę z szybu i się rozglądam. Tuż obok mnie jest ściana mniej więcej cylindrycznej pustej komory o średnicy około sześćdziesięciu
metrów. Ważę teraz znacznie mniej, niż kiedy rozpoczynałem wspinaczkę. Mogę znajdować się jakieś pół kilometra bliżej osi promu. Jeszcze trochę i wirowanie kadłuba będzie znaczyło tyle co nic, mój ciężar stanie się bliski zeru. Nie potrafię odgadnąć, jak to, na co patrzę, wyglądało, zanim uległo zniszczeniu. Układ i funkcje poszczególnych elementów się zatarły. W powietrzu unosi się słodko-gorzki, przyprawiający o mdłości odór. Wszystko wokół pokrywa opalizująca warstewka jakiejś substancji. Przekładam dłoń z ostatniego pręta drabiny na zewnętrzną powierzchnię szybu, brudząc sobie palec. W szybie pozostało niewiele działających lampek. W ich słabym świetle zbliżam palec do oczu i widzę, że półpłynna substancja próbuje się zebrać w krople, nie chce się stykać z moim ciałem. Wycieram palec o wewnętrzną powierzchnię szybu, tutaj plama się rozprzestrzenia, łącząc się z innymi opalizującymi kroplami, które podążają w stronę poszarpanych krawędzi zniszczonej końcówki szybu. Starają się utworzyć coś w rodzaju opatrunku, żeby całkowicie pokryć zniszczone elementy i rozpocząć... co? Naprawę? Czy statek potrafi naprawiać się sam, nawet bez pomocy czynników? A może ta substancja także jest czynnikiem, tylko innego rodzaju — żywym narzędziem? Przy drugim końcu pomieszczenia coś się porusza. Po rumowisku przemieszcza się duży stwór, zahaczając kończynami o różne przedmioty, zawisa na chwilę tu i tam... Lśniący, czarny, konoidalny tułów okolony spódniczką czy frędzlami i dwanaście długich, łukowatych, wyposażonych w stawy kończyn, delikatnie badających, wyczuwających otoczenie, przesuwających poszczególne oderwane przedmioty, jakby starały się złożyć na nowo rozbitą wazę. Stworzenie wydaje ciche dźwięki — piski i bzyki — najwyraźniej przygnębione i przytłoczone rozmiarem zniszczeń. Zarówno tułów, jak i frędzle oraz kończyny zwierza błyskają plamami niebieskiej i czerwonej luminescencji. Coś odrywa się od rumowiska i spada po mojej stronie komory, wprawiając stwora w popłoch. Jego frędzle falują, kończyny zaczynają przeszukiwać smrodliwe powietrze. To może być naprawiacz, jeden z czynników, których należy się spodziewać wewnątrz zrujnowanych fragmentów statku. Próbuje oszacować możliwości naprawy i nie jest zadowolony z tego, co wyczuwa. Dostrzegam ponad sobą szczelinę w odległej przegrodzie, miga w niej jasność, jakby zimny płomień. Ze szczeliny wyłazi do komory drugi naprawiacz, biegnie jak najszybciej ku swojemu bliźniakowi. Chowam się do szybu, widząc, że zbliża się do niego oderwana rura. Uderza w jego krawędź, opada na bok, chwieje się i zatrzymuje. Wyglądam znowu. Naprawiacze dotykają się nogami, pobzykują i popiskują, a ich odgłosy układają się w poważną melodię. Wkrótce zapanuje stan nieważkości. To będzie odpowiedni moment, żeby przeskoczyć do szczeliny, przez którą chyba można się przedostać do sąsiedniej komory. Nie wiem, czy została uszkodzona i czy będą w niej panowały znośne warunki, jednak tu, gdzie się znajduję, smród jest nie do zniesienia. Rozglądam się po pustej przestrzeni, próbując odgadnąć, co się stanie z rumowiskiem, kiedy zaniknie grawitacja. Co i jak się przesunie, co zacznie latać. Miałem już do czynienia z ogromnymi latającymi
śmieciami i nie marzę o znalezieniu się w takiej sytuacji po raz drugi. Najprościej byłoby się schronić z powrotem w szybie, jednak rumowisko może zablokować jego otwór. Nie, moją jedyną szansą jest odepchnąć się mocno nogami, tak aby jak najszybciej dotrzeć do szczeliny, kiedy tylko prom przestanie wirować. Muszę liczyć na łut szczęścia. Oceniam odległość i kąt i szukam względnie gładkiej powierzchni, od której będę się mógł odbić. Każda rozsądna trajektoria lotu poskutkuje przebyciem przeze mnie dwóch trzecich długości komory, jakie dzielą mnie od szczeliny. Otwór ma mniej więcej trzy metry szerokości. Niewiele, jak na cel, w który zamierzam trafić przy pierwszym skoku. Wyodrębniam w niebieskiej poświacie kształt czegoś, co może być głową. Nie widzę tego dokładnie. Oczy mi łzawią od szczypiącego powietrza i przeczuwam, że ich przetarcie nie przyniosłoby mi nic dobrego. Po chwili z powrotem widzę szczelinę wyraźnie, ale już nic w niej nie ma. Oleista substancja częściowo pokryła moje ubranie i teraz próbuje się zebrać w wielkie krople i oderwać. Obawiam się, że jeśli pozostanę w tej komorze trochę dłużej, do moich płuc przedostanie się tyle szkodliwych substancji, że umrę. Odczuwam szarpnięcie. Łapię się mocno pręta drabinki i zawisam. Rumowisko wokół mnie zaczyna się poruszać, wielkie przedmioty toczą się, koziołkują, spadają jedne z drugich, chyboczą się, wirują. Komorę wypełnia hałas, słychać to głuche, to dźwięczne uderzenia. Istny cyrk. Prom zwalnia obroty, a siła bezwładności pcha śmieci dalej przed siebie. Zaczynają się gromadzić z jednej strony pomieszczenia i podskakiwać, a kiedy grawitacja ustaje, ruszają w poprzek zaplanowanej przeze mnie trasy niczym powolne słonie. Nie wychylam się za bardzo z szybu, tylko obserwuję niebieską poświatę w wyłomie w ścianie. Śmieci się przemieszczają, niektóre o mało nie wlatują do szybu, a jednak go mijają. Nie mogę teraz zlokalizować naprawiaczy. Jeśli przetrwały do tej pory, pewnie zahaczyły się o coś kończynami i czekają na powrót grawitacji. Zamierzam odbić się nogami od względnie gładkiego i szerokiego fragmentu krawędzi szybu, tuż ponad ostatnim prętem drabiny. Zastanawiałem się, czy nie odbić się od pręta, jednak drabina jest zbyt wąska, żebym odepchnął się obiema stopami. Oceniam, że sytuacja nie będzie lepsza niż w tej chwili. Wydostaję się z szybu niczym larwa — kolejny zabawny, choć bezużyteczny obraz młodego owada, nie pająka — i siadam okrakiem na krawędzi. Ściskam ją udami, prostuję tułów, chwytam się z kolei rękami, znowu wyginam plecy, opieram mocno stopy o krawędź, uginam kolana, spoglądam ponad ramieniem... Właśnie przelatuje tuż koło mnie zniszczony przedmiot rozmiarów konia. Wszystko mi jedno, co to jest koń! Odpycham się mocno stopami, chyba w dobrym kierunku, i lecę przez komorę. Dobrze. Cofam ręce i
nogę, żeby nie uderzył mnie obracający się kawał rury o średnicy mojego uda. Unik powoduje, że zaczynam się obracać wokół osi przechodzącej przez moje biodra. Nie mogę powstrzymać tych obrotów, jednak są na tyle powolne, że raczej nic mi nie grozi, chyba żebym zderzył się z czymś ostrym Widzę mnóstwo ostrych przedmiotów. Nie mając lepszego zajęcia, liczę obroty. Pod koniec piątego padające ze szczeliny światło przesłania coś dużego i przezroczystego. Może to ta oleista substancja dostała się do moich oczu? Nie widzę tego czegoś, nie chcę widzieć, ale oczywiście patrzę. Przede mną znajduje się coś dużego i dziwnego, jak gdyby zwierzę ze szklanych prętów. Nie jest całkiem pozbawione koloru. Mała, jaskrawoczerwona plama mówi mi, że stworzenie porusza się w moim kierunku, a nie po prostu się rozprzestrzenia. W ciągu dziesięciu sekund powinienem dolecieć do wyłomu w ścianie. Denerwuje mnie, że się obracam Chcę przez cały czas obserwować sytuację — popękane, pokrzywione ściany, latające przedmioty i szklistego, bezkształtnego potwora z czerwoną plamką. Mam nadzieję, że na mnie nie poluje... Jeszcze pięć sekund. W desperacji wyciągam rękę i łapię płaski fragment przegrody. Przestaję się zarówno obracać, jak i zbliżać do szczeliny. I widzę... oczywiście nic szczególnego. Odpycham się nogą od przegrody, lecę jednak w złym kierunku. Wyciągam rękę, tak daleko jak mogę, i chwytam się dwoma palcami spalonej, podwiniętej krawędzi czegoś, czego nie umiem nawet nazwać. W końcu, po paru sekundach niezdarnego miotania się, wydostaję się z cuchnącej, pełnej śmieci komory. Wlatuję przez szczelinę do cichej, spokojnej niebieskiej przestrzeni, która ciągnie się chyba w nieskończoność. I tam spoglądam w największe w całym wszechświecie oko.
Rdzeń promu
Oko góruje nade mną — okrągła, przezroczysta ściana stumetrowej średnicy. Znajduję się po jednej stronie przestrzeni, która mieści w sobie owo oko, jakby była gigantycznych rozmiarów okularem. Za „okiem" jest woda: olbrzymie ilości turkusowej, pięknie wyglądającej wody, pełnej układających się w niezwykłe wzory bąbli, wielkich i małych, przemieszczających się niespiesznie wraz z lokalnymi prądami pozostałymi po ostatnim ruchu wirowym promu. Bąble chyboczą się powolutku, tańczą, dzielą się i łączą. Jak gaz w ogromnej butli wody sodowej. „Oko" jest niesłychanie głębokie. Znajduję się przy jednym końcu monstrualnych rozmiarów zbiornika. Nieruchomieję z wrażenia. W końcu uspokajam oddech, a moje serce zaczyna bić w tempie zbliżonym do normalnego. Uznaję, że chwilowo nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, widok zaczyna przywoływać moją wiedzę z okresu snu.
Statek potrzebuje paliwa i masy odrzutowej. Bryła brudnego lodu dostarcza jednego i drugiego. Na jej powierzchni pracują wielkie maszyny, które kruszą lód i posyłają jego kawały podporami do promów, gdzie trafia do zbiorników. Rysunek węża na lodowej bryle jest właśnie wynikiem działalności maszyn wydobywczych. Bryła składa się przede wszystkim z wody. Jej niewielką część stanowi ciężka woda, pochodzący zaś z niej deuter można wykorzystywać do fuzji jądrowej. Fuzja jądrowa to proces łączenia się jąder atomowych w jądra cięższych pierwiastków. Aby go zapoczątkować, potrzeba mnóstwa energii, ale w zamian pozyskuje jej się wielokrotnie więcej. I to stanowi jedynie początek, zapalnik czegoś jeszcze potężniejszego — redukcji bozonów. Od setek lat statek wyrzuca na zewnątrz wirujący, jarzący się strumień cząstek elementarnych i promieniowania o wysokiej energii. Prędkość statku wzrasta ostatecznie do mniej więcej dwóch dziesiątych prędkości światła, 0,2 c, czyli sześćdziesięciu tysięcy kilometrów na sekundę. Chcąc otrzymać pożądane wyniki, trzeba podstawić w równaniach opisujących ruch statku w przestrzeni między-gwiazdowej liczby, które w praktyce może zapewnić ciało rozmiarów komety. Kojarzę niejasno, jakbym próbował uchwycić blednące wspomnienie realistycznego snu, że wybrano brudną lodową bryłę spośród zimnych ciał tworzących obłok daleko, daleko od Słońca. Obłok ów nosi nic mi niemówiącą nazwę — Horta czy też Hurta... Lód wędruje wewnątrz podpór do poszczególnych promów, gdzie jest topiony, a wodę przepompowuje się do olbrzymich zbiorników. Całe mnóstwo wody. I ani kropli dla mnie. Jestem wyczerpany, obolały i spragniony. Wyciskam wodę z bukłaka prosto do ust, krztuszę się, plując kropelkami, które rozbryzgują się przede mną, w stanie nieważkości. Łapię oddech i próbuję się uspokoić, i nagle dostrzegam kątem oka czerwoną plamkę. Równocześnie prom zaczyna wirować, co wiąże się z szarpnięciem. Wypuszczam bukłak i zaczynam się toczyć po ścianie wyznaczającej obwód zbiornika. Tutaj, w osi czy też w bezpośrednim sąsiedztwie osi promu, siła odśrodkowa jest minimalna, jednak i tak mnie zaskakuje. Toczę się, odpycham nogami, przez chwilę unoszę się w powietrzu i rozglądam dookoła. Masywny stwór musiał się przedostać przez wyłom w ścianie, w czasie gdy zachwycałem się turkusową kipielą w zbiorniku. Nie mogę ponownie zlokalizować stworzenia. Widzę ruch po mojej lewej stronie: coś przesuwa się na tle ściany nieco dalej od osi promu. Kręcę głową jak ptak. Może to nic takiego? Tylko złudzenie, które minie, kiedy przemyję oko? Pozwól mi być! Po drugiej stronie pokrywy zbiornika, wzdłuż linii jej styku ze ścianą, widnieje szereg włazów. Próbuję stanąć, jednak nogi nie chcą mnie słuchać i odbijam się od ściany, zsuwając dalej od osi promu, w dół. Tutaj, gdybym tylko nadążył za obracającą się ścianą, ważyłbym zaledwie ułamek kilograma. Kręci mi się w głowie. Toczę się, aż wreszcie moje dłonie zaczynają sunąć po ścianie, na szczęście gładkiej, choć krawędzie wyłomu są poszarpane. Odpycham się, żeby nie wpaść do szpary. W końcu spadam i rozpościeram szeroko kończyny, pokładając nadzieję w tarciu. Przemieszczam się teraz razem ze ścianą, z rozłożonymi rękami i nogami, bezbronny wobec wszystkiego, co dysponuje lepszymi sposobami kontrolowania swojego położenia w obszernych przestrzeniach.
Dobrze widzę, co się dzieje w zbiorniku. Olbrzymia objętość wody reaguje na jego obroty nader spektakularnym pokazem dynamiki płynów. Bąble powoli się zbierają i łączą w linii środkowej, jednak prądy wciąż na nowo je rozdzielają i odrzucają na zewnątrz, potem bąble zawracają i znowu zdążają ku osi. Zawartość zbiornika tworzy gigantycznych rozmiarów wir. To dopiero może być za chwilę piękny widok! Czekam, aż woda będzie otaczała, niczym tornado, długą, pustą przestrzeń... Spoglądam ku osi promu i znowu dostrzegam niewyraźny kształt, większy niż przedtem, rosnący. Czerwona plamka obraca się blisko zewnętrznej powierzchni zbiorowiska misternych, przypominających stóg siana szklanych włókien. Błyszczące włókienka zginają się i prostują. Stworzenie zbudowane jest z sieci połyskujących, patykowatych segmentów spajanych przez maleńkie, niebieskie węzły. Po jej powierzchni przemieszczają się szybko wąskie, koncentryczne paski jasnego koloru, rozszerzają się i kurczą, wirują na niebiesko, czarno i zielono, przyciągając moje spojrzenie do centralnego punktu; potem zmieniają kierunek — przemieszczają się od środka na zewnątrz. To znacznie bardziej fascynujące niż zbiornik. Wprost hipnotyzujące. Przypuszczam, że piękne i delikatne jak duch stworzenie jest także szybkie oraz silne. Ogarnia mnie rezygnacja. To musi być jeden z dużych zabójców. Nie najgorszy przypadek wedle mojej książeczki. W przestrzeni komory błyska jaskrawy, brązowy promień światła, który przebija hipnotyzujące stworzenie. Przesuwa się, przecinając je na pół. Połówki zwierzęcia wiją się, kolorowe pasy bledną, pojawiają się czarne plamy... Tymczasem promień błyska ponownie, ćwiartując stwora. Pocięta masa staje w ogniu, strzelają w górę intensywne niebieskie płomienie. Czuję woń karmelu i jeszcze jakiegoś kwasu. Dociera do mnie niespiesznie deszcz piekących kropel. Syczą i kłują mnie, uderzając w skórę. Krzyczę i spoglądam w dół, czując ostry ból w prawej ręce. Jakaś strzała przebiła mi biceps! Jest do niej przyczepiona linka, więc chwytam ją, ale coś za nią szarpie, odciągając mnie energicznie od płonących szczątków szklistego stworzenia. Ostatnie pozostałości szklanego stogu siana o czerwonym oku zaczynają uderzać w ścianę z odgłosami stłumionych eksplozji. Buchają płomienie — kawałki stwora eksplodują kolejno. Ktoś ciągnie mnie w stronę otwartego włazu, przebyłemjuż połowę drogi. Ściskam dłonią strzałę, żeby zminimalizować cierpienie, staram się nie krzyknąć drugi raz. W słabej poświacie padającej z otworu dostrzegam czyjąś głowę i tułów, a potem twarz. Zagadkowo patrzące, duże oczy. To dziewczynka. Jedna z dziewczynek. Wygląda na rozdrażnioną. — Ej, ty, chodź tutaj! — rzuca, po czym wciąga mnie do otworu włazu.
Zdobycie dziobu
Znalazłszy się po drugiej stronie włazu, widzę drugą postać, rosłą, żółtą, miejscami seledynową, jak niedojrzała cytryna. Dwoje muskularnych rąk, dwie nogi jak pnie drzew. Na tym promie jest dostatecznie ludzka, żeby ją uznać za człowieka. Istota wcale nie przypomina mi owocu, jeśli pominąć skórę, to znaczy jej kolor oraz to, że jest woskowata i pełna drobniutkich dołeczków. Obcy ma szerokie oblicze, krótką szyję, potężne ramiona, szeroko rozstawione oczy, mały nos i wąskie usta, prawie jak u lalki. Przypuszczam, że jest płci męskiej, ale właściwie nie mogę mieć w tej sprawie pewności. Łapie mnie w miarę delikatnie, po czym wciska końcówkę strzały, co powoduje schowanie się zadziorów, wreszcie szybkim ruchem wyciąga mi ją z ramienia. Natychmiast potem sięga do zwisającego mu z nadgarstka szarego woreczka i smaruje mi czymś krwawiącą ranę. Ogromne dłonie żółtego obcego są szybkie i delikatne jak u jubilera. Krwawienie ustaje, a ból wyraźnie się zmniejsza. — To nauczyciel — przedstawia mnie dziewczynka. — Wyciągnęłam go z worka blisko rufy, za śluzą. — Jesteś pewna, że to ten sam? — pyta Żółty. Mała chwyta mnie za ramiona i patrzy mi w oczy. — Czy mnie znasz? — zadaje pytanie. — Poznałem cię — odpowiadam, osłaniając zranioną rękę. — Poznałem dwie takie jak ty dziewczynki. — Czuję kłucie w oczach, pieką mnie usta, to przez te żrące krople... Mała sięga do worka i podaje mi swój bukłak z wodą. — Przemyj twarz. Mamy bliżej dziobu miejsce, gdzie będziemy cię mogli doprowadzić do porządku. Niedługo powinni wrócić pozostali. Jestem pewien, że ta dziewczynka już mnie widziała, to konkretne spośród moich wcieleń. I że ją znam. — Czy to ty jesteś tą dziewczynką, która wyciągnęła mnie z worka? — upewniam się. Przytakuje. Ten gest wydaje mi się niezwykle ludzki, co oznacza, że przestaję uważać małą za człowieka, chociaż nie potrafię powiedzieć dlaczego. — Położna — komentuje dźwięcznym głosem Żółty. Chciałbym usłyszeć, jak śpiewa. W ogóle chciałbym posłuchać muzyki, dowolnego rodzaju. Zabawne, że w takim momencie przyszła mi na myśl muzyka. Unoszę bukłak ponad głowę i przemywam oczy. Po chwili nie kłują tak mocno jak przedtem, woda przynosi ulgę także moim ustom. Wypijam kilka łyków i oddaję bukłak. — To dla ciebie — oznajmia dziewczynka. — Po drodze straciłam swoją książkę. Czy może ją znalazłeś?
— Znalazłem, była w worku. Ale coś ją zabrało. Taka srebrzysta istota... — One nie istnieją. — Mała spogląda surowo. — Jasne. Jedna z was, tak mi się zdaje, narysowała coś w szybie. Krwią. Co to miało być? Irytacja dziewczynki zmienia się w zawstydzenie. — Delikatnie — ostrzega mnie Żółty. — Ona jest twoją protektorką. Potrzebujesz jej. Chwilowo mogę to zaakceptować. — A ten bezkształtny stwór, który wyglądał jak stóg siana? — zadaję kolejne pytanie. — To był jeden z czynników — odpowiada mi Żółty. — Nigdy takiego nie widziałem. — Zabójca — dodaje dziewczynka. — Co się stało ze Zbieraczem i Siedzimnichem? — Są silni i przyjaźni, lecz szybko giną — mówi mała, kręcąc głową. — A twoja siostra? — Nie pytaj — radzi mi Żółty. Dziewczynka ignoruje pytanie. Masuję zranioną rękę. Naciągnięte mięśnie bolą mnie bardziej niż sama rana. Mogło być gorzej, strzała mogła przebić kość. — Czym mnie trafiliście? — pytam. Żółty podnosi broń — dużą wygiętą sprężynę, której końce są połączone linką z czarnego włókna. To łuk. Smukła strzała ma na końcu nacięcia, w których tkwią na sprężynach metalowe zadziory. Odpowiednie pociągnięcie za linę powoduje, że się wysuwają. Żółty porusza łukiem. Jest złamany. — Znalazłem go w śmietniku — wyjaśnia. — Ale teraz jest już do niczego. — Przepraszam — mamroczę. — Muszę wyszukać sobie drugi — kończy z uśmiechem Żółty. Znajdujemy się w pomieszczeniu, które nadaje się do zamieszkania przez ludzi, jest wyposażone lepiej niż pokój chłopca, który dysponuje tylko matami i szafkami. Ten pokój jest urządzony ze smakiem, ładny, nawet niepozbawiony ozdób. Widać, że korzysta z niego konkretna osoba. Rozmieszczone na ścianie siatki przytrzymują szkliste przedmioty rozmaitych kolorów i kształtów. Wypukły sufit pomalowano w obrazy drzew i chmur, jakbyśmy siedzieli w porośniętej zielenią altanie. Przywołuje to z mojej pamięci niejasne wspomnienia na temat roślin oraz poezji. Żółty i dziewczynka podskakują powoli na palcach stóp, obserwując mnie z uwagą. Czekają na moją
reakcję. — Ładnie tu — mówię, próbując się uśmiechnąć. Nie widziałem jeszcze wszystkiego, lecz w każdym razie ślady bytności człowieka, ludzki aspekt tego pomieszczenia, przyciągają mnie, wydają mi się atrakcyjne. Ktoś tu najwyraźniej przez dłuższy czas mieszkał, i chyba nie byli to moi nowi towarzysze. Sztuczna grawitacja wynikająca z działania siły odśrodkowej jest tutaj równie słaba jak przy ścianie zbiornika z wodą. Robię piruet niczym baletnica, rozstawiając szeroko ręce, a potem odpycham się leciutko od podłogi znajdującej się po stronie zewnętrznej powłoki promu, co powoduje, że wznoszę się i opadam. Podskakiwanie jest przyjemne. Podoba mi się. W dogodnych miejscach pomiędzy podłogą a sufitem zamontowano wygięte poręcze, porozwieszano liny. Ledwie widzę linię styku najdalszej ściany z podłogą. Pomieszczenie jest duże. Luksusowe mieszkanie. Wszyscy lubimy mieszkać blisko wody, przychodzi mi nagle do głowy. A ściana od strony dziobu... Ktokolwiek mieszkał czy też miał mieszkać w tym miejscu, dysponował dogodnym punktem obserwacyjnym. Ściana jest przezroczysta, podobnie jak w zbiorniku z wodą, choć widok przesłania warstwa brudu. Tylko w jednym miejscu ktoś, być może dziewczynka albo Żółty, wytarł duży fragment szyby i teraz czają się za nim nieregularne cienie. Przemieszczam się tam podskokami. To, na co patrzę, wydaje mi się jeszcze piękniejsze niż wystrój pomieszczenia. Znajduję się tak blisko końca wrzecionowatego kadłuba, że widzę przez szybę prawie cały, stożkowaty dziób promu. Średnicę kadłuba, w miejscu gdzie stoję, oceniam na mniej więcej sto metrów. Salon i inne pomieszczenia mieszkalne rozmieszczone na obwodzie kadłuba przed zbiornikiem z wodą wypełniają około jednej trzeciej przekroju kadłuba i mają okna wychodzące na dziób. Na zewnętrznej powłoce dziobu, po mojej prawej stronie, znajduje się dziesięć dużych cylindrycznych obiektów długości jakichś pięćdziesięciu-sześćdziesięciu metrów każdy. To przypominające klatki struktury, wewnątrz których dostrzegam nowocześnie wyglądające maszyny szkutnicze. Towarzyszą im zasobniki na zapasy i inne urządzenia, które budują i przygotowują do startu automatyczne lądowniki z nasionami. Lądowniki te zbadają warunki na powierzchni planety, pobiorą próbki i powrócą z informacjami, które pomogą nam zaadaptować się do środowiska nowej planety, a planetę dostosować do naszych potrzeb. Widok przywołuje z mojej pamięci zbyt wiele wspomnień, żebym mógł równocześnie przetworzyć je wszystkie w myślach. Znam to miejsce — znam je bardzo dobrze. To tu zawsze zaczyna się moja praca, a relacje międzyludzkie, jakie rozwinęły się w ciągu długich godzin szkoleń, w pełni rozkwitną i zaowocują wspaniałymi rzeczami — miłością, przygodą oraz mnóstwem ciężkiej pracy. Jednak już po kilku sekundach orientuję się, że maszyny na dziobie promu numer jeden są uszkodzone w takim stopniu, iż nie nadają się do naprawy. I nie wynika to ze zwykłych zaniedbań. Szalona wojna, która toczy się na statku, zniszczyła przednią końcówkę wrzeciona. Coś w nią uderzyło i mocno ją stępiło. Oglądam uszkodzenia, o których jest wzmianka w mojej książeczce. Cylindryczne struktury i wypełniające je maszyny są pogięte, podziurawione, popalone, porozrywane eksplozjami. Także znajdujące się wewnątrz kadłuba promu sale, w których miały się odbywać szkolenia, zostały zniszczone. Wszystko jest w ruinie, choćby kryształowo-stalowe donice dla olbrzymich drzew.
Połyskują smutno ich szczątki. Na prawo znajdują się urządzenia, które miały zbudować dla nas wszystkie lądowniki, także i one wyglądają, jakby rzuciła się na nie gromada szalonych z wściekłości dzieci z młotkami i pochodniami. — Co tu się stało? — pytam łamiącym się głosem — Sam nam powiedz — kwituje moje słowa Żółty. — To ty jesteś nauczycielem Słyszę za plecami jakiś ruch, właz otwiera się i zamyka. — Znalazłeś jednego z nauczycieli? Odwracam się i widzę szarą postać, smukłą jak pajęczak. Dopiero po chwili stwierdzam, że to postać ludzka, kobieta. Ma ponad dwa metry wzrostu, nienaturalnie pociągłą twarz i duże ciemne oczy. Jej policzki i ręce, aż do odsłoniętych ramion, porasta delikatne ciemne futro. Napina mięśnie rąk, kurcząc i rozprostowując palce. — Sam tu trafił — odpowiada Żółty. — Pomogła mi dziewczynka, na początku — dodaję. Kobieta o proporcjach pająka zbliża się, korzystając z poręczy i lin, porusza się płynnie jak baletnica. Mimo że jest niespotykanie smukła, nie nazwałbym jej chudą. Po prostu kolejny niewytłumaczalny przypadek wzbogacający naszą udręczoną menażerię. — Zatemjej zdaniemjesteś ważny — komentuje. — Bo jest! — potwierdza z naciskiem dziewczynka. — To nauczyciel. — Sprowadziłam Chino — oznajmia pająkowata kobieta. — Jest tuż za mną — mówi, rzucając mi dziwne, jakby ostrzegawcze spojrzenie. — Uwaga — odzywa się Żółty, niepewnie kiwając głową. Właz otwiera się ponownie i tym razem jego ciemny otwór wypełnia coś białego i w odcieniu kości słoniowej, wygląda jak namalowane szerokim pędzlem. Cofam się, z trudem powstrzymując przemożne pragnienie rzucenia się do ucieczki. I tak nie mogę biec ani nie mam się gdzie ukryć. Nowa istota ledwie mieści się we włazie i zdecydowanie nie wygląda na ludzką. Jeżą się na jej skórze i składają z powrotem lśniące, żółtawe kolce, na podobieństwo sterczących włosków futra. Pomiędzy psimi ramionami zwiesza się wydłużona głowa o paszczy przywodzącej na myśl krokodyla i małych różowych oczkach. Śnieżnobiałe wargi odsłaniają rzędy zębów, które wyglądają jak sople lodu, ale wiem, że są mocniejsze od zwierzęcych, może nawet mocniejsze od stali. Już widziałem tę bestię — w tej części okresu snu, której nie powinienem pamiętać i której nie chcę pamiętać. Pod kolcami połyskują potężne mięśnie złożone ze spiralnie skręconych włókien, połączone ze
srebrzystoszarymi kośćmi. Mięśnie zmieniają miejsca przyczepu, przez co potwór może przybierać rozmaite kształty, zyskując większą siłę. Właśnie zapiera się równocześnie o podłogę i sufit, zatrzymując się za plecami pająkowatej kobiety. Należy do kladu, z którym nie powinienem mieć nic do czynienia. Jest nie z tej co trzeba części katalogu. Katalog, klad... Boże, za dużo tego wszystkiego naraz! Cofam się aż do wielkiego okna, cały spocony ze strachu. Dziewczynka chwyta się jedną ręką liny i krzyżuje nogi w powietrzu. Spogląda na mnie, potem na potwora, jakby coś oceniała. Bestia trzęsie się z grzechotem Kość słoniowa, srebro i lód. — Nie podobam mu się — rzuca potwór do pająkowatej kobiety. Jego głos jest przerażający, niski, dziwaczny, jakby melodyjnie skrzypiący. Naprawdę straszny. — Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, też się okropnie przeraziłem — tłumaczy Żółty. — Powiedz coś, uspokój nauczyciela — prosi dziewczynkę pająkowata. — Cholera jasna... — klnie potwór, ale na tym kończy. Przypomina mi się więcej rzeczy, i są to wspomnienia rodem z koszmaru. Fakt, że przypominam sobie oglądaną bestię, wywołuje we mnie poczucie, jak gdybym doznał rozdwojenia jaźni, co z kolei przyprawia mnie o mdłości. Patrzę na jedną z mrocznych tajemnic statku — tropiciela. Tropiciele są biomechaniczną bronią, wprost niewiarygodnie uniwersalną i groźną. Potrafią żywić się niemal wszelkimi gazami czy cieczami, jakie można napotkać w środowiskach zdolnych do podtrzymywania życia. Ale tropiciele nie umieją mówić! Postawiony w dowolnej sytuacji tropiciel robi tylko jedno: tropi, oczyszcza teren i zabija. Nie powinno go tu być! Tropiciel dygocze z grzechotem po raz drugi. Boję się, że go rozzłościłem, spodziewam się, że za moment znowu zmieni kształt. Dlaczego jeszcze nas wszystkich nie zabił? — Ufamy mu? — upewnia się tropiciel. — A mamy jakiś wybór? — pyta Żółty. Dziewczynka nerwowo zerka na każde z nas po kolei. Pająkowata wzrusza ramionami. — W jaki sposób dotarliście tu wszyscy? — wyduszam z siebie schrypniętym głosem. — Zostaliśmy do tego zmuszeni — odpowiada zupełnie spokojnym tonem pająkowata. Najwyraźniej
nie boi się nikogo z nas, nie wyłączając kremowobiałego potwora. — Czynniki posuwały się naprzód, wypalały pomieszczenia, w których się urodziliśmy, i rufowe przedziały mieszkalne. Nie ocaleli żadni inni nowo narodzeni. Jesteśmy ostatni. — Znajdą nas, jeśli tu zostaniemy — ocenia Żółty. Dziewczynka zbliża się do mnie, korzystając z liny. — Modliłam się za ciebie — oznajmia, ujmując mnie za nadgarstek. — I oto przybyłeś. — Ona w kółko się za ciebie modli — komentuje Żółty. Tropiciel zwraca uwagę na mój wyraz twarzy i zbliża się, poruszając szponami. Jestem przekonany, że zaraz pożegnam się z życiem. — Widzisz mnie, wiesz, czym jestem — odzywa się. — Nie jestem tylko jakimś dziwolągiem Powiedz o mnie coś. Tuż przede mną kolce potwora opadają, a jego jasne, połyskujące mięśnie zmieniają układ, przemieszczając się po łukowatych kościach. Teraz tropiciel przypomina czołg na czterech nogach. Albo pancernika. Pancerne stworzenie o przerażającym łbie, ni to jaszczurki, ni to wilka. Przecież nigdy w życiu nie widziałem ani pancernika, ani wilka, ani jaszczurki! — Masz jakieś imię? — zagaduje bestia. — Nie — wybąkuję. — Nie pamiętam. — Tylko ja z nas kilkorga mam imię. Dlaczego? — dziwi się potwór. — Przepraszam, nie przedstawiłam was — wtrąca się pająkowata kobieta. — To jest nauczyciel, a to Chino. — Wyglądam nie tak jak trzeba — tłumaczy się tropiciel. — Po prostu okropnie — wzdycha, obniżając głos chyba o oktawę. Dudni jak z głębokiej jaskini. — Ja też nie powinienem wyglądać, jak wyglądam — dodaje Żółty. — A ja wyglądam tak, jak mnie matka stworzyła — oświadcza dziewczynka. — Jasne — kwituje Żółty, krzywiąc się na tyle, na ile pozwala mu woskowata sztywność rysów twarzy. — A ty? — pytam pająkowatą. — Nie mam imienia — odpowiada. — Ale wiem, że najlepiej funkcjonuję w warunkach słabej grawitacji. — Rozpościera ręce i dodaje: — Poza tym wiem dużo o promach. W szczególności o tym, jak będzie wyglądał statek, kiedy wszystkie trzy promy się połączą. O triadzie. — Ma szczęście — komentuje Żółty. — Dla mnie to wszystko tajemnica. Pająkowata zbliża się do okna. Odsuwam się, żeby miała dostęp do wytartego fragmentu szyby.
Spogląda na poniszczone maszyny, nasze marzenia, które legły w gruzach. W jej dużych oczach maluje się smutek. Dziewczynka ciągnie mnie do jakiegoś dużego, obłego, brązowego przedmiotu, który może być fotelem. Mam wrażenie, że fotel mnie zasysa, choć równocześnie moje mięśnie czują ulgę. Mebel przytrzymuje mnie delikatnie. — Opowiedz nam wszystko — prosi dziewczynka. — Jesteś nauczycielem. Powiedz nam wszystko, co pamiętasz. — Powiedz nam, jeśli coś wiesz, nauczycielu — dołącza się Żółty. — Jesteśmy spragnieni wiedzy. Przełykam, znowu czując się, jakbym doznał rozdwojenia jaźni. Ściślej rzecz biorąc, mieszają się we mnie wspomnienia z dwóch różnych okresów snu. Tropiciel przez cały czas popatruje w moją stronę, niczym kot obserwujący ptaka. — Czym się zajmuję? — pyta. — Jakie jest moje zadanie? Nie chcę ignorować jego pytania, ale nie mam też ochoty go rozczarować. A to, co sobie niezależnie od mojej woli niejasno przypominam, nie może nikogo z nas ucieszyć. Pająkowata podaje mi bukłak z wodą. Zaspokajam pragnienie. — Jesteś tropicielem — odpowiadam. — W niektórych przypadkach na planetę miały być wysyłane tropiciele, w pierwszych lądowni-kach z sadzonkami. Albo podobne do tropicieli twory. — W jakim celu statek miał je wysyłać? — chce się dowiedzieć pająkowata. — Gdyby się okazało, że z planetą, na której mamy się osiedlić, jest jakiś poważny kłopot, załoga może improwizować, posługując się katalogiem — Jakim katalogiem? — zaciekawia się Żółty. — Co miałbym robić? — dopytuje się tropiciel. Jemu odpowiadam najpierw. Nie jestem pewien, co gra w jego duszy, lecz i tak mnie przeraża. — Tropiciel oczyszcza teren — wyjaśniam, starając się, żeby zabrzmiało to delikatniej niż „zabija wszystko, co napotka". — Pomaga przygotować planetę, doprowadzić do tego, żeby nadawała się do zamieszkiwania przez ludzi. — Jestem zabójcą? Jesteś... — odpowiadam tylko w myślach. — Nie wiem... Nie patrz tak na mnie — rzucam na głos. — Cholera jasna — klnie znowu tropiciel. Zniża się, cofa, wydłuża, zmienia swoją konfigurację tak,
że wygląda, jakby się skurczył. Stara się przybrać możliwie najmniej przerażającą fizjonomię. Teraz wydaje się prawie smukły i przyjemnie ukształtowany. — To mój potwór, więc bądź dla niego miły — odzywa się cicho pająkowata. Moje słowa nie podobają jej się ani odrobinę bardziej niż mnie samemu. — Bronił mnie, przybyliśmy tu razem. Nie ma potrzeby wyprowadzać go z równowagi. Stoi przed nami pytanie: kto tu rządzi? Nauczyciel czyja? — Mnie nie uwzględniasz — kpi Żółty. — Nauczyciel — odpowiada z naciskiem dziewczynka. — Nie jesteś przywódcą — ocenia Żółty. — Nie sądzę, żebym był — zgadzam się. — Czy możesz porozmawiać z układem sterowania statkiem i poprosić o pomoc? — Jeśli się nie mylę, statek raz się do mnie odezwał. — Może on kłamie? — wysuwa przypuszczenie tropiciel. Pająkowata przeciąga się, po raz kolejny uprzytamniając mi, jak bardzo jest wysoka. Tworzą z tropicielem naprawdę spektakularną parę. — Nauczyciel wie wszystko, jeśli tylko w odpowiedni sposób wywoła się jego wiedzę — upiera się dziewczynka. — Czy to prawda, nauczycielu? — interesuje się Żółty. — Co jeszcze jest w tym katalogu? Ja? — Nie wiem, dajcie mi chwilę pomyśleć. — Unikam wzroku pozostałych. Muszę odpocząć, zastanowić się nad tym wszystkim. Czuję, że zyskuję coraz pełniejszy dostęp do mojej pamięci. I nie podoba mi się nic z tego, co tam znajduję. Powinienem się urodzić już po wybraniu przez nas stosownej planety i przybyciu w jej sąsiedztwo. Na tym opiera się cała reszta zdarzeń pamiętanych przeze mnie z okresu snu. Lądowanie kolonistów na planecie to skomplikowany proces, zwieńczenie stu milionów innych, poprzedzających je zdarzeń. I chyba biliona decyzji, doniosłych i tych podejmowanych w drobnych sprawach. Najtrudniejsze jest to, żeby w ogóle dolecieć do odpowiedniej planety. A może to, co pamiętam z okresu snu, jest fałszem? Wiarygodnie brzmiącą, lecz zmyśloną historią? Świta mi wreszcie w głowie, a powinno to być dla mnie oczywiste od samego początku, że planeta może się okazać niegościnna i że możemy napotkać na niej trudności, a wtedy statek ma się do nich dostosować. Nigdy nie urodziłem się z kobiety ani nie byłem wychowywany jako dziecko. Zostałem wytworzony, tak samo jak towarzyszące mi istoty. W przypadku pojawienia się poważnych kłopotów można mnie odpowiednio zmodyfikować. Przygotowano najrozmaitsze wersje, a teraz dwie z nich — lub więcej — są połączone.
— Kto z was jest tu najdłużej? — pytam. — Chino i ja — odpowiada pająkowata. — Spotkaliśmy Żółtego i dziewczynkę przed zbiornikiem z wodą i zaprowadziliśmy ich tutaj. — Czy żadne z was nie ma książki? — Żadne z nas nie ma książki — powtarza w odpowiedzi kobieta. — Ja miałam — wtrąca dziewczynka. — Ale ją straciłeś. — Zgadza się — kwituję, nie chcąc kontynuować tematu. — Zdobyłem za to własną. — To powiedziawszy, wyjmuję książeczkę i otwieram ją na stronie ze schematem. Zebrani gromadzą się wokół mnie, tylko tropiciel trzyma się z dala, chyba zdając sobie sprawę, że moglibyśmy się nadziać na jego kolce, nawet kiedy są złożone. — Są trzy promy, trzy kadłuby, tak jak pamiętacie — informuję. — Chyba jednak musimy zobaczyć więcej, żeby się lepiej zorientować w sytuacji. — To prawda — zgadza się mała. — Trzeba wydobywać z niego wiadomości. — Nie wiem, dlaczego cały czas skupia na mnie uwagę. — Jest się tym, co się widzi — odzywa się Żółty. — Głęboka myśl. Nasz filozof — komentuje pająkowata. — Filozofowie wyglądają inaczej — zauważa Żółty, rozkładając potężne ramiona. — Witaj w klubie — burczy cicho Chino. — Ty to narysowałeś? — upewnia się pająkowata. — Nie. Narysowało to moje inne wcielenie, jeśli się nie mylę — odpowiadam — A ile jest twoich wcieleń? — Widziałem setki ciał, które wyglądały dokładnie tak jak ja, wszystkie były... sprzątnięte i zamrożone w chłodniach, bliżej rufy. — To okropne! — wzdycha Żółty. — Ja chyba jestem na szczęście tylko jeden. Zapada niezręczna cisza. — Czuję się wyczerpany — stwierdzam. — Czy jest tu gdzieś miejsce, w którym mógłbym się przespać? I cokolwiek do jedzenia? — Bardzo mało — informuje pająkowata.
— Coraz mniej — dodaje Żółty. — Widziałem po drodze mnóstwo ludzi, którzy wyglądali tak, jakby umarli z głodu. Znowu piję. — Bliżej rufy i na zewnątrz w stosunku do zbiornika z wodą jest pomieszczenie, w którym mieszkają chłopiec i kobieta — mówię. -Żyją tam całkiem wygodnie. Chłopiec ma mnóstwo jedzenia i wody. Wygląda na to, że prom wykonuje jego polecenia. Pozostali spoglądają na mnie z niedowierzaniem. Nie, to nie to. Widzę w ich oczach podziw dla kogoś, kto uszedł niemal pewnej śmierci. — Była tam również druga dziewczynka — kontynuuję. — Wyruszyła pierwsza. — Przełykam. — To nie byłaś ty — dodaję, kierując słowa do małej. Żółty ucieka spojrzeniem w bok. — Słyszeliśmy o takich przedziałach — zgadza się pająkowata. — Jeśli komuś się tam spodoba, po kilku cyklach grawitacyjnych zaczyna mu się wydawać, że mieszka tam od lat. Zapomina, kim jest... a potem pomieszczenie zamyka się na głucho i nigdy więcej się nie otwiera. Człowiek zostaje uwięziony w pułapce. W jakiejś innej części promu otwiera się inne, podobne pomieszczenie i sytuacja się powtarza, tylko z innymi ludźmi. Znowu zapada milczenie. — Wypuścili mnie — mówię. — To tylko opowieść — podsumowuje pająkowata. — Mamy dość jedzenia na parę dni, ale nie mamy aż tyle czasu. Musimy znaleźć sposób na przedostanie się jeszcze dalej do przodu. I na zewnątrz. — Dokąd? — dziwię się. — Nie pamiętam — wzdycha z rezygnacją. — Jeszcze nie. — Słuchajcie — przyłącza się do rozmowy Żółty — wszyscy popadniemy w obłęd, jeśli nie wypoczniemy. Umyjmy się, zjedzmy trochę i prześpijmy się na zmianę. Niech stale jedno z nas czuwa, pełniąc dyżur, aż do czasu kiedy nastąpi najbliższy stan nieważkości. Najlepiej się przemieszczać, kiedy nic się nie waży. Prawda? — Rzuca pająkowatej spojrzenie, które chyba ma być przekonujące. Ta patrzy na niego zaczepnie, po czym wzrusza szerokimi, elegancko ukształtowanymi ramionami i zwija się w kłębek. — Kto pełni wachtę pierwszy? — pyta. — Ja — zaofiarowuje się Żółty. — Sypiam z otwartymi oczami. Potem dziewczynka, bo jest najbardziej wyczulona na dźwięki. Szorujemy się nawzajem wilgotną szmatą. Czujemy się po tym znacznie lepiej, w rozmaitych aspektach tego słowa, a także bliżsi
sobie nawzajem. Kiedy następuje lekkie szarpnięcie i prom znowu zaczyna wirować, rozlana, unosząca się woda powoli opada na podłogę i zbiera się w grube kałuże. Wycieramy ją i wyciskamy szmatę do pustego bukłaka. Długo to trwa, bo woda zachowuje się jak syrop. Nie możemy sobie jednak pozwolić na zmarnowanie czegokolwiek. Oczywiście nie bierze w tym wszystkim udziału tropiciel, obserwuje nas tylko różowymi oczami o pancernych powiekach, i chyba mu trochę smutno. Po krótkim posiłku — dzielimy między siebie tylko kilka kawałków ciasta — szukamy osobnych miejsc do spania. Ja układam się w przytrzymującym mnie fotelu. Tropiciel wciska się w kąt. Wygląda to naprawdę niezwykle — łapie się trzema kończynami ścian i sufitu, a potem jego poszczególne elementy zaczynają się przemieszczać względem siebie, aż składa się tak, że zajmuje prawie dwa razy mniej miejsca niż przedtem. Pająkowata kładzie się po prostu na podłodze, zwijając się w kłębek podługowatych rąk i nóg. Zamyka oczy i rozluźnia mięśnie. Dziewczynka przez cały czas trzyma się blisko niej, najwyraźniej ciesząc się z obecności kogoś, kto zastępuje jej matkę. Krzyżuje nogi i składa dłonie, wysuwając na boki łokcie, jak gdyby przystępowała do modlitwy. Być może modli się do promu czy też układu sterowania statkiem. Patrzy na mnie, a potem opadają jej powieki i także zwija się w kłębek. Przeznaczam parę minut na dokonanie wpisu do książeczki. Zawsze mam taki sam charakter pisma — na każdej ze stron wygląda identycznie. To ciągle jestem ja... Nie zapisuję wszystkiego, czego się dowiedziałem, skupiam się na kilku najbardziej wyrazistych scenach. Kiedyś pozbieram dość kartek, żeby zrobić z nich tyle książeczek, że zmieści się w nich cała moja historia. A potem... Nie wiem, co zrobię potem. Piszę. Kiedy dochodzę do momentu uratowania mnie przed potworem o świecącym czerwonym oku, podnoszę nagle wzrok. — Kto z was ma laser? — pytam. — Nikt — rzuca od włazu Żółty, który stoi na warcie. Wygląda na zdziwionego. Jego statyczna twarz jednak wyraża emocje, tylko trzeba się przyzwyczaić do tego, że porusza się jedynie odrobinę. — Myśleliśmy, że to ty miałeś laser. Ale nie masz, prawda? — Nie. — No to pięknie — komentuje pająkowata, poruszając się. — Mamy nieznanego obrońcę. — Albo ktoś chciał cię zabić, tylko nie trafił — wysuwa przypuszczenie tropiciel, unosząc łeb.
Statek
Prom zwalnia obroty. Za wcześnie nas budzi... W tym miej scu wrzeciona przyspieszenie jest naprawdę minimalne. — Chyba pamiętam teraz więcej — odzywa się pająkowata, ziewając. — Sen poprawia pamięć — zgadza się Żółty. — Dlatego nie sypiam wiele. Kobieta spogląda na niego z niezadowoleniem. — Wszystkie promy mają taką samą budowę dziobu — oznajmia. — Jeśli mnie pamięć nie myli, a nie mogę mieć w tej sprawie żadnej pewności, przejście do centrum sterowania znajduje się na samym dziobie, za miejscem, gdzie stoją lądowniki. Powinniśmy tam dotrzeć, wychodząc przez ten właz. — Pokazuje na ledwie widoczny zarys w najdalszej ścianie, niemal całkowicie zasłonięty przez wypukłość sufitu. — Będzie się trzeba oprzeć na twojej pamięci — mówi Żółty. Tropiciel wyłazi z kąta i wyciąga zakończoną szponami łapę. Przerażająca kończyna... Dziewczynka podaje mu rączkę — delikatne ciałko, które niemal niknie przy wielofunkcyjnym odnóżu wysięgniku, pełnym palców, zębatych szponów, rogowych wyrostków. Najwyraźniej bezgranicznie ufa Chino. Informacje, które przypomina sobie pająkowata kobieta, okazują się prawdziwe, bo istotnie daje się otworzyć właz, który prowadzi nas do korytarza biegnącego na sam dziób promu. W korytarzu zamocowano poręcze i liny, jest wyraźnie zaprojektowany z myślą o ludziach. Kobieta dotyka włazu na jego końcu, a i ten natychmiast się otwiera. Wypływamy do komory z lądownikami, unosi się w niej ostry, gryzący zapach: woń pożaru, zniszczenia. I jeszcze mgiełka kłujących kropel. Niestety, chyba już zdążyliśmy się do niej przyzwyczaić. — Znowu śmierdzi — mówi dziewczynka, marszcząc nosek. Tworzymy ludzki łańcuch i ruszamy przez wielką halę, napędza nas posuwający się przodem tropiciel. Przelot zajmuje nam kilka długich minut. Okropnych. Ze zbolałym sercem patrzę na połamane podpory i spalone, bezużyteczne lądowniki. Całe mnóstwo zniszczonych maszyn chybocze się i podskakuje ze zgrzytem. Zaczynają się unosić, z powodu stanu nieważkości, który zapanował chwilę wcześniej. Ściana przed nami, to jest od strony dziobu, ma niecałe pięćdziesiąt metrów szerokości. Docieramy do samego końca wrzecionowatego kadłuba. Moja pamięć przechowuje wspomnienia z wsiadania do lądownika, lecz nie z bytności w miejscach, które znajdują się przed nami. Wyobrażam sobie, że może się tam znajdować pomieszczenie obserwacyjne, kopuła czy nawet centrum dowodzenia, tylko czy nie jest zniszczone? Trudno mi uwierzyć, że jedno z moich wcieleń dotarło aż tak daleko, a mimo to wróciło. Czy ten ktoś czuł się samotny, czy też nie wiedział, dokąd dalej pójść? Praca zespołowa, przypomina mi się. Musi być zespół, który łączy w sobie całą potrzebną wiedzę, ja sam nie wystarczę. Ale kto ma zgromadzić
nas razem? Kto decyduje o tym, kogo należy wytworzyć i jaką wiedzą ma dysponować? — zastanawiam się. Właz na przodzie komory przesłania nam obracający się powoli wielki wspornik. Żółty zbliża się do tropiciela, chwytając się na moment jakiejś belki, po czym we dwóch zatrzymują podporę i odpychają ją na bok. Zderza się z powykręcanym kadłubem lądownika I nieruchomieje. — Jesteśmy przy włazie — oznajmia tropiciel. — Duży. Znajdujący się nieco powyżej właz jest otwarty. Tropiciel przykleja lepką łapę ze szponami do gładkiej ściany, chwyta Żółtego za nogę, a ten sięga kolejno po każde z nas. Rozdzielamy się i z jego pomocą przepływamy przez szeroki otwór włazu. Na miejscu łapiemy się, czego się da. Znajdujemy się w pomieszczeniu o przekroju pięć na pięć metrów, długim na jakieś dziesięć metrów. Może to być schowek albo może winda. Nie przypominam sobie niczego, nie planowano dla mnie żadnych działań w tej części promu. Gdzie siedzą załadunkowi? — przemyka mi nagle przez głowę. — Załadunkowi... — powtarzam na głos. — Co to znaczy? — pyta Żółty. — Dokerzy rozdzielający ładunek, kierownicy obsługi technicznej. Nie jestem pewien, przypominają mi się pojedyncze, oderwane od siebie pojęcia. Cała podróż zajmuje nam mniej więcej jedną trzecią okresu, podczas którego na promie panuje grawitacja. — Nie jest tu tak źle — ocenia pająkowata. — Nie ma tej mgiełki, tylko trochę dostaje się przez właz. Zaczyna dotykać ściany wokół krawędzi włazu, potem próbuje pchać, ciągnąć, wreszcie krzyczeć. Bezskutecznie, właz nie chce się zamknąć. Kobieta daje za wygraną. Żółty rzuca jej szary worek, żeby się wytarła. Nasza obecność wywołuje natomiast inną reakcję: przegroda przed nami dzieli się i chowa w ściany, rozbłyskuje pierścień fluorescencyjnych paneli sterujących, pomieszczenie wypełnia się słabym światłem. Dostrzegamy szereg łuków w kolorze patyny, a za nimi jeszcze jedną przegrodę, wklęsłą, czarną, lśniącą, pokrytą niezliczoną ilością miniaturowych lampek. Mijamy kolejno łuki, a wtedy wklęsła przegroda także dzieli się na trzy części, które chowają się w ścianach. Przez chwilę nie wiem, na co patrzę — widzę kolejne miniaturowe lampki, lecz te są jakieś
inne niż zwykle. Jaśniejsze i znajdują się na tle jeszcze głębszej czerni, a poza tym jest ich wprost niewyobrażalnie wiele, wszystkie zaś niewiarygodnie małe, niczym świecący pył. Znajdujemy się w dużej kopule obserwacyjnej umieszczonej na samym przodzie statku. Widoczna przed jego dziobem ciemność jest gęsto usiana miniaturowymi, zimnymi światełkami tworzącymi jak gdyby kłęby mgły. Gwiazdy... Patrzę na nie już po raz drugi, lecz mimo to ich widok zdumiewa mnie i przeraża. Jesteśmy tacy zagubieni...! Pająkowata wyciąga przed siebie rękę zakończoną długimi palcami i odpycha się tak energicznie, jakby chciała przelecieć pomiędzy oddalonymi gwiazdami. Żółty próbuje ją złapać, ale kobieta wdzięcznym ruchem przyciska kończyny do tułowia. Wyprzedza wszystkich i pierwsza wlatuje do kopuły. — To sterownia promu — rzuca. — Mam wrażenie, że już tu byłam. — A co to są te...? — Dziewczynka pokazuje na świecący pył. — To z ich powodu tutaj jesteśmy — odpowiadam. Nie mogę mówić dalej, serce podchodzi mi do gardła. Patrzę w kierunku, w którym lecimy. Gdzieś tam, być może, jest dom. Mój wzrok przykuwa strumień złożony z długich wstęg zjonizowanej materii świecącej na bladoniebiesko i różowo po naszej lewej stronie. Bezpośrednio przed nami znajduje się słabo widoczny, szarawy, soczewkowaty obiekt połączony ze statkiem ledwie widocznymi paskami tworzącymi klatkowatą strukturę. To część statku. Początkowo w ogóle nie zauważyłem owych pasków, ponieważ widać za nimi gwiazdy. Ostrożnie wlatujemy do kopuły, dziewczynka sunie przodem, ja z Żółtym — za nią, tropiciel na końcu, osłaniając nas od tyłu. Pomieszczenie dziobowe ma kształt stępionego stożka zakończonego przezroczystą kopułą o średnicy dziesięciu metrów, głęboką na mniej więcej cztery metry. Wokół nas wisi heksagonalna sieć lin i pasów umożliwiająca chwytanie się, poruszanie oraz przypięcie się w określonym miejscu. Wyglądamy przez kopułę długą, przedłużającą się chwilę. Obawiam się, że to zbyt ryzykowne. Chino pokazuje kolorowy strumień wstęg zjonizowanej materii. Oczy tropiciela przybierają w półmroku fioletową barwę. — Mgławice nie świecą tak jasno, chyba że znajdujemy się bardzo blisko nowej albo co gorsza supernowej, która niedawno wybuchła — mówi. Nie zwracam uwagi na jego słowa, do tego stopnia przykuwa moją uwagę niezwykły spektakl na
niebie. W końcu wycofuję się niechętnie. Wokół skraju kopuły znajdują się pulpity sterownicze zamontowane na smukłych podporach. Pająkowata sunie od pulpitu do pulpitu, uruchamiając poszczególne ekrany i panele. Nawet widząc to miejsce, nie potrafię go sobie przypomnieć. Prawdopodobnie ma zostać zdemontowane czy też ukryte w chwili połączenia się promów w triadę, przed końcem naszej podróży. Synchronizacja czasowa poszczególnych zdarzeń w statku musiała ulec kompletnemu zakłóceniu. Dlaczego wyposażenie komory z lądownikami jest w pełni gotowe, a nawet zbudowano część samych lądow-ników? A potem wszystko to zostało zniszczone, jakby było kompletnie bezużyteczne. To marnotrawstwo. Tak samo jak te wszystkie ciała w zamrażarkach. Pająkowata najwyraźniej czuje się w sterowni jak w domu, coraz bardziej świadoma swojej oryginalnej funkcji. Pasuje tutaj: jej ciało jest przystosowane do znikomego ciążenia oraz jego braku. Prawdopodobnie ta kobieta należy do zespołu, który ma się stać załogą statku w ostatnich dekadach jego podróży, aby nakierować go na właściwą orbitę i przygotować wszystko dla pokolenia kolonistów. Czy to znaczy, że pająkowata powinna była umrzeć, zanimja zostałem wytworzony? Załoga konfigurująca statek przed lądowaniem to nie ci sami ludzie co lądujący koloniści. Nigdy nie mieliśmy się stać jedną wielką, szczęśliwą rodziną, wszyscy razem, przypominam sobie. Już się niemal przyzwyczaiłem do nieregularnych, nagłych przebudzeń mojej pamięci. Zastanawiam się, czy pająkowata to „ta wysoka", o której czytałem w mojej książeczce. Ona albo ktoś do niej podobny. — Tutaj mamy wykonywać swoje zadania — oznajmia kobieta. — Ludzie tacy jak ja mają naprowadzić nas na orbitę i złączyć wszystkie trzy promy. To właśnie musi być powód mojego istnienia. — Spogląda na Żółtego i dziewczynkę, a potem na mnie. Wyraźnie domaga się potwierdzenia swoich słów. — To się wydaje sensowne — przytakuję. — Jak najbardziej. Wiem, co mam robić, chociaż nie wiem, kim jestem. Mała mości się na podporze jednego ze stanowisk sterowniczych i patrzy, jak więksi od niej starają się zrozumieć przeznaczenie wyposażenia sali. — Gdzie jest Chino? — pyta nagle Żółty, łapiąc mnie za ramię. Tropiciel gdzieś znikł, zdaje się po tym, kiedy powiedział coś o mgławicach. Pająkowata jest pochłonięta pulpitami sterowniczymi. Jej oczy błyszczą, przepływa zręcznie pomiędzy stanowiskami, wykonując już drugie okrążenie. Nic tu po mnie i po Żółtym, przynajmniej chwilowo. — Chodźmy, poszukajmy go — sugeruję. Odpływamy od kopuły, aż wreszcie mijamy jasno oświetlony właz. Spowalnia nas mgiełka wlatująca z komory ze zniszczonymi lądownikami. Nie chcemy do niej wracać, zerkamy tylko w tamtą stronę, szukając wzrokiem tropiciela zwanego Chino. Nie ma po nim nawet śladu.
— Dlaczego miałby nas opuścić? — zastanawia się na głos Żółty. — Jest bardzo lojalny wobec szarej damy. Dostrzegam ruch w pobliżu miejsca, przez które wlecieliśmy do komory załadunkowej. Przemieszcza się tam jasna plama. Nie rozpoznaję sylwetki, ale tropiciele słyną z tego, że nigdy nie wyglądają tak samo jak wcześniej. — Czy to on? — pytam, wyciągając rękę. Kąśliwa mgiełka sprawia, że cofam się w miejsce, gdzie powietrze jest czystsze. Ledwie widzę. Żółty przemieszcza się nieco dalej, wystawiając górną część tułowia na działanie gryzących oparów. — Tak, to on — potwierdza w końcu, dołączając do mnie. — Ta cholerna mgła piecze. Wyciągam kolejny pusty worek i podaję go Żółtemu. Wyciera się. — Leci w naszą stronę — informuje. — Jesteś pewien, że to nasz tropiciel, a nie... W tej samej chwili sunący w pośpiechu stwór omal na nas nie wpada. Odsuwa nas na boki; aż jęczę, czując jego dotyk. Żółty chwyta tropiciela za jedną z długich, gruzłowatych kończyn, żeby spowolnić jego ruch. — Coś tu nadlatuje! — powiadamia tropiciel. — Coś niedobrego. — Istota ludzka? — pyta Żółty. — Niestety, nie. Taka jak ja, cholera, tylko zła. — Zaraz tu będzie? — Tak. Zabierajcie dziewczyny z kopuły. I tak panują tam nieodpowiednie warunki. Jasne mgławice są do chrzanu. Sprowadźcie je obie tutaj. Minęliśmy w półmroku drzwi. Może uda się przez nie uciec. — Pokaż mi je — rzucam. Chino łapie mnie bez wahania na tyle mocno, że boli. Śmigamy w ciemność. Teraz to on mną kieruje, wszystko przelatuje mi tylko przed oczami. W pewnej chwili tropiciel z zaskakującą zwinnością łapie się jakiejś powierzchni i zatrzymujemy się miękko tuż przed okrągłą, wklęsłą pokrywą, której obwód pulsuje czerwonym światłem. Właz się otwiera. Roztrzęsiony niedawnym lotem, odrywam się od szponiastych łap Chino, po czym zaczynam sunąć przez powietrze z dala od czegokolwiek, od czego mógłbym się odbić. Wymachuję więc desperacko kończynami, klnąc pod nosem, aż nagle widzę obok siebie pająko-watą. Podciąga mnie do jednej z lin.
— Lepiej tego nie robić — poucza delikatnie tropiciela, jakby mówiła do dziecka. Ten stęka w odpowiedzi, grzechocząc kościstymi kolcami. — Co tam jest? Żółty wylatuje przez właz. — Znowu martwi ludzie — odzywa się jego stłumiony głos. — Daleko dotarli. — Wyrzuca ku nam trzy całkowicie wyschnięte ciała. Nie sprawdzam, czy jedno z nich to ja. Podlatuję do włazu, a potem przepływam przez jego otwór, koziołkując powoli. Łapię się jakiejś sieci. Okazuje się, że trafiliśmy do przycumowanego tuż za sterownią niewielkiego statku kosmicznego. Mała kabina pojazdu ma kształt wnętrza jajka, węższy koniec zamyka właz. Wewnątrz wisi siatka z cienkich lin, która reaguje na naszą obecność. W tyle kabiny unoszą się w powietrzu jeszcze dwa wyschnięte ciała, para tuliła się do siebie przed śmiercią. Żółty wyrzuca je ze stateczku, przelatują obok mnie, wciąż złączone. I już ich nie ma. Powietrze w kabinie jest suche, wyczuwa się w nim słabą woń rozkładu — prawie nic w porównaniu z kwaśną mgiełką, z której właśnie wylecieliśmy. — Lepiej nie zostawiajmy zbyt długo otwartego włazu — radzi Żółty. Siatka porusza się tak, żeby nam służyć, chronić nas, prowadzić w odpowiednie miejsca. Odsłania nam niebieskawą półkulę, a potem metrowej średnicy iluminator. Znowu widzimy gwiazdy, a także, w odległości chyba z pięćdziesięciu kilometrów czy może jeszcze dalej, dziób drugiego z promów. — To jajo do przemieszczania się pomiędzy promami — mówi pająkowata. — Chino, jesteś nieoceniony! Zupełnie o tym zapomniałam — Nie ma czasu na pogawędki — rzuca tropiciel. — Nadlatuje coś niedobrego. — Muszę sobie przypomnieć, jak się tym steruje... — broni się kobieta. — Słyszę z tyłu odgłosy walki — oznajmia dziewczynka, zaglądając do pojazdu. — Jest tu jeszcze co najmniej troje ludzi. Wszyscy zginą. Żółty odpycha się od siatki i wylatuje przez otwór włazu, mijając zdumioną dziewczynkę, która odsuwa mu się z drogi. Tropiciel utyka, wygląda na to, że sieć nie wie, jak uwalniać jego kościste kolce. Zaczyna się wiercić, rozdzierając linki, aż w końcu wyskakuje z pojazdu za Żółtym. — Moglibyśmy sterować całym promem z tamtego pomieszczenia na dziobie — komunikuje pająkowata, spoglądając na mnie zuchwale. I ja wylatuję z jajowatego stateczku. Dziewczynka niespokojnie patrzy za mną, chcąc, żebym został i trzymał się z dala od niebezpieczeństwa. Ruszam jednak przez komorę załadunkową za widocznym z daleka Żółtym, nie zważając na piekącą mnie w policzki i oczy mgiełkę. Mój nowy towarzysz leci, odpychając się od połamanej konstrukcji wokół zniszczonych lądowników. Kieruje się w stronę rufy, czyli do pomieszczenia, które zajmowaliśmy wcześniej.
Oczywiście statek akurat w tej chwili zaczyna się znowu obracać, jakbyśmy mieli za mało rozrywek.
Walka
Dziwię się temu, jak szybko przyzwyczaiłem się do środowiska słabej grawitacji. Przeskakuję z miejsca na miejsce, podczas gdy mój umysł oblicza, jak mocno uderzę w dany przedmiot, jeśli nie chwycę się najpierw innego, jak szybko zdołam się obrócić wokół liny czy poręczy i zmienić kierunek lotu. Pokonuję przestrzeń długimi, szybko następującymi po sobie susami. Staje się to trudniejsze, kiedy obroty promu wzrastają do maksymalnych. Oczywiście nie mam aż tyle szczęścia, żeby nie nabić sobie żadnych siniaków. Szczególnie źle wyliczam swój skok przy samym włazie do szerokiego pomieszczenia mieszkalnego. Uderzam w ścianę tak, że odbijam się oszołomiony, a potem zaczynam powoli opadać. Nagle łapie mnie za rękaw pająkowata i ze zdumiewającą siłą podciąga do włazu, od którego dzieliły mnie co najmniej cztery metry. — Dziewczynka się nie pomyliła — mówi kobieta. — Słyszysz? Nie mam aż tak czułego słuchu, nie słyszę. Zawstydzony i pełen podziwu dziękuję kobiecie, po czym zaczynamy się przesuwać dalej, przez pomieszczenie mieszkalne, śladem tropiciela i Żółtego. Po chwili wlatujemy do przedziału, za którym znajduje się gigantyczny zbiornik z wodą. Skaczemy po obwodzie kadłuba, niewiele myśląc, gnani niezdrowym instynktem oraz przypływem adrenaliny. Pająkowata błyskawicznie przemyka obok olbrzymiej przezroczystej pokrywy zbiornika. Woda wiruje majestatycznie wokół tune-lowatej wolnej przestrzeni. O powierzchnię wielkiej szyby rozbijają się bąble powietrza, pękając z hałasem. Szumią głośno, głośniej niż kiedy znajdowałem się w tym miejscu poprzednio. Jak ktokolwiek może usłyszeć pośród tego hałasu coś innego? Zanim mam czas zastanowić się, czy nie pożałuję tego, co robię, przelatujemy przez kilka kolejnych włazów i jeden dłuższy rurowaty korytarz, lądując w dużej, pełnej rozmaitych obiektów sferycznej przestrzeni, na zewnątrz w stosunku do zbiornika z wodą. Nie zważam na ból ani pieczenie skóry czy oczu; jeden za wszystkich, wszyscy za jednego... Znajdujemy się w miejscu, w którym dotąd nie byłem. Mam wrażenie, że w tej kuli rósł las, ale uległ zniszczeniu. Zaciskam powieki, a potem pluję sobie na rękaw i przecieram oczy, żeby lepiej widzieć. Teraz słyszę głosy, ciche, coraz cichsze. Martwe, połamane gałęzie zwieszają się z sieci lin, wokół pada deszcz suchych liści i mniejszych gałązek. Wszystko to poderwało coś, co chwilę wcześniej było nimi przysypane i spoczywało przy wewnętrznej ścianie. Przelatuje w pobliżu mnie poszarpane ciało, za nim suną grube krople krwi z oderwanej nogi. Głowa odwraca się w moją stronę, mrugają powieki — ten człowiek jeszcze żyje... To jeden ze
szkarłatnobrązowych, chyba kobieta, a przynajmniej ktoś ukształtowany inaczej niż ten, którego napotkałem wcześniej. Szkarłatnobrązowa mija snop światła padającego z najbliższego włazu. Odprowadzam ją spoj rzeniem i nagle widzę, że z półmroku wyłania się... Robi się coraz bardziej rozrywkowo! To znajoma czerwona, szponiasta ręka... Okazuje się, że towarzyszy jej druga i kolejne, na wpół skrywane przez ciemność, i jeszcze cztery mocarne paszcze osadzone obok siebie w szerokim ciemnobrązowym cielsku. Słyszę grzechot zderzających się ze sobą, ostrych jak nożyce czerwonawych płyt pancerza, których krawędzie są okolone zębami. Czerwonych kolczastych ramion jest kilkanaście. Chwytają i wyszarpują wszystko, co napotykają — gałęzie, liny... Brakująca noga Szkarłatnobrązo-wej tkwi w jednej z paszcz, która ją gryzie, patrzę, jak obraca się stopa obuta w miękki materiał. Potwór spada prosto na mnie, więc chwytam się liny, nie zważając na chmarę liści i gałązek, i przemieszczam się w lewo. Bestia ląduje zadziwiająco miękko, łagodząc upadek nogami i szponami. Zaraz potem złowrogie kończyny potwora zaczynają odrzucać na bok oderwane gałęzie. Pokiereszowana Szkarłatnobrązowa również zostaje potraktowana jak śmieć. Czerwona bestia wiruje, unosząc szpony. Nie ma stabilnego oparcia w ruchomym stosie gałęzi, jednak wyraźnie kieruje się prosto na mnie. Tylko ona i ja, wszyscy pozostali znikli mi gdzieś z widoku. Mam nadzieję, że mnie nie opuścili, ale czy mogę się łudzić, że pisany jest mi los inny niż ten, który stał się udziałem moich poprzednich wcieleń leżących teraz w zamrażarkach? Bestia przystaje na chwilę, szukając punktów oparcia dla kończyn, a potem unosi się ponad rumowisko. Jedno z zakończonych szczypcami ramion wykonuje zamach w moją stronę, lecz zatrzaskujące się szczypce muskają tylko mój łokieć i biodra. Z martwego lasu wypada coś jeszcze większego, niewyraźnego, dopóki nie wleci w krąg światła. Olbrzymi potwór o przerażającym odcieniu zieleni. Ma czerwone pasy i pancerne płyty pełne długich i ostrych jak igły kolców. Katalog się powtarza. Te potwory zaczynają się robić mało oryginalne... Mylę się jednak. Nowa, niezwykła bestia rozwija długą, grubą wstęgę, która się wygina i opada na czerwonego potwora, zwijając się spiralnie jak na wietrze. Z końcówki wstęgi wystrzeliwuje różowa masa, która się rozprzestrzenia, a potem przykleja do grzbietu czerwonego monstrum. Dwie bestie łączą siły, jakby każda z nich nie była wystarczająco groźna. Zakotwiczona, wygięta w łuk wstęga robi obrót, niszcząc wszystko, co napotyka na drodze. Potwory znajdują się niecałe cztery metry ode mnie. Wstęga właśnie ma przeciąć mnie na pół, kiedy z boku przyskakuje tropiciel. Ląduje na grzbiecie czerwonego straszydła i topi w nim szpony, spektakularnie zmieniając układ mięśni. Zaraz potem jego ramiona zanurzają się głęboko w skorupę czerwonej bestii i zaczynają ją rozrywać i miażdżyć. Wygląda to tak przerażająco, że już chyba wolałbym być martwy. Odwracam wzrok i widzę Żółtego oraz trzymającą go za szyję dziewczynkę. Lecą wzdłuż łukowatej ściany, ciągnąc
jakiegoś bezwładnego Grzebieniastego. Żyje, ale jest oszołomiony, ma głębokie zadrapania na twarzy i szyi, podarte ubranie. Żółty z ponurą miną zostawia rannego oraz dziewczynkę pod moją opieką. Biorę małą na ręce, a ona wije się i krzyczy. — Wyczuwa węchem swoją kopię — wyjaśnia Żółty. — Chroń ją, lecę po pozostałych. — Spogląda z podziwem na tropiciela, który zdołał przeciąć żywą wstęgę i skupić na sobie uwagę dwóch potworów, chociaż ich nie zabił ani całkiem nie obezwładnił. — Gdzie nasz laserowy zbawca, do cholery?! — krzyczy pająkowata, śmigając obok mnie. Dobre pytanie. Przytrzymuję mocno dziewczynkę, która próbuje się za wszelką cenę wyrwać. Poraniony Grzebieniasty łapie się moich stóp i obijając się o stos gałęzi, jęczy i pohukuje. Coś miękkiego ociera się o mój policzek: jakieś leciutkie pasemko, które nagle zwija się w pętlę. Jego dotyk jest mocno piekący. Wokół pojawia się więcej takich samych pasemek, dobywają się ze skórzastej czarnej masy, która przelewa się wzdłuż lin i pomiędzy martwymi gałęziami, pchając przed sobą zeschłe liście. Z cielska potwora wyrastają jasne, długie, kolczaste czułki. Każda z nich jest zakończona błyszczącym niebieskim oczkiem. Cała chmara oczu rozgląda się na wszystkie strony, a pozostała część bestii podąża za nimi. Co najmniej pięć oczek patrzy prosto na mnie. Mam tego dosyć. Podkurczam nogi, podciągając w ten sposób Grzebieniastego, kulę się do pozycji embrionalnej, o mało nie zgniatając dziewczynki, która obraca się i wypada z moich ramion, ale łapie mnie w pasie. Grzebieniasty uwalnia się z mojego uchwytu, a potem bije rękami w kolejne czułki. Wszyscy mamy dość. Nie pojawiają się żadni wybawcy, nie błyskają promienie laserów. Wraca za to pająkowata. Zrzuca buty i chwyta długimi, czarnymi palcami nóg potężny, ciernisty konar. Zaczyna nim wymachiwać niczym maczugą. (Nie zwracam uwagi na kolejne przypominające mi się słowa). Pająkowata zręcznie uderza konarem w czułki, uwalniając nas od nich. Z mroku wyłania się tymczasem Żółty, niosąc na ramieniu kolejne nieduże ciało. Zwieszona główka, mętne oczy... Kolejna dziewczynka, prawdopodobnie martwa. Mała, która wciąż ściska mnie w pasie, przestaje wierzgać. Widzi siostrę. — Uciekajcie stąd! — krzyczy tropiciel, unosząc paszczę i strząsając z niej kawały popękanej skorupy. — Nadlatuje ich więcej! — Po tych słowach zatapia zęby w okazałej dziurze, jaką zrobił w pancerzu czerwonego potwora. Wygina wszystkie kończyny, a potem zaczyna wykręcać resztę pancernej płyty przeciwnika. Podnoszę wzrok, oczy przyzwyczaiły mi się do słabego oświetlenia. Widzę, że martwy las żyje — to
poruszają się potwory najrozmaitszych kształtów i kolorów. Bliżej rufy już z pewnością nikt nie ocalał, skoro wszystkie bestie gromadzą się tutaj, żeby dokończyć dzieła. Jeśli prom potrafi samodzielnie wytwarzać kolejnych zabójców, nic ani nikt nie zdoła przeżyć. Musimy stąd odlecieć. Żółty podaje mi drugą dziewczynkę, po czym popycha całą naszą trójkę w stronę włazu. Podnosi Grzebieniastego i ciska nim tak, że ten leci za nami. — Zatrzymamy je tutaj! — krzyczy. Druga dziewczynka unosi główkę i wyciąga wychudłą rączkę. — Jeszcze jeden! — odzywa się, mrugając szybko powiekami. — Modliłam się o niego i oto go znalazłam! Ponaglam Grzebieniastego, żeby przedostał się wraz ze mną przez właz. Opuszczamy martwy las gnani okropnym strachem. Wiem, że jeśli przeżyję, wspomnienie tego lasu nigdy mnie nie opuści i zawsze śnić mi się będą koszmary. Tymczasem dwie dziewczynki przytulają się do mnie i do siebie nawzajem. Próbują się głaskać i całować... Mijamy kolejne miejsca i włazy, wykonując dziwne akrobacje, na tyle niezdarne, że uśmiecham się mimo woli. Wyczerpałem już wszelkie pokłady trwogi i teraz moją jedyną bronią jest poczucie humoru. Znajdujemy przejście do jajowatego stateczku. Zaraz za nami wlatuje pająkowata. Wyciera oczy i futro na policzkach rękawem i unoszącym się obok pustym workiem. Zobaczywszy dwie dziewczynki, tuli je do piersi, próbując uspokoić niecodziennie brzmiącym, wysokim głosem. Daje znać o sobie jej instynkt macierzyński. Chwilę później odwraca się i znajduje pulpit, na którym jest przycisk zamykający właz. — Musimy natychmiast odlecieć — rzuca. — Nigdy nie myślałam, że... Przerywa jej hałas na zewnątrz. Spoglądamy po sobie — nie mamy wyboru, musimy znowu otworzyć klapę. Przez otwór włazu przepycha się tropiciel, niosąc jeszcze jedno bezwładne ciało. Dołącza do nas także Żółty. — To już wszyscy, lećmy! — odzywa się. Kobieta zamyka właz. Jedna z tych małych sióstr uwolniła mnie z worka, w którym zostałem wyhodowany, i od początku walczyła, żebym trafił aż tutaj. Drugiej chyba nie znam, płacze rzewnie, odzyskując siły. Wdrapuje się po siatce i przykłada palec do szyi trzymanego przez tropiciela ciała, sprawdzając puls bezwładnego mężczyzny. Potem podchodzi do niebieskiej półkuli, kładzie na niej obie dłonie i mówi coś cicho. Niebieska powierzchnia się rozświetla. — Co to?! — pyta ze zdumieniem pająkowata.
Mały statek rusza, odrzucając nas w tył, a potem zaczyna wirować. Siatka sama łapie nas za ręce, owija się nawet wokół najeżonych kolcami kończyn tropiciela. Odbijamy od promu i przemieszczamy się przez przestrzeń kosmiczną, znowu znajdując się w stanie nieważkości. Rozlega się szum i czujemy przepływ powietrza. Dziewczynka pociera dłońmi półkulę, przemawiając do niej słodko. Pająkowata przygląda się temu z podziwem, oszołomiona. — Kto by pomyślał, że ona potrafi coś takiego? — szepcze. — Od początku wiedziały o tym statku i półkuli — stwierdzam, masując obolałe ramiona i kolana. — Dlaczego czekały tak długo? Przecież omal nie zginęliśmy. — Nasza mała drużyna nie była w komplecie — wysuwa przypuszczenie Żółty. — A w tej chwili tęsknią za matką. Blady mężczyzna otwiera oczy. Spogląda na Żółtego, który jest najlepiej widocznym obiektem w kabinie, potem patrzy na mnie, najwyraźniej nie widząc jeszcze dobrze. Grzebieniasty wciąż pohukuje i się wierci. Chyba rozumiem dlaczego: czuje się zdradzony, pozostawiony samemu sobie. Towarzyszył tej drugiej dziewczynce aż do czasu, kiedy znalazła bladego człowieka, mniej więcej mojego wzrostu, o podobnym kolorze włosów — chociaż są pozlepiane i zakrwawione — a także moich rysach... — Coś pięknego — komentuje pająkowata. — Zdaje się, że mamy dwóch nauczycieli.
Podwojenie
Przestaję zwracać uwagę na pozostałych, patrzę teraz tylko na znajdującego się z przeciwległej strony kabiny młodego mężczyznę o nieco sowim wyglądzie, który ma mniej więcej tyle samo zadrapań, oparzeń i blizn co ja, tylko w innych miejscach. Ma takie same usta, oczy. Sam już nie wiem, co jest bardziej stresujące, zobaczyć siebie samego martwego czy żywego. Żółty opiekuje się Grzebieniastym. Daje mu pić, czyści go nieco brudnym szarym workiem. Po paru minutach Grzebieniasty sadowi się wygodnie i obserwuje nas ponurymi oczami o różowych obwódkach. Widać, że przeżył szok, ale zachowuje panowanie nad sobą. Zapada milczenie. Uspokajamy się wszyscy. Nasz mały statek wykonuje chyba automatycznie jakiś zaprogramowany z góry lot. Pająkowata zajęła miejsce obok półkuli, opierając o nią dłoń, jak gdyby chciała się w ten sposób utwierdzić w przekonaniu, że wykonuje zadanie. Tropiciel złożył się z tyłu, przy włazie, zachowując się najciszej ze wszystkich. Stara się nie
zajmować dużo miejsca i nie absorbować nas sobą. Dwie dziewczynki tulą się do siebie, drzemiąc, przytrzymywane przez siatkę. W końcu ten drugi ja rusza z miejsca i zbliża się do iluminatora, a także do mnie. Wyglądam chwilami na zewnątrz, przyglądając się gwiazdom i świecącym wstęgom i zastanawiając się, dokąd lecimy oraz czy ktokolwiek z nas to wie. — Wielki obłok rozżarzonego gazu — mówi moje drugie wcielenie. — Pewnie nowa albo supernowa — odpowiadam. — Dużo pamiętasz? — Próbuję przypominać sobie, co mogę. — Skoro jesteśmy duplikatami, możemy pomóc sobie nawzajem — ocenia mój brat bliźniak. — Przyspieszyć nieco sprawy. — Pewnie masz rację — zgadzam się. — Widziałeś mnie już? — Nie rozmawiajmy o tym jeszcze... A ty? — Jesteś moim pierwszym... żywym duplikatem. Czy to odpowiednie słowo? Drugi nauczyciel unosi dłonie. — Jak długo żyjesz? — pyta. — Trudno mi powiedzieć. Pewnie ze sto cykli grawitacyjnych. — A ja liczyłem, bo w książce jest napisane, że to dobry pomysł. — Wyciąga z kieszeni poszarpaną i poplamioną książkę, trzykrotnie grubszą niż moja. — Żyję od czterystu dwunastu cykli grawitacyjnych, z dokładnością do plus minus dziesięciu — oznajmia. — Masz przewagę — stwierdzam. — Czy wyruszyłeś z okolic przewężenia w środkowej części kadłuba promu? — dopytuje się mój brat. — Chyba tak. — Ja również. Dalej ku rufie prawdopodobnie całą przestrzeń wypełnia silnik. Każdy z promów ma z tyłu wielki silnik. — Tak ci się zdaje, czy wiesz na pewno? — Częściowo się domyślam, a częściowo wiem. Ta woda w wielkim zbiorniku to masa odrzutowa wydobyta z lodowej bryły. Jest pompowana w górę rurami we wnętrzu podpory. Widziałem część
robotów czy czynników, które tam pracują. Może zobaczymy je stąd, jeśli nasza elegancka pilot zdoła nieco obrócić ten pojazd. Pokażesz widok wycieczce? — Mój towarzysz zerka przez ramię na pająko-watą. Kobieta uśmiecha się i przesuwa dłońmi po niebieskiej półkuli. — Zdaje się, że dziewczynka włączyła automatycznego pilota — odpowiada. — Nie potrafię zmienić kursu. Ale mogę nas obrócić. Widok w iluminatorze nieco się zmienia. We dwóch wydajemy pająkowatej sprzeczne polecenia, aż w końcu patrzymy prosto na przedni kraniec lodowej bryły... a także na maleńką, jasnozieloną kulkę, która wydaje się przyklejona do lodu. — Naprowadzanie — komentuje mój bliźniak. — Tam pracują i mieszkają. — Chyba układ sterowania martwi się o nich — mówię, usiłując wnieść coś od siebie. — Rozmawiałeś z układem sterowania? — Być może, raz. Członkowie zespołu naprowadzania powinni już dawno nie żyć. — Co to za jedni? — pyta z zaciekawieniem pająkowata. — Ich zadaniem jest wybór najlepszego z możliwych celów podróży, w połowie drogi, na podstawie wszystkich zebranych przez statek danych — wyjaśnia nauczyciel bliźniak. Istny profesor! Wygląda na to, że jest lepszym ode mnie nauczycielem i że więcej wie. Ma rację — teraz i mnie przypominają się kolejne rzeczy. To efekt potwierdzenia informacji znajdujących się w mojej pamięci, ich pozytywnej oceny, wreszcie czegoś w rodzaju współzawodnictwa. Wszystko staje się dla mnie coraz bardziej oczywiste i coraz logiczniejsze. Świta mi nawet w głowie, jaką odległość mieliśmy nadzieję przebyć: pięćset lat świetlnych. Trzydzieści i dwadzieścia! Podróż ma trwać ponad trzydzieści stuleci i mamy przemieszczać się z prędkością wynoszącą dwadzieścia procent prędkości światła. To olbrzymia prędkość, jednak nie tak duża, by znacząco skrócić odczuwany przez nas upływ czasu. Podnoszę wzrok i mówię mojemu bliźniakowi, co mi się właśnie przypomniało. — Czy to się zgadza? — Tak jest napisane w książce — informuje mnie, przytakując. — Przypominało nam się to już wcześniej. Ale... czy możemy ufać naszym wspomnieniom? Spoglądam chciwie na książkę mojego brata. W końcu to także moja książka. — Dlaczego mielibyśmy im nie ufać? — pytam. — Dlatego, że się nie urodziliśmy, tylko zostaliśmy wyhodowani zgodnie z zadaną specyfikacją.
— Wiem... — szepczę. — Statek, a przynajmniej ten jeden prom, wytwarza nas wciąż nie bez powodu. — Dziewczynka się o nas modli. Mój bliźniak unosi zlepione krwią brwi. — Większość z nas ginie — kontynuuje swoją myśl. — Nie czerpiemy naszych wspomnień ze szkoleń ani doświadczenia, ich źródłem nie jest nic, co można by nazwać procesem uczenia się. Mamy je wdrukowane. Kiedy znajdujemy się w odpowiedniej sytuacji, przypomina nam się to, co nam wdrukowano, i wtedy jesteśmy kompletni, gotowi do działania. A jeśli nic stosownego nam się nie przypomni, błądzimy jak we mgle. — Tak jest napisane w twojej książce? — To głównie moje spekulacje, ale wydają mi się logiczne. — Wolałbym narodzić się z kobiety i zostać wychowany przez wspólnotę ludzi — stwierdzam z westchnieniem. — Właśnie to chciałbym pamiętać. Pająkowata kiwa głową na znak, że się ze mną zgadza. — A może właśnie to będziemy pamiętać, gdy dotrzemy tam, gdzie nasze miejsce? — wysuwa przypuszczenie mój sobowtór. -W końcu złudzenia tworzą rzeczywistość. Cyniczne stwierdzenie. Jednak nie wydaje mi się właściwe krytykowanie mojego drugiego ja. Jeszcze nie. Dziewczynki rozbudzają się na tyle, że spoglądają z uwielbieniem na nas obu, a potem na siebie nawzajem. Uznają widocznie, że ze światem wszystko w porządku — jest dwóch nauczycieli. Zasypiają z powrotem. Żółty słucha naszej rozmowy, choć zamykają mu się powieki. Tuli w potężnych ramionach Grzebieniastego, który w porównaniu z nim wydaje się mały jak dziecko. Tylko pająkowata pozostaje w pełni rozbudzona, podekscytowana tym, że może choć odrobinę sterować naszym małym stateczkiem. Patrzę na nią, a potem w stronę rufy. Czuję, że pojazd przyspiesza. — Dokąd lecimy? — pytam. — Mam nadzieję, że do drugiego promu — odpowiada kobieta. — Pochodzimy z promu zero jeden. Właśnie przelecieliśmy wzdłuż burty promu, jak mi się zdaje, zero dwa. Jest cały podziurawiony, jakby wybuchło w nim coś dużego. Oczywiście kilkadziesiąt kilometrów stąd, za lodową bryłą, jest jeszcze prom zero trzy. Jeśli i on jest zniszczony, nie wiem, dokąd polecimy. Może z powrotem tam, skąd wyruszyliśmy. — To ja raczej wysiądę na tej lodowej komecie — protestuje Żółty.
— Co za załoga — komentuje z uśmiechem mój sobowtór. — Czy wszyscy mamy swoje duplikaty? — chcę się dowiedzieć. — Pewnie tak. Ale... nasi towarzysze są całkiem do mnie podobni, a żaden nie ma imienia. — On ma imię — informuję, pokazując tropiciela. Ten unosi paszczę i spogląda na nas zmęczonymi, różowymi oczami, a potem zamyka je znowu. — Nazywa się Chino. — To może nie być imię — ocenia mój bliźniak. — To słowo oznacza chyba po prostu Chińczyka. — Zabawne — odzywa się Żółty. — Nie wygląda na Chińczyka. Żaden z nas nie wie, dlaczego miałoby to być śmieszne, a jednak śmiejemy się, tak samo jak mój sobowtór i pająkowata. Może nie jest to zabawne, lecz niegrzeczne? Chino chyba nie czuje się jednak urażony, bo tylko mości się wygodniej, ściskając mocniej siatkę. — Do trzech razy sztuka — oświadcza pająkowata. — Chodźcie tu, jeśli chcecie zobaczyć, z czym się mierzymy. Mój duplikat podpływa do znajdującego się przy niebieskiej półkuli iluminatora. — Starczy miejsca i dla ciebie — zachęca mnie jedwabistym głosem kobieta. Cieszy się, że chwilowo dowodzi i zajmuje się czymś, co jest jej bliskie. Któż by się nie cieszył? Być może nawet cieszy się towarzystwem moim i mojego bliźniaka? W każdym razie jestem pewien, że nie rozumie całości sytuacji ani trochę lepiej od nas. Po prostu potrafi sterować statkami, i dobrze, bo ta umiejętność jest nam właśnie teraz potrzebna. Pająkowata jest ważniejsza niż dowolna liczba nauczycieli. Opieram dłoń obok jej dłoni na niebieskiej półkuli. I natychmiast jak gdyby przenoszę się w przestrzeń kosmiczną, bez pośrednictwa iluminatora. Nie znajduję się w pojeździe, tylko lecę przez pustkę, mając naprzeciw siebie gęsto rozmieszczone gwiazdy, a z boku niesamowitą, kolorową mgławicę. W samym środku mgławicy coś świeci... to kilka obiektów, tak jasnych, że niemal nie da się na nie patrzeć. Czuję dłoń kobiety, porusza moimi palcami, przez co zmienia się mój punkt widzenia. Znajduję się twarzą naprzeciw promów i lodowej bryły, ogarniając wszystko pojedynczym, długim spojrzeniem. — Czyż to nie wspaniały widok? — komentuje moja towarzyszka. Widok rzeczywiście zapiera dech w piersiach. Dostrzegam o wiele więcej szczegółów, niż widziałem z kopuły obserwacyj nej promu zero jeden, a także w moim śnie. Cały statek ma naprawdę olbrzymie rozmiary. W przedniej części każdego z wrzecionowatych promów mogłyby żyć setki tysięcy ludzi. Nie do tego jednak służą promy. Nie są wielkimi apartamentowcami, ale raczej ogromnymi poligonami doświadczalnymi dla kladu, by zwiększyć nasze szanse na udane lądowanie na docelowej planecie.
Klad, po grecku klados. Od tego słowa pochodzi kladystyka, cokolwiek to jest. Klad opisuje nas i łączy ze wszystkim, co pochodzi z katalogów. Gdzie znajdują się katalogi? Jak można uzyskać do nich dostęp? Kto kontroluje komory wylęgarni? Nasz jajowaty pojazd zbliża się do ostatniego, niezbadanego przez nas promu. Na jego burcie widnieje wielka liczba „03". Poszarzała farba, podobnie jak cała powłoka promu, jest porysowana, dostrzegam też liczne wgłębienia. Oblatujemy stępiony dziób promu, szukając doku. Nauczyłem się już na tyle korzystać z półkuli, że samodzielnie poruszając palcami, nakierowuję swoje spojrzenie w pożądaną stronę. Patrzę teraz nie na mgławicę ani gwiazdy, tylko na rozprzestrzeniający się przed statkiem parasolowaty blask. Przemieszczam się na bok statku, w pobliże miejsca, z którego z promu numer trzy wystrzeliwuje do przodu jasnoszary promień i rozprzestrzenia się przed dziobem. Podobne promienie dobywają się z pozostałych dwóch promów, z tym że ten pochodzący z promu numer dwa miga tylko słabo, sporo brakuje mu do pełnej mocy. Promienie łączą się w pewnej odległości przed promami, tworząc ledwie widoczną szarawą tarczę osłaniającą statek. Musi mieć średnicę setek kilometrów. Co chwila błyskają na niej iskry, nieskończenie małe rozbłyski pojawiające się na jej powierzchni, które następnie przemieszczają się wzdłuż szarych wiązek promieni. Obracam się powoli, żeby zobaczyć, dokąd lecą owe iskry, i widzę, że w rufowej części każdego z promów jest wyżłobione mnóstwo kanalików. — Statek zbiera pył międzygwiazdowy — mówię. — Ciekawe, czy w ten sposób gromadzi paliwo? — Wiele by go nie zebrał w ośrodku międzygwiazdowym — odzywa się zza moich pleców Chino. Kolejny raz zdumiewa mnie fachowa wiedza tropiciela. — Jest zbyt rozrzedzony — kontynuuje. — Jednak zbierane przez statek okruchy mogą być wykorzystywane do uzupełniania zużytych powłok promów. Wymagaj ą tego w przypadku trwaj ącej tak długo podróży. — Budzi się kolejny śpioch — komentuję, odrywając dłoń od półkuli. Byłem pod wrażeniem słów Chino. — Może powinieneś tu podejść. — Mógłbym uszkodzić półkulę szponami. — Nonsens — zaprzecza pająkowata. — Chodź, spróbuj, skoro już się obudziłeś, w przeciwieństwie do niektórych. — Tylko bez nazwisk — zastrzega się Żółty. — Chodź, przyjrzyj się, jak wygląda wszystko razem. Zobacz, z czym ci się to kojarzy, co ci się przypomni. Tropiciel wstaje z miejsca. Kulę się odruchowo, ponieważ już widziałem go w akcji... Nie mogę się pozbyć lęku, mimo że przecież Chino uratował nas wszystkich. Odsuwam się od półkuli, żeby mu zrobić miejsce. Może to smutne, a może wcale nie. Wszyscy ostatnio nader wiele przeszliśmy.
Dziewczynki się obudziły i przyglądają się nam uważnie. Tropiciel kładzie przednie łapy, szpony, kleszcze, jakkolwiek to nazwać, na niebieskiej półkuli i chyba rozluźnia mięśnie. Tak, niektóre puszczają nawet kości, w tej chwili wygląda, jakby się napuszył. Pająkowata ani drgnie — najwyraźniej zupełnie się go nie boi. Chino przez chwilę obserwuje w milczeniu widok, po czym oświadcza: — Ciągle posuwamy się z dużą prędkością. Powinniśmy jeszcze spać, czekać na swój czas. — Jestem tego samego zdania — potwierdza mój sobowtór. — Tylko prom numer jeden naprzemiennie obraca się i staje. Drugi wcale się nie porusza, chyba nie działa. Wydaje mi się natomiast, że trzeci wiruje ze stałą prędkością — kontynuuje Chino. — Wydarzyło się coś złego. Jeśli zespół naprowadzania miał odszukać bezpieczną przystań dla nas, to pokpił sprawę. — Co to... — pająkowata nie umie się wysłowić. — Co to jest nowa albo supernowa? — pyta z widocznym wysiłkiem — Pamiętasz, co to jest gwiazda? — upewnia się tropiciel. — Nie jestem głupia. — Świetnie. Otóż nigdy nie powinniśmy się byli zbliżyć do układu, w którym mogła wybuchnąć nowa. Nowa to olbrzymia eksplozja, katastrofa gwiazdy. Supernowa jest jeszcze potężniejsza, wybucha z taką mocą, że w ciągu niewielu lat całe setki gwiazd mogą się znaleźć w zasięgu pochodzącego od niej zabójczego promieniowania. — Mięśnie Chino znowu zmieniają układ. Teraz przyjmuje kształt nieco przypominający jeża. I ta forma tropiciela będzie prześladowała mnie w snach. Zabójca, a jednocześnie naukowiec. — Być może to jest moja specjalność: gwiazdy i ośrodek międzygwiazdowy — wysuwa przypuszczenie. — Może należysz do zespołu naprowadzania? — sugeruje Żółty. Wszyscy spoglądamy na niego równocześnie. — Co? Chino rozgląda się dalej, można to stwierdzić po ruchach jego różowych oczu. Lekko opuszcza i przekrzywia szakali łeb. — Wygląda na to, że wylatujemy z jednego z ramion jasnej mgławicy — odzywa się ponownie. — Te gwiazdy w jej środku i pusta przestrzeń otoczona jasnymi, kolorowymi pasmami... Fala czy też front fali promieniowania jonizującego ośrodek międzygwiazdowy... To może być pozostałość po supernowej, która niedawno eksplodowała. Wybuch mógł nastąpić jakieś pięćdziesiąt lat temu. Jeśli znajdowaliśmy się w jego zasięgu, tłumaczyłoby to uszkodzenia naszego statku. — Coś podobnego! — dziwi się Żółty. — Jak mogło do tego dojść? — Przypadek — kwituje mój bliźniak. — Albo załoga popełniła kardynalny błąd. — Lub doszło do sabotażu — dodaje pająkowata. Następuje chwila ciszy. Zaraz potem nasza pilot pyta nas, na co się decydujemy — czy na odszukanie doku w powłoce trzeciego, nienaruszonego
promu, czy też na powrót do miejsca naszego urodzenia. Tak się wyraża: „miejsce naszego urodzenia". Nie podoba mi się to określenie, lecz nie mogę zaprzeczyć, że opisuje prawdę. — Potrzebujemy matki — odpowiadają prawie równocześnie dziewczynki. — A skąd wzięłyście się wy dwie? — pyta Żółty. — I jak się nauczyłyście pilotować ten pojazd? Dziewczynki tulą się nawzajemjeszcze mocniej. — To nasza tajemnica — szepcze jedna. — Dobra — przerywa pająkowata — a co powie nasz nowy towarzysz? — Spogląda na Grzebieniastego, który nie odzywa się od początku lotu. — Rozumiesz, co mówimy? — pyta Żółty. Grzebieniasty przytakuje, a potem kręci głową. — Ja też jestem skołowany — pociesza go Żółty, z trudem zakładając muskularne ręce. — Jednak odważnie głosuję tak samo jak większość. Pająkowata z powrotem opiera dłonie na kuli. — Znalazłam coś zaraz za dziobem, wygląda na to, że we wszystkich promach doki znajdują się w tych samych miejscach. Jeśli nie usłyszę sprzeciwu, zaczynam dokowanie. — Może powinniśmy... — zaczyna mój bliźniak, ale cofa się i milknie. Wiedziałem, co pomyślał najpierw, a co po chwili. Może się okazać, że trzeci prom jest wewnątrz w równie opłakanym stanie jak pierwszy. A jeśli tak, lepiej byłoby dokować w innym miejscu. Jednak nie możemy tego wiedzieć. Każdy port jest dobry w czasie burzy. To znaczy, w naszym przypadku, w sytuacji, kiedy pozostałe opcje równają się pewnej śmierci albo wiecznemu lotowi przez przestrzeń kosmiczną.
Mały jajowaty pojazd porusza się bezgłośnie. Nie czujemy ruchu, tylko na chwilę przyspieszenie popycha nas w stronę szerszego końca stateczku, a później w przeciwną, ku węższemu końcowi. Zatrzymujemy się. Czujemy, że pojazd łączy się z czymś nieporównanie masywniejszym i wszelkie oznaki ruchu ustają. Dokowanie zakończone. — Oto i prom kosmiczny zero trzy — komunikuje pająkowata. — Jeśli urządzenia są sprawne, powinniśmy móc otworzyć właz z tej strony. Jedna z dziewczynek podpływa przez powietrze do włazu i nie czekając na zgodę pozostałych, przesuwa małą płytkę obok niego i właz się otwiera. Naszym oczom ukazuje się czerwonawa poświata. Przez chwilę obawiam się, czy całe wnętrze promu nie stoi w ogniu, ale czuję chłodny powiew. Nie ma żadnego pożaru, tylko zimne, świeże powietrze. Czerwień pochodzi od oświetlenia włazu. I jest widoczna dla czynników oraz zabójców.
Ostatni prom
Żółty postanawia ruszyć przodem. Protestuję, lecz tylko unosi szeroką dłoń, spogląda mi stanowczo w oczy, a potem mówi do Chino: — Jeżeli nie wrócę, zabierz jednego z nauczycieli i sprawdźcie, co się stało. A gdyby żaden z nich nie wrócił — zwraca się teraz do pająkowatej — odleć stąd. Spróbuj przycumować do promu numer dwa czy gdziekolwiek indziej. Dwójka nie wygląda zachęcająco, być może jednak panują tam warunki umożliwiające przetrwanie. Mało atrakcyjna posiadłość, ale zawsze posiadłość, prawda? — Pój dę z tobą — odzywa się j edna z dziewczynek. — A druga z nas zostanie tutaj. — Nie — sprzeciwia się Żółty. — Nie chcę się martwić o nikogo więcej. Nie odczuwam zimna... to znaczy odczuwam je bardzo słabo. Może uda mi się znaleźć odpowiedni przełącznik i uruchomić ogrzewanie. — Skąd będziesz wiedział, gdzie go szukać? — pyta kobieta. — Oczaruję prom moją inteligencją — odpowiada Żółty i wylatuje z pojazdu. — Zamknijcie za mną właz — rzuca jeszcze. — I ruszajcie stąd, jeśli nie wrócę w ciągu... dziesięciu minut! Z jakiegoś powodu użycie przez niego słowa „minuta" wywołuje z mojej pamięci szereg nowych skojarzeń. Sekundy, minuty, godziny, dni, planety obracające się wokół osi, jedna strona skąpana w słońcu, druga pogrążona w cieniu... Tygodnie, miesiące, kwartały tworzące w sumie rok, jedno okrążenie wokół Słońca, orbitująca planeta...
Już wcześniej przychodziły mi do głowy te słowa, lecz nigdy tak wyraźnie jak teraz. Nadzieja na życie sprawia, że ogarniają mnie silne emocje. Mina mojego bliźniaka wskazuje, że i on snuje podobne refleksje. Ledwie zwracamy uwagę, że właz się zamyka. Jedna z dziewczynek zbliża się do Grzebieniastego i zaczyna pohukiwać. Ten chyba ją rozumie, odpowiada jej tym samym, melodyjnym językiem. Chino znieruchomiał i wypoczywa, zamknąwszy jedno oko. — Nie widział nic oprócz ciał. — Mała relacjonuje rozmowę z Grzebieniastym. — I czynników, które sprzątały kolejne ciała. I jeszcze zabójców. Byliśmy ostatnimi osobami, które przeżyły w promie zero jeden. — Jak zdołał się wymknąć zabójcom? — pytam. — Nie chce o tym mówić. Grzebieniasty zwija się w kłębek i zamyka oczy. Mój bliźniak i ja spoglądamy równocześnie na dziewczynki, potem na siebie nawzajem i znowu na dziewczynki. — Czy któraś z was wie, jak uzyskać dostęp do katalogu? — zadaję pytanie. Małe kręcą głowami. — Modlimy się o nauczycieli — wyjaśnia jedna. — Matka mówi nam, gdzie ich szukać. Ciągle umierają. — Są zbyt ciekawscy albo zbyt powolni — komentuję. — Albo jedno i drugie naraz — dodaje mój duplikat. — Po co szukacie nauczycieli? — wtrąca się pająkowata. — Skoro są aż tak delikatni... Zdaje się, że Chino i ja mamy dużą część potrzebnej nam wszystkim wiedzy. Jakie jest nasze miejsce w tym waszym katalogu... cokolwiek to jest? Odpowiada jej cisza. Małe zamykają oczy i tulą się znowu. Oczekiwanie jest wprost nieznośne. Próbuję przypomnieć sobie więcej szczegółów na temat katalogu. Niewykluczone, że można zyskać do niego dostęp z pulpitów sterowniczych w dziobie promu, chociaż nie mam pojęcia, co moglibyśmy zrobić z katalogiem. Zaczynam się więc z kolei zastanawiać nad naprowadzaniem. Żółty zasugerował, że wiedza Chino wskazuje, iż ten ostatni doskonale się nadaje na członka zespołu naprowadzania... Dopiero w tej chwili zdaję sobie sprawę, że żadne z nas nie wzięło pod uwagę jeszcze jednego celu dalszego lotu, jeśli prom numer trzy okaże się dla nas nieprzyjaznym miejscem. — A może wylądujemy na lodowej bryle i sprawdzimy pomieszczenia wewnątrz znajdującej się przy niej kuli? — proponuję.
— Gdzie? — pyta pająkowata. — Tam. — Pokazuję palcem. — W kuli, na bryle lodu. Dziewczynki nieruchomieją niczym posągi. Spoglądają na mnie jak nadęte starsze panie, przy których głośno mi się odbiło. (Wyobrażam sobie mniej więcej tę sytuację, chociaż nie jestem pewien, czy „nadęte" oznacza rodzaj zapachu czy cechę charakteru). — Zachowujemy się, jakby tamta kula nie istniała — zauważa mój sobowtór. — Widzimy ją, nawet o niej rozmawiamy, a potem jakoś zapominamy. — O czym? — pytam. Ale żartowałem tylko... chyba. Mój bliźniak klepie mnie w ramię. — Mogłaby się okazać dla nas schronieniem — ocenia pająkowata, starając się skupić uwagę na przedmiocie rozmowy, aż marszczy brwi. — Jeśli tylko będziemy pamiętali o jej istnieniu. Dziewczynki mrugają z dezaprobatą powiekami. — A może ta kula nie istnieje w. w tym, co zostało nam wdrukowane? — wysuwam przypuszczenie. Bardzo nie podoba mi się ta myśl. — Ja o niej pamiętam — oznajmia Chino. No jasne! — To świetnie — odpowiadam — Przypominaj nam o niej stale. — Dlaczego moje wnętrze tak bardzo kontrastuje z moją postacią? — pyta tropiciel. — Znajduję przyjemność w rozmyślaniu o gwiazdach, ośrodku międzygwiazdowym, promieniowaniu, które chroni nas jak tarcza, o prędkościach... — Może doszło do pomyłki, kiedy dobierano osobowości do ciał, i wdrukowali ci nie to, co trzeba? — zastanawia się na głos pająkowata. Patrzy na mnie, wyraźnie zdegustowana słowem „wdrukowywać". Rozlega się donośne pukanie we właz. Nasza pilot otwiera i do środka wpada z rozpędem Żółty, który w tej chwili jest raczej zielony. — Słuchajcie, ależ tam wszędzie zimno! Wydaje mi się, że prom jest pusty. Nie widziałem ani żadnych ciał, ani uszkodzeń, ani czynników. — Jak daleko byłeś? — pyta kobieta. — Niedaleko. Teraz zabiorę jednego z nauczycieli i przeprowadzimy rozpoznanie we dwóch. — Wielkie słowo — komentuje mój sobowtór. — Tak — zgadza się z uśmiechem Żółty. — Chyba odkryłem, kim jestem. Policjantem. Gliniarzem z pieszego patrolu. Nie chce mi się pytać, co znaczą słowa Żółtego. Doskonale go sobie wyobrażam patrolującego dowolny obszar.
— Wracając do poprzedniego tematu, na promie panuje naprawdę tęgi mróz — kontynuuje. — Nie wytrzymamy długo, chyba że uda nam się znaleźć jakiś system sterowania temperaturą. Dziewczynki i pająkowata zbierają nasze szare worki, opróżniają je z ostatnich bukłaków i resztek jedzenia i nakładają na wszystkie moje cztery kończyny. Piąty worek wkładają mi na głowę i ramiona, polecając wcześniej Chino wyciąć w nim odpowiedni otwór. Czuję, że wyglądam idiotycznie. A tak w ogóle dlaczego ja, a nie ten drugi? Żółty chyba potrafi nas rozróżnić, bo wskazał mnie, dotykając mojego ramienia. Jestem mniej doświadczony od mojego duplikatu. Czyli jeśli zginę, poniosą mniejszą stratę... Grzebieniasty wciąż pozostaje zwinięty w kłębek, śpiąc, a może udając, że śpi. Dziewczynki znowu otwierają właz i wlatujemy z Żółtym na pokład promu. Właz zamyka się za naszymi plecami, odcinając nas od ciepłego powietrza. Od tego przecież zaczynałem! — przychodzi mi na myśl. Od ucieczki przed zabójczym mrozem. — Spróbujmy dotrzeć do pomieszczenia na dziobie i sprawdzić, czy działają pulpity sterownicze — proponuje Żółty. — A czy i tutaj znajduje się komora załadunkowa? — pytam. Każde słowo wydobywa z moich ust obłoczek pary. — Tak wygląda, chociaż jest w niej jedynie sama konstrukcja, nie ma lądowników ani innych maszyn. — A jakieś zapasy? — Nie widziałem żadnych. Ale byłem tam tylko krótką chwilę — relacjonuje Żółty. — Nie ma żartów. Ile czasu sobie dajemy? — chcę ustalić. — Pięć minut? — Nie wytrzymasz tyle. Jesteś mniejszy, zamarzniesz szybciej. — Mam na sobie strój polarnika — żartuję, unosząc ręce odziane w worki. — Ano masz. Naprzód. Ruszam za moim towarzyszem, ciesząc się, że mam osłonięte dłonie. Za to niezdarnie się poruszam, mogę się jedynie odpychać i niezbyt mocno łapać, no a poza tym podskakiwać. Posuwamy się skokami na sam dziób promu. Pomieszczenie dziobowe jest otwarte, lecz okazuje się bardzo skromnie wyposażone — zamiast pulpitów sterowniczych podłogę znaczą niebieskie wybrzuszenia o niewyraźnych zarysach. Stanowiska obsługi mają dopiero tu wyrosnąć niczym kwiaty słonecznika. Nie widzimy także gwiazd: dziobową kopułę kryje zasłona. — Chyba jest tu podobnie jak w komorze załadunkowej — oceniam.
— Dlatego cię tu sprowadziłem. Mówiłeś, że odezwał się do ciebie układ sterowania statkiem. Być może dziewczynki wiedzą coś, czego nie chcą nam powiedzieć. Szczerze mówiąc, ufam ci bardziej niż im. Nie pytaj mnie dlaczego, ale wydaje mi się, że możesz mieć specjalne relacje z tym pomieszczeniem. Spróbuj. — Czego mam spróbować? Żółty pokazuje niebieską linię na obwodzie zasłony. To tam powinna się zapewne schować w ściany, odsłaniając widok na przestrzeń kosmiczną. — Tutaj — mówi mój towarzysz. — Zaśpiewaj kołysankę. Albo wydaj energiczny rozkaz. Zrób, cokolwiek uważasz. Czuję się jak głupiec, a poza tym się boję. Jeśli mi się nie uda, okaże się, że jestem kolejnym nieudacznikiem, tak jak moi poprzednicy, albo że wymyśliłem sobie ten głos, z którym rozmawiałem na promie numer zero jeden. — Chyba zostawiliśmy srebrzyste postaci i faceta z laserem tam, skąd przylecieliśmy. — Gram na zwłokę, powoli zbliżając się do zasłony. — Nie ma żadnych srebrzystych postaci — protestuje Żółty. — Racja. W niedokończonej sterowni nie ma także jeszcze żadnych lin ani poręczy, które ułatwiałyby poruszanie się po pomieszczeniu. Rozstawiam szeroko ręce, jak linoskoczek (przypominając sobie przy tym wyrywkowo obrazy jakiegoś wielkiego zamieszania zwanego cyrkiem), ale wiele to nie pomaga. Wciąż unoszę się po każdym kroku i marnuję czas, czekając, aż opadnę z powrotem. — Przemów do zasłony — powtarza Żółty, który pozostaje dziesięć metrów za moimi plecami. — Hej, jest tam kto?! — wołam. Mój głos odbija się dziwnym echem po cylindrycznym pomieszczeniu i powraca z tyłu, jakby gdzieś bliżej rufy krył się jeszcze jeden nauczyciel. — Może da się włączyć ciepło? Wychodź no, pokaż się, kimkolwiek jesteś! Nasłuchujemy. Na promie nie panuje absolutna cisza. Słychać najrozmaitsze odgłosy, jedne ciągłe, drugie sporadyczne, niektóre basowe, głębokie, inne słabe i metaliczne. Wszystkie dochodzą z bardzo daleka. Drętwieją mi stopy i dłonie, piecze mnie w płucach, na mojej brodzie wykwitają kryształki lodu. Ścieram je workiem — drobiny szronu powolutku opadają. Dałbym wiele za uczciwą grawitację przyzwoitej, staromodnej planety. — Czas się kończy — rzucam przez ramię do Żółtego. — Za chwilę nie będę się mógł rusz... — Czy jesteście z zespołu naprowadzania? — pyta jakiś głos. Wydaje się, że dobiega zewsząd i nie jest ani specjalnie męski, ani żeński, ale także nie wyraźnie sztuczny. Przez chwilę sądzę, że to Żółty
stroi sobie żarty — jednak nie, jest wystraszony nie mniej ode mnie. Rozgląda się skulony, ugiął nogi, w wyniku czego jego stopy oderwały się od podłoża, i teraz opada powoli. Wyciąga rękę, nakłaniając mnie w ten sposób do dalszej rozmowy. Nie potrafię zlokalizować źródła głosu. Obawiam się, że zła odpowiedź może sprowadzić na nas niebezpieczeństwo. Podobne obawy miałem poprzednim razem, rozmawiając z głosem w promie numer jeden. Wówczas wymiana zdań okazała się dla mnie na krótką metę pomocna, lecz nie udało mi się jej przedłużyć ani powtórzyć kontaktu. Być może układ sterowania był niezadowolony. — Nie, nie jesteśmy z naprowadzania — odpowiadam, po raz drugi uznając, że najlepiej będzie mówić prawdę. Poza tym coraz bardziej skłaniam się do osądu, że cokolwiek złego dzieje się ze statkiem, wynika z niewłaściwego postępowania zespołu naprowadzania. Może to tylko przeczucie, niepozbawione jednak konkretnych przesłanek. Nie powinno ich już tu być! Nikt nie powinien o nich pytać, a tym bardziej statek. — Przylecieliśmy z promu numer zero jeden — oznajmiam. — Jest bardzo mocno zniszczony. Ktoś, coś... może ty... rozmawiał ze mną wcześniej... — Nie ma zapisu — oświadcza głos. — Do tego promu został przycumowany pojazd do przelotów w obrębie statku. Czy został wysłany przez zespół naprowadzania? — Nie. — Nastaje długa pauza. Naprawdę kiepsko z nami... Nagle głos pyta: — Czy w pojeździe znajdują się córki? Napinam się, po plecach przechodzi mi dreszcz. Gdybym miał włosy na skórze, z pewnością by się w tym momencie zjeżyły. — Tak — odpowiadam. — Dwie małe dziewczynki. — Czy potrzebują pomocy? — Tak. Chcą odnaleźć swoją matkę. Żółty rozgląda się po komorze dziobowej, otwierając usta jak kmiotek na targu. Cyrki, wiejskie targi. Ich obrazy są kompletnie bezużyteczne, a jednak uspokajają mnie trochę. Potrzebuję spokoju. Mogę całkowicie zaprzepaścić nasze szanse przeżycia, szanse na to, że trzy promy kiedykolwiek się połączą, tworząc pojedynczy statek, i że statek znajdzie odpowiedni układ planetarny, a w nim piękną planetę ... — Potrzebujemy ciepła, jedzenia i wody — komunikuję. — Przydałyby się także ubrania na zmianę. — Nie jesteście z naprowadzania. — Myślę, że... nie jesteśmy — przyznaję.
— Odrzuciłem lub zniszczyłem wszystkich wysłanników zespołu naprowadzania — informuje głos. — Po tym jak została zablokowana łączność z pozostałymi promami. — To dobrze — mówię. — Kim jesteś? — Witajcie — kończy głos. — Czekam na córki. Natychmiast czujemy, że prom zaczyna wirować szybciej. A potem z wewnętrznej powierzchni komory zaczynają wyrastać liny i poręcze, układają się odpowiednio i zamocowują w iście magiczny sposób. Owiewa nas także podmuch cieplejszego powietrza dolatującego od środkowej części komory. Ściany rozświetlają się, omal nas nie oślepiając. Unosimy radośnie ręce, podczas gdy nasze oczy przyzwyczajają się do światła. Żółty śmieje się niskim, mocnym, radosnym głosem Wtóruję mu, choć mój śmiech nie brzmi tak jak odgłosy wydawane przez Żółtego, raczej jak szczekanie psa. Zbliżamy się do siebie, wykorzystując jedną z nowych poręczy, i Żółty wyciąga do mnie ogromną dłoń. — Wiesz, jak się wita, podając sobie rękę? — upewnia się. — Jasne! — rzucam. Moja dłoń znika w jego dłoni, ale Żółty nie ściska mnie zbyt mocno. — Jeść! — woła potężnym głosem, który odbij a się echem od ścian przedziału. — Poproś o j edzenie i wodę! I chciałbym się wykąpać!
Niebezpieczna nadzieja
Wracamy do jajowatego pojazdu i czekamy w nim całą godzinę, żeby wnętrze promu zdążyło się odpowiednio nagrzać. Później prowadzimy wszystkich do przedziału dziobowego. Przedstawiamy sobą żałosny widok, wyglądamy na zmęczonych, a jednak nasze oczy błyszczą. To znaczy z wyjątkiem oczu Chino, które pozostają tak samo beznamiętne i różowe jak zwykle. Ale chyba nawet tropiciel cieszy się z nowych możliwości i odczuwa ulgę, że nic tu na niego nie czyha. W każdym razie nie w tej chwili, jeszcze nie. Mamy nieco czasu na odpoczynek i zastanowienie się, co robić dalej. Grzebieniasty ciągle wydaje się senny. Zastanawiam się, czy nie został w którymś momencie mocno uderzony w głowę, być może doznał jakiegoś urazu. — Rozmawiałeś z promem, z układem sterowania statkiem — upewnia się mój bliźniak, stając tuż koło mnie. — Owszem, tak myślę. — Obserwujemy dziewczynki, które podchodzą do dziobu, trzymając się za rączki. Przegroda zasłaniająca kopułę obserwacyjną wciąż pozostaje zamknięta. — Czy promjest nieuszkodzony? Czy jego układ sterowania rzeczywiście nad wszystkim panuje?
— Żyjesz dłużej niż ja i wiesz więcej ode mnie... — Niekoniecznie. Wszystko, co widzieliśmy, wszystko, co nam powiedziano, może być tylko złudzeniem albo pułapką. A jeśli prom umiera, traci kontrolę nad biegiem zdarzeń? Podchodzi do nas Chino. Już jesteśmy prawie przyzwyczajeni do bliskości tropiciela. Jajowaty stateczek był ciasny, a poufałość rodzi poufałość, choć na pewno nie lekceważenie. Chino rozszarpał parę najstraszliwszych zabójców. Teraz tropiciel się wydłuża, po prostu się przeciąga. — Potrzebuję powyglądać przez kopułę i porozmyślać — mówi. — Dlaczego? — pyta moje drugie ja. — Żeby zorientować się w naszej sytuacji. Przyjrzeć się gwiazdom. Pospekulować trochę. — Jeszcze kilka minut — odpowiadam. — Zobaczymy, czy dostaniemy jedzenie i wodę. Potem poprosimy, żeby otworzyła się zasłona kopuły. — Dobrze — zgadza się Chino. Kłapie lekko zębami. Podskakujemy ze strachu, lecz chyba zrobił to tylko pod wpływem pragnienia, żeby sobie usiąść i w spokoju pokontemplować. — Ale nie każ mi zbyt długo czekać. Pająkowata milczy. Nie wiem, jak rozumieć jej minę. Spogląda szeroko otwartymi, wilgotnymi oczami i chodzi powoli z miejsca na miejsce, pomagając sobie przy użyciu lin, jak gdyby czekała, aż będzie mogła coś robić, kimś być. Chyba ma ochotę na nowo wejść w swoją rolę. Podchodzę do niej, mój bliźniak podąża za mną. — Jeśli zdołamy sprawić, że poj awią się pulpity sterownicze, czy będziesz mogła powiedzieć nam więcej na temat stanu tego promu i całego statku? — pyta. Obaj myślimy o tym samym... — Być może — odpowiada pająkowata, rozglądając się. — Dlaczego nasze przybycie nie spowodowało alarmu? Przylecieliśmy znikąd, wypowiedziałeś magiczne słowa i nagle nasza sytuacja znacznie się poprawiła. Jak to możliwe? — Jest zbyt dobrze, żeby to wszystko mogło być prawdziwe — wyraża obawę mój bliźniak. Niestety, jestem tego samego zdania. Nie możemy sobie pozwolić na bezmyślne zadowolenie. Zgoda, warunki są tu komfortowe. Jednak być może o to chodzi, stajemy się coraz mniej czujni. — Głos wspomniał, że odizolował zespół naprowadzania, czy jakoś tak, nie pamiętam dokładnych słów — mówię. — I że została zablokowana łączność pomiędzy promami. Najwyraźniej toczy się tu od dawna jakaś walka czy wprost wojna o władzę. — Dobrze by było, żebyśmy wiedzieli coś więcej o tym konflikcie — komentuje mój duplikat. — Może potrafią nam to wyjaśnić dziewczynki — wysuwam przypuszczenie. Głupio się czuję,
zrzucając na nie odpowiedzialność. Ale przecież to one sprawiły, że w ogóle zacząłem tę niezwykłą podróż. — Wydaje mi się, że mogą pochodzić stąd. Czy też wywodzić się stąd. — To jest myśl! — przytakuje Chino i znowu kłapie paszczą. — Dlaczego nie każde z nas może rozmawiać z promem? — pyta pająkowata. Nie mamy jednak szansy jej odpowiedzieć, zignorować to pytanie czy też zareagować w jakikolwiek inny sposób — a naprawdę niewiele wiemy — bo dziewczynki śmigają ku nam po poręczach, niemal lecąc, i wołają do nas równocześnie piskliwymi głosikami: — Potrzebne nam imiona, natychmiast potrzebne nam imiona! Chodźcie tu razem, żeby otrzymać imiona! — Ich matka musi być blisko — stwierdza cicho mój bliźniak. — Chyba za chwilę zostaniemy jej przedstawieni.
Nadawanie imion — część pierwsza
Dziewczynki poruszają się symetrycznie: jedna po naszej lewej, druga po prawej stronie. Zbierają nas w ciasną grupkę. Chino nie dotykają, przez wzgląd na jego pancerz, lecz wystarcza, że unoszą rączki i spoglądają na tropiciela, a ten zachowuje się posłusznie. Obroty promu wzrosły tak bardzo, że możemy normalnie stać, nie podskakując przy każdym poruszeniu palcami nóg. Czekamy, aż małe odpowiednio nas ustawią, zachowują się, jakby usadzały gości przy popołudniowej herbatce. Mój bliźniak wymienia szeptemjakąś uwagę z pająkowatą, po czym mówi do mnie: — Zaczynamy całkiem sporo ważyć. Zewnętrzne przedziały promu muszą się poruszać z bardzo dużą prędkością. Nie byłoby nam przyjemnie, gdybyśmy się tam przedostali. Myślę, że w tej chwili nikt nie brnie korytarzami blisko zewnętrznej powłoki promu. To i dobrze, być może jesteśmy sami. Albo wszystkie ważne postaci znajdują się wzdłuż osi promu. — A jeśli — rozważam na głos — prom stara się zmiażdżyć napastników? — Co za myśl! Rzeczywiście, może być i tak. Dziewczynki chodzą pośród nas, chrzcząc nas kolejno. — Ty jesteś Kim — oznajmia jedna z nich, klepiąc w kolano Żółtego. Jej bliźniaczka muska dłoń pająkowatej i obwieszcza: — A ty jesteś Nell. Pierwsza dziewczynka stuka rączką w Grzebieniastego i pohukuje w dziwnie zrozumiały sposób:
— Tomczin — A ty jesteś Sanjay — słyszę. — Ty masz na imię Sanjim — dowiaduje się mój bliźniak. — Ale nazywamy was obu nauczycielami. — Ty oczywiście nazywasz się Chino — kończy jedna z dziewczynek, zwracając się do tropiciela. — Teraz już wszyscy macie imiona. — A wy dwie? — pyta Nell. — Nasza matka je zna. A wy nie musicie. — To niesprawiedliwe, nie uważacie? — protestuje Kim. Jedna z dziewczynek stuka go w dłoń, a kiedy tenją otwiera, siada na niej, później zaś wyciąga rączki w górę i unosi głowę. W odpowiedzi Kim podnosi ją wysoko. Przypomina mi to coś niejasnego... coś związanego z kulturą, lecz nie jestem pewien, w jakim sensie. Chodzi o jakiegoś potwora i dziewczynę. Ale zarówno potwór, jak i dziewczyna mieli inne kolory niż ci dwoje... — Kochamy wszystkich — oznajmia z wysoka mała. — Modliłyśmy się, żebyście tu trafili. I to wystarczy. Jeśli będą potrzebni inni, przybędą później. — A kto w takim razie rządzi? — dopytuje się Nell. — Matka — rzuca mój bliźniak. — Może matka to układ sterowania statkiem... — Nie słyszę, jak dotąd, niczyich sprzeciwów — odzywa się Kim. — Pójdę w stronę rufy, żeby zobaczyć, czy nasz gospodarz nie przygotował czasem uczty i nie pościelił dla nas jakichś łóżek, o których zapomniał nam powiedzieć. Ruszam za Kimem. Dziewczynki chyba się zgadzają, że nadszedł czas na zbadanie kolejnych pomieszczeń. Komora załadunkowa ma taki sam rozkład jak w promie zero jeden, jednak jej wyposażenie jest skromne, jakby dopiero zaczynało powstawać. Na szczęście znajdują się tu liny i poręcze, rury z prętami w środku, a także drabiny, które ułatwiają poruszanie się. Posuwamy się w stronę rufy i wspinamy przez rurę do włazu. Otwiera się samoczynnie, kiedy moja dłoń dotyka górnego najwyższego pręta drabiny. Dalej jest jeszcze cieplej. Mniejsze pomieszczenia nagrzewają się szybciej. Czuję wprost zachwycający zapach. Jedzenie! Kim miał rację. Wchodzimy do ogromnego przedziału o kształcie kawałka tortu, jego wklęsła ściana stanowi część wypukłości w środkowej części ściany komory załadunkowej. To pomieszczenie wygląda wewnątrz inaczej niż szeroka i niska komnata w promie numer zero jeden, ale czyż jest w tym cokolwiek złego?
Na naszych oczach wysuwają się z podłogi i ścian rzędy obiektów w kształcie kropel. W ich obłych czubkach widnieją srebrzyste pokrywy. Otwierają się, kiedy przechodzimy od jednej kropli do drugiej. Kim kręci głową. — Nie możemy jeść, dopóki nie sprowadzimy tu pozostałych. — Racja — zgadzam się, chociaż ręce aż wyciągają mi się do jedzenia. Wracamy i wołamy resztę naszej grupy. Kiedy już wszyscy znajdujemy się w jadalni, Kim i ja pokazujemy innym, jak otwierają się pokrywy i jak jedzenie wypełnia talerze. Ma ono formę małych kostek — beżowych, zielonych i białych — i wprost wyśmienicie pachnie. Nie grymasimy. Porcje są zamknięte w miękkich, przezroczystych sferach, do których można wkładać ręce. No i wyjmować gorące, ale nie parzące kawałki jedzenia. Chyba coś nie chce, żebyśmy jedli zbyt szybko albo zjedli za dużo. Z rozmieszczonych w sali kranów możemy czerpać wodę i słodki czerwony płyn. Napełniają one małe bukłaczki, z których wygodnie się pije. Prom rzeczywiście przygotował dla nas ucztę. Tropiciel je to samo co my i wygląda na zadowolonego. Obżarstwo nam jednak nie grozi, ponieważ obłe stojaki z jedzeniem chowają się z powrotem w podłodze. Krany pozostają, natomiast wydzielają teraz mniejsze niż przedtem bukłaczki. Najwyraźniej żywność i napoje dla nas są racjonowane. Nie byłoby jednak dobrze zjeść zbyt dużo, ponieważ odkąd zostaliśmy wytworzeni, niemal głodowaliśmy. — Komu mamy podziękować? — pyta Nell, oblizując długie palce. — Nauczycielowi! — wykrzykują ze śmiechem dziewczynki. Ich wesołe głosiki brzmią jak cudowna muzyka, ciesząc nas prawie tak samo jak jedzenie, woda czy czerwony napój. Wszyscy się uśmiechamy, nawet Grzebieniasty, czyli Tomczin Teraz z podłogi wysuwają się miękkie, okrągłe łóżka. Z jednej strony sali w miejsce kranów pojawiają się cylindry z tryskającą z góry wodą. Każdy z nich ma miękką ściankę i umożliwiającą wejście szczelinę, z której dobywa się para. Obok wysuwają się szuflady z poskładanymi ubraniami. Na naszych twarzach tańczą przez chwilę delikatne światełka w kolorach odpowiadających barwom poszczególnych kabin prysznicowych, a także szuflad z ubraniami. Wygląda na to, że zostaliśmy wszyscy pomierzeni i dopasowano dla nas ubrania oraz kabiny. — Matka nas zaopatruje — komentują dziewczynki. — Wszystko jest dobrze. Jedna z kabin jest odpowiednio duża nawet dla Kima, a zanim któreś z nas zdąży zadać dręczące wszystkich pytanie, uzyskujemy odpowiedź w postaci jeszcze większego cylindra. Tropiciel natychmiast do niego włazi, żeby się wykąpać. Wygląda teraz jak olbrzymi, potworny wilk.
Najwidoczniej Chino lubi być czysty. — Nie jest to wielka wanna z ciepłą wodą — stwierdza Nell, wychodząc nago spod prysznica. Połacie futra porastającego częściowo jej ciało spłaszczyły się i połyskują. — Ale to najlepsza rzecz, jaką w życiu czułam. — Zerka na mnie, potem na mojego bliźniaka i dodaje: — Jestemjeszcze oczywiście młodziutka.
Opowieści
Kładziemy się wygodnie na miękkich matach niczym turyści w wielkim namiocie. Pomieszczenie nawet przypomina kształtem ogromny namiot. Nie jesteśmy już wygłodniali, napiliśmy się, ile było nam potrzeba, umyliśmy się. Wiemjednak, że szybko nie zaśniemy, bo tyle nagromadziło się w nas emocji. Nadszedł czas na podzielenie się opowieściami. Dziewczynki oczywiście postanawiają, że zaczną nauczyciele, a konkretnie ja. Relacjonuję swoje przeżycia zwięźle, ograniczając się do kilku minut. Zaskakuje mnie zachowanie mojego bliźniaka. Kręci tylko głową. — Później — mówi. — Jeszcze nie jestem gotowy. Przychodzi kolej na Kima. — Nie pamiętam specjalnie swoich narodzin — zaczyna. — Nie było dziewczynek ani nikogo innego, tylko ja sam Znalazłem się w długim rurowatym korytarzu i wtedy zacząłem nabierać świadomości, jakbym się budził. Wiedziałem, że mam coś do zrobienia i że muszę iść naprzód, w stronę dziobu. Nie wiedziałem nawet, co to znaczy „naprzód" ani „dziób", ale wiedziałem, że muszę tam iść. -Patrzy na nas pytająco. — Dlaczego nie przychodzimy na świat z instrukcjami? Nikt z nas nie zna odpowiedzi na to pytanie. Wszyscy wolelibyśmy być prawdziwymi ludźmi. Prawdopodobnie nawet Chino. Kim rozkłada ręce, przyglądając się z niejakim zdziwieniem własnym dłoniom. — Okazało się, że dobrze być dużym Wkrótce próbowało mnie zatrzymać coś ciemnego, jeszcze większego ode mnie. Więc złamałem to coś, niewykluczone, że zabiłem. To stało się tak szybko! — Kim porusza żółtymi palcami. — Chyba był to czynnik, być może sprzątacz. Może nawet nie chciał mi zrobić krzywdy. Nie wiem, nie znoszę, kiedy ktoś mi przeszkadza. — Amen — rzuca pochwałę Nell. — Po drodze widziałem tylko ciała albo fragmenty ciał. Pomyślałem, że miejsce, w którym się znajduję, umiera lub być może już umarło. Przechodziłem przez wiele spalonych przedziałów. Raz szedłem przez mocno cuchnącą komorę, w której nie było żadnego oświetlenia, i wtedy coś próbowało załatwić mnie od tyłu. Nie widziałem tego, ale pozostawiło te ślady. — Kim odwraca się i pokazuje nam układające się w okrąg zielonkawe blizny. Z niektórych do tej pory sączy się
czerwonawa ropa. Nie widzieliśmy wcześniej tych skaleczeń, ponieważ były ukryte pod poszarpanym ubraniem i warstwą brudu... Krąg zadrapań ma średnicę mniej więcej trzech dłoni, jego dłoni. Plecy Kima są naprawdę potężne. — Nie wiem, jak się zdołałem temu czemuś wyrwać, udało mi się jednak, chociaż chyba nie zrobiłem mu specjalnej krzywdy. Tak naprawdę nie zdołałem go nawet porządnie złapać. — To był duży zabójca — komentuje jedna z dziewczynek. — Nie wiem, ile razy obszedłem dookoła obwód statku, wracałem w to samo miejsce czy szedłem z powrotem, w stronę rufy. Wszystko wyglądało tak myląco. Ciągle się dopiero budziłem. Wiedziałem, że muszę mieć jakieś imię, lecz nie mogłem go sobie przypomnieć. Podoba mi się imię Kim, ale nie wydaje mi się, że właśnie takie powinienem nosić. — Kręci smutno głową, na wpół rozbawiony. — Przykro mi, dziewczynki. Minęło chyba kilkadziesiąt cykli grawitacyjnych, zanim wreszcie dotarłem do tych obracających się rowów z wodą. Przypuszczam, że tam trafia woda z wielkiego, głównego zbiornika. — Tak rzeczywiście jest — potwierdza Nell. Wymieniali już między sobą swoje historie, powtarzają je teraz w hipnotycznym skupieniu dla nas, pozostałych. A poza tym powracają one w ich umysłach jak refren dodającej otuchy pieśni. Te historie są wszystkim, co mają. Kim ani Nell nie pamiętają nic z okresu snu. Być może niczego takiego nie doświadczyli. Tak samo Chino... — Raz złapałem sprzątacza niosącego ludzkie ciało i siedem szarych worków — kontynuuje Kim. Spogląda na mnie, mrużąc szmaragdowe oczy. — To mogłeś być ty, to znaczy jeden z was. Ciało było przecięte na pół, brakowało nóg. Natomiast na szyi wciąż wisiały worki. Złamałem sprzątacza. Nie zabiłem, ale zostawiłem go w marnym stanie. Zabrałem worki i najadłem się do syta, wypiłem cztery bukłaki wody. Pochorowałem się od tego i źle się czułem przez kilka cykli grawitacyjnych. Unosiłem się tylko w długim korytarzu, obijając się o ściany, i brudziłem... Musiałem za szybko zjeść. Od tego czasu bochenki nigdy mi nie zaszkodziły. — Może były zatrute? — wysuwa przypuszczenie Nell. — Może. Później, kiedy wspinałem się szybem, zobaczyłem, że spada na mnie duża, świecąca kula, miała na przodzie okno czy iluminator. — Widziałeś coś przez to okno? — pyta mój duplikat. — Tak, chyba czyjąś twarz. Błyszczącą, białą. — Srebrzystą — poprawiam. — Nie ma... — zaczyna odruchowo Kim i urywa. Rozbawia to nas wszystkich, poza dziewczynkami, które wyglądają na wyraźnie niezadowolone. Zaczynamy się wszyscy zastanawiać nad tą sytuacją, aż wreszcie Kim powraca do swojej opowieści.
Dochodzi do momentu, w którym zjawił się w pobliżu dziobu i spotkał jedną z dziewczynek, a potem Nell i Chino. Resztę jego historii wszyscy znamy. Następnie zaczyna opowiadać Nell. Dziewczynki siadają z obu jej boków i każda ujmuje jedną dłoń o długich palcach. Wygląda to równocześnie wzruszająco i absurdalnie. — Pierwszą rzeczą, jaką pamiętam — mówi Nell — był Chino, który niósł mnie w worku przez las. Worek, w którym urosłam, zaczął powoli pękać, a ja wypadać. Dotarliśmy do jakiejś płaskiej powierzchni. Była pokryta wyschniętą cieczą... chyba krwią. — Tak, to była krew — zgadza się tropiciel. — Gdzie ją znalazłeś? — pyta mój bliźniak. — W stosie ciał, w jednej z wylęgarni. Większość ciał była jeszcze w workach i wszystkie zamarznięte, martwe. Ale jeden worek się poruszał, więc go wyciągnąłem i zabrałem ze sobą. — Dlaczego? — dopytuje się Kim — Nie chciałem być sam Kłębiły mi się w głowie różne pytania i od zbyt długiego czasu nie spotkałem nikogo, z kim mógłbym porozmawiać. — Skąd wiedziałeś, że Nell będzie z tobą rozmawiać? — Nie wiedziałem. — Nell ma opowiadać pierwsza — przerywa jedna z dziewczynek. I Nell powraca do swojej opowieści: — Kiedy wypadłam z worka... urodziłam się, zapewne... znajdowaliśmy się w tunelu dla czynników, gdzieś w pobliżu zewnętrznej powłoki promu i być może mniej więcej w środku jego długości, niedaleko przewężenia. Chino czekał, a ja rozprostowałam nogi i ręce, sprawdziłam, jak działają, potem zdołałam stanąć, a później wrzasnęłam. Mówię to ze wstydem. — Nie masz się czego wstydzić — pociesza ją Chino. — Ale znajdowaliśmy się sami i Chino mnie nie atakował. Za to przemówił. Początkowo nie zrozumiałam jego słów, musiałam przypomnieć sobie język. Mam w sobie także inne języki, które można przywołać, być może wszyscy je mamy. Może gdybyśmy się bardzo postarali, umielibyśmy rozmawiać z innymi... — Nell zerka na Tomczina. — Tak jak potrafią to robić dziewczynki. Obie małe spoglądają na nas ponuro. — Chino było pierwszym imieniem, jakie w życiu usłyszałam. I od razu wiedziałam, kogo oznacza. — Kogo, nie co — wtrąca Chino. — Nie ma tu luster, ale moje kończyny nie wyglądają tak, jak powinny.
— Po jakimś czasie Chino zaprowadził mnie do gigantycznej komory, największej, jaką widzieliśmy. Panował w niej cichy rumor i szum i wypełniały ją olbrzymie, długie, niebieskie rury... chyba większe niż zbiornik z wodą. Wszystkie te rury są ustawione równolegle do siebie, tworząc razem cylindryczny kształt. Wirują w nich świetlne plamy, sypią się iskry i wszystko to płynie w stronę rufy. Komora miała może nawet kilometr szerokości. Po paru minutach znaleźliśmy w niej ciała, były w okropnym stanie. Nie tylko wyschnięte... i wcale nie miały widocznych ran... lecz po prostu spalone, usmażone. Pomyśleliśmy, że lepiej nie pozostawać dłużej w tamtej komorze. Te ciała były podobne do... do... Nell nie umie znaleźć właściwych słów. — Przypominały owady, które złapały się w pułapkę — kończy za nią mój bliźniak. Nell przytakuje. — Co to jest owad? — pyta Kim — To małe żywe stworzenie o twardym pancerzyku — odpowiada mój duplikat. Wyobrażam sobie chyba to samo co on: małe martwe stworzonka o połyskujących skrzydełkach, złapane w jakąś pułapkę czy też butelkę. Żywią się nimi pająki... To muchy. — Promieniowanie — komentuję. — Niedobrze przebywać w miejscach, gdzie jest promieniowanie. — Teraz sądzę, że to była część silnika promu — mówi Nell. — Zaczęłam przypominać sobie niektóre rzeczy. Wiedziałam co nieco o silnikach, początkowo niedużo. O silnikach i promach, i o tym, jak są ze sobą powiązane poszczególne elementy kadłuba. W tej chwili wiem nieco więcej, ale do tej pory nie przypomniałam sobie wszystkiego. W każdym razie opuściliśmy tamtą część statku i znaleźliśmy drogę prowadzącą ku dziobowi. Minęliśmy przewężenie. Przez kilka cykli grawitacyjnych źle się czuliśmy, na szczęście szybko nam przeszło... Może jesteśmy dosyć odporni na promieniowanie? Błądziliśmy, chociaż przez cały czas posuwaliśmy się w stronę dziobu. Wreszcie natrafiliśmy na całą watahę zabójców. Nie widziałam od tamtej pory zabójców tego gatunku. Były smukłe, kolczaste, może ze trzy razy dłuższe niż ja, kiedy się położę, i mniej więcej o moim przekroju. Każdy miał z przodu długie odnóże czy też czułek, na którego końcu znajdowało się czworo oczu. Miały także mnóstwo giętkich stawów, a te były od zewnątrz pokryte przyssawkami. Nell stuka palcem w kostkę kciuka dla zilustrowania swoich słów. — Chwytały się ścian, wykorzystując zasadę działania dźwigni, i poruszały tak błyskawicznie, że ledwie rejestrowałam wzrokiem ich ruch. I były bardzo silne. Przypuszczam, że czyszczą korytarze. Próbowały dołączyć do Chino, chyba wydawało im się, że jest ich pobratymcem. Były mocno zaskoczone, kiedy je zaatakował, dzięki czemu nawet nie zdążyły mnie dotknąć. Chino okazał się bardzo skuteczny. — Zraniły mnie — wtrąca tropiciel, pokazując czarną bliznę pod kolcami, za tymczasowym stawem barkowym. Wygląda jak jakieś oparzenie. — Są jadowite. — Dlaczego wszystko chce nas zabić?! — pyta nagle Nell. — I dlaczego się tu znajdujemy, jeśli statek nie chce, żebyśmy tutaj byli? Zastanawiałem się nad tym, lecz nie jestem pewien odpowiedzi. Wymieniam spojrzenie z bliźniakiem, San... jakżeż on ma na imię? Uznaje to za zachętę.
— Stało się coś złego z zespołem naprowadzania — ocenia. — W tym miejscu, o którym żadne z nas nie chce myśleć... Zajmujący je ludzie przejęli kontrolę nad prawie wszystkim. Zrobili coś źle, coś, co miało fatalne skutki dla całego statku. — Niewykluczone — zgadza się Nell. — Sama się domyślam, że może tak być. Tylko skąd się biorą te wszystkie potwory? Dlaczego nie mamy w pamięci nic na ich temat? — Nasi obecni towarzysze coś wiedzą — zauważa Chino, spoglądając na mnie i mojego bliźniaka. — Coś wytworzyło mnie innym, niż powinienem być. Dlaczego? Do czego jestem stworzony? — Oryginalnie zostałeś zaprojektowany do oczyszczania planety — odpowiada mój bliźniak. — Ale nie miałeś mieć ludzkiej osobowości, tylko być narzędziem Czymś... — Jednorazowego użytku — kończy Chino. — Zmierzam jednak do czegoś innego: dlaczego wy dwaj znacie te informacje na mój temat? Już to omawialiśmy, wydawało mi się, że wytłumaczyliśmy to wystarczająco... lecz teraz nie jestem tego pewien. Cała sytuacja pogarsza nasz nastrój i znowu ogarnia nas smutek, mimo że mamy pełne żołądki i się umyliśmy. Przerywamy opowiadanie naszych historii. Nikt nie chce drążyć postawionych pytań. Nie w tej chwili, jeszcze nie teraz. — Będziemy musieli to przedyskutować — podsumowuje Nell, kładąc się wygodnie. — Ale poza tym potrzebujemy odpoczynku. Moje panie, to wy tu rządzicie, prawda? — upewnia się, spoglądając na dziewczynki. — Razem z nauczycielami. — Śpijmy — decydują dziewczynki. — Dalszy ciąg opowieści potem. — Niech przygaśnie światło — odzywa się mój duplikat. — Przejdzie w tryb nocny czy jakkolwiek się to nazywa. Prom spełnia jego życzenie. Oświetlenie zaczyna słabnąć, aż w końcu jarzy się tylko trochę, rzucając na nas złocisty poblask. — Jak mam na imię? — pytam, kiedy leżymy obok siebie z moim bliźniakiem. Nie dotykamy się. Właściwie nie jestem pewien, czy go lubię. — Sanjay — odpowiada. — A ty... Sanjim, prawda? — Tak. Zamykam oczy. Nawet nie zdaję sobie sprawy, jak bardzo jestem zmęczony. Jednak śpię chyba tylko przez moment. Zaraz budzi mnie lekki kuksaniec Nell. Podnoszę się, tak samo jak Sanjim. — Słychać jakieś hałasy od strony rufy — mówi Nell. — Jakby miażdżenie czegoś.
Rzeczywiście, wszyscy słyszymy potężne i bardzo niepokojące odgłosy. Zdecydowanie mi się nie podobają. Pokład drży. Czujemy jakby szarpnięcie, to prom raptownie zwalnia obroty. Zaczynamy sunąć po podłodze. Liny i poręcze są za daleko, więc kładziemy się płasko, przyciskając dłonie do pokładu, albo łapiemy się brzegów posłań. Chino zatrzymuje się dopiero na ścianie, cały zjeżony. Nigdzie nie ma śladu dziewczynek. Kim i Tomczin podpełzaj ą do nas z powrotem. Prom trzęsie się: to przyspiesza obroty, to zwalnia. I powracaj ą okropne dźwięki, od których aż wibruje całe pomieszczenie. — Powinniśmy iść do sterowni i zobaczyć, czego uda nam się tam dowiedzieć — proponuje Kim. — A potem, co możemy zrobić. Wszystko dzieje się szybciej, niż myśleliśmy. — Co się dzieje? — pytam zaspany. — Nadchodzą kolejne kłopoty.
Wielki widok
Przez chwilę wydaje się nam, że cały prom rozleci się od wstrząsów na kawałki i wszyscy wypadniemy prosto w przestrzeń kosmiczną. Może ktoś chce właśnie do tego doprowadzić? Może jacyś „oni" nie dają rady sterować promem numer zero trzy, więc postanowili go całkowicie zniszczyć? Jeśli tak, to co im z tego przyjdzie? Z pewnością nie zniszczyliby całego statku tylko po to, żeby nas zabić. Chyba nie? Na szczęście jest pośród nas Chino, który rozumie sporo z tego, co otacza nas w kosmosie. I Kim, który dysponuje jakimś szóstym zmysłem ułatwiającym mu orientację w sytuacji. Wreszcie Nell, która zna się na sprawach inżynierskich oraz sterowaniu promem. Desperacko potrzebujemy, żeby przypomniała sobie całą swoją wiedzę! Wstrząsy i wibracje zmniejszają się na tyle, że dajemy radę się przedostać przez właz do komory załadunkowej i dalej, do przedziału sterowania na samym dziobie, korzystając przy tym z lin i poręczy. Prawie unosimy się w powietrzu, tak bardzo zmalały obroty promu. Ale chyba już do tego przywykliśmy. I do tego, że nic nie układa się po naszej myśli. Niemal nie czujemy się wstrząśnięci. Przemieszczając się, pomagamy sobie nawzajem. Łapię nawet kończynę Chino, żeby pomóc mu się przedostać przez ciasny dla niego właz. Wreszcie zachowujemy się jak zgrana drużyna. Ostatni posuwa się Tomczin. W końcu i on dołącza do nas w pomieszczeniu sterowania, gdzie wciąż jarzą się delikatnie kanciaste i owalne wypukłości w miejscach przyszłych pulpitów sterowniczych. Mamy nadzieję, że te ostatnie pojawią się po prostu, kiedy tylko o nie poprosimy.
— Proście! — woła do mnie i mojego bliźniaka Nell, zaczepiając stopą o linę. Przeciąga się — pająkowata naprawdę robi niesamowite wrażenie: uniósłszy ręce, sięga dwa i pół metra w górę. — Pokaż nam gwiazdy, zbuduj pulpity sterownicze — odzywa się mój duplikat. Prom, nie czekając nawet, aż skończy mówić, od razu zaczyna spełniać jego prośbę. Proste kształty różnicują się i zmieniają w pulpity, równocześnie odsuwa się zasłona kopuły obserwacyjnej. Zaraz potem kolejny raz spoglądamy na wszechświat. Na kolorowe wstęgi i niekończący się diamentowy pył niezliczonych gwiazd. Czegoś brakuje. Chino kwili, jakby był zupełnie bezbronną istotą. Powoli orientuję się dlaczego. I ja jestem przerażony. Chodzi o to, czego nie widać. Znikły szarawe, mgliste smugi i parasolowata tarcza przed statkiem. — Nie ma stożka ochronnego! — oznajmia Chino. — No to pięknie — komentuje z westchnieniem Nell. — Co to oznacza? — pyta Kim. — Lecimy z bardzo dużą prędkością — zaczyna Chino, nie mogąc opanować drżenia. Kłapie paszczą ze złości. — Ośrodek między-gwiazdowy... drobiny pyłu, gazy... i to na skraju mgławicy... pozostałości po supernowej... — Nic nas nie osłania, a lecimy jak przez wielką nawałnicę — dodaje obrazowo Nell. Zbliża się do krańca kopuły, próbując spojrzeć w dół oraz w tył. — Promy są wystawione na działanie wszystkiego, co nas napotka, ale ta kulka na lodowej bryle nadal ma coś wokół siebie, czyli jest chroniona. — To naprowadzanie — stwierdza Kim. — Próbują się nas pozbyć. Nell podchodzi do pulpitu, który jest wysunięty najbardziej do przodu. W jego środku znajduje się nieduża niebieska kopuła, obok niewiele więcej. Pająkowata kładzie dłonie na półkuli, a wtedy jej twarz i ręce zaczynają migać słabym światłem. Ja także opieram tam dłonie, podobnie jak mój bliźniak. Podchodzi do nas również nagle ożywiony Tomczin, który zwykle zachowuje stoicki spokój. — A ten co? — dziwi się Kim. Nell odrywa na moment ręce od kopuły, spogląda na nas, po czym poleca nam z powrotem przyłożyć dłonie do niebieskiej powierzchni. — Wszyscy razem — komenderuje. W ten sposób łączymy się z promem, stając się odbiornikami olbrzymiej ilości informacji. Cała ta niezwykła sytuacja wydaje nam się znana, właśnie tego się spodziewaliśmy — lecz w pamięci promu jest o wiele za dużo dziur, pustych miejsc, które wyglądają jak spalone. Zgaduję, że ponad dziewięćdziesiąt procent jej zasobów zostało uszkodzone. Może tylko nie mamy do nich dostępu, a
może całkiem przepadły. Tomczin steruje swoją częścią przekaźnika. Każde z nas sięga po informacje ze swoich... dziedzin. Czym się kierujemy? Instynktem? Naszym oprogramowaniem? — To nie do zniesienia — narzeka mój bliźniak. Słyszę go normalnie, uszami, ale równocześnie widzę przebłyski jego świadomości, jest rozzłoszczony i wyszukuje informacje, prawie te same co ja, chociaż niezupełnie. — Potrzeba tu nas dziesięciu! — Tylko jeśli wciąż istnieje dostatecznie duży zasób wiedzy, która mogłaby się w was rozprzestrzenić — rzuca Tomczin. Odzywa się w swoim języku, lecz równocześnie rozumiemy go w tym, którym się sami posługujemy. Pole świadomości Tomczina znajduje się daleko od naszego, gdzieś w kącie całego pola informacji. Zdaje się, że przegląda je szybko, szukając jakichś punktów orientacyjnych. Po chwili jego jaźń dołącza do naszych, ciągnie za sobą jakby wypustkę z połączeniami sięgającą odległej gałęzi pamięci promu. Odbieram to, jakbym widział iskrzący się przewód. — Jest uszkodzony — informuje Tomczin. — Ale wcześniej ta linia prowadziła bezpośrednio do puli genowej, do sekcji projektowania życia. Tak! Te słowa, te nazwy... — Czy możesz sięgnąć do jej drugiego końca? — pyta Nell. Tomczin nie musi odpowiadać, natychmiast znika — to znaczy fizycznie wciąż stoi przy nas, lecz jego świadomość oddala się na olbrzymią odległość. Dołącza do nas tropiciel, chyba fizycznie dotyka jakiegoś innego pulpitu. — W tym promie wciąż znajduje się znaczna część pamięci statku — odzywa się. W tym samym momencie orientuję się, że Chino jest płci żeńskiej, jej świadomość jest przesycona tożsamością. Statek, prom, zna Chino, ufa jej i potrzebuje. Jest specjalistką od między-gwiazdowej nawigacji, być może najważniejszą spośród nas osobą, a dzięki formie swojego ciała ma największe szanse na przeżycie. Nagle zaczynam jasno wszystko rozumieć. Może to my, pozostali, jesteśmy istotami jednorazowego użytku? Chino przywołuje z pamięci gęstą gromadę gwiazd, a potem pokazuje nam, w jaki sposób każda gwiazda jest opisana, sporą liczbą zmieniających się zestawów symboli i języków. — Informacje są stale uaktualniane — oznajmia Chino. — Wszystkie dzieci statku wiedzą teraz więcej — komentuje Nell. — Miejmy nadzieję, że te dane wystarczą, by nas do czegoś doprowadzić.
Rumor i chrzęsty na zewnątrz naszych wspólnie doświadczających przepływu informacji świadomości nie rozpraszają nas zbytnio. Mamy nadzieję, że Kim ostrzeże nas, gdyby zaczęło się dziać coś gorszego. I zanurzamy się dalej w powodzi wiedzy. Ogromnie jej potrzebujemy, jest nam bardziej niezbędna niż woda i pożywienie. Być może wkrótce uda nam się dowiedzieć, dlaczego istniejemy.
Pamięć promu
Chino stara się zorientować, dokąd lecimy. Po pierwsze, dowiaduje się, że statek znajduje się w odległości czterystu trzydziestu dziewięciu lat świetlnych od Słońca, wokół którego krąży Ziemia. Jest też inna miara przebytej przez nas odległości, bardziej absolutna — ma coś wspólnego z grzbietami hiperdługich kosmologicznych fal grawitacyjnych, ale wyraża ją znacznie większa liczba, wymagająca operowania skomplikowanym aparatem matematycznym, więc wolimy posługiwać się latami świetlnymi, tym bardziej że słowo „rok" jest nader bogate w innego rodzaju skojarzenia. Wygląda na to, że mój bliźniak i ja wiemy mnóstwo rzeczy o Ziemi, planecie, z której wyruszył statek. Prawie jakbyśmy się na niej urodzili i wychowali. Są to przyjemne oraz rozpraszające nas informacje, jednak zupełnie bezużyteczne. Wraca Tomczin, ciągnąc kolejny skrzący się przewód. Jego świadomość podłącza ów przewód do naszych jaźni, mimo że Chino macha na Tomczina szczypcami, żeby nie przeszkadzał jej w pracy. Przewód prowadzi nas do całej gigantycznej sieci innych, rozgałęziających się przewodów. Większość z nich wygląda na uszkodzone, osmalone. Niektóre wciąż się jarzą, innym towarzyszą symbole odpowiadające w kodzie maszynowym znakom zapytania. Przepływamy z bliźniakiem przez całe to kłębowisko. Szybko stajemy się ekspertami, nasze umysły wypełniają się wiedzą, która została nam wdrukowana — aż w pewnym momencie obaj niezdarnie łapiemy ten sam przewód. Okazuje się to błędem. Znowu jesteśmy w domu! W ogóle nigdy nie opuściliśmy domu! To wszystko było tylko potwornym koszmarem!
Rdzeń pamięci
W promie jest coś, co nas rozpoznaje i próbuje oddać nam przysługę, na nowo łącząc z tym, co powinniśmy wiedzieć i czuć. Następują krótkotrwałe trudności związane z tym, że jest nas dwóch, jednak system ma zdolności adaptacyjne, więc szybko dokonuje niewielkich modyfikacji i tak oto znajdujemy się na Ziemi jako młodzi bliźniacy mający przed sobą całe życie. Szkolimy się przed wyruszeniem w podróż na pokładzie świeżo wyposażonego Złotego Wędrowca. Przypuszczam, obaj przypuszczamy, że to nazwa statku, w którym się znajdujemy. Mamy zostać członkami jego załogi. Tej części, której przypadnie wylądować u celu podróży. Nie zawsze się ze sobą zgadzamy, ale razem przeszliśmy szkolenie i polegamy na sobie nawzajem przy rozwiązywaniu poważniejszych problemów, w tym tych z kobietami. Ostatnio wprawdzie cierpimy, konkurując o tę samą, wspaniałą dziewczynę o imieniu... (Dziwne, przywołuje to fragmenty moich przyszłych wspomnień, do których miał dostęp prom zero jeden, kiedy byłem...). Nie ulegaj złudzeniu! To tylko część koszmarnego snu. Nie zostałeś wytworzony podczas lotu, gdzieś w przestrzeni międzygwiazdowej, tylko zamrożony razem ze wszystkimi innymi członkami załogi, z którymi miałeś później współpracować jako kolonista. Złoty Wędrowiec... Wszystko jedno. Bardzo dokładnie widzę moją partnerkę w komorze załadunkowej. Śmiało spogląda na mnie, stojąc pośród innych, wymieniamy owe pierwsze, niezwykle ważne spojrzenia świadczące o zauroczeniu, a później zwiążemy się ze sobą na resztę życia. Jesteśmy sobie przeznaczeni. Dlaczego w takim razie miałby się wtrącać w naszą relację mój brat bliźniak? Mamy tyle informacji do wchłonięcia... Nasi rodzice, siostra, szkoła podstawowa i średnia, adaptacja fizyczna, testy w niskich temperaturach po wstępnej kwalifikacji, długie letnie dni spędzone w bazie Camp Starfield, próbne zamrożenie nas po raz pierwszy... Wszyscy wychodzimy z tego cali i zdrowi, nikt nie ma nawet kaca. Jesteśmy gotowi do lotu ku zewnętrznym obszarom obłoku Oorta, gdzie mamy dotrzeć do wybranej komety, która jest w tej chwili przymocowana pasami do naszego modułowego statku. Podróż do komety trwa prawie dziewięć miesięcy, ponieważ uruchamianie napędu bozonowego w obrębie Układu Słonecznego jest zabronione. Jakże to oczywiste! Przypuszczam, że nawet w obliczu mojego zmieszania i moich sprzecznych emocji ta wiedza może być przydatna i pomocna. W końcu po raz pierwszy mam okazję zobaczyć nasz powstający dopiero statek, gdy w ciemności, w której liczy się tylko światło gwiazd, zostaje przymocowany do komety, obejmując ją niczym mała złocista ośmiorniczka. Ale dlaczego musi się to wiązać z tymi wszystkimi wymyślonymi bzdurami? Funkcjonuję dobrze bez osobistej historii. I znam tę prawdziwą. Pompują w nas całą tę historyczną ciągłość z przyczyn psychologicznych. Tylko w jakim celu? Nie ufają nam. Zostaliśmy zaprojektowani w taki sposób, żeby nas oszukiwano. Znajdujemy sobie miejsca w ciasnych pomieszczeniach mieszkalnych, cała nasza trzystuosobowa załoga, starannie wybrana, przebadana, wyszkolona, przeegzaminowana, przewyższająca pod
względem emocjonalnym i fizycznym najświetniejszych i najinteligentniejszych mieszkańców Ziemi, przepełniona wspaniałą wiedzą o tym, dokąd mamy polecieć i co zdziałać... Wyruszamy na pokładzie najkosztowniejszego obiektu, jaki kiedykolwiek skonstruowano w całej historii ludzkości. Wchodzimy do zamrażarek, aby stać się także podróżnikami w czasie, jako że mamy się obudzić po pięciuset, może sześciuset latach. Przepełnia nas oszałamiająca radość z powodu naszego przeznaczenia, silniejsza niż wszystkie doświadczane przez nas wcześniej emocje. Wciąż oczywiście niepokoję się z powodu brata, ponieważ nie możemy obaj pod koniec podróży zostać partnerami tamtej dziewczyny. Sprawę tę mamy jednak rozwiązać później. A poza tym wiem, jestem przekonany, że... Że w końcu pozostanie tylko jeden z nas. Jeden ja. Mój brat bliźniak musi przeżywać ten sam konflikt wewnętrzny, który toczy się na styku naszej indoktrynacji i naszych emocji, ponieważ równocześnie odrywamy się od źródła danych, krzycząc ze złości i rozpaczy. Wszystko jest nie tak! Jeden wielki stek kłamstw! — Czekajcie, trzymajcie się — odzywa się do nas Tomczin. — To niewłaściwy zestaw informacji. Taka historia miała zostać wprowadzona, w przypadku gdyby wszystko potoczyło się dobrze. A tutaj jest to, czego szukamy naprawdę: część katalogu, którą statek miał wykorzystać, jeżeli sprawy przybiorą zły obrót. Wszyscy wiemy, że stało się coś bardzo złego. Teraz do naszych świadomości docierają informacje, które są dla nas jeszcze trudniejsze do zaakceptowania niż nasza fałszywa osobista historia. Przeglądamy opasłą instrukcję statku, analizując wszystkie możliwe zestawy okoliczności. Planeta jest już w całości zamieszkana przez prymitywne formy życia i nie możemy się do nich przystosować, niezależnie od wszelkich wysiłków. Skończyło nam się paliwo, nie możemy lecieć dalej... Nadchodzi czas, aby zbadać najdalsze krańce kladu, możliwości związane z najmniej przyjemnymi okolicami genetycznej przestrzeni fazowej. Należy wywołać tropicieli i układaczy odpadów. Przetworzyć czynniki — biomechaniczne stwory, które obsługiwały statek przez pierwsze dwadzieścia lat podróży, podczas gdy rósł z jaja, zmieniając się w potężny gwiazdolot o trzech kadłubach, i które uruchomiły napęd bozonowy, kiedy statek znalazł się odpowiednio daleko od Słońca. Czas zajrzeć w miejsce, gdzie został opisany koszmar destrukcji. Towarzyszy jej moja — nasza — nowa, surowsza i bardziej odporna osobowość oraz nowa, bardziej dramatyczna historia naszego życia. Kiedy odlatywaliśmy, Ziemia znajdowała się w krytycznej sytuacji — nie była istnym rajem technologicznym, gdzie panowały idealne relacje społeczne, tak jak w naszej poprzedniej historii. Nie, otóż była zniszczona. Wszędzie wokół umierali ludzie. Wszystkie środki przeznaczono na skonstruowanie tego oto statku, który był czymś w rodzaju szalupy ratunkowej lecącej ku innym gwiazdom. Jesteśmy ostatnią nadzieją ludzkości i w końcu znaleźliśmy nową planetę, a jedyną przeszkodą jest to, że pokrywa ją tubylczy szlam, niewart, by go nazywać inteligentną formą życia. Wystarczy, że wyślemy na nową planetę zabójców i układaczy śmieci, którzy oczyszczą ją z owego
szlamu. Potem wyłączymy naszą broń, a na miejsce zabójców i układaczy śmieci wyślemy... Nie, to jeszcze inny fragment katalogu, nieco mniej ponury i w znacznym stopniu niejasny. Staje się dla nas oczywiste, że katalog uległ uszkodzeniu, a wraz z nim wszystko, co znajdowało się w pamięci promu. Nie możemy wiedzieć, które klady są dla niego dostępne. Otwierają się jednak kolejne zasoby wiedzy. Coś chce się z nami podzielić zawartością swojej udręczonej duszy. Czuje potrzebę spowiedzi. Napotkaliśmy prymitywną cywilizację techniczną, która przeprowadzała pierwsze loty w obrębie swojego układu planetarnego. To jest tego, do którego lecieliśmy. Przybyliśmy na miejsce, nie mamy już paliwa, nie mamy dokąd odlecieć, a tymczasem oni nas atakują. Ich broń jest na tyle zaawansowana, że mogą uszkodzić nasz statek, właściwie rozerwać go na drobne kawałki. I nie chcą słuchać naszych nawoływań. Nie mają zamiaru podzielić się z nami swoją planetą. Nie da się z nimi targować. Musimy stoczyć długą, wyczerpującą walkę. Grozi nam zniszczenie, chyba że zdołamy... Kolejna porcja informacji. Dotarliśmy wreszcie do samego końca, do najbardziej ponurego miejsca genetycznej przestrzeni fazowej. Dalej znajduje się już chyba tylko prawdziwe zoo z istotami wymyślonymi przez genialnego, szalonego mistrza destrukcji. Tajemna menażeria śmierci. DOSTĘP TYLKO DLA STUPROCENTOWYCH WOJOWNIKÓW Nagle powracamy do podstawowej części katalogu. Słodycz, światło, złudzenia... Nie mamy odpowiedniego wyszkolenia, nie zostaliśmy odpowiednio zindoktrynowani. Żaden z nas nie kwalifikuje się do tego, by się zapuścić w tamten rejon katalogu. Odmowa dostępu. Tomczin dzielnie próbuje podpiąć nas do innych przewodów, lecz wzdragamy się, jakby wchłaniane przez nas informacje parzyły. Przeżywamy zbyt silny szok, przyjęliśmy zbyt wiele sprzeczności, czujemy się niemal gorzej niż w chwili, kiedy wydostaliśmy się z worków, w których urośliśmy. Puszczamy z płaczem niebieską półkulę, mamrocząc do siebie i rzucając się na boki. Musi to wyglądać naprawdę okropnie, stosownie do tego, jak się czujemy. Nell poleca Kimowi, żeby odsunął nas od pulpitu. Podchodzi i obejmuje mojego brata i mnie swoimi potężnymi ramionami, a my drżymy i przeklinamy los. Trwa to parę minut. Tomczin chyba specjalnie nie cierpi, mówi coś, lecz ponieważ zerwaliśmy bezpośrednie połączenie, nie rozumiemy jego słów. Nikt ich nie rozumie, kiedy nie ma wśród nas dziewczynek. W końcu w sterowni zapada cisza. Nell ma nam coś do zakomunikowania. Rozgląda się. Wszyscy słuchają z uwagą, być może nawet Chino, która wciąż analizuje położenie gwiazd. — Odkąd tylko się narodziliśmy, rozmaite stwory próbują nas zabić — zaczyna Nell. — Wyłączenie
osłony wydaje się ostatnią próbą zlikwidowania nas. Powinniśmy zatem założyć, że ktoś stara się sabotować funkcjonowanie statku, a nawet zniszczyć promy. Otóż być może mamy środki umożliwiające przeprowadzenie kontrataku. Myślę, że jest sposób na uruchomienie operacji połączenia promów, zjednoczenia ich w triadę. Ponieważ członkowie zespołu naprowadzania powinni już nie żyć w chwili formowania się triady, połączenie doprowadzi do zmiażdżenia i wchłonięcia tej małej sfery, którą widzimy przy lodowej komecie, i zdobycia przez nas samej komety. Niewykluczone, że w ten sposób uda się odzyskać pełną kontrolę nad statkiem. Wystarczy, że uruchomię układ... Tropicielka zrywa się z miej sca tak szybko, że nasze oczy i mózgi nie są w stanie nawet zarej estrować j ej ruchu, a już stoi obok nas i odciąga dłonie Nell od niebieskiej półkuli. — Nie możemy tego zrobić! — ryczy straszliwym, niemożliwym do zignorowania głosem. — Dlaczego nie? — pyta Nell, cofając się i zgrzytając zębami. — Dlatego, że nie potrafię odnaleźć większej części danych nawigacyjnych ani żadnego sposobu na sterowanie silnikami statku — informuje Chino. — Wydaje mi się, że zostaliśmy skierowani na niewłaściwy kurs, w bardzo niebezpieczny obszar. Z tego, co potrafię wyliczyć, nie znajdujemy się nawet w połowie drogi do miejsca docelowego. Nie możemy zniszczyć zespołu naprowadzania. Kimkolwiek są, potrzebujemy ich pomocy. — Ależ oni starają się nas zabić! — protestuje Nell. Chyba nikt z nas nie zauważył, że tymczasem wróciły dziewczynki. Słuchają nas z malującym się na buziach wielkim niepokojem. — Skąd to wiemy? — pyta Chino. — Od układu sterowania statkiem — odpowiadam. — A na ile wiarygodne są jego informacje? — kwituje moje słowa Chino, cała zjeżona. Wygląda naprawdę makabrycznie, jest trzykrotnie większa niż poprzednio. Cofamy się odruchowo. — My wam to mówimy — odzywa się jedna z dziewczynek. — Matka wam to mówi. — Coś takiego, doprawdy? — drwi Chino. — Nigdy nie widzieliśmy „matki". Nie mamy sposobu na szczegółowe wypytanie jej o sytuację. Nie możemy podjąć takiej decyzji bez dodatkowych informacji, ponieważ jeśli ją podejmiemy, prawdopodobnie nie uda nam się znaleźć drogi ku odpowiedniej gwieździe. Statek zginie gdzieś w tej okolicy. — Już teraz giniemy — wtrąca się mój bliźniak. — Nie słyszysz? W prom uderza pył międzygwiazdowy, aż w końcu nas zniszczy. Sama tak powiedziałaś. Nell słucha naszej wymiany zdań, krzywiąc się z przerażenia. Szuka odpowiednich słów, które
doprowadziłyby nas z powrotem do konstruktywnej wymiany myśli. Jednak nasza godna podziwu specjalistka od astronawigacji postawiła bardzo konkretny problem. — Istnieje pewien manewr — oświadcza Chino, kładąc po sobie kolce — który mógłby tłumaczyć tymczasowe wyłączenie osłony. Należy on do standardowej procedury kierowania statkiem Jednak taki manewr nie miałby w tej chwili sensu, jest za wcześnie.
Złe i jeszcze gorsze wiadomości
Wyposażony w taki, a nie inny umysł i informacje próbuję sobie wyobrazić naprowadzanie. Ale nie idzie mi dobrze. Mamy nie wiedzieć o istnieniu tego zespołu. Nasze mózgi odmawiają poważnych rozważań o miejscu, gdzie kryją się jego członkowie — niezbyt dużej sferze przymocowanej do lodowej komety. Nie mamy pojęcia, jak owi członkowie wyglądają ani jakie są ich cele. Jeśli ich istnienie i udział w wypełnieniu naszej misji zostały z góry zaplanowane — a wydaje nam się, że to sensowna koncepcja, chyba że zwodzi nas nasza ignorancja — to nie wykonali dobrze swojego zadania. Z zebranych przez nas informacji wynika, że żyją dłużej, niż powinni, i że z dużą dozą prawdopodobieństwa odpowiadają za większość, a być może nawet za wszystkie nasze kłopoty. Aby z kimś walczyć, trzeba spróbować zrozumieć motywy jego postępowania, zwłaszcza gdy ten ktoś trzyma w ręku większość atutów, nam karta nie idzie, a cały salon gry ogarnął pożar i jeszcze szaleją w nim bandyci. Statek drży coraz mocniej, hałas staje się głośniejszy niż przedtem Nieznośnie głośny. Nie powinno nas tu być, kiedy dzieje się coś takiego! — Nasze mózgi są pełne bzdur! — krzyczy do mnie mój bliźniak. Zbliżamy głowy i wymieniamy szybko opinie, chcąc uporządkować nieliczne znane nam fakty. — Fałszywa historia życia, bajeczki dla dzieci... — Mój duplikat jest bardzo zdenerwowany. — W jaki sposób możemy to wszystko zastąpić przydatnymi informacjami? Musimy się przebić do danych, których statek nie chce nam udostępnić. — Właśnie próbowaliśmy — przypominam, z jednej strony przekrzykując łoskot, a z drugiej starając się, żeby słyszała mnie tylko moja kopia. — Dlaczego w ogóle statek nas kusi? — Cholera jasna, powinniśmy stąd zjeżdżać! — woła Kim, zasłaniając uszy. Nasz potężny towarzysz jest bliski paniki. Co zrobimy, jeśli straci panowanie nad sobą? — W obwodach statku jest pełno sprzeczności — stwierdza mój bliźniak. — Zgodzisz się? Oczywiście, że jestem tego samego zdania. — Rozmawiajmy — kontynuuje, patrząc mi w oczy — bądźmy dwuosobową drużyną. Powiedz mi,
co powinienem myśleć. Zastanawiam się nad tym, co snuje mi się po głowie, nad pokawałkowaną teorią. Zaczynamy przerzucać się pomysłami, angażując się w to tak bardzo, że dopiero pod koniec rozmowy zauważamy, iż pozostali obserwują nas w ciszy, czekając, co powiemy. Tylko Nell znowu tkwi przy niebieskiej półkuli i chłonie informacje. Życzymy jej milcząco powodzenia... — Mamy fałszywe wspomnienia — mówię — po to, żebyśmy, przybywszy na nową planetę, mieli w pełni ukształtowane osobowości. Jako nauczyciele powinniśmy mieć czego uczyć. Historii kultury, praw i przepisów, grzeczności, wzorów zachowania, pracy grupowej. — Słusznie. Pomyślałem prawie dokładnie to samo. — Nauczanie przebiegałoby wydajniej, jeśli wierzylibyśmy w to, czego byśmy uczyli... gdybyśmy sami przeżyli rozmaite rzeczy i doświadczyli niektórych konsekwencji niewłaściwego postępowania. Musieliśmy mieć historię. Dlatego nas nią obdarzono. Poza tym trzeba było załadować do naszych mózgów informacje o świecie, z którego się wywodzimy. Mój duplikat energicznie kiwa głową i przejmuje pałeczkę: — Właśnie. Tymczasem wcale nie urodziliśmy się na Ziemi. Coś zapragnęło, żebyśmy zostali wytworzeni tutaj, i to w przestrzeni kosmicznej, zanim został przygotowany teatr naszych działań... zanim narodzili się koloniści, których mielibyśmy nauczać, zanim w ogóle zaistniały okoliczności, w których nauczyciel może być przydatny. Myślimy w naprzemiennym rytmie. Co dwie głowy, to nie jedna. Zresztą niewykluczone, że wchłonęliśmy za pośrednictwem kuli różne zestawy informacji. — Zobaczyliśmy część katalogu — kontynuuję. — Całe stulecia wytężonej pracy, finansowania i programowania... wszystko to posłużyło do stworzenia puli genowej. — Zerkam przez ramię na Tomczina i Kima. — Nie każda nadająca się do zamieszkania planeta może być dokładnie taka jak Ziemia. Dlatego zostały przygotowane najrozmaitsze warianty kolonistów, przystosowane do konkretnych warunków środowiskowych. To oznacza, że nie trzeba było przewozić statkiem w pełni ukształtowanych ludzi, tylko embriony czy raczej coś jeszcze prostszego: zestawy instrukcji przesyłane do biogeneratorów. Dziwi mnie słowo, którego sam użyłem. — Wymyśliłeś to teraz? — dopytuje się mój bliźniak. — Być może... Biogeneratory są połączone z bazą danych składających się na instrukcje wytwarzania wszelakich form życia... opartych na ziemskich, ale zmodyfikowanych, wypełniających wszystkie odgałęzienia możliwych dróg rozwoju ewolucyjnego... — Znowu drżę. Pozostali, tym razem nie wyłączając Nell, zbliżają się do nas niczym tłumek w klubie jazzowym, w chwili gdy dwóch muzyków zaczyna grać atrakcyjnie brzmiące jam session. — Czy dobrze rozumiem, że waszym zdaniem konstruktorzy statku nie chcieli, żebyśmy znali swoją prawdziwą naturę i pochodzenie? — pyta Nell.
— Nie potrzebowaliśmy ich znać — uściśla mój duplikat. — Mogłoby to przeszkadzać w realizacji powierzonych nam zadań. — Chyba nawet Tomczin rozumie coś z naszej rozmowy. Chino staje tak blisko, że jej kolce kłują mnie w łydkę. Cofam nogę i spoglądam z wyrzutem na tropicielkę. — Mów dalej — ponagla tylko cicho. — Ktokolwiek mnie stworzył, spieprzył robotę i wcale się z tego nie wytłumaczył. — Cóż, ty rzeczywiście jesteś wyjątkową zagadką — przyznaje mój bliźniak. — Tropiciele nie miały mieć ludzkich umysłów i raczej z pewnością nie planowano, żeby pełniły funkcję nawigatorów. — A dlaczego wy dwaj mielibyście wiedzieć, co powinno się wydarzyć, a czego na pewno nie planowano? — chce się dowiedzieć Chino. Zaczynamy spekulować, nie bez zażenowania. Nie jestem odważniej szy niż mój bliźniak, a do tego zebrałem mniej doświadczeń, próbuję jednak odpowiedzieć pierwszy. — Myślę, że część naszego oprogramowania, nasza indoktrynacja historyczna, może zawierać plany na różne okoliczności. Tajemnice, których znajomość miała być nam potrzebna tylko w przypadku, gdyby sytuacja na wybranej planecie okazała się wyjątkowo niekorzystna. — Gdyby nową Ziemię trzeba było oczyścić — kończy Chino. — Jestem zabójczynią. — Och! — zdradza przerażenie Nell. — Gdybyśmy napotkali na planecie konkurencyjne względem nas gatunki... — Gdybyśmy nie mogli polecieć dalej — włącza się znowu mój duplikat — bo zabrakłoby nam paliwa, można by było tylko albo porozumieć się z mieszkańcami planety, co mogłoby się udać lub nie, albo pozabijać ich wszystkich, oczyszczając układ planetarny z innych istot. Po to, żebyśmy my przeżyli i wypełnili powierzoną nam misję. — Mówisz, że zostałam stworzona po to, by zabijać inne istoty? — upewnia się Chino. — Niewykluczone. Wszystko zaczyna się układać w sensowną całość. — A wy jako nauczyciele, instruktorzy kulturalni, musielibyście przekonać kolonistów, że trzeba wymordować tubylców — zauważa Kim. — To dopiero gówniana robota! — Rzeczywiście — zgadza się Chino. — Może wyposażono was w kompas moralny dający się nastroić dokładnie podług wymagań waszych twórców. — A ciebie? — rzucam Chino się jeży. — Nie podoba mi się moja życiowa misja — oznajmia ponurym basem. — Mam dla ciebie wiadomość, która może ci przynieść pewną ulgę — próbuje ją pocieszyć mój bliźniak. — Z informacji, do których zdołaliśmy dotrzeć, wynika, że nie jesteś najgorszą istotą, jaką
ten statek może stworzyć. Daleko ci do najokropniejszego potwora. — Ściśle rzecz biorąc, do tych najokropniejszych nie uzyskaliśmy dostępu — wtrącam. — System nas odrzucił, ponieważ nie jesteśmy stuprocentowymi wojownikami. Część katalogu pozostaje ukryta, i nie bez powodu. — Mój bliźniak wygląda na nieszczęśliwego, słysząc, że to ja mówię to wszystko pozostałym. — Gdyby sytuacja na wybranej przez nas planecie była bardzo zła, to jest planeta byłaby już zamieszkana przez cywilizację wyposażoną w broń zdolną nas razić, dopiero wtedy uzyskalibyśmy dostęp do najpotężniejszych oraz najgroźniejszych możliwych tworów kladu: układaczy śmieci. Tak je nazwano. Nasi projektanci nie chcieli, żeby pośród naszych normalnych wzorców postępowania znajdowała się taka historia. Takie... — Obciążenie. Poczucie winy — kończy Nell. Odchodzi z powrotem do półkuli i przesuwa po niej pieszczotliwie dłońmi. Jej oczy zaczynają patrzeć to tu, to tam — Racja — zgadza się drugi nauczyciel, zerkając w moją stronę. — Teraz już wszyscy o tym wiecie. — Chyba jest mu przykro. — Już mam dość informacji — oznajmia Nell, puszczając półkulę. — Sekwencja rozkazów, które uruchamiają proces łączenia promów, umożliwia przerwanie go w trzech momentach. Jeśli zechcemy przeprowadzić taką operację, możemy to zrobić, znajdując się w tym pomieszczeniu. Proponuję rozpocząć proces, a potem go wstrzymać. Powinno to dać zespołowi naprowadzania do myślenia. Sprawić, że włączą z powrotem nasz parasol ochronny. — Ile czasu zajęłoby coś takiego? — pyta Kim — Cały proces łączenia promów trwa ponad dziesięć godzin. Ale uruchomienie go następuje momentalnie. — A za ile czasu ta cholerna burza pyłowa rozwali nasz prom na kawałki? — indaguję. — Lecimy przez pozostałość po supernowej, przez obszar mgławicy pełen pyłu i większych okruchów skalnych — wyj aśnia Chino. — Czyli prom może się rozpaść w każdej chwili — podsumowuje Nell. Wszyscy myślimy o tym samym. Zespół naprowadzania musiał rozmyślnie skierować statek w niebezpieczny rejon. Wyłączenie osłony i wystawienie tym samym promów oraz znajdujących się w nich ludzi na grad pyłu międzygwiazdowego od początku stanowiło element większego planu. Ci z zespołu naprowadzania nie chcą, żebyśmy dotarli do jakiejkolwiek planety. Niepotrzebne im promy, przelot ani przybycie dokądkolwiek. Pragną jedynie przetrwać i żyć w swojej niedużej kuli przytroczonej do olbrzymiej bryły paliwa, którego nigdy nie zdołają zużyć. Przy wyłączonych silnikach wystarczy go na całe setki tysięcy lat. — Głosujemy czy po prostu przystępujemy do działania? — ponagla Nell. — Głosowanie nie zajmie dużo czasu — zauważa Kim.
Chino unosi uzbrojoną kończynę na znak, że jest za realizacją pomysłu naszej pilot. — Liczy się każda sekunda — dodaje. — Działajmy — mówimy wszyscy niemal równocześnie. Tomczin gwiżdże. — Dobrze — rzuca Nell i tym razem klepie mocniej w półkulę sterującą. — Uruchamiam pierwszy etap procesu łączenia promów. Znów przewraca oczami, wchodząc w bezpośredni kontakt z pamięcią statku. Wydaje nam się, że przez długi czas nic się nie dzieje, ale po kilku minutach oświetlenie przedziału staje się jaśniejsze i rozlegają się odgłosy cichego alarmu. Następnie pojawiają się świecące instrukcje i strzałki, tu i tam unoszą się zapory, wreszcie odzywa się głos: — Zająć bezpieczne pozycje w obrębie wyznaczonych obszarów. Kiedy promy zaczną się łączyć, zostaną utworzone dodatkowe bezpieczne lokalizacje. Zostaniecie poinformowani, jak się wycofać i co dalej robić. Poręcze i liny wokół nas zmieniają układ, po naszej prawej stronie wysuwają się dodatkowe pulpity, podczas gdy te po lewej oraz przy samej osi promu się chowają. Proces łączenia został zainicjowany, a w każdym razie coś się dzieje. Wymieniamy lękliwe spojrzenia, pomagając sobie nawzajem zająć bezpieczniejsze pozycje w przedziale. Prawie się nie odzywamy, słuchamy głównie nieprzerwanego huku uderzających w nasz prom zalążków nienarodzonych jeszcze światów. Nader niepokojące odgłosy. Dwadzieścia procent prędkości światła to naprawdę spory rozpęd... Oczywiście my dwaj wciąż mamy pytania. Nic dziwnego, taka nasza natura. Nie zadajemy ich jednak. Może dziewczynkom wcale nie podoba się to, co robimy, być może mają jakieś własne cele? Jednak wszyscy jesteśmy już dostatecznie przerażeni. Okrzepliśmy jako drużyna przynajmniej na tyle, żeby to dostrzegać. Rozwój naszej współpracy jest godny podziwu, zważywszy, od czego zaczynaliśmy. Może ci projektanci nie byli tacy całkiem głupi? Ale skoro mieli tak rozległą wiedzę, jak to możliwe, że sytuacja do tego stopnia wymknęła się spod kontroli? Pamiętam ze swojej fikcyjnej przeszłości taką scenę — stary mądry profesor literatury, który prowadził dla nas zajęcia w ramach szkolenia przed lotem, powiedział: „Jeśli stawiacie sobie pytanie o początki zła, przyjrzyjcie się samej naturze człowieka. To, co dobre, jest naginane i nieuniknionym tego skutkiem staje się zło". Racja, tylko jak mam szanować zdanie kogoś, kto być może w rzeczywistości nigdy nie istniał? Sam jestem jak postać z jednej z tych sztuk, których tak naprawdę nigdy nie analizowałem: postać mająca ciało, lecz niewiele więcej, postawiona na dziwnej, na wpół pustej scenie, przed niewidoczną, pełną krytycyzmu widownią. Niewidzialną czy też taką, której nie chce widzieć.
— Kopuła to kopalnia bzdur — rzuca w tej samej chwili ze złością mój bliźniak. Kiwamy zgodnie głowami, po czym delikatnie podajemy sobie ręce. Wiemy, że nasze myśli biegną niemal identycznymi torami i że dochodzimy do prawie takich samych wniosków. — Jesteśmy prawdziwi — odzywa się znowu. — Przynajmniej tyle wiemy i niech nam to wystarczy. — Amen — kończę. „Amen"... Nell użyła tego słowa już wcześniej, lecz wówczas z niczym mi się nie skojarzyło. Tymczasem ma ono mnóstwo niezwykłych konotacji. I gdzież jest Bóg, do którego mamy się modlić? W którą stronę należy się zwrócić? Zostaliśmy nawet wyposażeni w modlitwę. Nauczono nas jej w tej akademii, do której nigdy nie chodziliśmy. Stoi za ową modlitwą cała religia, lecz nie chcę przyćmiewać sobie w tej chwili umysłu jej kompletnie bezużytecznymi detalami, które sobie przypominam. Modlitwa może nam jednak przynieść jakąś ulgę, uśmierzyć nieco nasze wątpliwości i ból. Mam nadzieję, że pamiętamy całą. Recytuję głośno: Stwórco wszystkiego,
błogosław maluczkich
i darz ich mądrością i miłością.
Wszystkiego, czego nam trzeba,
daj nam dzisiaj
i prowadź nas w tej podróży
przez niezmierzoną przestrzeń
ku pięknym nowym domom.
Wielbimy kosmos,
który jest Twoją pamięcią,
i szukamy naszego udziału w mądrości.
Ni mniej, ni więcej.
Amen.
Pozostali dołączają do mnie przy trzecim wersie i odmawiamy modlitwę chórem. Wszyscy oprócz mojego bliźniaka. Patrzy na mnie, na nas, lecz nie porusza ustami. Nasze głosy odbijają się echem od ścian przedziału. Mamy coś, co nas łączy. Naprawdę jesteśmy rodziną. Prawie wszyscy. Dziewczynki znowu gdzieś poszły. Odczuwamy teraz ruchy promu, delikatne i inne niż zwykle. Łoskot trochę zmalał, co zapewne wskazuje, że ustawiliśmy się pod innym kątem do nadlatujących drobin pyłu, być może zmniejszając przekrój czynny promu. Trudno powiedzieć, czy nam to pomoże, lecz podawanie tego w wątpliwość nie ma sensu. Kopuła obserwacyjna stała się przymglona, pełna mikroskopijnych wgłębień. Wystarczy okruch skalny wielkości... ziarnka piasku! Od strony szyb dobiegają odgłosy jakby małych wybuchów, w pewnej chwili cały prom jęczy tak potężnie, aż wstrzymujemy oddechy i odczuwamy nagły skok ciśnienia powietrza. Zaraz potem zasłona zakrywa nam widok na kosmos. Jęk ustaje. Teraz jedynym sposobem wyjrzenia na zewnątrz jest skorzystanie z systemu sterowania, który otwiera przed nami własny, dziwny świat. Pozostawiamy to jednak chwilowo Nell i kulimy się razem, skupieni wewnątrz strefy bezpieczeństwa. Chino dotyka nas wysuniętą kończyną, starannie położywszy kolce. Może nie chcemy wiedzieć, że umieramy?
Może chroni nas modlitwa? Może. Mija nieokreślona ilość czasu, istna wieczność. Strach nie pozostawia w nas miejsca na inne doznania. Wreszcie podchodzi ku nam Nell i komunikuje: — Pierwszy etap operacji zakończony. Teraz, jeśli ci w kuli chcą, żebyśmy przerwali proces łączenia promów, muszą dać nam znać. — A jeśli nie dadzą? — pyta Kim. — Wówczas zaryzykujemy i ich zmiażdżymy. Na razie nie rozumieją, do czego zmierzamy. Wszak nie mamy gwarancji, że znowu nas nie zdradzą, prawda? — Nell spogląda to na mojego bliźniaka, to na mnie. — Dobrze mówisz — zgadza się mój duplikat. — Powinniśmy znaleźć dziewczynki — dodaje Nell. — Potrafią się poruszać po promie — stwierdza Kim. Tomczin kiwa głową. Nie mamy wiele do roboty. Niepokojący łoskot nie pozwala nam odpocząć. W naszych głowach kłębią się setki myśli. Tomczin i Chino przynoszą nam racje jedzenia z pomieszczenia o kształcie namiotu, ale nawet zjadłszy, jesteśmy bliscy majaczenia. Wydaje nam się, że minęło już mnóstwo czasu od momentu, w którym Nell zatrzymała proces łączenia promów, i nic nowego się nie wydarzyło, nikt się do nas nie odezwał. Zespół naprowadzania pozostaje tak samo tajemniczy i milczący jak do tej pory. Kim puszcza linę i odpycha się nogami tak, żeby podlecieć do mnie i mojego bliźniaka. Chwyta inną linę, zatrzymując się pomiędzy nami dwoma. W stanie nieważkości porusza się szybko i zręcznie. Myślałbym, że to modelowy mieszkaniec planety o bardzo silnej grawitacji — a jednak niespodziankom nie ma końca. — Przez cały czas pył międzygwiazdowy uszkadza nasz prom — odzywa się. — Ile jeszcze możemy czekać? Nell pozostaje przy pulpicie sterowniczym wyposażonym w półkulę. Nasłuchuje naszych głosów pośród huku drobin i jęku kadłuba. Nagle prom zaczyna drżeć mocniej, jakbyśmy wlecieli w szczególnie gęsty obszar pyłu. Zupełnie jakby dla podkreślenia słów Kima. — Uruchom następny etap — proponuje mój bliźniak. — Pokażmy im, że nie żartujemy. — Cóż mamy do stracenia? — dodaję na znak zgody. — Nikt nie wie, jak długo jeszcze prom pozostanie w jednym kawałku.
Chino i Tomczin pozbierali bukłaczki i przezroczyste kule, stanowiące jednorazowe naczynia, i powrzucali je do worka. Dołączają do nas. Tomczin zadaje jakieś pytania, lecz nie rozumiemy, o czym mówi. Po chwili daje za wygraną, unosi tylko ręce i potrząsa dłońmi w niemym komentarzu do otaczającego nas hałasu. — Trudno cokolwiek powiedzieć — stwierdza w zamyśleniu Chino. — Ale niemal czuję, że na zewnątrz jest gęsto od pyłu. To mikroskopijne drobinki, poruszamy się jednak z ogromną prędkością. Otacza nas nie tylko pył, lecz i gaz... i mogą się również zdarzyć większe okruchy. Jeśli trafi nas choćby jeden, rozpadniemy się. — Jak myślisz, długo jeszcze możemy przetrwać? — dopytuje się Nell. — Już od paru godzin lecimy pozbawieni osłony. Nie wiem, jak mocne są zewnętrzne powłoki promów. — Nie martwmy się o pozostałe promy, tylko o ten, nasz — wtrąca Kim. — Nie da się dokończyć operacji ich połączenia, jeśli choćby jeden z promów zostanie bardzo mocno odkształcony, a tym bardziej jeżeli się rozpadnie — informuje Nell. — Może właśnie na to czekają... aż któryś prom przestanie istnieć. — W takim razie przyspiesz całą operację — proponuję. — Da się to zrobić? — Prawdopodobnie nie, mogę jednak uruchomić kolejny etap procedury, który potrwa ponad godzinę. Promy już się znajdują nieco bliżej siebie, zmieniły konfigurację i z danych, które odczytuję, wynika, że przygotowują się do połączenia w całość. — Może to sprawia, że stawiamy mniejszy opór nadlatującym cząstkom — wysuwa przypuszczenie Kim, ale Chino i Nell spoglądają na niego z powątpiewaniem. — Wznawiaj operację — rzucam. — Tak, wznawiaj — dodaje mój bliźniak. Pozostali zgadzają się z nami dwoma. Nell w milczeniu podłącza się po raz kolejny do niebieskiej półkuli. Przymknęła oczy, wygląda trochę jak drzemiąca kotka. Prom znowu wyraźnie się porusza. Łoskot uderzających w nas cząstek zmienia ton, lecz tym razem ani się nie pogłaśnia, ani nie cichnie. — Dokąd poszły dziewczynki? — pyta mój duplikat. — Pewnie poszukać matki — odpowiada cicho Kim. — Dopiero mamy jej zostać przedstawieni. — Cóż to za matka i jaka ona jest? — odzywa się znowu Nell. — Czy ktokolwiek z was widział coś, co mogłoby naprowadzić nas na jakiś ślad? Przypomina mi się nagle schematyczny rysunek wykonany krwią w szybie, którym się wspinałem, zdążając ku osi promu. Rysunek będący dziełem jednej z naszych dziewczynek, prawdopodobnie tej,
która pomogła mi się narodzić. — Może wcale nie chcemy poznać matki... — szepczę. Odgłosy wokół nas raptownie cichną, nagle możemy normalnie rozmawiać i spokojnie myśleć. — Jest osłona! — woła Nell. — Trochę przekrzywiona, ale jest. Ulegli nam! Mimo wszystko nie brzmi to zbyt przekonująco. Zbieramy się obok naszej pilot, łapiąc się lin i poręczy w pobliżu głównego pulpitu sterowniczego. Nie dotykamy półkuli wszyscy naraz, już wiemy, że mogą z niej korzystać najwyżej trzy osoby równocześnie. Uznajemy, że pierwszeństwo ma Chino. Nieruchomieje, tylko jej częściowo zwinięte łapy drgają, żeby nie zsunąć się z półkuli. Tropicielka wygładziła kolce, nie chcąc zaczepić nimi Nell, która przez cały czas dotyka pulpitu i ma przymknięte oczy. Ciekawe, jakimi informacjami wypełniają w tej chwili statek. — Czy powinnam na dobre przerwać proces łączenia promów? — pyta. — Jesteśmy chronieni — potwierdza Chino, cofając kończyny. — Osłona rzeczywiście znajduje się w nieco innym miejscu niż przedtem, jednak funkcjonuje w pełni sprawnie, odbija materię mgławicy. — W takim razie przerywam operację łączenia — komunikuje Nell. — Dlaczego? — chce się dowiedzieć mój duplikat. — Chino mówi, że zespół naprowadzania jest nam mimo wszystko potrzebny. Nie jesteśmy z tego zadowoleni. Bardzo byśmy się ucieszyli, gdyby sprawca czy też sprawcy naszego nieszczęścia zostali zmiażdżeni, wchłonięci czy też w inny sposób unicestwieni. Nie można jednak zignorować ostrzeżenia Chino. — Jasne — zgadzam się niechętnie. Kim kiwa głową. — Przerwij operację. — Tylko mój bliźniak nie popiera tej decyzji. Cofa się i zatapia w myślach, wprowadzając pewien dystans pomiędzy sobą a nami wszystkimi. Myślę, że rozgrywa jakąś prywatną grę, ale nie chce przerysowywać swojego zachowania. Nasz prom, który zbliża się po szynach do przedniego końca lodowej komety, a także do dwóch pozostałych promów, zwalnia. Wyczuwamy dłońmi i stopami niewielkie przyspieszenia, trzymając się lin i poręczy. — Operacja przerwana — melduje Nell. — Co robimy dalej? — Musimy z nimi porozmawiać i oni muszą chcieć rozmawiać z nami — odzywa się znowu mój bliźniak. Bardzo sprytnie rozgrywa swoją gierkę. — W przeciwnym razie pozostawienie ich przy życiu nie ma sensu.
— A może chcą, żebyśmy to my do nich przyszli? — sugeruje Kim, kręcąc wielką głową. — Czujniki nie wykrywają żadnych oznak życia w kuli na komecie — mówi Nell. — Wszystko jest tam zamrożone. Na razie, to my jesteśmy górą. Wiedzą, że nie mogą się nas pozbyć. — Może wszystko jest zautomatyzowane? — zastanawiam się na głos. — Automatyka działa sporadycznie. Układy operacyjne są wystawione na bardzo ciężką próbę. Moim zdaniem pozyskujemy wszystkie informacje, jakie przechowały się w pamięci statku. — Świetnie — mruczy pod nosem Kim. — Czyli nikt tu nie rządzi? — Czy możesz wysłać wiadomość, która dotrze do wszystkich promów? — pytam. — Może odbiorą ją i oni. — Zobaczę, czy mamy połączenie — odpowiada Nell. — Puszczę sygnał alarmowy... — Odrywa dłonie od półkuli i otwiera szeroko oczy. Dygocze, a potem zwija się, chwytając poręczy obok swojego pulpitu. — Praca z tym urządzeniem wysysa ze mnie wszystkie siły. Muszę powtarzać każdą czynność po dziesięć razy, uczę się różnych rzeczy i od razu wykorzystuję je w praktyce. — W takim razie pokaż mi, jak to obsługiwać — proponuję. — Pokaż nam — poprawia mój bliźniak, szczerząc zęby i unosząc rękę. — Mnie także — dorzuca Kim. I Tomczin daje znać, że jest zainteresowany, unosząc dłoń. Chino patrzy na zasłonę przykrywającą dziobową kopułę obserwacyjną. Teraz tropicielka wygląda jak pies czekający na pana — niebezpieczna, groźna suka. Wydaje się, że nie zwraca najmniejszej uwagi na nas ani na naszą sytuację. — Nie jestem pewna, czy zdołam was tego nauczyć — stwierdza Nell. — Wy dwaj rozmawiacie z promem w określony sposób, ja porozumiewam się z układem sterowania statkiem inaczej. Nie rozumiem, dlaczego ktoś nie mógł połączyć w nas całej naszej wiedzy. — Mamy towarzystwo — informuje półgłosem Kim Powróciła jedna z dziewczynek. Pojawiła się we włazie i zbliża się do nas, ma na szyi jaskrawoczerwoną chustkę. — Odnalazłyśmy ją! — woła, uśmiechając się szeroko. — Jest z naszymi siostrami. Zgodzi się z wami spotkać. Słuchamy tych słów z podnieceniem zmieszanym z powątpiewaniem. Tajemnice naszego zdezelowanego statku rzadko okazują się pomocne. „Matka" niewątpliwie stanowi jego tajemnicę, być może nawet największą po zespole naprowadzania. Mój bliźniak wydaje się bardziej optymistycznie nastawiony do wieści o „matce", lecz zamiast odpowiedzieć małej, zaczyna od czegoś zupełnie innego: — Uratowaliśmy ten prom, a być może i cały statek, kiedy was nie było. Nell potrafi nim w pewnym zakresie sterować i niewykluczone, że z czasem nauczy się go w pełni kontrolować.
Dziewczynka przyjmuje te rewelacje z beztroskim uśmiechem. — Oczywiście — mówi. — Nie robi to na tobie najmniejszego wrażenia? — pytam. — Wykonaliście to, do czego zostaliście wybrani — odpowiada mała. — Może i tak — zgadzam się, zbliżając się do niej po linie na odległość metra. — Co ma nam do zaoferowania matka poza tym, czym już dysponujemy? — Miłość — oznajmia dziewczynka. — A teraz pójdziemy w stronę rufy — zarządza, odwracając się na pięcie. — Nikt, kto ma kochające serce, nie podjąłby decyzji, by nas stworzyć — komentuje Chino, przestając wpatrywać się niemo w zasłonę. — Całe zastępy takich jak my zginęły, niektórzy ponieśli śmierć nawet setki razy. Stanowimy iście koszmarną załogę pod względem strategicznym, taktycznym, choćby i logistycznym. Wiemy tak niewiele i za każdym razem, kiedy sądzimy, że wkrótce dowiemy się czegoś ważnego czy rozwiążemy wszystkie zagadki, natrafiamy na najbardziej irytujące przeszkody. Wprost boleśnie się z nimi zderzamy. A może miłość nie wystarcza? Była to najdłuższa przemowa, jaką kiedykolwiek słyszałem z paszczy tropicielki. Nie przynosi mi to chluby, ale wciąż nie dowierzam, że taka mądrość i inteligencja mogą być zamknięte w białym umięśnionym kostnym pancerzu uzbrojonym w stalowe szpony. — Chino ma chyba na myśli, że potrzebujemy dodatkowej zachęty — tłumaczy Kim, który zawsze moderuje dyskusje. — Potrzebne nam jakieś dowody, nawet w przypadku twojej matki. — Jeśli matka potrafiła wybrać nas z katalogu i sprawić, żebyśmy urodzili się w innym promie, to znaczy, że ma powiązania z układem sterowania statkiem — dodaje Nell. Mała patrzy na nią ze śmiertelną powagą. — Może to ona powinna do nas przyjść? Tutaj, gdzie jesteśmy względnie bezpieczni. Dziewczynka robi taką minę, jakby usłyszała absolutnie skandaliczną wypowiedź. Spogląda surowo na mnie, potem na mojego bliźniaka i przypomina nam: — Wy dwaj jesteście nauczycielami. Matka wybrała was, żebyście przewodzili pozostałym i podejmowali decyzje. — Wszyscy podejmujemy decyzje wspólnie — stwierdzam — I z radością przekazujemy sobie z rąk do rąk berło przywódcy. Dziewczynka zastanawia się chwilę i pyta: — Dlaczego zakładacie, że jesteście tutaj bezpieczni? Nie mamy na to dobrej odpowiedzi. — Wyrażacie się tak, mając na myśli, że jest wam tutaj wygodnie — kontynuuje mała. — I wydaje się wam, że przejęliście kontrolę nad biegiem wydarzeń.
— Przestań nas dręczyć! — rzuca Nell. — Powiedz nam, co się dzieje, czy też co się twoim zdaniem dzieje. Jesteś jedną z nas, czy nie? Ton, jakim przemawia Nell, nie wywiera najmniejszego wrażenia na dziewczynce. Chyba dopiero w tym momencie — a przynajmniej dobitniej niż wcześniej — zdaję sobie sprawę, że wcale nie mamy do czynienia z małą dziewczynką, mimo że ta istota wygląda tak, a nie inaczej. Jest chłodna i beznamiętna jak żadne z napotkanych przez nas stworzeń. I być może z tego powodu najbardziej nas przeraża. — Rzeczywiście, nie sygnalizujemy naszych potrzeb — przyznaje mój bliźniak, który sprawia wrażenie bardziej chętnego do dalszej rozmowy. — Owszem, jest nam wygodnie, ale przy tym obawiamy się znanych i nieznanych zagrożeń. Czy wyraziłem się zrozumiale? Dziewczynka przytakuje. — Jakiej treści wiadomość zechciałabyś przekazać swojej matce, by ją poinformować, że potrzebujemy gwarancji, dowodów, zanim kolejny raz zaryzykujemy życie? — kontynuuje. — Nikt nie wie, co znajduje się bliżej rufy. Nie byliśmy tam — Ja byłam, tak samo jak moja siostra — odpowiada mała. — A nawet mnóstwo moich sióstr. — Nie ma tam żadnych zagrożeń? — pyta Nell. — Żadnych czynników, które wydostały się spod kontroli promu, żadnych... zabójców? — Nie ma — oświadcza dziewczynka. — Ten promjest tak bezpieczny, jak tylko dałyśmy radę sprawić. — Uważacie, że to wy ocaliłyście prom? — upewnia się Chino. Jak łatwo przewidzieć, mała wyjaśnia, że wszelka wdzięczność należy się matce. — Jesteś tylko jednym z małych paluszków matki — komentuje Nell. Mała znowu przytakuje, wciąż zaskoczona tym, że nie ruszamy ochoczo jej śladem. Nadal nie wierzy, że jesteśmy na tyle uparci, by nie spełnić jej prośby. Polecenia, poprawiam się w myślach. Matka uważa, że jesteśmy jej winni posłuszeństwo, i tego samego zdania są jej małe córeczki! Akurat w tym momencie zasłona kopuły obserwacyjnej chowa się wreszcie i widok przez tę ostatnią natychmiast skupia uwagę Chino. Nie umiem ocenić, czy jest zachwycona, czy też nie, ale w każdym razie wytrzeszcza różowe oczy, zbliża się do kopuły i oddaje kontemplacji wszechświata. — Matka właśnie poprawiła ci widok — zauważa dziewczynka. — Prom wciąż potrafi dokonywać w sobie napraw. Jesteśmy odpowiedzialne za jego funkcjonowanie. — Czy matka jest w katalogu? — pyta Nell. — Bo jakoś chyba nikt z nas nie przypomina sobie, żeby widział tam kogokolwiek choć odrobinę do niej podobnego...
Mała wydyma z pogardą usta, jakby jej matka została obrażona. — Nie widzieliście jej — potwierdza. — Czy matka może udostępnić nam całą pamięć statku, w tym zapis wszystkich wydarzeń na jego pokładzie? — kontynuuje serię pytań Nell. — Nie wszystko. Znaczna część zawartości pamięci została utracona bądź uszkodzona. Jak wiecie. — Nie jesteś pewna, czy matka zechce to dla nas zrobić, prawda? — drąży Nell. Dziewczynka kręci główką. Na swój sposób bardzo się stara być członkinią naszej grupy i postępować uczciwie. Mimo to jest jednak tylko palcem. Odciętym palcem. — Czy możesz porozumiewać się z matką psychicznie? — dorzuca swoje pytanie Kim. Pozostali spoglądają na niego ze zdziwieniem, rozumiem jednak, o co mu chodzi. — Co to znaczy „porozumiewać się psychicznie"? — chce się dowiedzieć dziewczynka. — Czy umiesz rozmawiać z nią w myślach? — Nie. Co za głupie pytanie. — Naprawdę jestem zaintrygowany — stwierdza Kim — Chciałbym poznać twoją matkę i zadać jej moje pytania bezpośrednio -oznajmia, wstając i się przeciągając. — Czy ktoś idzie z nami? Mała najwyraźniej nie brała pod uwagę możliwości, że się rozdzielimy. — Matka życzy sobie, żebyście wszyscy... — Ale tak nie będzie — przerywa jej Chino, odwracając spojrzenie od widocznych za oknem gwiazd i fragmentu mgławicy, i jeszcze deszczu iskier odbijanych przez osłonę. — Muszę tu zostać. Nell także, bo steruje promem, a może się zdarzyć, że tarcza znowu zniknie. Tomczin mógłby się podłączyć do niebieskiej kopuły, a jeden z nauczycieli pomóc mu jeszcze raz przeszukać cały katalog. Jeśli chodzi o pozostałych, decydujcie sami, każdy za siebie. Zdecydowana wypowiedź Chino ucisza wszystkich. Rysy twarzy dziewczynki tężeją. Nie patrzy na nas, musi jednak być wściekła. — Ja pójdę — zgłasza się mój bliźniak. — Albo... — Nie, ty zostaniesz — wtrąca się Nell. — On pójdzie. — Pokazuje na mnie. Nie wiem, o co jej chodzi, ale podoba mi się, że najwyraźniej dobrze się rozumiemy. — Ja także jestem zaintrygowany — mówię. — Poza tym — spoglądam na bliźniaka — jesteś starszy i mądrzejszy ode mnie, a przez to bardziej wartościowy dla tych wspaniałych ludzi.
Mój duplikat marszczy brwi i ustępuje, jakby unikał męskiej rywalizacji. A może nie chce robić z niej przedstawienia — zdradzać swoich zamiarów. Nie wiem dlaczego, lecz narastają we mnie podejrzenia względem jego osoby. — Dobrze — kwituje. Podajemy sobie dłonie, a potem się obejmujemy. Czuję się niezręcznie. Okazywanie sobie wzajemnego szacunku przez nas dwóch to prawie jak demonstracja miłości własnej. A jednak niezależnie od tego, jak bardzo podobnie wyglądamy, myślimy i działamy, z pewnością nie jesteśmy już jedną i tą samą osobą. Okazywanie zaś sobie uczuć to żadna metafizyczna kwestia. Mój bliźniak chce iść, a ja nie, tak naprawdę nie mam na to ochoty. Niemniej to ja pójdę, a on zostanie. — Jak daleko będziemy musieli iść? — pyta Kim. — Aż do przewężenia w środku długości kadłuba — odpowiada dziewczynka. Chino i Nell rozmawiają ze sobą podłączone do niebieskiej półkuli. — Nie jesteśmy pewne, czy wiemy, co się tak naprawdę dzieje — mówi głośno Nell. — Odbieramy bardzo dużo sprzecznych informa-Dziewczynka robi niezadowoloną minę. — Być może zespół naprowadzania wcale nie wyłączył nam osłony — kontynuuje nasza pilot. — Kiedy uruchomiłam operację łączenia promów, wyłączyły się silniki. I do tej pory nie pracują. Wygląda na to, że skręcamy. Wchodzimy na wydłużoną orbitę. — Co to oznacza? — pytam. — Niewykluczone, że statek wszedł w pole grawitacyjne dużej gromady gwiazd — wyjaśnia Chino. — Nie widzimy jej, znajduje się za jednym z ramion mgławicy. Podczas tego rodzaju manewru osłona samoczynnie się wyłącza, zmienia konfigurację w związku ze zmianą kąta padania nadlatujących cząstek i uruchamia się z powrotem. — Aby na nowo aktywować silniki, musiałybyśmy cofnąć promy do początkowego rozmieszczenia na końcach podpór — dodaje Nell. — Jednak w otoczeniu, w którym się teraz znaleźliśmy, ponowne uruchomienie silników spowoduje nie tylko korektę kursu, ale także stopniowe zmniejszanie się prędkości statku. — Będziemy zwalniać? — wyraża zdziwienie Kim. — Być może zachowanie statku nie było reakcją na nasze groźby, tylko realizacją elementu zadanego wcześniej programu — dopowiada pająkowata. — Czyli wybrano docelową planetę? — zgaduję. — Dlaczego układ sterowania statkiem nas o tym nie poinformował? — Może nie chce, żebyśmy o tym wiedzieli. Być może przez cały czas nami manipuluje. Nie znam odpowiedzi na wasze pytania. Możliwość przedstawiona przez Nell i Chino jest dla mnie szokująca. Manewr skrętu, zmiana ustawienia tarczy ochronnej — ten alternatywny opis naszej sytuacji może
być prawdziwy. — To znaczy, że żadni „oni" nie próbowali nas zabić, a my wcale nie zmusiliśmy ich do odstąpienia od tego zamysłu? — Właśnie — potwierdza Chino. — To co my w takim razie wszyscy tutaj robimy, do cholery? Siedzimy tu tylko i wmawiamy sobie, że kierujemy biegiem zdarzeń? -zdumiewam się na głos. — Bez wątpienia musimy jeszcze zasięgnąć informacji — stwierdza Nell. Kiwa na mnie długim palcem. — Czy mógłbyś na chwilę podejść i podłączyć się do półkuli razem ze mną? Chcę, żebyście coś zobaczyli, zanim pójdziecie, ty i Kim. — A ja? — pyta mój bliźniak. — Po kolei, nie wszyscy naraz. Podchodzę do Nell i kładę dłonie obok jej dłoni. Pająkowata obrzuca mnie badawczym spojrzeniem. — Ktoś cię tutaj zna — szepcze zdumiona. — Was obu. Wchodzimy w świat informacji przekazywanych przez niebieską kopułę. Kilka minut później odłączamy się z Nell od kopuły i moje miejsce zajmuje Kim. Drugi nauczyciel przygląda się temu z pozornym spokojem. Czy ma jakieś podejrzenia? Następnie Nell zaprasza do półkuli jego. Nie wiem, co zamierza mu tam powiedzieć i pokazać.
Nowe światy bliżej rufy
Dziewczynka utrzymuje, że wędrówka nie jest niebezpieczna, ale wymagająca pewnego wysiłku fizycznego oraz długotrwała. W związku z tym zaopatrujemy się w porcje jedzenia, ubrania na zapas i wodę. Statek przystosowuje się do naszej obecności. Mamy zatem nadzieję, że jednak uda nam się wpływać na bieg spraw — jeśli tylko wciąż będziemy o wszystkim informowani. I takie jest nasze główne zadanie: odnaleźć matkę dziewczynki i dowiedzieć się jak najwięcej. Nie żegnamy się, po prostu bierzemy worki z rzeczami i idziemy, wyruszając z pomieszczenia, które przypomina mi namiot. Obaj nie jesteśmy na tyle naiwni, by wierzyć, że nie grozi nam tu żadne niebezpieczeństwo. Z drugiej strony nie sądzę, by dziewczynka prowadziła nas prosto w pułapkę. Być może mamy inne cele niż ona, jednak przynajmniej na razie wydaje mi się, że panuje między nami zgoda. Wspinamy się do włazu prowadzącego do komory sąsiadującej z pokrywą zbiornika z wodą. Nasze
zaskoczenie jest wielkie -w promie numer zero jeden środkową część jego przekroju poprzecznego zajmował pojedynczy zbiornik z wodą, tymczasem tu widzimy aż sześć zbiorników i każdy jest równie wielki, a może nawet jeszcze większy niż tamten, cała zaś komora — po prostu gigantyczna. Olbrzymie „oczy" zbiorników spoglądają na nas hipnotyzująco — całe biliony litrów wody układają się malowniczo, wirując wokół cienkich, turkusowych tunelowatych przestrzeni, a wszystko to pośród zatrzęsienia bąbli łączących się z większymi bąblami. Widok działa na nas uspokajająco, niemal usypiająco. — Dlaczego jest ich aż sześć? — szepcze Kim. Nie wiem, dziewczynka także milczy. Nie przejmuje się naszą ciekawością, prowadzi nas tylko ku zewnętrznej ścianie komory. Unoszę głowę i dostrzegam wybrzuszenie w samym środku olbrzymiej przegrody podtrzymującej wszystkie sześć zbiorników. Niewykluczone, że to okrągły właz, za którym może znajdować się tunel czy też innego rodzaju przejście położone w osi promu, pomiędzy zbiornikami, umożliwiające przedostanie się na ich przeciwległą stronę. Tak czy owak, nie korzystamy z tej drogi. Dziewczynka prowadzi nas do korytarza, który okrąża komorę sąsiadującą z pokrywami zbiorników. Dochodzimy nim do pulpitu sterowniczego przy skrzyżowaniu z korytarzem zmierzaj ącym w stronę rufy. Pulpit wygląda j ak zwykły płaski ekran. To dla nas coś nowego, lecz dziewczynka zachowuje się jak u siebie w domu — dotyka palcami ekranu, przywołuje szybko schemat miejsca, gdzie się znajdujemy, a następnie mapę trasy, którą mamy przejść, posuwając się wzdłuż zbiorników. Ciągle jesteśmy oddaleni o setki metrów od zewnętrznej powłoki promu. Jak dotąd nic nie wskazuje na to, by prom miał znowu przyspieszyć swoje obroty, co nadzwyczajnie mnie cieszy. Nie czuję potrzeby mierzenia się z dodatkowymi wyzwaniami. Spostrzegamy na mapie wokół zbiorników z wodą tysiące kulistych pomieszczeń ułożonych w rzędy lub skupiska. Każde z nich musi mieć średnicę co najmniej stu metrów. — Czy to komory z lasami? — pytam. — Są podobne, ale nie — odpowiada dziewczynka. — To co w nich jest? — Nie umiem tego opisać. Robimy z Kimem zdziwione miny. Bez wątpienia prom numer zero trzy różni się od promu numer zero jeden, w którym przyszliśmy na świat. Tylko dlaczego? W dodatku dziewczynka nie umie tego opisać! Korytarze są oznakowane paskami oraz promienistymi symbolami, podobnie jak na pierwszym promie. Znów wydaje mi się, że muszą to być oznaczenia dla czynników. Z czego wypływa wniosek, że korytarze nie zostały zaprojektowane dla ludzi. W pewnej chwili Kim okazuje zainteresowanie owalną plamą z czarnych i zielonych kresek, szerokości mniej więcej dwóch moich dłoni. Przystaję, podczas gdy on przesuwa palcami po symbolu. Dziewczynka jak zwykle przechodzi dziesięć czy dwanaście metrów, a dopiero potem zatrzymuje się, żebyśmy ją mogli dogonić. Kim kręci głową i ruszamy dalej.
— Nie widać czynników — komentuje. Faktycznie, przeszliśmy już część drogi i jeszcze nie napotkaliśmy sprzątaczy ani żadnych innych dziwacznych stworów, które czyhały na nas na promie numer zero jeden. Dziewczynka usiadła tymczasem w ulubionej pozycji kwiatu lotosu. — Dlaczego nie ma czynników? — pyta ją Kim. — Nie jest tu brudno i nikt nie umiera — wyjaśnia mała, wstając i się przeciągając. — W takim razie dlaczego nie zostaliśmy wyhodowani tutaj, gdzie jest czysto i nie atakują nas żadne potwory? — chce się dowiedzieć Kim, przybierając oskarżycielski ton. Żółty zawsze robił na mnie wrażenie przytomnością umysłu i opanowaniem. Może łatwiej mu nad sobą panować, bo zdaje sobie przecież sprawę, że jest bardzo silny — a może na jego stronie w katalogu są po prostu zapisane takie, a nie inne cechy jego psychiki? Dziewczynka rusza dalej. — Nie wiem — rzuca przez ramię. Chcę ją zapytać, czy to ona uratowała mnie przed zamarznięciem, kiedy wydostałem się z worka. Jeśli jednak nie ma to znaczenia dla niej, to i dla mnie. W naszym nieszczęsnym, niezrównoważonym świecie uczucia i wspomnienia nie są do siebie dopasowane. To niezwykłe, że jedzenie, woda oraz kąpiel, a także odrobina odpoczynku robią ze mnie filozofa. Kim dotyka kolejnego owalnego symbolu. — Gdybyśmy potrafili je odczytywać, wiedzielibyśmy, gdzie się znajdujemy i którędy iść — odzywa się. — To prawda. Czy cokolwiek ci się przypomina? — Jeszcze nie. A tobie? Wymieniamy zdawkowe uwagi, odkładając ważniejsze tematy. Nie chcemy w takich okolicznościach rozmawiać o tym, co pokazała nam Nell. Dziewczynka ma nadzwyczaj dobry słuch. — Ciśnie mi się na usta, że to znaki, według których orientują się czynniki, ale nie ma czynników. — Co my tu, do cholery, robimy? — Kim aż parska. — Idziemy za dziewczynką. — Oddalamy się odjedzenia i wody... — Mój towarzysz marszczy brwi, wpatrując się w kolejny owal. — W tym miejscu jest dużo symboli. Może to oznaczać, że zbliżamy się do kolejnego skrzyżowania korytarzy. Ciekawe, czy ta mała potrafi czytać te znaki. Spoglądam w stronę dziewczynki, wyprzedza nas jednak znacznie, znikając za zakrętem korytarza. Nagle Kim przyciąga mnie do siebie i szepcze:
— Nell powiedziała mi, że muszę cię pilnować. — Nie mam jej tego za złe — odpowiadam, przełykając ślinę. — Mówi, że tak naprawdę chodzi o ciebie... cokolwiek to znaczy. — Dzięki — rzucam — Czy powiedziała ci o książce znalezionej w siatce? Przytakuję. — Nie ściskaj mnie tak, proszę — mówię, zerkając na wielkie łapska Kima na moich ramionach. — Powiedziała, że masz na głowie guzki, a ten drugi nie ma. Nie jesteście identyczni. — Nie sprawdzałem, czy ma guzki, czy nie. — A dlaczego ukrył swoją książkę w jajowatym pojeździe, zamiast ją nam pokazać? Ty nie robiłeś ze swojej tajemnicy. — Pewnie jego książka jest zapisana szyfrem — wysuwam przypuszczenie, jakbym tłumaczył swój duplikat. — Nell złamała ten szyfr. Nie wiedziałem, że Nell jest aż tak bystra. Czuję się jak mały chłopiec, który próbuje ukryć jakiś wstydliwy sekret. A przecież to nie ja i sekret też nie jest mój. — Coś takiego? — szepczę. — Nie powiedziała mi, czy przeczytała całą książkę — kontynuuje Kim — ale mówiła, że czytała o szukaniu matki i o tym, że trzeba doprowadzić do tego, byśmy zgodzili się zmiażdżyć zespół naprowadzania. Początkowo wszyscy byliśmy zdecydowani to zrobić, prawda? Wszyscy oprócz Chino. — Rzeczywiście. Jednak z tego, co mówisz, słowa zapisane przez moją kopię brzmią jak instrukcja. Jak gdyby wykonywał czyjeś rozkazy. Skąd je wziął? — Co jeszcze pokazała ci Nell? — pyta w odpowiedzi, puszczając moje ramiona. Cóż, pokazała mi coś, co jest największym odkryciem ze wszystkich. Do tej pory nie mogę do końca w to uwierzyć. — Pokazała mi, że nosimy w sobie wielką część pamięci i oprogramowania statku. Może nawet więcej, niż odkryła. Jesteśmy jak biologiczne kopie bezpieczeństwa. Za każdym razem, kiedy łączymy się z kopułką, statek czerpie z nas informacje i odnowiły się niektóre zasoby jego pamięci wyglądające wcześniej na spalone. Pomagamy mu odzyskiwać dane. Zwłaszcza Nell i Chino.
— A ja? — dopytuje się Kim. — Niezupełnie. Jeszcze nie. Nell nie wie, jakie jest twoje miejsce w tej układance. — Jednak poprosiła do kopułki nie tylko ciebie, ale także twojego bliźniaka. Czy nie powinniście mieć w pamięci tego samego? — Nie wiem. — Czego potrzebuje statek od niego? Jak myślisz, co ma w sobie twoja kopia? — Nie wiem... — powtarzam Czuję się niezręcznie, dochodząc do jakichkolwiek wniosków na temat mojego bliźniaka. Ciągle nie zostałem do końca oczyszczony z podejrzeń. Widzę, jakim wzrokiem patrzy na mnie Kim. Nell chyba sprawdza nas kolejno... Mała zawróciła i czeka przy pobliskim skrzyżowaniu tuneli. Nie chcę rozmawiać o tym wszystkim w jej obecności. Straciłem orientację w przestrzeni promu. Korytarz, którym idziemy, biegnie dalej jeszcze dziesięć metrów i zaokrągla się, kończąc ślepo. — Teraz w stronę powłoki promu — komenderuje dziewczynka, po czym natychmiast odpycha się od podłogi i wlatuje do szybu. Skaczemy za nią. Po niecałych trzydziestu metrach wpadamy w jakąś ciepłą, wilgotną, mroczną przestrzeń nieokreślonych rozmiarów. Kim chwyta się liny i łapie mnie mięsistą dłonią za kostkę. Pomieszczenie nagle jaśnieje, jakby reagowało na nasze przybycie. Staje się tak jasno, że musimy osłonić oczy. — Trzeba było zamknąć oczy — odzywa się nasza towarzyszka, jest niedaleko. — Dzięki za ostrzeżenie — odpowiada z ironią Kim. Zerkam przez palce, stopniowo rozróżniając coraz więcej szczegółów. Jeszcze chwilę wisimy na linie, aż w końcu Kim podciąga mnie do siebie i zapieramy się o wylot szybu. Próbuję się zorientować w sytuacji. Tuż przy Kimie czuję się bezpieczniej. Znajdujemy się w wielkiej sferycznej komorze, znacznie większej niż te, w których rosną lasy w promie zero jeden, a także prze-stronniejszej niż jego śmietniki. Jest tak ogromna, że chyba sięga aż do samej powłoki promu. Niewykluczone, że znajduje się tu nawet kopuła obserwacyjna. Ucieszyłoby mnie to, bo chętnie zobaczyłbym, co dzieje się na powierzchni lodowej komety. Jasno oświetlona przestrzeń komory nie jest pusta. Wiszą w niej setki kul o mlecznym kolorze, najbliższe znajdują się zaledwie cztery-pięć metrów od ściany. Każdą z kul otacza jakby kłębek lśniących, przezroczystych gałęzi. Ich końcówki dzielą się na mniejsze rurki, tak że w efekcie kule wyglądają jak wielkie dmuchawce. Muszą być ich tu chyba miliony. Odbijają oślepiający blask jakiegoś odległego źródła światła. Możemy dosięgnąć najbliższej, ale Kim mnie ostrzega: — Nie dotykaj.
Kule wyglądają po prostu pięknie, jednak końcówki rureczek wydają się bardzo ostre. — Co to jest? — pytam dziewczynkę. — Biblioteka matki. Gdzieś ponad nami szeleszczą gałęzie, widzimy ich szybki, niepokojący taniec. Po końcówkach rurek suną na cienkich jak druciki nogach jakieś pręty. Obracają się, odpychają gałązki, a potem wpinają końcówki w „nasiona dmuchawca". Wypinają się, przechodzą do następnej kuli, omijając gałęzie, i wpinają się znowu. Najwyraźniej robią coś z zawartością kul. — Wiem, co to jest — oznajmia Kim. — To jakby rdzeń kladu, biblioteka, z której czerpią dane katalogi. Pula genowa. Ale jest za wielka. Coś tu jest inaczej... Znam to! — wykrzykuje, pełen podziwu. — Zdaje się, że odnalazłeś swoją specjalność — mówię. — Tak, jestem kimś w rodzaju kucharza, asystenta szefa kuchni. A to jakby schemat całej kuchni. — Matka będzie bardzo zadowolona — stwierdza z uśmiechem dziewczynka. — Nie wiem tylko, dlaczego to jest takie wielkie — dziwi się Kim. — Pomieszczenia, w których miałem pracować, były znacznie mniejsze. Geny są małe, więc po co to wszystko? Chyba wiem, lecz nie jest to stosowny moment, by udzielać odpowiedzi, tym bardziej że mi się nie podoba. Odkrycie w sobie wewnętrznego konfliktu, w samej swojej istocie, zawsze jest trudne. A we mnie toczy się tak potężny konflikt, że może rozerwać mnie na strzępy albo zmienić w coś tak złego jak stwory, które prawdopodobnie opisują ukryte pliki katalogu... Albo stronice książki mojego bliźniaka. Wszystko zależy od tego, co zrobię, kiedy spotkamy się z matką! Uciszam wewnętrzny głos, który odzywa się z ponurego obszaru moich myśli, i ruszamy za dziewczynką po jakiejś belce, a następnie wzdłuż szeregu lin. Docieramy do miejsca, gdzie olbrzymia, sferyczna komora łączy się z inną, małą, kulistą. Ta ma niecałe czterdzieści metrów średnicy i jest ciemna oraz pusta, choć sięga do niej wychodząca ze środka olbrzymiej komory mniej więcej półmetrowej średnicy rura o zmrożonej powierzchni. Wygląda na to, że służy do przesyłu czegoś, co wypada do ciemnej komory. Jak winda kuchenna, która dostarcza jedzenie do salonu... — Przelecimy przez to pomieszczenie bardzo szybko — zapowiada dziewczynka. — Nie ma w nim lin, nie ma czego dotknąć. Po prostu skoczymy i polecimy. — Nie latam szczególnie płynnie, gracja nigdy nie była moją zaletą — protestuje Kim, niezadowolony z tego, co słyszy. — W środku jest zimno — kontynuuje nasza przewodniczka. — Nie oddychajcie, aż przelecicie na drugą stronę.
— Świetnie... — narzeka Kim. Dziewczynka skacze. Nabieramy w płuca powietrza, zatrzymujemy je... Pierwszy skacze Kim, wcale nie brakuje mu gracji. Leci przez ciemność ku słabemu snopowi światła po przeciwległej stronie kuli. Jest w niej tak zimno, aż pieką mnie oczy. Sylwetka mojego towarzysza przesłania snop światła, a potem słyszę głośny wydech. — W porządku! — woła do mnie Kim. Skaczę. W środku kuli jest bez wątpienia zimnej, niż kiedykolwiek tego doświadczyłem, tak zimno, że w ciągu paru minut, a może nawet niecałej minuty zamieniłbym się w twardą bryłę. Powietrze wydaje się stężałe, gęstsze. Skóra zaczyna mnie kłuć, przed oczami latają niebieskie plamki. Długie ręce Kima łapią mnie kolejny raz, pomaga mi wylądować. — Dobrze — chwali nas dziewczynka. Jeszcze piecze mnie skóra, a oczy muszą się rozmrozić, powoli znikają niebieskie plamki. Zastanawiam się, czy właśnie budzę się z długiego koszmaru, czy przeskoczyłem w jakiś inny, przyjemniejszy sen. Oczywiście nie po raz pierwszy. Nadzieja umiera ostatnia. Powietrze wypełniają słodkie, interesujące zapachy — kwiatów i ludzi, nadlatują przyjemnymi falami. Jeszcze nigdy nie czułem tak silnych woni, w ogóle nie doświadczałem niczego tak intensywnie. Widzę — a może tylko mi się zdaje — wprost nieopisanie cudowną scenę: zawieszone w stanie nieważkości miasteczko czy raczej wieś — setki kulistych domostw, przezroczystych i nieprzezroczystych, kolorowych i białych, które wyglądają jak skupiska baniek mydlanych, a wszystko to zamknięte w kolejnej przestrzeni o wyginającej się ścianie. Wokół pracują albo bawią się dzieci, nagie lub w niebieskich kombinezonach. Noszą jakieś dzbanuszki i długie kije, podają sobie jedzenie i bukłaki oraz inne przedmioty, popychając je przez powietrze, w którym się unoszą, przez co wyglądają jak aniołki. Setki aniołków. Same dziewczynki. Piękne, identyczne i szczęśliwe! — Witajcie — odzywa się nasza dziewczynka i nagle jakby coś z niej uchodzi. Znika gdzieś cała jej sztywność, upór. W porównaniu z innymi dziewczynkami wydaje się brudna, wyczerpana długą drogą, naprawdę zmęczona. A przez to wszystko — starsza. — Teraz będę z matką — oznajmia. — Kiedy jej dotknę, dowie się o wszystkim, co się zdarzyło. Zaraz potem spotka się z wami. Kim i ja łapiemy się liny przy ścianie komory. Nie wlatuje tu mroźne powietrze z pomieszczenia za naszymi plecami. Za to rura z puli genowej wchodzi do miasteczka i kończy się pięknym kwiatem ze złocistych prętów, z których każdy zakwita jak osobny kwiat. Dziewczynki latają wokół owego wielkiego kwiatu jak pszczółki. Pobierają próbki i odlatują z nimi gdzieś dalej. Widok jest naprawdę zachwycający. Znajdujemy się na skraju najważniejszego miejsca na całym
statku. Wspaniałego. Jak gdyby pępka statku... Ani ja, ani Kim nie mamy oczywiście pępków. Ale dziewczynki mają. Śliczne, małe, wklęsłe pępuszki. I statek też ma pępek. Kolosalny. Oto pulsująca życiem gonada promu kosmicznego zero trzy, prawdziwa przyczyna istnienia i podróży statku. To tu zaczyna się klad, tutaj są projektowane i osądzane wszystkie żywe istoty. Matka zawłaszczyła pulę genową, uczyniła z siebie władczynię życia. A ja wciąż nie pamiętam mamy. Podziwiamy stymulujący widok, który pobudza nas do tego, żebyśmy przypominali sobie ukryte wspomnienia i wiedzę. Dlaczego jednak nie pamiętamy matki?! Któż zaprojektował i wytworzył matkę? — Spójrz w górę — mówi Kim, pokazując coś grubym seledynowym palcem. — Komitet powitalny. Dziesięć dziewczynek, wszystkie w niebieskich kombinezonach. Podlatują do nas rzędem, trzymając się za rączki. Ze ściany wyrasta zapętlona lina. Dziewczynki łapią się jej, żeby utrzymać równy szereg i dolecieć w miejsce, gdzie Kim i ja czekamy, pozostawieni sami sobie, wpatrując się ze zdumieniem w niezwykły widok. Dziewczynki nie odzywają się, mają takie miny, jakby w ogóle mało się nami przejmowały. Otaczają nas i zaczynają popychać w stronę rufy, delikatnie, lecz stanowczo, jakbyśmy byli bydłem. Nie zważają na nasze protesty. — Przypomnij mi znowu: jak mam na imię? — pytam Kima. — Cholera, zapomniałem Jesteś nauczycielem. Zaraz, chyba Sanjay. Powietrze staje się gorące, czuję się jak w tropiku. Dziewczynki prowadzą nas ponad kilkoma poprzecznymi fałdami, w które wybrzusza się ściana komory. Potem pomiędzy słupami, które wyrastają w górę i podtrzymują jakieś zespolone ze sobą, złociste rurociągi, gładkie i przezroczyste, różniące się średnicami od kilku centymetrów do nawet parunastu metrów. Cała ta struktura syczy i szumi. Brzmi to jak. Fale morskie! Ocean. Słone powietrze, bryza, mewy, plamy rozkładających się glonów. Mokry piasek wchodzący mi między palce nóg. Pierwotna pula genowa Ziemi, basen z genami. Pływanie w lagunie, pod upalnym niebem... Z partnerką. Zawsze lubiłem ten odgłos. Przypuszczam, że w rzeczywistości nigdy nie pływałem w oceanie ani nie szedłem prawdziwą plażą, ale i tak podoba mi się ten szum. Układające się w kwiaty rury i przewody otaczają nas teraz także z tyłu, a pod nami i ze ściany świecą ciepłym światłem miniaturowe lampki. Ich łagodny blask faluje, zbiera się w plamy, które tańczą dziwną polkę, tworząc rozmaite wzory. Oświetlają okolicę, przez którą idziemy, znacząc naszą drogę niczym jarząca się skóra jakiegoś podmorskiego stwora. Dostrzegamy przed sobą gęstwinę zjeżonych, obsypanych liśćmi gałęzi, pełnych maleńkich kwiatuszków, żywych, świecących gwiazdeczek. Wszystkie owe małe, żywe istotki obserwują nas z
zainteresowaniem, nie boją się. Nagi las. Bez wątpienia wkraczamy do ściśle chronionej strefy, lecz równocześnie zaprasza nas do niej nasz komitet powitalny: dzieci, kwitnący las. Nie stanowimy dla nich zagrożenia. Czekają na nas. Pomiędzy rozłożystymi konarami przechodzi ścieżka. Dopiero teraz zauważamy, że gałęzie drzew są pokryte milionami drobniutkich kolców, z których końców sączą się kropelki zielonkawej cieczy. Malutkie, zapewne śmiertelne dawki trucizny przeznaczonej dla nieostrożnych, niemile widzianych, nieeskortowanych. To, co znajduje się wewnątrz leśnej kuli, musi być dla kogoś bardzo ważne. Choćby tylko dla niej. Lecz przecież matka rezydująca w pępku naszego świata zasługuje na ochronę, czyż nie? — Niczego nie dotykaj — ostrzegam Kima. — Otaczają nas kobry. — Co to są kobry? — To takie węże. — Och. Długie, z zębami, prawda? Nasza niedorzeczna wymiana myśli ma częściowo na celu pokrycie wstydu, jaki odczuwamy w sytuacji, gdy ze wszystkich stron trzyma nas cały zastęp dziewczynek. Zupełnie nie przejmują się kolcami, a przecież przepychają się przez listną gęstwinę w taki sposób, że bez wątpienia muszą być kłute, co powinno im sprawiać ból i wyrządzać krzywdę. Tymczasem kwiatki emanują przepiękną mgiełką aromatycznego światła brzoskwiniowego koloru, ani trochę nie trującą, lecz pachnącą i smakującą słodko i przyjemnie. Dziewczynki popychają nas w brzoskwiniowy blask. Nasz opór maleje. Matka kusi zbyt mocno. Strzecha z ciemnozielonych gałązek otacza puste miejsce pośrodku lasu, a w samym jego środku, na miękkiej platformie, odwrócone tyłem do gości, spoczywa długie ciało cudownego, szokująco pięknego stworzenia! Nawet kiedy patrzy się na nie z tyłu, jest oczywiste, że to istota płci żeńskiej. Za to przez chwilę zastanawiam się, czy jest choć trochę spokrewniona z ludźmi. Żaden jednak wąż nie jest wyposażony w taką liczbę piersi ułożonych niczym wypukłe skupiska owoców na fałdach pulchnego tułowia. Piersi te ssą niezliczone dziewczynki, podobne do tych naszych, tylko młodsze. Woniejące niczym perfumy, wydzielające mleko fałdy ciała niezwykłej istoty w zagadkowy sposób wydają się proporcjonalne, właściwe dla jej funkcji. Matka umie się poruszać, o ile w ogóle tego potrzebuje, a jeśli musi się przemieścić gdzieś dalej, ma jako pomocnice zastępy dziewczynek. Swoje potomstwo. Jej dzieci, które nieustannie wzrastają, zastępując te, które kończą życie, wykonując dla niej pracę. Zastanawiam się, czy za nimi tęskni. Dzieło matki nigdy nie jest zakończone. Odwraca głowę, niewielką w stosunku do jej olbrzymiego, pofałdowanego, leniwie wyglądającego
ciała, i rozpromienia się w błogim uśmiechu. Zaraz. To przesycone silnym zapachem powietrze zaczyna dawać mi się we znaki. Znam tę twarz. Błagam, nie! Tylko nie to! Jesteśmy tutaj! Oblicze matki jest twarzą kobiety, którą znam z okresu snu. Mojej partnerki, z którą mamy stworzyć parę, gdy wylądujemy na nowej planecie. Natychmiast przypomina mi się cały tamten sen. Ciepłe powietrze jest przesycone wilgocią. Ogarniają mnie ekstaza i mdłości tak silne, że aż się kulę i zaczynam rzucać na boki. Dziewczynki próbują mnie przytrzymywać, lecz stawiam im opór, kopię, odpycham je rękami i nogami. Znów stałem się noworodkiem, którego wyciągnięto na ścinany mrozem nieszczęśliwy świat. Teraz wydobyto mnie z macicy ignorancji, a otaczająca mnie rzeczywistość jest jeszcze bardziej szokująca od tamtej. Pragnę powrócić do poprzedniego stanu, do niewiedzy, cierpień, do teatru dla głupców. Zaszła jakaś pomyłka! To nie może być ona! Co za zniewaga, nawet oni by jej tego nie zrobili! Jej i mnie, nam. Jesteśmy tak marnie przygotowani do życia na tym chorym statku, owej lecącej w dziwną stronę, umęczonej rzeczy, która stwarza nas i zabija, chroni przed otaczającą próżnią, promieniowaniem i śmiercionośnym pyłem jak skorupka, która otacza całą gromadę głupich mięczaków! Dziewczynki okazują się zadziwiająco silne. Kim unosi ręce i rozpościera dłonie w przesadnym geście biernej akceptacji, zaszokowany moją gwałtowną reakcją, moim wierzganiem. Małe chwilowo nie zwracają uwagi na mojego towarzysza, tłoczą się przy mnie, aż wreszcie opanowują mój bunt i przytrzymują mnie, spoconego i obolałego. — Najlepiej zachowywać spokój, nauczycielu — radzi Kim. — Jak sam powiedziałeś, otaczają nas kobry... Te usta, element tej jedynej twarzy, szepczą ciche słówko i dziewczynki z wyraźną niechęcią popychają mnie naprzód, ku osobie, której symboliczny, wykonany krwią rysunek zobaczyłem po raz pierwszy na ścianie odległego szybu na promie numer zero jeden. Ku tej, wobec której istoty nadzorujące moje narodziny są w najwyższym stopniu lojalne. Moje narodziny, a także wytworzenie mnie?! Czyżby była to równocześnie moja partnerka i matka? Pochylam się lekko i uśmiecham, pokazując zęby. Mój nos prawie dotyka jej nosa. Nie chcę tego. Boję się, że eksplodujemy, to jest niewłaściwe! Nic takiego jednak nie następuje, ani pocałunek, ani miłość i śmierć, których na wpół pragnę. Zamyka oczy i wciąga w nozdrza mój zapach. — Tak — szepcze — znam cię. Podnosi rękę wielkości zwykłej ludzkiej ręki, która wcześniej spoczywała na jej pofałdowanym, pełnym piersi brzuchu. I wyciąga do mnie dłoń o stuprocentowo ludzkich palcach, nawet kształtną,
paznokcie są elegancko przycięte i wypolerowane, bez wątpienia przez dzieci. Widzę, że krótkie włosy tej istoty zostały zgrabnie ułożone, jej skóra zaś jest czysta jak łza i lekko obsypana bladozielonym pudrem, być może sproszkowanymi liśćmi i kwiatami rosnącymi w jej altanie. — Pocałuj — szepcze jedna z dziewczynek. Już nie czuję strachu. Te perfumy... Jeśli nie będę z tym walczył, upiję się nią, zauroczę, oszołomię. — Jesteś nauczycielem — odzywa się matka. — W innym życiu — odpowiadam szeptem. W owym innym życiu moja partnerka miała być naczelnym biologiem statku. Tu zaś jest wszystkim, czym tylko mogła się stać, a nawet kimś więcej. Być może mój towarzysz jest jej asystentem, kierownikiem laboratorium i puli genowej. — Byliśmy razem — oznajmia. — Zrobiliśmy sobie córki. Odebrano mi cię. Modliłam się do statku, żeby znowu cię wytworzył. Jestem przerażony, a jednocześnie czuję podziw i coś w rodzaju nabożnego lęku. — Nie pamiętam — komunikuję dobitnie. — Nasze córki szukały cię daleko, wciąż na nowo i na nowo. Zawsze cię traciłam. Za każdym razem mi cię odbierano. Chłonę jej słowa, sprawiają mi wewnętrzny ból, którego nie umiem nazwać i z którym nie potrafię sobie poradzić. — Urodziłam córki. Modlą się do statku i sprowadzają cię z powrotem do mnie — kontynuuje matka. — To, czego doświadczasz w czasie swojej wędrówki, czyni cię dojrzałymjak owoc. Jestem szczęśliwa, widząc cię tutaj. — Pocałuj! — powtarza dziewczynka z nadzieją w głosie. Matka nieśmiało unosi dłoń po raz drugi. Jej gładki grzbiet dotyka moich ust, palce zaś są nieco grubszymi wersjami palców, które tyle razy widywałem w okresie snu, i przywołują jedno za drugim kolejne wspomnienia jak perły nanizane na sznurku. Mięczaki wytwarzają perły, oczywiście... Ostrygi hodowane na farmach. Całuję ją w rękę. Wokół mnie wszystko się uspokaja. Jedna z dziewczynek lekko klaszcze w rączki, zachwycona. Podchodzi i staje między nami, ma przywilej przebywania bezpośrednio przed obliczem matki. Jestem oszołomiony. — Tak bardzo się martwiłyśmy — szepcze, patrząc mi głęboko w oczy. — Jednak jesteś tutaj. Matka delikatnie odsuwa dziewczynkę na bok, a ta śmieje się i odbiega do siostrzyczek. Teraz Kim i ja unosimy się w powietrzu bez asysty. Zerkam krótko na Kima — założył ręce i przymknął oczy, wygląda jak duży, senny dżinn w kolorze cytryny. — Będzie jedzenie — zapowiada matka. — Ale najpierw zacznijmy. — Kobieta, która miała zostać moją partnerką na wszystkich nowych planetach okrążających swoje słońca, rozciąga się na swoim podeście. — Ucz mnie — prosi rozmarzona. — Opowiedz mi, co widziałeś.
Gałęzie rosną tak, że tworzą jej prywatną altanę. Matka jest panią otoczenia, swojego kosmosu. Perfumy spełniły swoje zadanie. Dobrze być u niej w łaskach. Zaczynam.
Raport
Staram się przywołać z pamięci to, co widziałem i czego się nauczyłem, i opowiadam o tym, jakby ktoś włączył nagranie. Wszystko jest jednak nader ulotne. Przez cały czas widzę twarz mojej partnerki doczepioną do innego ciała, w innym życiu. Strumień moich słów zatrzymuje się cicho. Minęły całe godziny. Złociste światło altany stało się przyćmione. Matka odpoczywa z przymkniętymi oczami. Nie śpi. Być może nigdy nie sypia. Zasnęła za to duża grupa dziewczynek. Kim także drzemie, otoczony listowiem, jakby siedział w gnieździe.
Zachowuję czujność. Czym różnię się od tych wszystkich innych, którzy zostali jej odebrani, umarli? Od prawdziwych królewskich małżonków, takich jak mój bliźniak, który pozostał w sterowni... Który urodził się, wiedząc, jak wykonywać jej rozkazy. Czy już mnie osądziła? Być może jeszcze nie, jeszcze nie ma pewności. Otwiera oczy. — Nie rozumiem, co poszło źle — odzywa się słodkim, cichym głosem — Widzę statek i te wszystkie zmagania. Znam tych, których postępowanie przyprawia mnie o frustrację i którzy zabijają moje dzieci. Odebrali mi cię tak wiele razy! — Spogląda na mnie w poszukiwaniu odpowiedzi. — Dlaczego walczą przeciwko nam? — pyta. — Dlaczego ty i ja wyglądamy tak, a nie inaczej, jesteśmy tacy różni? — dodaje, unosząc brwi, najwyraźniej świadoma siebie. Cóż, to jest sen, jeszcze się nie obudziłem! Ma jasnoniebieskie oczy. Nie większe, niż zapamiętałem. Nie przestaję patrzeć na jej twarz, lecz nie sposób nie pozostawać pod wrażeniem wyglądu reszty ciała. Jest piękna i świadczą o tym zarówno jej kształty, jak i rola. Tyle córek, tak wiele uwielbienia. Czy wszystkie będą takie jak ona, kiedy dorosną? — Córki mówią mi, że jest drugi nauczyciel. Jednak nie przyszedł, został. Dlaczego? — Chcieliśmy zyskać pewność, że wędrówka będzie bezpieczna — odpowiadam, w nadziei, że matka mi uwierzy. Odwraca spojrzenie. — Moje córki nie modliły się o tego żółtego ani o pozostałych. Tylko o ciebie. — Szliśmy z miejsca na miejsce i walczyliśmy razem Dziewczynki sprowadziły na ten prom nas wszystkich — wyjaśniam. — Nie wszystkich. Wielu umarło — przypomina mi matka. — Miałam nadzieję, że zyskasz dostęp do danych kladu, i zyskałeś, jesteś jednak smutny. Cóż takiego widziałeś, że cię smuci? — Nie podobają mi się wspomnienia, które te dane wywołują z mojej pamięci. To nie jest statek taki, jaki pamiętam — Ależ jest — zapewnia matka, spoglądając na mnie spod półprzymkniętych powiek. Jej wzrok jest przenikliwy, a oczy szklą się od intensywnego przepływu hormonów, tych, które nie otępiają, lecz z mocą kierują ku drugiej osobie uwagę o intymnej naturze. Muska moją twarz. Zapach jeszcze się nasila. Altana nas zbliżyła. — My tylko chronimy Ziemię — odzywa się znowu. — Znasz Ziemię. — Tak. — Jestem nią pijany. Pijany Ziemią. Na chwilę zapominam, że nigdy nie przeżyłem pamiętanych wydarzeń i że to fałszywe wspomnienia. Matka jest moim lustrem Patrząc na nią, przypominam sobie...
Złotawe światło rozjaśnia niewielką polanę. Odpoczywam po długiej wędrówce. Siedzę na powalonym pniu otoczonym czarnozie-lonymi drzewami. Wokół panuje cisza, którą pogłębiają padające płatki śniegu. Rozproszony blask zachodzącego zimowego słońca przydaje im lekko żółtej barwy. Na skraju polany przystanęło jakieś zwinne brązowe zwierzę o długiej szyi. To jeleń. Patrzy przez chwilę, po czym zrywa się w mgnieniu oka i znika. Wiem, że w tych czarnych lasach są także inne zwierzęta. Niedźwiedzie, wiewiórki, a niedaleko, w rwącej lodowatej rzece, skrzące się tęczowym blaskiem ryby. Moja partnerka kończy zbierać dane. Wędrujemy razem. To raczej swoisty rytuał niż konieczność podyktowana względami naukowymi. Wszystko, co odnotowuje, poleci z nami. Zadaniem mojej partnerki jest bezpieczne przechowanie danych o życiu na Ziemi i przewiezienie ich do gwiazd. Moim zaś zadaniem będzie uszczęśliwianie mojej partnerki, a także wyposażanie kolonistów w podbudowę kulturową, kształcenie ich w dziedzinie życia społecznego. W pewnym sensie stanowimy przeciwieństwa — ona przewiezie występujące na Ziemi życie, a ja — historię ludzkości i jej dorobek myślowy. Moja partnerka wyłania się z cienia i siada obok mnie. Całuję ją w rękę. — Wróciłaś — mówię cicho. — Że nie odszedłem, dał znać wszędzie! — cytuje wierszowany fragment jednej z naszych ulubionych książek. Nauczyłem ją tego wiersza w ośrodku szkoleniowym, gdzie zaczęła się nasza miłość. — Czy kiedykolwiek będziemy wiedzieć, co to znaczy? — To nonsens — odpowiadam. — Zawsze pozostanie nonsensem. — I ty nazywasz siebie nauczycielem! — drwi. Unosi dłoń i recytuje: Że nie odszedłem, dał znać wszędzie, (Choćprawda to, my wiemy swoje): Gdy ona znów nalegać będzie, Jak się potoczą losy twoje? Siedząc na tym pniu, w ciszy i spokoju, czuję się najszczęśliwszy w życiu, najbardziej spełniony i zadowolony. Zatapiam się w podziwie i miłości. Często bawimy się wierszykami i słowami, lecz nie potrafię się bawić tym, czym ona umie: życiem. Będzie naczelną biolog statku i zadba o to, aby Ziemia żyła na nim dalej, przez cały czas. Jestem dumny z mojej partnerki. Moje zadanie — nasze zadanie — stanowi część największego przedsięwzięcia w historii ludzkości. Odwiedziliśmy razem liczne miasta i miasteczka, lasy, dżungle i pustynie. Spotykaliśmy się z dziećmi w szkołach, z rolnikami, z naukowcami i celebrytami. Zostaliśmy wybrani. Jesteśmy sławni. — Nadal nie ma to dla ciebie sensu? — upewnia się. — Przykro mi, ale nie ma. Recytuje dalej: Jedno jej dałem, dwa mu dały,
A ty nam dałaś trzy lub więcej;
Choć przedtem do mnie należały,
On ci je zwrócił jeszcze prędzej.
Ja recytuję następną zwrotkę: Gdy ona, ja lub my oboje
Damy się wciągnąć w tę aferę,
Zwróć wolność im, on wierzy w twoje
Wobec nas chęci, wielce szczerze.
— Dobrze — chwali mnie, po czym obejmuje ramieniem i przytula. Wieczór jest chłodny. — Jeśli się tam zgubimy, rozpoznamy się w taki sposób. To będzie nasz sekret. — Nie zgubimy się — mówię. — Nie. Ale gdyby... Więc pomyślałem, jaka szkoda,
(Nim nią wstrząsnęły te ataki)
Że tak wyrosłaś jak przeszkoda
Między nim, nami a czymś takim.
Nie zdradź mu, jak je polubiła;
Niech ani słyszą, ani widzą
Inni, by rzecz ta wiecznie była
Twoją i moją tajemnicą.
— Zapomniałaś o pierwszej zwrotce — zauważam. — Nie jest ważna. Te wystarczą, żebyś mnie odnalazł. Z jakiegoś powodu cytuję urywek piosenki, którą zainspirował się Lewis Carroll, pisząc jej enigmatyczną parodię: To ją ma dusza zmalowała
Doprawdy, to istota boska!
Lecz serce swe innemu dała
Nie mnie — i oto moja troska.
— „Doprawdy" — powtarza moja partnerka, krzywiąc się. — Ależ profesorski ton przybrałeś.
Nazywają nasz romans wielką miłością, być może najwspanialszą w historii — poleci bowiem ku gwiazdom i przetrwa całe wieki chłodu, a później zapłonie na nowo. Takie jest nasze przeznaczenie. Czujemy się spełnieni, łączą nas prawdziwie gorące, konkretne, głębokie uczucia. Nie mogę się oderwać od wizji naszej przyszłości. Nie chcę. Jesteśmy gotowi do lotu. Żegnamy się ze znanym nam światem. Las nas obserwuje. Nie widzę oczu zwierząt, które wiedzą, że tu jesteśmy, lecz stanowią one oczy Ziemi. Wkrótce odlecimy daleko i nigdy więcej się na niej nie pojawimy. Za to odtworzymy to miejsce w pobliżu innej, odległej gwiazdy. Za wszelką cenę. Moja partnerka siedzi obok mnie zmęczona długą pieszą wędrówką i wydaje się taka młoda i bezbronna! Ma krótkie, równo przycięte włosy i szczere, uczciwie patrzące oczy. Niebieskie. Uśmiecha się szeroko, trochę drwiąco. Wciąż przeżywam to, jaki spotyka mnie zaszczyt: zależy jej na mnie tak bardzo! Zwraca uwagę na detale, zarówno w pracy naukowej, jak i w życiu uczuciowym. Martwi się o moich rodziców, którzy żegnają się na zawsze z jedynym synem. Jej rodzice już od jakiegoś czasu nie żyją, wzmacnia to tylko wyrażane przez nią pragnienie, aby dać początek całym pokoleniom potomków. Cała Ziemia stanowi jej rodzinę. To właśnie tu moja partnerka daje mi książkę, małą i bardzo ładną — właściwie jest to notatnik, papierowy, oprawiony w sztuczną skórę. Kartki mają piękną kremową barwę. — Spisz wszystko tutaj, nauczycielu — mówi. — Kiedy zrozumiesz wierszyk, zapisz, co z niego zrozumiałeś, i daj mi znać. Za wszelką cenę. Czuję bliskość jej ciała, wyobrażam je sobie obnażone pod zimową kurtką. Przypominam sobie jej połyskujące uda i ramiona, kiedy pływamy prawie nadzy w ciepłych, falujących wodach laguny otoczonych rafą koralową, przy jednej z plaż południowego Pacyfiku. Pamiętam, jak się kochamy, jak rozmawiamy półgłosem pod szumiącymi na ciepłym wietrze palmami, pod rozgwieżdżonym niebem. Mówimy o naszych przyszłych dzieciach. Chce mieć córki. Jej zdaniem córki rozumieją matki. Śmieje się z tego, przyznaje, że to niemądre i że synowie są wspaniali — a jednak pragnie córek. Aż kręci mi się w głowie, kiedy myślę o tym, jak wyjątkową moc powierzono tej kobiecie. Kiedy dotrzemy do nowej planety, moja partnerka ma się stać nie tylko osobą, pod której przewodnictwem będą się rozwijały zwierzęta i rośliny, lecz także matką, matką nowej Ziemi. A ja będę tam przy niej, będę chronił ją przed niebezpieczeństwami i pomagał w realizacj i j ej zadań... Za wszelką cenę. Nagle powracam do ukrytych zasobów katalogu. Mogą tam żyć inni. Autochtoniczne formy życia. Możemy już nie mieć paliwa ani możliwości, aby polecieć gdzie indziej. Tubylcy mogą sobie nie życzyć naszej obecności, mogą próbować nas pozabijać. Zabić mnie. Zabić nasienie Ziemi i jej pamięć. Cóż wtedy zrobimy, ma kochanko? Jęczę i mrugam powiekami. Moja miłość tłumi wszystkie przeżywane przeze mnie emocje, ukryte jak
potwory, które spotykaliśmy, lecz gotowe się ujawnić, gdy zajdzie potrzeba. Tak właśnie się stało. Matka przygląda mi się, unosząc brwi. Jej twarz przybiera charakterystyczny drwiący wyraz. Kicham i pocieram nos. Matka spogląda na Kima. Kim patrzy na nią, potem na mnie, wciąż sprawia wrażenie zaspanego. Nie wiem, o czym myśli. Nie mam pojęcia, co jeszcze w sobie odkrył, po tym jak przejrzał się w lustrze pamięci statku, a następnie stanął twarzą w twarz z matką. — Czy już skończyliśmy? — pyta, przeciągając się na tyle, na ile pozwalają mu na to ulistnione gałęzie. Spuszcza wzrok, zażenowany, rozglądając się nerwowo, i pyta: — Czy mogłabyś się trochę zakryć? Rozpraszasz mnie. Dziewczynki, te, które nie śpią, wydają pomruk niezadowolenia. Niezależnie od tego altana porusza się i zieleń okrywa matkę, pozostają widoczne tylko jej ramiona i głowa. — Czy znasz rację swojego bytu? — pyta matka. — Pracuję przy kladzie — odpowiada Kim. — Ja jestem kladem — oznajmia matka, patrząc mi w oczy. W układzie jej brwi, w jej smutku dostrzegam po raz ostatni, że i ona pamięta coś z tego, co mogło nas czekać, gdyby sprawy potoczyły się pomyślnie, gdyby nie opuściło nas szczęście, gdyby podejmowano trafne decyzje. Po części pozostaje moją partnerką z okresu snu. Jej długie ciało faluje powoli. — Dawniej w każdym z promów znajdowała się pula genowa — kontynuuje Kim. — A teraz jest tylko jedna. Ale... nie urodziłaś się tutaj. Matka milczy przez kilka długich sekund. — Zostaliśmy powołani do życia w promie numer zero jeden, lecz tam nas zaatakowano. Wielu zginęło. Przedostaliśmy się do tego promu. Kiedy się tu znalazłam, urodziłam i wychowywałam córki. — Statek został podzielony pomiędzy zwalczające się nawzajem frakcje — dodaje Kim. — Zepsuł się jego układ sterowania. — Ja jestem układem sterowania statku — oświadcza z kolei matka z pewną dozą gniewu. — Jak wam się zdaje, w jaki sposób tutaj dotarliście? Jak myślicie, dlaczego statek was słuchał? Nauczycielu, ty jesteś drugą połową... kimś, kogo nie mogę urodzić. Twoje istnienie zostaje wymodlone. Przychodzisz do mnie dzięki pomocy naszych córek i opowiadasz, co widziałeś. Przynosisz swoje książki. Leżymy razem, a potem mi czytasz. Jeśli zginiesz, moje córki zabierają książki. Wszystkie książki. Przynoszą mi je tutaj, a ja cię opłakuję. Jedno jej dałem, dwa mu dały, A ty nam dałaś trzy lub więcej; Choć przedtem do mnie należały, On ci
je zwrócił jeszcze prędzej. Znowu przypomina mi się ta zwrotka wierszyka i do moich oczu napływają łzy. Tak wiele straciliśmy! Dlaczego? Kto nam to zrobił? Jak doszło do tego, że staliśmy się tacy, a nie inni? Dziewczynki zastygają w bezruchu. Chyba nigdy nie widziały swojej matki w takim stanie. — Nie wiesz, jak to się stało, prawda? — pyta Kim. — Nie wiesz o tej wojnie więcej niż my. Powinnaś zajrzeć do pamięci statku, przejrzeć się w lustrze. — Zrobiłam to — odpowiada matka. — Widziałam klad. Ja jestem kladem. Jestem tylko kladem, niczym więcej. Nagle Kim zaczyna kojarzyć fakty, mówiąc: — Ktoś chciał, żeby statek nie dotarł do celu, żeby umarł. Sprawcy zamknęli, a może nawet zniszczyli pozostałe zasoby genów. Dlaczego? Pochmurnieje, przybity świadomością tego, co powiedział. Tak wygląda Żółty w chwili, gdy traci resztki niewinności. — Zostałaś wytworzona tuż przed dezaktywacją innych pul genów i uformowana tak, żeby stać się ich rezerwuarem, ruchomą kopią zapasową kladu. Nie całego jednak, tylko wybranej części zasobów. Ten prom miał pozostać nietknięty, stać się miejscem, gdzie można by się w ostateczności schronić. Ale dotarłaś do niego ty i przejęłaś go, a potem zrekonstruowałaś swoją część puli genowej, aby misja statku była kontynuowana. — Moje początki są dla mnie niejasne — mówi matka. — Pamiętam, że miało miejsce mnóstwo narodzin i śmierci. — Przybyłaś tutaj, dorosłaś... — Kim podnosi wzrok przygnębiony. Atmosfera czy towarzystwo sprawiają, że zaczął mówić zbyt śmiało, bezpośrednio, uczciwie. Wolałby nie omawiać takich spraw przed obliczem swojej szefowej, lecz nie może się powstrzymać. — Dlatego wszystko jest tutaj takie ogromne i niewydajne. Wyszło z ciebie! Niektórzy z nas rodzą się zniekształceni... wielcy. Twoja pamięć uwzględnia przede wszystkim ukrytą część katalogu. Czy to ty modliłaś się o zabójców? — Wszystko jest poranione, popalone, umierające — stwierdza matka, spoglądając na mnie... Z rozczarowaniem? Co tak naprawdę pamięta z okresu snu? O jakim to idealnym życiu marzy, karmiąc swoje córki? — Wciąż nie jest dla mnie jasne, kto kierował wszystkim w tych najlepszych czasach — oznajmia Kim. — Zespół naprowadzania — odpowiadam. — Przejmą statek, kiedy już nas nie będzie. Statek i wszyscy, którzy znajdują się na jego pokładzie, są mniej ważni niż cele misji, a te muszą być określane na podstawie tego, dokąd lecimy, kiedy statek ma przybyć na miejsce... i jaka może być wtedy sytuacja. Wszystko zależy od decyzji podejmowanych przez zespół naprowadzania. Dziewczynkom wyraźnie się to wszystko nie podoba. Sam dziwię się własnej śmiałej wypowiedzi.
Wyraz twarzy matki się nie zmienia. Miałem nadzieję, że jej reakcja pomoże mi zdecydować, co powiedzieć następnie. — Wybrali świat, który był już zamieszkany — kontynuuję. — Nie najlepszy wybór, prawda? Iście desperacka decyzja. Która doprowadziła do wybuchu wojny. Wojny sumień. Nie za wszelką cenę. I nagle... skończyła się cała miłość. Twarz matki napina się, pochmurnieje, jakby nigdy nie było tych wszystkich cudownych wspomnień. Jestem oszustem Podobnie jak Kim. Nie takiego małżonka potrzebuje. Nie na takiego asystenta liczyła. Byłbym przerażony, gdyby nie intensywny zapach altany, który mnie oszałamia. — Wysłuchałam was — kwituje matka. — Nie jestem pierwszą matką. Moje córki nie są pierwszymi córkami. Do altany wchodzą cztery dziewczynki, ciągną za sobą sznurki, do których doczepione są małe szare worki. Worki obracają się i obijają o gałązki, łamiąc te najdrobniejsze. Piąta dziewczynka zbiera oderwane liście, kruszy je i wrzuca ich szczątki do wiszącej u pasa sakiewki. — Dziewczynki poznajdowały te worki w różnych miejscach, we wszystkich trzech promach — mówi matka. — To świadectwa wielu... tych, którzy nie przeżyli. Już ich nie potrzebuję. Być może okażą się wam pomocne. Worki są pozawiązywane i połączone linką, zawierają nieduże prostopadłościenne przedmioty. Jedna z dziewczynek podaje mi koniec sznurka. Sięgam do pierwszego z worków i wyczuwam przez materiał jego zawartość. Książki. Chyba kilkanaście. Wszystkie worki muszą w sumie zawierać setki książeczek. — Wracaj, nauczycielu. Przekaż temu drugiemu nauczycielowi, żeby do mnie przyszedł. Kim, ty zostaniesz tutaj. Opowiesz mi więcej o kladzie, co tylko o nim wiesz. Kim wygląda na niepocieszonego. Otaczają nas dziewczynki. Perspektywa walki podoba mu się chyba jeszcze mniej. W końcu jest asystentem. Matka powinna być jego szefową. Teraz już przypominają mu się jego wspomnienia z okresu snu. Matka rzuca mi ostatnie, przeciągłe spojrzenie, po czym recytuje: Lecz serce swe innemu dała
Nie mnie — i oto moja troska.
Nie jestem tym, którego potrzebuje. Nie potrafi się jednak zdobyć na zlikwidowanie mnie. Musi przybyć do niej ten drugi. Do tego czasu będzie przetrzymywała Kima jako zakładnika.
Opowieści pomiędzy moimi nogami
Odprowadzają mnie dwie dziewczynki. Linka łącząca worki została zawiązana, dzięki czemu wygodniej je nieść. I tak utrudniają ruchy. Nie wątpię, że matka już przeczytała wszystkie książeczki czy też zrobiły to na jej życzenie moje kopie. Wszystkie te raporty o małżonkach i córkach, a także córkach innych matek, które żyły przed nią. Meldunki tych, co zginęli, zanim ich książki trafiły do matki. Historie o wojnie pomiędzy układem sterowania — reprezentowanym przez matkę, a być może z nią tożsamym, matkę, która przejęła wszystkie wspomnienia i obowiązki układu czy zespołu sterowania — a zespołem naprowadzania. Nasz statek stał się istną kostnicą na długo przed wytworzeniem tej matki. Wszystko to jest skutkiem błędnej decyzji, być może podjętej w wyniku gwiezdnej katastrofy, eksplozji supernowej. Uszkodzenia, zamęt i co jeszcze? Z pewnością coś więcej. Zginąłem podobnie jak oni, wszyscy wciąż na nowo umieramy... Przypuszczam, że jest coraz mniej prawdopodobne, niemal nieprawdopodobne, żeby ktokolwiek z nas żył jeszcze przez dłuższy czas. A już tym bardziej, że wypełnimy nasze przeznaczenie. Ciągnąc ze sobą pęk worków, w towarzystwie dwóch dziewczynek, które posuwają się naprzód bez słowa skargi, nie okazując prawie żadnych emocji, choć znowu oddalają się od mamy, co nie jest dla nich radosne, muszę postawić pytanie... Wiele niejasności da się rozwikłać, jeśli będziemy wiedzieli, jaką część kladu reprezentuje matka. Jakiego rodzaju planetę miała zamieszkiwać? Jakież warunki uzasadniałyby stworzenie społeczeństwa takiego jak ona i jej potomstwo, a nie, powiedzmy, takiego jak to, które zapoczątkowalibyśmy z partnerką, którą pamiętam z okresu snu? Matka ma sens tylko w kontekście uszkodzonego statku toczącego wojnę z samym sobą. Wszyscy jesteśmy doraźnymi wytworami. Nie mogę się uważać za prawdziwego nauczyciela. Wspaniała historia z okresu snu zawsze była tylko farsą, kłamliwą sztuczką. — Szybciej — rzuca jedna z córek. Posuwamy się poznaczonym paskami korytarzem. Mijamy znaki dla czynników. Niosę na dziób promu cały zbiór historii, czytelnikom, którym może się to wszystko nie spodobać. Bardziej niebezpiecznym dla matki. Do tej pory już pewnie zdobyli więcej danych niż Kim i ja, ponieważ zaglądają w lustro, coraz głębiej i głębiej. Przewodzi im Nell. Jaki to wszystko ma sens? Po cóż obdarzać wiedzą tych, którzy będą przeciwko tobie walczyć?
Jeśli zaś chodzi o mojego bliźniaka... Czuję się kompletnie wyczerpany i bezużyteczny. Dlatego niespecjalnie się dziwię, kiedy jedna z córek oznajmia, że skręciliśmy nie tam, gdzie powinniśmy. Może nawet odczuwam w owej chwili perwersyjną radość. Małe są zaniepokojone — nie zbliżamy się do dziobu promu. Druga dziewczynka kieruje się ku ścianie, popycha ją rączką i uderza w nią stopą. Kopie tak mocno, aż niesie się echo. Drugą rączką ściska fałdę ubrania. — To miejsce nie wygląda tak samo jak przedtem — stwierdza ponuro. — Tunele zmieniły układ? — upewniam się ze złośliwą satysfakcją. Pewnie Nell wydaje statkowi polecenia. Być może zmienia jego architekturę, żeby pokrzyżować plany matki. Dziewczynka rzuca mi błagalne spojrzenie, które chwyta mnie za serce, nawet po wszystkim, co przeszliśmy. „Jak możesz być taki okropny?!" — czytam w jej dziecięcych oczach. — Dobrze — wzdycham, rezygnując z dalszego okazywania Schadenfreude. Dziwne słowo, w każdym razie wiem, co znaczy. Może mimo wszystko mogę być nauczycielem moich córek? Uczyć ich złośliwych myśli i sarkazmu... — Co robimy? — pytam. — Jeśli zawrócimy, spóźnimy się — odzywa się druga z córek. — Ale nie wiemy, jak iść w stronę dziobu ani nawet jak wrócić. — Wygląda na całkiem zagubioną, jednak nie budzi to we mnie współczucia. Nie mogą mnie zaprowadzić tam, gdzie chce matka. Tam, gdzie mam umrzeć. Książki zostaną zniszczone, i tak są bezużyteczne -podobnie i ja. W jaki sposób się mnie pozbędą? Czy na samym końcu będzie czekał ostatni zabójca? Dziewczynki unoszą się przede mną w powietrzu. Wzdycham i się uspokajam. Odeślę córki. Przynajmniej to mogę zrobić. — Macie dobrą pamięć? — rzucam. — Bardzo dobrą — odpowiada jedna z dziewczynek. — Czy pamiętacie, co widziałyście, kiedy chodziłyście przez promy, czy to w kierunku dziobu, czy rufy? Czy pamiętacie, w którą stronę były zorientowane mijane promieniste symbole albo jak często w danym odcinku korytarza widniały świecące paski? Dziewczynki patrzą na mnie zaskoczone, otwierając buzie. Widzę ich różowe języczki i maleńkie, równiutkie ząbki... mleczne zęby! Usiłują przypomnieć sobie to, co widziały. — Być może... — odzywa się córeczka po lewej.
— Korytarze są oznakowane za pomocą specjalnego kodu — mówię. Obserwowałem, jak Kim przyglądał się symbolom, tym owalnym i paskom Pewnie starał się odgadnąć, w jaki sposób czynniki — i być może także ludzie — mogą się orientować, gdzie się znajdują, wykorzystując zakodowane w formie symboli informacje. Wydaje mi się logiczne, że w przypadku zmian architektury korytarzy symbole także się zmieniają. Nie wiem tego na pewno, mnóstwo decyzji muszę opierać jedynie na przypuszczeniach. — Możemy czytać ten kod, jeśli tylko się postaramy. Dziewczynki milczą, ale widzę, że się ze mną zgadzają. Spoglądają na mnie wyczekująco. — Ja pamiętam lepiej niż ona — oznajmia córeczka po mojej prawej. — Myślałem, że wszystkie jesteście jednakowe — dziwię się głośno. — To byłoby niemądre — odpowiadają równocześnie. Na przekór wszystkiemu się śmieję. Jedna z dziewczynek także robi minę, która może być lekkim uśmiechem To pierwsza oznaka poczucia humoru u tych istot i tego, że mają indywidualne osobowości. Sytuacja wydaje się naprawdę absurdalna. Jednak uśmiech małej znika tak szybko, że zastanawiam się, czy może tylko go sobie wyobraziłem. — Czy zdołacie się same domyślić, jaki jest kod? — pytam. Mija kilkanaście sekund. Ta bystrzejsza córeczka pokazuje w tył i komenderuje: — Tędy. Muszę się wkrótce z nimi rozstać. Jeśli chcę wrócić na dziób, zamiast dołączyć do wszystkich moich odrzuconych, martwych braci. Podnoszę kłąb worków, lecz dziewczynki wymachują rączkami. — Zostaw je — słyszę. — Trzeba posuwać się naprzód szybciej. Możemy wrócić po nie później. — Wasze siostry i inni zginęli za te książki! — protestuję zdumiony własnymi emocjami. — Ale my nie musimy — odpowiada jedna z córek. Z niechęcią rozwiązuję węzeł i pozostawiam worki unoszące się w korytarzu. Mimo wszystko jestem ciekaw wspomnień i doświadczeń spisanych w tych książeczkach. Spisanych dziecięcym charakterem pisma przez małe rączki. I tych spisanych moimi dłońmi. Może gdzieś pośród owych książek znajduje się tajemnica tego, jak wyglądałoby społeczeństwo matki, gdyby ona oraz jej córki dożyły chwili lądowania na nowej planecie i zaludniły ją podobnymi do siebie istotami. Dziewczynki dotykają paluszkami zakodowanych owalnych symboli, skupiając się, przypominając sobie inne korytarze, znaki i kody. Są cudowne. Śliczne, o dużych zdolnościach adaptacyjnych, śmiertelnie groźne. Czy nasza mała grupka, zbieranina ignorantów, ma kiedykolwiek szansę wygrać z istotami takimi jak te tutaj?
Posuwamy się dalej. Cofnąwszy się sto metrów, spostrzegamy najwyraźniej nowe odgałęzienie tunelu. Nie mijaliśmy go wcześniej. — Ten tunel prowadzi w stronę zewnętrznej powłoki promu — oznajmia jedna z dziewczynek, licząc paski i dotykając kolejnego jasnego symbolu. — Jesteśmy pięćset metrów od niej. Jeśli dobrze to odczytuję — dodaje z niepewną miną. — Prowadź, Makdufie — rzucam. Makduf... To musi być imię. Szkockie! Niewykluczone, że zapisał je angielski autor o nazwisku Szekspir. Makbet... Lady Makbet. Nieprzyjemni ludzie. Hamlet! Bądź wierny sobie. Zdaje się, że powiedział to słaby i naiwny człowiek... — Zamknij się! — wołam, budząc echo. — Nic nie mówiłyśmy — odpowiada jedna z córek. Macham ręką. Idziemy w stronę powłoki promu. Tak wygląda moje życie. W pewnej chwili czuję wstrząs. Właściwie najpierw go dostrzegam, bo unoszę się w powietrzu. Zastanawiam się, czy wibrują ściany, czy tylko mi się zdaje. Posuwam się naprzód długimi skokami i w końcu moja stopa ląduje na podłodze. Wtedy odczuwam drgania. Niewątpliwie coś się dzieje. Czy to uderza w nas gwiezdny pył, czy matka podjęła jakąś decyzję, czy też moi towarzysze w przedziale sterowania na dziobie coś włączyli? Nie wiem. Jeśli prom zwiększa obroty do tak szybkich jak wcześniej, to pozostawanie w tym korytarzu jest wyjątkowo niebezpieczne. Dziewczynki podążają cały czas naprzód, więc i ja skaczę za nimi. Cokolwiek się dzieje, nie zależy ode mnie. Mimo to z zadowoleniem stwierdzam, że nie znajdujemy się tam, gdzie chcą być córki. Zakładam, że oddalamy się od osi promu, by znaleźć korytarz prowadzący w stronę dziobu. Jednak wkrótce się okazuje, że zmiana rozkładu korytarzy jest bardziej radykalna, niż zdawało się dziewczynkom. Docieramy do rozwidlenia. Korytarz prowadzi dalej na zewnątrz, ale odchodzi od niego węższa, krótka rura. Wiedzie z powrotem ku rufie i ma jakieś dziesięć metrów. Kończy się charakterystycznym zaokrągleniem. Zatrzymujemy się, więc korzystając z okazji, wyciągam dłoń w stronę świecącego owalu. Krzyczę i cofam rękę — symbol zmienia się na moich oczach. Równocześnie odnoga skierowana w stronę rufy zaczyna się skracać, aż znika zupełnie. Córeczki chwytaj ą mnie za ręce i kiwamy się razem powoli od ściany do ściany. W końcu jedna z dziewczynek wzdycha i obie spoglądają na mnie w milczeniu, po czym ruszają dalej ku powłoce promu. Pewnie wszyscy troje myślimy to samo — korytarz, którym się posuwamy, może się w każdej chwili zamknąć i zostaniemy wówczas uwięzieni, otoczeni ze wszystkich stron metalowymi ścianami. Wtedy będziemy kopać w nie i krzyczeć, aż w końcu zgasną miniaturowe lampki, a w otaczającej nas
przestrzeni zabraknie tlenu. Niepotrzebnie rozważam takie możliwości. Chcę się z powrotem znaleźć na dziobie promu, gdzie mogę zjeść, wykąpać się i powyglądać na gwiazdy. Do tego jesteśmy stworzeni. Wolałbym się znajdować w okresie snu! A może nie. Po tym jak dowiedziałem się tego wszystkiego... Ręce i nogi bolą mnie od przedłużającego się odbijania od podłogi czy ścian — to dłonią bądź stopą, to znów łokciem, kolanem, pośladkiem, udem czy ramieniem. Zastanawiam się nad budową ciał czynników. Chino najlepiej z nas wszystkich radzi sobie ze stanem nieważkości. Każda istota ma swoje miejsce. Wielki łańcuch bycia prowadzi od bezgranicznej przestrzeni biologicznej, jaką daje wirtualny katalog, ale ograniczony jest chemicznym potencjałem puli genów, a wreszcie limitami materii organicznej, z której i w której kształtuje się życie. Powstajemy z bezimiennego materiału... ludzkiego materiału. Muszą istnieć jakieś sposoby na transport owego materiału w obrębie statku. Czy to czynniki przenoszą go w beczkach? A może przepływa biegnącymi przez kadłub promu cieniutkimi niczym kapilary rureczkami? Sam statek ma wiele cech żywego organizmu, choć w znacznym stopniu zachowuje mechaniczną naturę. W każdym przypadku kluczowe znaczenie ma odpowiedni stan przewodów. — Dziewczynki, a jeśli coś próbuje zniszczyć sieć, którą zaopatrywana jest wasza matka? — odzywam się. Moje towarzyszki, które jak zwykle posuwają się dziesięć metrów przede mną, chyba mnie nie słyszą. Co się stanie, jeśli matka straci możliwość sterowania statkiem? Albo jeśli umrze? Czy jej rolę przejmie jedna z córek? Czy wydłuży się niczym Lamia, czy jej tkanki zaokrąglą się, tworząc fałdy pełne piersi, a hormony przestawią jej dziewczęcy umysł na wielkie matczyne myśli? I wtedy zacznie szukać małżonka, rodzić, karmić, kochać całe zastępy córek... Posyłać je na śmierć? Miniaturowe lampki jaśnieją, korytarz znowu drży. Zbliżamy się do jego końca. Poszerza się, widać przed nami na wpół otwartą pokrywę włazu, z której dolatuje intensywny, gorący, wilgotny, niemożliwy do opisania zapach. Ani kojarzący się z jedzeniem, ani ziołowy, ani zdecydowanie kwiatowy. W każdym razie ostry, kuszący, a równocześnie przerażający, jak gdyby pachniało coś znacznie potężniejszego, silniejszego i pewniejszego siebie niż ludzie. Zbliżamy się do włazu, dziewczynki nieodmiennie posuwają się przodem. Nagle, zanim mam czas w jakikolwiek sposób zareagować, z włazu wysuwają się długie, białawe kończyny i chwytają córki. Małe wiją się i uderzają w ściskające je szpony, lecz nie krzyczą. Zaraz potem znikają w otworze włazu i nastaje zupełna cisza.
Przystaję w korytarzu. Dziewczynki pochwycił tropiciel. Znam tylko jednego, właściwie tropicielkę: Chino. Jestem przekonany, że nie zrobiłaby im krzywdy. Z jakiegoś powodu się nie boję — i rozpoznaję charakterystyczny, jakby korzenny zapach. Czułem go już wcześniej, w chwilach kiedy Chino kontemplowała gwiazdy albo kiedy była pod wpływem stresu. Wtedy zapach był jednak łagodny, a teraz — oszałamiająco silny, jakby dobywał się z jakichś drażniących nozdrza kwiatów. Coś musiało ogromnie podekscytować Chino. — Chodź no — odzywa się tropicielka. — Dopadłam je. — Dlaczego? — pytam głośno. — Prowadziły cię na śmierć. W tej chwili Nell rozmawia ze statkiem. Wciąż jestem nieco oszołomiony przypominającym woń perfum zapachem altany. — Dlaczego? — powtarzam jak mało rozgarnięte dziecko. — Chodź. Pój dziemy tam, gdzie ich matka nas nie chce... przez oceany i z powrotem do gwiazd. Wydaje mi się, że prom wzdycha. Przez jakiś czas posuwamy się korytarzem w stronę rufy. Dziewczynki siedzą na plecach Chino przytrzymywane mocno mięśniami, które odpowiednio zmieniły układ. Potem skręcamy w stronę osi promu, podążając nieznanym mi korytarzem, być może świeżo utworzonym. Docieramy do rozwidlenia, gdzie tropicielka puszcza dziewczynki wolno. Odchodzą, silne i milczące, prawdopodobnie kierując się z powrotem w stronę zasobu genów. Nigdy więcej ich nie widzieliśmy. Chino analizuje, gdzie się znajdujemy, po czym mówi, żebym podążał jej śladem. Chyba wie, gdzie jesteśmy i którędy powinniśmy iść. — Mam nową mapę — powiadamia. — Skąd ją wzięłaś? — pytam. — Czy dał ci ją układ sterowania? — Nie. Nell rozmawiała z naprowadzaniem. Usłyszeli naszą modlitwę. Teraz nas znają. — Czuję się, jakby mi ktoś powiedział, że Nell rozmawiała z jakimś odległym bóstwem. A może diabłem. Modlitwa. Odmówiłem na głos modlitwę, kiedy Nell zbliżała do siebie promy. Pozostali obecni w przedziale sterowania zaczęli się modlić razem ze mną, tylko mój bliźniak do nas nie dołączył. Wszyscy znamy modlitwę, widocznie zespół naprowadzania oznakował nas w taki sposób.
— Czy zespół naprowadzania naprawdę istnieje? — upewniam się. — To prawdziwi ludzie, żywi i niezamrożeni? Lampki przed nami jaśnieją. — To Nell — komentuje Chino. — Daje nam znak, że wie, gdzie jesteśmy. Niewykluczone, że może nas przynajmniej w pewnym stopniu chronić. Nie mam szansy zadać kolejnego pytania, bo tropicielka odpycha się mocno łapami, skacząc w wydłużoną cylindryczną przestrzeń. Wyczuwam, że znajdujemy się tuż za zbiornikami z wodą, bliżej powłoki promu, i że zbliżamy się do jego osi. Na chwilę znowu tracę zdolność myślenia. Wiem tylko, że lecę za śmiertelnie groźnym potworem, który kocha gwiazdy. I znów przed oczy mojej wyobraźni napływają wspomnienia, które mają niewiele wspólnego z otaczającą mnie rzeczywistością. Poznałem kobietę moich marzeń i oto okazało się, że nie przypomina ona wcale istoty, jaką sobie wyobrażałem, a co więcej, że to ona spowodowała znaczną część naszych cierpień. Za to ukryte bóstwo, które próbowaliśmy zniszczyć, może być naszym nowym sprzymierzeńcem. Nie potrafię nic z tego pojąć, więc zaprzestaję myślenia. Nie mija chwila, a już dolatujemy do końca rury prowadzącej ku osi statku. Skaczemy po raz drugi i oto jesteśmy przy przegrodzie, przed którą znajdują się zbiorniki z wodą. Daleko od miejsca, do którego trafiłem, posuwając się pod dyktando córek. Chino ujmuje moją dłoń. Dziurawa powierzchnia jej ni to łapy, ni to szczypiec, ni to dłoni jest gorąca. Pamiętam, jak w innym momencie była oszroniona. Może tropiciele potrafią przetrwać w każdych warunkach? Co jeszcze umie Chino? Czy może żyć bez oddychania? Wielkie niebieskie oczy sześciu zbiorników obracają się wolno, majestatycznie. Ale to ja, choć trzyma mnie Chino, wiruję niczym papierowa zabawka w olbrzymiej piwnicy na wino. Spostrzegam jakąś linę i chwytam się jej, tropicielka idzie w moje ślady. Kończymy ten etap wędrówki, zatrzymując się w odległości kilku metrów od zbiornika. Za jego pokrywą wirują ściany wody otaczające wydłużoną, pustą przestrzeń i zygzakują bąble, jak gdyby pisały kursywą jakieś słowa.
Dziedzictwo
Posuwamy się powolutku naprzód ku przeciwległej stronie komory, posługując się zawieszonymi w niej linami. Chino prowadzi mnie do otwartego włazu, którego pokrywa zardzewiała i się zaklinowała, najwyraźniej nieużywana przez długie lata. Wchodzimy do korytarza technicznego, wąskiego i bardziej przypominającego rurę. Jest w nim pełno śmieci, część z nich przylgnęła trwale do zewnętrznej powierzchni ściany w ciągu niezliczonych okresów szybszego wirowania promu. Reszta unosi się w nieświeżym powietrzu. Od dawna zapomniany korytarz.
— Nikt tu nie bywał — odzywam się pozbawiony energii. Wciąż czuję żądło odrzucenia, choć powoli zaczynam odzyskiwać rozsądek. — Dokąd prowadzi ta rura? — Nie wiem — odpowiada Chino, zmniejszając swoją średnicę, jak tylko może. Posuwa się przede mną, ledwie mieszcząc się w rurze. — Wiem tylko tyle, że Nell chciała, bym sprowadziła cię z powrotem właśnie tędy. Poruszamy się wolno. Charakterystyczne zgrzytanie keratynowego pancerza mojej towarzyszki szarpie mi nerwy. Mimo to im bliżej Chino jestem, tym bezpieczniejszy się czuję. Mijamy kilka okrągłych otworów, za którymi widać ogromne, ciemne, puste, ciche i zimne komory. — Ta część promu jest martwa — mruczę. — Być może — zgadza się tropicielka ledwie słyszalnym głosem. Jej ciało utrudnia przepływ dźwięku. W pewnej chwili zaczyna się wiercić, więc przystaję, a potem się cofam, żeby miała miejsce na zmianę swojego kształtu. — Czekaj... — Liczne ścięgna i mięśnie Chino się przesuwają, jednak przestawia je z wyraźnie słabnącym zapałem. — Nie zmieszczę się — oznajmia wreszcie. — Będziesz musiał iść sam. Powiem ci którędy. Przylega do ściany rury, żebym przecisnął się obok. Nie jest to łatwe — czołgam się na wprost sterczących kolców oraz płyt pancernych, niektóre z tych ostatnich są ostre jak brzytwy. Tropicielka musi się pogodzić z tym, żebym po niej pełzł. Po chwili mam podarte ubranie oraz kilka skaleczeń na piersi i nogach. Udaje mi się jednak przedostać na drugą stronę. Przed Chino jest zupełnie ciemno, widzę tylko dzięki słabemu niebieskiemu światłu dobywającemu się ze specjalnych organów wokół jej paszczy. Z boku rury znajduje się kolejny otwór, takiej średnicy, że akurat może się w nim zmieścić średnich rozmiarów człowiek. — Może dlatego Nell chciała, żebyś to ty przyszedł — odzywa się znowu Chino. — Kim nie przecisnąłby się przez tę dziurę. Biorę jej słowa za żart, choć może wcale nie próbuje mnie rozbawić. Nie potrafię tego ocenić. Łapię się krawędzi otworu i proszę tropicielkę, żeby mnie popchnęła, byle niezbyt mocno. Wsuwam się do dziury przednią połową ciała i nie wiadomo dlaczego w tej samej chwili myślę o garnkach miodu. W dodatku nie pamiętam dobrze, co to jest miód, choć wiem, że to coś słodkiego i lepkiego i że ma bursztynową barwę. — Mógłbym skoczyć po miód — mówię, ale Chino nie słyszy. Popycha mnie drugi raz i znajduję się w małym sześciennym pomieszczeniu. Wydaje mi się znajome. Musiałem już być w podobnym miejscu. Tropicielka wciąż mi pomaga — świeci do środka przedziału swoimi słabymi niebieskimi „reflektorami". Ściana naprzeciw otworu wejściowego wydaje się jakby gumowa i ma pięć nabrzmiałych wypukłości — trzy w jednym rzędzie i dwa w drugim. W nieruchomym powietrzu wisi intensywny, trochę kwaskowy zapach. Już go kiedyś czułem, w pierwszym pomieszczeniu, które poznałem na promie zero j eden, w miej scu, gdzie wyciągnięto mnie z worka na ten świat. Tam j ednak było nieporównanie zimniej.
Tutaj zdecydowanie nie panuje mróz. — To wylęgarnia — odzywam się, potrząsając głową, żeby pozbyć się okropnego wspomnienia. — Co tym razem wyhodował prom? — Powyciągaj je — poleca Chino. — Porozrywaj wszystkie worki. — Mam wrażenie, że są jeszcze niedojrzałe — oceniam, przyglądając się im badawczo. — Nell mówi, że potrzebujemy ich tyle, ile tylko zdołasz ocalić. Jestem przerażony. — Nell mówi... Ale kto jej tak powiedział? Zespół naprowadzania? Czuję się jeszcze gorzej niż w chwili, kiedy zobaczyłem, że długie, płodne ciało matki ma głowę mojej ukochanej. Ingerowanie w rozwój czegoś, co powstaje według przepisu sporządzonego na podstawie zasobów puli genowej, ma w sobie coś fundamentalnie złego, lecz jakiekolwiek wzburzenie mojego sumienia wydaje się zupełnie nie na miejscu. — Powyciągaj je — powtarza Chino, uderzając zębami o krawędź otworu. — Co to jest? — Pomóż sobie paznokciami — dodaje z westchnieniem moja towarzyszka, grzechocząc kośćmi. Próbuję i ku własnemu zdumieniu rozdzieram błonę. To całkiem łatwe, choć nie mam silnych pazurów. Czuję, jakbym rozrywał cienką gąbkę. Szpara w wybrzuszeniu się powiększa i ze środka wyłania się szarawy, połyskujący worek wypełniony cieczą. Znajduje się w nim coś małego i pulchnego, długości mniej więcej mojego przedramienia. Dostrzegam zarys niewielkiej głowy. Stworzenie się porusza. — Nie rozrywaj wewnętrznej błony, tylko oderwij przewody, a potem wyciągnij całość — komenderuje Chino. Podaje mi kilka szarych worków, nie wiem, skąd je wzięła. Podlatują do mnie, unosząc się w powietrzu. — A jeśli to nie jest gotowe? — pytam jeszcze cicho. — Wyciągnij je, a potem pozostałe. Worek za rozdartą membraną jest od niej mocniejszy, a także śliski. Trudno go złapać, jednak udaje mi się wcisnąć dłoń głębiej, po czym zapieram się nogami o elastyczną ścianę i ciągnę z całych sił. Rozlega się głuchy odgłos zasysanego powietrza, aż wreszcie worek z żywą istotą wpada w moje ramiona. Za nim wydobywa się ze szczeliny plątanina cienkich, nabrzmiałych od jakiejś cieczy rurek. W worku tkwi chyba bardzo młody człowiek. Niemowlę! Wierci się, wydając ciche dźwięki. Rurki wciąż pulsują, dochodzą do purpurowego, poznaczonego żyłami zgrubienia z jednej strony worka. Zaczynam nim obracać, zastanawiając się, jak przerwać przewody.
— Zębami — radzi Chino. Spoglądam na nią ze złością i nadal kręcę workiem. Po chwili, ku mojej wielkiej uldze, rurki odpadają. Pozostają po nich sączące się wgłębienia. Przewody chowają się w szczelinie, wyrzucając przy tym w powietrze wielkie krople cieczy. Uważam, żeby przypadkiem nie dostały mi się do ust. Niemowlę w błoniastym worku wierzga i się wije. Wciąż trzymamje w ramionach. — Teraz następne — ponagla tropicielka. Wrzucam nabrzmiałą błonę do szarego worka. — Pozostaw otwór, żeby mogło oddychać — instruuje mnie Chino. Rozsznurowuję nieco worek i podaję go mojej towarzyszce. Jeszcze cztery... Po długim, zbyt długim czasie i napadzie kaszlu, bo zakrztusiłem się mocno jedną z kulek cieczy, udaje mi się oddzielić je od ściany. Wszystkie żyją i się wiercą. — Kto je będzie karmił? — pytam po chwili. — Nell powiedziała, że przetrwają w workach dostatecznie długi czas. — Dostatecznie długi, żeby co się stało? Tropicielka się cofa, pozwalając mi wyjść. W tej samej chwili znikają rozdarcia w sprężystej ścianie, po czym zaczyna ona puchnąć i wypełniać całe pomieszczenie, aż popycha mnie w stopy. Zaraz potem otwór się zamyka. Prom skończył z tą wylęgarnią. Nigdzie nie widzę niemowląt, za to z przerażeniem stwierdzam, że Chino nieco urosła. Obawiam się najgorszego, lecz moja towarzyszka pokazuje mi worki ukryte między kolcami. Przy jej ciele dzieci mają ciepło i są bezpieczne. — Jeśli im pozwolimy, będą rozwijać się w tych błonach, aż staną się dorosłymi — mówię, gdy posuwamy się rurowatym korytarzem w stronę, z której przyszliśmy. — Sam narodziłem się z takiego błoniastego worka. Ty pewnie także. Chino przemieszcza się tyłem, aż docieramy do komory przy pokrywach zbiorników. Ciekawe, czy tropicielka ma instynkt macierzyński? Już by mnie to nie zdziwiło. Sam czuję coś bardziej głębokiego, niżbym się spodziewał. — Zabieramy je na dziób, prawda? — upewniam się, wycierając dłonie w spodnie. — Nie zamierzamy oddać ich matce... — Nie. Niesiemy je na dziób.
Zła mądrość
Od środka przegrody rozchodzi się na boki kilkusetmetrowej średnicy pajęczyna lin. Przesuwamy się po niej, łapiąc się siatki, jakbyśmy byli owadami idącymi po olbrzymim turkusowym oku. Woda w zbiornikach układa się w falujące wokół drgającego słupa powierza, połyskujące niczym diamenty powierzchnie, które wyglądają jak ścięte przez żelatynę. Nie zwracam na nie wielkiej uwagi, koncentruję się na podążaniu za Chino. Tymczasem nagle po przeciwległej stronie zbiornika przesuwa się jakiś ciemny kształt. Coś przecina wodę, rozbryzgując szafirowe krople, które zaraz znikają, pochłonięte przez kolejną falę zasłony. Próbuję się zorientować, co zobaczyłem, ale już nic specjalnego nie dostrzegam A jednak w zbiornikach jest coś więcej niż tylko woda. Zaskoczony skupiam uwagę na niebieskim odmęcie. Być może znajdują się w nimjakieś ciemniejsze kształty, a może nie? — Widziałaś, prawda? — pytam Mój głos odbija się nieregularnym echem od ścian komory. Chino i ja spoglądamy po sobie. Tropicielka wygląda na zmęczoną, zniechęconą. Patrzę przez wielki otwór w ścianie, dzięki któremu jej konstrukcja jest lżejsza, i widzę, że wzdłuż osi promu przebiega pomiędzy zbiornikami lśniący, przezroczysty tunel. Być może biegnie przez całą długość promu? Wygląda jak szklany pręt zawieszony pomiędzy sześcioma olbrzymimi butlami z lekko gazowaną wodą. Korytarz dochodzi do środka przegrody, na styku jednego i drugiego widnieje okrągły właz koloru jadeitu — Wrócimy tędy — oznajmia Chino. Przesuwa szczypcami po powierzchni włazu i ten dzieli się na trzy części, które chowają się w ścianę. Naszym oczom ukazuje się przezroczysta sfera mniej więcej trzymetrowej średnicy, służąca za środek transportu. Wpływamy do środka, powierzchnia sfery jest twarda i zimna. Z małego niebieskiego sześcianu zaczyna dobywać się z sykiem świeże powietrze. Właz się zamyka. Tropicielka patrzy mi w oczy, po czym niedbale splata wszystkie pary kończyn, tylko jedną chwyta się poręczy. Ja także się łapię. W pewnej chwili sfera zaczyna sunąć korytarzem. — W ten sposób będziemy na dziobie za kilkanaście minut, a nie za parę godzin — zapowiada moja towarzyszka. To ma sens. Wokół każdego ze zbiorników z wodą widać skomplikowaną sieć rurociągów oraz korytarzy podobnych do tego, którym doszliśmy do wylęgarni. — Tramwaj — mówię, jak gdyby wielkie słowa miały moc rozpraszania mojej niewiedzy. Sfera przyspiesza, więc chwytam się poręczy obiema rękami. Moje nogi unoszą się w powietrzu. Bez wątpienia wyglądam komicznie. Otacza nas niezwykłe piękno, do jakiego nie jestem przyzwyczajony. Takie... morskie. Czuję się, jakby niosąca nas mała sfera, otoczona wielkimi masami wody pochodzącej ze stopionego i oczyszczonego lodu tworzącego kometę, była krucha na podobieństwo bańki mydlanej. Mam wrażenie, że zaraz pęknie i pochłonie nas turkusowa otchłań. Wydaje się, że Chino nade mną wisi. Wyraźnie nie podoba jej się to miejsce. Mnie także... Wpatruje się we mnie badawczo.
— Matka nie chciała, żebyś odbył tę podróż — odzywa się w końcu. — Rozglądaj się uważnie, nauczycielu. Chyba tym razem to Chino próbuje mnie ocenić. Wkrótce mam zdać albo oblać kolejny z nieskończonej serii egzaminów czy testów, stanąć oko w oko z następnym wyzwaniem. Spostrzegam pośród kipieli kolejne ciemne kształty... Dławi mnie w gardle. Jeszcze jeden! Żywe, olbrzymie stworzenie... Płynie przez zbiornik po mojej lewej, sunąc równolegle do nas. Przypomina gigantyczną, jakby gumową sprężynę o średnicy kilkudziesięciu metrów. Napędza się, szarpiąc i skręcając śrubowym ruchem. Na zewnętrznych krawędziach grubych zwojów widać płetwy, które falują niczym sieci rybackie. Z płetw wystają rubinowe oczy podobne do oczu tropicielki, tylko większe i o spłaszczonych źrenicach. Potwór ma co najmniej sto metrów długości, choć trudno to ocenić, ponieważ kurczy się i wydłuża jak sprężyna. Po wewnętrznej stronie zwojów błyskają ostrza, które wyglądają jak kostne miecze. Zęby, a może... fiszbiny jak u wieloryba. Szumią za nimi bąble powietrza. Zwierz cały czas płynie równolegle do wiozącej nas sfery. Wyobrażam sobie, że oczy tej śmiercionośnej sprężyny obserwują nas i że potwór ma wielką ochotę posiekać mnie na kawałki w otaczającej go wodzie. Z pewnością nie przeszkadza mu, że jestem maleńki. Rozprawia się właśnie z takimi maleńkimi stworzeniami. Powoli przegrywa nasz wyimaginowany wyścig. Nagle dostrzegam ciągnące się za zębami stwora strzępki mięsa. Właśnie musiał pociąć coś żywego. A tam gdzie jest jeden zabójca, zawsze znajdą się kolejni... Statek się obrócił i rozpoczął wieloletnie spowalnianie lotu. Tajemne fragmenty katalogu zawierają kompletne zestawy alternatywnych rozwiązań dla zdesperowanych podróżników. Można wybrać sobie któreś z przygotowanej wcześniej listy. Znaleźć w niej odpowiedź na wszystkie swoje problemy. Ostateczne rozwiązanie. — Wybraliśmy gwiazdę — mówię do Chino. — Znaleźliśmy sobie nową planetę. Aż się na niej roi od rozmaitych form życia, są nawet inteligentne istoty. Nie możemy się teraz zatrzymać ani wrócić. Chino napina mięśnie paszczy, zamyka oczy. Niemowlęta nie wydają żadnych odgłosów. Mam nadzieję, że nie zmiażdżyła dzieci. Myślę o naszych znajomych na dziobie. — Co oni tam, do cholery, robią? — pytam. — Nell częściowo przejęła kontrolę nad promem. Posłała mnie na rufę, żebym cię znalazła oraz uratowała i przyniosła nowych ludzi. — Nowych ludzi? Nasza załoga jest za mała?
— Nie wiem. Nie wydaje mi się, żeby to Nell o nich poprosiła. — Kto jej powiedział o tych niemowlętach? I dlaczego masz sprowadzić z powrotem mnie, a nie Kima? — Nell mówi, że po tym jak po raz pierwszy wybrano układ planetarny, statek uległ uszkodzeniu. Rozpoczął się konflikt. — Cholera jasna, pamięć statku została tak uszkodzona, że niemal przestała istnieć, więc zrzucił w nas wszystkie swoje najgorsze tajemnice. Ale stało się coś nieoczekiwanego: niektórzy spośród nas nie okazali się dokładnie tacy, jak zaplanowano. Podzieliliśmy się, żeby rozwiązać ten spór w drodze walki. Czy to zespół naprowadzania rozpoczął wojnę? — Nie wiem — powtarza Chino. Dojrzewam niczym owoc, łączę kropki na swojej wewnętrznej mapie. Nell chciała, żebym to zobaczył. Stanowię jeden z kluczowych elementów planu. Na długo przed przybyciem na planetę — lecz już po tym jak naprowadzanie ją wybrało, a później jego członkowie zdążyli poumierać — statek stwarza wzorce tego, co ma zostać wdrukowane załodze przygotowującej go do lądowania, wreszcie załodze lądującej. Wzorce te są kompletne — zawierają wszystkie potrzebne instynkty, emocje, wreszcie patriotyczne umiłowanie życia — takiego życia, jakie zostało wyhodowane na statku. Dodatkowo wdrukowuje się rozmaite wspomnienia pochodzące z Ziemi. Statek musi mieć w pamięci instrukcje tak szczegółowego przygotowania umysłów i psychiki każdego spośród członków załogi. Mnie powinna zostać wdrukowana także uaktualniona wiedza o układzie planetarnym, do którego zmierzamy — o wybranej gwieździe i krążącej wokół niej planecie czy planetach. Oto swoista edukacja in vitro. Będę pomagał dzieciom Ziemi zrozumieć, dlaczego musimy zniszczyć inną planetę, po to aby następnie na niej żyć. Ktoś inny wytworzy potwory, czynniki i te stworzenia, których celemjest zabijanie ... Ktoś, przez czyj mózg przepływają odpowiednie dawki poszczególnych hormonów, człowiek o określonej umysłowości, do tego posiadający wszechstronną wiedzę biologiczną. Osoba uformowana stosownie do krytycznej sytuacji, niewahająca się za wszelką cenę chronić lecących statkiem. I oto powierzono matce zadanie zagłębienia się w najbardziej złowieszcze przestrzenie fazowe kladu, dokonania właściwych wyborów, stworzenia potrzebnych czynników, wreszcie przetestowania ich funkcjonalności. I stworzyła je, otaczają nas ze wszystkich stron. Na planetach są oceany, w których może się rozprzestrzeniać życie zdolne do współzawodnictwa, a nawet inteligentne stworzenia. Rozwiązanie: zamienić pokładowe zasoby wody w sztuczne oceany pełne zabójców. A ja? Jestem nauczycielem, czyli będę usprawiedliwiał posługiwanie się nimi. Dołączę całym sercem do tego obrzydliwego przedsięwzięcia, odrzucając wszelkie skrupuły... A jednak je mam Niektórzy z nas zdążają do celów sprzecznych z przeznaczonymi dla nas funkcjami, niejako wykraczając ponad to, jak zostaliśmy zaprojektowani. Kim, Nell, Tomczin i Chino.
Najbardziej spektakularny jest przykład Chino. Poruszam się raptownie i rozglądam nerwowo. Tak skupiłem uwagę na wielkich potworach wewnątrz zbiorników, że nie zauważyłem całych szkółek małych stworzeń wyposażonych w ostre, obracające się płetwy z błyszczącymi jak diamenty zębami: muszą działać podobnie jak piły tarczowe... Na koniec dostrzegam zwierzęta wielkości palca, które wyglądają, jakby składały się tylko z oczu i małych otworów gębowych. Nie jestem pewien, w jaki sposób te stworzonka zabijają — być może odgrywają rolę zwiadowców. Wszystkie te szkółki pierzchają przed zwinnymi żywymi torpedami wyposażonymi w iście koszmarne zestawy kłów, sierpowatych noży czy innych powierzchni tnących na łbach. Są też wodne odmiany kolczastych stworów o szponiastych kończynach i mocarnych, zębatych paszczach. Takie stworzenia nie maj ą sensu w żadnym zdrowym systemie ekologicznym Wszystkie one służą bowiem wyłącznie jako zabójcy. Likwidatorzy. Nie odstępuje mnie czarny humor. Nauczyciel powinien być wesoły, inteligentny i charyzmatyczny. Wszystkie dziewczynki kochają pana nauczyciela. Moje ciało jest jednak odrętwiałe, a myśli kłują mnie jak lodowate szpile. Pragnę być kimś, kto się nigdy nie narodził. A raczej kogo nigdy nie wytworzono. Odwracam głowę i patrzę na drugi zbiornik, gdzie akurat przepływa olbrzymi, ponaddwudziestometrowej długości węgorz o maleńkich jak guziki oczkach i wydętej paszczy. Spostrzega nas sunących w sferze, drży i nagle coś z niego strzela. Oto w pustej przestrzeni pomiędzy falami wirującej wody migocze poskręcana ognista błyskawica! Nie miałoby sensu umieszczenie najbardziej śmiercionośnych zabójców na tym samym wybiegu, bo przedwcześnie pozabijałyby się nawzajem. To dlatego jest aż sześć zbiorników. Chino wydaje dziwny odgłos, coś pośredniego pomiędzy warknięciem a piskiem. Patrzę tam gdzie ona, w lewo, na zbiornik z żywym nożem w kształcie sprężyny. Najwyraźniej jeden taki potwór to za mało, w tej chwili widzimy ich już pięć. Łączą się, tworząc coś w rodzaju pojedynczej, długiej, wijącej się, elastycznej sprężyny. Jej zwoje wywracają się środkiem na zewnątrz i nagle końcówki ostrych ni to noży, ni to zębów zaczynają wściekle szorować ścianę zbiornika, jak gdyby starały się przebić aż do nas. Potwory właśnie ćwiczą obracanie w perzynę życia na dnie odległego oceanu. Już to sobie wyobrażam: łańcuch morderczych sprężyn wyposażonych w noże uderza w serce i źródło życia na planecie, a potem potwory same umierają i pozostają tylko sterylne, na nowo dziewicze fale oceanu. Tak przedstawia się prawda o naszym świecie — o potężnym nasieniu wystrzelonym ku gwiazdom, wypełnionym dziećmi-morderca-mi. Nasieniu zaprojektowanym tak, aby zabić wszystko, z czym się zetknie. Sfera przyspiesza, mijając przegrodę, która stanowi podporę zbiorników, potem pustą, ciemną komorę okoloną ogromnymi rurami i wreszcie dociera do oświetlonego słabym sinawym blaskiem pomieszczenia, gdzie zwalnia i się zatrzymuje. Niebieski sześcian w kabinie syczy i sfera się otwiera. Możemy wysiąść.
Jesteśmy w komorze znajdującej się bezpośrednio przed zbiornikami. *** Powróciliśmy na sam dziób promu. Chino denerwuje się jeszcze bardziej. Zwracam uwagę, że wszyscy patrzą na mnie inaczej niż przedtem, podobnie jak na mojego bliźniaka. Obaj staliśmy się podejrzani. — Gdzie Kim? — pyta mój duplikat. — I co z dziewczynkami? — Dziewczynki zostały w pobliżu rufy — odpowiadam. — Myślę, że nic im nie jest. Wreszcie widziałem matkę. — Dławi mnie w gardle, łzy napływają mi do oczu. — Zatrzymała Kima. Wydaje się ciągle zajęta, rządzi wszystkim Niewykluczone, że byś ją rozpoznał. — Jaka ona jest? — dopytuje się mój bliźniak. Patrzę na ruchy jego oczu i zastanawiam się, czy czasem nie zna odpowiedzi, odgadł ją albo może znał z góry. Być może i on widział rysunek w szybie. Albo stanowi czystszą formę przystosowanego do sytuacji nauczyciela i ma w pamięci wdrukowany obraz matki. Opisuję ją najlepiej jak umiem, choć słowa nie mogą oddać jej istoty. Mój bliźniak efektownie drży z przerażenia, tak samo jak ja parę godzin wcześniej. — To nie może być ona! — komentuje nieprzekonująco. Oceniam, że raczej tęskni do matki, co wydaje mi się złowieszcze. Pożąda jej. — A czy ona rozpoznała ciebie? — W pewnym sensie. Wszyscy jesteśmy pomieszani. Ktoś wypełnił nasze formy zmieszanymi składnikami, wymieszał nasze osobowości. — Któś? — pyta Tomczin. Podczas mojej wędrówki do matki nauczył się naszego języka, lecz wymawia słowa dziwnie, nosowo. Trudno go zrozumieć. — Kiedy cię nie było, Nell przez cały czas porozumiewała się z układem sterowania — informuje mój bliźniak, gdy zbliżamy się do pulpitów. Rzeczywiście Nell wciąż trzyma smukłe dłonie na niebieskiej półkuli. — W ogóle jej nie puszcza — kontynuuje mój duplikat -ale czasami mówi do nas. Twierdzi, że otrzymuje uaktualnione dane. Niepokoję się o nią. Milkniemy i analizujemy wszystko, co wiemy, i co, jak nam się zdaje, widzieliśmy. Opowiadam dalej, najlepiej jak potrafię, o drodze zarówno tam, jak i z powrotem, o potworach pływających w olbrzymich zbiornikach. Próbuję opisać zasoby genów. Mój bliźniak chyba samje sobie trafnie wyobraża wyposażony w uzupełnioną pamięć. Nell wciąż beznamiętnie odbiera dane z półkuli, chyba nas nie słyszy. — To nie jest tylko statek kolonizatorów, to fabryka śmierci — podsumowuję swoją opowieść. No i co z tego? Czuję, że rozgrywa się we mnie wewnętrzny konflikt. Cóż jest złego w staraniach, aby przeżyć za wszelką cenę? Nell odrywa dłonie od półkuli i wygina długie palce, żeby powróciło
do nich krążenie. — Zgłodniałam — mówi. — So statek ssrobi? — sepleni Tomczin. — Najpierw zjem — ucina Nell. — Musimy zachować spokój i wszystko przemyśleć. Za duże panuje tu zamieszanie, starczy już tego konfliktu. Być może... nie mam pewności, ale może... mamy już dość informacji, żeby wreszcie zacząć podejmować dobre decyzje. Mój bliźniak zgłasza się na ochotnika, że przyniesie jedzenie. Idę razem z nim, by dotrzymać mu towarzystwa, a także po to, żeby mieć na niego oko. Jeszcze nikomu nie powiedziałem, że matka chce, by to on do niej przyszedł. Odbieramy jedzenie i napełniamy bukłaki słodkim napojem. Statek wciąż się o nas troszczy, być może wypełniając rozkazy matki. A może dzięki Nell? — Porozumiałam się z kimś — zaczyna opowieść pająkowata, jedząc — kto twierdzi, że reprezentuje czy też uosabia zespół naprowadzania. Nie potrafię wyśledzić, skąd dolatuje ten głos. Ani nawet stwierdzić, czy należy do jednej, czy do wielu osób, wreszcie, czy jest męski, czy żeński i czy w ogóle... — Słowem, którego nie wypowiada, jest „ludzki". — Nie wiem także, czy możemy ufać czemukolwiek, co ten głos mówi. W każdym razie przyznaje, że statek został rozmyślnie sprowadzony z kursu. — Dokąd leciał, a dokąd zmierza teraz? — pyta Chino. — Nie wiem. Wszystko to jest bardzo pogmatwane. Niektórzy z nas zostali wytworzeni na polecenie zespołu naprowadzania, tak przynajmniej utrzymuje głos. Zespół naprowadzania podłączył się do przewodu, który przesyła dane kształtujące sumienie — kontynuuje Nell, krzywiąc się. — Coś w tym rodzaju. Sprawił, że niektórzy z nas otrzymali sumienie. W części przypadków instrukcje wysyłane do wylęgarni się mieszały, być może w drodze czyjegoś celowego działania. Sygnały nakładały się i tłumiły nawzajem, jak gdyby jedne pasożytowały na drugich. W ten sposób zostaliśmy wymieszani, a nawet, jak mówi nauczyciel, nasze formy zostały zmieszane. Statek z własnej inicjatywy wytworzył następnie inną grupę istot, żeby bronić swojej pierwotnej misji. Jedna z frakcji uzyskała przewagę, potem sytuacja się odwróciła. — Nell wpatruje się we mnie smutno, oceniającym spojrzeniem — Zdaje się, że walka toczy się już od co najmniej stu lat. W końcu kontrolę nad zasobami genów przejęła matka. To ona kieruje większością czynników. — O Boże — szepcze mój bliźniak. Wygląda ponuro. — Zdaje się, że wy obaj wiecie, kto to jest ta cała matka i jaka jest jej rola — oświadcza Nell. — Dziewczynki pomogły wam się narodzić, faworyzowały was, zaprowadziły w bezpieczne miejsca, to dzięki nim trafiliście do tego promu. Jedynym wnioskiem, jaki można na podstawie tego wyciągnąć, jest ten, że przynajmniej jeden z was został stworzony po to, aby stać się sojusznikiem i małżonkiem matki. Być może nawet obaj. Wytworzenie pozostałej części naszej grupy było ryzykowne, ale konieczne. Później mieliśmy zostać wyeliminowani. Pozostaje tylko jedno pytanie: czy któryś z was
jest wyposażony w sumienie? Mój bliźniak przez cały czas trzyma się blisko mnie, stając to z tej, to z tamtej mojej strony, jakby celowo starał się zmylić naszych towarzyszy. Aż do tej pory większość z nich nie potrafiła nas rozróżnić ani im na tym nie zależało. Jednak Chino obserwowała nas uważnie i śledziła nasze zapachy. — Matka go odrzuciła — oznajmia tropicielka, pokazując na mnie. — Odesłała, skazując na śmierć. Sprowadziłam go tutaj drogą prowadzącą pomiędzy zbiornikami, w których roiło się od zabójców, tak jak zasugerowałaś. Nell wpatruje się we mnie spod przymrużonych powiek. Jej oczy są bardzo zmęczone. Ciąży jej spoczywająca na niej odpowiedzialność. Nell wcale nie pragnie władzy. — Pachniał złością — dodaje Chino, po czym zmienia wygląd paszczy: unosi część jej pancerza, teraz staje się ona błyszcząca i bardziej porowata. Tropicielka wącha mojego bliźniaka. — A on ma ruję! — ocenia. Rzeczywiście trochę śmierdzi. Mój duplikat rzuca się do ucieczki, lecz Chino zastępuje mu drogę i łapie go mocno, choć delikatnie. — A ty dokąd? — pyta chropawym głosem. CZĘŚĆ TRZECIA — ŚWIAT
Mój bliźniak usiłuje dowieść, że jest równie niewinny jak ja, że przez cały czas podejmowaliśmy złe decyzje i że nie można ufać niczemu, co mówi zespół naprowadzania. Jąka się, chyba zaschło mu w gardle, jest bliski paniki. Współczuję mu, a przy tym i sobie, bo pogarsza także moją sytuację. — Może zespół naprowadzania wpoił wam wszystkim złudzenia w okresie snu? I wszystko tylko sobie wymyśliliście — kończy. — Od początku pachniałeś inaczej — odzywa się z niechęcią Chino. Jej pomruki brzmią mniej więcej jak odległe grzmoty, aż włosy mi się od nich jeżą. Nie ma melodyjnego głosu. — Skąd, u diabła, możesz wiedzieć, co to jest ruja?! — wrzeszczy mój bliźniak, wiercąc się w jej uścisku. Rumieni się. — Jesteś bezpłciowa, jesteś rodzaju nijakiego! — Moje ciało tak, ale nie psychika — odpowiada Chino. — Pozwolisz im zabić własnego bliźniaka!? — woła do mnie mój duplikat. — Sam będziesz następny!
— Nikt nie powiedział, że zamierzamy cię zabić — włącza się Nell. Chyba odpoczywa, przynajmniej fizycznie: zaczepiła stopą o poręcz i opiera głowę na dłoni, choć jej łokieć wisi w powietrzu. Zerka na mnie i dodaje ze złością: — Obaj jesteście upośledzeni. Matka zagrała na waszych emocjach. — A kto był twoją matką?! — krzyczy mój bliźniak. — Moja pamięć chyba nie jest aż tak bogata. Nie pamiętam dzieciństwa, matki ani rodziny. Nagle mój duplikat uderza w płacz. — Pozwólcie mi do niej iść! Należę do niej — jęczy błagalnie. — A jednak poszedł nie ten, który miał pójść — podsumowuje Nell, wydymając usta. Spogląda na okno, Chino robi to samo. Obie tęsknią do czystych, niezmierzonych przestrzeni i gwiazd, do tego, co znajduje się poza statkiem. Możliwość dokonywania rozlicznych wyborów przyniosłaby im ulgę, choć zapewne mają świadomość, że istnieją także stracone wersje przyszłości. Niestety, kopuła obserwacyjna wciąż jest w naprawie, zamglona, i ukazuje jedynie ciemność. Robi mi się słabo. Nagle słyszymy jakieś odgłosy dochodzące z tyłu. Z półmroku wyłania się brunatny cień... To Żółty! — Kim! — woła Nell. — Martwiliśmy się o ciebie! — Niepotrzebnie — odpowiada Kim. — Zająłem się ogrodem i tak jakoś się zgubiłem. Chyba nikomu nie stała się krzywda. Ale naprawdę wkurzyliście matkę. Już szykuje atak. — Jak szybko nastąpi? — rzuca Nell, nie tracąc panowania nad sobą. — Być może w ciągu paru minut. Po tym jak się urwałem, mijałem kilkanaście leśnych sfer. Zaglądałem do nich i w każdej rosło pełno potworów, dużych i małych. Gorszych niż wszystkie, jakie do tej pory widziałem. Kim podchodzi do Chino, która wciąż przytrzymuje mojego bliźniaka, i wyciąga rękę. Gładzi go wielkim palcem po policzku. — To jego pragnęła matka, prawda? — pyta. Nell przytakuje. — Myślę, że ten jest w porządku — ocenia, pokazując na mnie. — Tak. Dobrze się tam spisywał. — Kim wyciąga drugą rękę, opiera dłoń na drugim policzku mojego bliźniaka, a potem chwyta go mocniej i skręca mu kark. Szyja trzaska jak złamany patyk. Ciało natychmiast zwisa bezwładnie. Cofam się, drżąc z przerażenia.
— Musimy stąd uciekać — mówi Kim. — Polecieć z powrotem do innego promu... dokądkolwiek. Byle nie zostawać w tym miejscu. Obawiam się, że nawet Chino nie poradzi sobie z potworami, które tu zaraz wpadną. Tropicielka przytula pozbawione życia ciało, wydając dziwny, delikatny odgłos, a później cofa kończyny. Ciało wypada z nich niespiesznie, głowa podskakuje, oczy są szeroko otwarte... Powoli spływa na podłogę. Tomczin rozgląda się, rozpościera ręce, przeciągając się, po czym pokazuje w stronę, gdzie czeka pojazd, którym przylecieliśmy. — Powinniśmy zabrać więcej jedzenia i wodę — stwierdza Nell. — Nie ma czasu — oponuje Kim. Już popycha nas w stronę stateczku, wyczekując chwili, kiedy opuści ostatni nadający się do zamieszkiwania prom, ostatnie miejsce, które wytwarza żywność i ubrania. Nie protestujemy. Matka wygrała kolejną rundę. Od strony przedziału w kształcie namiotu dobiegają nisko brzmiące, przerażające odgłosy, jakby szeptów czy też sunących przez trawę węży. Chino zmienia układ ciała, napinając mięśnie. Zniża kończyny, wyciągając je w stronę, z której słychać hałasy. Osłania nas. Dochodzimy do włazu prowadzącego do małego pojazdu kosmicznego. Oglądam się. Coś przemieszcza się po pokładzie. Jest przezroczyste jak woda, ale w niektórych miejscach dostrzegam połyskujące i wijące się włosy oraz rubinowe plamki oczu. Płynny potwór otacza nogi Chino. Unosi się dym i tropicielka zaczyna krwawić gęstymi czerwonymi kroplami. Stwór siecze jej ciało jak brzytwą. Chino z jękiem strząsa go z siebie szybkim ruchem kościstych szponów. Kim chwyta jej wyciągniętą kończynę i energicznie ciągnie tropicielkę w naszą stronę. Dostrzegam jeszcze kątem oka małe aniołki zawieszone w powietrzu nad chlupoczącym stworem. Istne cherubiny. Podskakują, wspinają się po linach, rzucają naprzód — przednia straż matki... Ciecz dopływa już do włazu, kiedy Nell poleca mu się zamknąć. Odrywamy się od promu kosmicznego zero trzy, oddalając się od potworów, matek, córek, snów, kłamstw i niemożliwych do zrozumienia wojen. Mamy tego wszystkiego dość. Podtrzymuje nas jedynie nadzieja, że przymocowana do komety sfera zamieszkiwana przez zespół naprowadzania okaże się naszym schronieniem. Jeśli się tak nie stanie, polecimy przed siebie, w czarną otchłań kosmosu, przez którą śmiga śmiercionośny pył międzygwiazdowy.
KONIEC DOKUMENTU
SZCZEGÓŁOWE BADANIE ZAKOŃCZONE
Potwierdza się autentyczność niniejszego dokumentu
RAPORT ARCHEOLOGICZNY STATKU
Załącznik zespołu badawczego
— On był tobą, prawda? — pyta moja partnerka. — W końcu był nauczycielem. Badanie połączonego statku, oględziny wszystkich jego zakamarków i kryjówek, analiza skromnych pozostałości obcego materiału biologicznego, wszystko to zajęło naszemu zespołowi sześćdziesiąt dni. Jest nas dziewięcioro, jeszcze siedem osób oprócz mnie i mojej partnerki. Każde z nas wykonywało w tym czasie rozmaite inne zadania. Przygotowywaliśmy komory załadunkowe oraz instrukcje dla obsługi technicznej statku, a także tych, którzy mieli wylądować na nowej planecie. — Ale... czy ona była mną? — drąży niepewnie moja partnerka. — Która ona? — Wiesz, o kim mówię.
— Nie ma jak tego sprawdzić — odpowiadam — Nie zachowały się żadne zdjęcia ani nic innego, co pozwoliłoby nam to ocenić. — Statek mógł to wszystko zarchiwizować, zgromadzić odpowiednie dane. — Któż zrozumiałby statek? Do tej pory nie poznaliśmy wszystkich jego systemów ani tego, jak się nimi steruje. — To musiały być okropne czasy. Zastanawiam się, czy popełniłem błąd, pozwalając partnerce przeczytać dziesięć z jedenastu książeczek, które znajdowały się w postrzępionym, starym, szarym worku. Nie odszukaliśmy żadnych innych książek ani worków. Członkowie naszego zespołu, którzy znaleźli worek, nie potrafili odczytać zapisków, ale z jakiegoś powodu moja partnerka i ja umiemy to robić. Na statku roi się od rozmaitych języków. Książeczki są zapisane potocznym angielskim, przez ich treść zaś przebijają się charakterystyczne dla dwudziestego pierwszego wieku normy moralne i kulturowe. Oczywiście naturalnym językiem moim oraz mojej partnerki jest panchiński. Być może tym samym językiem posługiwał się ten z kostnym grzebieniem, Tomczin. Potwierdziliśmy, że statek miał możliwość wytworzenia takich form biologicznych, zresztą podobnie jak potworów nazywanych czynnikami... Nie sposób jednak stwierdzić, jak wyglądał autor zapisków. Snujemy domysły, że przypominał mnie, lecz nie da się tego nijak zweryfikować. Mimo wszystko to czuję. Jest coś znajomego w jego sposobie myślenia, w doborze słów, chociaż pisze obcym dla nas alfabetem. Moja partnerka jest mniej uradowana, przeczytawszy o postaci, która mogła być jej odpowiedniczką. — Chyba niemożliwe, żeby istniał ktoś taki jak ona — odzywa się znowu. — Czy znalazłeś w katalogu coś do niej podobnego? — Nie — odpowiadam, choć moja odpowiedź nie jest do końca prawdziwa. Wykorzystałem narzędzia do przetwarzania danych, by odzyskać części katalogu, które nie zostały skasowane. Co więcej, oszacowałem także potencjał oryginalnego kladu. Nasz statek, taki, jaki był obecnie, zachował jedynie skromny wybór z owej dawnej całości. Przed laty statek był dużo, dużo większy — i tak, mogło istnieć coś takiego jak matka. Wysłano nas w tę podróż wyposażonych we wszystko, czego mogliśmy potrzebować. Nie wątpię, że gdybyśmy wciąż to wszystko posiadali, już byśmy nie żyli. Statek sam by się zniszczył albo zostałby zniszczony. Podjąłem decyzję. Moja partnerka jest godna zaufania, jednak obserwując jej obrzydzenie, poczucie straty i rozczarowanie, wiem, co muszę zrobić z ostatnią książeczką. Odpowiadam za edukację kulturową i morale kolonistów i w konsekwencji za ostateczny sukces lub porażkę naszej długiej i trudnej podróży. Lektura dziesięciu pierwszych spośród jedenastu ocalałych książeczek oraz zrozumienie, że wszystkie nasze wspomnienia, całe nasze osobiste historie zostały sztucznie wytworzone, są dostatecznie szokującym doświadczeniem. Jeszcze większy szok wywołuje uświadomienie sobie, jak amoralni byli projektanci statku, jak skomplikowane mieli osobowości.
Pragnęli za wszelką cenę odnieść sukces, na przekór wszelkim przeciwnościom. Niezależnie od tego, co w związku z owym sukcesem miało się stać z innymi planetami, z innymi istotami. Zło! Tak, choć z drugiej strony być może okazało się to dla nas korzystne... Coś jednak we mnie pozostało. Coś złego, perwersyjnego. I cudownego. Ukryłem ostatni, jedenasty notatnik przed moją partnerką. Jego treść do tej pory nie daje mi spokoju. Poraża mnie, a równocześnie... sprawia mi przyjemność. Pewnego dnia, za wiele stuleci, cała ta historia zostanie ujawniona, już kompletna, i poruszy nas wszystkich. Nas, młodych, pewnych siebie i silnych. Ale dopiero wtedy. A na razie przyzywa nas nasza nowa planeta, piękniejsza, niż mogliśmy się spodziewać. Schowałem jedenastą książeczkę z powrotem do worka i zamknąłem go w osobnym, opieczętowanym sejfie. Zadbałem o to, żeby książeczka pozostawała na statku tak długo, jak długo będzie on bezpiecznie krążył po orbicie. Jeśli przeczytałeś te stare zapiski, a także naszą, podsumowującą je analizę, jesteś wykształconym i dojrzałym człowiekiem. Bądź jednak przygotowany na wiedzę, która może zmienić twoje spojrzenie na wszystko, co osiągnęliśmy i czym jesteśmy. Każdy z nas ma przeżyć swoje życie i zdobyć świat, który na nas czeka, oczywiście w przenośnym sensie. Znaleźliśmy piękną nową planetę, młodą, na której nie zdążyły się rozwinąć żadne cywilizacje ani złożone ekosystemy. I już uwzględniamy w naszych planach istniejące na niej życie. Statek się nauczył. Został nauczony. Ale ta nauka nie szła łatwo.
Jedenasta książeczka
Znajdujemy się w przestrzeni kosmicznej, z dala od promów, w ciszy i spokoju, nadal chronieni osłoną. Zmierzamy ku środkowi statku, ku lodowej komecie. Nikt się nie odzywa. Nawet nasz mały jajowaty pojazd nie wydaje żadnych odgłosów. Suniemy bezszelestnie, wstrzymując oddechy, jakbyśmy się bali sprowokować nimi kolejny kaprys losu czy też obawiali się uświadomić członkom zespołu naprowadzania, że nadal żyjemy. Że za chwilę będziemy ich gośćmi.
W końcu Nell bierze głęboki oddech i pyta: — Jak myślicie, ile lat ma statek? — Patrzy na mnie, jakbym znał odpowiedź na postawione pytanie. Czuję się wyczerpany. — Pięćset — odpowiadam, wzruszając ramionami, zaskoczony, że mam w głowie akurat tę liczbę. — Może — dodaję. — I wyruszył... skąd? Z Ziemi? Pięćset lat temu? — upewnia się Kim. — Z obłoku Oorta — poprawia Chino. Skurczyła się tak, żebyśmy mieli jak najwięcej miejsca w ciasnej kabinie. Wygląda teraz mniej groźnie. I wciąż ją boli. — Co to jest obłok morda? — pyta Kim. Może chce w ten sposób odwrócić uwagę Chino od bólu? — O-or-ta — powtarza tropicielka. — To rozległa chmura kawałków lodu i pyłu, która pozostała po narodzinach naszego Układu Słonecznego. Niektóre drobiny zbiły się w obiekty o rozmiarach rzędu setek kilometrów. Statek skonstruowano w sąsiedztwie wewnętrznych planet Układu, a następnie posłano go do jego granic. Wybrano jedną z komet obłoku Oorta i przycięto ją do odpowiedniego kształtu. Wszystko to zajęło z pięćdziesiąt lat. Następnie połączono kometę ze statkiem i uruchomiono jego silniki, pięćset lat temu, tak jak powiedział nauczyciel. Jeśli możemy w cokolwiek wierzyć. — Da radę wrócić? — dopytuje się Kim. — Nie. — Tropicielka unosi zakończoną szponami łapę i ją liże. Drży, dotykając językiem ran. — Raz wystrzelonemu statkowi nie wolno wracać. To zabronione, ponieważ jest zbyt niebezpieczne. Znowu zapada długie milczenie. Nasz pojazd obraca się, zmienia ustawienie w przestrzeni. Krótki, kilkudziesięciokilometrowy lot dobiega końca. Nell i Chino zbliżają się do iluminatora, omal nie zderzając się głowami. Ależ one są do siebie niepodobne! Nasze kobiety. — Zacznijmy od podstaw — odzywam się. — Czy zespół naprowadzania w ogóle nas wpuści? — Nie jesteśmy pierwszymi, którzy szukają u nich schronienia — odpowiada Nell. — I co stało się z naszymi poprzednikami? — Żałuję, ale nie wiem. — Zaczynamy dokowanie — informuje Kim. Słyszymy, że nasz statek dotyka sfery, potem następuje uszczelnienie włazu. Pstryka mi w uszach, to wyrównują się ciśnienia. Do wyjścia podpływa Chino, nasza pierwsza linia obrony. Właz się otwiera. Owiewa nas zimne powietrze. Bardzo zimne. Nasze oddechy parują.
Srebrny wiek
Przed nami szerokie, cylindryczne pomieszczenie wyposażone w liny i siatki. Tylnej ściany nie ma, zamiast niej straszy kompletna ciemność. Przymocowana do lodowej komety sfera nigdy nie wiruje. Ktokolwiek ją zamieszkuje, żyje zawsze w stanie nieważkości. Czy także w warunkach wiecznego mrozu? — Powiedz tej kuli, żeby była dla nas gościnna — mówię do Nell. — Dobrze — odpowiada i dodaje nieco głośniej: — Prosimy o małą pomoc! Żadnej reakcji. — Czy można prosić o włączenie ogrzewania?! — woła nasza pilot. — Chyba rozmawiałaś z duchem — komentuje Kim. Napina mięśnie i wylatuje przez otwór włazu. Nikt z nas nie ma ochoty łapać się oszronionych lin ani siatki. Powietrze jest tak zimne, że aż bolą nas nosy i palą płuca. Dobrze, że przynajmniej zawiera tlen. Nagle błyska jakiś promień, lecz nie włącza się żadne oświetlenie. Wszyscy wydajemy zbiorowy okrzyk przerażenia. — Kosmiczny rozbłysk... — sugeruje Chino. Ale nie, już widziałem coś takiego. Kiedy ktoś uratował mi życie. To ta srebrzysta zjawa, która w żadnym wypadku nie może istnieć. Pojawia się słaby turkusowy poblask, który wzmaga się, zmieniając barwę na żółtawą... Okazuje się, że wnętrze komory za cylindrem, do którego cumujemy, jest wyposażone w miniaturowe lampki, tak samo jak ściany promów. Wracam do samego początku: znów mam podążać ku światłu, gonić ciepło... — Już rozumiem — stwierdza Nell. — Nauczono nas bać się zespołu naprowadzania, ponieważ matka nie chciała, żebyśmy tu przylecieli. — Albo dlatego, że nie jest tu bezpiecznie — wysuwa przypuszczenie Kim. — Może oni nie są ani odrobinę podobni do nas. — Jak może mówić coś podobnego, w takiej chwili? Aż się kulimy. To było naprawdę bardzo niedelikatne. — Nic już nie pojmuję — wyznaje Chino. — Jeśli zostaliśmy wybrani przez zespół naprowadzania... — Mimo wszystko mogą uważać nas za niebezpiecznych — oceniam. — W końcu jesteśmy dziećmi matki. W pewnym sensie. Tomczin także coś mamrocze, ale go nie rozumiem. Kolejny błysk światła. Chino gwiżdże i zaczyna się powiększać. Zbieramy się przy niej, podczas gdy
wydziela sporą ilość ciepła. — Nie ugotuj niemowląt — ostrzegam. Spogląda na mnie i mruga powoli. Ma po trzy różne rodzaje powiek, i wszystkie przezroczyste. Nie sypia i nie przestaje widzieć, nigdy. Wiem, że maluchom nie dzieje się nic złego. Jest im cieplej niż nam, lecz pozostają zdrowe. Czekamy przed włazem niczym dzieci na werandzie nawiedzonego domu. Jesienne liście, rozświetlane blaskiem księżyca, październikowe noce, długie leśne drogi, na których poruszają się jak żywe cienie drzew, torby cukierków. migoczące świece w wyżłobionych dyniach. Tyle zagubionych, fałszywych wspomnień, przywołanych moim porównaniem. Nawiedzone domy, małe miasteczka i Halloween... Aż stają mi w oczach łzy. Ktoś kiedyś nieźle sobie ze mnie zakpił, wtedy kiedy mnie projektował. A może zostałem stworzony na wzór człowieka, który naprawdę żył kiedyś na Ziemi? Samjestem nawiedzonym domem, a jego duchem — mój mózg. — Nic — stwierdza Nell. — Ty spróbuj. — Pokazuje na mnie, a potem na pozostałych. — Próbujmy wszyscy po kolei. Ale ty pierwszy. — Może nam pomożecie! — wołam. Para z moich ust chyba zamienia się w śnieg. Mijają kolejne minuty. Nell pokazuje na Kima. W tej samej chwili czujemy lekki prąd powietrza. W ciemności zaczynają się rozlegać jakieś skrzypy, trzaski, wreszcie długi, metaliczny jęk, a wszystkiemu temu towarzyszy szum. Cofamy się w stronę włazu. Dosyć już mamy dramatycznych przeżyć. Jednak zaraz potem owiewa nas cieplejsze powietrze. Pieści nasze twarze i dłonie, ogrzewa ubrania, szumi nawet pomiędzy kolcami Chino i staje się prawdziwym wiatrem. Sfera nareszcie się ożywia. — Oczekuję na decyzję — odzywa się dobrze już nam znany, łagodny, wyraźnie mówiący głos. — W jakiej sprawie? — pytam. Odpowiedź nie pada. Nell występuje naprzód. — Trzeba wyłączyć prom zero trzy — oznajmia. — Nie podoba nam się to, co się tam dzieje. Jak można to zrobić, żeby nie uszkodzić statku? — Statek już jest uszkodzony — odpowiada głos. Staje się całkiem widno. Za cylindryczną komorą wejściową widać estetyczne, obłe kształty rozmaitych przedmiotów o niezwykle pięknych barwach i wzorach. Niektóre są półprzezroczyste, inne stonowane i mleczne. Do tej pory nigdzie nie widzieliśmy na statku czegoś podobnego. Wyposażenie pomieszczenia wygląda jak dzieło szalonego artysty, zbiorowisko dmuchanych, szklanych rzeźb zestawionych w abstrakcyjną całość. To tylko malutki fragment sfery, która musi mieć co najmniej pół kilometra średnicy. Być może owo kolorowe wnętrze ma witać przybyszów, robić na nas wrażenie, a może ma odwrócić naszą uwagę podczas wszechstronnego badania psychologicznego, którego celem jest określenie, czy mamy żyć,
czy też umrzeć. Czy zostaniemy przyjęci, czy też posłani z powrotem w przestrzeń kosmiczną, wyrzuceni jak odpadki. — Czy to wasze dzieło? — pyta Kim. Dochodzę do wniosku, że to właśnie na nim niespodziewanie piękny i elegancki wystrój pomieszczenia zrobił największe wrażenie. — Wnętrze, które widzicie, zostało zaprojektowane przez zespół naprowadzania — odpowiada głos. — A czy ty też należysz do zespołu naprowadzania? — podchwytuje Nell. — Nie. — Czy jesteś układem sterowania statku? Kojarzę twój głos. — Co nie podoba wam się w statku? Co złego się na nim dzieje? Nie jest to błahe pytanie. Bez wątpienia musimy dobrze przemyśleć odpowiedź. Na razie nie opuszczamy cylindrycznego przedsionka, jakby zapewniał nam przynajmniej częściowe schronienie. Znajdujemy się na skraju czegoś, co kojarzy mi się z rafą koralową — tyle kolorów i piękna, do którego nie jesteśmy przyzwyczajeni. Czy kiedy tam wejdziemy i będziemy podziwiali te cuda, od razu coś nas zaatakuje? Zakończy nasze cierpienia? — Co takiego nie podoba wam się w statku? — powtarza głos. Nell przełyka, przykłada dłoń do ust i spogląda na mnie. Wszyscy patrzą na mnie... — Wydaje się nam, że wybuchła tam wojna, by powstrzymać statek przed zniszczeniem życia na planecie — zaczynam. — Jesteśmy uchodźcami. — Milknę. Zupełnie nie jestem przygotowany do takiej rozmowy. Znowu czuję się jak głupiec. I z kim tak w ogóle rozmawiam? Nikogo tu oprócz naszej grupki nie ma, to znaczy nikogo nie widzę. Tymczasem powietrze w pomieszczeniu szybko się ogrzewa. Zupełnie jakby za chwilę miano nas zaprosić na herbatę i ciasteczka oraz rozmowę o międzygwiazdowej pogodzie. — Co to jest sumienie? — pyta nagle głos. Cóż, to chyba najtrudniejsza część egzaminu. — Sumienie to gotowość do poświęcenia dla jakiegoś większego dobra — odpowiadam. — Poświęcenia czego? — Marzeń, planów, spraw osobistych. Nell zaczyna się złościć. Chino — wprost przeciwnie, maleje i jakby się kuli. Zerkam na nią przez ramię. — Ona została zaprojektowana po to, żeby być tropicielką, zabójczynią — oznajmiam — Ale nie ma
zamiaru zachowywać się zgodnie z owym przeznaczeniem. Jest w niej coś lepszego. W nas wszystkich jest coś lepszego. — Czy osiągnęła to sama, czy zostało to do niej wprowadzone? — Mam własne uczucia — warczy Chino. — Jestem tym, kim chcę być. — Właśnie — zgadzam się. — Nasze życie to prawdziwa droga przez mękę. — Opowiedz, co to znaczy. — Chwileczkę! — krzyczę. — Przeszliśmy przez istne piekło, żeby tutaj dotrzeć. Ścigano nas, wygnano, mordowano nas i oszukiwano. — Wytworzył was statek — przerywa głos. — Czy wolelibyście nie zostać wytworzeni? Tropicielka cofa się, jakby coś ją kopnęło. Te słowa są gorsze niż smagnięcia biczem. Dość już tego! — Czego od nas oczekujesz? Wdzięczności?! — wołam ze złością. Nell dotyka mojego ramienia. — Statek ma zadanie do wykonania. Czy chcielibyście, żeby kontynuował swoją misję, gdyby gwarantowało to wasze przeżycie i gdyby jej zakończenie równało się waszej śmierci? — Nie jesteśmy tutaj jedyni — oznajmia w odpowiedzi Chino, unosząc kolce i wyjmując spomiędzy nich dzieci, ciągle znajdujące się w workach. Rozdaje je każdemu z nas, jakby były to nasze talizmany czy tarcze. Pokazuje maleństwa, które przez cały czas chroniła, i to, że wszyscy jesteśmy ich obrońcami. Tomczin jest na tyle zestresowany, że trzyma worek z dzieckiem, jakby to była bomba. Kim wkłada swoje maleństwo pod pachę. Nell spogląda na mnie — oboje trzymamy dzieci — i w tym momencie zbliżamy się do siebie, aż dotykamy się ramionami. Jakże dziwna to, przerażająca, a równocześnie zaskakująco cudowna chwila. Niemal przestaje się dla mnie liczyć, czy będziemy żyć, czy też umrzemy. Pogodziliśmy się już z losem — My wszyscy tutaj jesteśmy ludźmi — oświadczam — Nie możesz nas osądzać. Jesteś tylko maszyną. — Maszyny już od bardzo dawna nie rządzą. Wchodźcie. Dokończcie porody niemowląt, zostaną nakarmione. Czeka także jedzenie dla was. — Co o tym myślisz? — pyta mnie Nell, wyjmując z worka skórzasty pęcherz z dzieckiem. Chino pierwsza przystępuje do działania — delikatnym ruchem rozcina z boku błonę płodową i naszym oczom ukazuje się noworodek, z pęcherza wypływa także trochę czerwonawego płynu. Tomczin jest przerażony, bełkocze coś nosowym głosem. Próbuje oddać dowolnemu chętnemu trzymany przez siebie worek, który w tej chwili dość energicznie się porusza. Musi jednak zrobić to, co wszyscy.
Błony są mocne, lecz Chino ostrożnie rozcina je po kolei i wyciągamy noworodki. Instynktownie masuję swoje dziecko, a potem obracam je i niczym wiejski lekarz przytrzymuję jedną dłonią, podczas gdy drugą wymierzam mu klapsa. Z buzi maleństwa wylatuje płyn, który dotąd zalegał mu w płucach. Nagle dziecko nabiera powietrza i macha rączkami, a potem zaczyna płakać. — To chłopczyk — stwierdzam Nell robi to samo co ja, pozostali idą w nasze ślady. Nawet Tomczin — A ja mam dziewczynkę — komunikuje Nell. Wycieramy noworodki workami. Porównujemy dzieci, jakbyśmy pootwierali właśnie bożonarodzeniowe prezenty — kolejne wspomnienie, które wzmacnia moją irracjonalną radość. Mamy trzy dziewczynki i dwóch chłopców. Łzy ciekną mi z oczu. Jest teraz tak ciepło, że dzieci nie trzeba niczym owijać. Wycieram buzię i oczka chłopczykowi, ściskam lekko jego nosek, usuwając ostatnie krople płynu. I wystawiam maleństwo naprzód, pokazując je naszemu sędziemu czy też opiekunowi, kimkolwiek się okaże. To samo robią inni. Zachowujemy się śmiało, jesteśmy naprawdę zdesperowani. Mamy nadzieję, że w tym przeklętym, pełnym przemocy świecie, jedynej rzeczywistości, jaką poznaliśmy i jakiej doświadczyliśmy naprawdę — stojącej w sprzeczności z naszą sztucznie wytworzoną pamięcią — spotkamy się ze współczuciem. Z utęsknieniem wyglądamy potwierdzenia naszego człowieczeństwa, dopełnienia go, naszego usprawiedliwienia. I ogromnie pragniemy przeżyć i doświadczyć poczucia, że nasze szalone istnienie ma sens. Szklane słupy jaśnieją i się rozsuwają, ukazując nam przejście. Prowadzi pomiędzy stalowymi żebrami ku czemuś, co kojarzy mi się z zamrożoną dżunglą. Nie wiem, czy mi się to podoba. Widać więcej szklanych przedmiotów, oświetlonych od środka zielonymi lampkami. Ich obłe kształty układają się na przestrzeni chyba ponad stu metrów w głąb sfery. Ruszamy ostrożnie ku jej środkowi, niosąc noworodki. Na znajdującej się wewnątrz ścianie falują zielone i różowe paski. Pomieszczenie kojarzy mi się z jakimś sanktuarium, a w każdym razie miejscem, gdzie można znaleźć schronienie. — Witajcie — oznajmia ten sam co wcześniej głos. Ściana rozsuwa się na boki. Wszystko, co się za nią znajduje, jest oszronione i zielone, w kolorze liści. Widzę mnóstwo gałęzi, pośród których poumieszczano meble wygodne do użytkowania w stanie nieważkości. Przypomina mi to altanę matki. Spomiędzy liści przypatrują się nam pary oraz trójki małych oczu, jest ich dużo. Spodziewam się, że za chwilę napotkamy kolejną kobiecą postać podobną do matki. I że znowu znajdziemy się w pułapce, w trudnej sytuacji, a potem zaatakują nas zabójcy. Mrugające oczka znikają. Oświetlenie staje się intensywniejsze, niebieskie, zupełnie jakby polana i dom zbudowany na drzewie znajdowały się pod niebem, takim jakie widzi się na Ziemi. Bo to, co mam przed sobą, kojarzy mi się właśnie z drzewem-domem rosnącym pośrodku dżungli.
Przez dziedziniec, gdzie można pozdrowić, powitać albo schwytać gości, sunie pośród gałęzi coś jakby okrągłego i srebrnego. Porusza się w dziwnym rytmie, takim, że z trudem nadążam za tym czymś wzrokiem Zupełnie jakbym patrzył na ducha składającego się z nieba i chromu, na połyskujące stworzenie o smukłych kończynach oraz krągłościach, w szklistym stroju kojarzącym się z rozlanym mlekiem. Ma na sobie ozdoby — paciorki z kamieni szlachetnych, akwamarynu i szmaragdu. Dostrzegam wysoko uniesioną, smukłą głowę. Poniekąd ludzką, to znaczy w tym sensie, że ma oczy, nos i coś, co może być uszami. Nie pamiętam takiej osoby, chyba nie pochodzi ze statku. I wydaje się zupełnie niezwiązana z kladem Srebrzysta...! — Witam w siedzibie zespołu naprowadzania. To nie srebrzysta postać mówi. Za to przygląda mi się badawczo, podnosi palec do ust i uśmiecha się pięknym, a zarazem przerażającym uśmiechem Nie ma zębów. Zaraz potem opuszcza dłoń i znika. Była przeznaczona tylko dla moich oczu, pozostali nic nie widzieli. — Chodź, nie jest tak źle — odzywa się Nell, widząc, że dygoczę ze strachu. Czuję silne mdłości, lecz nie mam czym wymiotować. Jaśnieją światełka wewnątrz drzewa. Pomiędzy gałęziami wycięto niedużą wolną przestrzeń. Częściowo ograniczają ją mlecznej barwy panele otoczone cienkimi paseczkami. Mogą to być miejsca przeznaczone do spania. W dwóch z nich znajdują się ciemnobrązowe szaty. Z szat wystają ledwie widoczne postaci, prawie całkowicie czarne, ze śladami szaroróżowego. Pokrywają je plamy szronu i lodu, który szybko się topi. — Czy przybyliście tu, żeby zastąpić zespół naprowadzania i zająć jego miejsce? — pyta głos. Dziwię się, że tak wysuszone ciała mogą mówić — ale nie, żadna z tych wysuszonych na wióry postaci się nie odzywa. Od dawna nie żyją, potwierdza to kwaskowy zapach, który zaczyna od nich dolatywać. — Rozmawiałam ze statkiem — odpowiada Nell. — Musimy porozumieć się z samym statkiem. Tym, który nas obudził, nauczył, jak zyskać dostęp do kladu oraz pamięci statku. Żadnych pośredników. Ani sztuczek. — Nie jestem tym statkiem — oznajmia głos. — Musi zostać podjęta decyzja, nie leży ona jednak w moich kompetencjach. Odnaleziono nowy cel podróży. Zespół naprowadzania został zamrożony i zachowany przy życiu. Wkrótce jego członkowie się obudzą. Kim przygląda się ciałom, Nell trzyma się z tyłu, obok Chino. Wszyscy mamy poczucie zagrożenia. Co się starało, żebyśmy się nie narodzili, a potem żebyśmy zginęli? Co wytworzyło potwory, które miały nas zabić? Matka, statek czy może ciała, na które właśnie patrzymy? Gdybym wierzył w istnienie srebrzystej postaci, i ją mógłbym podejrzewać, ale nie zamierzam w nią
uwierzyć. Jest moim i tylko moim złudzeniem. Nie ma związku ze statkiem ani otaczającą mnie rzeczywistością, więc nie można jej o nic winić. — Wkrótce się obudzą — powtarza głos. — Śpią bardzo głębokim snem — Nadzwyczaj głębokim — potwierdza z ironią Kim. Nell podciąga się bliżej długiej gałęzi i dotyka liści, a potem odsuwa je na bok. Może szuka stworzeń, które wcześniej świeciły oczkami? — Nie bójcie się — szepcze łagodnie, rzucając ostrzegawcze spojrzenie tropicielce, żeby nie wykonywała gwałtownych ruchów. — Mówię do was, którzy kryjecie się tu w zaroślach. Kim jesteście? Czy to wy wytworzyliście te noworodki? Powiedzcie nam, gdzie znaleźć gospodarzy tego miejsca? — Do kogo ona mówi? — zastanawia się na głos Chino. — Tutaj jesteście! — mówi Kim, podczas gdy coś wyłania się mniej więcej zza jego pleców. Wisi na ogonie, owinąwszy jego końcówkę wokół gałęzi. Pamięć podpowiada mi, że to gatunek małpy, choć nie jest to dosłownie małpa. Stworzenie przypomina pączek, ma pięć wyposażonych w stawy kończyn i dwa ogony. Jest porośnięte futrem, na samej górze zaś ma trójkątny łebek i zadziwiające oblicze — troje oczu wokół trójściennego nosa i czwarte oko na jego mostku. Całkiem praktyczne w trójwymiarowej przestrzeni. Głos odzywa się ponownie i dobywa się po części z nietypowej małpy obok Kima: — Obudźcie ich. — Wydaje się, że stworzenie mówi przez nos, nie widać, żeby miało pysk. Odnosimy wrażenie, że rozmówców jest więcej i że otaczają nas ze wszystkich stron. Nagle dostrzegamy pośród gałęzi inne małpy tego samego gatunku, wystawiają łebki, ogony, kończyny. Jedna przysiada obok oszronionych ciał i obserwuje nas jasnymi oczami. Stwierdzamy, że dom na drzewie zamieszkuje kilkadziesiąt dziwnych małp. Ich kończyny są zakończone malutkimi, zwinnymi dłońmi o dwóch kciukach i trzech pozostałych palcach. Ile takich małp żyje wewnątrz całej sfery zespołu naprowadzania? Setki? Tysiące? Małpa znajdująca się najbliżej ciał wyciąga łapkę w stronę twarzy, na której topnieje lód, lecz zaraz potem wyje i się cofa. — Umarliśmy — stwierdza głos. — One odzywają się wszystkie równocześnie i mówią jednym głosem! — komentuje Nell. — Czy pochodzą z katalogu? — pyta mnie Chino. — Czy statek wytworzył je przed nami? — Być może — odpowiadam. Nie wątpię w istnienie owych dziwacznych małp — inaczej niż w przypadku srebrzystej postaci. — Nie wyglądają na zabójców — ocenia Kim — Nie mają szponów ani wielkich zębów. Spore łby, jak na rozmiary ich ciał. Wygląda...
— Statek prosi o kontakt — przerywa mu głos. — Statek prosi o pojednanie. Obudźcie zespół naprowadzania i znajdźcie nam nowy dom. — Nic nie rozumiem — mówi Kim. — Czy statek nie jest martwy? Czy nie znajdujemy się w siedzibie zespołu naprowadzania? — One chcą, żebyśmy za nimi ruszyli — zauważa Nell, przyglądając się małpom. Wyciągają do nas łapki, a potem biegną grupkami ku przejściu pomiędzy gałęziami. — Nie możemy pójść tam wszyscy razem. Ktoś musi zostać tutaj z dziećmi. Małpy zachowują się jednak tak, jakby bardzo się troszczyły o dzieci. Odwracają głowy i z ich nosów odzywa się znowu głos: — Nikt tutaj nie zostanie. Chino zaskakuje mnie kolejny raz, pokazuje małpom, że potrafi ulokować noworodki pod pancerzem. Jest im tam całkiem wygodnie i ciepło. — Dlaczego mieliby zrobić dzieciom krzywdę? — zastanawia się na głos Kim. — Czy to nie oni prosili, żebyśmy je odszukali i sprowadzili tutaj? — Użyj wyobraźni — odpowiadam ponuro. Kim spogląda na mnie z lekkim wyrzutem, po czym kiwa głową. Kilkanaście małp huśta się wokół nas i zachęcająco skacze, wyraźnie współpracując. Chcą, żebyśmy się oddalili od ciał. Już jest dla nich oczywiste, że zmarli nigdy nie przemówią ani nie zaczną się ruszać. Być może te małpy czy też głos nie są zupełnie głupie. Po chwili ostatnia małpa znika pomiędzy liśćmi. *** Sfera zespołu naprowadzania ma około pięciuset metrów średnicy. Wygląda na to, że składa się z koncentrycznie ułożonych warstw, pokładów czy inaczej sfer poumieszczanych jedna w drugiej. W większości wyglądają na opuszczone i wciąż panuje w nich zimno. Można powiedzieć, że prowadzi nas przede wszystkim korytarz ciepła. Poza nim powietrze jest lodowate. Korytarze i węższe rury wiodą nas przez kolejne warstwy, biegnąc niemal zupełnie prosto, ewentualnie tylko lekko falując. Architektura sfery kojarzy mi się z resztą statku, jest pozornie pozbawiona sensu, a jednak organiczna. Nell ocenia, że ciepłe powietrze oraz małpy, które od czasu do czasu pojawiają się przed nami, prowadzą nas szerokim łukiem ku dziobowemu krańcowi sfery. Trasa wydaje mi się interesująca: połowa mijanych przez nas roślin jest głęboko zamrożona, tu i tam mijamy zamrożone małpy, które tają i zaczynają się powoli poruszać.
Niektóre ogrzewają się na tyle, że dołączają do naszej świty. — Ich ciała są przystosowane do tego, by zamarzać razem z całą sferą — komentuje Kim, przyglądając się ze zdziwieniem stworzeniom. Tomczin także próbuje wyrazić jakąś myśl, lecz jesteśmy zbyt zajęci, żeby go z uwagą słuchać. Uczymy się poruszać pośród ulist-nionych gałęzi, jakby każdy z nas był Tarzanem. I niech nikt mnie nie pyta, kto to jest Tarzan. Po prostu patrzę, jak zmierzamy przez otaczający nas las pośród dziwacznych małp i przychodzi mi na myśl imię Tarzan. I jeszcze wyobrażenie umięśnionego mężczyzny odzianego w przepaskę biodrową ze skóry lamparta. — Nie oglądajcie się, ale przeskakujemy z gałęzi na gałąź jak małpy — mówię. — Tak przy ludziach? — odpowiada Chino. Nell chichocze, wydając fascynujące odgłosy, brzmi to jak coś pośredniego pomiędzy czkawką a miauczeniem Po wszystkim, przez co przeszliśmy, nabieramy absurdalnego poczucia humoru. Tropicielka najlepiej naśladuje małpy, porusza się zwinnie i dotrzymuje im tempa. Nie możemy się jednak od niej uczyć ze względu na odmienną budowę naszych ciał. Noworodki, które przytrzymuje pod pancerzem, gulgoczą, kwilą. Nie wydają się bardzo szczęśliwe, ale i nie są przerażone. Czyżby Chino właśnie je karmiła? — zastanawiam się. Wszystko jest możliwe w tej krainie absurdu. Myślę, że w tej chwili już chyba kocham cały nasz dziwny zespół. Po raz pierwszy w życiu żywię takie uczucie względem prawdziwych ludzi, choć pamiętam je z okresu snu. Ludzie! Moi ludzie. Być może jedyna rodzina, jaką mam kiedykolwiek mieć. Patrzę na nich... Tyle stron nienapisanej ludzkiej historii, przystosowani do tak rozmaitych warunków, a jednak współpracujemy, irracjonalnie zdążamy do już bliskiego celu, wierząc, że nasze istnienie ma sens. Czemuż miałbym ich nie kochać? Nasza wędrówka nie przebiega szybko. Jesteśmy już podrapani i spoceni, podrażnieni w rozmaitych miejscach oraz poirytowani. Wreszcie docieramy w miejsce, które być może wyglądało niegdyś tak samo jak przedział sterowania na dziobie promu zero trzy, jednak obecnie jest zarośnięte, pełne pnączy, zielonych wąsów, gałęzi, liści, a nawet ukorzenionych pni. Wygląda na to, że małpy żyją tu od długiego czasu, włączane i wyłączane, czyli rozmrażane i zamrażane. Dostrzegamy dwie kolejne mumie, już całkowicie rozmrożone. Zapach jest obrzydliwy. — Co to za jedni? — pyta Nell, kierując słowa do naszych zwinnych towarzyszy. — To my — odpowiada głos, ze wszystkich stron naraz. Małpy sadowią się wśród konarów, niektóre iskają się nawzajem, większość zaś uczepia się gałęzi i patrzy na nas mnóstwem błyszczących oczu. — Czy możemy... wynieść ich stąd? — pytam. — Oni nie żyją. I już nie ożyją. Małpy zastanawiają się nad moim pytaniem Mięśnie ich dziwacznych pysków i ciał napinają się,
kończyny wykonują drobne gesty. Wszystkie te ruchy przechodzą falą z jednego końca pomieszczenia na drugie. Małpia fala. Najwyraźniej myślą seryjnie. — Żyjemy — oznajmiają razem, kiedy już fala przechodzi przez wszystkie. Chino chyba rozumie, co próbują nam przekazać małpy. Od jakiegoś czasu zastanawiała się nad formami cielesnymi, funkcjami oraz jaźnią rozmaitych stworzeń i teraz wyczuwa, o co chodzi. — Czyżby oni skopiowali swoje jestestwa... w was wszystkie? Przekazali wam zawartość swoich pamięci, swoje umiejętności oraz obowiązki, żebyście mogły ich zastępować, kiedy umrą? Rozlega się lekki szmer — falują ogony, małe łapki rozluźniają się i zaciskają z powrotem Pytanie jest chyba dla odbiorcy dziwne, a jednocześnie nader ważkie. Głos odpowiada dopiero po dłuższej chwili: — Tak. Oni są nami. — To się dobrze składa — wtrąca Nell — ponieważ trzeba pozbyć się ich ciał, których już nie potrzebujecie. — A kto w takim razie rządzi? — szepczę jej do ucha. Kręci tylko głową, nie znajdując odpowiedzi. Ale Chino także słyszy moje słowa i formułuje inne, ważniejsze pytanie: — Po co zostały wytworzone noworodki i dlaczego mieliśmy je tutaj sprowadzić? — Są czyste. Dorosną, a potem dokonają wyboru — wyjaśnia głos. Tomczin zaczyna buczeć. — Sfariofany stateg! — mówi, odwracając głowę. Tym razem wszyscy go rozumiemy. — Wszystko uległo zatraceniu — odzywa się znowu tropicielka. — W jakiej sprawie miałyby podjąć decyzję, jeśli nawet będą mogły ją podjąć? — Nie mają snów. Statek niczego im nie wdrukował. Są nieskalane. Małpy gromadnie odciągają i łamią gałązki w tylnej części pomieszczenia. Naszym oczom ukazuje się omszały, okrągły właz, szeroki na tyle, że mogą przez niego przejść także Chino i Kim. Nell wyciera dłonie o spodnie, unosi długie palce i rozgląda się z proszącym wyrazem twarzy. Jak gdyby w odpowiedzi z podłogi wyrastają wsporniki z pulpitami sterowniczymi. Nell kładzie dłonie na niebieskiej półkuli. Cofa je już po chwili. — Tutaj jest tak samo jak na promach — informuje. — Mnóstwo pustych, spalonych miejsc. Statek nie jest w stanie podejmować decyzji. — Statek umarł — oznajmia głos. — Matka prawie zwyciężyła — komentuje Chino.
Małpy chodzą teraz wokół niej, najwyraźniej ją zachęcając, żeby podeszła do włazu. Ruszamy za nimi, lecz małpy żywo starają się nas powstrzymać. Widocznie zapraszają dalej tylko tropicielkę, która chroni niemowlęta, niesie nowe życie, nowy zespół naprowadzania. Małpy zapewne uważają, że już spełniliśmy nasze zadanie, przynajmniej chwilowo. — Ależ wszystko jest tu poplątane! — odzywam się półgłosem. — Amen — rzuca Kim. Chino unosi się spokojnie obok włazu. — Nie ma pośpiechu — uspokaja. — Ani powodu, żeby popadać w fatalizm. Ilu z nas ma tam wejść? — Tylko ty i niemowlęta — odpowiada głos. — Nikt więcej. — Nic z tego — sprzeciwia się tropicielka. — Samotność to złe towarzystwo. Dzieci potrzebują nie tylko mnie, ale także prawdziwej matki, przyjaciół, wujków, obrońców i prawdziwego nauczyciela. Małpy nie wiedzą, co odpowiedzieć. Znowu się wiercą, gestykulują i nic nie mówią. — Jeśli jest szansa, że poradzisz sobie bez nas. — zaczynam — My nie jesteśmy ważni — dodaje Nell. — Nie ma mowy — ucina Chino. — Nikt nie uznałby, że niania powinna wyglądać tak jak ja. Dzieci miałyby z mojego powodu koszmary. — Nie powinny, jeśli będą znały tylko ciebie — przekonuje łagodnie Nell. — Dajcie spokój! — protestuje stanowczo tropicielka. — Możecie mi wierzyć, że gdybym była niemowlęciem, przeraziłabym się takiego kogoś. Poza tym mam nie tylko praktyczne, lecz i inne, samolubne powody, żeby się nie zgodzić. Nie znoszę być sama! Małpy słuchają uważnie. I nic się nie dzieje. Pat. Może trwać bardzo krótko. Niewykluczone, że teraz wszystko ma się zakończyć klęską. Całe stulecia zmagań, przelana krew, przechowany przez wieki skarb, zniszczony statek z nasionami cywilizacji, rozdarty przez własne sumienie, które w założeniu nigdy nie miało wykiełkować. Skąd wzięło się owo sumienie? Czy kiedykolwiek się tego dowiemy? W każdym razie gdyby nie wykiełkowało i nie rozkwitło, nie byłoby nas w miejscu, w którym jesteśmy. Jeśli małpy łączą w sobie umysły tych, którzy wydali polecenie wytworzenia nas, muszą coś z tego wszystkiego rozumieć. Jeśli to oni wstrzyknęli nam sumienie.
Właz otwiera się powoli. Zapala się światło. Wspólnie zaglądamy do pomieszczenia poniżej. Jest urządzone w jaskrawych kolorach, ciepłe, czyste, nietknięte zębem czasu, choć w pierwszej chwili powietrze w nim wydaje się nieświeże. Małpy ostatni raz próbują nas rozdzielić. Szczególnie komicznie wygląda to w przypadku Kima: rosła, żółta postać jest dosłownie pokryta próbującymi ją chwycić szczebioczącymi, parskającymi, futrzanymi pączkami. Chino wyje, a wtedy małpy się rozpierzchają. Kim łapie się czegoś, tropicielka chyba już się uspokaja. Mam nadzieję, że tak. Czasami trudno mi odczytywać jej emocje. — Oni zejdą najpierw — oznajmia z naciskiem, chyba odchrząknąwszy. Brzmi to tak, że aż się wszyscy krzywimy. Małpy są wyraźnie zaniepokojone. Nikt z nas nie protestuje. Podejmowaliśmy już bardziej desperackie działania, których szanse powodzenia były mniejsze. Pokazuję na Nell, Nell na Tomczina i w końcu Tomczin schodzi na dół. Po nim zsuwa się Kim, następnie Nell, wreszcie ja i Chino z dziećmi na samym końcu. Małpy pozostają na górze, niepewne, co robić. — I co teraz? — pytam, znalazłszy się w nowym pomieszczeniu. — Zatrzymujemy dopływ paliwa z komety do promów — odpowiada z góry głos. — Zanim przeminie jedno pokolenie, promy wystygną. Wszyscy pozamarzają i umrą z wyjątkiem osób zebranych tutaj. — A co stanie się z zasobami genów? — chce się dowiedzieć Nell. Małpy nie odpowiadają. Sześć z nich zostaje zepchniętych przez inne. Stworzenia z wyraźną niechęcią dołączają do nas, popiskując smutno. Właz się zamyka.
Przed obliczem stwórcy
Ściany przedziału, w którym się znajdujemy, są jeszcze pokryte warstewką szronu. Zbijamy się w ciasną grupkę, marznąc w milczeniu. Kilkadziesiąt metrów od nas, w samym środku pogrążonej w półmroku przestrzeni, widnieje jakiś owal przypominający z wyglądu kryształ. Oświetlenie jest ponure, słabe, o niebieskawym odcieniu. Wokół owalu jarzy się na wiśniowo i nieco jaśniej. Wiśniowy blask rozszerza się, razem z nim postępuje ciepło, obejmując powoli coraz większy obszar. Zapewne tutaj taje coś delikatniejszego niż małpy i otaczające je liście. To coś musi się znajdować wewnątrz owalu. Podpływamy doń z Nell.
— Ktoś jest w środku — stwierdza. Światło jaśnieje coraz bardziej. Patrzymy na przezroczystą kapsułę, która może pomieścić najwyżej jedną osobę, i to niższą niż Nell, nie tak potężną jak Chino czy Kim, mniejszą nawet od Tomczina. To musi być ktoś mniej więcej moich rozmiarów. — Jeszcze jedna mumia — wzdycha Kim. — Nie sądzę — zaprzecza Nell. Przechodzi mnie dreszcz. — Wygląda na kobietę — zauważa Kim. Przez moment myślałem, że w kapsule znajduje się kolejna kopia mojej osoby. Z wielką ulgą, a równocześnie pewnym rozczarowaniem, widzę, że jednak nie. To kobieta. Ogarnia mnie niepokój — nagie kończyny tej osoby są wychudzone, twarz — poorana głębokimi zmarszczkami. Otwiera opuchnięte, żółtawe oczy i spogląda na nas zaspana. Pierwszy raz obserwujemy żywą istotę ludzką, która nie jest młoda ani nie wygląda na sprawną. Musi być bardzo stara. I rzeczywiście zachowana przy życiu, zamrożona razem z wnętrzem kuli. Zanim jednak ta pomarszczona, chuda postać zamknęła się w kapsule, aby przenieść się w przyszłość, w czas, w którym żyjemy, musiała najpierw funkcjonować przez wiele, wiele lat. Kapsuła dzieli się na części, a te się chowają. Stara kobieta jest naga. Czujemy stęchłą woń kojarzącą się z perfumami z babcinej komody. Wyobrażam sobie, że za chwilę zobaczę lustra i niebieskie słoiczki z kremem do pielęgnacji skóry oraz grzebienie pełne siwych włosów wyczesanych w ciągu tysięcy samotnych wieczorów. Staruszka przygląda się po kolei każdemu z nas, nie okazując zdziwienia ani strachu. Nasz wygląd jej nie szokuje. Nie wydaje się zakłopotana, widząc, że jesteśmy bardzo od siebie różni. Małpy zaprowadziły nas do niej, sfera się ogrzała... Jej gospodyni najwyraźniej nas akceptuje — ale może jest zbyt stara? Może nie ma już w sobie dość energii i jest jej wszystko jedno, czy przynosimy wiadomość o klęsce, czy o zwycięstwie, czy też uosabiamy po prostu kolejny etap realizacji planu, którym musiała być przejęta setki lat wcześniej? — Cześć — odzywa się, unosząc dłoń. Jej palce przypominają kostki szkieletu. Cztery małpy podają staruszce zniszczone, znoszone, spłowiałe, dziurawe ubranie. Jest jeszcze sztywne od lodu. Z uśmiechem kręci głową. — Zimne — wyjaśnia. Małpy oddają nam jej szatę. Nell i ja pocieramy ją, żeby się szybciej ogrzała. — Dziękuję — mówi staruszka i z pewnym wysiłkiem wypływa z kapsuły. Ubieramy ją, wydaje się lekka jak piórko. Kiedy już jej leciwa nagość jest okryta, staruszka unosi ręce, prostuje je, potrząsa nimi, potem przesuwa palcem po swoim pomarszczonym policzku, wreszcie patrzy znowu na każde z nas i pyta:
— Które z was jest nauczycielem? Pozostali wskazują na mnie. Jestem oszołomiony, nie mogę się ruszyć ani nie potrafię nic powiedzieć. Dotyk dłoni tej kobiety jest dla mnie na swój sposób bolesny. W ciągu swojego krótkiego życia doznałem już wielu cierpień, lecz to jest coś nowego — widzę, jak wygląda przedłużenie dostępnego człowiekowi czasu biologicznego. — To naprawdę ty? — upewnia się staruszka, podnosząc spojrzenie. Rozumiem, że ma już słaby wzrok. — Bliżej. — Wyciąga do mnie rękę, małpy, niczym stadko służących, pomagają jej do mnie podpłynąć. — Mam nadzieję, że mnie pamiętasz. Byliśmy kiedyś dla siebie ważni. Przyglądam się uważniej rysom starej kobiety, układowi jej oczu, policzkom, zarysowi szczęki. Jej twarz kojarzy mi się ze wspomnieniami dwóch osób — mojej partnerki z okresu snu, z którą miałem wylądować na nowej planecie, a także z matką z promu zero trzy. — Pamiętam — szepczę spierzchniętymi ustami. — Nie pamiętałbyś mnie wcale, gdyby przy twoim wytworzeniu coś poszło nie tak — komentuje staruszka. — Jakże się cieszę, że pamiętasz. Ja nigdy cię nie zapomniałam. — Czy jesteś z zespołu sterowania? — pyta Nell. — Tak, jestem ostatnia — potwierdza stara kobieta. — Te dziwne stworzenia mówią mi, że przynieśliście wspaniałe prezenty. To nie ja je zaprojektowałam. Zrobił to Seldżuk. Z pewnością już nie żyje. Było jeszcze troje innych. I oni do tej pory poumierali. — Zgadza się — przytakuje Nell. Staruszka z pewnością mówi o ciałach, które widzieliśmy wcześniej. — Przywracali się kolejno do życia, żeby przeżyć je do końca, walcząc o duszę statku. Sądzę, że właśnie tak było — uściśla. — Żadne z nas nie miało żyć ani wiecznie, ani w ogóle dłużej, niż żyją inni ludzie. Musieliśmy więc zmajstrować sobie ten aparat i przewieźć go po kawałku z promów. A także te stwory! Małpy nie wydają się urażone. — Ona jest ostatnia — zgadzają się. Staruszka łapie się wątłymi dłońmi potężnego ramienia Kima. — Jestem pewna, że gdzieś są ubrania w lepszym stanie. Małpy nie znają się na strojach, sami rozumiecie. Zabierzcie mnie, proszę, w jakieś cieplejsze miejsce. Nell spogląda na mnie z kwaśną miną, jednak sfera okazuje nam miłosierdzie. Małpy nie próżnowały, ale sprzątały, czyściły i przygotowywały wszystko. Mam wrażenie, że pozostało w nich coś z osobowości pozostałych członków zespołu naprowadzania i że biorą udział w spotkaniu, słuchając uważnie. Być może jest im przyjemnie i postanowiły wreszcie zużyć nieco zapasów, choćbyśmy mieli
przebywać w sferze tylko krótko. Wytworzenie nas i zebranie w tym miejscu zajęło całe mnóstwo czasu. — Gdzieś, gdzie jest cieplej — powtarza staruszka i nagle woła zaskakująco mocnym głosem: — Rozpalić ogniska, podać ucztę! Już czas! Serce bije mi szybciej. Nigdy wcześniej nie widziałem tej staruszki, jednak czuję, że spotkanie z nią równa się potwierdzeniu sensu mojego istnienia.
Osąd i przeznaczenie
Mam wrażenie, że Chino z miejsca się zakochała w naszej leciwej gospodyni. Przez cały czas z prawdziwym entuzjazmem opiekowała się dziećmi, które mają się stać w przyszłości naszymi spadkobiercami. Już nie musiała bronić nikogo innego. Zainicjowaliśmy ostateczne wychłodzenie wszystkich trzech promów. Równało się to w zasadzie uśmierceniu większości żywych stworzeń na pokładzie promu zero trzy — pozostałe promy były już wcześniej prawie zupełnie wymarłe. Niektóre istoty mogą żyć jeszcze przez jakiś czas — matce z pewnością nie brakuje sprytu, a pula genowa wciąż pozostaje potencjalnym źródłem nieskończonej mnogości gatunków pomysłowych stworzeń. W każdym razie zatrzymaliśmy dopływ lodu z komety do promów. Wkrótce pozbawione będą ciepła, które ktokolwiek mógłby gonić. Woda w wirujących rynnach na obwodzie promów także na pewien czas zamarznie. Statek będzie dryfować bez napędu, jedynie kula zespołu naprowadzania nie zostanie pozbawiona zapasów energii.
Możliwy bieg wypadków
Stara kobieta umarła kilka dni po naszym przybyciu. Nie powiedziała nam wszystkiego, co powinniśmy wiedzieć, jednak dała nam klucze dostępu do resztek pierwotnych instrukcji, jakie wydano statkowi. Niewiele z nich zostało po całych stuleciach walk. Nell starannie przeanalizowała pozostałości pamięci statku i wypytała o wszystko małpy, które z czasem stały się nieco zwariowane. Ustaliła na tej podstawie następującą historię. Pierwszy zespół naprowadzania ustalił kurs na układ planetarny, który, jak wykazały obserwacje, był już zamieszkany przez inteligentne istoty. Członkowie zespołu poumierali, niepozbawieni honoru, wykonawszy swoje zadanie — jak się jednak okazało, wykonali je źle.
Kiedy statek doleciał w pobliże celu, wytworzył pierwszą matkę i jej pierwszych małżonków. Wspólnie przygotowywali statek do zniszczenia zastanego życia na planecie i zastąpienia go nowym. Jednak statek został w jakiś sposób minimalnie zepchnięty z pierwotnego kursu w stronę niebezpiecznej, niestabilnej gwiazdy. Gwiazda eksplodowała jako supernowa, zalewając promy zabójczym promieniowaniem, uszkadzając statek oraz jego pamięć. W miarę jak stan jego pamięci coraz bardziej się pogarszał, zostały wdrożone procedury awaryjne polegające na przeniesieniu zasobów pamięci oraz rozmaitych funkcji do nośników biologicznych. Nośniki te potrafiły wypełniać podstawowe zadania, w tym serwisować oraz odtwarzać zasoby genów. Tymczasem statek wleciał w chmurę kosmicznego pyłu powstałego w wyniku wybuchu supernowej. Dotarcie do wybranego przez zespół naprowadzania układu planetarnego stało się niemożliwe, w związku z czym narodził się drugi zespół naprowadzania. Jego członkowie zastali najgorsze z możliwych warunki — układ sterowania statkiem pracował tylko sporadycznie, promy wypełniały się potworami, wylęgarnie rodziły istoty zgodne ze straszliwymi zamysłami matki, a jeśli nie chciały być jej posłuszne, były eliminowane. Stara kobieta i jej towarzysze, wówczas jeszcze ledwo dorośli młodzi ludzie, podjęli wspólną decyzję, że statek w tym stanie nie powinien kontynuować swojej misji. Udało im się podłączyć do przepływu informacji pomiędzy promami oraz przejąć kontrolę nad niektórymi spośród wylęgarni. Wytworzyli załogę, która mogła powstać przeciwko matce, a także zmodyfikowali niektórych spośród wytwarzanych przez nią zabójców, mieszając rozmaite komponenty biologiczne oraz pamięci. Walczyli przeciwko wszystkim wcieleniom matki, a były one rozmaite. W taki oto sposób zaczęła się wojna. *** Stara kobieta spotkała się ze mną przed śmiercią, sam na sam w małym pomieszczeniu przygotowanym dla niej przez małpy. Ujęła moją dłoń — jej palce były lekkie jak ptasie skrzydła — i zapytała: — Widziałeś to, prawda? Nie zamierzałem przyznać, że cokolwiek widziałem — Nasz statek jest nawiedzony — kontynuowała. — Nie tylko przez tych, którzy zginęli w dawnych wojnach, o nie. Także przez coś, co z niego nie pochodzi. Coś, co jak sądzę, postawiło przed nami wielkie wyzwanie. Kiedy powiedziałam Seldżukowi i Grimmelowi, co widziałam, nie uwierzyli mi. Żartowali sobie ze mnie, mówiąc, że był to mój anioł śmierci. Puroy nazwała tę istotę sędzią. I ona nie wierzyła w jej istnienie. Ale ja po prostu wiedziałam, że to ktoś, kto naprawdę istnieje. Towarzyszy nam od setek lat.
Staruszka wbiła we mnie silny, lecz niepozbawiony lęku wzrok. Sam tak mocno drżałem, że ledwie mogłem na nią patrzeć. — Z czasem i inni ją widywali — mówiła dalej. — I ci z nas, którzy ją zobaczyli, czuli, że naprawdę jesteśmy osądzani. Nabraliśmy przekonania, że to ta istota skierowała statek w pobliże supernowej. Po części, widując ową postać i bojąc się jej osądu, wiedzieliśmy, że jeśli nie zapobiegniemy unicestwieniu innych, niewinnych światów, nasz statek zostanie ostatecznie zniszczony. — Skąd wzięła się ta istota? — zapytałem — Nie wiem, nie powiedziała tego nigdy ani mnie, ani nikomu innemu. — Staruszka uśmiechnęła się, głaszcząc mnie po nadgarstku. — Nie zamierza wtrącać się w nasze życie bardziej, niż musi... Sięgnij do swojej pamięci — dodała szeptem. — Powiedz mi, co to może twoim zdaniem być. Spójrz w lustro. Uruchom wyobraźnię. Wiem, że masz wyobraźnię. Były to ostatnie słowa, jakie skierowała do mnie stara kobieta. *** Kiedy spoglądam w lustro, budzi się we mnie pewna historia. Nie wspomnienia z okresu snu ani przeżytych zdarzeń, lecz być może bajka. Nie potrafię wyrazić tego jasno. Statek nie może powrócić tam, skąd wyruszył. Jego projektanci doskonale wiedzieli, że wyposażyli go w zbyt wielkie możliwości i że jest niebezpieczny: był nasieniem, które zabija zastane życie. Inteligentne istoty z innych układów planetarnych, wyczuwając zbliżanie się tego rodzaju niebezpieczeństwa, mogły przedsięwziąć środki obrony, aby ocalić swoje istnienie. Nie podejmowałyby zbędnego ryzyka, licząc, że zmienimy zdanie, tylko zrobiłyby wszystko, żeby nas po prostu zniszczyć. Któż inny spoza statku tak bardzo przejmowałby się wielką, niezgrabną i śmiertelnie niebezpieczną machiną? Któż miałby rzucać statkowi specyficzne wyzwanie, zamiast szybko z nami wszystkimi skończyć? Ci, którzy ewentualnie wylecieli z Ziemi po nas, dysponowali zapewne szybszymi statkami albo potrafili się przemieszczać bez użycia jakichkolwiek statków. Zapewne rozprzestrzenili się po galaktyce, niewykluczone, że przechodząc przy tym przez własne piekło, doświadczając, czym jest zniszczenie i się ucząc. Później, odnalazłszy nasz i być może także inne statki — ogromne kapsuły zawierające próbki świata ich przodków — powinni byli dumać nad nami, badać nas i oceniać. Mogło ogarnąć ich współczucie dla prymitywnych antenatów, mogliby zapragnąć, żebyśmy odnieśli sukces. Podobnie czułby się niegdyś pilot odrzutowca, napotkawszy zaginionych wiele lat wcześniej kuzynów w jadącym przez prerię wozie osadników. Nie mieli natomiast ochoty przyglądać się temu, jak nasz statek sieje śmierć i zniszczenie, hołdując
dawnym zwyczajom. Zatrudnili więc opiekunkę, przyzwoitkę, która nas równocześnie ochraniała i strofowała. A także przekazywała nam nie wprost ostrzeżenie czy też ofiarowała możliwość refleksji, dając szansę odkrycia naszego wyjątkowego miejsca w przestrzeni i czasie. Ta stara kobieta była moją prawdziwą matką. I moją prawdziwą partnerką. Wytworzyła mnie i ocaliła. Kiedy odeszła, z pomocą Chino zaniosłem ją do lasu i oddałem małpom, a te zaniosły jej ciało tam, gdzie wcześniej zabrały mumie. Nie wiemy, gdzie jest to miejsce i nie chcemy go znaleźć. W końcu mówię o wszystkim pozostałym. Nell i Tomczin nie osądzają nijak tej historii. Ku mojemu zaskoczeniu najmniej skłonni do dania wiary słowom staruszki, mojej bajce czy istnieniu tego, co, jak mi się zdawało, widziałem, są Chino i Kim Nawet kiedy im przypominam o laserze, który uratował mi życie. Choć nie potrafią wyjaśnić pochodzenia owego lasera. Jasne wydaje się przynajmniej jedno: statek musi sobie zasłużyć na prawo do życia. Jedynym sposobem na zdanie tego egzaminu jest skuteczne odejście przez nas od pierwotnej koncepcji jego twórców. Nasz statek musi odnaleźć sumienie, inaczej nasza opiekunka może zniszczyć go ostatecznie. *** Minęły wieki, odkąd opuściliśmy Ziemię. Spisanie przeze mnie całej tej historii zajęło aż tyle miejsca. Książeczki są prawie całkiem zapełnione. Ta jest ostatnia. Umieszczamy dzieci w kapsule staruszki. Chino jest przygnębiona. Tęskni za nimi. Przydzielimy jej inne zadania. Małpy poukrywały się, szykując się na to, co musi wkrótce nastąpić. Wciąż mamy mnóstwo do zrobienia. Nie wolno nam zestarzeć się razem.
Pokuta i przewodnictwo
Nell odszukała dla nas gwiazdę, która wciąż leży w zasięgu dryfującego statku. Przedtem była chyba ukryta za ramieniem mgławicy i ci, którzy podjęli wcześniejszy, desperacki wybór, nie widzieli tego nowego słońca. Pojawiło się dopiero przed paroma miesiącami. Być może ktoś od samego początku o nim wiedział. Obliczenia wyglądają obiecująco. Zdecydowaliśmy, że za sto lat do promów ponownie zacznie być przenoszone paliwo. Że silniki się ogrzeją i skorygują tor lotu statku o ułamek stopnia, a potem zgasną znowu. Musimy oszczędnie gospodarować paliwem w sferze, żeby starczyło go do wytwarzania tarczy. Osłona i tak będzie słabsza niż w okresie, który stał się naszym czasem próby. Wybrana przez nas gwiazda jest piękna. Okrąża ją co najmniej dwanaście planet. Dwie z nich
znajdują się w strefie, w której jest możliwe życie. Wypatrzyliśmy tam także spory obłok krążących w pewnej odległości okruchów lodu, podobny do obłoku Oorta. W ciągu dwustu lat statek przeleci odcinek niemal wolny od pyłu międzygwiazdowego i na nowo obudzi się z zimowego snu. Kim, Chino i ja już dużo wcześniej oczyścimy klad ze wszystkich ciemnych stron katalogu. W końcu promy się połączą i statek przystąpi do manewru hamowania, który zajmie jeszcze całe stulecie. Hamowanie będzie oznaczało spalenie niemal do końca resztek komety. Jeszcze później statek rozpocznie długotrwały, bezwładny lot ku wewnętrznym obszarom układu planetarnego. Dzieci zostaną obudzone, wychowane i wykształcone, po czym przejmą sterowanie statkiem. Będą pierwszą nową załogą. Niektórzy z nas się zamrożą, żeby stać się nauczycielami. Być może zrobię tak i ja, jednak to już nieistotne. Na koniec, podjąwszy ostateczną decyzję o lądowaniu bądź jego poniechaniu, dzieci, które zdążą się w tym czasie zestarzeć, poumierają, tak samo jak ci, którzy wcześniej je wychowają i wykształcą. W ten sposób wszyscy ustąpimy miejsca kolejnej załodze, którą wyhoduje statek. Wytworzy także lądowniki dla ludzi i te z nasionami. Ech... złudzenia nie dobiegną wówczas końca. Załoga lądująca narodzi się już dorosła i będzie miała wspomnienia z odbytych szkoleń oraz życia na Ziemi. Nasze historie, nasze życia będą się toczyć dalej. Nie zgadzam się, żeby tamta miłość umarła tylko dlatego, że w rzeczywistości nigdy jej nie było. We wnętrzu sfery robi się coraz zimniej. Tulimy się do siebie z Nell, żeby było nam cieplej, po raz ostatni. Minionej nocy widziałem ją znowu. Była błyszcząca i gibka, przypominała mi miękkie światło księżyca. Nell leżała wtedy obok mnie, ale nic nie widziała. Wydawało mi się, że srebrzysta istota mnie rozpoznała, że mi podziękowała — lecz być może tylko śniłem. I w tej chwili już na wpół śnię. Ledwie mogę pisać i zapełniłem niniejszy, jedenasty notatnik prawie do samego końca. Nie powstaną kolejne książeczki. Widzę naszą planetę, bardzo wyraźnie. Skromna, okrywa się chmurami, czuję ciepło ona czeka uśmiecha się tylko jej zawsze pragnąłem JESTEŚMY TUTAJ KONIEC RAPORTU ARCHEOLOGICZNEGO STATKU
GREG BEAR
Amerykański pisarz science fiction, także ilustrator, laureat Nagród Nebula, Hugo i Endeavor. Zięć innego wybitnego twórcy tego gatunku, Poula Andersona. Autor ponad 40 książek SF i fantasy — powieści wydawanych w kilku seriach (Eon, The Forge of God, Songs of Earth and Power, Queen of Angels, Darwin), a także zbiorów opowiadań. Poruszają one szerokie spektrum tematów — od konfliktów galaktycznych i sztucznych wszechświatów po zagadnienia biologii molekularnej i ewolucji. W Polsce ukazały się m.in. Eon, Pieśń krwi, Koncert nieskończoności, Radio Darwina, Dzieci Darwina, Planeta życia, Fundacja i chaos oraz Prom kosmiczny 03. Bear jest członkiem kilku naukowych ciał doradczych, konsultantem takich firm i instytucji, jak Microsoft, Callison Architecture, Sandia National Laboratories, CIA, Homeland Security, a nawet amerykańska armia.