Ursula K. Le Guin
Kotolotki
Przełożyła:Aleksandra Wierucka
Ilustracje: S. D. Schindler
Korekta: Krystyna Brzezińska Łamanie: Monika Lefler
Wszystkim kotom, które kochałam. Ursula K. Le G.
1
Pani Jane Tabby nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego cała czwórka jej dzieci ma skrzydła. –Pewnie ich ojciec był niebieskim ptaszkiem – powiedział sąsiad i roześmiał się nieprzyjemnie, przechodząc obok
śmietnika. –Może dlatego mają skrzydła, że przed ich urodzeniem śniłam o przeprowadzce – rzekła pani Tabby. – Thelma, ubrudziłaś sobie buzię, masz się umyć. Roger, przestań bić Jamesa, a ty, Harriet, powinnaś przymykać oczy, kiedy mruczysz, i delikatnie masować mnie przednimi łapkami. Tak, teraz dobrze.
Jak smakuje mleczko? –Jest pyszne. Dziękujemy – odpowiedziały zadowolone dzieci.
9
Wszystkie były śliczne i dobrze wycho- wane, ale pani Tabby martwiła się o nie w głębi duszy. Okolica, w której mieszkali, była
okropna, coraz gorsza. Koła samochodów i ciężarówek dudniły po jezdni od rana do wieczora – wszędzie pełno było brudu i śmieci, a poza tym krążyły stada głodnych psów i mnóstwo butów, których właściciele chodzili, biegali, tupali i rozdawali kopniaki – ani trochę spokoju i
bezpieczeństwa, a na dodatek z każdym dniem
10
mniej jedzenia. Prawie wszystkie wróble już się stąd wyniosły, szczury były bezczelne i niebezpieczne, a myszy nerwowe i zabiedzone. W tej sytuacji pani Tabby nie uważała skrzydeł kotków za swój największy kłopot. Codziennie myła miękkie, jedwabiste skrzydełka, podobnie jak bródki,
łapki i ogonki. Od czasu do czasu zastanawiała się nad niezwykłością tych skrzydełek, ale na ogół pracowała zbyt ciężko, zdobywając pożywienie i wychowując dzieci, żeby mia-
11
ła jeszcze myśleć o rzeczach, których nie ro- zumiała. Aż pewnego dnia ogromny pies pogonił Harriet i szczerząc zęby, osaczył ją w rogu
za śmietnikiem. Harriet zamiauczała rozpaczliwie i pofrunęła na dach, ponad głową psa, który skowycząc, uciekł z podku-
lonym ogonem. Wtedy pani Tabby pojęła w czym rzecz.
–Zejdź na dół, Harriet – powiedziała. – Dzieci, proszę tutaj przyjść. Cała rodzina zebrała się za śmietnikiem. Harriet jeszcze drżała ze strachu. Wszyscy mruczeli, dopóki się nie uspokoiła. –Dzieci – odezwała się pani Jane Tabby. – Zanim przyszłyście na świat, miałam dziwny sen i dopiero teraz rozumiem,
o co w nim chodziło. To nie jest dobra okolica, a wy macie skrzydła i możecie ją opuścić. Chciałabym, żeby się wam udało. Wiem, że ćwiczyłyście. Widziałam, jak James przefruwał wczoraj w nocy nad ulicą, a Roger trenował pikowanie. Myślę, że je-
steście gotowe. Chcę, żebyście zjadły dobry obiad i odleciały. Daleko stąd. –Ale, mamo… – zaczęła Thelma i wybuchnęła płaczem. –Ja nie zamierzam się wyprowadzać – ciągnęła pani Tabby. – Mam tu pracę. Pan Tom Jones poprosił mnie wczoraj o rękę
13
i zamierzam przyjąć jego oświadczyny. Nie chciałabym, żebyście temu przeszkodziły. Dzieci płakały, ale miały świadomość, że tak zawsze dzieje się w kocich rodzinach. Poza tym były dumne, bo matka
uznała, że same potrafią już zadbać o siebie. Razem zjedli więc dobry obiad z resztek znalezionych w śmietniku przewróconym przez psa, a później Thelma, Roger, James i Harriet pożegnali się z ukochaną mamą. Rozłożywszy skrzydła, odfrunęli
nad ulicą i dachami domów. –Te dzieci są wyjątkowe, Jane – odezwał się pan Tom Jones głębokim, miękkim głosem. –Nasze też będą niezwykłe, Tom.
Thelma, James, Roger i Harriet widzieli w dole umykające dachy i ulice miasta. W pewnej chwili przyfrunął do nich gołąb. Patrzył na nich niepewnie okrągłymi, czerwonymi oczkami, aż w końcu zapytał:
–Właściwie jakimi wy jesteście ptakami? –Gołębiami pasażerskimi – odpowiedział natychmiast James, a Harriet rozmiauczała się ze śmiechu. Gołąb podskoczył w powietrzu, gapił się chwilę na Harriet, a potem zrobił zwrot, zataczając piękny łuk, i odleciał. –Chciałbym tak latać – westchnął
Roger. –Gołębie są głupie – wtrącił James. –Bolą mnie skrzydła – poskarżył się Roger.
16
–Mnie też – dodała Thelma. – Wyląduj- my gdzieś na chwilę. Mała Harriet kierowała się na pochyły dach kościoła. Oparłszy łapy na wystających fragmentach dachu, cała czwórka pi-
ła wodę z rynny.
–Wlazł kotek na płotek i fruwa…! – za- śpiewała Harriet uczepiona wieżyczki. –Z tamtej strony jest inaczej – powiedziała Thelma, wskazując nosem zachód. –Jakoś bardziej miękko. Wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku, ale koty nie widzą dobrze na odległość. –Trzeba to sprawdzić – oświadczył
James i znów poderwali się do lotu. Brakowało im jednak tej lekkości w ruchach, którą mają gołębie. Pani Tabby za-
18
wsze dobrze je karmiła, więc byli pulchni i dlatego musieli mocno machać skrzydłami, żeby utrzymać się w powietrzu. Wkrótce potrafili szybować, pozwalając, by wiatr ich unosił, i dając odpocząć skrzydłom, ale dla Harriet było to wciąż
bardzo trudne i niebezpiecznie kiwała się na boki. Po godzinie wylądowali na dachu wielkiej fabryki. Chociaż otaczał ich okropny zapach, ze zmęczenia zasnęli
19
tam, przytuleni do siebie, tworząc jedną futrzaną kulę. Obudzili się o zmroku bardzo głodni – nic tak nie zaostrza apetytu jak latanie – i znów ruszyli w drogę. Wkrótce zaszło słońce. W dole rozbłysły miejskie latarnie, ciągnące się długimi rzędami w stronę ciemnej połaci, ku której lecieli.
W końcu, kiedy poza jednym światełkiem na wzgórzu nastała wokoło ciemność, powoli zniżyli lot i wylądowali na czymś dziwnie miękkim. Przedtem znali tylko beton, asfalt i cement, a teraz otaczało ich mnóstwo nowych rzeczy: piasek, suche liście, trawa,
gałązki, grzyby i różne stworzonka. Czuli bardzo ciekawy zapach. Niedaleko płynął potok. Usłyszeli jego szemrzący śpiew i pobiegli się napić. Roger kucnął na brzegu i wpatrywał się chwilę w wodę z nosem przy samej powierzchni… –Co tam jest? – wyszeptał.
21
Wszyscy zebrali się na brzegu. W blasku gwiazd widzieli, że w wodzie coś się porusza, migocze jak srebrzysta
iskierka… Roger szybko wyciągnął łapę… –To chyba obiad – powiedział. Po posiłku skulili się znowu razem pod krzakiem i zasnęli. Co raz jedno z nich
22
budziło się i podnosiło głowę, nasłuchu- jąc i wpatrując się w ciemność. Wiedzieli, że przybyli do lepszego miejsca niż ulica, na której mieszkali, ale przecież żadne
miejsce nie jest bezpieczne, czy to dla ryby, czy dla kota, czy nawet kota ze skrzydłami.
–To niesprawiedliwe! – zawołała pani drozdowa.
–Niesłuszne! – poparła ją zięba. –To nie do zniesienia! – krzyknęła sójka. –Nie rozumiem dlaczego – odezwała się mysz. – Wy zawsze miałyście skrzydła, teraz im też wyrosły. Co w tym złego? Ryba w potoku nic nie mówiła, jak to ryba. Mało kto wie, co myśli ryba o niesprawiedliwości albo o czymkolwiek
innym. –Właśnie niosłam gałązkę do gniazda dziś rano, kiedy kot sfrunął ze szczytu Domowego Dębu i uśmiechnął się do mnie w locie – opowiadała pani drozdowa. Pozostałe ptaki znów podniosły krzyk. –Oburzające! –Niesłychane! –Niedozwolone!
25
–Spróbujcie kopać tunele – doradziła mysz i odeszła.
Ptaki musiały przyzwyczaić się do latających kociąt. Obawy większości ptaków nie były uzasadnione, bo latały dużo lepiej niż Roger, Thelma, Harriet i James. Ptakom nigdy nie zdarzało się zaplątać w gałęziach sosny albo w roztargnieniu
wpaść na pień drzewa, a przestraszone potrafiły raptownie przyspieszyć lot albo zrobić unik. Miały jednak powody, aby obawiać się o swoje potomstwo. Jajka były już w gniazdach, a kiedy wylęgną się pisklęta, nic ich nie uchroni przed kotem, który pofrunie na drzewo i będzie
czatował na najwyższych gałęziach w gęstwinie liści. Sowa dopiero po dłuższym czasie uprzytomniła sobie, co grozi jej rodzinie. Sowy na ogół nie są zbyt bystre – myślą długo. Pewnego wiosennego wieczoru, kiedy czu-
le patrzyła na dwójkę swych piskląt, James przeleciał nieopodal, goniąc nietoperze.
26 BUHBB^BO^HHHH
Tak być nie może – pomyślała sowa. Miękkim ruchem rozłożyła wielkie, szare skrzydła i cicho poleciała za Jamesem,
wysuwając szpony do ataku.
Tymczasem latające kotki urządziły sobie legowisko w dziupli wielkiego wiązu, tak wysoko, aby nie dotarł tam lis czy kojot. Otwór był za mały, żeby mógł się tam wcisnąć szop pracz. Tego wieczora Thelma i Harriet myły
sobie nawzajem szyje i gawędziły o minionych wydarzeniach, kiedy usłyszały żałosny pisk u podnóża drzewa. –James! – zawołała Harriet, gdy zobaczyła brata czołgającego się pod krzakiem. Był podrapany, zakrwawiony, jedno skrzydło ciągnął po ziemi. –To sowa – powiedział, kiedy siostry
pomogły mu wdrapać się na drzewo. – Ledwo uciekłem. Złapała mnie, ale zacząłem ją drapać i na chwilę puściła… Nie dokończył, ponieważ do dziupli wpadł Roger. Jego oczy pociemniały i zaokrągliły się z przerażenia. –Sowa mnie goni! – wrzasnął. Wszyscy zaczęli lizać rany Jamesa, aż
w końcu usnął.
28
m.A
–Teraz już wiemy, co czują pisklęta – powiedziała ponuro Thelma. –Co się stanie z Jamesem? – spytała Harriet. – Czy będzie znowu latał? –Lepiej, żeby tego nie robił – odezwał
się głęboki głos z zewnątrz. Sowa siedziała na gałęzi obok dziupli. Kocięta spojrzały po sobie i nie odezwały się już przez całą noc. O świcie
30
Thelma ostrożnie wyjrzała na zewnątrz: sowy nie było. –Pewnie wróci wieczorem – powiedziała. Odtąd polowali za dnia, a noce spędzali w dziupli. Sowa myśli bowiem powoli
i długo. James chorował przez wiele dni i nie mógł polować. Kiedy w końcu doszedł do siebie, okazało się, że bardzo wychudł i tylko na krótko może unieść się w powietrze. Jego lewe skrzydło było sztywne i przekrzywione, ale James nigdy nie narzekał. Spędzał teraz całe godziny nad po-
tokiem i łowił ryby, które też nie narzekały, ale jak wiadomo, im nigdy się to nie zdarza. Pewnej nocy, wczesnym latem, kocięta leżały zwinięte w swojej dziupli, zmęczone i zniechęcone. Rodzina szopów siedziała na sąsiednim drzewie i głośno się kłó-
ciła. Przez cały dzień Thelma nie znalazła nic do jedzenia oprócz ryjówki, która okazała się cięzkostrawna. Roger omal nie
31
złapał szczura, ale musiał uciekać przed kojotem, a Jamesowi znów nie udały się połowy. Na domiar złego sowa cicho okrążała ich drzewo. Dwa szopy siedzące w pobliżu zaczęły się bić i wyzywać, a wkrótce do walki do-
łączyły inne, drapiąc pazurami, wrzeszcząc i przeklinając. –Zupełnie jakbyśmy byli na naszej ulicy – zauważył James.
- –Pamiętacie Buty? – spytała rozmarzonym głosem Harriet, która wciąż wyglądała pulchnie, może dlatego, że była najmniej-
sza. Jej siostra i bracia byli szczuplejsi i wyglądali bardziej dziko. –Tak – powiedział James. – Raz któreś z nich mnie goniły. –A pamiętacie Ręce? – zapytał Roger. –Pewnego razu podniosły mnie. Byłam jeszcze mała – wspomniała Thelma. –1 co zrobiły? –Mocno ścisnęły. Zabolało, a
właścicielka rąk zaczęła krzyczeć: Skrzydła! Skrzydła! Ten kot ma skrzydła! Miała taki śmieszny głos i ściskała mnie. –Jak sobie poradziłaś? –Zaczęłam gryźć – powiedziała Thelma, skrywając dumę. – Ugryzłam i Ręce mnie puściły, a ja pobiegłam pod śmiet-
nik do mamy. Wtedy jeszcze nie umiałam latać. –Widziałam coś dzisiaj – wtrąciła Harriet.
33
–Co? Rękę? But? –Człapaka? – dopytywał się James. –Człowieka? – poprawił go Roger. –Tak. On też mnie widział. –Gonił cię? –Kopnął? –Rzucił czymś w ciebie? –Nie, tylko stał i patrzył, jak latam. I oczy zrobiły mu się takie okrągłe, prawie jak nasze.
34
–Mama zawsze mówiła – przypomniała sobie Thelma – że jeśli znajdzie się właściwe Ręce, już nigdy więcej nie trzeba polować. Ale jeśli trafisz w złe,
to będzie gorzej, niż wpadłbyś w łapy psa. –Myślę, że te Ręce są dobre – powiedziała Harriet. –Skąd wiesz? – spytał Roger tonem podobnym do głosu ich mamy.
35
–Bo pobiegły dokądś i wróciły z talerzem pełnym jedzenia. Postawiły go na pieńku, na skraju pola, gdzie ostatnio wystraszyliśmy krowy. A potem odeszły i ob-
serwowały mnie z daleka. Pofrunęłam tam i zjadłam obiad. To było coś takiego, co jedliśmy na naszej ulicy, ale świeższe. – Teraz Harriet przybrała ton głosu mamy. –Zamierzam wrócić tam jutro, żeby sprawdzić, co będzie na pieńku. –Tylko bądź ostrożna, Harriet Tabby! – powiedziała Thelma tonem
najbardziej przypominającym głos ich matki.
4
Następnego dnia na pieńku przy pastwisku Harriet zastała blaszaną foremkę od ciasta pełną kawałków mięsa i kociego pokarmu. Dziewczynka z Farmy za Wzgó-
rzem czekała na kotka, ale siedziała nieruchomo w odległości kilku metrów od pieńka. Nazywała się Susan Brown i miała osiem lat. Obserwowała, jak Harriet wylatuje z lasu i niczym tłuściutki koliberek okrąża pieniek, a potem ląduje, składa skrzydła i zaczyna jeść. Susan Brown wstrzymała oddech, a jej oczy zrobiły
się okrągłe. Następnego ranka, kiedy Harriet i Roger ostrożnie podfrunęli do pieńka, Susan siedziała trochę bliżej, a obok niej był jej dwunastoletni brat, Hank. Oczywiście wcześniej nie uwierzył w opowieść
37
o latającym kocie, a teraz z kolei on wstrzymał oddech i otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
Harriet i Roger zabrali się do jedzenia. –Nie mówiłaś, że były dwa – szepnął Hank do siostry. Kotki siedziały na pieńku, myjąc wąsy. –Nie mówiłaś, że było ich dwoje – szepnął Roger do siostry. –Skąd miałam wiedzieć! – odpowiedziały obie siostry. – Wczoraj było tylko
jedno. Ale są milutkie, prawda? Następnego dnia Hank i Susan ustawili dwie foremki na pieńku, odsunęli się trochę i czekali. Harriet wyleciała spomiędzy drzew i wylądowała na pieńku. Roger za nią. A potem… –Och, patrz! Patrz! – wyszeptała Susan, kiedy powoli i z wyraźną niechęcią
nadleciała Thelma. Wkrótce dołączył do nich James, który lecąc nisko, z trudem wylądował na pień-
39
·"·v^rt1'"'v-,"vV','-"i' Ł›; ' w,›.!;,‹,,,. ku i zaczął jeść. Jadł, jadł i jadł, a raz
nawet prychnął na Thelmę, gdy chciała spróbować coś z jego naczynia. Dwoje dzieci obserwowało cztery skrzydlate kotki. Harriet umyła buzię po jedzeniu i spojrzała na dzieci. Thelma zjadła ostatnią okruszynę karmy dla kotów, wylizała
lewą łapkę i popatrzyła w tym samym kierunku. Nagle poderwała się do lotu i skierowała prosto w stronę dzieci. Zrobiła rundkę nad ich pochylonymi głowami i wróciła na pieniek.
40
–Tylko sprawdzam – powiedziała do ro- dzeństwa. –Jeśli zrobi to jeszcze raz, nie próbuj
go łapać – ostrzegł Hank siostrę. – Spłoszysz go. –Nie jestem taka głupia – mruknęła Susan.
41
Siedzieli nieruchomo. Koty też się nie ruszały. Krowy spokojnie przeżuwały trawę. Słońce przygrzewało. –Kici, kici! – zawołała Susan wysokim, miękkim głosem. – Kici, kici, koteczki, latające kotki, kotolotki…
Harriet zeskoczyła z pieńka, zrobiła gwiazdę w powietrzu i zatoczywszy pętlę, pofrunęła do Susan. Wylądowała na jej ramieniu i zaczęła mruczeć prosto do ucha. –Nigdy, przenigdy nie będę cię łapać ani wsadzać do klatki, ani robić niczego, czego byś nie chciała. Obiecuję. Ty też
obiecaj, Hank. –Mrrr… – powiedziała Harriet. –Obiecuję. I nigdy, przenigdy nie opowiemy o was nikomu – dodał Hank z przejęciem. – Nigdy! Wiesz, jacy są ludzie… jakby je zobaczyli… –Obiecuję – powtórzyła Susan. Podali sobie z Hankiem ręce. Roger podleciał bliżej i wylądował na
ramieniu chłopca.
42
–Mrrr… – powiedział. –Mogą mieszkać w starej stodole – zaproponowała Susan. – Nikt oprócz nas tam nie zagląda. Ten gołębnik na strychu mógłby się nadać. W ścianie są otwory, przez które gołębie wlatywały
do środka. –Przyniesiemy tam siana i zrobimy im legowisko – planował Hank. –Mrrr… – powiedział Roger. Powolutku i delikatnie Hank podniósł rękę i pogłaskał Rogera między skrzydłami. –Aaach – westchnął James, patrząc na
Rogera. Zsunął się z pieńka i podbiegł do dzieci. Usiadł przy nodze Susan, a ona powoli wyciągnęła rękę i lekko podrapała go pod brodą i między uszami. –Mrrr… – powiedział James i zaślinił jej but. –No, dobrze – westchnęła Thelma, skończywszy wyjadać resztki
pieczeni.
44
Wzbiła się w powietrze, dostojnie skiero- wała w stronę dzieci, usiadła wprost na kolanach Hanka i złożywszy skrzydła, powiedziała:
–Mrrr, mrrr, mrrr… –Och, Hank – wyszeptała Susan. – One mają takie miękkie futerko na skrzydłach… –Och, James – wyszeptała Harriet. – One maią takie miłe ręce…
This file was created with BookDesigner program
[email protected] 2011-02-25
LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/