Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna KSIĘGA I. Wielka podróż Część pierwsza. Anglia Część druga. Francja Część trzecia. Niderlandy Część czwarta. Niemcy
KSIĘGA II. Renesans Część piąta. Wenecja i Veneto Część szósta. Toskania Część siódma. Madryt Część ósma. Barcelona Część dziewiąta. Znowu Anglia
Podziękowania
Tytuł oryginału US Wydawca Grażyna Smosna Redaktor prowadzący Katarzyna Krawczyk Redakcja Jerzy Lewiński Korekta Ewa Grabowska Anna Sidorek Copyright © David Nicholls 2014 The right of David Nicholls to be identified as the Author of the Work has been asserted by him in accordance with the Copyright, Designs and Patents Act 1988. All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Jan Kraśko 2015 Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żyjących czy zmarłych – jest całkowicie przypadkowe. Świat Książki Warszawa 2015 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Łamanie MAGiK Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail:
[email protected] tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl ISBN 9788380310537 Skład wersji elektronicznej
[email protected]
Pamięci mojego ojca, Alana Freda Nichollsa
Pokazałaś mi jeno, że mam serce – rzuciłaś jeno światło wzdłuż i wszerz duszy mojej. Objawiłaś mnie jeno samemu sobie, albowiem bez Twej pomocy znałbym tylko swój cień: patrzyłbym, jak migocze na ścianie, i brałbym jego rojenia za swoje prawdziwe czyny... Czy zatem widzisz, Najdroższa, cóżeś mi uczyniła? Czyż nie przeraża Cię trochę myśl, że gdyby nie kilka błahych zdarzeń, moglibyśmy się nigdy nie spotkać? Nathaniel Hawthorne, list do Sophii Peabody 4 października 1840 r.
Wszystko było takie samo, a jednak inne, i na chwilę przed zaśnięciem ogarnął mnie strach, jaki wciąż odczuwam przed długą, najeżoną przeszkodami podróżą.
KSIĘGA I
WIELKA PODRÓŻ
Część pierwsza
ANGLIA Słodycz bycia ze sobą zaczęła malować zmarszczki wokół jej ust, zmarszczki, które wyglądały jak cudzysłów – jakby wszystko, co powiedziała, powiedział już kiedyś ktoś inny. Lorrie Moore, Agnes of Iowa
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
1. włamywacze Latem, tuż przed wyjazdem syna do college’u, żona obudziła mnie w środku nocy. Początkowo myślałem, że potrząsa mną, bo ktoś się do nas włamał. Odkąd przeprowadziliśmy się na wieś, budziło ją każde skrzypnięcie, trzaśnięcie i szelest. Próbowałem ją uspokajać. To kaloryfery – mówiłem. Dom pracuje. To lisy. Tak – odpowiadała – lisy, które kradną nam laptop, lisy, które kradną kluczyki do samochodu – więc leżeliśmy i nasłuchiwaliśmy. Przy łóżku był guzik alarmowy, ale nie wyobrażałem sobie, żebym mógł go nacisnąć i komuś w czymś przeszkodzić – ot, choćby włamywaczowi. Nie jestem szczególnie odważny ani atletycznie zbudowany, ale tej nocy zerknąłem na zegarek – było kilka minut po czwartej nad ranem – westchnąłem, ziewnąłem i poczłapałem na dół. Przestąpiłem nad naszym bezużytecznym psem, zajrzałem do wszystkich pokoi i sprawdziwszy okna i drzwi, znowu wszedłem na schody. – Wszystko w porządku – zameldowałem. – To pewnie powietrze w rurach. Connie usiadła. – O czym ty mówisz? – Wszystko w porządku. Ani śladu włamywaczy. – Nie mówiłam o włamywaczach. Mówiłam, że nasze małżeństwo dobiegło końca. Douglasie, chyba chcę od ciebie odejść. Przez chwilę siedziałem na brzegu łóżka. – Cóż, przynajmniej to nie włamywacze – powiedziałem, ale żadne z nas się nie uśmiechnęło. Tej nocy już nie spaliśmy.
2. douglas timothy petersen W październiku wyjeżdżał nasz syn Albie, a zaraz potem miała odejść moja żona. Wydarzenia te zdawały się tak mocno ze sobą związane, że nie mogłem nie pomyśleć, że gdyby Albie oblał egzaminy i musiał powtarzać maturę, moglibyśmy mieć jeszcze jeden rok udanego małżeństwa. Ale zanim zrelacjonuję wam dokładniej te i inne wydarzenia, które nastąpiły tego szczególnego lata, powinienem opowiedzieć wam trochę o sobie, namalować coś w rodzaju autoportretu słownego. Nie potrwa to zbyt długo. Nazywam się Douglas Petersen i mam pięćdziesiąt cztery lata. Widzicie to intrygujące „e” w „Petersen”? Jest to podobno spadek po moich skandynawskich przodkach, może po pradziadku, chociaż nigdy w Skandynawii nie byłem ani nie mam nic ciekawego do powiedzenia o tym rejonie świata. Skandynawów przedstawia się zwykle jako mężczyzn jasnowłosych, przystojnych, serdecznych i swobodnych, a te określenia zupełnie do mnie nie pasują. Jestem
Anglikiem. Moi rodzice – oboje już nie żyją – wychowali mnie w Ipswich; ojciec był lekarzem, mama nauczycielką biologii. Imię „Douglas” wzięło się z nostalgicznego uwielbienia Douglasa Fairbanksa, hollywoodzkiego idola, i tu kolejna dygresja – przez te wszystkie lata zwracano się do mnie przeróżnie: „Doug”, „Dougie” albo „Doogie”. Moja siostra Karen, samozwańcza właścicielka tytułu jedynej „wielkiej osobowości” w rodzinie, nazywa mnie „D”, „Dużym D”, „Desterem” albo „Profesorem D” – mówi, że taką ksywkę będę miał w więzieniu – ale żaden z tych przydomków do mnie nie przylgnął i wciąż jestem „Douglasem”. Nawiasem mówiąc, na drugie mam Timothy, ale nie jest to imię, które mogłoby się komuś dobrze przysłużyć. Douglas Timothy Petersen. Z wykształcenia jestem biochemikiem. Wygląd. Moja żona w czasach, kiedy się poznaliśmy i odczuwaliśmy nieprzepartą potrzebę mówienia o naszych twarzach, osobowościach, o tym, co w sobie uwielbiamy i tak dalej, powiedziała mi, że mam „zupełnie przyzwoitą twarz”, i widząc, że jestem zawiedziony, szybko dodała, że mam również „naprawdę dobre oczy”, cokolwiek to znaczy. Ale w sumie to prawda, mam zupełnie przyzwoitą twarz, całkiem możliwe, że „dobre” oczy, ale na pewno najbardziej brązowe z brązowych, przeciętnych rozmiarów nos i uśmiech, który sprawia, że moje fotografie lądują w koszu. Cóż mogę dodać? Kiedyś, podczas jakiejś kolacji, rozmowa zeszła na temat „kto grałby cię w filmie twojego życia?”. Porównywano zaproszonych gości do różnych gwiazd filmowych i osobowości telewizyjnych, było dużo zabawy i śmiechu. Connie, moją żonę, skojarzono z pewną mało znaną europejską aktorką i chociaż protestowała – „ona jest o wiele wytworniejsza i piękniejsza” – widziałem, że mile ją to połechtało. Zabawa toczyła się dalej, ale kiedy przyszła moja kolej, zapadła cisza. Goście sączyli wino i postukiwali palcami w podbródki. Do wszystkich dotarło nagle, że w tle gra muzyka. Wyglądało na to, że nie przypominam żadnej słynnej czy choćby wyróżniającej się postaci w historii świata, co – jak przypuszczam – znaczyło, że albo jestem wyjątkowy, albo wprost przeciwnie. – Komu sera? – spytała gospodyni i szybko zmieniliśmy temat, zastanawiając się, czy ładniej jest na Korsyce, czy na Sardynii. Cóż. Tak czy inaczej, mam pięćdziesiąt cztery lata – wspominałem już o tym? – i syna Albiego, przydomek „Jajo”, któremu jestem oddany i który traktuje mnie czasem z krystalicznie czystą pogardą, co napełnia mnie tak wielkim smutkiem, że z trudem mogę mówić. Tak więc tworzymy rodzinę małą, cokolwiek skromną, i myślę, że bywają takie chwile, kiedy każde z nas wolałoby, aby to ktoś inny przyjął na siebie ten czy inny cios. Connie i ja mieliśmy również córkę, Jane, ale umarła zaraz po narodzinach.
3. parabola Istnieje ogólnie przyjęty pogląd, że wraz z wiekiem, do pewnego momentu oczywiście, mężczyzna robi się coraz przystojniejszy. Jeśli tak, jestem już chyba na prawym ramieniu tej specyficznej paraboli. – Musisz się nawilżać! – powtarzała Connie, kiedy się poznaliśmy, ale nawilżanie było równie prawdopodobne jak to, że zrobię sobie tatuaż na szyi, skutkiem czego mam teraz cerę Jabby z Gwiezdnych wojen. Od kilku już lat wyglądam głupio w podkoszulku, ale – pamiętając o zdrowiu – wciąż próbuję dbać o formę. Uważam na to, co jem, aby uniknąć losu mojego ojca, który umarł na zawał wcześniej, niż mu się należało. Jego serce „dosłownie eksplodowało” – powiedział lekarz (odniosłem wrażenie, że z niejaką lubością), dlatego biegam, od czasu do czasu i z pewnym
zakłopotaniem, bo nigdy nie wiem, co zrobić z rękami. Może trzeba trzymać je za plecami. Lubiłem grać z Connie w badmintona, chociaż ciągle się śmiała i wygłupiała, twierdząc, że to „trochę niemądre”. Jest to uprzedzenie dość powszechne. Badmintonowi brakuje zawadiactwa typowego choćby dla squasha, tak popularnego wśród młodszej kadry kierowniczej, brakuje mu romantyczności tenisa, mimo to pozostaje on najpopularniejszą grą z użyciem rakiet, a najlepsi zawodnicy są światowej klasy sportowcami o instynkcie mordercy. – Lotka może osiągnąć prędkość trzystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – mówiłem, gdy Connie stała zgięta wpół nad siatką. – Przestań. Przestań się śmiać! – Ale ma piórka – odpowiadała – i głupio się czuję, bijąc coś pierzastego. To tak, jakbyśmy próbowali zamordować ziębę. – I znowu zanosiła się śmiechem. Co jeszcze? Na pięćdziesiąte urodziny kupiła mi piękny rower wyścigowy, którym czasem jeżdżę zielonymi alejkami, wsłuchując się w symfonię przyrody i wyobrażając sobie, jak wyglądałbym po zderzeniu z ciężarówką. Na pięćdziesiąte pierwsze urodziny dostałem od niej strój i buty do biegania, a na pięćdziesiąte drugie przyrząd do usuwania włosów z nosa i uszu, który wciąż mnie fascynuje i napawa odrazą, bo buczy w czaszce jak malutka kosiarka do trawy. Wszystkie te prezenty miały jeden i ten sam podtekst: nie siedź bez ruchu, nie starzej się, nie bierz niczego za rzecz oczywistą. Ale nie da się tego ukryć: jestem mężczyzną w średnim wieku. Siadam, żeby włożyć skarpetki, trzeszczę przy wstawaniu i, co denerwujące, zaczynam zdawać sobie sprawę z obecności prostaty, ściśniętej pośladkami jak orzech włoski. Zawsze myślałem, że starzenie się jest procesem powolnym i stopniowym, pełznącym jak lodowiec. Teraz już wiem, że postępuje szybko, przypominając zsuwający się z dachu śnieg. Natomiast moja pięćdziesięciodwuletnia żona jest dla mnie równie atrakcyjna jak w dniu, kiedy się poznaliśmy. Gdybym powiedział to na głos, odparłaby: – Tylko tak mówisz. Nikt nie lubi zmarszczek, nikt nie lubi siwych włosów. A ja powiedziałbym wtedy: – Ale zmarszczki i włosy to żadna niespodzianka. Chciałem, żebyś się przy mnie zestarzała, odkąd tylko się poznaliśmy. Dlaczego miałoby mi to przeszkadzać? To tę twarz kocham, nie twarz dwudziestoośmio-, trzydziestocztero- czy czterdziestotrzylatki. Tylko właśnie tę. Może i by się jej to spodobało, ale nigdy tego nie powiedziałem. Zawsze zakładałem, że jeszcze zdążę, i teraz, siedząc na brzegu łóżka o czwartej nad ranem i nie nasłuchując już odgłosów włamania, doszedłem do wniosku, że może być za późno. – Od kiedy... – Od jakiegoś czasu. – A więc kiedy chcesz... – Nie wiem. Nie teraz, nie przed wyjazdem Albiego. Może pod koniec lata. Jesienią? Po Nowym Roku? I w końcu: – Mogę spytać dlaczego?
4. p.c. i p.c. Aby pytanie i ostateczna odpowiedź miały jakiś sens, niezbędny jest pewien kontekst. Otóż odnoszę wrażenie, że moje życie można podzielić na dwie wyraźne części, przed Connie i po Connie, ale zanim
opiszę szczegółowo wydarzenia tego lata, warto by opowiedzieć, jak się poznaliśmy. Ostatecznie to romans. Miłość ma tu znaczenie.
5. słowo na „s” „Samotność” jest słowem niepokojącym i nie wolno go lekceważyć. Wypowiadając je, ludzie czują się nieswojo, bo kojarzy im się z rzeczownikami o znacznie surowszym zabarwieniu, takimi jak „smutek” czy „alienacja”. Myślę, że zawsze byłem lubiany, poważany i szanowany, ale to, że ma się mało wrogów, nie znaczy wcale, że ma się dużo przyjaciół, dlatego nie mogę zaprzeczyć, że byłem jeśli nie samotny, to na pewno bardziej wyobcowany, niżbym chciał. Dla większości nas dwadzieścia kilka lat to swego rodzaju punkt szczytowy stadnego życia, czas, gdy możemy poszukać przygód w realnym świecie, rozpocząć karierę zawodową, prowadzić aktywne i ekscytujące życie towarzyskie, kiedy można się zakochać, pławić w seksie i narkotykach. Zdawałem sobie sprawę, że to wszystko wokół mnie się dzieje. Słyszałem o nocnych klubach i nowych galeriach, wiedziałem o różnych imprezach i demonstracjach. Widywałem kaca, ubranie noszone przez kilka dni z rzędu, pocałunki w metrze i łzy w stołówce, ale obserwowałem to wszystko jak przez szkło pancerne. Myślę tu zwłaszcza o końcu lat osiemdziesiątych, które – mimo zamętu i ciężkich prób, jakie im towarzyszyły – wydawały się dość podniecające. Waliły się mury, dosłownie i w przenośni, zmieniały się twarze polityków. Wahałbym się nazywać to rewolucją czy świtem nowego dnia – w Europie i na Bliskim Wschodzie toczyły się wojny i trwały zamieszki, w gospodarce panował chaos – ale miało się przynajmniej poczucie nieprzewidywalności, świadomość zmiany. Pamiętam, czytałem dużo o Drugim Lecie Miłości w kolorowych dodatkach. Zbyt młody na Pierwsze, podczas Drugiego kończyłem doktorat o interakcjach między proteinami i RNA i o procesie fałdowania białka podczas translacji. „Jedynym kwasem w tym domu – mawiałem w laboratorium – jest kwas dezoksyrybonukleinowy”. Żart, który nigdy nie zdobył uznania, na jakie na pewno zasługiwał. Mimo to, w miarę jak dekada dobiegała końca, coś się wyraźnie działo, chociaż gdzie indziej i u innych, dlatego zastanawiałem się po cichu, czy zmiany dotkną i mnie i jak miałbym je zainicjować.
6. drosophila melanogaster Kiedy przeprowadzałem się do Balham, mur berliński jeszcze stał. Dobijałem trzydziestki, byłem doktorem biochemii i pochłonięty pracą oraz ujemnym bilansem domowym mieszkałem w małym, nie do końca umeblowanym i obciążonym wysoką hipoteką mieszkaniu niedaleko High Road. Miałem stypendium postdoktoranckie i dni powszednie, a także większość weekendów poświęcałem na badanie pospolitej muszki owocowej Drosophila melanogaster, stosując mutageny w screenach według genetyki klasycznej. Próbowaliśmy wynaleźć narzędzia do odczytywania genomów organizmów i manipulowania nimi, dlatego były to naprawdę ekscytujące czasy i uważałem, że jeśli nie w życiu osobistym, to na pewno w zawodowym jest to dla mnie złota era. Nie licząc miski z owocami, rzadko kiedy widuję teraz muszkę owocową. Od kilku lat pracuję w sektorze prywatnym, komercyjnym – „w korporacji zła”, jak mawia mój syn – jako szef Wydziału Badań i Rozwoju, ale chociaż wspaniale to brzmi, znaczy tylko tyle, że nie mogę już cieszyć się
wolnością i podnieceniem płynącym z czystej nauki. Mam teraz stanowisko organizacyjne, strategiczne i tak dalej. Finansujemy badania uniwersyteckie, aby maksymalnie wykorzystać fachową wiedzę naukową, wszelkie innowacje i entuzjazm młodych pracowników nauki, ale wszystko musi się teraz „przekładać”, mieć praktyczne zastosowanie. Lubię swoją pracę, dobrze ją wykonuję i wciąż bywam w laboratoriach, ale zatrudniono mnie po to, bym koordynował pracę młodych ludzi, którzy robią to, co ja kiedyś, i kierował nimi. Nie jestem korporacyjnym potworem, nieźle sobie radzę, odnoszę sukcesy i mam poczucie bezpieczeństwa. Ale praca nie pasjonuje mnie tak jak dawniej. Bo dawniej naprawdę mnie pasjonowała. Te wszystkie godziny spędzone w małym zespole ludzi oddanych i pełnych zapału – nauka była wtedy czymś radosnym, inspirującym i bardzo ważnym. Dwadzieścia lat później badania nad Drosophila melanogaster miały zaowocować innowacjami medycznymi, o jakich nam się nie śniło, ale wtedy motywowała nas czysta ciekawość, a nawet chęć zabawy. Po prostu świetnie się bawiliśmy i nie przesadzę, mówiąc, że kochałem swoją pracę. Nie twierdzę, że nie łączyła się z przyziemną harówką: komputery były wtedy prymitywne i kapryśne, niewiele szybsze niż nieporęczne kalkulatory, i miały moc obliczeniową mniejszą niż moja komórka, nie wspominając już o tym, że wprowadzanie danych było czynnością wyczerpującą i pracochłonną. I chociaż jako organizm pospolita muszka owocowa stanowi wspaniały materiał badawczy – jest płodna, ma krótki cykl rozwoju i wyraźną morfologię – zdecydowanie brakuje jej osobowości. Trzymaliśmy jedną w naszym laboratoryjnym insektarium, w oddzielnym słoju z malutkim dywanikiem i umeblowaniem z domku dla lalek, i pod koniec cyklu życiowego zastępowaliśmy ją nową. Chociaż trudno jest określić jej płeć, nazwaliśmy go/ją Bruce’em. Potraktujcie to jako archetypowy przykład biochemicznego poczucia humoru. Tego rodzaju niewinne rozrywki były konieczne, ponieważ, szczerze mówiąc, uśpienie całej populacji muszek, zbadanie każdego owada za pomocą delikatnego pędzelka i mikroskopu w celu wychwycenia ledwo widocznych zmian w pigmentacji oka czy kształcie skrzydeł jest dość otępiające. Przypomina trochę tworzenie gigantycznej układanki. Zaczynając, myślisz: „Będzie super”. Włączasz radio, robisz sobie herbatę i nagle dociera do ciebie, że masz o wiele za dużo kawałków i że można ułożyć z nich tylko bezchmurne niebo. Dlatego byłem zbyt zmęczony, żeby w ten piątkowy wieczór pójść na imprezę do siostry. Zbyt zmęczony i z kilku dobrych powodów zbyt nieufny.
7. swatka Moją nieufność wzbudzało to, co siostra podawała na kolację, a podawała ciągle to samo: zapiekankę z makaronem w kształcie rurek ze spieczonym na węgiel tanim serem, pod którego warstwą czyhały niezmiennie tuńczyk z puszki albo tłuste mielone mięso. Bałem się tych imprez, zwłaszcza kolacji, ponieważ zawsze kojarzyły mi się z bezlitosną walką gladiatorów, w której wieńcem laurowym nagradza się najbardziej dowcipnych, przebojowych i przystojnych, zapominając o trupach leżących we krwi na pomalowanych deskach podłogi. W tych okolicznościach presja bycia najlepszym paraliżowała mnie i wciąż paraliżuje, mimo to siostra raz po raz kazała mi wychodzić na arenę. – Nie możesz do końca życia siedzieć w domu – mówiła. – Nie siedzę w domu, rzadko tam... – Siedzisz w tej nieszczęsnej norze sam jak palec. – To nie jest... Zresztą dobrze mi samemu.
– Nieprawda! Nieprawda! Jak może być ci dobrze? Jesteś nieszczęśliwy! Nieszczęśliwy! W sumie to prawda, że przed tym piątkowym wieczorem nie miałem wielu powodów do radości, do fajerwerków czy młócenia pięściami powietrza. Lubiłem swoich kolegów, oni lubili mnie, ale zwykle było tak, że w sobotę po południu żegnałem się ze Steve’em, naszym ochroniarzem, i nie wypowiadałem do nikogo słowa aż do poniedziałku rano, kiedy to moje usta otwierały się z głośnym pyknięciem, aby powiedzieć mu „cześć”. – Udany weekend? – pytał. – Spokojny – odpowiadałem – bardzo spokojny. Mimo to praca wciąż sprawiała mi satysfakcję i przyjemność. Raz w miesiącu chodziłem na quiz do pubu czy na piwo z kumplami w piątek wieczorem, a jeśli od czasu do czasu stwierdzałem, że czegoś mi brakuje... Cóż, czy mnie jednemu? Ale na pewno nie mojej siostrze. W wieku dwudziestu kilku lat Karen miała tabuny znajomych, których moi rodzice nazywali artystami, początkujących aktorów, dramatopisarzy i poetów, muzyków, tancerzy i fantastycznych młodych ludzi pracujących w zupełnie niepraktycznych zawodach; takich, którzy przesiadują do późnej nocy, a potem przez cały dzień odbywają długie, burzliwe spotkania przy herbacie. Dla mojej siostry życie było jednym wielkim grupowym przytulaniem się i obejmowaniem i zdawało się, że z niejasnych powodów bawi ją pokazywanie mnie swoim młodszym przyjaciołom. Ciągle powtarzała, że pominąłem młodość, od razu wskoczyłem w wiek średni i że już w łonie matki miałem czterdzieści trzy lata. I chyba to prawda, że nie zdążyłem rozsmakować się w młodości. Ale skoro tak, dlaczego tak bardzo nalegała, bym przyszedł? – Bo będą dziewczyny... – Dziewczyny? Dziewczyny... Tak, gdzieś o nich słyszałem. – Zwłaszcza jedna... – Karen, wiem, co to są dziewczyny. Spotykałem się z nimi i rozmawiałem. – Ale nie z taką. Wierz mi. Westchnąłem. Z jakiegoś powodu „ustawienie mnie z dziewczyną” stało się dla siostry obsesją i oddawała się jej z czarującą mieszanką protekcjonalności i przymusu. – Chcesz być sam do końca życia? Chcesz? Hm? Chcesz? – Nie mam takiego zamiaru. – Więc gdzie zamierzasz kogoś poznać? W swojej szafie? Pod sofą? Wyhodujesz kogoś w laboratorium? – Naprawdę nie chcę już o tym rozmawiać. – Mówię to tylko dlatego, że cię kocham! – Miłość była dla niej usprawiedliwieniem wszystkich irytujących zachowań. – Na stole będzie czekał na ciebie talerz i jak nie przyjdziesz, całą kolację szlag trafi! – I z tymi słowami odłożyła słuchawkę.
8. zapiekanka z tuńczykiem I tak gdy w piątek wieczorem wszedłem do jej malutkiego mieszkanka w Tooting, wepchnięto mnie do malutkiej kuchni, gdzie wokół rozchwianego stołu na kozłach do cięcia tapet, na którego środku, pachnąc jak przypalona kocia karma i kopcąc dymem jak meteor, stała jedna z jej słynnych zapiekanek, tłoczyło się szesnaście osób. – Uwaga wszyscy! To mój kochany braciszek Douglas. Bądźcie dla niego mili, jest nieśmiały!
Wytknąć palcem kogoś nieśmiałego i wrzasnąć NIEŚMIAŁY! – nic nie sprawiało jej większej przyjemności. Hej, cześć, jak się masz, Douglasie – powiedzieli moi konkurenci i wcisnąłem się na malutkie składane krzesło między przystojnym włochatym mężczyzną w czarnych trykotach i pasiastej kamizelce i niezwykle atrakcyjną kobietą. – Connie – powiedziała kobieta. – Miło mi – rzuciłem ostro i tak poznałem swoją żonę. Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu. Zastanawiałem się, czy nie poprosić jej, żeby podała mi zapiekankę, ale wtedy musiałbym ją zjeść, dlatego... – Czym się zajmujesz, Connie? – Dobre pytanie – powiedziała, choć dobre nie było. – Jestem chyba artystką. W każdym razie studiowałam sztukę, ale trochę pretensjonalnie to brzmi... – Nie, bynajmniej – odparłem, myśląc: o Boże, artystka. Gdyby powiedziała: „jestem biologiem komórkowym”, nic by mnie nie powstrzymało, ale takich ludzi widywałem rzadko, a już na pewno nie u siostry. Artystka. Nie nienawidziłem sztuki, absolutnie nie, nienawidziłem jedynie tego, że nic o niej nie wiedziałem. – A więc... akwarele czy olej? Roześmiała się. – To trochę bardziej skomplikowane. – Hej, ja też jestem artystą! – powiedział przystojniak z lewej, wtrącając się do rozmowy. – Artystą trapezistą! Potem już się prawie nie odzywałem. Jake, włochacz w kamizelce i trykotach, okazał się cyrkowcem kochającym zarówno swoją pracę, jak i siebie samego, jak więc mógłbym rywalizować z kimś, kto zarabia na życie, robiąc coś, co zaprzecza prawom grawitacji? Dlatego siedziałem cicho i obserwowałem swoją sąsiadkę kątem oka, dokonując następujących spostrzeżeń:
9. siedem cech 1. Miała bardzo ładne włosy. Dobrze ostrzyżone, czarne, czyste, błyszczące, niemal jak farbowane, z ostrymi czubkami zaczesanymi do przodu na uszy („czubkami”, tak?) i obejmującymi jej cudowną twarz. Opisywanie koafiur nie jest moją mocną stroną, bo brakuje mi słownictwa, ale jej fryzura przypominała uczesanie gwiazd filmowych z lat pięćdziesiątych. Moja mama powiedziałaby, że jest to „fryzura z pazurkami”, choć była modna i współczesna zarazem. „Modna” – nie wierzę własnym uszom! Tak czy inaczej, czułem zapach jej szamponu i skóry, ale nie dlatego, że siadając, jak borsuk przytknąłem nos do jej karku – aż tak głupi nie jestem – tylko dlatego, że stół był bardzo mały. 2. Connie umiała słuchać. Moja siostra i jej znajomi uważali, że rozmowa polega na mówieniu po kolei, ale ona, z dłonią na policzku i małym palcem w kąciku ust, naprawdę tego włochacza słuchała. Spokojna i zamknięta w sobie, promieniała cichą inteligencją. Miała skupiony wyraz twarzy, lecz nie całkiem bezkrytyczny czy pozbawiony powagi, dlatego nie sposób było powiedzieć, czy słowa akrobaty ją ciekawią czy śmieszą, i postawę tę zachowywała przez całe nasze małżeństwo. 3. Chociaż uważałem, że jest urocza, nie była najbardziej pociągającą kobietą przy stole. Wiem, że
opisując pierwsze spotkanie z ukochaną czy ukochanym, mówi się zwykle, że on czy ona roztaczał(a) wokół siebie wyjątkowy blask. „Jej twarz rozjaśniała cały pokój”. Albo: „Nie mogłem oderwać od niej oczu”. Natomiast ja mogłem i oderwałem. Powiedziałbym, że – przynajmniej w kategoriach tradycyjnych – była może trzecią pod względem urody kobietą w kuchni. Moja siostra, ze swoją bardzo wychwalaną „wielką osobowością”, lubiła otaczać się niezwykle pięknymi, „odlotowymi” ludźmi, rzecz w tym, że odlotowość i dobroć rzadko idą w parze, ale to, że ludzie ci byli często naprawdę odrażający, okrutni, pretensjonalni czy skretyniali, stanowiło dla niej niską cenę za rzekomy splendor, w którym mogła się kąpać. Dlatego chociaż tego wieczoru było tam wielu atrakcyjnych gości, cieszyłem się, że siedzę obok Connie, mimo że na pierwszy rzut oka ani nie lśniła, ani niczego nie roztaczała, ani niczym nie promieniała. 4. Miała bardzo interesujący głos: niski, suchy i trochę chrapliwy, z wyraźnym londyńskim akcentem. Akcentu z biegiem lat się wyzbyła, ale w tamtych czasach na pewno połykała spółgłoski. W normalnych okolicznościach wskazywałoby to na jej pochodzenie społeczne, ale nie w kręgu znajomych mojej siostry. Jeden z nich mówił cockneyem jak właściciel stoiska ze ślimakami, chociaż jego ojciec był biskupem Bath i Wells. Natomiast Connie zadawała szczere, inteligentne pytania, niepozbawione jednak ironii i rozbawienia. „Czy w prawdziwym życiu klowni są równie zabawni jak na arenie?” – tak to mniej więcej brzmiało. Mówiła, instynktownie stosując intonację komika, i miała dar bycia zabawną bez uśmiechu, czego zawsze jej zazdrościłem. W tych rzadkich chwilach, kiedy opowiadam publicznie jakiś dowcip, szczerzę zęby jak przerażony szympans, podczas gdy ona zawsze zachowywała – i wciąż zachowuje – śmiertelną powagę. – Więc kiedy lecisz do partnera – spytała z kamienną twarzą – nigdy nie kusi cię, żeby w ostatniej chwili zrobić tak? – Podniosła rękę i zagrała mu na nosie, a ja pomyślałem, że jest wspaniała. 1. Dużo piła, dolewając sobie, zanim opróżniła kieliszek, jakby się bała, że zaraz zabraknie wina. Alkohol nie wywierał na nią dostrzegalnego wpływu, może wzmagał tylko przejęcie, z jakim rozmawiała, jakby konwersacja z trapezistą wymagała skupienia. Piła zupełnie beztrosko, bez zawadiactwa z cyklu „przepiję cię choćby pod stołem”. Robiła wrażenie rozrywkowej dziewczyny. 2. Była niezwykle elegancka. Nie chodzi o to, że tego wieczoru miała na sobie kosztowną czy rzucającą się w oczy suknię, ale było w niej coś stosownego. Ówczesna moda hołdowała workowatości, dlatego miało się wrażenie, że siedzący przy stole goście są raczkującymi szkrabami w podkoszulkach rodziców. Tymczasem ona wyglądała schludnie i stylowo w ubraniu zupełnie passé (teraz już wiem, że nazywa się je klasycznym), szytym na miarę, obcisłym i – przepraszam, bardzo mi przykro, ale inaczej nie da się tego powiedzieć – podkreślającym jej krągłości. Tak więc elegancka i oryginalna, górowała wyglądem nad resztą, będąc jednocześnie staromodna jak postać z czarno- -białego filmu. Natomiast ja wywierałem wrażenie, które z perspektywy czasu można by określić jako zupełnie zerowe. Moja ówczesna garderoba zawierała pełny wachlarz brązów i szarości, wszystkie kolory świata porostów, i można bezpiecznie założyć, że nosiłem nawet drelichowe spodnie. Tak czy inaczej, kamuflaż zadziałał,
ponieważ... 3. Kobieta po mojej prawej stronie nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi.
10. odważny młody człowiek na latającym trapezie Bo niby dlaczego miałaby zwracać? Trapezista Jake był kimś, kto patrzy w oczy śmierci, podczas gdy ja przez większość wieczorów gapiłem się w telewizor. Poza tym Jake pracował w nie byle jakim cyrku, tylko punkowym, należącym do cyrkowej nowej fali, takim, w którym żongluje się piłami łańcuchowymi, podpala beczki po ropie, po czym wali się w nie jak w bęben. Cyrk był teraz sexy: tańczące słonie ustąpiły miejsca nagim ludziom-gumom i ekstremalnej przemocy, ulegając, jak mówił Jake, „anarchistycznej, postapokaliptycznej estetyce rodem z Mad Maksa”. – Chcesz powiedzieć, że klowni nie jeżdżą już samochodami, w których odpadają koła? – spytała z kamienną twarzą Connie. – A skąd! Koła są do dupy! Teraz samochody wybuchają! Za tydzień występujemy w Clapham Common. Jak chcecie, załatwię wam bilety. – Nie jesteśmy razem. – Connie powiedziała to trochę za szybko. – Dopiero co się poznaliśmy. – Aaa... – Jake kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć, że tak właśnie myślał. Zapadła cisza, więc ją wypełniłem: – Słuchaj, czy cyrkowy akrobata może łatwo dostać porządne ubezpieczenie samochodowe? Procentowo wygląda to różnie, ale czasem mówię coś, co nie ma sensu nawet dla mnie samego. Może chciałem zażartować. Może miałem nadzieję, że jeśli uniosę brwi i cierpko się uśmiechnę, uda mi się spapugować lakoniczność wypowiedzi mojej sąsiadki. Jeśli tak, chyba nic z tego wyszło, bo zamiast się roześmiać, Connie dolała sobie wina. – Nie, bo nic im nie mówię – odparł z buntowniczą zadziornością Jake; zabrzmiało to bardzo anarchistycznie, ale powodzenia podczas rozpatrywania wniosku o roszczenia odszkodowawcze, chłopie. Skierowawszy rozmowę na dopłaty ubezpieczeniowe, nałożyłem na talerz trochę zapiekanki, parząc przy okazji wierzch dłoni siedzącej obok Connie nitkami tłustego, roztopionego, gorącego jak lawa cheddara, i gdy zaczęła je zdzierać, Jake powrócił do swego monologu, wyginając się tuż przede mną, by sięgnąć po wino. Jeśli w ogóle myślałem kiedyś o cyrkowych akrobatach, zawsze wyobrażałem sobie zgrabnego, dobrze zbudowanego mężczyznę podobnego do Burta Lancastera, kogoś zlanego brylantyną, przylizanego i ubranego w trykoty. Natomiast Jake przypominał dzikie zwierzę porośnięte sierścią koloru piłki do kosza, niemniej był niezaprzeczalnie przystojny, bo miał ostre rysy twarzy, celtycki tatuaż wokół bicepsa i plątaninę gęstych rudych włosów ściągniętych w kucyk brudną frotką. Kiedy mówił – a mówił dużo – patrzył na Connie pałającymi oczami, przy okazji przeszywając mnie wzrokiem, i musiałem pogodzić się z tym, że jestem oto świadkiem bezczelnego podrywu. Nie wiedząc, co robić, sięgnąłem po sałatkę. Polana obficie octem słodowym i olejem do smażenia, była efektem niezwykłego talentu kulinarnego mojej siostry, dzięki któremu smakowała jak chipsy. – Chwila, kiedy jesteś w powietrzu – kontynuował Jake, wyciągając się w stronę sufitu – kiedy spadasz, ale jakbyś leciał... Nie ma nic wspanialszego. Chcesz tę chwilę zatrzymać, ale ona przemija. To tak, jakbyś próbowała przedłużyć orgazm. Znasz to uczucie? – Czy znam? – odparła ze śmiertelną powagą Connie. – Właśnie to robię.
Parsknąłem śmiechem, a ponieważ Jake łypnął na mnie spode łba, szybko podniosłem miskę z kwaśną sałatą. – Sałata lodowa. Komuś sałaty?
11. chemikalia Zapiekanka z tuńczykiem została zjedzona na siłę jak gorąca glina, a monolog Jake’a trwał w najlepsze jeszcze podczas deseru, kiedy podano szyderczą namiastkę ciasta biszkoptowego nasączonego sherry, zalanego budyniowym sosem i pokrytego taką ilością bitej śmietany, kolorowych galaretek tudzież cukierków w kolorowym lukrze, że groziła nam cukrzyca drugiego typu. Connie i Jake coraz bardziej się ku sobie nachylali, w powietrzu zawisła mgła feromonów, a erotyczne pole siłowe odpychało moje krzesło coraz dalej i dalej od stołu, aż w końcu znalazłem się prawie na korytarzu, z rowerem i stertą książek telefonicznych. Connie musiała to zauważyć, bo spojrzała na mnie i spytała: – A ty, Danielu? Czym się zajmujesz? „Danielu”. Blisko. – Jestem naukowcem. – Tak, twoja siostra mi mówiła. Zrobiłeś doktorat. Z czego? – Z biochemii, ale w tej chwili prowadzę badania nad Drosophilą, muszką owocową. – Mów dalej. – Dalej? – Opowiedz coś więcej. Chyba że to tajemnica. – Nie, po prostu rzadko ktoś mnie o to pyta. Cóż, jak by to... Dobra, wykorzystujemy substancje chemiczne do badania mutacji genetycznych... Jake głośno jęknął, sięgnął po wino i poczułem, że coś ociera mi się o policzek. „Naukowiec” kojarzy się niektórym albo z szaleńcem z wytrzeszczonymi oczami, albo z ubranym w biały kitel sługusem jakiejś fanatycznej organizacji, statystą z filmu o Jamesie Bondzie. Jake najwyraźniej też tak uważał. – Mutacji? – powtórzył z oburzeniem. – Po co mutować muszki owocowe? Biedne są, dlaczego nie zostawicie ich w spokoju? – W procesie mutacji nie ma niczego nienaturalnego. To po prostu inne określenie ewo... – Uważam, że natury nie wolno poprawiać. – Jake mówił teraz do wszystkich gości. – Te pestycydy i fungicydy to samo zło. Hipoteza wydała mi się mało prawdopodobna. – Nie jestem pewny, czy związek chemiczny jako taki jest czymś złym. Owszem, można go użyć nieodpowiedzialnie czy głupio i, co smutne, czasem się to zdarza, ale... – Moja kumpela ma działkę w Stoke Newington, całkowicie organiczną, i jej warzywa są wspaniałe, po prostu wspaniałe... – Wierzę. Ale nie przypuszczam, żeby Stoke Newington nawiedziła kiedyś plaga szarańczy czy susza, żeby w tamtejszej glebie zabrakło składników odżywczych... – Marchew powinna smakować jak marchew! – krzyknął Jake zagadkowo nielogicznie. – Przepraszam, nie całkiem... – Chemikalia. Wszystko przez te chemikalia!
Nielogiczny wniosek numer dwa. – Przecież... wszystko jest złożone z substancji chemicznych. Marchew to czysta chemia, sałata też. Zwłaszcza ta. Ty też jesteś złożony z chemikaliów. Chyba go tym uraziłem. – Nieprawda! – wykrzyknął i Connie parsknęła śmiechem. – Przykro mi – dodałem – ale jesteś. Składasz się z sześciu podstawowych pierwiastków: w sześćdziesięciu pięciu procentach z tlenu, osiemnastu z węgla, dziesięciu z... – To dlatego, że ludzie próbują uprawiać truskawki na pustyni. Gdybyśmy jedli lokalne produkty, uprawiane naturalnie, bez tej całej chemii... – Cudownie to brzmi, ale gdyby w ziemi zabrakło podstawowych substancji odżywczych, gdyby twoja rodzina głodowała z powodu mszycy czy jakiegoś grzyba, dziękowałbyś Bogu za te wstrętne chemikalia. Nie wiem, co jeszcze powiedziałem. Podchodziłem do pracy z pasją, uważałem, że jest pożyteczna i warto ją wykonywać. Ale poza idealizmem pewną rolę mogła odegrać w tym zazdrość. Trochę za dużo wypiłem i po tym, jak przez parę godzin traktowano mnie jak głupka lub zupełnie ignorowano, bynajmniej nie polubiłem mojego rywala, przedstawiciela szkoły, która uważała, że lekarstwem na choroby i głód są dłuższe i lepsze koncerty rockowe. – Na świecie wystarczyłoby jedzenia dla wszystkich, tylko że jest ono w nieodpowiednich rękach. – Tak, ale to nie wina nauki! To wina polityki, gospodarki! Nauka nie odpowiada za suszę, głód czy choroby, ale takie rzeczy się zdarzają i właśnie tu na scenę wkraczają badania naukowe. To my jesteśmy odpowiedzialni za... – Za kolejne DDT? Więcej talidomidu? Ten ostatni cios sprawił Jake’owi olbrzymią przyjemność, dlatego uśmiechnął się szeroko do publiczności, zachwycony, że nieszczęścia innych dostarczyły mu cennego argumentu. Owszem, zdarzały się straszliwe tragedie, ale nie pamiętam, żebym przyczynił się do nich ja czy moi koledzy, ludzie odpowiedzialni, humanitarni, porządni, etyczni i świadomi społecznie. Poza tym przykłady te były anomaliami pośród niezwykłych osiągnięć nauki i wyobraziłem sobie, jak wiszę pod cienistą kopułą wielkiego namiotu, z obłędem w oku przecinając scyzorykiem linę. – A co by było – zastanawiałem się na głos – gdybyś, co nie daj Boże, spadł z trapezu, złamał obie nogi i gdyby wdała się w nie silna infekcja? Bo ja, Jake, wtedy bardzo bym chciał stanąć przy twoim łóżku z antybiotykami i środkami przeciwbólowymi w ręku i powiedzieć: wiem, że strasznie cierpisz, ale nie mogę ci tego podać, bo to są środki chemiczne stworzone przez naukowców, dlatego bardzo mi przykro, ale boję się, że będę musiał amputować ci obie nogi. Bez znieczulenia!
12. cisza Zastanawiałem się, czy nie przegiąłem. Chciałem wyartykułować to z pasją, a powiedziałem tak, jakby mi odbiło. W dodatku złośliwie, a nikt nie lubi złośliwości przy kolacji, złośliwości jawnej i otwartej, nikt, a już na pewno nie moja siostra, która przeszyła mnie wzrokiem, trzymając w ręku łyżeczkę oblepioną kapiącym sosem z mleka, jajek i mąki kukurydzianej. – Cóż, Douglasie – powiedziała słabym głosem – miejmy nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Jeszcze deseru? Co bardziej przygnębiające, wypadłem niezbyt dobrze przed Connie. Chociaż zamieniliśmy tylko
kilka słów, bardzo mi się spodobała i chciałem wywrzeć na niej dobre wrażenie. Z trwogą zerknąłem w prawo, gdzie siedziała z ręką pod podbródkiem i niewzruszoną, zupełnie nieczytelną twarzą, i spodobała mi się jeszcze bardziej, kiedy oderwawszy rękę od podbródka, położyła mi ją z uśmiechem na ramieniu. – Przepraszam, Douglasie. Chyba nazwałam cię Danielem. I wtedy... Cóż, wtedy poczułem się tak, jakby zapłonęło światło.
13. apokalipsa „Nasze małżeństwo dobiegło końca. Douglasie, chyba chcę od ciebie odejść”. Zdaję sobie sprawę, że zboczyłem z tematu i pławię się w szczęśliwszych czasach. Być może przedstawiam to w zbyt różowych barwach. Wiem, że pary lubią upiększać folklor tych pierwszych dni różnymi szczegółami i przypisywać im większe znaczenie. Idealizujemy je, przekształcamy w mit stworzenia, aby wmówić sobie i naszym dzieciom, że „to było nam pisane”, więc pamiętając o tym, najlepiej będzie zrobić krótką pauzę i wrócić na chwilę do punktu wyjścia, a konkretnie do owej nocy ćwierć wieku później, gdy ta sama inteligentna, zabawna i atrakcyjna kobieta obudziła mnie i oświadczyła, że jeśli ode mnie odejdzie, być może będzie szczęśliwsza, a jej przyszłość pełniejsza i bogatsza, i że w ogólnym rozrachunku być może będzie żyła „pełniejszym życiem”. – Próbuję to sobie wyobrazić, nas wieczorem bez Albiego. Jest wkurzający, wiem, ale dzięki niemu jesteśmy razem, wciąż razem... Dzięki niemu? Tylko dzięki niemu? – Przeraża mnie myśl, że nas opuszcza. Przeraża mnie myśl o tej... pustce. O jakiej pustce? To ja byłem tą pustką? – Dlaczego miałoby być pusto? Nie będzie. – Tylko my dwoje obijający się po domu jak... – Nikt się nie będzie obijał! Będziemy coś robić. Będziemy zajęci, będziemy pracowali, będziemy robili coś razem i wypełnimy tę pustkę. – Potrzebuję nowego startu, Douglasie, zmiany scenerii. – Chcesz się przeprowadzić do innego domu? To się przeprowadzimy. – Nie chodzi o dom. Chodzi o myśl, że już do końca życia mielibyśmy być jak papużki nierozłączki. Jak... w sztuce Becketta. Nie widziałem sztuki Becketta, ale założyłem, że to nic dobrego. – Czy naprawdę tak cię przeraża myśl, że zostaniemy sami? Myślałem, że nasze małżeństwo jest całkiem udane... – Bo jest, naprawdę. Jestem z tobą bardzo szczęśliwa, ale przyszłość... – W takim razie dlaczego chcesz to przekreślić? – Po prostu uważam, że sprawdziliśmy się jako komórka społeczna, jako mąż i żona. Zrobiliśmy, co mogliśmy, i możemy teraz iść dalej. Nasza praca dobiegła końca. – Dla mnie to nigdy nie była praca. – Dla mnie czasem była. Tak się niekiedy czułam. A teraz, kiedy Albie wyjeżdża, chcę, żeby to był początek czegoś nowego, a nie początek końca. Początek końca. Mówiła o mnie? Zabrzmiało to tak, jakbym był dla niej jakąś apokalipsą. Rozmawialiśmy przez jakiś czas: Connie z wywołaną przez szczerość euforią, ja, mówiąc
chaotycznie, zataczając się jak po ciosie i z trudem to wszystko ogarniając. Od kiedy tak się czuła? Naprawdę była aż tak nieszczęśliwa, tak znużona? Rozumiałem jej potrzebę „ponownego odkrycia samej siebie”, ale dlaczego nie mogła odkrywać siebie ze mną? Bo, jak powiedziała, nasza praca dobiegła końca. Nasza praca dobiegła końca. Wychowaliśmy syna i był teraz... Cóż, był zdrowy. Od czasu do czasu robił wrażenie zadowolonego, zwłaszcza wtedy, kiedy nikt nie patrzył. Oczywiście, potrafił doprowadzić nas do szału i zawsze był bardziej jej synem niż moim; zawsze byli sobie bardziej bliscy i zawsze grał w „jej drużynie”. I chociaż to mnie zawdzięczał swoje istnienie, uważał chyba, że matka sprawiła się lepiej. Ale jeśli nawet, czy naprawdę był jedynym powodem i produktem, jedynym owocem naszego dwudziestoletniego małżeństwa? – Myślałem... Przeszło mi przez myśl... Zawsze myślałem, że... – Wyczerpany, nie mogłem się wysłowić. – Zawsze miałem wrażenie, że jesteśmy razem, ponieważ chcemy być razem i przez większość czasu byliśmy szczęśliwi. Myślałem, że się kochamy. Myślałem... jak widać, błędnie, ale myślałem, że się razem zestarzejemy. Razem się zestarzejemy i razem umrzemy, ty i ja. Connie odwróciła głowę na poduszce. – Douglasie, kto przy zdrowych zmysłach by się do tego palił?
14. siekiera Już świtało, wstawał jasny czerwcowy wtorek. Wkrótce ze znużeniem zwleczemy się z łóżka, staniemy razem przy umywalce i umyjemy zęby. Czekały na nas błahostki kolejnego dnia, dlatego odłożymy na później nieuchronny kataklizm, zjemy śniadanie, krzykniemy coś na pożegnanie do Albiego i zaczekamy, aż w odpowiedzi zaszura nogami i jęknie. Obejmiemy się krótko na żwirowym podjeździe i... – Jeszcze się nie pakuję, Douglasie. Jeszcze porozmawiamy. – Dobrze. Porozmawiamy. A potem ja pojadę do biura, a ona na pociąg, ten o ósmej dwadzieścia dwie do Londynu, gdzie pracowała trzy dni w tygodniu. Przywitam się z kolegami, będę się śmiał z ich dowcipów, odpowiem na maile, zjem lekki lunch z wizytującymi nas profesorami – łososia z rzeżuchą – wysłucham sprawozdań z ich prac i kiwając głową, przez cały czas będę myślał o jednym: „Nasze małżeństwo dobiegło końca. Douglasie, chyba chcę od ciebie odejść”. To było tak, jakbym próbował normalnie funkcjonować z siekierą w głowie.
15. urlop Oczywiście jakoś sobie poradziłem, ponieważ obnoszenie się z cierpieniem byłoby zachowaniem bardzo nieprofesjonalnym. Zacząłem się załamywać dopiero podczas ostatniego spotkania. Wierciłem się, pociłem, ciągle sprawdzałem, czy mam w kieszeni kluczyki do samochodu, i zanim zatwierdziliśmy protokół, chwyciłem telefon, wstałem, przeprosiłem zebranych, wymamrotałem pod nosem jakąś wymówkę i ciągnąc za sobą krzesło, chwiejnym krokiem ruszyłem do drzwi. Nasze biura i laboratoria zbudowano wokół małego placyku zwanego – co zabawne – Piazzą, tak zmyślnie zaprojektowanego, że w ogóle nie dochodziło tam słońce. Nieprzyjazne betonowe ławki
ustawiono na resztkach trawnika, zimą podmokłego i grząskiego, latem suchego jak pieprz i zakurzonego, dlatego na oczach kolegów z biura chodziłem tam i z powrotem po tym wymarłym spłachetku, zasłaniając ręką komórkę. – Musimy odwołać nasz wyjazd. Connie westchnęła. – Zobaczymy. – Nie możemy jeździć po Europie, kiedy to nad nami wisi. Co to za przyjemność? – Uważam, że mimo to powinniśmy jechać. Ze względu na Albiego. – No, skoro Albie będzie szczęśliwy! – Douglasie. Porozmawiajmy o tym, kiedy wrócę do domu. Muszę już iść. Connie była zatrudniona w wydziale edukacyjnym dużego, słynnego londyńskiego muzeum, współpracując ze szkołami i artystami; słowem, robiąc coś, czego nigdy tak do końca nie rozumiałem, i nagle wyobraziłem sobie jej przyciszoną rozmowę z kolegami: Rogerem, Alanem czy Chrisem, eleganckim Chrisem w kamizelce i okularach. „Wreszcie mu powiedziałam. I jak to przyjął? Niezbyt dobrze. Kochanie, bardzo dobrze zrobiłaś. Możesz przynajmniej uciec od pustki...”. – Connie, czy ty kogoś masz? – Och Douglasie... – O to chodzi? Zostawiasz mnie dla kogoś innego? Connie miała znużony głos. – Porozmawiamy, kiedy wrócę do domu. Ale nie przy Albiem. – Musisz mi powiedzieć już teraz! – Inni nie mają z tym nic wspólnego. – To Chris? – Słucham? – To ten mały Chris, ten w kamizelce! Connie się roześmiała i pomyślałem: jak ona może się śmiać, kiedy z głowy sterczy mi siekiera? – Douglasie, poznałeś go. Nie jestem obłąkana. Nie mam nikogo innego, a już na pewno nie jego. Chodzi wyłącznie o ciebie i o mnie. Nie wiedziałem, czy to lepiej, czy gorzej.
16. pompeje Prawda jest taka, że tak bardzo kochałem żonę, iż trudno mi było to wyrazić, dlatego rzadko to robiłem. I chociaż się nad tym nie zastanawiałem, już dawno założyłem, że dotrwamy razem aż do śmierci. Oczywiście były to czyste mrzonki, ponieważ któreś z nas musiało odejść jako pierwsze, chyba że doszłoby do jakiegoś kataklizmu czy katastrofy. W Pompejach jest słynny artefakt – zamierzaliśmy obejrzeć go tego lata podczas naszej Wielkiej Podróży – dwoje obejmujących się kochanków, którzy z ciałami wygiętymi w kształcie znaku zapytania leżeli obok siebie „na łyżeczkę” – tak to się chyba mówi – gdy ze zboczy Wezuwiusza spłynęła rozżarzona trująca chmura, zasypując ich gorącym popiołem. Nie są to mumie czy skamieliny, jak niektórzy myślą, tylko dwie trójwymiarowe puste formy, które powstały, gdy ich ciała uległy rozkładowi. Oczywiście nie wiadomo, czy jest to mąż i żona. Równie dobrze mogą to być brat i siostra, ojciec i córka albo dwoje cudzołożników. Ale mnie obraz ten kojarzy się tylko z małżeństwem, pocieszeniem, intymnością,
schronieniem przed siarkową burzą. Nie jest to zbyt wesoła reklama stanu małżeńskiego, lecz nie jest to również zły symbol. Makabryczny koniec, ale przynajmniej byli razem. Sęk w tym, że w tej części Berkshire wulkany są rzadkością. Miałem głęboką nadzieję, że jeśli już jedno z nas miało odejść jako pierwsze, będę to ja. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to ponuro, ale tak powinno chyba być, tak byłoby rozsądniej, ponieważ... cóż, moja żona dała mi wszystko, czego kiedykolwiek pragnąłem, wszystko, co dobre i ciekawe, i dużo razem przeszliśmy. Zastanawiać się nad życiem bez niej – to niewyobrażalne. Dosłownie. Nie byłem w stanie sobie tego wyobrazić. Dlatego uznałem, że nie można do tego dopuścić.
Część druga
FRANCJA – A w domu, przy kominku, ilekroć podniesiesz oczy, zobaczysz mnie, a ilekroć podniosę oczy ja, zobaczę ciebie. Zrzedła jej mina i przez chwilę milczała. Thomas Hardy, Z dala od zgiełku
17. do zapamiętania Kilka wskazówek dotyczących udanej podróży po Europie: 1. Energia! Nigdy nie bądź „zbyt zmęczony” albo „nie w nastroju”. 2. Unikaj konfliktów z Albiem. Pogódź się z jego niefrasobliwymi żartami i nie odpowiadaj na nie złośliwością czy oskarżeniami. Dobry humor przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. 3. Nie musisz mieć zawsze racji, nawet jeśli ją masz. 4. Bądź otwarty i chętnie próbuj nowych rzeczy. Przykłady: egzotyczne potrawy z niehigienicznych kuchni, sztuka eksperymentalna, niezwykłe punkty widzenia itd. 5. Bądź zabawny. Przekomarzaj się wesoło z C i A i ciesz się tym. 6. Spróbuj się odprężyć. Na razie nie myśl o przyszłości. 7. Bądź zorganizowany, ale... 8. Niech nie opuszcza cię poczucie zabawy i spontaniczności. 9. Przez cały czas uważaj na Connie. Słuchaj. 10. Zrób wszystko, żeby nie pokłócić się z Albiem.
18. ekskluzywna podróż Wyjazd był jej pomysłem. „Wielka podróż, która przygotuje cię do życia w dorosłym świecie jak w osiemnastym wieku”. O tym też niewiele wiedziałem. Connie twierdziła, że tradycja nakazywała kiedyś, aby każdy młodzieniec w pewnym wieku i z pewnej klasy społecznej odbywał kulturową pielgrzymkę na kontynent, gdzie pod opieką przewodników, podróżując ustalonymi trasami, oglądał prastare miejsca i dzieła sztuki, by wrócić do Anglii jako mężczyzna obyty, wyrobiony i doświadczony. Nabycie ogłady kulturalnej było w praktyce pretekstem do chlania i puszczania się tudzież znakomitą okazją
do tego, żeby dać się okraść, wskutek czego młodzieniec wracał do domu z kilkoma zrabowanymi artefaktami, paroma butelkami miejscowego napitku i chorobą weneryczną. – To dlaczego nie mogę pojechać na Ibizę? – spytał Albie. – Wierz mi – odparła Connie – to będzie o wiele fajniejsze. Pewnego niedzielnego poranka siedzieliśmy przy kuchennym stole – to było w tych szczęśliwszych czasach, zanim żona wydała swoje oświadczenie – na blacie leżał mój stary Times Atlas otwarty na mapie Europy, a ona tryskała radością, jakiej od dawna u niej nie widziałem. – Musisz pamiętać, że było tak, zanim nastały czasy taniej mechanicznej reprodukcji, dlatego nie licząc marnych czarno-białych grafik, podróż po Europie była dla nich jedyną okazją do obejrzenia prawdziwych dzieł sztuki. Największych arcydzieł starożytności i renesansu: katedry w Chartres, Duomo we Florencji, placu Świętego Marka, Koloseum. Brali lekcje szermierki, przekraczali Alpy, zwiedzali Forum Romanum, zaglądali do krateru Wezuwiusza i spacerowali ulicami Neapolu. I tak, owszem, pili, puszczali się i wdawali w bójki, ale wracali do domu jako prawdziwi mężczyźni. – W takim razie jadę na Ibizę – powiedział Albie. – Przestań. Nie postępuj wbrew naszej woli. – Niczym planujący kampanię generał Connie przesunęła palcem po atlasie. – Spójrz, zaczniemy od Paryża, od oczywistych miejsc: Luwru, Musée d’Orsay, Moneta i Rodina. Następnie pojedziemy pociągiem do Amsterdamu, zobaczymy Rembrandta w Rijksmuseum i van Gogha, potem, ale bez żadnych samolotów czy samochodów, przekroczymy Alpy i dotrzemy do Wenecji, bo Wenecja to Wenecja. Jeszcze potem zahaczymy o Padwę, żeby zobaczyć Kaplicę Scrovegnich, o Vicenzę, bo są tam wille palladiańskie, o Weronę, Werona jest naprawdę urocza, Mediolan z Ostatnią Wieczerzą i Florencję z Botticellim w Galerii Uffizi, poza tym Florencja to Florencja. A potem Rzym! Rzym jest piękny. Wpadniemy do Herkulanum i Pompejów i skończymy w Neapolu. Oczywiście idealnie by było, gdybyśmy mogli się cofnąć i zwiedzić Kunsthistorisches w Wiedniu, a potem wpaść do Berlina, ale nie wiem, czy ojciec by to wytrzymał. Akurat wyjmowałem naczynia ze zmywarki i przyznaję, że zaniepokoił mnie zarówno niski poziom płynu do nabłyszczania, jak i astronomiczny koszt tej wycieczki. Ale Connie była naprawdę podekscytowana, poza tym pomyślałem, że będzie to jakaś odmiana po ostatnich wakacjach rodzinnych, kiedy to nudziliśmy się we troje nad basenem w horrendalnie drogiej willi albo biliśmy się o malutki skrawek wybrzeża Morza Śródziemnego. Albie wciąż był sceptyczny. – A więc zasadniczo rzecz biorąc, będę podróżował koleją z mamą i tatą. – Właśnie, szczęściarzu – potwierdziła Connie. – Ale skoro ma to być ten wielki rytuał przejścia i będziecie tam ze mną, czy jedno nie stoi przypadkiem w sprzeczności z drugim? – Nie, ponieważ dowiesz się mnóstwa rzeczy o sztuce. Gdybyś żył w tamtych czasach i poważnie podchodził do malarstwa, ta podróż byłaby dla ciebie wyprawą szkoleniową, twoim uniwersytetem. Teraz jest podobnie. Możesz szkicować, robić zdjęcia, chłonąć to wszystko pełną piersią. Jeśli chcesz tak zarabiać na życie, musisz te rzeczy zobaczyć... – Kupę starych mistrzów i kupę martwych Europejczyków. – Jeśli nawet tak jest, będziesz miał przeciwko czemu się buntować. Poza tym Picasso też jest martwym Europejczykiem, a ty za nim przepadasz. – Możemy zobaczyć Guernicę? Bardzo bym chciał. – Guernica jest w Madrycie. Innym razem. – Albo moglibyście dać mi pieniądze i pojechałbym sam. – To ma być wyprawa edukacyjna, Albie.
– Dlatego będziesz musiał wcześniej wstawać – wtrąciłem. Albie jęknął, zwiesił głowę, a Connie zaczęła nakręcać na palec włosy na jego karku. Oni tak często, moja żona i Albie, iskali się jak naczelne. – Ale będziemy się dobrze bawili. Dopilnuję, żeby tata zadbał o rozrywki. – Co czwarty dzień. Wystarczy? – Wróciłem do zmywarki. Ubyło nie tylko nabłyszczacza, ale i soli. Maszyna była zbyt żarłoczna i zastanawiałem się, jak zmienić ustawienia. – Ale i tak będziesz mógł spotykać się z dziewczynami i pić – ciągnęła Connie. – Tylko że na naszych oczach. Będziemy patrzyli i pokazywali palcem. Albie westchnął i wsparł policzek na pięści. – Ryan i Tom jadą z plecakami do Kolumbii. – Ty też możesz pojechać. W przyszłym roku. – Nie! – krzyknąłem znad zmywarki. – Nie do Kolumbii! – Cicho, Douglasie! Albie, kochanie, to będą pewnie nasze ostatnie wspólne wakacje. Poderwałem głowę i uderzyłem się o okap. Ostatnie wakacje? Ostatnie? Naprawdę? – Potem będziesz już jeździł sam – mówiła Connie. – Dlatego postarajmy się, żeby to było miłe lato, dobrze? Ten ostatni raz. Czyżby planowała ucieczkę już wtedy?
19. syczenie na łąkach Czy gdy oznajmiła, że na jesieni odejdzie, moje życie dobiegło kresu? Czy rozpadłem się na kawałki, nie mogąc dalej egzystować? Oczywiście były bezsenne noce, łzy i oskarżenia, ale nie miałem czasu się załamywać. Poza tym Albie kończył „studia”: sztukę i fotografikę, i wracał do domu zmęczony po zajęciach z sitodruku czy glazurowania kubków, dlatego byliśmy dyskretni i wychodziliśmy na spacer z Panem Jonesem, naszym psem, cierpiącym na wzdęcia podstarzałym labradorem. Szliśmy na łąkę i syczeliśmy. – Nie mogę uwierzyć, że z tym wyskoczyłaś! – Z niczym nie wyskoczyłam, czuję się tak od lat. – Nic mi nie mówiłaś. – Bo tak było lepiej. – W dodatku akurat teraz... – Przepraszam. Chciałam być uczciwa... – Uważam, że powinniśmy odwołać ten wyjazd. – Dlaczego? – Naprawdę chcesz jechać? Żeby to nad nami wisiało? – Chyba tak, bo... – To będzie jak kondukt żałobny z plecakami przez Alpy... – Wcale nie musi tak wyglądać. Może być fajnie. – Jeśli chcesz odwołać rezerwację hoteli, musisz się zdecydować już teraz. – Przecież ci mówiłam: chcę jechać. Dlaczego ty mnie nigdy nie słuchasz? – To będzie piekło, więc jeśli naprawdę chcesz... – Nie bądź taki melodramatyczny, kochanie, to nie pomaga. – Nie wiem, po co to zaproponowałaś, skoro nie chcesz...
– Ale ja chcę! – Zatrzymała się i wzięła mnie za rękę. – Odłóżmy tę rozmowę do jesieni. Pojedziemy i będziemy się fantastycznie bawili z Albiem... – A potem wrócimy i się pożegnamy? Nie będziesz nawet musiała zawracać sobie głowy pakowaniem, mogłabyś od razu wrzucić walizki do taksówki i... Wtedy westchnęła i wzięła mnie pod rękę, jakby nic się nie stało. – Zobaczymy. Zobaczymy, co będzie. I wróciliśmy z Panem Jonesem do domu.
20. mapy Ustaliliśmy trasę: Paryż, Amsterdam, Monachium, Werona, Wenecja, Florencja, Rzym i Neapol. Oczywiście w większości tych miast Connie już była, przed studiami, w trakcie epickiej odysei, podczas której paliła trawkę, całowała się z miejscowymi chłopakami, pracowała jako kelnerka, przewodniczka i au pair. We wczesnym stadium naszej znajomości, gdy pozwalała mi na to praca i nasze mizerne finanse, lataliśmy czasem tanimi liniami do Europy. Connie wypatrywała jakąś ławkę, bar albo kafejkę i zaczynała wspominać czasy, kiedy wraz z przyjaciółkami spędziła tydzień na Krecie, śpiąc na plaży, gdy były na zwariowanym przyjęciu w opuszczonej fabryce pod Pragą albo kiedy całowała się z bezimiennym chłopakiem, w którym zakochała się do szaleństwa w Lyonie w osiemdziesiątym czwartym, mechanikiem z zakładów Citroëna o silnych rękach, złamanym nosie i włosach pachnących olejem silnikowym. Zmuszałem się do uśmiechu i zmieniałem temat, ale widać było, że określenie „obieżyświat” znaczy dla niej zupełnie co innego. Byłam tam i zaliczyłam, tak żartowaliśmy. Europa zawsze kojarzyła jej się z pierwszą miłością, zachodami słońca, tanim czerwonym winem i zapierającymi dech w piersi macankami. Natomiast ja nie odbyłem rytuału przejścia, częściowo z winy mojego ojca, zagorzałego patrioty, który wiecznie się wściekał, krzycząc, że ten uparty świat mógłby wreszcie przysiąść fałdów, nauczyć się porządnie angielskiego i żyć tak jak my. Był podejrzliwy w stosunku do wszystkiego, co łączyło się z zagranicą: do oliwy z oliwek, systemu dziesiętnego, jedzenia pod gołym niebem, do jogurtu, mimów, kołder i wszelkich przyjemności. Jego ksenofobia nie ograniczała się jedynie do Europy, była międzynarodowa, nie znała granic. Kiedy rodzice przyjechali do Londynu na oblewanie mojego doktoratu, popełniłem błąd, chwaląc się swoim kosmopolityzmem i zabierając ich do chińskiej restauracji w Tooting. Chiang Mai’s spełniała główne wymogi ojca pod tym względem, że była irytująco tania i strasznie jasno oświetlona („żebyśmy widzieli, co, do cholery, jemy!”), mimo to pamiętam jego minę, kiedy podano mu drewniane pałeczki. Wycelował nimi w kelnerkę jak sprężynowcem i powiedział: „Nóż i widelec. Nóż. I. Widelec”. Oczywiście często się o to kłóciliśmy. Tunel pod kanałem La Manche – mówił – jest jak „otwarte drzwi”. Dlaczego? – pytałem. Co takiego może się stać? Wpadnie tu wielka horda maruderów, toreadorów, kelnerów z trattorii i sprzedawców cebuli? Do nas, do Ashworth w Kencie? Oddając mu sprawiedliwość, trzeba powiedzieć, że stracił ojca w Belgii w czterdziestym czwartym i być może usprawiedliwiało to jego głęboko zakorzenioną wrogość, jednak jak na człowieka tak racjonalnego miał zupełnie nieracjonalne poglądy. „Zagranica” była dla niego osobliwym, niepoznawalnym miejscem, gdzie mleko miało dziwny smak i nienaturalnie długo zachowywało ważność. Tak więc nie byłem obieżyświatem; szczerze mówiąc, prawie nie znałem Europy i zacząłem ją poznawać dopiero z Connie. Dokądkolwiek pojechaliśmy, ona już tam była. Na jej mapie roiło się od
czerwonych szpilek symbolizujących skradzione plecaki, przegapione loty, leniwe pocałunki w parkach, paniki ciążowe, świeże pomarańcze prosto z drzewa i ouzo na śniadanie. Podczas pierwszej wizyty w jej mieszkaniu dostrzegłem kilka zdjęć na lodówce: „nowofalową” Connie z przyjaciółkami ze studiów we wzmocnionych żelem trwałych, posyłających całusy do aparatu i toples – toples! i z papierosem w ustach! – na balkonie na Sycylii. Moja pierwsza wizyta w jej mieszkaniu. Nawet tam jeszcze nie wszedłem. Na razie wciąż rozmawia z Jakiem.
21. katapulta Po tym jak pozbyliśmy się pseudobiszkoptowego deseru mojej siostry i po tym jak poproszono nas, byśmy się przesiedli i „wmieszali w tłum”, Connie i Jake zerwali się z krzeseł tak szybko, jakby odpalono pod nimi ładunek katapulty. Okazało się, że „wmieszanie się w tłum” polega na kontynuowaniu rozmowy w innej części stołu, i zobaczyłem, że w rękach akrobaty pojawiła się mała plastikowa torebka oprószonych czymś cukierków – nie wiem, skąd ją wyjął, może z trykotów – którymi poczęstował Connie. Ona przyjęła poczęstunek z pełnym rezygnacji wzruszeniem ramion, po czym podała torebkę mojej siostrze, a ta puściła ją wokół stołu. To nie mogły być smaczne cukierki, bo wszyscy krzywili się i popijali je wodą. Wkrótce znalazłem się między dwoma naćpanymi aktorami, co – potwierdziły to liczne oceny przedstawicieli mojego środowiska – jest najgorszą pozycją, w jakiej może się znaleźć biochemik. Jeden odgrywał właśnie jednoosobowe przedstawienie – szybko doszedłem do wniosku, że obsadę można by jeszcze bardziej zredukować – i kiedy dotarła do nas torebka, potrząsnął nią tuż pod moim nosem. Zauważyłem, że moja siedząca na końcu stołu siostra raz po raz kiwa głową i zachęcająco wytrzeszcza oczy. – Nie, dziękuję – powiedziałem. – Nie bierzesz? – Aktor wydął wargi. – Powinieneś! Weź ździebełko, będzie fajnie. – Przykro mi, ale jedynym kwasem w moim domu jest kwas dezoksyrybonukleinowy... – Hej, ma ktoś gumę do żucia? Wstałem. Siostra przechwyciła mnie w sypialni, gdzie grzebałem w wielkiej stercie płaszczy. – Idziesz? Nie ma nawet dziesiątej! – Karen, to naprawdę mi nie odpowiada. – Nie będziesz wiedział, dopóki nie spróbujesz. – Była bardzo z siebie zadowolona. Jeszcze nie na tyle odważna, aby buntować się w obecności rodziców, lubiła wykorzystywać mnie jako pośrednika. Byłem po prostu najbliższym starym nudziarzem, jakiego mogła dopaść. – Dlaczego ty jesteś taki nudny, Douglasie? – Och, co wieczór ćwiczę. – Doprowadzasz mnie do szału! – Tym bardziej wyjdę. – Znalazłem kurtkę i zacząłem okręcać szyję szalikiem. – Zostań i spróbuj. – Nie. – Dlaczego? – Bo nie chcę, i przestań mi wiercić dziurę w brzuchu. Dlaczego tak bardzo chcesz mnie zmusić do czegoś, na co nie mam ochoty?
– Bo uważam, że powinieneś spróbować czegoś nowego! Może odkryjesz nową część swojej osobowości. – Przykro mi, że robię ci zawód, ale nie, odkryłem już całą. Nic tam więcej nie ma. Przytknęła mi rękę do piersi. – Chyba się jej spodobałeś. – Tak? Przestań. – Sama mi powiedziała. – Straszna z ciebie kłamczucha, Karen. – Powiedziała, że jak na naukowca jesteś bardzo interesujący. Że miło spotkać dla odmiany kogoś, kto nie jest pochłonięty tylko sobą. – Nie mogę znaleźć drugiej rękawiczki. Musi tu gdzieś być... – I że jesteś bardzo atrakcyjny. Roześmiałem się. – Widzę, że prochy zaczynają działać. – Wiem, byłam tak samo zaskoczona jak ty. – A skąd pewność, że ona spodobała się mnie? – Poznaję to po twoim wywieszonym języku. Poza tym byłbyś nienormalny, gdyby ci się nie spodobała. Ona podoba się wszystkim, jest niesamowita. – Jeśli znajdziesz tę rękawiczkę, możesz ją przechować? Wygląda jak... jak ta. No oczywiście. Karen zaszła mi drogę i zaczęła zdejmować mi szalik. – Zostań. Tylko na pół godziny. Kiedy zaczną się miziać, będziesz mógł wyjść.
22. rozdęty autoportret 3,4-metylenodioksy-N-metyloamfetamina szybko przesączyła się przez twardą jak beton warstwę zapiekanki w żołądku. I nagle zrobiło się tak, jakby po pokoju zaczął chodzić ktoś niewidzialny, stukając ludzi w głowę czarodziejską różdżką i zmieniając ich w idiotów. – Przesiądźmy się na coś miękkiego! – zakomenderowała Karen z wytrzeszczonymi oczami i goście wyszli z kuchni. Wstawiłem do zlewu naczynie żaroodporne, żeby tam odmokło, i ledwie to zrobiłem, gdy wciągnięto mnie do szarego od dymu malutkiego salonu urządzonego jak coś w rodzaju studenckiego haremu z walającymi się na podłodze poduszkami i świecami, których płomienie niefrasobliwie lizały spód zasłon. Tapestry Carole King ustąpiła miejsca brzękliwym werblom i rąbance jakiegoś klezmera. Słowo „bas” rymowało się z „czas” i wkrótce zaczęły się tańce. Zauważyłem, że jedna z przyjaciółek siostry nie ma stanika pod ogrodniczkami. Poczułem się głupio. Jakbym stał w kolejce do rollercoastera w wesołym miasteczku, nie mając najmniejszej ochoty na przejażdżkę. Dlaczego mimo to zostałem, stercząc w kącie i prowadząc sztywną rozmowę z jakimś dramaturgiem? Powód tej decyzji siedział niedbale na wielkiej poduszce, a u jego stóp, niczym wielki rudy kocur, leżał zwinięty w kłębek Jake. Karen miała rację, natychmiast tę dziewczynę polubiłem. Podobała mi się jej oczywista inteligencja i pełna skupienia uwaga, z jaką słuchała ludzi. Podobało mi się jej poczucie humoru, które ani na chwilę nie opuszczało kącików jej ust i rozmazanych oczu. No i była bardzo pociągająca, to oczywiste. Jej twarz, jej figura... Teraz jej figura jest przedmiotem nieustannej troski i tematem powracających jak bumerang
sprzeczek – „Wyglądam tragicznie. Nie, nieprawda. Prawda. Nie, wyglądasz cudownie” – nieustanną wymianą piłek, której za nic nie potrafię przerwać. Connie uważa, zawsze tak uważała, że jest za gruba. Dla mnie jesteś piękna – mówię. A ona tylko wzrusza ramionami. Wyglądam jak mój rozdęty autoportret – ona na to – nie mam już kości policzkowych – jakby właśnie to każdy chciał mieć w twarzy: kości. Czuję do niej dokładnie to samo, co wtedy, to znaczy dużo i intensywnie. Tak niewiele nas łączyło, mimo to była dowcipniejsza i pełniejsza wdzięku i życia niż ktokolwiek inny w tym zatłoczonym pokoju, a nawet w całym moim ówczesnym świecie. W końcu pochwyciła moje spojrzenie i cudownie się uśmiechnęła, a Jake poszedł za jej wzrokiem. Zmarszczył brwi i próbował złapać ją za nadgarstek, gdy wstała – trochę niepewnie, jak zauważyłem. Ale zabrała rękę i ruszyła w moją stronę. Przeprosiłem dramaturga.
23. magnesy – Wciąż tu jesteś! – powiedziała mi do ucha. – Jeszcze przez chwilę. – Ja też powiedziałem to do ucha, tyle że jej. – Chcę cię przeprosić. Podczas kolacji nie mieliśmy okazji porozmawiać. Jake jest bardzo interesujący, ale nie ma poczucia humoru. W ogóle jest nieciekawy. – Tak, zauważyłem. – Podobało mi się, kiedy chciałeś obciąć mu nogi. – Nogi? Niemożliwe. – Obserwowałam twoją twarz. Byłeś bardzo elokwentny i pełen pasji. Oczywiście nie zrozumiałam nawet połowy z tego, co mówiłeś. W kwestiach nauki jestem kompletną ignorantką. Nie wiem, co obraca się wokół czego, nie mam pojęcia, dlaczego niebo jest niebieskie, nie widzę różnicy między atomem i molekułą. Naprawdę, aż mi wstyd. Latem byłam z siostrzenicą nad morzem i kiedy mnie spytała, skąd się biorą przypływy i odpływy, powiedziałam, że ma to coś wspólnego z magnesami. Roześmiałem się. – Cóż, teoretycznie rzecz biorąc... Położyła mi rękę na ramieniu. – Powiedz, że to magnesy. Proszę! Właśnie wyjaśniałem jej wpływ grawitacji Księżyca na wielkie masy wodne, gdy nagle przytknęła ręce do piersi i szeroko otworzyła oczy. – Przepraszam – powiedziała. – Trochę odleciałam. Ty też? – Po narkotykach? Nie, ja nie biorę. – Bardzo rozsądnie. Bardzo. Rozejrzeliśmy się po pokoju. Prochy mają chyba zgubny wpływ na ludzką postawę, bo wszyscy siedzieli mocno pochyleni z głowami podskakującymi w rytm jakiejś bardzo nerwowej melodii disco. Zwłaszcza moja siostra, która skurczona jak wiewiórka w skupieniu wciągała wargi, potrząsając wyimaginowanymi marakasami. – Spójrz na nich – powiedziała Connie, kręcąc głową. – Zawsze mówią: „Weź to, wypij tamto i pozbędziesz się wszystkich zahamowań”. Brakuje nam odpowiedniej riposty: „Masz, weź to i staniesz się niezwykle rozsądny”. O wiele lepiej byśmy się bawili. Wyobraź sobie, że budzisz się rano i mówisz: „Chryste, wczoraj przyhamowało mnie, że hej!”.
– Ale ja tak właśnie mówię. Roześmiała się, chyba pierwszy raz. – Szczęściarz z ciebie. To urocze. – Przez chwilę tylko się do siebie uśmiechaliśmy, a potem dodała: – Bardzo tu głośno. Chce mi się pić. Pójdziemy do kuchni? Zauważyłem, że Jake gapi się na nią jak pilnujący kości pies. – Właściwie to miałem zamiar wyjść. – Douglasie – rzuciła przez ramię, wyciągając do mnie rękę. – Za szybko się poddajesz. Zastanawiając się, co to znaczy, poszedłem za nią.
24. łopatka W kuchni miałem ochotę wytrzeć wszystkie blaty. – Twoja siostra mówi, że jesteś geniuszem. – Karen ma niski próg genialności. Mówi tak o wszystkich w tym pokoju. – Ale to co innego, prawda? Ma na myśli talent, i to nie we wszystkich przypadkach. Talent i pewność siebie. Kiedy mówi „geniusz”, chodzi jej o to, że ktoś ma donośny głos. A ty naprawdę dużo umiesz. Opowiedz mi jeszcze o tych muszkach. Mówiłem do niej jak do zupełnego laika, najprostszymi słowami, a ona stanęła przy zlewie, jednym haustem wypiła szklankę kranówki i odrzuciła do tyłu głowę, nie zważając na to, że sporo wody spłynęło jej po szyi. – ...wtedy bierzemy następne pokolenie muszek i badamy, jak czynniki chemicznie zmieniły... Dobrze się czujesz? Ocknęła się, zamrugała i lekko potrząsnęła głową. – Ja? Tak, dobrze, tylko trochę za dużo wypiłam i... – Westchnęła i przeciągnęła rękami po twarzy. – Chryste, te prochy! To był wspaniały pomysł. Widzisz, właśnie z kimś zerwałam... – Bardzo mi przykro. – Nie, tak jest lepiej, to był straszny związek. Tylko że minęły już cztery lata. – Długo. – Mów do mnie, dobrze? Nie odchodź. Nie miałem zamiaru nigdzie iść. – No więc szukamy zmian w feno... – Masz kogoś? – Ja? Nie, nie w tej chwili, i w ogóle nie mam ostatnio. Dużo pracuję – dodałem, jakby to był prawdziwy powód. – Wiedziałam, że nie masz. – To takie oczywiste? – Nie, twoja siostra mi powiedziała. Chyba chce nas wyswatać. – Tak. Bardzo cię przepraszam. – Nie trzeba. To nie twoja wina. Jest przekonana, że bym do ciebie pasowała. A może odwrotnie? Nieważne, bo i tak do niczego nie dojdzie. Pomyślałem, że nie musiała tego mówić tak prosto z mostu. – Właśnie. Chyba nie. – Przepraszam, przepraszam, to nie przez ciebie, jesteś naprawdę miły, bardzo miły, tylko wiesz, to
moje rozstanie, i w ogóle. Jestem trochę... Zapadła cisza. – Myślałem, że zainteresował cię... – Kto? Jake? Boże, nie! – Tak to wyglądało. – Naprawdę? Przepraszam, chciałam z tobą porozmawiać, ale on ciągle gadał i gadał, zresztą Jake? Odpada, nie ma mowy. Wyobrażasz sobie, jak taki wymalowany henną niedźwiedź leci w powietrzu, wyciągając do ciebie łapy? Czy byłaby tam siatka, czy nie, od razu schowałabym ręce do kieszeni. – Nalała sobie czerwonego wina i wypiła je jak cytrynadę z bąbelkami. – Gdybym chciała pobyć z pochłoniętym sobą egocentrykiem, zadzwoniłabym do mojego byłego. – Wymierzyła we mnie palcem, trochę niecelnie. – Nie pozwól, żebym do niego zadzwoniła! – Nie pozwolę. Zamilkła i uśmiechnęła się do mnie. Zamiast szminki miała teraz czarny ślad po winie, a jej ciemna grzywka lepiła się od potu. I te rozszerzone źrenice – miała cudowne oczy. Pociągnęła za przód sukienki. – Czy tu gorąco, czy tylko mnie tak się wydaje? – Chyba tylko tobie. Zastanawiałem się, jak by to było, gdybym ją pocałował, na drugiej szali kładąc uczucie, jakie towarzyszyłoby mi, gdybym się spóźnił na ostatnie metro. Pocałunek nie był niemożliwy, ale uznałem, że nie po dżentelmeńsku jest wykorzystywać zaniżone chemicznie standardy. A zaniżone wyraźnie były, bo Connie zadrżała, uśmiechnęła się i powiedziała: – Nie zrozum mnie źle, ale czy mógłbyś tu podejść i mnie... przytulić? W tym momencie do kuchni wpadła kula rudych włosów, która porwała ją z podłogi i zarzuciła sobie na ramię. – Jake, możesz mnie postawić? – Uciekasz ode mnie z doktorem Frankensteinem... – Obrócił ją na ramieniu i poprawił jak zwinięty dywan. – Idziemy potańczyć. I to już! – Przestań. Proszę! – Connie była zawstydzona, zdenerwowana i czerwona na twarzy. – Jake, ona chce... – Spójrz – powiedział. – Umiesz tak, doktorku? – I z łatwością, która byłaby godna podziwu, gdyby Connie miała na to ochotę, podrzucił ją do góry i złapał na lekko ugięte ręce, nie zważając na to, że uderzyła głową w abażur. Sukienka podjechała jej do góry, więc obciągnęła ją z pozbawionym wesołości sztucznym uśmiechem. – Powiedziałem: Postaw. Ją. Na podłodze. Nie mogłem uwierzyć, że słowa te padły z moich ust i że w wyciągniętej ręce ściskam plastikową łopatkę oblepioną zapiekanką z tuńczyka. Jake zerknął na nią, zerknął na mnie, roześmiał się, postawił Connie i sprężystym cyrkowym krokiem wyszedł z kuchni. – Podpuszczara! – syknął na odchodne. – Oby siatka się pod tobą urwała! – krzyknęła Connie, szarpiąc za brzeg sukienki. – Przemądrzały sukinsyn. – Nic ci nie jest? – Mnie? Nie, nic, dziękuję. – Poszedłem za jej wzrokiem. Wciąż trzymałem łopatkę. – Co chciałeś z tym zrobić? – Gdyby cię nie postawił, kazałbym mu coś zjeść. Roześmiała się, poruszyła ramionami i dotknęła karku, jakby szukała ewentualnych urazów.
– Strasznie się czuję, muszę wyjść na powietrze. – Wyjdę z tobą. – Prawdę mówiąc... – Położyła mi rękę na ramieniu. – Muszę już do domu. – Metro już nie jeździ. – Nie szkodzi, pójdę pieszo. – Gdzie mieszkasz? – W Whitechapel. – W Whitechapel? To piętnaście, szesnaście kilometrów stąd. – Wiem, ale mam buty na zmianę. Nic mi nie będzie, po prostu... – Położyła mi ręce na piersi. – Muszę to wychodzić, ale jeśli pójdę sama, mogę na coś wpaść. Albo na kogoś. – Pójdę z tobą. Zapadła cisza. – Dziękuję – powiedziała. – Bardzo bym chciała. – Tylko się pożegnam... – Nie. – Wzięła mnie za rękę. – Wyjdźmy po francusku. – Po francusku? – Po cichu, bez pożegnania. – Nigdy o tym nie słyszałem. Po francusku. Bez tych wszystkich „dziękuję za zaproszenie” czy „świetnie się bawiłem”. Po prostu wstać i wyjść, dumnie i bez słowa. Zastanawiałem się, czy potrafię.
25. pan jones W dniu wyjazdu obudziliśmy się o wpół do szóstej rano i pożegnaliśmy się czule z Panem Jonesem, którym podczas naszej miesięcznej nieobecności mieli opiekować się sąsiedzi, Steph i Mark. Zawsze zaskakiwało nas to, jak bardzo za nim tęskniliśmy. Nawet w psich kategoriach Pan Jones jest w gruncie rzeczy idiotą, bo ciągle wpada na drzewa i do rowów i gustuje w żonkilach. Connie nazywa to „poczuciem humoru”. Rzuć mu patyk, a przyniesie ci czyjeś porzucone majtki. No i ciągle ma gazy, i to w znaczeniu bojowym. Ale jest głupi, wierny i bardzo do nas przywiązany, i Connie go uwielbia. – Do widzenia, staruszku, przyślemy ci pocztówkę – zagruchała z nosem wtulonym w sierść na jego karku. – Nie ma sensu – zauważyłem. – Od razu ją zeżre. Żona głęboko westchnęła. – Tylko tak mówię. – Wiem. Odkąd oznajmiła, że odchodzi, z rozmysłem przestaliśmy rozumieć nasze żarty. Perspektywa rozstania kipiała pod powierzchnią wszystkiego, co robiliśmy, choćby nie wiem jak niewinnego. Nawet pożegnanie z Panem Jonesem rodziło pytanie, komu przypadnie pies. Tak więc obudziliśmy Albiego, dla którego wstawanie przed ósmą rano było pogwałceniem podstawowych praw człowieka, pojechaliśmy taksówką do Reading i wsiedliśmy do pociągu podmiejskiego do Paddington. Albie przez całą drogę spał albo tylko udawał. Mimo moich postanowień poprzedniego wieczoru znowu się pokłóciliśmy, tym razem o gitarę, którą chciał wlec ze sobą przez całą Europę – uważałem, że to absurdalne, niepraktyczne
i pretensjonalne – dlatego znowu poszedł wściekły na górę, a Connie znowu wydała znajome westchnienie i demonstrując swój słynny gest, powoli pokręciła głową. – Boję się, że będzie grał na ulicy – powiedziałem. – A niech gra! Siedemnastolatki robią gorsze rzeczy. – Boję się, że ich też sobie nie odpuści. Ale wyszło na to, że gitara jest równie niezbędna jak paszport. Nie muszę dodawać, że to ja targałem futerał przez kołowroty na dworcu i przez ochronę, że to ja wpychałem go do ciasnego schowka w przedziale i że to ja musiałem wycierać wszystko serwetkami, bo kiedy usiedliśmy, oblałem się gorącą kawą i ściekała mi z ręki. Podróżowanie łączy się ze specyficznym brudem. Zaczynasz po prysznicu, świeży i czysty, w wygodnym ubraniu, podekscytowany i pełen nadziei, że będzie jak na filmie: wlewające się przez okna słońce, jej głowa na twoim ramieniu, śmiech i uśmiechy, a w tle cichy dżezik. W rzeczywistości brud dopada cię już przed kontrolą celną: masz brudny kołnierzyk i rękawy koszuli, masz zalatujący kawą oddech, zlane potem plecy i zmięte banknoty w kieszeni, bagaż jest za ciężki, odległość za duża, rozmowa nerwowa i opryskliwa, wokół ciągły ruch i brak spokoju. – No to żegnaj, Anglio! – rzuciłem, aby wypełnić ciszę. – Do zobaczenia za miesiąc! – Jeszcze nie ruszyliśmy – burknął Albie, odzywając się pierwszy raz od dwunastu godzin. Potem wyjął aparat i zaczął pstrykać zdjęcia – zbliżenia podeszwy swojego buta.
26. albert samuel petersen Albie jest śniady jak jego matka. Ma czarne włosy, długie i splątane, a ponieważ opadają mu na oczy, podrażniając rogówki, ciągle mnie kusi, aby nachylić się i je odgarnąć. Oczy ma duże, brązowe i wilgotne – mówią, że „smutne” – a otaczająca je ciemna skóra jest barwy siniaka. Ma długi nos, pełne, ciemne usta i jest podobno przystojnym młodym człowiekiem. Jedna z przyjaciółek Connie twierdzi, że nasz syn wygląda jak zabijaka z Caravaggia, i nie rozumiałem tego porównania, dopóki nie sprawdziłem. Najwyraźniej istnieje zapotrzebowanie na późnorenesansowych awanturników o szczątkowym owłosieniu twarzy i urodzie suchotnika, ponieważ dziewczęta do niego lgną, uważając, że mogą „naprawdę z nim porozmawiać”, dlatego już dawno temu pogubiliśmy się w tych wszystkich Rinach, Ninach, Sophiach i Sitach, które nie mogą oprzeć się gburowatości, nieodpowiedzialności i brakowi higieny osobistej. Ale on jest taki „superowy” – mówią – taki głęboki; ludzi coś do niego przyciąga i pod tym względem, tak jak pod wszystkimi innymi, jest nieodrodnym synem swojej matki. Jego opiekun naukowy z college’u mówi, że Albie „nie jest typem naukowca”, ma jednak cudowną „inteligencję emocjonalną”, i ilekroć słyszę to określenie, zgrzytam zębami. Inteligencja emocjonalna, oksymoron doskonały! – Jak oni tę inteligencję sprawdzają? – spytałem Connie, kiedy wracaliśmy do domu. – I co za tym idzie? Może robią im test wielokrotnego wyboru. Wprowadzają ich do pokoju, gdzie siedzi sześć osób, i muszą zdecydować, którą przytulić. – To znaczy, że ma empatię – odparła oschle. – Że interesuje się ludźmi i potrafi zrozumieć ich uczucia. Dlatego wygląda na to, że jedyną cechą, jaką Albie odziedziczył po rodzinie z mojej strony, jest wzrost i chuderlawa postura dziadka. Jednak syn wstydzi się nawet tego i okazuje to, garbiąc się,
chodząc wydłużonym krokiem i wymachując rękami, jakby rozgarniał powietrze. Aha, no i pali, to też ma po moim ojcu. Znając mój stosunek do palenia, robi to potajemnie, jednak zważywszy na liczbę walających się wszędzie zapalniczek i papierosowych bibułek, przesiąknięte dymem ubranie i poprzypalany parapet okna w jego brudnym pokoju, nie za bardzo ten sekret ukrywa. – Skąd się to tu wzięło? – spytałem kiedyś. – Palące jaskółki ze sklepu wolnocłowego? – Roześmiał i zamknął kopniakiem drzwi. Poza rozedmą płuc, rakiem i chorobą serca, klującymi się pewnie w jego cherlawej piersi, cierpi również na chroniczną apatię, która wymaga co najmniej dwunastu godzin snu dziennie, mimo to nie jest w stanie rozpocząć tego typu kuracji przed drugą nad ranem. Co jeszcze? Lubi podkoszulki z absurdalnie dużym wycięciem w kształcie litery V, tak że nieustannie pokazuje wszystkim swój mostek, i ma zwyczaj wciągania rąk przez rękawy i wtykania dłoni pod pachy. Nie chce nosić kurtek, co jest pozą wybitnie absurdalną, jakby kurtka stała się czymś przestarzałym i obciachowym i jakby modna była hipotermia. Przeciwko czemu się tak buntuje? Przeciwko ciepłu? Przeciwko wygodzie? – Daj mu spokój – mówi Connie, kiedy syn wychodzi na zamieć z nagą klatką piersiową – to go nie zabije. Jego może i nie, za to mnie zabić może frustracja. Weźmy na przykład wygląd jego pokoju, nory tak obskurnej, że dosłownie nie można tam wejść, olbrzymiej szalki Petriego, pełnej oblepionych kurzem okruszków, puszek po piwie i obrzydliwych skarpet, które kiedyś trzeba będzie zalać betonem jak elektrownię w Czarnobylu. Ale to nie z lenistwa nie sprząta. Nie, bardzo się wysila, żeby wywołać jak największe zdenerwowanie. W dodatku moje! Nie matki, tylko moje, moje, dlatego nie jest to już zwykły pokój, tylko wielki symbol czystej złośliwości. Poza tym bełkocze, połyka słowa. Chociaż od sześciu lat mieszka w bardzo porządnej części Berkshire, mówi znudzonym cockneyem, aby nie daj Boże ktoś nie pomyślał, że jego ojcu się powiodło, aby nie daj Boże ktoś nie wysnuł wniosku, że wygodnie mu się żyje, że jest zadbany i kochany zarówno przez niego, jak i przez matkę, chociaż wydaje się, że pragnie i domaga się uwagi tylko tej ostatniej. Krótko mówiąc, czuję się dzięki niemu jak ojczym. Doświadczyłem kiedyś nieodwzajemnionej miłości i wiem, że to nie zabawa. Ale nieodwzajemniona miłość jedynego żyjącego potomka jest jak kwas, który powoli nas zżera.
27. helmut newton Pociąg wreszcie ruszył i prawdomówne oko nieustraszonego obiektywu oderwało się od niezawiązanych sznurowadeł Albiego, by spocząć na ścianach tunelu pod wschodnim Londynem, ponieważ zdjęć brudnego betonu nigdy nie za wiele. – Mam nadzieję, że zrobisz dużo zdjęć pod wieżą Eiffla – powiedziałem z czułą przekorą. – Wieża, a na pierwszym planie mama i ja z uniesionymi kciukami. – Oboje mu to zademonstrowaliśmy. – Albo, to kolejna wskazówka, ułożę rękę na płask, o tak, żeby wyglądało, jakby na niej stała... – To nie jest fotografika, tylko zdjęcia z wakacji. Tendencja do celowo błędnego interpretowania żartów zdawała się zaraźliwa. Connie puściła do mnie oko i ścisnęła mnie za kolano pod stolikiem. Mój syn miał wkrótce studiować fotografikę na finansowanym przez nas trzyletnim kursie
i chociaż moja żona, która zna się na tych rzeczach, twierdziła, że Albie ma talent i „dobre oko”, plan ten napełniał mnie niepokojem, który codziennie próbowałem zdławić. W pewnym momencie chciał studiować teatrologię – teatrologię! – i przynajmniej ten pomysł udało mi się zdusić w zarodku, ale teraz była fotografika, ostatnia z długiej serii jego chwilowych pasji – sztuka uliczna, jazda na deskorolce, didżejowanie, gra na perkusji – których obfite pozostałości zalegają w piwnicy, na strychu i w garażu wraz z Małym Chemikiem, którego ja z optymizmem nabyłem, a który on rzucił w kąt, z kupionym z nadzieją i nawet nierozpakowanym mikroskopem oraz zakurzonym pudełkiem z zachęcającym napisem: „Wyhoduj własne kryształy!”. Ale nie można zaprzeczyć, że do fotografowania Albie podchodzi z entuzjazmem. Mój syn z aparatem to prawdziwe widowisko: potrafi wygiąć swoje długie ciało w znak zapytania, jakby grał rolę „fotografika”, potrafi zrobić serię ujęć z wyciągniętej ręki w „gangsterskim stylu”, jak to nazywa, a czasem staje na palcach z wygiętymi w łuk plecami jak toreador. Początkowo robiłem błąd i kiedy wyjmował aparat, stawałem przed nim, szczerząc zęby, ale bardzo szybko uświadomiłem sobie, że nie naciśnie migawki, dopóki jestem w kadrze. Wśród tysięcy zdjęć, które pstryknął, w tym wielu uroczych portretów matki – jej oczu, jej uśmiechu – wśród fotografii z typowego dla niego repertuaru, to znaczy mokrych kartonowych pudeł, potrąconych przez samochody borsuków i tak dalej, nie ma dosłownie ani jednego, na którym jestem ja. A przynajmniej moja twarz, bo owszem, są na przykład monstrualne zbliżenia wierzchu mojej dłoni, czarno-białe, z silnym kontrastem, które – jak potem odkryłem – stanowiły część szkolnego projektu pod tytułem „Zgnilizna i rozkład”. Jego pasja była również przyczyną napięć innego rodzaju. Miałem w gabinecie kolorową drukarkę, absolutnie topowy model, która charakteryzowała się tym, że pracowała z szybkością pełznącego lodowca i miała astronomiczne koszty eksploatacyjne. Dlatego trochę się zdenerwowałem, gdy któregoś dnia wróciłem z pracy i usłyszałem, że maszyna pracuje. Poirytowany spojrzałem na wydruk leżący na wierzchu pokaźnego stosu papieru formatu 20×25. Było to nasycone kontrastem bardzo szczegółowe czarno-białe zdjęcie czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak czarny mech i dopiero gdy przyjrzałem się uważniej, zdałem sobie sprawę, że jest to zrobione z profilu zdjęcie nagiej kobiety. Rzuciłem je i ostrożnie zerknąłem na następne. Też było czarno-białe, ale jakby wypłowiałe i można by je wziąć za zdjęcie ośnieżonej góry, gdyby nie to, że zamiast szczytu wieńczył ją wgłębiony sutek. Trzecie właśnie wychodziło z drukarki i z tego, co już się pojawiło, domyśliłem się, że przedstawia pośladki. Zawołałem Connie. – Widziałaś Albiego? – Jest u siebie. Co się stało? Pokazałem jej zdjęcia i zgodnie z przewidywaniami zasłoniła ręką usta i się roześmiała. – Och synku. W co ty się bawiłeś? – Dlaczego choć raz nie zrobi zdjęcia czyjejś twarzy? – Bo jest siedemnastoletnim chłopcem. Siedemnastoletni chłopcy tak mają. – Ja tak nie miałem. Fotografowałem przyrodę. Ptaki, wiewiórki i warownie z epoki żelaza. – Dlatego jesteś biochemikiem, a on fotografikiem. – Aż tak bardzo by mi to nie przeszkadzało, ale czy wiesz, ile kosztuje tusz do tej drukarki? Connie z uwagą przyglądała się pośladkom. – Założę się, że to Roxanne Sweet. – Podniosła zdjęcie do światła. – Niezłe. Oczywiście ściągnął pomysł od Billa Brandta, ale tak... są całkiem niezłe. – Nasz syn pornograf. – To nie jest pornografia, tylko studium nagości. Gdyby malował kogoś nagiego na zajęciach
z rysunku z natury, nawet okiem byś nie mrugnął. – Connie przypięła zdjęcie do ściany mojego gabinetu. – Przynajmniej taką mam nadzieję. Ale kto to może teraz wiedzieć?
28. pasja Wkrótce potem Albie oznajmił, że zamierza poświęcić życie swojemu hobby. Dlaczego – spytałem Connie – nie mógłby studiować czegoś bardziej praktycznego i robić to, co lubi, wieczorami czy w weekendy, tak jak wszyscy? Ponieważ studia artystyczne – odparła – mają zupełnie inny cel. Albie musi z kimś współzawodniczyć, musi rozwijać swoje słynne „oko”, nauczyć się wykorzystywać narzędzia pracy. Nie byłoby taniej i szybciej, gdyby po prostu przeczytał instrukcję obsługi? Gdyby wciąż używano ciemni, tak jak za czasów mojej młodości, jeszcze bym to zrozumiał, ale teraz cała ta wiedza była już przestarzała, więc jak zamierzał zabłysnąć na polu, gdzie zabłysnąć może każdy z komórką i laptopem? Żeby choć chciał zostać reporterem albo fotografem komercyjnym i sprzedawać zdjęcia do gazet, reklam czy katalogów. Ale nie, on nie chciał fotografować modelek, ślubów, sportowców czy ścigających antylopy lwów, robić zdjęć, za które ktoś by mu zapłacił, nie, on chciał być artystą i fotografować korę albo wypalone wraki samochodów, w dodatku pod takim kątem, że nic z tych ujęć nie można było zrozumieć. Co on właściwie będzie robił przez te trzy lata, nie licząc spania i palenia? I jaki zawód chce potem wykonywać? – Zawód fotografika! – odparła Connie. – Będzie fotografikiem. Chodziliśmy po kuchni, wściekle sprzątając, to znaczy: sprzątaliśmy wściekli. Wino zostało wypite i było już późno, koniec długiej, pełnej napięcia kłótni, którą Albie jak zwykle sprowokował, by następnie uciec. – Czy ty tego nie rozumiesz? – Connie z hurkotem wrzucała sztućce do szuflady. – Nawet jeśli będzie mu ciężko, musi spróbować! I jeżeli to kocha, powinniśmy mu na to pozwolić. Dlaczego ty zawsze musisz burzyć jego marzenia? – Nie mam nic przeciwko marzeniom, pod warunkiem że są osiągalne. – Ale jeśli są osiągalne, przestają być marzeniami! – Dlatego to czysta strata czasu! Podobno każdy może robić w życiu to, co zechce, ale obiektywnie rzecz biorąc, stoi to w sprzeczności z faktami. W przeciwnym razie na świecie roiłoby się od baletnic i gwiazd rocka. – On nie chce być gwiazdą rocka, on chce robić zdjęcia. – To niczego nie zmienia. To nieprawda, że jeśli czegoś bardzo pragniesz, na pewno to osiągniesz, tak po prostu nie jest. Życie ma swoje ograniczenia, dlatego im szybciej Albie to zrozumie, tym lepiej na tym wyjdzie! Cóż, tak powiedziałem. Miałem na sercu jego najlepiej rozumiany interes. Dlatego tak odważnie zabierałem w tej sprawie głos: chciałem, żeby miał zawód bezpieczny finansowo i wiódł dobre życie. Nasłuchiwał w swoim pokoju i na pewno zrozumiał wszystkie moje słowa, nie rozumiejąc kryjących się za nimi intencji. Ale nie, nie pokazałem się ze swojej najlepszej strony. Byłem dogmatyczny, mówiłem piskliwym głosem, mimo to zaskoczyło mnie, że Connie stoi nieruchomo, przyciskając nadgarstek do czoła. – Kiedy to się zaczęło, Douglasie? – spytała. – Kiedy zacząłeś odzierać wszystko z pasji?
29. świat cudów – Dlaczego zostałeś naukowcem? – Bo nigdy nie chciałem robić nic innego. – Ale dlaczego... Przepraszam, zapomniałam, w jakiej dziedzinie... – W biochemii, zrobiłem doktorat z biochemii. Z chemii życia. Dosłownie. Chciałem się dowiedzieć, jak funkcjonujemy. Nie tylko my, wszystko, co żyje. – Kiedy się tym zainteresowałeś? – Kiedy miałem jedenaście, dwanaście lat. Roześmiała się. – Ja chciałam być fryzjerką. – Moja mama uczyła biologii, ojciec był lekarzem, więc sprawa była przesądzona. – Ale ty nie chciałeś być lekarzem? – Myślałem o tym, ale nie byłem pewny, jak zachowywałbym się przy łóżku chorego, a ojciec zawsze powtarzał, że biochemia jest lepsza od medycyny, bo tam nie musisz zaglądać nikomu do tyłka. Connie znowu się roześmiała, co bardzo mnie ucieszyło. Późnym wieczorem Clapham High Street nie należy do najpiękniejszych ulic, a kilka minut po pierwszej w nocy jest dość niebezpieczna, ale ja cieszyłem się rozmową, a właściwie mówieniem, bo Connie powiedziała, że jest „zbyt przymulona” i może tylko słuchać. Było bardzo zimno i tuliła się do mojego ramienia, pewnie dlatego, że zmarzła. Zmieniła szpilki na rozchodzone adidasy i była w cudownej starej kurtce z pierzastym kołnierzem, a ja czułem się bardzo dumny, że mogę jej strzec, dumny i – o dziwo – wcale nie bezbronny, nawet wtedy, gdy mijaliśmy różnych pijaków, bandziorów albo kobiety i mężczyzn po wieczorze panieńskim czy kawalerskim. – Bardzo przynudzam? – Zupełnie nie – odparła z ciężkimi powiekami. – Mów dalej. – Kupowali mi takie czasopismo „Świat Cudów”... tak się chyba nazywało. Na inne się nie zgadzali, żadne tam „Dandy”, „Whizzery” i „Chipsy”. Czytałem więc ten straszliwie nudny, staromodny periodyk pełen wykresów, diagramów i śmiesznych ciekawostek, takich jak co można zrobić z octu i sody oczyszczonej, jak skonstruować baterię z cytryny... – Umiesz zrobić baterię z cytryny? – Tak, mam taką moc. – Jesteś genialny! – Wszystko dzięki „Światowi Cudów”. Skarbnicy zabawnych faktów! Wiesz, że liczba atomowa cezu to pięćdziesiąt pięć? Takie tam były rzeczy. W tym wieku jest się jak wielka gąbka, więc szybko to chłonąłem, ale najbardziej podobał mi się komiks Życie wielkich naukowców. Był tam taki o Archimedesie, mógłbym go ci nawet narysować: Archimedes w kąpieli kojarzy związek między objętością i gęstością, a potem tańczy nago na ulicy. Albo o Newtonie i jabłku, albo o Marii Curie... To nagłe cudowne olśnienie, bardzo mi się to podobało. Zapalająca się nagle żarówka... u Edisona dosłownie. Ktoś doświadcza olśnienia i raptem cały świat wywraca się do góry nogami. Nie gadałem tyle od lat. Miałem nadzieję, że Connie milczy, bo to, co mówię, jest fantastycznie ciekawe, ale kiedy na nią spojrzałem, jej oczy powędrowały w głąb czaszki. – Dobrze się czujesz? – Przepraszam, ale właśnie dostałam kosmicznego kopa. – Aha. Dobra. Mam przestać mówić?
– Nie, nie, to bardzo ciekawe. Sprowadzasz mnie na ziemię, ale w dobry sposób. I masz takie wielkie oczy. Zajmują pół twarzy. – Dobrze, więc... mówić dalej? – Tak, proszę. Lubię słuchać twego głosu. Jakbym słuchała prognozy pogody dla statków. – Czyli przynudzam. – Bardzo mnie to koi. Chodźmy. Opowiedz coś jeszcze. – Oczywiście większość tych historyjek była wyssana z palca albo niezmiernie uproszczona. Postęp naukowy zachodzi bardzo powoli, nie ma nic wspólnego z zapalającymi się w głowie żarówkami i jest wynikiem dialogu z całą społecznością, mnóstwem ludzi, którzy podobnie myślą i krok po kroku posuwają się do przodu. Owszem, Newton widział spadające jabłko, ale myślał o grawitacji o wiele wcześniej, podobnie było z Darwinem. Na pewno nie obudził się pewnego dnia i nie pomyślał: dobór naturalny! Przedtem było wiele, bardzo wiele lat obserwacji, dyskusji i debat. Postępy w prawdziwej nauce są powolne, metodyczne i oparte na dowodach. Metoda. Wyniki. Wnioski. Kto się spieszy, ten dupa, jak mawiał mój profesor. – Myślałem, chyba zbyt optymistycznie, że Connie chociaż się uśmiechnie, ale ona z rozdziawionymi ustami przyglądała się właśnie drgającym czubkom swoich palców. – Mimo to złapałem bakcyla. Wydawało mi się, że to heroizm, a przynajmniej heroizm osiągalny dla mnie. Normalni chłopcy chcą być piłkarzami, gwiazdorami rocka czy żołnierzami, a ja chciałem być naukowcem, bo czy nie wspaniale by było przeżyć taką chwilę? Wpaść na zupełnie nowy pomysł. Wynaleźć nowy lek, silnik na wodę, okiem odkrywcy spojrzeć w przestrzeń kosmiczną, zobaczyć czas. – Ty też miałeś takie olśnienie? – Jak dotąd nie. – Jeszcze masz czas. – Oczywiście kiedyś było znacznie łatwiej. O wiele łatwiej jest pozostawić swój ślad, kiedy ludzie myślą, że Słońce obraca się wokół Ziemi i że ciałem człowieka rządzą cztery „humory”. Dzisiaj nie ma szans, żebym dokonał takiego przełomu. – Nie! – wykrzyknęła ze szczerym uczuciem. – Nieprawda! – Niestety. Nauka to wyścig, musisz wpaść na metę pierwsza. Nie ma nagrody dla drugiego. Spójrz tylko na Darwina: o tych pomysłach mówiło się już od dłuższego czasu, ale on opublikował swoje dzieło jako pierwszy. Dzisiaj swój ślad mógłbym odcisnąć tylko w jeden sposób: musiałbym przenieść się z powrotem do roku, powiedzmy, tysiąc osiemset dwudziestego. Rzuciłbym na papier kilka wskazówek na temat teorii ewolucji. Wyjaśniłbym członkom Królewskiej Akademii Chirurgów, dlaczego warto myć ręce. Wynalazłbym silnik spalinowy, żarówkę, samolot, fotografię, penicylinę. Gdybym mógł cofnąć się w czasie do tysiąc osiemset dwudziestego, byłbym największym naukowcem, jakiego znał świat, większym od Archimedesa, Newtona, Pasteura czy Einsteina. Jedyną przeszkodą jest to, że urodziłem się sto siedemdziesiąt lat za późno. – A więc musisz tylko wynaleźć wehikuł czasu. – Co jest teoretycznie niemożliwe. – Widzisz? Znowu to twoje czarnowidztwo. Czy to takie trudne dla kogoś, kto umie zrobić baterię z cytryny? Na pewno dałbyś radę. – Prawie mnie nie znasz. – Ale to czuję. Mam intuicję. Douglasie, zobaczysz, kiedyś zrobisz coś niesamowitego. Była oczywiście wstawiona i naćpana, ale chociaż przez chwilę wydawało mi się, że naprawdę w to wierzy. A nawet że może tak będzie.
30. tunele i mosty Tak więc jechaliśmy, ja, ona i on, w czymś, co brałem za miłą ciszę, wymykając się z Londynu tylnymi drzwiami, by wychynąć na powierzchnię w posępnym krajobrazie pełnym słupów wysokiego napięcia i dróg szybkiego ruchu, choć nagle w oddali mignęła rzeka – Medway? – na której roiło się od statków wycieczkowych dąsających się na pochmurne angielskie lato, ale potem znowu był rachityczny las i znowu droga. Konduktor ogłosił, że zaraz wjedziemy do tunelu pod Kanałem i pasażerowie spojrzeli posłusznie w okno z nadzieją, że zobaczą... właściwie co? Ławice kolorowych rybek pląsających za szybą akwarium? Widowiskowość podmorskiego tunelu zawsze rozczarowuje, mimo to on sam jako taki jest nie lada osiągnięciem. Kto zaprojektował ten pod kanałem La Manche? Nikt nie zna jego nazwiska. Nie ma już Brunelsów ani Stephensonów i tunele, co wynika z ich natury, nie przykuwają uwagi tak jak wspaniałe mosty, mimo to są olbrzymim osiągnięciem. Wyraziłem tę myśl na głos, mówiąc, że są one niedoceniane i że to naprawdę cud, iż mimo gigantycznych mas skalnych i wodnych nad naszymi głowami czujemy się bezpiecznie. – Ja tam się nie czuję – powiedział Albie. Usiadłem wygodniej. Inżynieria – dlaczego mój syn nie interesuje się inżynierią? Wyjechaliśmy na światło dzienne, na zmilitaryzowany krajobraz pełen ogrodzeń, betonowych bunkrów i skarp, a potem była ładna, monotonna równina i pola ciągnące się aż do Paryża. Oczywiście iluzją jest wyobrażać sobie, że przekroczenie jakiejś granicy na mapie przekłada się na zmianę nastroju i usposobienia. Pole to pole, a drzewo to drzewo, niemniej jednak to mogła być tylko Francja, i atmosfera w pociągu od razu się zmieniła, przynajmniej tak się wydawało, ponieważ z francuskich pasażerów zaczęła emanować satysfakcja z powrotu do domu, a z pozostałych podniecenie, że oto są już oficjalnie za granicą. – No i jesteśmy! Francja! Nawet Albie nie znalazł niczego, z czym mógłby się nie zgodzić. Przysnąłem z wykrzywioną szyją, zaciśniętymi zębami i głową wibrującą od rozedrganej szyby i obudziłem się wczesnym popołudniem, gdy wjeżdżaliśmy na przedmieścia Paryża i gdy Albie wyraźnie się ożywił na widok graffiti i miejskiego brudu. Rozdałem im plastikowe koperty z marszrutą północnoeuropejskiego etapu naszej podróży, adresami hoteli, numerami telefonów, rozkładem jazdy pociągów i luźnym harmonogramem rozrywek i zajęć. – To nie jest plan, którego musimy się ściśle trzymać, to tylko propozycje. Albie obejrzał kopertę ze wszystkich stron. – Dlaczego tego nie zalaminowałeś, tato? – Właśnie – dodała Connie. – Dlaczego nie zalaminowałeś? – Tato robi się niechlujny. Żona i syn lubili mi dogryzać. Ale ponieważ sprawiało im to przyjemność, uśmiechnąłem się tylko, przekonany, że na końcu będą mi wdzięczni. Wysiedliśmy i od razu odżyliśmy, tak że nie przeszkadzał mi nawet obijający się o kolano futerał gitary, korodujący od kofeiny żołądek i panujący na dworcu nerwowy tłok. – Uważajcie na bagaż – ostrzegłem. – Gwarantuję ci, Albie – powiedziała Connie – że ojciec powiedziałby to samo na każdym dworcu w każdym zakątku świata. A potem wyszliśmy z Gare du Nord i na powitanie nas otworzyło się niebo, jasne i błękitne. – Podekscytowany? – spytałem syna, gdy wsiadał do taksówki. – Już tu byłem – odparł, wzruszając ramionami.
Siedząca po drugiej stronie Connie puściła do mnie oko i pojechaliśmy w kierunku Sekwany przez brzydkie, zatłoczone jądro miasta, to przystając, to znowu ruszając. Albie wciśnięty między nas jak sardynka w puszce, biodro w biodro, dużo bliżej, niż byliśmy przyzwyczajeni, nie mogąc się doczekać, aż ciąg sklepów przy Grands Boulevards ustąpi miejsca przykurzonej elegancji ogrodów Tuileries, uroczemu i śmiesznemu Luwrowi i mostom na rzece. Most Zgody? Most Królewski? W przeciwieństwie do Londynu, który ma tylko dwa, może trzy porządne mosty, tutaj każdy jest dla mnie cudowny, z zachowanymi po obu stronach widokami, dlatego Connie i ja spoglądaliśmy zachłannie to tu, to tam, ja, idąc za jej wzrokiem, a ona za moim, podczas gdy Albie cały czas gapił się w dół na telefon.
31. na moście londyńskim Przez most przeszliśmy około drugiej czterdzieści pięć. W tamtych czasach City wyglądało trochę inaczej. Bardziej przysadziste i mniej rozbuchane niż dzisiaj, było trochę jak wiejska Wall Street, zupełnie obce terytorium dla kogoś, kto rzadko zapuszcza się na wschód dalej niż do Tottenham Court Road. Teraz okolica była opustoszała, jakby zaraz miało dojść do jakiejś katastrofy, więc minęliśmy Monument, skręciliśmy w Fenchurch Street i niosącymi się w nocnym powietrzu głosami opowiadaliśmy sobie o tym, o czym opowiada się zwykle nowym znajomym. Connie odzyskała mowę i opowiedziała mi o swojej dużej, skomplikowanej rodzinie, o swojej matce, byłej hipisce, płochliwej, niestroniącej od alkoholu i rozchwianej emocjonalnie, o swoim dawno już nieobecnym biologicznym ojcu, który nie zostawił jej nic oprócz nazwiska. Jakiego? Moore. Connie Moore. Wspaniałe nazwisko – pomyślałem – jak nazwa irlandzkiej wioski. Jej ojczym, cypryjski biznesmen, który miał kilka wątpliwej czystości budek z kebabem w Wood Green i Walthamstow, nie mógł się od niego bardziej różnić, tak więc Connie, inteligentna artystka, była teraz swego rodzaju anomalią w rodzinie. – Mam trzech cypryjskich braci przyrodnich, małych, zawziętych buldogów. Wszyscy pracują w branży i nie mają pojęcia, czym się zajmuję. Tak jak ojciec: ogląda telewizję, widzi na przykład doliny Yorkshire... albo jesteśmy na wakacjach i widzi zachód słońca czy drzewo oliwne i woła: „Connie, narysuj to! Narysuj, szybko!”. Albo chce u mnie coś zamówić. „Narysuj mamę, jest piękna, namaluj ją. Zapłacę”. Narysować oczy, które patrzą w tę samą stronę, to według Costy dla artysty największe osiągnięcie. – Albo narysować ręce. – Właśnie. Ręce. Jeśli zmieścisz na dłoni wszystkie palce, jesteś Tycjanem. – Umiesz rysować ręce? – Nie. Ale i tak go kocham, to znaczy Costę, no i moich braci. Mają bzika na punkcie mamy, a ona to dzielnie znosi. Ale nie jestem do nich podobna, do mamy też nie. – A twój ojciec? To znaczy, twój biologiczny... Connie zadrżała. – Odszedł, kiedy miałam dziewięć lat. Nie wolno mi o nim mówić, bo mama od razu wybucha. Był bardzo przystojny, tyle wiem. Bardzo czarujący. Muzyk. Uciekł do Europy. Jest gdzieś... tam. – Machnęła ręką na wschód. – Właściwie mam to gdzieś. – Wzruszyła ramionami. – Zmieńmy temat. Spytaj mnie o coś innego. Biografie, które zdradzamy w takich okolicznościach, nigdy nie są neutralne, i obraz, który
postanowiła odmalować, stanowił autoportret jej samotnej duszy. Nie była ckliwa ani się nad sobą nie użalała, ale zapomniawszy o udawanej brawurze, wydawała się mniej pewna siebie, bardziej zalękniona, i jej szczerość miłe mnie połechtała. Bardzo mi się podobała ta nocna rozmowa, zwłaszcza kiedy Connie przestała majaczyć. Miałem do niej nieskończoną liczbę pytań i cieszyłbym się, gdyby zechciała opowiedzieć mi o swoim życiu w czasie rzeczywistym, dlatego chętnie poszedłbym z nią nie tylko do Whitechapel, ale i do Limehouse, do Essex, do ujścia Tamizy i do samego morza. Ja ją też ciekawiłem, co zdarzyło mi się pierwszy raz od wielu lat. Rozmawialiśmy o naszych rodzicach i rodzeństwie, o pracy i przyjaciołach, o szkole i dzieciństwie, dając sobie do zrozumienia, że informacje te przydadzą się nam w przyszłości. Oczywiście teraz, ćwierć wieku później, wszystkie pytania na temat naszej odległej przeszłości już dawno sobie zadaliśmy i pozostały jedynie te w rodzaju: „jak minął dzień?”, „o której będziesz w domu” albo „czy wystawiłeś już kubły?”. Nasze biografie są tak ściśle ze sobą splecione, że figurujemy oboje niemal na każdej stronie. Znamy wszystkie odpowiedzi, ponieważ przez wszystko przechodziliśmy razem, dlatego coraz trudniej nam utrzymać wzajemną ciekawość, którą teraz zastąpiła chyba nostalgia.
32. dużo dziwnych koni w naszym słonym pokoju Planując podróż, przyjąłem początkowo taktykę „żadnych oszczędności”, ale potem, podliczywszy wszystkie koszty, przeszedłem na wariant „wygodnie, lecz bez ekscesów”. I to właśnie ten wariant przywiódł mnie do hotelu Bontemps w siódmej dzielnicy, którego nazwę można by, a może nie, przetłumaczyć jako Hotel Dobrej Zabawy. Pokój 602 był najwyraźniej wynikiem zakładu o to, czy da się ustalić najmniejszą powierzchnię, na jakiej zmieściłby się podwójny materac. Wyzywające i wulgarne łóżko składano chyba jak model okrętu w butelce. Po bliższym zbadaniu okazało się również, że pokój jest składnicą włosów łonowych z całej Europy. – Wolałabym już chyba czekoladę na poduszce – powiedziała Connie, strzepując je ręką. – Może to tylko włókna z wykładziny – zasugerowałem z nadzieją. – Są wszędzie! Jakby pokojówka przyszła tu z workiem i je rozrzuciła. Ogarnięty nagłym znużeniem opadłem na łóżko, Connie dołączyła do mnie i pościel zatrzeszczała pod nami jak generator Van de Graaffa. – Przypomnisz mi, dlaczego wybraliśmy akurat ten hotel? – spytała. – Na stronie internetowej wydawał ci się ekscentryczny. Zdjęcia cię rozbawiły. – Ale teraz jest mniej zabawnie. O Boże, przepraszam. – Nie, to moja wina. Powinienem się lepiej przyjrzeć. – Nie, nie twoja. – Chcę, żeby wszystko było jak trzeba. – I jest. Poprosimy, żeby ktoś tu przyszedł i jeszcze raz posprzątał. – Jak jest po francusku „włosy łonowe”? – Nie znam tego słówka. Nigdy nie musiałam go używać. To znaczy rzadko. – Powiedziałbym tak: Nettoyer tous les cheval intimes, s’il vous plaît. – Cheveux. Cheval znaczy koń. – Connie wzięła mnie za rękę. – A co tam. Będziemy tu rzadko bywać. – Tylko spać.
– Właśnie. Tylko spać. Usiadłem. – To może już chodźmy? – Nie, zdrzemnijmy się. Daj. Wzięła mnie za rękę, położyła mi głowę na ramieniu i zalegliśmy ze spuszczonymi nogami jak nad brzegiem rzeki. – Douglasie? – Hm? – Wiesz, ta nasza rozmowa... – Chcesz o tym rozmawiać? Teraz? – Nie, nie, chciałam tylko powiedzieć, że jesteśmy w Paryżu, wszyscy razem, całą rodziną, jest piękny dzień. Nie rozmawiajmy o tym. Zaczekajmy do końca wakacji. – Dobrze. Jestem za. I tak skazańcowi, który ma przed sobą swój ostatni posiłek, przypomniano, że przynajmniej sernik jest przepyszny. Zdrzemnęliśmy się. Kwadrans później obudził nas esemes od mieszkającego za ścianą syna, który napisał, że do kolacji zamierza „robić swoje”. Usiedliśmy, przeciągnęliśmy się, wymyliśmy zęby i wyszliśmy. Na dole, francuszczyzną tak poprzetykaną błędami i zgadywanymi słowami, tak zniekształconą pod względem wymowy, że mogłaby uchodzić za nowy dialekt, poinformowałem recepcjonistę, że jestem zniszczony, ale w naszym słonym pokoju jest dużo dziwnych koni, a potem wyszliśmy na paryskie popołudnie.
33. à la recherche du temps perdu Przeszliśmy z siódmej do szóstej dzielnicy po słonecznej stronie rue de Grenelle, a Connie wciąż się śmiała. – Gdzieś ty się tego nauczył? – Improwizowałem. Bo co? Coś było nie tak? – Wszystko: słownictwo, akcent i składnia. Zawsze się zapętlasz z tym est-ce que. „To możliwe czy to niemożliwe, żeby ta taksówka do hotelu była dla nas?”. – Może gdybym studiował francuski, tak jak ty... – Ja nie studiowałam francuskiego! Uczyłam się od ludzi. – Wiem, od francuskich chłopaków. Od dziewiętnastoletnich Francuzów. – Właśnie. Zwrotów takich jak: „Nie tak szybko” i „Lubię cię, ale tylko jako przyjaciela”. Albo: „Możesz poczęstować mnie papierosem?”. Albo: „Obiecuję, że do ciebie napiszę”. Ton cœur brisé se réparera rapidement. – Co znaczy... – Twoje złamane serce szybko się zagoi. – Pożyteczne. – Tak, kiedy ma się dwadzieścia jeden lat. Teraz mniej – dodała i ta ostatnia uwaga wisiała w powietrzu aż do St Germain. Gdy odwiedziliśmy to miasto pierwszy raz, w czasach gdy o „rozpustnych weekendach” mówiliśmy bez ironii, byliśmy pijani Paryżem, pijani jego pięknem, pijani tym, że jesteśmy tu razem, i bardzo
często pijani naprawdę. Paryż był taki... paryski. Zauroczyło mnie, że wszystko jest tu nie tak, szyldy z napisami dziwną czcionką, obce nazwy towarów w supermarkecie, wielkość cegieł i płyt chodnikowych. Dzieci, zupełnie małe, mówiące płynną francuszczyzną! I te wszystkie sery, z których żaden nie był cheddarem, te orzechy w sałatce. Spójrzcie tylko na fotele w Ogrodzie Luksemburskim! Jakie są dystyngowane i eleganckie w porównaniu z naszymi oklapłymi, wysiedzianymi leżakami. Albo bagietki! „Francuskie patyczki”, jak je wtedy nazywałem ku rozbawieniu Connie. Ona i ja zabraliśmy do samolotu całe naręcze i ze śmiechem upchnęliśmy je w górnych schowkach. Ale filie Body Shopu są takie same na całym świecie i bulwar St Germain nie różni się tak bardzo od Oxford Street. Swojskość, globalizacja, tanie podróże i zwykłe znużenie stępiły nasze poczucie przebywania za granicą. Miasto było bardziej znajome, niżbyśmy chcieli, i gdy szliśmy w milczeniu przed siebie, uznałem, że trzeba będzie więcej wysiłku, aby przypomnieć Connie, jak dobrze się kiedyś bawiliśmy i jak dobrze możemy się jeszcze bawić. – Same apteki! O co tu chodzi? – rzuciłem cierpko, jak na bystrego obserwatora przystało. – I żadna nie bankrutuje? Można by pomyśleć, że ciągle panuje tu epidemia grypy. My mamy sklepy z telefonami, a oni apteki! Connie wciąż milczała. Przechodząc przez ulicę, zauważyłem, że rynsztokami płyną rwące strumienie wody i że główne odpływy są zatkane workami z piaskiem. Ta unikatowa innowacja w dziedzinie higieny miejskiej, nigdzie indziej niespotykana, zawsze robiła na mnie wrażenie. – Jakby spłukiwali olbrzymią wannę – powiedziałem. – Mówisz tak, ilekroć tu jesteśmy. O tym i o aptekach. Naprawdę tak mówiłem? Nie zdawałem sobie z tego sprawy. – Ile razy tu byliśmy? – Nie wiem. Pięć. Sześć. – Pamiętasz wszystkie nasze wypady? Connie w zamyśleniu zmarszczyła czoło. Zaczynała nam szwankować pamięć i od kilku już lat wysiłek towarzyszący przypominaniu sobie jakiegoś nazwiska czy wydarzenia jest niemal fizyczny, jak sprzątanie strychu. Szczególnie ulotne są nazwy własne. W następnej kolejności znikają przysłówki i przymiotniki, tak że w końcu pozostają tylko zaimki i czasowniki w formie rozkazującej. Jedz! Idź! Śpij już! Jedz! Mijaliśmy właśnie boulangerie. – Spójrz. – Trąciłem ją łokciem. – Francuskie patyczki! – Miała skonsternowaną minę. – Kiedy byliśmy tu pierwszy raz, powiedziałem: „Kupmy trochę tych francuskich patyczków”, a ty się roześmiałaś i nazwałaś mnie prowincjuszem. Powiedziałem, że moja matka tak je nazywała. Ojciec uważał, że są dla barbarzyńców. „Sama skórka!”. – Tak, to do niego pasuje. – Kiedy byliśmy tu pierwszy raz, kupiliśmy chyba ze dwadzieścia i zabraliśmy je do samolotu. – Pamiętam. Zbeształeś mnie, bo ponadgryzałam końce. – Na pewno cię nie „zbeształem”. – Powiedziałeś, że się zeschną. Znowu zamilkliśmy i skręciliśmy w stronę rzeki. – Ciekawe, co robi Albie – rzuciła. – Pewnie śpi. – I dobrze. To mu wolno. – Albo się zastanawia, dlaczego na parapecie nie ma zapyziałych kubków. Pewnie siedzi w pokoju i wypala papierosem dziury w zasłonach. Obsługa! Przynieście mi trzy skórki banana i popielniczkę pełną petów...
– Douglasie, właśnie po to tu przyjechaliśmy, żeby tego uniknąć. – Wiem. Wiem. Nagle zwolniła i przystanęła. Byliśmy na rue Jacob przed małym, trochę zapuszczonym hotelem. – Spójrz – powiedziała, biorąc mnie pod rękę. – To nasz hotel. – Pamiętasz. – Pamiętam ten wyjazd. Który to był pokój? – Na drugim piętrze, narożny. Z żółtymi firankami. Jest. Tam. Położyła mi rękę na ramieniu. – Może powinniśmy przyjechać tutaj. – Myślałem o tym. Ale doszedłem do wniosku, że z Albiem byłoby trochę dziwnie. – Nie, podobałoby mu się. Mógłbyś mu o tym opowiedzieć, jest już duży.
34. hotel przy rue jacob To musiało być osiemnaście lat temu. Szybko zbliżała się rocznica urodzin naszej córeczki, a zaraz potem ta druga. Wiedziałem, że Connie będzie bardzo to przeżywała. Zauważyłem, że smutek nawiedza ją falami i chociaż przerwy między grzywaczami były coraz dłuższe – tak że zdawało się całkiem możliwe, iż nadejdzie taki dzień, cały jeden dzień, kiedy nie będziemy myśleli o córce – zanosiło się na kolejny sztorm. W wymuszony, toporny sposób od dawna próbowałem podnieść ją na duchu swoją rozgorączkowaną wesołością: szczebiotliwą radością porannego didżeja, niekończącymi się telefonami z pracy, ckliwym obmacywaniem, ciągłym obejmowaniem i pocałunkami w czubek głowy. Odrobina sentymentalizmu – Chryste, nic dziwnego, że było jej smutno – na zmianę z potajemnym waleniem pięścią w ścianę z wściekłości, że nie udaje mi się jej pocieszyć. Ani jej, ani siebie samego, bo czy i mnie nie dręczyły poczucie winy i smutek? Zawiodłem i w normalnych okolicznościach mógłbym pewnie oczekiwać, że włączą się w to przyjaciele, ale gdziekolwiek patrzyliśmy, wszyscy wymachiwali niemowlakami albo uczącymi się chodzić szkrabami i oboje stwierdziliśmy, że te dumne pokazy są dla nas niemal nie do zniesienia. Z kolei nasza obecność sprawiała, że świeżo upieczeni rodzice stawali się skrępowani i zakłopotani. Connie zawsze była bardzo lubiana, popularna i zabawna, ale to nieszczęście... Wydawało się, że ludzie poczytują je sobie za afront, zwłaszcza że tłumiło ich radość i dumę. Dlatego bez żadnych narad wycofaliśmy się do naszego małego światka i siedzieliśmy cicho tylko we dwoje. Spacerowaliśmy, pracowaliśmy. Wieczorami oglądaliśmy telewizję. Piliśmy, może trochę za dużo i z niewłaściwego powodu. Oczywiście zastanawiałem się, czy dobrym rozwiązaniem nie byłoby drugie dziecko. Wiedziałem, że Connie chciałaby znowu zajść w ciążę, i chociaż byliśmy dla siebie czuli, serdeczni i na wiele sposobów bliżsi sobie niż przedtem, wcale nie przychodziło to tak łatwo. „Robienie dziecka” nie jest niczym nowym i wielu, a nawet bardzo wielu doświadczyło związanych z tym stresu i zmęczenia. Nie będę wchodził w szczegóły i powiem tylko, że gniew, poczucie winy i smutek są kiepskimi afrodyzjakami, dlatego nasze życie seksualne, kiedyś bardzo dobre, nabrało cech przymusu i obowiązku. Przestało być miłe. Nic już nie było miłe. Cóż, w takim razie Paryż. Rozwiązaniem mógł być Paryż wiosną. Banalne, wiem, i krzywię się teraz, wspominając, ile wysiłku włożyłem w to, żeby wszystko wypadło jak najlepiej: podróż pierwszą
klasą, kwiaty i szampan w hotelowym pokoju, pretensjonalne i drogie bistro, w którym zarezerwowałem stolik, a wszystko to w epoce przedinternetowej, kiedy zorganizowanie takiej wyprawy wymagało badań na poziomie studiów doktoranckich i szarpiących nerwy rozmów telefonicznych w języku, którym – jak już ustaliliśmy – nie mówiłem i którego nie rozumiałem. Ale na początku maja miasto było naprawdę piękne, aż do absurdu, więc spacerowaliśmy ulicami w naszych najlepszych ubraniach i czuliśmy się jak w filmie. Spędziliśmy popołudnie w Muzeum Rodina, wróciliśmy do hotelu, wcisnęliśmy się do malutkiej wanny i wypiliśmy szampana, a potem, lekko zamroczeni, poszliśmy do restauracji, którą wcześniej sprawdziłem, francuskiej, lecz nie komiksowo francuskiej, cichej i gustownej. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale przypominam sobie, co jedliśmy: kurczaka z truflami pod skórką, który smakował jak nic, co dotąd jedliśmy, i piliśmy wino wybrane z karty dziabnięciem palca, tak pyszne, że w ogóle nie przypominało wina. Wciąż jak w kiczowatym filmie przy stoliku trzymaliśmy się za ręce, a potem wróciliśmy do hotelu przy rue Jacob i się kochaliśmy. Jeszcze potem, tuż przed zaśnięciem, z zaskoczeniem usłyszałem, że Connie płacze. Kombinacja seksu i płaczu jest dość niepokojąca, spytałem więc, czy zrobiłem coś nie tak. – Nie, nie masz za co przepraszać – odparła i kiedy się do mnie odwróciła, zobaczyłem, że nie tylko płacze, ale i się śmieje. – Przeciwnie. – Co cię tak rozbawiło? – Douglasie, myślę, że się udało. Nie, nie myślę. Wiem. – Ale co się udało? Co takiego zrobiliśmy? – Jestem w ciąży. Zaszłam. Wiem, że zaszłam. – Ja też to czuję – powiedziałem i roześmialiśmy się oboje. Trzeba oczywiście nadmienić, że nie mogliśmy tego „wiedzieć”. W tym konkretnym momencie prawdopodobnie nie była to nawet prawda, ponieważ mija trochę czasu, zanim gamety nawiążą kontakt i utworzą zygotę. Jej „przeczucie” było klasycznym przykładem „błędu konfirmacji”, podświadomego faworyzowania faktów, w które chce się wierzyć. Wiele kobiet twierdzi, że „od razu wiedziało”, iż zaszły w ciążę. Kiedy natomiast – jak to jest w większości przypadków – okazuje się, że były w błędzie, natychmiast zapominają o swoich wcześniejszych przeczuciach. W tych rzadkich przypadkach, kiedy jednak mają rację, traktują to jako potwierdzenie istnienia sił nadprzyrodzonych lub tego, że mają szósty zmysł. Stąd błąd konfirmacji. Jednak przeprowadzony dwa tygodnie później test potwierdził to, co oboje już „wiedzieliśmy”, i po trzydziestu siedmiu tygodniach na świat przyszedł Albert Samuel Petersen, który rozwiał wszystkie nasze smutki.
35. promyczek – Na litość boską, Albie! – Ale w czym problem? – Dlaczego nie chcesz z nami iść? – Bo chcę porobić coś sam! – Ale zarezerwowałem już stolik na trzy osoby! – Nic nie powiedzą. Idź z mamą. Popatrzcie sobie w oczy czy coś takiego. – Co będziesz robił?
– Pospaceruję, pstryknę kilka zdjęć. Albo pójdę posłuchać jakiejś muzyki. – Może pójdziemy z tobą? – Nie, tato, to nie jest dobry pomysł. To jego przeciwieństwo. – Ale czy naszym celem, celem tej wycieczki, nie było to, żeby spędzić trochę czasu razem jako rodzina? – Spędzamy razem mnóstwo czasu, i to codziennie! – Ale nie w Paryżu! – Co to za różnica? – Cóż, skoro już muszę na to odpowiedzieć... Czy ty masz pojęcie, ile ta wycieczka kosztuje? – Nie wiem, czy pamiętasz, ale chciałem jechać na Ibizę. – Ale nie pojedziesz. – Dobrze, w takim razie ile? Powiedz, ile ta wycieczka kosztuje. – Nieważne. – Chyba ważne, bo ciągle o tym mówisz. Powiedz, ile zapłaciłeś, podzielimy to przez trzy i będę ci wisiał moją część. – Nieważne, bo chciałem tylko... Chcieliśmy tylko pobyć razem jako rodzina. – Zobaczycie mnie jutro. Chryste, tato! – Albie! – Na razie, do zobaczenia rano. – Świetnie. Na razie. Ale żadnego polegiwania. Punktualnie o wpół do dziewiątej, bo będziemy musieli stać w kolejce. – Tato, obiecuję, że podczas tych wakacji nie będę odpoczywał ani przez chwilę. – Dobranoc, Albie. – Au revoir. A bientôt. Aha, tato? – Tak? – Przydałoby mi się trochę kasy.
36. przewodnik Restauracja, w której jedliśmy tego fantastycznego kurczaka, była zamknięta ze względu na doroczny exodus paryżan nad Loarę, do Luberon i Midi-Pyrénées. Na hucpę tej masowej ewakuacji zawsze patrzyłem z pełnym niechęci podziwem, ponieważ przypominało to sytuację, w której zaprosiwszy gości na kolację, gospodarz oświadcza, że ma jednak inne plany. Dlatego poszliśmy do pobliskiego bistra, tak „paryskiego”, że wyglądało jak plan filmowy komedii sytuacyjnej: spod kaskad zakrzepłego wosku nie było prawie widać butelek ze świecami, z taśmy śpiewała Piaf, a każdy centymetr kwadratowy ściany był oblepiony reklamami gauloisów i perrierów. – Pour moi, je voudrais pâté et puis l’onglet et aussi l’épinard. Et ma femme voudrait le salade et le morue, s’il vous plaît. – Wołowina i dorsz dla pani. Oczywiście, proszę pana. – Kelner odszedł. – Dlaczego kiedy mówię po francusku, wszyscy odpowiadają po angielsku? – Pewnie się domyślają, że nie jesteś rodowitym Francuzem. – Ale skąd wiedzą? – Nie mam pojęcia – odparła ze śmiechem Connie.
– Gdyby podczas wojny zrzucili mnie za linie wroga, po jakim czasie by się domyślili, że jestem Anglikiem? – Pewnie wpadliby na to, zanim zdążyłbyś otworzyć spadochron. – Za to ty... – Ja chodziłabym swobodnie po całym kraju i wysadzała w powietrze mosty. – I uwodziła młodych mechaników z warsztatów Citroëna. Pokręciła głową. – Masz wypaczone wyobrażenie o mojej przeszłości. To nie było tak. Niezupełnie. A nawet kiedy było, to nie tak zabawnie, jak myślisz. Nie byłam wtedy do końca szczęśliwa. – A kiedy zaczęłaś być? Wzięła mnie za rękę, a raczej za czubki palców. – Douglasie, przestań mnie wypytywać. Na szczęście byliśmy w wieku, kiedy nie czuliśmy się już zobowiązani do podtrzymywania rozmowy. Dlatego w przerwach między daniami Connie czytała powieść, a ja przeglądałem przewodnik, po raz kolejny sprawdzając godziny otwarcia kas w Luwrze i proponując jej restauracje, w których nazajutrz moglibyśmy zjeść lunch i kolację. – Możemy po prostu pójść na spacer i znaleźć jakąś po drodze – powiedziała. – Trochę spontaniczności, Douglasie. – Connie nigdy nie lubiła przewodników. – Dlaczego mielibyśmy przeżywać dokładnie to samo co wszyscy? Dołączać do stada? Po co? Cóż, fakt: wokół nas dominowała angielszczyzna i amerykańszczyzna, a kelnerzy robili wrażenie przekonanych, że zapewniają nam to, czego chcieliśmy i oczekiwaliśmy. Ale kiedy podano jedzenie, było znakomite, z nadmiarem masła i soli, dzięki którym przygotowane w restauracji potrawy są takie pyszne, i wypiliśmy chyba trochę za dużo wina, a ja dość koniaku, by choć na chwilę zapomnieć, że żona chce ode mnie odejść. Ogarnęło nas poczucie zupełnej beztroski i wróciwszy do naszego malutkiego pokoiku, kochaliśmy się, czemu w naszym wieku zawsze towarzyszy poczucie lekkiego zaskoczenia. Życie seksualne innych przypomina trochę ich wakacje: cieszysz się, że dobrze się bawili, ale nie było cię z nimi i niekoniecznie masz ochotę oglądać zdjęcia. Gdy ma się tyle lat co my, zbyt duża liczba szczegółów prowadzi do tego, że słuchacze gwiżdżą w duchu i oglądają czubki swoich butów, poza tym jest jeszcze problem ze słownictwem. Terminologia naukowa, choć zimna i dokładna, nie oddaje tej uderzającej do głowy mrocznej intensywności wiadomego aktu, chciałbym również uniknąć porównań czy metafor, tych wszystkich dolin, orchidei, ogrodów i tak dalej. Oczywiście nie mam też zamiaru używać wulgaryzmów. Dlatego, nie wchodząc w szczegóły, ograniczę się jedynie do tego, by stwierdzić, że wszystko przebiegło bardzo dobrze i że towarzyszyła temu przyjemna satysfakcja, jakbyśmy odkryli, że wciąż umiemy robić fikołka. Potem leżeliśmy w plątaninie kończyn. „Plątanina kończyn”. Skąd ja to wziąłem? Może z powieści, które podsuwa mi Connie. „Usnęli w plątaninie kończyn”. – Jak para nowożeńców – powiedziała z twarzą tuż przy mojej twarzy, śmiejąc się i uśmiechając jak to ona, z kurzymi łapkami w kącikach oczu, a mnie zalała fala niewysłowionego smutku. – Pod tym względem zawsze było dobrze, prawda? – Pod jakim? – Mówię o tej stronie naszego związku. – Tak. Przecież wiesz. Dlaczego pytasz? – Właśnie zdałem sobie sprawę, że którejś nocy zrobimy to ostatni raz, to wszystko. – Och, Douglasie. – Connie roześmiała się i ukryła twarz w poduszce. – Popsułeś całą zabawę.
– Po prostu przyszło mi to do głowy. – Douglasie, wszystkich to kiedyś czeka. – Wiem. Ale u nas dojdzie do tego trochę prędzej, niż myślałem. Pocałowała mnie, wsuwając mi rękę pod szyję. – Nie martw się. Jestem pewna, że to nie był nasz ostatni raz. – Zawsze to coś. – Uprzedzę cię. Zadzwonię w dzwon. Owinę się całunem i puścimy marsza pogrzebowego na stereo. – Pocałowaliśmy się. – Będziesz wiedział, masz moje słowo.
37. ten pierwszy raz Za pierwszym razem było zupełnie inaczej. Tu też nie będę wchodził w szczegóły, ale gdybym miał podsumować to jednym słowem, powiedziałbym, że było „niesamowicie”, i chociaż Connie użyłaby niewątpliwie innego, lubię myśleć, że by się ze mną zgodziła. Wielu by to pewnie zaskoczyło. Nie chcę się chwalić, ale zawsze byłem w tym lepszy, niż ludzie myślą. Jestem pełen zapału, to raz, a w tamtych czasach grałem w dodatku w badmintona i byłem w niezłej formie. Poza tym trzeba pamiętać, że Connie wciąż znajdowała się pod wpływem sztucznych stymulantów i zdaję sobie sprawę, że to też miało pewne znaczenie. Można by powiedzieć, że była między nami Chemia przez duże C. Kiedyś wytknąłem żonie, że nie zaprosiłaby mnie do siebie, gdyby była trzeźwa. A ona, zamiast zaprzeczyć, roześmiała się i powiedziała: – Pewnie masz rację. Miałabym kolejny powód, żeby z satysfakcją odmówić. Tuż przed czwartą nad ranem dotarliśmy do nierzucającego się w oczy szeregowca przy Whitechapel Road. Dzisiaj to modna okolica i niewykluczone, że to właśnie Connie i jej przyjaciele zasiali tu pierwsze ziarno, ale wtedy dla kogoś takiego jak ja był to niezbadany teren. Znajdowaliśmy się daleko od barów i pizzerii w Hammersmith, od Putney i Battersea, na przedmieściach, gdzie moi przyjaciele i znajomi raczej nie mieszkali. – To głównie Bangladesz z małą domieszką starego East Endu. Bardzo mi się tu podoba. Tak wyglądało kiedyś całe miasto, dopóki nie wprowadziły się tu te japiszony. Otworzyła drzwi. Miałem to poczytać za zaproszenie? – Cóż... – Wzruszyłem ramionami. – Chyba już pójdę. A ona się roześmiała. – Jest prawie czwarta! – Przejdę się. – Do Balham? Nie bądź głupi, właź. – Złapię autobus nocny. Jeśli dojadę na Trafalgar Square, przesiądę się tam na N77 i... – Na litość boską! – przerwała mi ze śmiechem. – Jak na doktora biochemii jesteś wyjątkowo mało rozgarnięty. Ja też się roześmiałem. – Nie chciałem się spieszyć... – Kto się spieszy, ten dupa. – Nachyliła się, objęła mnie za szyję i mocno pocałowała. I to też było niesamowite.
38. limonka, wódka i guma do żucia W domu panował zorganizowany bałagan. „Planowy”, jak powiedziałaby Connie, z każdym centymetrem kwadratowym ścian pooklejanym reprodukcjami, pocztówkami, plakatami zespołów i klubów, zdjęciami i szkicami. Meble nazwałbym „eklektycznymi”: kościelna ławka, ławka szkolna, olbrzymia jasna skórzana sofa, częściowo pogrzebana pod stertami ubrań, czasopism, książek i gazet. Zobaczyłem również skrzypce, gitarę basową i wypchanego lisa. – Ja piję wódkę! – krzyknęła z kuchni; wolałem nie myśleć, jak tam wyglądało. – Ale nie mam lodu. Nalać ci? – Małą – odparłem. Gdy wróciła ze szklankami, zauważyłem, że gdzieś po drodze poprawiła szminką usta, i na ten widok zagrało mi w sercu. – Jak widzisz, właśnie wyszła stąd sprzątaczka. Wziąłem szklankę. – Z limonką. – Właśnie! Bardzo wyrafinowane. – Odgryzła kawałek swojej. – Club Tropicana. – Są tu twoje obrazy? – Nie, trzymam je pod kluczem. – Chciałbym je zobaczyć. Twoje prace. – Może jutro. Jutro? – A gdzie jest Fran? – Opowiadała mi o niej, o Fran, swojej współlokatorce, która, tak jak wszystkie współlokatorki od początku świata, była „zupełnie szalona”. – U swojego chłopaka. – Aha. To fajnie. – Jesteśmy tylko we dwoje. – No tak... I jak się czujesz? – Trochę lepiej. Przepraszam, że tak odleciałam. Niepotrzebnie wzięłam tę pigułkę, to był zły pomysł. Ale dziękuję, że ze mną zostałeś. Potrzebowałam czyjejś... kojącej obecności. – A teraz? – Teraz... teraz czuję się bardzo dobrze. Uśmiechnęliśmy się do siebie. – Dobra – powiedziałem. – Śpię w łóżku Fran? – Boże, mam nadzieję, że nie. – Wzięła mnie za rękę i znowu się pocałowaliśmy. Smakowała limonką i gumą do żucia. Nawiasem mówiąc, gumę wciąż miała w ustach, co w każdych innych okolicznościach by mnie odrzuciło. – Przepraszam, to obrzydliwe. – Ze śmiechem wyjęła ją z buzi. – Cały czas przerzucamy ją językiem. – Nie szkodzi. Przykleiła gumę do futryny drzwi. Poczułem jej rękę na plecach, stwierdziłem, że moja jest na jej udzie, na górze sukienki, potem pod. Zrobiłem krótką przerwę, żeby złapać oddech. – Mówiłaś chyba, że do niczego nie dojdzie. – Zmieniłam zdanie. Ty je zmieniłeś. – Bo umiem zrobić baterię z cytryny? – Roześmiała się, gdy ją pocałowałem. O tak, dowcipny byłem.
– Moja sypialnia to obszar klęski żywiołowej – powiedziała, gdy się od siebie oderwaliśmy. – Dosłownie i w przenośni. – Nieważne. – I poszliśmy na górę. Czy nie brzmi to zbyt układnie, przynajmniej jak na mnie? Czy nie opisuję tego zbyt wyniośle czy nonszalancko? Prawda jest taka, że moje serce było jak pięść, która próbuje rozwalić od środka klatkę piersiową, ale nie z podniecenia, chociaż było ogromne, tylko ze świadomości, że oto nareszcie, nareszcie coś się zaraz wydarzy. Czułem bliskość jakiejś zmiany, a niczego tak nie pragnąłem jak tego, żeby coś się w moim życiu zmieniło. Ciekawe, czy można czuć się tak i teraz. Czy też może przydarza się to nam tylko raz?
39. krótki zarys historii sztuki Malowidła jaskiniowe. Potem posągi, najpierw gliniane, potem z brązu. Jeszcze później, przez jakieś tysiąc czterysta lat, nie malowano niczego oprócz odważnych, lecz prymitywnych obrazów przedstawiających Najświętszą Marię Pannę z Dzieciątkiem albo Ukrzyżowanie. Jakiś bystrzak zauważył, że z oddali przedmioty robią wrażenie mniejszych, i obrazy Marii Panny oraz Ukrzyżowania znacznie zyskały na jakości. Nagle wszyscy zrobili się dobrzy w malowaniu rąk i twarzy, a rzeźbiarze przerzucili się na marmur. Zaroiło się od pulchnych cherubinków i zapanowała szaleńcza moda na wnętrza domów oraz kobiety stojące przy oknie z robótką w rękach. Na martwe bażanty, kiście winogron i mnóstwo szczegółów. Cherubinki zniknęły i w ich miejsce pojawiły się fantazyjne, wyidealizowane krajobrazy, potem portrety arystokratów na koniu, a jeszcze później olbrzymie płótna przedstawiające różne bitwy i roztrzaskane okręty. Potem powróciły kobiety leżące na sofach albo wychodzące z kąpieli, tym razem cokolwiek mroczniejsze, nie tak szczegółowo oddane, po nich zaś dziesiątki butelek wina, jabłka i baletnice. W malarstwie pojawiła się tendencja do zabawy z plamami – taszyzm, od la tache, czyli plama – i obrazy przestały być podobne do tego, co miały przedstawiać. Potem ktoś złożył swój autograf na pisuarze i świat oszalał. Po równiutkich kwadratach barw podstawowych przyszły wielkie płachty farby emulsyjnej, puszki zupy, a potem ktoś wziął wideokamerę, ktoś inny wylał cement i wszystko to razem stworzyło dezorientującą całość z cyklu „róbta, co chceta”.
40. filistyn Tak pojmowałem historię sztuki – a raczej jej „zarys” – zanim spotkałem żonę. Teraz jest niewiele lepiej, chociaż nauczyłem się paru nowych rzeczy, dzięki którym jakoś sobie radzę, jednak moje rozumienie sztuki można porównać do mojej znajomości francuskiego. Na początku naszego związku Connie bardzo chciała mnie oświecić, kupując mi parę książek, oczywiście używanych, bo oboje przechodziliśmy fazę z cyklu szczęśliwi, lecz biedni. Były to O sztuce Gombricha i Szok nowego Hughesa, przy czym ta druga miała mnie przekonać do sztuki nowoczesnej. Cóż, w pierwszych porywach miłości, jeśli ktoś każe ci coś przeczytać, to siadasz i czytasz. Książki były naprawdę świetne, obydwie, chociaż prawie nic z nich nie zapamiętałem. Może w rewanżu powinienem zorganizować dla Connie krótki kurs z chemii organicznej, ale nie wykazywała zainteresowania. Mimo to – nie śmiałbym jej tego wyznać, chociaż przypuszczam, że i tak o tym wie – w dziedzinie
sztuki zawsze czułem się trochę zagubiony, jakby mi czegoś brakowało albo jakbym nigdy tego nie miał. Potrafię docenić ładną kreskę i zgrabny dobór kolorów, rozumiem kontekst historyczny i społeczny, ale mimo licznych wysiłków mój odbiór sztuki jest bardzo płytki. Nigdy nie wiem, co powiedzieć ani co właściwie odczuwam. Kiedy widzę portrety, szukam ludzi, których znam – „Zobacz, wujek Tony!” – albo twarzy gwiazd i gwiazdorów filmowych. Pod tym względem reprezentuję chyba szkołę Madame Tussaud. W dziełach realistycznych szukam szczegółów: „Spójrz tylko na te rzęsy!” – krzyczę z idiotycznym podziwem dla finezyjnych pociągnięć pędzla. „Widzisz te refleksy w oku?”. W sztuce abstrakcyjnej wypatruję kolorów – „Podoba mi się ten niebieski” – jakby dzieła Rothki i Mondriana były tylko wielkimi paletami barw. Rozumiem ten powierzchowny dreszcz, jaki przechodzi oglądającego na widok czegoś na żywo, to turystyczne podejście, w którym Wielki Kanion, Tadź Mahal i Kaplica Sykstyńska są jedynie kolejnymi punktami do odhaczenia. Rozumiem również pojęcie rzadkości i unikatowości, szkołę krytycyzmu reprezentującą podejście merkantylne, czyli „ile to kosztuje?”. No i oczywiście umiem dostrzec piękno. W pracy widzę je cały czas: w symetrycznym rozdwojeniu zapłodnionego żabiego skrzeku, zabarwionych komórkach macierzystych embrionu rybki akwariowej Brachydanio rerio czy w kwiecie rzodkiewnika pospolitego. Te same kształty i wzory, te same miłe dla oka proporcje i symetrię dostrzegam w obrazach. Ale czy są to obrazy właściwe? Czy mam gust? Czy czegoś nie przeoczam? To oczywiście wrażenia subiektywne i nie ma na to dobrych odpowiedzi, ale w galerii zawsze prześladuje mnie uczucie, że ochroniarze tylko czekają, aby wyrzucić mnie za drzwi. Natomiast moja żona i syn nie mają na tym polu żadnych rozterek. A już na pewno nie mieli ich we włoskiej galerii w Luwrze, gdzie grali w grę, kto kogo przepatrzy. W tym przypadku chodziło o fresk Botticellego, popękany, wyblakły i uroczy, ale czy naprawdę aż tak ciekawy? Tymczasem oni dosłownie pili z niego wzrokiem, chłonęli szczegóły, których ja nie dostrzegałem, ślady pędzla, grę światła i cienia, i wydawali przy tym ciche ochy i achy. W końcu się ruszyli i poszliśmy dalej, mijając po drodze nieskończoną liczbę Ukrzyżowań i Narodzin Chrystusa, chłostanych i przebitych strzałami męczenników, nonszalanckiego świętego z wbitym w głowę mieczem oraz obraz, na którym Maria – zwykle jest to Maria – cofa się przed aniołem ciągnącym za sobą smugę kondensacyjną. – Braccesco – powiedziałem. – Odrzutowy anioł. – I poszliśmy dalej. Minęliśmy wspaniałą scenę batalistyczną autorstwa niejakiego Uccella, przedstawiającą żołnierzy zbitych w gromadę przypominającą czarnego jeża, obraz poprzecinany pęknięciami i rozdarciami, które w dziwny sposób przydawały mu wspaniałości. W głównym korytarzu moją uwagę przykuł portret brodatego mężczyzny, którego twarz, jak się okazało po bliższym zbadaniu, składała się z jabłek, grzybów, winogron i dyni, a nos był z pękatej dojrzałej gruszki. – L’Automne Arcimbolda. Zobacz, Albie, ma twarz z owoców i warzyw! – Kicz – zawyrokował syn z wyrazem twarzy, za który powinien dostać nagrodę za najbardziej banalną uwagę poczynioną w galerii sztuki. Może właśnie dlatego taką popularnością cieszą się te małe magnetofony, audioprzewodniki muzealne, spokojny głos w uchu, który mówi, co mamy myśleć i odczuwać. „Teraz proszę spojrzeć w lewo, proszę zauważyć, proszę odnotować” – jak wspaniale by było, gdyby głos ten mógł towarzyszyć nam zawsze, poza muzeum, przez całe życie. Szliśmy dalej. Wisiał tam uroczy da Vinci – nieco rozmyty, jakby mistrz malował go w brudnych okularach – przedstawiający dwie kobiety gruchające do małego Jezusa, ale Connie i Albie się nim nie zainteresowali i nie mogłem nie zauważyć, że im słynniejsze, im bardziej znajome dzieło, tym mniej czasu przed nim spędzali. A już na pewno nie zaciekawiła ich Mona Lisa, Hard Rock Cafe renesansu,
wisząca jak królowa w wielkiej, wysokiej sali, między znakami ostrzegającymi przed kieszonkowcami, podczas gdy inne płótna, te zaniedbywane, łypały na nią zawistnie. Mimo wczesnej pory stał przed nią tłum oglądających z tym charakterystycznym uśmiechem z cyklu „nie mogę w to uwierzyć!”, jaki towarzyszy nam, gdy możemy objąć ramieniem jakiegoś celebrytę. – Albie! Albie, możesz nam zrobić zdjęcie przed... Nie dokończyłem, bo Connie i on zdążyli już wzgardzić Giocondą na korzyść małego płótna po drugiej stronie, mrocznego Tycjana w cieniu, dosłownie i w przenośni, przedstawiającego dwie pulchne nagie kobiety na wiejskim koncercie. Patrzyli na ten obraz i patrzyli, a ja zastanawiałem się, jak powinienem to rozumieć. Co tam widzieli? Znowu uderzyło mnie, że wobec potęgi wielkiej sztuki zawsze czuję się wykluczony. Gdy wróciliśmy do głównego korytarza, Albie przystanął przed portretem Piera della Franceski, wyjął mały, kosztowny, oprawiony w skórę szkicownik, zaczął kopiować portret węglem, a ja straciłem cały zapał. Można by napisać pracę naukową analizującą przyczyny, dla których chodzenie po galeriach sztuki jest o wiele bardziej wyczerpujące niż, powiedzmy, wspinaczka na szczyt Helvellyn. Moim zdaniem ma to coś wspólnego z energią potrzebną do utrzymania mięśni w napięciu oraz ciągłym zastanawianiem się, co powiedzieć. Tak czy inaczej, opadłem na skórzaną sofę i zamiast na obraz, zapatrzyłem się na Connie, na opinającą jej pośladki sukienkę, ruchy jej rąk, jej szyję, gdy podnosiła wzrok, by spojrzeć na płótno della Franceski. Tak, to była prawdziwa sztuka. I prawdziwe piękno. Żona spojrzała na mnie, uśmiechnęła się, podeszła bliżej i musnęła policzkiem mój policzek. – Zmęczony, staruszku? Pewnie po wczorajszym. – Za dużo tu sztuki. Szkoda, że nie wiem, na co patrzeć. – Kciuk do góry, kciuk w dół? – Dobrze by było, gdyby pokazali mi chociaż, które są dobre. – Może „te dobre” nie są dobre dla wszystkich. – Nigdy nie wiem, co powiedzieć. – Nie musisz nic mówić. Reaguj. Odczuwaj. Pociągnęła mnie za ręce, postawiła na nogi i przeszedłszy przez ten wielki królewski magazyn, minąwszy prastare szkła, marmury i brązy, wkroczyliśmy w dziewiętnasty wiek francuskiego malarstwa.
41. zrozumieć sztukę Seksualna nostalgia jest słabostką, której najlepiej ulegać w samotności, dlatego wystarczy powiedzieć, że nasz pierwszy wspólny weekend otworzył mi oczy. Lutowe dni były ciemne i wietrzne, dlatego niechętnie wychodziliśmy z jej domku w Whitechapel. Oczywiście nie było mowy, żebym pojechał w sobotę do laboratorium, bo w sobotę spaliśmy, oglądaliśmy filmy i rozmawialiśmy, a wieczorem wyskoczyliśmy po hinduskie jedzenie na wynos do restauracji, gdzie Connie dobrze znano i gdzie cały personel powitał ją i obdarował papadami i talarkami surowej cebuli, których nikt zwykle nie zamawia. – A kim jest ten przystojny młodzieniec? – spytał główny kelner. – To mój zakładnik – odparła Connie. – Ciągle próbuje uciec, ale dobrze go trzymam. – To prawda – powiedziałem i gdy składała zamówienie, napisałem na serwetce „Pomocy!”.
Podniosłem serwetkę do góry i wszyscy się roześmiali, Connie też, a mnie zalała fala wielkiego ciepła i sympatii, ale również zazdrości o to, że można tak intensywnie żyć. W niedzielny poranek panowała atmosfera melancholii, jak ostatniego dnia cudownych wakacji, i wstąpiliśmy do sklepiku na rogu ulicy po gazety i bekon, a potem poszukaliśmy schronienia w łóżku. Nie mogę powiedzieć, że przez cały czas był seks, seks i tylko seks, chociaż owszem, miał zdecydowaną przewagę. Ale były również rozmowy, Connie puszczała mi swoje ulubione płyty i dużo spała o różnych porach nocy i dnia, a wtedy ja wypełzałem spod splątanych koców, narzut i kap i zwiedzałem dom. Sypialnia była mroczna i słabo oświetlona, a listwy przypodłogowe ukryte za setkami książek, tomów poświęconych sztukom pięknym, starych roczników „Ruperta”, klasycznych powieści i encyklopedii. Jej ubrania wisiały na nagim drążku – nie było szafy – i uznawszy, że to absolutnie fantastyczne, w skrytości ducha marzyłem, by je wszystkie przy mnie przymierzyła. Były tam również teczki z jej pracami i chociaż zabroniła mi do nich zaglądać, rozwiązałem wstążki i przejrzałem je, gdy spała. Były to głównie portrety, niektóre wystylizowane, z lekko zdeformowanymi twarzami, inne bardziej realistyczne, z twarzami narysowanymi cieniutkim piórkiem jak trójwymiarowe wykresy. Spuszczone oczy, oczy wpatrzone w podłogę. Jej prace były bardziej tradycyjne, niż się spodziewałem, nawet konwencjonalne, i chociaż dosyć posępne, bardzo, ale to bardzo mi się podobały. Ale z drugiej strony spodobałaby mi się nawet lista zakupów, pod warunkiem że byłaby jej autorstwa. W saloniku panował stylowy chaos i bałagan, jakby Connie dokładnie przemyślała aranżację olbrzymiej sterty dziecięcych gier planszowych, szyldów chińskich restauracji, starych szafek na akta i bibelotów z lat siedemdziesiątych. Gruba musztardowa wykładzina ustępowała miejsca lepkim płytkom kuchni zdominowanej przez wielką szafę grającą z zadziwiającą kombinacją gustu „dobrego” i „złego”: mało znane kapele punkowe i kapele grające muzykę elektroniczną mieszały się w niej z nowościami z lat siedemdziesiątych, utworami Franka Zappy, Toma Waitsa, Talking Heads, Abby, AC/DC i Jackson 5. Poczułem się zagubiony. Ironia: czy na tym polegała różnica? Moje gusty kulturalne, dość proste, były przynajmniej szczere, więc jak miałem odróżnić dobry rodzaj złego gustu od jego złego rodzaju? Jak miałem dostroić uszy? Czy winylowa płyta zyskiwała różną wartość zależnie od tego, kto ją puszczał? Album Abby w moich rękach byłby źródłem szyderstw, natomiast w jej wyglądał świetnie, chociaż były to te same nagrania, te same słowa i muzyka. Na przykład od dawna byłem orędownikiem muzyki Billy’ego Joela, zwłaszcza płyt z początkowego i środkowego okresu jego twórczości, co wystawiało mnie na drwiny ze strony biochemików lepiej zorientowanych w najnowszych trendach, wiedzących, kto jest aktualnie na topie. Joel jest nijaki – mówili – konwencjonalny, przeciętny. Tymczasem tutaj, w szafie grającej Connie, był choćby Barry Manilow, artysta o wiele mniej wyrafinowany. Dlaczego Mandy brzmiała tu „kultowo”, co jej Connie zrobiła? Podobnie z wystrojem wnętrz. Parafernalia, które jej i jej współlokatorce przydawały artystycznej wiarygodności – ludzki szkielet z akademii medycznej, części manekinów, wypchane zwierzaki – zrobiłyby ze mnie seryjnego mordercę. Bałem się dnia, kiedy Connie zobaczy moje mieszkanie, meble do samodzielnego montażu, nagie kremowobiałe ściany, pogrążoną w śpiączce jukkę i wielgachny telewizor. Ale bałem się również, że dzień ten może nigdy nie nadejść.
42. cartes postales Oczywiście byłaby zażenowana, gdybym jej o tym wszystkim przypomniał. Żartowanie ze złego gustu słabo wychodzi w wygodnym rodzinnym domu, gdzie przypominający kraba telefon nie wzbudzi raczej uśmiechu. Pałeczkę przejął Albie, który ciągle wypatruje ciekawych znaków drogowych i głów poćwiartowanych lalek. Ale wciąż łączy ich jedno: pocztówkowy fetysz. Albie pooklejał nimi ściany swego pokoju jak kosztowną tapetą, dlatego będąc w Luwrze, szybko znaleźliśmy się w sklepie z pamiątkami, gdzie oboje skompletowali pokaźną ich kolekcję. Próbowałem włączyć się do gry i wybrałem Tratwę Meduzy Géricaulta, obraz, który bardzo podobał mi się na żywo, a to ze względu na jego fantastyczną dramaturgię. Wisiał w „Dużych obrazach francuskich”, wśród płócien wielkości domu, przedstawiających bitwy świata starożytnego, ogarnięte pożarem miasta, koronację Napoleona, ucieczkę spod Moskwy; słowem, wśród obrazów ze szkoły Ridleya Scotta, pełnych efektów specjalnych, ostrego światła i zaludnionych przez tysiące statystów. Przedtem staliśmy we troje przed Meduzą. – Ciekawe, jak długo to malował... Spójrzcie na tego tu. Chyba ma kłopoty. Ciekawe, jak byśmy sobie poradzili w tej sytuacji. – Takie były moje spostrzeżenia. Pokazałem pocztówkę Albiemu – potęgę obrazu przytłumiły nieco jej nędzne wymiary: dziesięć na piętnaście – ale on tylko wzruszył ramionami, dał mi plik pocztówek i kiedy Connie podała mi swoje, poszedłem do kasy.
43. pocztówki W Whitechapel pocztówki i polaroidowe zdjęcia artystycznych znajomych Connie pokrywały całą ścianę w kuchni, w niektórych miejscach warstwą grubą na dwie, trzy sztuki. Było tam mnóstwo punkowych dziewcząt pozujących z papierosem w ustach, ale uderzyła mnie również liczba przystojnych młodych mężczyzn, zwykle z Connie i Fran, które czule się do nich łasiły, wydymając wargi i posyłając im całusy. Mężczyzn w wojskowych mundurach polowych albo poplamionych farbą kombinezonach, młodzieńców o ekscentrycznym owłosieniu twarzy, ponurych i budzących grozę, wśród których w oczy rzucał się szczególnie jeden, błękitnooki oprych z ogoloną głową, zwisającym z ust papierosem i puszką piwa w ręku. Najemnik z filmu akcji, który patrzył w obiektyw, podczas gdy owinięta wokół niego Connie całowała go w czubek porośniętej rżyskiem głowy albo z nadąsaną miną przytulała policzek do jego policzka. Nie sposób było nie zauważyć, że jest nim zauroczona, nie sposób było nie poczuć się strasznie. – Chyba powinnam je zdjąć – powiedziała. – Czy to...? – Angelo. Mój były. Angelo. Nawet jego imię było ciosem. Jak Douglas mógł konkurować z Angelem? – Jest bardzo przystojny. – Fakt. I już nic dla mnie nie znaczy. Zdejmę je. – Lekkim szarpnięciem zerwała ze ściany to najbardziej widoczne i schowała je do kieszeni szlafroka. Nie wrzuciła go do kosza, tylko wsunęła je do kieszeni, tej na piersi, gdzie spoczęło... Cóż, gdzie spoczęło na jej piersi. Zapadła cisza. Dotrwaliśmy do niedzielnego popołudnia, pory, która zawsze grozi nieznośnym
przygnębieniem, a ja bardzo nie chciałem wychodzić w żałobnym nastroju. – Chyba lepiej już pójdę. – Zakładnik ucieka. – Zatrzymałabyś mnie, gdybym spróbował uciec? – Nie wiem. A chciałbyś? – Nie miałbym nic przeciwko temu. – Super. To wracajmy do łóżka.
44. komedia romantyczna Koszmar, co? Ale właśnie tak wtedy rozmawialiśmy. To był dla mnie nowy głos. Coś się zmieniło i gdy tamtego niedzielnego wieczoru, obolały i komicznie rozczochrany, wyszedłem w końcu z jej domu, by wsiąść do pustego pociągu i wrócić do siebie, byłem zakochany. Ale nie był to bynajmniej powód do świętowania. Zawsze mnie dziwiło, że dla większości z nas zakochanie jest cudownym wydarzeniem, któremu towarzyszą majestatyczne smyczki, podczas gdy uczucie to tak często kończy się poniżeniem, rozpaczą i aktami straszliwego okrucieństwa. Zważywszy na moje uprzednie doświadczenia, bardziej stosowny byłby temat ze Szczęk albo skrzypce z Psychozy. Oczywiście byłem w dwóch czy trzech związkach, których trwałość tylko minimalnie przekroczyła okres trwałości tuzina jaj na sklepowej półce, ale chociaż przeżyłem chwile szczęścia i tkliwości, moje serce nie zajęło się jak dotąd płomieniem. Chodziłem również na „randki” przypominające serię nieudanych rozmów w sprawie pracy, której tak naprawdę nie chciałem, głównie do kina, żeby nie musieć dużo mówić. Za kwadrans dziesiąta byłem już zwykle w domu, z trudem powstrzymując mdłości po dużej torebce czekoladowych groszków. Miłość i pożądanie odgrywały wtedy małą rolę. Kluczowymi uczuciami były zażenowanie i skrępowanie, które wraz z każdym kolejnym spotkaniem narastały wykładniczo aż do chwili, gdy jedno z nas pękało, wygłaszając standardową formułkę: „Zostańmy przyjaciółmi”. Potem się rozstawaliśmy, często niemal biegiem. Jeśli zaś chodzi o miłość romantyczną, taką prawdziwą, owszem, kiedyś taką przeżyłem, ale wspominać Lizę Godwin to tak, jakby oczekiwać, że kapitan „Titanica” będzie z czułością wspominał górę lodową. Poznaliśmy się naszego pierwszego dnia na uniwersytecie, gdzie studiowała języki nowożytne, i natychmiast zostaliśmy nierozłącznymi przyjaciółmi do chwili, gdy popełniłem błąd, startując do niej na imprezie z sherry, która wymknęła się spod kontroli. Na próbę pocałunku Liza zareagowała unikiem, niskim pochyleniem głowy i szybką ucieczką, jak przed łopatami śmigłowca. To ochłodziło naszą przyjaźń i wkrótce musiałem ograniczyć się do listów i liścików, które zostawiałem pod drzwiami jej pokoju w akademiku. Niegdyś dla obojga miłe, nasze bliskie sąsiedztwo stało się dla niej tak dużym problemem, że się przeprowadziła, a ja wydzwaniałem do niej nocami, często niezupełnie trzeźwy, bo co może być bardziej czarującego i niefrasobliwego, co może zmiękczyć serce kobiety bardziej niż zwariowany telefon w środku nocy? Oddając jej sprawiedliwość, trzeba powiedzieć, że mi współczuła i była dla mnie wyrozumiała do chwili, gdy kilku naszych rugbystów zasugerowało mi, żebym na jakiś czas „sobie odpuścił”. Ich interwencja usunęła ostatnie niejasności i w bitwie między miłością a przemocą zwyciężyła przemoc. Już nigdy więcej z nią nie rozmawiałem. Mimo to obawiam się, że bardzo źle to przyjąłem. Waham się użyć słowa „przedawkowałem”. Bardziej stosownym określeniem byłoby „nie zachowałem zasad
bezpieczeństwa”. Aspiryna jest rozpuszczalna, a ilość wody potrzebna do rozpuszczenia pięciu – chyba pięciu – tabletek dość duża, co znaczyło, że obudziłem się z gigantycznym parciem na pęcherz i absolutnie trzeźwą głową. Gdy patrzę wstecz, wszystko to wydaje się bardzo nie w moim stylu i żenujące – ta jedna chwila mojego młodzieńczego melodramatyzmu. Bo co właściwie chciałem osiągnąć? Nie było to na pewno „wołanie o pomoc”. Wstydziłbym się robić tyle hałasu. Było to raczej ciche kaszlnięcie. Albo chrząknięcie. Dlatego miałem dobre powody, aby bać się powrotu stanu psychiczno-fizycznego, którego objawami są bezsenność, zawroty głowy i dezorientacja, następnie depresja i złamane serce. Pierwsze wątpliwości ogarnęły mnie już w pociągu do Balham. Bo przecież jej decyzja nie była owocem racjonalnego umysłu, poza tym zdawało się mało prawdopodobne, żeby namiętność, jaka ogarnęła ją o trzeciej nad ranem, dotrwała do czwartku, naszej drugiej randki, kiedy będziemy trzeźwi i w pełni świadomi. No i musiałem jeszcze stawić czoło Angelowi, który czaił się – nawet teraz! – na jej piersi. Nie mogłem zakładać niczego z góry. Zdobycie Connie Moore, jej zatrzymanie i utrzymanie miało być dla mnie wyzwaniem aż do pewnego popołudnia w Paryżu...
45. pelouse interdite ...kiedy to odsypialiśmy lunch w Ogrodzie Luksemburskim, parku tak eleganckim i wypielęgnowanym, że myślałem, iż lada chwila ktoś poprosi nas, byśmy zdjęli buty. Leżeć na trawie wolno tam tylko na zatłoczonym skrawku w jego południowej części, spłachetku zieleni okupowanym przez ludzi trzymających się go jak kadłuba przewróconego do góry dnem okrętu. Usta mieliśmy lepkie od czerwonego wina i słonej kaczki, dlatego gasiliśmy pragnienie, pijąc na zmianę słonawą wodę z bąbelkami, która już dawno straciła wszystkie bąbelki. – Jak ci Francuzi to robią? – Ale co? – spytała Connie z głową na moim brzuchu. – Piją wino do lunchu. Ja czuję się jak po znieczuleniu. – Nie wiem, czy wciąż piją. Myślę, że robimy to tylko my, turyści. Po naszej lewej stronie czterech studentów italianistyki pochylało się nad chińszczyzną na plastikowych talerzykach i w gorącym, stężałym powietrzu wisiał zapach syropu i octu. Po prawej trzech chudych rosyjskich chłopców słuchało słowiańskiego hip-hopu z głośnika komórki, gładząc się po ogolonych głowach i od czasu do czasu wyjąc jak stado wilków. – Miasto Prousta. – Connie westchnęła. – Miasto Truffauta i Piaf. – Ale dobrze się bawisz, prawda? – Tak. – Pomacała wokoło w poszukiwaniu mojej ręki, ale wysiłek okazał się zbyt duży i zrezygnowała. – Myślisz, że Albie jest zadowolony? – Bawiąc się w Paryżu na koszt ojca? Oczywiście. Pamiętaj, że okazywanie zadowolenia jest niezgodne z jego zasadami. – Gdzie on tak znika? – Może ma tu przyjaciół. – Jakich? On tu nikogo nie zna. – „Przyjaciel” znaczy dzisiaj coś innego niż kiedyś. – Jak to?
– Wchodzi do internetu i pisze: „Hej, jestem w Paryżu”. Ktoś odpisuje: „Ja też!”, a ktoś inny: „Mój kumpel tam mieszka, ustaw się z nim”. No i Albie się ustawia. – Przerażające. – Wiem. Ci wszyscy nowi ludzie, ta spontaniczność. – Mnie męczyło już samo korespondowanie. Zmieniając temat, Connie przewróciła się na brzuch. – Ty z kimś pisałeś? – spytała. – Z Güntherem z Düsseldorfu. Przyjechał do mnie w odwiedziny, ale było tragicznie. Nie smakowało mu jedzenie mamy. Chudł w oczach i bałem się, że odeślemy do domu niedożywione dziecko i będziemy mieli kłopoty. W końcu ojciec praktycznie przywiązał go do krzesła i trzymał tak, dopóki chłopak nie zjadł wątróbki z cebulką. – Masz cudowne wspomnienia. Zaprosili cię do Düsseldorfu? – Nie. Dziwne, prawda? – Powinieneś znaleźć adres i go odszukać. – Może to zrobię. Ty z kimś pisałaś? – Z taką Francuzką. Elodie. Nosiła stanik, chociaż nie musiała, i nauczyła mnie zwijać papierosy. Jak widzisz, była to kształcąca znajomość. – Connie wróciła do poprzedniej pozycji i zamknęła oczy. – Ale miło by było na niego wpaść – powiedziałem. – Spotkać się z nim raz na jakiś czas. – Z Güntherem? – Z naszym synem. – Zobaczymy go wieczorem. Już to załatwiłam. A teraz daj mi trochę pospać. Zdrzemnęliśmy się przy usypiających dźwiękach rosyjskiego hip-hopu, w którym, co ciekawe, tylko przekleństwa były po angielsku, pewnie po to, żeby obrazić jak największą rzeszę zagranicznych słuchaczy. Późnym popołudniem, gdy ziewając, siedzieliśmy na trawie, Connie zaproponowała, byśmy wynajęli rowery. Wciąż trochę wstawieni, wsiedliśmy na miejskie welocypedy, nieporęczne jak taczki, i pojechaliśmy przed siebie, skręcając w każdą ulicę, która się nam spodobała. – Gdzie my jedziemy? – Celowo się gubimy! – krzyknęła. – Obowiązuje całkowity zakaz przewodników i map. I chociaż byłem zbyt zamroczony, by jechać ciężkim rowerem nie tą stroną ulicy, przyjąłem niefrasobliwą, luzacką postawę i potrącając kolanami boczne lusterka samochodów oraz ignorując wygrażających pięściami taksiarzy, uśmiechałem się, uśmiechałem i uśmiechałem.
46. françois truffaut Miło było aż do wieczora. Connie wypatrzyła letnie kino w parku niedaleko Place d’Italie, więc postanowiliśmy pójść tam i obejrzeć film. Jako koc posłużyła nam skradziona z hotelu narzuta: było różowe wino, chleb, ser i ciepły, pogodny wieczór. Nawet Albie robił wrażenie zadowolonego. – To będzie po francusku? – spytał, gdy rozbiliśmy obóz przed ekranem. – Nic się nie martw. Na pewno ci się spodoba. Zaufaj mi. Film miał tytuł Les Quatre Cents Coups, czyli Czterysta batów, i bardzo go polecam. Moje gusty oscylują wokół thrillerów, fantastyki naukowej i filmów fantasy, ale chociaż prawdziwych batów w nim nie było, uznałem, że jest bardzo ciekawy. Opowiada o przygodach inteligentnego, lecz nieodpowiedzialnego młodego człowieka imieniem Antoine, który w końcu zadziera z prawem. Jego
zdradzany przez żonę miły ojciec traci cierpliwość i wysyła go do czegoś w rodzaju zakładu poprawczego. Antoine ucieka w kierunku morza – nigdy dotąd go nie widział – a potem, cóż, film kończy się w chwili, gdy chłopak patrzy w obiektyw kamery wyzywającym, niemal oskarżycielskim wzrokiem. Pod względem wartkości akcji nie równał się z Tożsamością Bourne’a, mimo to mi się spodobał. Mówił o poezji, buncie, uniesieniach i zamęcie młodości – niekoniecznie mojej, raczej innych – i zrobił głębokie wrażenie na Albiem, który był tak nim pochłonięty, że zapomniawszy na chwilę, iż musi nieustannie popijać wodę, klęczał, sztywno wyprostowany z rękami na udach, w pozycji, w której ostatni raz widziałem go na lekcji wuefu w podstawówce. Niebo pociemniało, obraz nabrał ostrości, na tle ekranu przeleciało kilka jaskółek – może były to nietoperze albo jaskółki i nietoperze razem, w każdym razie wyglądały jak cętki na starej celuloidowej taśmie – a on wciąż siedział na ziemi, identyfikując się całym sobą z głównym bohaterem, chociaż – myślę, że można to uczciwie powiedzieć – miał w miarę spokojne dzieciństwo. Czasem zerkałem na niego i na widok białego profilu syna w świetle bijącym z monochromatycznego ekranu zalała mnie fala wielkiej czułości dla niego i dla niej, dla nas, Petersenów. Doświadczyłem małego wybuchu miłości i sympatii, nabierając przekonania, że nasze małżeństwo, nasza rodzina, że to wszystko nie jest w sumie takie złe, a nawet lepsze niż u większości innych, i że przetrwamy. Tak czy inaczej, było bardzo miło i klimatycznie i zbyt szybko się skończyło. Zamarł ostatni obraz, Antoine Doinel posyłający nam z ekranu to wymowne spojrzenie, i Albie zaczął pocierać policzki nasadą dłoni, jakby próbował powstrzymać łzy. – Kurcze – oznajmił – to był najbardziej zajebisty film, jaki w życiu widziałem. – Albie, czy ten język jest naprawdę konieczny? – spytałem. – A zdjęcia były niesamowite! – Tak, mnie też się podobały – wtrąciłem z nadzieją, ale on i jego matka padli już sobie w objęcia. Albie przytulił ją mocno, roześmiali się oboje, a potem syn pobiegł w letnią noc, a Connie i ja, wciąż zbyt pijani, by wsiąść na rowery, wzięliśmy się za ręce i – jak we śnie młodych zakochanych – przez trzynastą, piątą, szóstą i siódmą dzielnicę wróciliśmy do hotelu.
47. trudności nieodłącznie związane z drugą randką Chociaż miałem doktorat, próba zrozumienia algorytmu integralnie związanego z drugą randką i definiującego nasze na niej poczynania zakończyła się sromotną klęską. Każda restauracja wydawała się zbyt elegancka i pretensjonalna albo zbyt pospolita i tandetna. Był koniec lutego, za zimno na Hyde Park, a moje ulubione miejsce, kino, też nie wchodziło w rachubę. W kinie nie moglibyśmy rozmawiać. Nie widziałbym jej twarzy. Umówiliśmy się na placyku przed laboratorium, gdzie pracowałem nad moim projektem postdoktoranckim. Od ukończenia studiów przez cztery dni w tygodniu Connie pracowała w komercyjnej galerii w St James’s. Pomstowała na nią – chałowate prace, klienci, którzy mieli więcej pieniędzy niż gustu – lecz zarabiała na czynsz i mogła spokojnie malować w małym studiu we wschodnim Londynie, które wynajmowała z przyjaciółmi – nazywali je „kolektywem” – czekającymi na odkrycie. Taki plan kariery zawodowej był według mnie beznadziejnie chaotyczny, ale dzięki pracy w galerii miała przynajmniej na mieszkanie i jedzenie. Jąkając się, poinstruowałem ją przez telefon, jak ma jechać, to znaczy podałem jej dokładny rozkład jazdy dziewiętnastki, dwudziestkidwójki
i trzydziestkiósemki. – Douglasie – powiedziała – wychowałam się w Londynie i umiem wsiąść do autobusu. Do zobaczenia o wpół do siódmej. O szóstej dwadzieścia dwie stałem już pod wieżą zegarową, gapiąc się na najświeższy numer „Biochemika”, wodząc oczami po kartkach i nic nie widząc. O szóstej czterdzieści, gdy wciąż stałem i wodziłem, usłyszałem jej kroki; w tej części naszego kampusu stukot szpilek nie należał do najczęstszych odgłosów. Dzisiaj, w epoce powszechnej cyfryzacji, istnieją sposoby, dzięki którym możemy w każdej chwili przywołać czyjś obraz. Ale wtedy twarze były jak numery telefonów i próbowało się zapamiętać tylko te najważniejsze. Rzecz w tym, że zdjęcia, które zrobiłem w pamięci w poprzednim tygodniu, zaczynały już blaknąć. Czy ten zwykły, szary dzień, cnotliwy i trzeźwy, miał przynieść mi rozczarowanie? Absolutnie nie. Rzeczywistość, kiedy zobaczyłem już Connie, przerosła wspomnienia, bo ujrzałem cudowną twarz obramowaną podniesionym kołnierzem długiego czarnego płaszcza, staromodną rdzawą sukienkę, staranny makijaż, ciemne oczy i usta w kolorze sukienki. Krewetki Pod Szczurem i Papugą przestały wchodzić w rachubę. Pocałowaliśmy się, trochę niezdarnie, bo mnie przypadł koniuszek jej ucha, a jej moje włosy. – Cudownie wyglądasz. – Mówisz o tym? Muszę tak chodzić do pracy. – Zabrzmiało to jak: „Nie ubrałam się tak dla ciebie”. Minęło ledwie osiem sekund, a zdążyliśmy już zaliczyć nieudany pocałunek i mały afront. Wieczór ciągnął się przed nami jak lina nad przepaścistym kanionem. Aby podkreślić wagę tego spotkania, włożyłem swoją najlepszą marynarkę, nonszalanckie czekoladowobrązowe sztruksy i śliwkowy krawat z dzianiny. Connie podniosła rękę i poprawiła węzeł. – Bardzo ładnie. Boże, ty naprawdę masz długopis w kieszonce na piersi. – Muszę. Jestem naukowcem, to mój strój służbowy. Uśmiechnęła się. – To tutaj pracujesz? – Tam, w laboratorium. – A muszki? – Są w środku. Chcesz je zobaczyć? – A mogę? Zawsze myślałam, że wszystkie laboratoria są tajne. – Tylko na filmach. Chwyciła mnie za ramiona. – W takim razie muszę je zobaczyć!
48. insektarium Z twarzą tuż przy muślinowej zasłonie patrzyła na chmary muszek. Jak zahipnotyzowana, jakbym zaprowadził ją do zagrody jednorożca. – Dlaczego akurat muszki owocowe? Dlaczego nie mrówki, żuki albo patyczaki? Trudno było powiedzieć, czy jej zainteresowanie jest szczere, przesadzone czy udawane. Może patrzyła na insektarium jak na jakąś artystyczną instalację; wiedziałem, że takie rzeczy istnieją. Tak
czy inaczej, „Dlaczego akurat muszki owocowe?” było pytaniem, które pragnąłem usłyszeć, więc opowiedziałem jej o ich płodności, niskich kosztach hodowli i wyjątkowych fenotypach. – A fenotyp to... – Zespół dających się zauważyć cech, właściwości fizjologicznych, zewnętrzna manifestacja genotypu, oddziaływanie między genotypem a środowiskiem. U muszek można to poznać po krótszych skrzydełkach, pigmentacji oczu i zmianach w budowie genitaliów. – Budowa genitaliów. To mi się podoba. Architekci genitaliów: jak nazwa tej kapeli. – Chodzi o to, że ich mutację można zaobserwować w bardzo krótkim czasie. Muszki owocowe to jakby przyspieszona ewolucja. Dlatego tak je lubimy. – Przyspieszona ewolucja... A co robicie, chcąc zbadać budowę ich genitaliów? Proszę, tylko nie mów, że je zabijacie. – Zwykle je ogłuszamy. – Takimi malutkimi pałkami? – Dwutlenkiem węgla. Potem budzą się, chwiejnie wstają i znowu uprawiają seks. – Mój typowy weekend. Minęło kilka sekund. – Dasz mi jedną? Chcę... – Przytknęła palec do szklanej ścianki. – Chcę tę. – To nie są złote rybki w wesołym miasteczku. To są narzędzia naukowe. – Ale zobacz, one naprawdę mnie lubią! – Może dlatego, że pachniesz starym bananem! – Znowu minęła chwila. – Nie, nie pachniesz starym bananem. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Zerknęła na mnie przez ramię, uśmiechnęła się i przedstawiłem ją Bruce’owi, naszemu pupilowi, aby pokazać jej, że nie tylko artyści umieją się dobrze bawić.
49. ostrożność Wycieczka trwała. Pokazałem jej chłodnię, w której, jak stwierdziliśmy, było chłodno, a potem pomieszczenie nazywane przez nas trzydziestkąsiódemką. – Dlaczego tak je nazywacie? – Ponieważ taka temperatura panuje wewnątrz ludzkiego ciała. Można się poczuć tak, jakby się w kimś było. – Seksowne – rzuciła ze śmiertelną powagą i poszliśmy dalej. Pokazałem jej suchy lód, pokazałem wirówkę w akcji. Oglądaliśmy przez mikroskop przekrój języka zainfekowanego pasożytami szczura. O tak, to była wspaniała randka i wkrótce zacząłem zauważać rozbawione twarze pracujących do późna kolegów, rozdziawione usta, brwi, które unosiły się na widok ślicznej kobiety zaglądającej do butli i probówek. Dałem jej kilka szalek Petriego do mieszania farb. Kiedy już się naoglądała, poszliśmy, za jej sugestią, do malutkiej wschodnioeuropejskiej restauracji, którą mijałem wiele razy, nie wyobrażając sobie, żebym kiedykolwiek mógł tam wejść. Słabo oświetlona, wyglądała jak zdjęcie w sepii. Stary, przygarbiony kelner wziął nasze płaszcze. Znowu za jej sugestią usiedliśmy obok siebie w kącie niemal pustej sali, strzeliliśmy po wódce z małych, grubych kieliszków, a potem zjedliśmy delikatną zupę w kolorze bordo, przepysznie jędrne pulpeciki i naleśniki, a gdy wypiliśmy do tego gęste jak syrop czerwone wino, zaszumiało nam
w głowach. Byliśmy weseli i niemal zupełnie wyluzowani. Na dworze deszcz, a tutaj zaparowane okna i rozgrzany do czerwoności kominek elektryczny – było cudownie. – Wiesz, czego zazdroszczę nauce? Pewności. Ty nie musisz się martwić o gusty czy trendy, nie musisz czekać na natchnienie czy szczęście. Masz swoją... metodologię? To naukowe słowo? Wszystko jedno, bo możesz po prostu pracować, rzeźbić coś kawałeczek po kawałeczku, aż w końcu powstanie posąg. – To nie takie proste. Poza tym ty ciężko pracujesz. Wzruszyła ramionami i machnęła ręką. – To było kiedyś. – Widziałem twoje prace. Są niesamowite. Zmarszczyła brwi. – Kiedy je widziałeś? – Tydzień temu. Kiedy spałaś. Są piękne. – W takim razie pewnie znalazłeś rysunki Fran. – Nie, twoje. Jej mi się nie podobały. – Dobrze sobie radzi. Dużo sprzedaje. – Nie rozumiem dlaczego. – Ma talent i jest moją przyjaciółką. – Wiem, mimo to twoje podobały mi się bardziej. Są... – Szukałem jakiegoś artystycznego terminu. – Są piękne. Nie znam się na sztuce, ale... – Ale wiesz, co ci się podoba? – Właśnie. No i świetnie rysujesz ręce. Uśmiechnęła się, spojrzała w dół, rozłożyła palce i przykryła dłonią moją dłoń. – Nie rozmawiajmy o sztuce. Ani o muszkach. – Dobrze. – Porozmawiajmy o zeszłym weekendzie. O tym, co się stało. – Dobrze – powtórzyłem, myśląc, że zaraz wyciągnie paralizator. – Co chciałaś powiedzieć? – Nie wiem. To znaczy myślałam, że wiem. – Więc mów. Zawahała się. – Ty pierwszy. Ja też się zawahałem. – Dobrze. To bardzo proste. Wspaniale się bawiłem. To cudowne, że mogłem cię poznać. Było bardzo fajnie. Chciałbym to powtórzyć. – To wszystko? – Tak. – „Wszystko” to bynajmniej nie było, ale nie chciałem jej odstraszyć. – A ty jak to odebrałaś? – Myślę, że... podobnie. Ja też wspaniale się bawiłam, wyjątkowo dobrze. Byłeś słodki. Nie, to złe słowo, nie to chciałam powiedzieć. Byłeś troskliwy, interesujący i dobry w łóżku. Bardzo dobry. Twoja siostra miała rację: kogoś takiego potrzebowałam. Ponieważ często bywałem w takich sytuacjach, od razu wyczułem, że zaraz padnie słowo „ale”. – Ale prawie wszystkie moje związki były nieudane. Nie kojarzą mi się ze szczęściem, a już na pewno nie ten ostatni. – Z Angelem? – Właśnie. Z Angelem. Był dla mnie bardzo miły, potrafił sprawić, że... Chyba chcę być... ostrożna.
Nie chcę się spieszyć. – Ale chcesz to kontynuować? – Ostrożnie. – Ostrożnie. To znaczy? Zastanowiła się, zagryzła wargę, nachyliła się i znowu położyła rękę na mojej ręce. – To znaczy, że gdybyśmy teraz zapłacili i wyszli, gdybyśmy złapali taksówkę, pojechali do ciebie i wskoczyli do łóżka, byłabym bardzo szczęśliwa. I pocałowała mnie. ... ... ... ... ... – Kelner!
50. zwariowana impreza w pokoju 603 Zaczęła się wtedy, kiedy większość imprez zwykle się kończy, ale ta się nie skończyła, ponieważ basy i wysokie tony muzyki elektronicznej szybko ustąpiły miejsca głuchemu umpa-umpa i – jak mi się wydawało – piskliwemu grzebieniowi. – Czy to... akordeon? – Uhm – mruknęła Connie. – Albie nie gra na akordeonie. – W takim razie jest u niego jakiś akordeonista. – Boże... Astmatyczne bzyczenie ucichło i zabrzmiała seria czterech aż za dobrze mi znanych akordów w tonacji molowej, którym towarzyszyło postukiwanie nogą oraz poklepywanie w uda, czyli perkusja. – Co to za piosenka? Znam ją. – To chyba Smells Like Teen Spirit. – Co takiego? – Posłuchaj! I rzeczywiście to była Nirvana. Ilekroć – jeśli w ogóle – myślałem o akordeonistach, zawsze wyobrażałem sobie mężczyznę o oliwkowej cerze w pasiastym podkoszulku. Ale w tym przypadku o młodzieńczym wyobcowaniu wyła nie Nirvana, tylko pierwotnie brzmiącym głosem jakaś dziewczyna, ktoś w rodzaju smętnej heroldzicy, której Albie akompaniował na gitarze, spóźniając się trochę ze zmianą akordów. – Improwizują – powiedziałem. – Tak to się chyba nazywa. – Wolę zatkać uszy – burknęła Connie. Przygotowując się na długą noc, zapaliłem lampkę i sięgnąłem po książkę, historię drugiej wojny światowej, podczas gdy ona, wcisnąwszy głowę między dwie wypchane pianką poduszki, przyjęła pozycję jak przed awaryjnym lądowaniem samolotu, tyle że horyzontalną. Akordeoniści, podobnie jak grający na dudach, należą do nielicznych muzyków, którym płaci się za to, żeby przestali grać, ale przez następne czterdzieści pięć minut tajemniczy gość mojego syna wydobywał z akordeonu
absolutnie wszystko, racząc piąte, szóste i siódme piętro hotelu żywiołową wersją Satisfaction, dziarską wersją Losing My Religion i wersją Purple Rain, tak długą i pełną powtórek, że zdawało się, iż rozciąga samą tkaninę czasu. „Bardzo ładny koncert – wystukałem na komórce – ale jest trochę późno”. Nacisnąłem guzik i zaczekałem na sygnał, że esemes został odebrany. Usłyszałem cichy pisk za ścianą, co znaczyło, że wiadomość dotarła. Nastąpiła krótka przerwa, a potem rój chorych na rozedmę płuc os zaczął śpiewać Moondance. – Może nie przeczytał esemesa. – Uhm. – Może zadzwonię do recepcji i się poskarżę? Jak jest po francusku: „Wyrzućcie stąd tę akordeonistkę”? – Uhm. – Ale donoszenie na własnego syna byłoby trochę nielojalne. – Kiedyś ci to nie przeszkadzało. – A może zapukam w... – Douglasie, rób, co chcesz, bylebyś tylko przestał gadać! – Chwila, przecież to nie ja rzępolę na akordeonie! – Czasem wolałabym akordeon. – Co to znaczy? – To znaczy... Jest wpół do trzeciej i po prostu... I nagle rzępolenie ustało. – Dzięki Bogu! – powiedziała Connie. – A teraz śpijmy. Jednak poirytowanie nie minęło, więc leżeliśmy w łóżku jak pod ciemną chmurą, wspominając podobne noce, które spędziliśmy na kontemplowaniu chwilowej nieżyczliwości, niecierpliwości czy bezmyślności. „Nasze małżeństwo dobiegło końca. Douglasie, chyba chcę od ciebie odejść”. I nagle wstrząs, jak uderzenie w wielki bęben tuż za naszymi głowami, a zaraz potem gwałtowne łup-łup-łup uderzającego w ścianę zagłówka. – Improwizują – powiedziałem. – Och, Albie – rzuciła ze śmiechem Connie, zasłaniając przedramieniem oczy. – Tylko tego nam brakowało.
51. akordeonistka rockowa Naszą urzekającą akordeonistkę poznaliśmy nazajutrz rano w ponurym pokoju śniadaniowym w hotelowych podziemiach. Co zupełnie niepodobne do Albiego, wstali przed nami, początkowo jednak nie widziałem jej twarzy, ponieważ z zawziętością minoga morskiego przyssała się do twarzy mojego syna. Odchrząknąłem i oderwali się od siebie. – Hej! Douglas i Connie, prawda? Chryste, Connie, wspaniale pani wygląda! Nic dziwnego, że ma pani takiego seksownego syna, jest pani prześliczna. – Miała chrapliwy głos. Chyba z antypodów. Uścisnęła mi rękę. – Pan też jest piękny! Ha! Właśnie jemy śniadanie, tu są niesamowite śniadania. W dodatku za darmo! – Niezupełnie... – Momencik, zabiorę tylko Steve’a. – Okazało się, że mówi o akordeonie. Steve miał własne krzesło, z którego szczerzył się do nas zębatym uśmiechem. – Chodź, niech biedny pan Petersen
usiądzie, marnie wygląda. – Podobał nam się twój koncert. – Och, dziękuję! – Akordeonistka uśmiechnęła się i ściągnęła palcami kąciki ust, robiąc smutną minę klowna. – Zaraz, pani na poważnie? – Bardzo ładnie grałaś – potwierdziła Connie. – Ale przed północą podobało nam się bardziej. – Boże! Bardzo przepraszam. Nic dziwnego, że tak masakrycznie pan wygląda. Musicie przyjść i posłuchać mnie o rozsądnej godzinie. – Ty naprawdę dajesz koncerty? – spytała z niedowierzaniem Connie. – „Koncerty” to za duże słowo. Gram przed Pompidou. – Jesteś uliczną artystką? – Wolę performerką, ale tak. Nie sądzę, żebym zrobił minę, bo się pilnowałem, ale to prawda, że byłem bardzo uczulony na wszystko, co ma w nazwie słowo „uliczny”. Sztuka uliczna, uliczne jedzenie, teatr uliczny – we wszystkich tych przypadkach określenie to sugerowało, że czynność wykonywana na dworze jest lepsza niż wykonywana w zamkniętym pomieszczeniu. – Fantastycznie śpiewa Purple Rain – wymamrotał Albie rozwalony jak ofiara wampira w poprzek wyściełanej ławy. – Wiemy, wiemy – powiedziała Connie, patrząc zmrużonymi oczami na akordeonistkę. Tymczasem ona pakowała do croissanta zawartość kilku malutkich słoiczków z dżemem. – Nie znoszę tych maleństw, a wy? Koszmarnie zanieczyszczają środowisko. I są takie dołujące! – dodała, wpychając do słoiczka język. – Przepraszam, nie dosłyszeliśmy twojego... – Cat. Jak kot. Kot w kapeluszu! – Poklepała welurowy melonik, który nosiła z tyłu głowy. – Jesteś Australijką? Albie zacmokał z niezadowoleniem. – Ona jest z Nowej Zelandii. – To to samo! – Cat roześmiała się szczekliwie. – Lepiej coś zjedzcie, bo zaraz niczego nie będzie. Pościgamy się?
52. o etyce praktycznej przy szwedzkim stole Z biegiem lat na różnych konferencjach i seminariach nabyłem trochę doświadczenia i zauważyłem, że na widok „darmowego” jedzenia niektórzy zachowują się powściągliwie, inni zaś tak, jakby nigdy w życiu nie jedli bekonu. Cat należała do tych, którzy hasło „jedz, ile chcesz” traktują jak wyzwanie. Stanęła przed dozownikiem, jedną po drugiej wypiła dwie szklanki soku i nalała sobie trzecią. Może ma kaca – pomyślałem, zastanawiając się, dlaczego nie odkręci kranu i po prostu się pod nim nie położy. Uśmiechnąłem się do kelnera, który w odpowiedzi powoli pokręcił głową, i pomyślałem, że jeśli kierownictwo hotelu skojarzy sobie nocny koncert z dziewczyną, która nakładała właśnie do miseczki górę truskawek i kawałków grejpfruta, będziemy mieli poważne kłopoty. Sunęliśmy wzdłuż lady. – Co cię sprowadza do Wiecznego Miasta, Cat? – Paryż to nie Wieczne Miasto – zauważyła Connie. – Wieczne Miasto to Rzym. – I wcale nie jest wieczny – dodał Albie. – To tylko wrażenie.
Cat roześmiała się i wytarła sok z ust. – Jestem tu tylko przejazdem. Ukończyłam college i od tamtej pory obijam się po Europie. Dziś mieszkam tu, jutro tam, dziś jest Paryż, jutro Praga, Barcelona, Amsterdam... Kto to wie! – Tak jak my – rzuciłem. – Tylko że my mamy zalaminowany plan podróży – zauważyła Connie, patrząc na pusty pojemnik po grejpfrutach. – Wcale nie jest zalaminowany! – zaprotestowałem. – Chciałem tylko powiedzieć, że jutro jedziemy do Amsterdamu. – Szczęściarze! Uwielbiam Amsterdam, chociaż ilekroć tam jestem, zawsze robię coś, czego potem żałuję. Bardzo imprezowe miasto. – Napełniała już drugi talerz, z kelnerską wprawą trzymając go na przedramieniu i skupiając się na proteinach i węglowodanach. Podniosła pokrywę tacy z bekonem i zamknąwszy oczy, głęboko wciągnęła powietrze. – Jestem ścisłą wegetarianką, ale wędliny jem – dodała, nakładając gigantyczną porcję ociekających sosem wędlin na talerz, na którym piętrzył się już stos żółtego sera, wędzonego łososia, drożdżówek, croissantów... – Masz apetyt! – powiedziałem ze sztucznym uśmiechem. – Wiem! Po tej nocy bardzo zgłodnieliśmy. – Roześmiała się niskim, sprośnym śmiechem i szczypcami do bekonu klepnęła Albiego w pupę, a on uśmiechnął się z zażenowaniem do swego talerza. – Ale nie, większość tego jest na potem. Uznałem, że w tym momencie przekroczyła granicę. Hotelowy bufet to nie piknik ani otwarta dla wszystkich spiżarnia. Poprzysiągłem sobie, że będę tolerował nowych znajomych syna wraz z ich dziwactwami, ale to była zwykła kradzież i gdy po bananie do pojemnej kieszeni aksamitnych szortów schowała słoiczek miodu, poczułem, że dłużej nie wytrzymam. – Nie sądzisz, że powinnaś trochę zwrócić? – spytałem beztrosko. – Słucham? – Owoce, kilka słoiczków miodu. Wystarczy ci jeden, góra dwa. – Tato! – wykrzyknął Albie. – Nie wierzę, że to powiedziałeś! – Po prostu uważam, że to lekka przesada... – Ale żenada! – zapiszczała Cat operowym falsetem. – Przecież ona chce wziąć trochę na potem! – Właśnie o tym mówię. – Nie, nie, słusznie, ma pan rację. Proszę, już... – Chcąc, nie chcąc, Cat zaczęła rzucać na stół słoiczki, owoce i croissanty. – Nie, zabierz to, po prostu myślę, że nie powinnaś chować tego do kieszeni... – Teraz już chwytasz, Cat? – Albie machnął w moją stronę otwartą ręką. – Albie... – Mówiłem ci, on właśnie taki jest! – Albie! Wystarczy! Siadaj! – To była Connie ze swoją najsurowszą miną. Albie dobrze wiedział, że nie warto dyskutować, więc wróciliśmy do stolika i usiedliśmy, aby posłuchać Cat, która mówiła...
53. kot w kapeluszu ...że uwielbia Nową Zelandię, bo to piękny kraj, ale że wychowywała się na przedmieściach Auckland,
jakże nudnych i zamieszkanych przez przedstawicieli klasy średniej, gdzie kilometrami ciągną się identyczne domy. Nic się tam nigdy nie działo, a właściwie się działo – działy się straszne rzeczy, ale nikt o nich nie mówił, bo ludzie zamykali oczy i dalej żyli swoim nudnym, konwencjonalnym i monotonnym życiem, czekając na śmierć. – Tak jak my – mruknął Albie. Connie westchnęła. – Albie, proszę cię, abyś wymienił chociaż jedną straszną rzecz, która przydarzyła ci się w całym twoim życiu. Chociaż jedną. Cat, nasz biedny syn jest pokancerowany psychicznie, ponieważ w dwa tysiące czwartym zabroniliśmy mu jeść płatki czekoladowe na śniadanie. – Nie wszystko o mnie wiesz, mamo! – Przeciwnie, wiem wszystko. – Nieprawda, nie wiesz! – zaprotestował Albie, jakby matka go właśnie zdradziła. – Odkąd to jesteś taką wielką obrończynią domu? Mówiłaś, że też go nienawidzisz. Naprawdę tak mówiła? – Cat – ciągnęła Connie – mój syn tylko się przed tobą popisuje. Mów dalej. Na czym skończyłaś? Brudny kciuk Cat faszerował właśnie bagietkę salami. – Wszystko jedno, w każdym razie mój ojciec, absolutnie skończony sukinsyn, chciał, żebym studiowała inżynierię na uniwerku, co było kompletną stratą czasu... Albie uśmiechnął się do mnie szeroko, ale nie spojrzałem mu w oczy, tylko dolałem sobie kawy. – Może jednak niezupełnie – wtrąciłem. – Jeśli się czegoś nie znosi, to zupełnie. Chciałam doświadczyć czegoś nowego, coś zobaczyć. – I co studiowałaś? – Brzuchomówstwo. – Cat przytknęła do ucha słoiczek marmolady i cichutki głosik zawołał: – Pomocy! Pomocy! Pomocy! – Dzięki temu trafiłam do lalkarstwa, wstąpiłam do ulicznej trupy teatralnej z tymi olbrzymimi kukłami i pojechaliśmy w świat. Zjeździliśmy całą Europę i super się bawiliśmy, dopóki tamci nie wymiękli i nie wrócili do domu, do swoich małych domków, nudnej pracy i nudnego, przewidywalnego życia. Ja pojechałam dalej sama. I było superowo! Nie widziałam rodziców od czterech lat. – Och, to straszne – zauważyła Connie. – Wcale nie! Dla mnie to niesamowite. Żadnych korzeni, żadnego czynszu, spotkania z fantastycznymi ludźmi. Mogę mieszkać, gdzie chcę. Z wyjątkiem Portugalii. Do Portugalii mnie nie wpuszczą z powodów, o których nie wolno mi mówić... – No, ale co z rodzicami? – Wysyłam mamie pocztówki. I dzwonię do niej dwa razy w roku, na Boże Narodzenie i urodziny. Wie, że nic mi nie jest. – Twoje czy jej? – spytała Connie. – Słucham? – Powiedziałaś, że dzwonisz do niej na Boże Narodzenie i urodziny. Na urodziny twoje czy jej? To pytanie chyba ją zaskoczyło. – Oczywiście, że moje – odparła i Connie kiwnęła głową. – A twój ojciec? – spytałem. – Mój ojciec może iść się dymać – odpowiedziała z dumą, wrzucając do ust kawałek chleba, i zauważyłem, że Albie nie potrafi ukryć podziwu. – Myślę, że jesteś trochę zbyt surowa. – Nie zna go pan. Gdyby go pan znał, uznałby pan, że to świetna charakterystyka! – Cat znowu się
roześmiała tym swoim śmiechem, który w filmach jest zwykle oznaką obłędu, i kelner spojrzał na nią jeszcze groźniejszym wzrokiem. Mimo szczerych wysiłków stwierdziłem, że chyba jej nie polubię. Była trochę starsza od Albiego, więc – co absurdalne – podświadomie chciałem go bronić, i miała spierzchniętą skórę, jakby ją czymś natarła, przypuszczalnie twarzą mojego syna. Wyglądała jak panda, bo wokół oczu miała ciemne pręgi, czerwoną smugę wokół ust, którą znowu przypisałem Albiemu, oraz strzeliste, chyba namalowane brwi. Z czym mi się kojarzyła? Zaraz po rozpoczęciu studiów poszedłem ze wspomnianą wyżej Lizą Godwin na pokaz komedii muzycznej The Rocky Horror Picture Show i towarzyszącą mu imprezę kostiumową, co po dziś dzień pozostaje dla mnie jednym z najkoszmarniejszych i najbardziej idiotycznych przeżyć, jakich kiedykolwiek przyszło mi doświadczyć. Boże, i to wszystko z miłości! Nie jestem religijny, ale dokładnie pamiętam, jak siedziałem tam w porwanych rajstopach Lizy i z wymalowanym szminką uśmiechem na twarzy szeptałem: Proszę cię, Boże, jeśli naprawdę istniejesz, nie pozwól, żeby to kiedykolwiek wróciło. Precz z Pętlą czasu! Tak, Cat miała w sobie coś z Rocky Horror i być może dlatego podobała się naszemu synowi, który trzymał rękę na jej krzyżu, podczas gdy ona smyrała go po kolanie przez dziurę w dżinsach. Wszystko to razem było trochę denerwujące i muszę przyznać, że mi ulżyło, gdy oznajmiła: – Dobra, ludziska, miło było was poznać. Macie tu świetnego chłopaka! – I dla podkreślenia swych słów klepnęła Albiego w udo. – Tak, wiemy – powiedziała Connie. – Miłego zwiedzania! Młody człowieku, odprowadź mnie do drzwi, bo nie chcę, żeby bufetowa policja powaliła mnie na glebę i przeszukała! Zarechotała, zaszurała krzesłem, wzięła akordeon zwany Steve’em i nasadziła melonik na czubek głowy. Steve głośno zapiszczał i poszli. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, jak tuż po wypadku samochodowym. – Nigdy nie ufaj kobiecie w meloniku – odezwała się w końcu Connie. Parsknęliśmy śmiechem, ciesząc się wspólną, jakże słodką małżeńską niechęcią. – Mamo, tato, chcę wam przedstawić kobietę, z którą zamierzam się ożenić. – Douglasie, nawet z tego nie żartuj. – Podobała mi się. Connie zachichotała. – I dlatego kazałeś jej zwrócić śniadanie? – Myślisz, że przesadziłem? – Nie. Choć raz całkowicie cię popieram. – Co on w niej widzi? To musi być ten jej śmiech. – Nie tylko. Myślę, że seks też ma z tym coś wspólnego. Och, Albie... – Connie westchnęła i posmutniała. – Douglasie – dodała z głową na moim ramieniu – nasz syn jest już dorosły.
54. zbytnia obfitość i nadmierna skromność Miałem nadzieję, że ostatni dzień w Paryżu spędzimy razem, ale Connie była zmęczona i oznajmiła, dość opryskliwie, że choć przez chwilę chciałaby pobyć sama, tylko przez chwilę, jeśli nie jest to niezgodne z prawem. Zdani tylko na swoje towarzystwo mój syn i ja zwykle wpadaliśmy w panikę, mimo to wzięliśmy się w garść i poszliśmy do Musée d’Orsay.
Zmieniła się pogoda, było wilgotno i pochmurnie. – Będzie burza – powiedziałem. Albie milczał. – Cat jest fajna. – Tato, nie musisz udawać, bo wszystko mi jedno. – Naprawdę się nam podobała! Jest bardzo interesująca. Ambitne wyzwanie. Przeszliśmy kawałek. – Będziecie w kontakcie? Albie tylko zmarszczył nos. Mój syn i ja nie poświęciliśmy zbyt wiele czasu na omawianie spraw sercowych. Mieliśmy znajomych – głównie znajomych Connie – którzy odbywali zdumiewająco szczere rozmowy ze swoimi dziećmi, co chwila przysiadając na rozłażącej się sofie, aby pogadać z nimi o seksie, narkotykach i zdrowiu psychicznym, oraz wykorzystując każdą okazję do paradowania po domu nago, bo czyż nie tego pragną wszystkie nastolatki? Wymachiwać komuś przed oczami dowodami na wywołaną przez czas degradację? Chociaż uważałem, że jest to podejście zbyt niefrasobliwe i cokolwiek naciągane, zdawałem sobie sprawę, że powinienem się trochę zmienić, zrobić wszystko, aby pokonać wewnętrzne opory. Jeśli chodzi o „te” sprawy, szczytem otwartości mojego ojca był wybór ulotek naszej służby zdrowia poświęconych chorobom przenoszonym drogą płciową, które zostawił na mojej poduszce w charakterze pożegnalnego podarunku, gdy wyjeżdżałem na studia, oraz wyczerpujący zbiór informacji na temat pracy ludzkiego serca. Mama zmieniała kanał, ilekroć na ekranie ktoś się całował. Liberalne lata sześćdziesiąte oboje przetrwali nietknięci. Równie dobrze mogliby żyć w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Nie mam pojęcia, jakim cudem moja siostra i ja przyszliśmy na świat. Szczerze. Ale czy emocjonalna otwartość nie była tym, nad czym zamierzałem popracować? Może miałem właśnie okazję pogawędzić z synem o dezorientujących niepokojach jego wieku, a przy okazji podzielić się z nim uwagami na temat wzlotów i upadków w życiu małżeńskim. Mając to na uwadze, zboczyłem na rue Jacob, do hotelu, w którym przed osiemnastu laty mieszkałem z Connie. Przystanąłem i przytrzymałem go za ramię. – Widzisz ten hotel? – Widzę. – A to okno na górze? To narożne, na drugim piętrze, to z żółtymi firankami. – No, widzę. Położyłem mu rękę na ramieniu. – Albercie Samuelu Petersenie, to jest okno sypialni, w której zostałeś poczęty. Może powiedziałem za dużo i za wcześnie. Miałem nadzieję, że jest coś poetyckiego w tym, że pokazuję mojemu synowi dokładne miejsce, gdzie nasienie i jajeczko zlały się ze sobą, by go stworzyć. Myślałem, że Albie wyobrazi sobie rodziców w ich młodszym wydaniu, tak różnym od obecnego, o wiele mniej luzackiego, i że go to trochę rozbawi. Że może nawet wzruszy go moja nostalgia, to, że zrodził go akt miłości, przynajmniej w moich wspomnieniach przesycony uczuciem i troską. Ale chyba nie do końca to przemyślałem. – Że co? – Właśnie tam. W tamtym pokoju. Tam cię poczęliśmy. Na jego twarzy pojawiła się maska obrzydzenia. – Pięknie! Teraz ciągle będę miał to przed oczami. – Myślisz, że w twoim przypadku było inaczej?
– Wiem, jak było, tylko nie chcę, by ktoś kazał mi to sobie wyobrażać! – Myślałem, że chciałbyś wiedzieć. Że będziesz... Albie poszedł dalej. – Dlaczego ty taki jesteś? – Jaki? – Dlaczego o tym mówisz? To nienormalne. – Nienormalne? To tylko przyjacielska rozmowa. – Nie jesteśmy przyjaciółmi. Jesteś moim ojcem. – To wcale nie znaczy, że... Dobrze, w takim razie rozmowa między dorosłymi. Obydwaj jesteśmy już dorośli i sądziłem, że możemy tak porozmawiać. – Jasne, wielkie dzięki za zbytnią obfitość przekazu. Szliśmy przed siebie, a ja zastanawiałem się nad koncepcją „zbytniej obfitości przekazu”, nad tym, jak wyglądałaby jego „nadmierna skromność” i czy w ogóle można to jakoś wypośrodkować.
55. épater le bourgeois Wkrótce weszliśmy do Musée d’Orsay, do niezwykłej hali starego, przerobionego dworca kolejowego. – Spójrz na ten niesamowity zegar! – powiedziałem z podziwem. Albie, zbyt wyluzowany, by się zachwycić, poszedł dalej i zaczął oglądać obrazy. Lubię impresjonistów, chociaż nie jest to zbyt modne, ale on dał tak wielki pokaz obojętności, jakbym to ja namalował te wszystkie topole i młode dziewczyny siedzące przy pianinie. Nagle znaleźliśmy coś, co odpowiadało mu o wiele bardziej: L’Origine du Monde, czyli Pochodzenie świata Gustave’a Couberta. Styl i technika nie odbiegały od tego w baletnicach czy półmiskach z owocami, ale tutaj głównym tematem były rozłożone nogi kobiety z ginącą za ramą twarzą. Był to obraz żenujący, bezlitośnie jednoznaczny i zupełnie mi się nie podobał. Najogólniej mówiąc, nie lubię, kiedy coś mnie szokuje. Nie dlatego, że jestem pruderyjny, tylko dlatego, że wszystko to wydaje się takie szczeniackie i łatwo osiągalne. – Skąd oni biorą te pomysły? – Zerknąłem na niego i poszedłem dalej. Ale mój syn najwyraźniej nie chciał stracić okazji, żeby wprawić mnie w zakłopotanie, dlatego gapił się na obraz i gapił. Nie chcąc wypaść na fałszywie skromnego, zawróciłem i stanąłem obok niego. – To dopiero zbytnia obfitość przekazu! Milczenie. – Bardzo prowokacyjny, prawda? – Albie pociągnął nosem i przekrzywił głowę, jakby miało to jakieś znaczenie. – Niesamowite jest to, że namalowano go w tysiąc osiemset sześćdziesiątym szóstym. – Dlaczego? Myślisz, że nagie kobiety wyglądały wtedy inaczej? Podszedł jeszcze bliżej obrazu i przyglądał mu się z tak małej odległości, że bałem się, iż zaraz nadbiegnie strażnik. – Nie, chciałem tylko powiedzieć, że przeszłość kojarzy nam się nieodłącznie z konserwatyzmem. Warto by zauważyć, że oburzenie nie jest wynalazkiem z końca dwudziestego wieku. To było dobre – pomyślałem. Właśnie tak mogłaby powiedzieć Connie, ale on tylko zmarszczył czoło.
– Nie sądzę, żeby ten obraz był oburzający. Uważam, że jest piękny. – Ja też – powiedziałem bez przekonania. – Jest świetny. Znakomity. Jeszcze raz popatrzyłem na tabliczkę. – Pochodzenie świata. – Kiedy jestem zdenerwowany, zawsze czytam napisy, podpisy i znaki, często po kilka razy. – Pochodzenie świata. Dowcipny tytuł. – Gwałtownie wypuściłem powietrze przez nos, aby pokazać, że moim zdaniem obraz jest cholernie zabawny. – Ciekawe, co sądziła o nim modelka. Myślisz, że przyszła go obejrzeć i powiedziała: „Gustawie, jakbym patrzyła w lustro!”? Ale mój syn wyjął już z torby szkicownik, ponieważ gapienie się na genitalia anonimowej kobiety najwyraźniej mu nie wystarczyło i musiał je narysować. – Będę w sklepie z pamiątkami. – I zostawiłem go tam, gdy jak szalony szrafował i cieniował.
56. strefa bezpieczeństwa Naszego ostatniego wieczoru w Paryżu poszliśmy we troje do wietnamskiej restauracji, ale musiałem wyjść wcześniej, ponieważ zraniła mnie zupa. Nigdy nie przepadałem za bardzo pikantnymi potrawami, całkiem rozsądnie uważając, że jeśli coś parzy mnie w palce, lepiej nie pakować tego do żołądka. Oczywiście Albie je uwielbia, myśląc, że ostro przyprawione jedzenie odzwierciedla jego porywczą osobowość, politykę czy coś tam jeszcze. Jeśli chodzi o Connie, od naszej śniadaniowej przygody jej humor trochę się poprawił, ale miała chyba dość bistr. – Przysięgam, że jeśli jeszcze raz zobaczę kaczą nogę, zacznę krzyczeć. Wtedy Albie zaproponował coś wietnamskiego, a czy nie zamierzałem wyjść ze swojej strefy bezpieczeństwa i spróbować czegoś nowego? Dlatego wsiedliśmy na rowery i chybotliwym konwojem pojechaliśmy do wietnamskiej restauracji na Montparnasse. Albie otworzył menu i z aprobatą przeczytał: – Authentiquement épicé! To znaczy „piekielnie ostre”! Zamówiłem coś w rodzaju rosołu wołowego, prosząc, żeby był pas trop chaud, ale kiedy mi go podano, okazało się, że w zupie jest tyle zabójczo ostrych czerwonych papryczek, że w pierwszej chwili pomyślałem, iż to jakiś kawał. Może to Albie ich namówił, może szef kuchni stał teraz z twarzą przyciśniętą do małej okrągłej szybki i zrywał boki ze śmiechu? Tak czy inaczej, aby ochłodzić podniebienie musiałem pić dużo piwa. – Za ostre, tatusiu? – spytał z uśmiechem syn. – Tylko troszkę. – Zamówiłem jeszcze jedno piwo. – Widzisz? – rzuciła z uśmiechem Connie. – Jeśli nie masz na talerzu gotowanego mięsa z sosem... – To nieprawda, i dobrze o tym wiesz – warknąłem może trochę za ostro. – Przeciwnie, to jest wyśmienite. Było, a potem przestało. Próbowałem wyławiać papryczki techniką odcedzania ich zębami, ale któraś musiała się przecisnąć, ponieważ moje usta stanęły nagle w płomieniach. Szybko wypiłem piwo i odstawiając z trzaskiem szklankę, zahaczyłem o wystającą z wazy dużą ceramiczną chochlę, która wystrzeliła jak z katapulty i trafiła mnie w prawe oko. Ociekała tak dużą ilością soku cytrynowego i chili, że dosłownie oślepłem: w popłochu pomacałem po stole w poszukiwaniu serwetki, chwyciłem serwetkę Albiego, wysmarowaną ostrym sosem z żeberek, i zacząłem wycierać nią piekące oko, a przy okazji to drugie, zupełnie zdrowe. Gdyby junior nie zanosił się śmiechem, na
pewno by mnie ostrzegł, ale moja twarz spływała już łzami, a rozbawienie żony i syna zmieniło się w zażenowanie i zatroskanie, gdy popędziłem na oślep do łazienki, potrącając siedzących w sali gości, wpadając przez koralikową zasłonkę najpierw do toalety dla pań – desolé! desolé! – potem do toalety dla panów, by wreszcie znaleźć najmniejszą i najbardziej niepraktyczną umywalkę na świecie, do której spróbowałem wcisnąć głowę, zawadzając o kran, kalecząc się w czoło i zalewając oko najpierw gorącą, potem zimną wodą. Stałem tam z wykrzywionym kręgosłupem, a woda tryskała mi prosto w oko, potem i do ust, dzięki Bogu, że zupełnie już bez czucia, chemicznie pulsujących, jak po wyrwaniu zęba trzonowego, co przeżyłem przed kilku laty. Stałem tak przez jakiś czas. W końcu wyprostowałem się i spojrzałem w lustro: przywierająca do piersi przemoczona koszula, krwawiące czoło, spuchnięty język, zaczerwienione usta, prawe oko szczelnie zamknięte. Podniosłem palcami powiekę i zobaczyłem mocno pożyłkowaną twardówkę koloru zupy pomidorowej. Spojrzałem na sufit i zauważyłem, że na skraju pola widzenia powstała rysa, coś jak włos na obiektywie aparatu, i że kiedy próbuję się jej przyjrzeć, rysa to pojawia się, to znika. Blizna. I właśnie dlatego – pomyślałem – każdy z nas ma swoją strefę bezpieczeństwa: bo jest bezpieczna. Wyjść z niej? I co to komu da? Kiedy wróciłem do stolika, Albie i Connie przyjrzeli mi się z grobowymi minami, które zwykle poprzedza wybuch śmiechu. Kiedy się roześmiali, próbowałem do nich dołączyć, bo wolałem się trochę pośmiać, niż być przedmiotem kpin. Przygotowałem nawet specjalną kwestię na tę okoliczność: – Widzicie? Właśnie dlatego nosimy w laboratorium okulary ochronne. – Ale chyba tego nie załapali. – Wyglądasz tak, jakby przywiązano cię do krzesła i pobito – stwierdziła Connie. – Nic mi nie jest. Wszystko w porządku! – powiedziałem z uśmiechem i z uśmiechem odsunąłem talerz. – Proszę, częstujcie się. – Wyśmienita zupka, prawda? – Bardzo smaczna, ale osobiście wolę jedzenie, które nikogo nie rani. Connie westchnęła. – Douglasie, ta zupa cię nie zraniła. – A właśnie że tak, zraniła moją rogówkę! Od tej pory ilekroć będę patrzył na gładką, białą powierzchnię, zawsze będę widział tę zupę. Znowu wybuchnęli śmiechem i nagle miałem tego dość. Czy nie próbowałem? Czy nie dawałem z siebie wszystkiego, czy się nie starałem? Dopiłem piwo, chyba trzecie już albo czwarte, odsunąłem krzesło i wstałem. – Wracam do hotelu, przejdę się. – Douglasie. – Connie położyła mi rękę na ramieniu. – Nie bądź taki. – Nie, nie, beze mnie będziecie się lepiej bawili. Proszę... – Wyjąłem z portfela kilka banknotów i gniewnym ruchem rzuciłem je na stolik, tak jak robią to na filmach. – To powinno wystarczyć. Kwadrans po dziewiątej mamy pociąg, musimy wcześnie wstać. Nie spóźnijcie się. – Usiądź, Douglasie, zaczekaj na nas, proszę... – Muszę się trochę przewietrzyć. Dobranoc. Dobranoc. Jakoś trafię.
57. je suis désolé mais je suis perdu
Oczywiście zabłądziłem. Złowieszczo czarny prostopadłościan wieży Montparnasse skakał jak szalony, bo najpierw był z tyłu, potem z przodu, a jeszcze potem z lewej strony i prawej. Bocznymi uliczkami doszedłem do szerokiej alei, monotonnej i wyludnionej, czegoś w rodzaju autostrady prowadzącej do Périphérique, wewnętrznej obwodnicy Paryża. Szedłem w tamtym kierunku spocony, mokry od piwa, zupy i wody, pijany i ślepy na jedno oko, ani kochany, ani kochający, wypalony, bo pozostała we mnie tylko irytacja, frustracja i żałość, wypalony i zagubiony, zupełnie zagubiony w tym idiotycznym mieście. Mieście świateł. Mieście tych cholernych, przeklętych świateł. Nie śmiałem się nad tym zastanawiać, ale kiedy wyjeżdżaliśmy, wyobrażałem sobie, że wycieczka podreperuje nasz związek, że może nawet Connie się rozmyśli. Chyba chcę od ciebie odejść – powiedziała – a czyż „chyba” nie sugeruje wątpliwości, możliwości, że da się to jej jakoś wyperswadować? Może w nowym otoczeniu przypomną jej się czasy, kiedy my też byliśmy dla siebie „nowi”. Ale absurdem byłoby myśleć, że stanie się tak dzięki jakiemuś miastu, dzięki obrazom olejnym, marmurowym rzeźbom czy witrażom. Miejsce nie miało z tym nic wspólnego. Na tle fioletowego nieba zobaczyłem wielką pozłacaną kopułę Les Invalides, reflektory na wieży Eiffla, które macały wokoło jak w poszukiwaniu jakiegoś zbiega. Powietrze było naładowane elektrycznością, jak przed letnią burzą, i zdałem sobie sprawę, że wciąż jestem daleko od hotelu. Moi byli już chyba w łóżku, pewnie już smacznie spali – Connie i Albie, moja rodzina. Rodzina, którą miałem wkrótce stracić, którą być może już straciłem, więc idąc mozolnie tą długą, opustoszałą aleją, zastanawiałem się, dlaczego moje plany muszą nieuchronnie wziąć w łeb. Przy Muzeum Rodina skręciłem w prawo. Przez przerwę w ścianie zobaczyłem rzeźbę przedstawiającą grupę pięciu jęczących i zawodzących mężczyzn, ludzi wyraźnie zrozpaczonych, i uznałem, że to dobre miejsce na odpoczynek. Usiadłem na krawężniku. Zadzwoniła komórka – oczywiście Connie. Miałem zamiar nie odbierać, ale w nieodbieraniu telefonów od żony nigdy nie byłem dobry. – Halo. – Gdzie ty jesteś, Douglasie? – Chyba przed Muzeum Rodina. – Co tam, u licha, robisz? – Oglądam wystawę. – Jest pierwsza w nocy. – Trochę zabłądziłem. – Myślałam, że będziesz czekał w hotelu. – Zaraz będę. Idź spać. – Bez ciebie nie mogę. – Ze mną też chyba nie. – Nie. No właśnie. Mam... dylemat. Chwila ciszy. – Trochę się uniosłem. Przepraszam. – Nie, to ja przepraszam. Wiem, że się wzajemnie z Albiem nakręcacie, ale nie powinnam się przyłączać. – Nie rozmawiajmy już o tym. Jutro Amsterdam. – Świeży start. – Właśnie. Świeży start. – Pospiesz się. Idzie burza. – Zaraz przyjdę. Spróbuj...
– Kochamy cię, Douglasie, przecież wiesz. Nie zawsze to okazujemy, to prawda. Ale cię kochamy. Głęboko odetchnąłem. – Cóż. Dobrze, zaraz będę... – Świetnie. Tylko szybko. – Pa. – Pa. – Pa. Siedziałem jeszcze przez chwilę, potem z trudem wstałem i chcąc uciec przed deszczem, zmusiłem się do szybkiego marszu. Jutro Amsterdam. Może tam będzie inaczej. Może w Amsterdamie wszystko pójdzie dobrze.
Część trzecia
NIDERLANDY Nie wiem, jak wyglądam w oczach świata, lecz dla siebie jestem tylko chłopcem bawiącym się na brzegu morza, który pochyla się i od czasu do czasu znajduje piękniejszą muszelkę lub kamień gładszy niż inne, podczas gdy przed nim roztacza się niezbadany ocean prawdy. Izaak Newton
58. doświadczenie z ptakiem w pompie próżniowej Och, co za radość, radość z każdego dnia, co za rozkosz i szczęście, wszystko jakże inne od tego, czego dotąd doświadczyłem. Nareszcie się zakochałem i stan ten przyprawiał mnie o zawrót głowy. Bo zakochałem się pierwszy raz w życiu, teraz już to wiedziałem. Wszystkie poprzednie zakochania były błędną diagnozą, były zauroczeniem, może obsesją, ale na pewno nie miały nic wspólnego z tym. To była czysta rozkosz, to była wielka transformacja. Rozpoczęła się już przed drugą randką. Przez długi czas żyłem niewłaściwym życiem, a moje bezbarwne mieszkanie w Balham było tego odzwierciedleniem. Nagie kremowobiałe ściany, składane meble, zakurzone papierowe abażury i stuwatowe żarówki – kobieta tak wyrafinowana jak Connie Moore by tego nie zniosła. Musiałem wszystko wyrzucić, zastąpić to... Cóż, nie bardzo wiedziałem czym, ale miałem dwadzieścia cztery godziny na podjęcie decyzji. Dlatego w przeddzień randki wyrwałem się wcześniej z laboratorium, pojechałem autobusem na Trafalgar Square i poszedłem na hurtowe zakupy do sklepu z pamiątkami w National Gallery. Kupiłem pocztówki z dziełami Tycjana i van Gogha, Moneta i Rembrandta, plakaty z Kąpiącymi się w Asnières Seurata i Madonną z Dzieciątkiem da Vinci. Kupiłem reprodukcję Słoneczników van Gogha i, dla kontrastu, reprodukcję Doświadczenia z ptakiem w pompie próżniowej Josepha Wrighta, obrazu z epoki oświecenia przedstawiającego mężczyznę duszącego papugę, dzieła dość upiornego, lecz zgrabnie łączącego nasze zainteresowania sztuką i nauką. Potem pobiegłem sprintem do domu towarowego przy Regent Street, gdzie nabyłem antyramy, poduszki – moje pierwsze – kilka małych dywaników i narzut (tak się to nazywa? Narzuta?), porządne kieliszki do wina, nową bieliznę, nowe skarpetki, a w przypływie optymizmu dorzuciłem do tego i pościel, stylową i bez wzorków, zupełnie niepodobną do tej jak papier milimetrowy, którą mama kupiła mi w połowie lat osiemdziesiątych. W dziale z przyborami toaletowymi kupiłem maszynki do golenia, różne płyny i balsamy. Kupiłem płyn do pilingu, nie wiedząc, co to jest piling, kupiłem nić dentystyczną i płyn do płukania ust, kilka mydeł i żeli, cynamonowych, sandałowych, cedrowych i sosnowych, słowem, całe arboretum zapachów. Wydałem fortunę, po czym zawiozłem to wszystko do domu taksówką – czarną taksówką! – ponieważ autobus był za ciasny dla nowego mnie. Przez cały wieczór rozkładałem swoją nową osobowość po mieszkaniu, maksymalnie improwizując, by stworzyć pozory, że mieszkam tak od zawsze. Porozrzucałem książki, porozrzucałem narzuty. Ułożyłem owoce w nowej salaterce. Wyrzuciłem moją smutną jukę, wyrzuciłem uschnięte roślinki i zastąpiłem je kwiatami – świeżymi ciętymi kwiatami, chyba tulipanami! – i zrobiłem wazon z półlitrowej butli stożkowej, którą wyzwoliłem z laboratorium... Tanie to było, jednocześnie bardzo zabawne! Teraz jeśli – jeśli – Connie mnie kiedykolwiek odwiedzi, weźmie mnie za zupełnie kogoś innego, za kawalera o dobrym guście i prostych potrzebach, człowieka niezależnego i pewnego siebie, światowca, który ma w domu reprodukcje van Gogha, poduszki i pachnie drzewami. W komediach filmowych jest czasem scena, w której główny bohater musi się szybko przebrać, i tego wieczoru taka właśnie panowała atmosfera. Nawet jeśli peruka była
trochę przekrzywiona, wąsy odklejone, a na salaterce widniała metka z ceną, nawet jeśli przebranie źle leżało i trzeba było zapinać je na rzepy, cóż, wszystko mogłem jeszcze naprawić.
59. słoneczniki Do inspekcji doszło tuż po udanej drugiej randce, z samego rana. Akurat robiłem herbatę i widziałem przez drzwi, jak Connie wkłada stary podkoszulek – Boże, co za widok – jak bierze z salaterki jabłko, jak je ogląda, jak z wbitymi w nie zębami chodzi po mieszkaniu, przyglądając się okładkom płyt, grzbietom książek i kaset, pocztówkom przypiętym niby byle jak do nowiutkiej tablicy korkowej i oprawionym w ramkę reprodukcjom na ścianie. – Ktoś tu dusi papugę! – krzyknęła. – Tak, to Joseph Wright! – odkrzyknąłem jak na teleturnieju. – Doświadczenie z ptakiem w pompie próżniowej. – I widzę, że lubisz van Gogha! – dobiegło z kuchni. Lubię? A powinienem? To dobrze czy źle? Przesadziłem z ilością? Myślałem, że wszyscy go lubią, ale czy to znaczy, że van Gogh jest przez to be? Poprawiłem odklejające się wąsy. – Bardzo! A ty? – Też. Ale nie tego. – Cóż, w takim razie go zdejmę. – I masz Billy’ego Joela. Mnóstwo płyt. – Jego wczesne albumy są fantastyczne! – krzyknąłem, ale zanim zdążyłem zanieść herbatę do sypialni – earl greya w listkach luzem w prostej białej porcelanie i mleko w nowym dzbanku – Connie zniknęła. Może na widok Słoneczników wyskoczyła przez okno. Usłyszałem szum prysznica, przystanąłem na środku pokoju i ze stygnącą herbatą na tacy stałem tak przez osiem, dwanaście minut, zastanawiając się, czy mogę tam wejść, czy zasłużyłem na to prawo. W końcu otworzyła drzwi i wyszła z łazienki owinięta moim nowym ręcznikiem ze starannie wyszorowaną twarzą. A może wypilingowaną? Tak czy inaczej, wyglądała pięknie. – Zaparzyłem herbatę. – Podałem jej tacę. – Nie znam mężczyzny, który miałby więcej przyborów toaletowych od ciebie. – Cóż... – Ale wiesz, co jest najdziwniejsze? Wszystkie są nowiutkie. Nie miałem na to odpowiedzi, na szczęście nie musiałem nic mówić, bo zaczęliśmy się całować, wymieniając się oddechami pachnącymi jabłkiem i miętą. – Może odstawisz tacę? – Dobry pomysł – odparłem i opadliśmy na sofę. – Chyba nie jest tu tak strasznie, prawda? – Nie, podoba mi się. Podoba mi się ten porządek. Tak tu czysto! U mnie nie można przejść przez pokój, nie rozgniatając przy okazji starego kebabu albo czyjejś twarzy. A tutaj jest tak... schludnie. – A więc zaliczyłem inspekcję? – Tę tak. Ale zawsze można tu coś poprawić. Czym się też od razu zajęła.
60. pigmalion Myślę, że po osiągnięciu pewnego wieku nasze gusty, instynkty i skłonności twardnieją jak beton. Ale
byłem młody, w każdym razie młodszy, bardziej chętny i uległy, a z nią byłem jak szczęśliwa plastelina. Przez najbliższe tygodnie, a potem miesiące Connie wcielała w życie plan edukacji kulturalnej w galeriach sztuki, teatrach i kinach Londynu. Kiedyś uznano, że jest za mało „naukowa”, aby pójść na uniwersytet, co chwilami odbierało jej wiarę w siebie, choć Bóg raczy wiedzieć, co jej zdaniem straciła. Na polu kultury miała oczywiście nade mną przewagę, i to aż dwudziestosiedmioletnią. Sztuka, film, literatura, muzyka – wydawało się, że dzięki pasji i czystemu, niezaśmieconemu umysłowi samouka wysłuchała, obejrzała i przeczytała chyba wszystko. Weźmy na przykład muzykę. Mój ojciec lubił brytyjską lekką muzykę klasyczną i dżez tradycyjny, dlatego melodią mojego dzieciństwa był The Dam Busters March, potem When the Saints Go Marching In, a jeszcze potem znowu The Dam Busters March. Lubił „dobry beat”, „dobre kawałki” i w sobotę po południu, z okładką płyty w jednej ręce i papierosem w drugiej, pilnie strzegł adapteru, nierówno wystukując rytm nogą i patrząc w oczy Ackerowi Bilkowi. Ilekroć widziałem, jak słucha muzyki, zawsze stwierdzałem, że wygląda jak w papierowym kapeluszu na Boże Narodzenie, to znaczy równie nieswojo. Żałowałem, że nie chce go zdjąć. Natomiast moja mama chwaliła się z dumą, że jej muzyka nie jest wcale potrzebna. Byli ostatnimi ludźmi w Wielkiej Brytanii, których Beatlesi naprawdę gorszyli. Szczytowym wyrazem mojego punkowego buntu było słuchanie grzecznie przyciszonej wersji Największych przebojów grupy Wings. Natomiast Connie czuła się nieswojo w pokoju bez muzyki. Jej ojciec, pan Moore, ten, który zniknął, był muzykiem i zostawił jej tylko swoją kolekcję płyt, starych bluesów, reggae, barokowej wiolonczeli, taśm z ptasim śpiewem, nagrań z wytwórni Stax i Motown, symfonii Brahmsa, dżezowego bebopu oraz bluesowego doo-wopu, krążki, które Connie puszczała mi przy każdej okazji. Wykorzystywała muzykę, tak jak niektórzy – choćby ona sama – wykorzystują alkohol czy narkotyki, do manipulowania emocjami, inspirowania czy podnoszenia na duchu. W Whitechapel robiła nam olbrzymi koktajl, puszczała jakąś nieznaną trzeszczącą płytę i zaczynała kiwać do rytmu głową, śpiewać i tańczyć, a wtedy ja też się zachwycałem albo zachwyt udawałem. Jedna z definicji mówi, że muzyka to zorganizowany dźwięk, tymczasem większość tych dźwięków wydawała mi się wyjątkowo zdezorganizowana. Jeśli spytałem: „Kto to śpiewa?”, Connie odwracała się do mnie z rozdziawionymi ustami i pytała: – Nie wiesz? – Nie. – Jak można nie znać tego kawałka? – To były „kawałki”, nie piosenki. – Właśnie dlatego pytam. – Co ty robiłeś przez całe życie, czego słuchałeś? – Przecież ci mówiłem, nigdy aż tak w tym nie siedziałem. – Jak można nie lubić muzyki? To tak, jakbyś nie lubił jeść! Albo się kochać! – Lubię muzykę, tylko nie znam się na niej tak jak ty. Całowała mnie wtedy i mówiła: – Wiesz, masz wielkie szczęście, że mnie spotkałeś. I rzeczywiście miałem. Miałem niezwykłe szczęście.
61. współczesne forum taneczne
Moja edukacja kulturalna nie ograniczała się do muzyki, ale rozciągała się również na taniec współczesny, formę zupełnie dla mnie nieprzeniknioną i hermetycznie zamkniętą. Wydawało się, że nie ma języka, który mógłby ją opisać. Bo co miałem powiedzieć? „Podobało mi się, jak rzucali się na ściany”? – Nie chodzi o to, co ci się podobało, a co nie – odpowiadała Connie – chodzi o to, jakie wywołało to w tobie uczucia. Najczęściej czułem się głupio i konwencjonalnie. Podobnie w teatrze, który zawsze uważałem za pogrzebową wersję telewizji – czy od czasów Ajschylosa ktokolwiek wyszedł z teatru, mówiąc: „Szkoda, że tak szybko się skończyło!”? Ale najwyraźniej chodziłem na nie te przedstawienia. Oglądaliśmy spektakle wystawiane w malutkich pokoikach nad pubami i tanecznym krokiem sunęliśmy wokół olbrzymich magazynów, widzieliśmy krwawą wersję Snu nocy letniej z akcją osadzoną w rzeźni, pornograficzną wersję Życia prywatnego, i ani trochę się nie nudziłem. Bo jak mogłem? Był to jeden z tych rzadkich przypadków, kiedy na scenie nikt nie wymachiwał sztucznym penisem, więc z biegiem czasu uodporniłem się, a przynajmniej nauczyłem się ukrywać zaszokowanie, bo przecież była to edukacja kulturalna i forma przesłuchania jednocześnie. Chciałem, żeby podobało mi się to, co podobało się Connie, bo pragnąłem, żeby Connie mnie lubiła. Dlatego słowo „porąbana” zniknęło z mojego słownika. Pojawiło się słowo „awangardowa”. Szczerze mówiąc, wiele imprez kulturalnych bardzo mi się podobało, szczególnie filmy (teraz nazywaliśmy je „obrazami”), jakże inne od obrazów eskapistycznych, moich ulubionych w okresie sprzed Connie, dzieła, w których rzadko kiedy występowały napędy międzygwiezdne, wytrwale grasujący seryjni mordercy czy bomby z ekranikiem odliczającym czas do wybuchu. Teraz chodziliśmy do kina, aby czytać. Do małych niezależnych kin, gdzie można było kupić kawę z ciastem marchwiowym i obejrzeć film o okrucieństwie, nędzy i smutku, od czasu do czasu okraszony nagością, często brutalnością. Zastanawiałem się, dlaczego ludzie lubią oglądać coś, co w życiu rzeczywistym wpędziłoby ich w szaleństwo i czarną rozpacz. Czy sztuka nie powinna być ucieczką? Czy nie powinna bawić, pocieszać i dostarczać dreszczyku emocji? Nie – twierdziła Connie – prawda prowadzi do zrozumienia. Tylko poprzez obnażanie najgorszych życiowych traum można je w pełni pojąć i stawić im czoło, więc czym prędzej biegliśmy znowu do teatru, aby obejrzeć kolejną sztukę o bestialstwie człowieka wobec innych ludzi. À propos: chodziliśmy także na koncerty. Koncert to po angielsku gig – Connie zawsze się śmiała, kiedy wypowiadałem to słowo, bo znaczy ono również „skoczny taniec ludowy”, więc kiedy tylko mnie poprosiła, dawałem z siebie wszystko, skacząc wokoło, podrygując i wydając dziwne odgłosy. No i opera. Connie miała znajomą, która pracowała w operze – no, oczywiście – i załatwiała nam tanie bilety na Verdiego, Pucciniego, Haendla i Mozarta. Uwielbiałem te wieczory, częstokroć bardziej niż ona, i nawet gdyby reżyser przeniósł miejsce akcji Così fan tutte do pośredniaka w Wolverhampton, mógłbym spokojnie zamknąć oczy, wziąć Connie za rękę i słuchać tych cudownie zestrojonych dźwięków. Czy mówię jak ignorant? Jak nieokrzesany prostak? Być może taki właśnie byłem, ale za każdy stary czterogodzinny film o życiu w gułagu dostawałem coś stylowego, inteligentnego i robiącego wrażenie, coś, co rzadko można znaleźć w multipleksie. Nawet taniec był na swój sposób piękny, z czego bardzo się cieszyłem. Moja żona mnie kształciła – uważam, że to zjawisko dość powszechne, choć ze znanych mi mężów rzadko który się do tego przyznaje, a jeśli już, to wyjątkowo niechętnie. Jestem naukowcem i sceptykiem, dlatego czasem drażniły mnie twierdzenia, że Sztuka, ta przez duże S, poszerza horyzonty i umysł i że wyzwala wyobraźnię, ale jeśli kultura uszlachetnia, to tak, stałem się szlachetniejszy. I tak, wiem, Hitler też lubił operę, mimo to wyraźnie czułem, że moje życie uległo
niedefiniowalnej zmianie. Wahałbym się użyć słowa „dusza”. Życie na pewno było teraz bogatsze, ale czy wzbogaciło się dzięki współczesnemu tańcowi, czy dzięki osobie u mojego boku? Martwi mnie ten czas przeszły. „Connie była, kiedyś Connie, Connie lubiła...”. Na początku naszego związku złożyliśmy sobie przysięgę: nigdy nie będziemy zbyt zmęczeni, aby wyjść z domu, zawsze „będziemy się starali”, ale była to jedna z tych uroczystych przysiąg, której mieliśmy nie dotrzymać. Może po prostu było coraz mniej rzeczy, które żona chciała mi pokazać, w każdym razie po ślubie, po tym, jak wyjechaliśmy z Londynu i zostaliśmy rodzicami, w naszym życiu zaczęło stopniowo ubywać przygód. To pewnie nieuniknione, bo nie można umawiać się na randki przez dwadzieścia cztery lata, to niepraktyczne. Kto by chciał teraz chodzić na koncerty? Co byśmy jedli, gdzie byśmy siedzieli, co robilibyśmy z rękami? Mogliśmy przecież robić coś innego. Pojechać do Paryża, pojechać do Amsterdamu. Tak, wciąż słucham Mozarta, ale samotnie, w samochodzie, zamiast na boskim Olimpie z Connie u boku. Wybrane utwory, największe przeboje. Mam w aucie dobre stereo, topowy model, mimo to muzyka jest ledwo słyszalna w szumie klimatyzacji i ryku samochodów w godzinie szczytu na A34. Aż za dobrze znana, stała się swego rodzaju dźwiękowym valium, muzycznym tłem raczej niż czymś, czego słucha się aktywnie i uważnie. Jak szklanka dżinu z tonikiem po długim dniu. Szkoda, bo chociaż nuty się nie zmieniły, kiedyś brzmiały inaczej. Lepiej.
62. nowy początek w belgii Czyż to nie ekscytujące? Nowy dzień i nowy początek w zupełnie nowej części świata. Pociąg miał nas dowieźć do Amsterdamu przez Brukselę, Antwerpię i Rotterdam w nieco ponad trzy godziny. Connie zauważyła, że nie zobaczymy Bruegla i Mondriana, słynnego ołtarza w Gandawie, prawdziwego arcydzieła, oraz malowniczej Brugii, za to czekało na nas Rijksmuseum, no i wciąż fascynowała mnie europejska kolej, to, że można wsiąść do pociągu w Paryżu i wysiąść w Zurychu, Kolonii czy Barcelonie. – Niewiarygodne, prawda? Croissanty na śniadanie, grzanka z serem na lunch – powiedziałem, gdy na Gare du Nord wsiadaliśmy do pociągu dziewiąta szesnaście do Amsterdamu. – Do widzenia, Paryżu! – rzuciłem, gdy ruszyliśmy w słoneczny dzień. – Według GPS-u w mojej komórce jesteśmy już... w Belgii! – wykrzyknąłem, gdy przekraczaliśmy granicę. To okropne, ale cisza panująca w ciasnym przedziale zawsze mnie denerwuje, dlatego ciągnę ludzi za język i ciągnę, szarpię, jakbym próbował uruchomić kosiarkę do trawy. – Mój pierwszy raz w Belgii! Witaj, Belgio! – Szarpu--szarpu, wyrwu-wyrwu. – Mają tu beznadziejne Wi-Fi – zauważył Albie, ale uśmiechnąłem się tylko i spojrzałem w okno. Postanowiłem otrząsnąć się z nocnego znużenia i cieszyć się życiem siłą woli. Mój dobry nastrój kontrastował z krajobrazem składającym się głównie z pól poprzetykanych małymi, schludnymi miasteczkami z wieżami kościelnymi przypominającymi wbite w mapę szpilki. W nocy była burza i źle spałem, poza tym wciąż mdliło mnie trochę po piwie, ale mogłem już otworzyć opuchnięte oko, no i jechaliśmy do Amsterdamu, miasta, które zawsze uważałem za cywilizowane i – w przeciwieństwie do Paryża – wyluzowane. Kto wie, może część tego luzu spłynie na mnie. Odchyliłem do tyłu oparcie fotela. – Podoba mi się ten pociąg. Dlaczego kontynentalny tabor kolejowy jest wygodniejszy od naszego?
– Masz fascynujące obserwacje. – Connie z westchnieniem odłożyła książkę. – Skąd u ciebie tyle energii? – Jestem podekscytowany, to wszystko. Podróżuję przez Belgię z rodziną. To ekscytujące. – Poczytaj książkę albo wypchnę cię z pociągu. I znowu zajęli się lekturą. Oboje. Connie czytała Sport i rozrywkę Jamesa Saltera. Na okładce było czarno-białe zdjęcie nagiej, zgarbionej kobiety kąpiącej się w małej jak umywalka wannie, a według zamieszczonego z tyłu opisu był to „prawdziwy majstersztyk erotycznego realizmu”. Określenie „erotyczny realizm” stanowiło według mnie sprzeczność samą w sobie, ale dobrze wróżyło na najbliższą przyszłość, na pobyt w amsterdamskim hotelu. Natomiast Albie czytał Obcego, czyli L’Etranger Alberta Camusa, co było tytułem piątego albumu studyjnego Billy’ego Joela, chociaż wątpiłem, żeby jedno miało coś wspólnego z drugim. Książkę dała mu oczywiście Connie; zaopatrzyła go w szeroki wybór powieści europejskich autorów, z których wielu miało w nazwisku długie zbitki samych spółgłosek, samych W, Z i V. Uważałem, że jest to przerażająca lista lektur, Albie chyba też, bo czytał Camusa z wyraźnym wysiłkiem. Mimo to, jeśli chodzi o powieści, był lepszym uczniem niż ja.
63. spojrzenie na powieść We wczesnej fazie naszego związku, chyba kiedy lecieliśmy do Grecji, zapomniałem zabrać książkę do samolotu. Był to błąd, którego już nigdy potem nie popełniłem. – I co będziesz robił przez dwie godziny? – Mam kilka czasopism. Fachowych. I przewodnik. – Ale nie masz powieści? – Nigdy za nimi nie przepadałem. Connie pokręciła głową. – Zawsze się zastanawiałam, kim są dziwacy, którzy nie czytają powieści. Teraz już wiem: to ludzie tacy jak ty! Dziwolągi. Mówiła to z uśmiechem na twarzy, mimo to wyczułem, że coraz bardziej się pogrążam, że tracę jej sympatię, jakbym mimochodem przyznał, iż jestem rasistowskim bigotem. Czy mogę kochać kogoś, kto nie widzi sensu w zmyślonych opowieściach, kogoś, kto woli poznawać prawdziwy świat? Od tamtej pory do żadnego środka transportu publicznego nigdy nie wsiadam bez książki w ręku. Jeśli to powieść, są duże szanse, że dostałem ją od żony, że dzieło to zdobyło jakąś nagrodę, ale że nie jest zbyt skomplikowane. Ot, taki literacki odpowiednik „dobrych kawałków i dobrego beatu” mojego ojca. Czytam za to dużo literatury faktu, rzeczy, które moim zdaniem robią lepszy użytek ze słów niż zmyślone rozmowy nigdy nieistniejących ludzi. Nie licząc pozycji naukowych, czytam bardziej zaawansowaną literaturę popularnonaukową, książki z dziedziny ekonomii i – podobnie jak wielu mężczyzn z mojego pokolenia – książki historyczne, czyli – jak mówi Connie – „książki z cyklu faszyzm nadchodzi”. Nie wiem, dlaczego pociągają nas te ostatnie. Może dlatego, że lubimy wyobrażać sobie siebie w katastrofalnych sytuacjach, którym musieli stawić czoło nasi ojcowie i dziadowie, zastanawiać się, jak zachowalibyśmy się w chwili próby, czy pokazalibyśmy swoją prawdziwą twarz i jaka by ona była. Iść za kimś czy dowodzić, stawić opór czy kolaborować? Przedstawiłem tę teorię Connie, ale roześmiała się tylko i powiedziała, że jestem klasycznym
przykładem kolaboranta. – Miło mi pana poznać, Herr Gruppenführer! – dodała, służalczo zacierając ręce. – Gdybym mogła coś dla pana zrobić... – I znowu się roześmiała. Znała mnie lepiej niż ktokolwiek inny, ale uważałem, że pod tym względem źle mnie ocenia. Może na takiego nie wyglądałem, ale całym sercem jestem za ruchem oporu. Tylko nie miałem jeszcze okazji tego udowodnić.
64. ofensywa w ardenach Kiedy pociąg wtoczył się do Brukseli, sięgnąłem po moją własną książkę, poważną, lecz wciągającą historię drugiej wojny światowej. Był marzec czterdziestego czwartego i właśnie planowano operację Overlord. – Boże – powiedziałem i odłożyłem książkę. – Co znowu? – spytała lekko zniecierpliwiona Connie. – Właśnie zdałem sobie sprawę, że tu są Ardeny. Tam, trochę dalej, w tamtym kierunku. – I co z tego? – spytał Albie. – Tam zginął twój pradziadek. Spójrz... – Otworzyłem książkę na mapie ofensywy w Ardenach. – Jesteśmy mniej więcej tutaj. – A bitwa była tu. – Pokazałem mu czerwone i niebieskie strzałki, jakże mało sugestywne w porównaniu z ilością przelanej tam krwi. – Jest również znana jako bitwa o wybrzuszenie i była to ostatnia duża operacja ofensywna wojsk niemieckich przeciwko Amerykanom. To była straszna bitwa, jedna z najbardziej zaciekłych, toczyła się w lesie, w środku zimy. Ostatnie konwulsje Hitlera. Brali w niej udział głównie Niemcy i Amerykanie, ale walczyło tam również około tysiąca Brytyjczyków, wśród nich twój pradziadek. To była krwawa jatka, tak jak podczas lądowania w Normandii ledwie pół godziny jazdy stąd. – Wskazałem na wschód. Albie spojrzał w okno, jakby szukał tam jakichś dowodów, słupów dymu czy pikujących od strony słońca sztukasów, ale zobaczył tylko pola, dojrzałe, łagodne i spokojne. Wzruszył ramionami, jakbym to wszystko zmyślił. – Mam w szufladzie jego medale – ciągnąłem. – Kiedy byłeś mały, zawsze prosiłeś, żebym ci je pokazał. Pamiętasz? Jest tu pochowany, w Hotton; to taka mała miejscowość. Mój ojciec był na cmentarzu tylko raz, jako mały chłopiec. Kiedy przeszedł na emeryturę, chciałem go tam zawieźć, pamiętasz, Connie? Ale dziadek nie chciał robić nam kłopotu. Widzieć grób ojca tylko raz w życiu: pamiętam, pomyślałem wtedy, jakie to smutne. Powiedział, że woli unikać sentymentów. Jak na mnie zrobiłem się bardzo elokwentny i trochę się wzruszyłem. Myśląc o historii mojej rodziny, nigdy nie wpadałem w zbytnią nostalgię i w sumie mało o niej wiedziałem, nie licząc najniższych gałęzi naszego drzewa genealogicznego, ale czy nie było to ciekawe? Nasze rodzinne dziedzictwo, nasza mała rola w historii. Terence Petersen walczył pod Al-Alamajn i w Normandii. Jako nasze jedyne dziecko Albie miał odziedziczyć kiedyś jego medale. Czy nie powinien przynajmniej wiedzieć, jak bardzo są ważne? Czy nie powinien być świadomy poświęcenia swoich przodków? Ale jego interesowała tylko siła sygnału w komórce. Mój ojciec, gdybym się tak zachował, wytrąciłby mi ją z rąk. – Może tam pojadę – ciągnąłem. – Może wszyscy powinniśmy tam pojechać. Wysiąść w Brukseli i wynająć samochód. Dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej? – Pojedziemy innym razem. – Connie zamknęła książkę i przyjrzała mi się z lekkim niepokojem. –
Ktoś chce kawy? Ale usłyszałem już odległy pomruk grzmotu i nagle zapragnąłem, żeby rozpętała się burza. – Chciałbyś pojechać, Albie? Zaciekawiłoby cię to? – Wiedziałem, że nie, ale chciałem usłyszeć to z jego ust. Wzruszył ramionami. – Może. – Widzę, że nie bardzo. Potargał rękami włosy. – To historia. Nie znam nikogo, kto brałby w tym udział. – Ja też nie, ale... – Tam jest Waterloo, a tam Somma. Tam też pewnie walczyli Petersenowie. I Moore’owie. – Ale to był mój dziadek. – Sam powiedziałeś, że go nie znałeś. Ja swojego nawet nie pamiętam. Przykro mi, ale nie potrafię nawiązać kontaktu emocjonalnego z czymś, co wydarzyło się tak dawno temu. „Kontakt emocjonalny”, co za idiotyczne określenie. – To było ledwie siedemdziesiąt lat temu. Dwa pokolenia wstecz Paryż i Amsterdam okupowali naziści. „Albie” to bardzo żydowskie imię... – Hmm, jakaś ponura ta rozmowa – przerwała nam sztucznie rozpromieniona Connie. – Kto chce kawy? – W najlepszym przypadku wcielono by cię do wojska. Zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak by to było? Gdybyś przerażony stał na mrozie w belgijskim lesie, tak jak mój dziadek? Wi-Fi? Musiałbyś o tym zapomnieć! – Możecie nie podnosić głosu? I zmienić temat? Ja podniosłem głos tylko trochę, żeby było mnie słychać w hałasie kolejowego tła, krzyczał za to Albie. – Dlaczego tak bardzo chcesz wykazać, że jestem ignorantem? – piszczał. – Ja to wszystko wiem, wiem, co się wtedy działo. Wiem, tylko po prostu... nie mam obsesji na punkcie wojny. Przykro mi, ale nie mam. My żyjemy teraźniejszością, nie przeszłością... – My? My? – Tak, my! My poszliśmy dalej, nie widzimy wszędzie wojny. Ani wojny, ani tych... tych strzałek na mapie. Ale to chyba dobrze, prawda? Tak jest chyba zdrowo. Zapomnieć o tym i być Europejczykiem, zamiast czytać te grube tomidła i taplać się w tym jak w bajorze. – Ja się nie taplam, ja... – Przykro mi, tato, ale bitwy pancerne w ardeńskich lasach nie wzbudzają we mnie nostalgii, dlatego nie zamierzam udawać, że te sprawy coś dla mnie znaczą. Te sprawy? Nic nie znaczą? To był ojciec mojego ojca. Mój tata wychowywał się bez taty. Być może Albie myślał, że taka sytuacja jest całkiem do przyjęcia, że jest nawet pożądana, mimo to jego wyniosłość, jego lekceważący ton wydał się... czymś nielojalnym, niemęskim. Kocham mojego syna, mam nadzieję, że to aż nadto oczywiste, ale w tym konkretnym momencie miałem ochotę wybić okno jego łepetyną. Ale nie, odczekałem chwilę i powiedziałem: – Wiesz, szczerze mówiąc, uważam, że takie podejście to jedno wielkie gówno. – Co w ciszy, jaka zapadła, było czynem tylko nieznacznie mniej gwałtownym.
65. szwajcaria Inny punkt widzenia łatwiej ocenić z dystansu. Dzięki upływowi czasu można spojrzeć na coś z perspektywy, bardziej obiektywnie i na zimno, dlatego wspominając tę rozmowę, doszedłem do wniosku, że przesadziłem. Ale chociaż urodziłem się piętnaście lat po wojnie, jej cień przesłaniał każdy aspekt mojego dzieciństwa: zabawki, komiksy, muzykę, rozrywki, politykę – wojna była wszędzie. Bóg wie, jak musieli czuć się moi rodzice, widząc, jak przeżyte we wczesnej młodości traumy odżywają w komediach sytuacyjnych i na placach zabaw. Na pewno nie wydawali się zbyt przewrażliwieni ani przerażeni. Ojciec uważał, że naziści są zabawni, chociaż bawiło go niewiele rzeczy. Jeśli strata ojca go przygnębiała, dobrze to ukrywał, tak samo jak wszystkie gwałtowne uczucia z wyjątkiem gniewu. Mój syn z kolei należał do pokolenia, które nie myślało o poszczególnych krajach w kategoriach ich przynależności do aliantów czy państw osi ani nie oceniało ludzi na podstawie tego, z kim trzymali ich dziadowie. Jestem pewien, że nie licząc filmów z gatunku „zabili go i uciekł”, myśl o wojnie ani razu nie przyszła mu do głowy i że może to było zdrowe. Może to był postęp. Ale tam, w pociągu, tak nie myślałem. Uważałem, że to oznaka braku szacunku, ignorancji i samozadowolenia, i tak mu powiedziałem. Wtedy rzucił książkę na stolik, mruknął coś pod nosem, przestąpił nad nogami Connie i zniknął w przejściu. Zaczekaliśmy, aż pozostali pasażerowie zajmą się na powrót lekturą gazet. – Dobrze się czujesz? – spytała cicho żona z intonacją typową dla pytania: „Czyś ty zwariował?”. – Tak – odparłem – jak najbardziej, dziękuję. Przejechaliśmy w milczeniu dwa, trzy kilometry. – A więc rozumiem, że to tylko moja wina. – Niezupełnie. Powiedziałabym, że było osiemdziesiąt procent do dwudziestu. – Nie muszę chyba pytać, na czyją korzyść. Przejechaliśmy kolejne dwa kilometry. Connie wzięła książkę, lecz jej nie otworzyła. Pola, magazyny, znowu pola, tylne ściany domów. – Chcę przez to powiedzieć, że mogłabyś mnie czasem wesprzeć w tych kłótniach. – I wspieram. Jeśli masz rację. – Nie przypominam sobie ani jednego... – Douglasie, ja jestem neutralna. Jestem jak Szwajcaria. – Naprawdę? Bo ja wyraźne widzę, z kim trzymasz i... – Ja z nikim nie trzymam. To nie jest wojna! Chociaż Bóg mi świadkiem, że czasem czuję się jak w okopach. Jechaliśmy przez Brukselę, ale prawie nic z tego nie pamiętam. W parku po lewej stronie mignęło mi Atomium, gigantyczny model kryształu żelaza, monumentalna struktura, którą wzniesiono na Wystawę Światową w latach pięćdziesiątych i którą chciałbym zobaczyć. Ale nie mogłem się przełamać, by o tym wspomnieć, i powiedziałem tylko: – Jego postawa jest denerwująca. – Świetnie, rozumiem. – Connie położyła mi rękę na ramieniu. – Ale on jest młody, a ty jesteś czasem taki... pompatyczny. Mówisz wtedy jak stary matołek, który żąda przywrócenia powszechnej służby wojskowej. Wiesz, kogo mi przypominasz? Twojego ojca! Takich słów nigdy dotąd nie słyszałem. Nigdy się ich nie spodziewałem i potrzebowałem czasu, aby je przetrawić, ale Connie mówiła dalej: – Dlaczego nie możesz sobie odpuścić? Czepiasz się go i czepiasz. Wiem, że przeżywamy trudne
chwile, i Bóg mi świadkiem, że mnie też nie jest łatwo, ale ty to jesteś w dołku, to jak na haju, to gadasz jak najęty, to wychodzisz, trzaskając drzwiami. To dla mnie... trudne, bardzo trudne. – Zniżyła głos. – Dlatego pytam cię jeszcze raz: dobrze się czujesz? Musisz być szczery. Weźmiesz się w garść, czy wracamy do domu?
66. rozmowy pokojowe Znalazłem go, kiedy wjeżdżaliśmy do Antwerpii. Siedział przy barze i jadł pringles z małej tubki. Miał lekko zaczerwienione oczy. – Tu jesteś! – Ano tu. – Chodzę tak od Brukseli! Myślałem, że wysiadłeś. – Nie, nie wysiadłem. – Nie za wcześnie na chrupki? Westchnął i postanowiłem to sobie odpuścić. – To bardzo emocjonujący temat. Wojna. – Tak. Wiem. – Chyba puściły mi nerwy. Albie przytknął tubkę do ust i odchylił do tyłu głowę. – Mama uważa, że powinienem cię przeprosić. – A ty musisz zrobić, co ci każe. – Nie. Chcę. Chcę cię przeprosić. – Spoko, nie ma sprawy. – Oblizał czubek palca i zaczął czyścić nim dno tubki. – Wracasz? – Za chwilę. – Dobra. Dobrze. Jak tam? Podekscytowany Amsterdamem? Wzruszenie ramionami. – Nie mogę się doczekać. – Właśnie, ja też. Ja też. Dobra. – Położyłem mu rękę na ramieniu i od razu ją zabrałem. – To na razie. – Tato? – Tak? – Jeśli naprawdę chcesz, pojadę z tobą na ten cmentarz. Tylko że najpierw chciałbym zobaczyć inne rzeczy. – Dobrze. Będę o tym pamiętał. – Rozejrzałem się w poszukiwaniu czegoś, czym mógłbym jeszcze bardziej scementować zawieszenie broni. – Kupić ci coś jeszcze? Mają tu te wafelki. A może kinder bueno? – Nie, bo nie mam już sześciu lat. – No tak – powiedziałem i wróciłem do przedziału. I to by było na tyle. W Belgii już nic więcej między nami nie zaszło.
67. grachtengordel
Już tam byłem, raz z Connie i na kilku konferencjach, dlatego doświadczenia mam trochę wybiórcze, mimo to reputacja Amsterdamu jako miasta grzechu zawsze wydawała mi się lekką anomalią, tak jak anomalią byłoby odkrycie wielkiej speluny z krakiem na stacji Cheltenham Spa. Obydwie twarze miasta, tę nobliwą i tę haniebną, widać było doskonale, gdy z hurkotem taszczyliśmy walizki wąskimi, krętymi uliczkami w kierunku Keizersgracht, na zachód od dworca głównego: piękne siedemnastowieczne domy, widziane przez okna fragmenty elegancko urządzonych salonów i błyszczących miedzią kuchni, sklepiki z upominkami, notesikami i świecami, ubrane w bikini prostytutki na pierwszej zmianie, pijące herbatę z kubków w różowym świetle, piekarnia, pełna naćpanych skateboardzistów kawiarnia, sklep z rowerami bez wolnego koła. Amsterdam był modnym tatusiem europejskich miast, może architektem, takim bosonogim i nieogolonym. Hej, przecież mówiłem: jestem Tony! – mówi do swoich dzieci i stawia im piwo. Przeszliśmy przez most na Herenstraat. – Nasz hotel jest w Grachtengordel, dzielnicy, do której właśnie wkraczamy. Nazwa ta znaczy dosłownie „sieć kanałów”. – Brakowało mi trochę tchu, ale chciałam utrzymać edukacyjny charakter naszej wycieczki. – Te koncentryczne kręgi cudownie wyglądają na mapie. Są jak słoje drewna, jak chowające się jedna w drugiej podkowy... Ale syn mnie nie słuchał; zbyt rozproszony, strzelał wokoło oczami. – Boże, Albie – powiedziała Connie. – To raj hipsterów. Roześmialiśmy się, chociaż trudno by mi było zdefiniować to określenie, chyba że chodziło jej o piękne dziewczyny w ogólności, o te zbędne okulary i staromodne sukienki na rozklekotanych rowerach. Dlaczego młodzi z innych miast są zawsze tacy atrakcyjni? Czy spacerując ulicami Guildford albo Basingstoke, Holendrzy też myślą: mój Boże, spójrzcie tylko na tych ludzi? Pewnie nie, ale Albiego Amsterdam na pewno zelektryzował. Myślę, że mimo swojego wdzięku i elegancji Paryż był dla niego trochę zbyt sztywny i surowy. Natomiast z tym miastem by sobie poradził. Jednak podobnie jak podczas każdej wycieczki do Amsterdamu pojawiało się pytanie, kiedy swe łby podniosą seks i narkotyki. Zrobiły to już niecałe osiem minut później.
68. seksualny loch Okazało się, że hotel, który reklamował się jako „butikowy” i na stronie internetowej wyglądał całkiem ładnie, urządzono tak, żeby przypominał ekskluzywny dom publiczny. Recepcjonista, atrakcyjny i uprzejmy transwestyta, powitał nas wiadomością, że podniesiono nam standard pokoju i przeniesiono nas do apartamentu dla nowożeńców – o ironio – pomyślałem – po czym poprowadził nas korytarzami wyłożonymi czarnym jedwabiem, aksamitem i PCW, gdzie roiło się od wielkich grafik przedstawiających między innymi dominującą sadystkę w gorsecie, siedzącą okrakiem na podenerwowanej panterze, język w stylu pop-art na próżno poszturchujący dwie czereśnie i zatroskaną Japonkę skrępowaną sznurem splecionym w skomplikowane węzły. – Siedzi jak na szpilkach – rzuciła Connie. – Tato – spytał Albie – zarezerwowałeś dla nas sekshotel? Zaczęli się skręcać ze śmiechu, podczas gdy ja mocowałem się z kluczem do apartamentu, który, jak zauważyłem, nazywał się „Wenus w futrze” i sąsiadował z pokojem syna. Jego pokój nazywał się z kolei „Trójkąt Wenus”.
– Nie – zaprotestowałem – to jest hotel butikowy! – Douglasie. – Connie postukała palcem w skrępowaną Japonkę. – Czy to jest węzeł ratowniczy, czy półsztyk? Nie odpowiedziałem, ale to był węzeł ratowniczy. Apartament dla nowożeńców urządzono w kolorze ludzkiej nerki, ciemnoczerwonym i przechodzącym w brąz. W środku pachniało liliami i cytrusowym środkiem odkażającym i dominowało tam olbrzymie łóżko z czterema podporami, lecz bez baldachimu, dlatego – skoro niczego nie podpierały – zacząłem się zastanawiać nad ich funkcją. Czarne prześcieradła, jaskraworóżowe podgłówki, fioletowe poduszki do siedzenia i szkarłatne poduszki do spania leżały w piętrzących się jak Himalaje absurdalnych stertach i były pewnie de rigueur, chociaż w tym przypadku miały chyba stworzyć coś w rodzaju pornograficznego placu zabaw. Ostro kontrastując z całym tym mahoniem i aksamitem, na podium tuż obok łóżka stało olbrzymie bakelitowe urządzenie w kolorze złamanej bieli, coś w rodzaju wanny, jakie widuje się w domu starców. – Co to jest? – spytała rozchichotana Connie. – Nasze osobiste jacuzzi! – Nacisnąłem wytarty przycisk na panelu sterowania i od spodu wannę oświetliło różowozielone światło. Nacisnąłem inny i ustrojstwo zaczęło wyć i warczeć jak odkurzacz. – Jak podczas naszego miesiąca miodowego! – zawołałem, żeby przekrzyczeć hałas. Connie śmiała się już histerycznie, podobnie jak Albie, który zajrzał do nas z sąsiedniego pokoju. – Umiesz wybrać hotel, tato. Poczułem się trochę zniechęcony. To ja zrobiłem rezerwację i hotel miał być wyjątkowy, mimo to spróbowałem zachować dobry humor. – Nie mam odwagi pytać, ale jak twój pokój, Albie? – Jak wagina. – Albie! Proszę... – Nad łóżkiem wisi ogromny obraz z dwiema całującymi się lesbijkami. To wkurzające. – My z kolei mamy to arcydzieło. – Connie wskazała duży, przyciemniony obraz przedstawiający czubatą kobietę podczas stosunku oralnego z jarzeniówką. – Nie znam się na sztuce, ale wiem, co mi się podoba. – Kopnie ją prąd – powiedziałem. – Czy to nie porażające? – mówiła Connie. – Tu jest tak... obleśnie, że mam ochotę przetrzeć wszystko wilgotną myjką. – Zobacz. Komplet do parzenia herbaty. – Czysta perwersja – mruknął Albie. – Ciekawe, jak wygląda ich bufet śniadaniowy. – Same ostrygi i wielkie tace z koką – odparła Connie. – Mnie się tu podoba – oświadczyłem. – To jest hotel butikowy! – I roześmiałem się sztucznie. Kiedy wszyscy się uspokoili, poszliśmy do przytulnej kawiarenki na Noordermarkt i usiedliśmy przed nobliwym kościołem. Zjedliśmy grzanki z serem i wypiliśmy po małym pysznym piwie, ćwicząc nasz holenderski akcent niepodobny do żadnego innego na świecie. – Trochę przypomina cockney, też taki śpiewny – zauważyła Connie. – A głoskę „s” wymawiają jak „sz”. Witajcie w naszym szekszhotelu. Mamy tu kajdanki, szmaczne dania z penicyliną... – Nikt tak nie mówi – powiedziałem, chociaż nieźle jej szło. – Nonszensz, szama szłyszałam. – Mogłabyś dubbingować Seana Connery’ego – wtrącił Albie. – Bo on tak właśnie mówi, takim germańskim cockneyem. Czy to dzięki wypitemu do lunchu piwu, czy padającemu na twarz słońcu, a może dzięki urokowi
tego wyjątkowego zakątka, w każdym razie wszyscy Petersenowie uznali, że Amsterdam da się lubić i że będzie im tu dobrze jako rodzinie.
69. nocny gość Do tej pory znałem to miasto tylko w zimowej szacie, w deszczu. Podczas naszej pierwszej wyprawy w listopadzie, mniej więcej w dziewiątym miesiącu naszej znajomości, kiedy przechodziliśmy jeszcze okres próbny, cały czas padało. Z ostrożnością zarezerwowaną zwykle dla wypuszczanych na wolność dzikich zwierząt Connie próbowała wciągnąć mnie w swoje życie towarzyskie. Częścią tego programu był wyjazd do Amsterdamu z Genevieve i Tylerem, jej znajomymi z college’u, którzy właśnie się pobrali. Ponieważ obydwoje byli artystami, myślałem, że skusiły ich Rembrandty i Vermeery, ale ich o wiele bardziej interesowało rytmiczne kiwanie głową w różnych kawiarniach. Natomiast mnie do marihuany nie ciągnęło. Owszem, spróbowałem, ale po jednym sztachnięciu się Szkarłatną Mgiełką, Czereśniową Bombą czy Śmiejącym się Buddą ogarnął mnie taki niepokój i paranoja, że dziwiłem się sam sobie. Nie miałem ochoty głupio chichotać, gdy z twarzy odpływała mi cała krew, a do mózgu wkradało się przerażenie. Postanowiłem zostawić ich samym sobie i spędziłem samotne popołudnie w domu Anne Frank. To było tuż przed tym, jak Connie i ja zaczęliśmy u siebie pomieszkiwać i tę pierwszą wiosnę i lato wciąż wspominam z jaśniejącą pełnym blaskiem nostalgią. Widywaliśmy się codziennie, ale mieliśmy oddzielne mieszkania, rodziny, przyjaciół i życie towarzyskie. Oczywiście były te kulturalne wypady, ale jeśli Connie odczuwała potrzebę „późnego spotkania” ze swoimi kolegami artystami czy wyjścia do klubu, gdzie mogło być „nieciekawie”, cokolwiek to znaczyło, zawsze proponowałem, aby poszła sama. Rzadko kiedy oponowała. Czasami żałowałem, że tak słabo się stara, ale nie protestowałem. Gdy impreza się kończyła, zawsze odwiedzała mnie o drugiej, trzeciej czy czwartej nad ranem. Wtedy miała już klucz – dorobiłem go dla niej, jakiż to był szczęśliwy dzień! – otwierała więc drzwi, bez słowa wchodziła do łóżka i cieplutka, z rozmazanym makijażem, oddechem mocno pachnącym winem, pastą do zębów i „towarzyskim” papierosem, przytulała się do mnie na łyżeczkę. Czasem się kochaliśmy, czasem niespokojnie drżała, dygotała i pociła się, co przypisywałem alkoholowi i narkotykom, ale wiedziałem, że lepiej o to nie pytać i nie prawić jej kazań. Jeśli nie mogła zasnąć, trochę rozmawialiśmy, a ona próbowała udawać trzeźwą. – Udana impreza? – Taka jak zwykle. Niczego nie straciłeś. – Kto był? – Ludzie. Śpij. – Był Angelo? – Chyba nie. Może i gdzieś tam był. Mało rozmawialiśmy. Z logicznego punktu widzenia nie miało to oczywiście sensu. – Wciąż go kochasz? Ponieważ cenię sobie sen, z tym ostatnim pytaniem zawsze się wstrzymywałem, chociaż strasznie mnie dręczyło. Większość ludzi wchodzi w nowy związek z dossier podzielonym na zauroczenia, flirty, miłostki, pierwsze miłości i romanse z podtekstem seksualnym. Podczas gdy moje składało się z kartki formatu A4 w linię, Connie miała szafkę na akta z trzema wypełnionymi po brzegi szufladami, ale nie chciałem w nich grzebać. Ostatecznie była ze mną, prawda? Od drugiej czy
czwartej nad ranem przez całą tę cudowną pierwszą wiosnę i wspaniałe pierwsze lato. Ale od Angela nie było ucieczki. Connie uważała kiedyś, że jest jej bratnią duszą, dopóki się nie okazało, że miał w Londynie wiele takich dusz. Nie licząc rażących zdrad, jego konto obciążało mnóstwo innych przestępstw. Podważał jej zaufanie, szydził z jej pracy, robił uwagi na temat jej wyglądu i wagi, krzyczał na nią w miejscach publicznych, rzucał w nią różnymi przedmiotami, a nawet ukradł jej pieniądze. Connie zrobiła raz aluzję – litościwie delikatną – sugerując, że „był w sypialni trochę mroczny”, poza tym na pewno dochodziło do rękoczynów, co szokowało mnie i wprawiało w gniew, chociaż utrzymywała, że „odpłacała mu pięknym za nadobne”. Był pijakiem, narkomanem, człowiekiem niesolidnym, agresywnym, brutalnym i lubiącym dziecinne prowokacje. Connie mówiła, że „bardzo emocjonalnie reagował”. Krótko mówiąc, był wszystkim tym, czym ja nie byłem. Więc co ją mogło w nim teraz pociągać? Taka tam studencka miłostka – twierdziła. Poza tym był już z nową dziewczyną, podobno niezwykle piękną, no i mieli tylu wspólnych znajomych, że nie mogli na siebie nie wpadać, prawda? Przecież to nic takiego, żadna sprawa. Kiedyś na pewno go poznam.
70. sztruks No i poznałem, na ślubie Genevieve i Tylera, jednej z tych wściekle niekonwencjonalnych imprez, bo pamiętam, że oboje wjechali na przyjęcie na motorze, a pierwszym tańcem młodych było dzikie pogo do francuskiego punku. Nie dla nich białe namioty. Przyjęcie odbywało się w przeznaczonej do zburzenia wytwórni protez przy Blackwall Tunnel Approach i było ostrzejsze i bardziej nihilistyczne niż te, na których dotąd się pojawiałem. Wszyscy poniżej trzydziestki, żadnych tam wesołych ciotek w kapeluszach – nigdy w życiu nie widziałem tylu anemików stłoczonych w starej fabryce, wychudzonych cherlaków objadających się – o ironio! – kebabami. Zaryzykowałem i włożyłem nowy garnitur sztruksowy, a ponieważ był ciepły wrześniowy dzień, gruby materiał w połączeniu z moim skrępowaniem sprawił, że okropnie się pociłem. Pod marynarką powstały ciemne mokre kręgi. Moje wygibasy pod suszarką do rąk w toalecie nie dały prawie żadnego rezultatu, dlatego stałem zlany potem, patrząc, jak Connie rozmawia z pięknymi ludźmi. Mogę szczerze powiedzieć, że nigdy w życiu nie spotkałem biochemika, którego bym nie polubił. Moi przyjaciele i koledzy nie są może szczególnie wytworni i efektowni, ale za to otwarci, wielkoduszni, zabawni, mili i skromni. Serdeczni. Znajomi z klanu Connie natomiast byli zupełnie inni: hałaśliwi, cyniczni i przesadnie dbający o pozory, dlatego w tych nielicznych przypadkach, kiedy odwiedzałem jej pracownię – a tak naprawdę garaż w Hackney – czy szedłem na prywatny wernisaż, czułem się skrępowany i odrzucony i trzymałem się na uboczu jak pies przywiązany przed sklepem. Zawsze chciałem uczestniczyć w jej życiu twórczym, okazywać zainteresowanie i entuzjazm, ponieważ naprawdę cudownie malowała. Ale przebywanie z jej artystycznymi znajomymi wydobywało różnice, które pragnąłem zminimalizować. Oczywiście nie wszyscy byli potworami. Artyści to ludzie ekscentryczni i chimeryczni, z nawykami, za które wylecieliby szybko z każdego laboratorium, ale mogłem się tego spodziewać. Niektórzy z nich byli i wciąż są moimi dobrymi przyjaciółmi, a na imprezach kilku naprawdę się starało. Ale kiedy tylko padało pytanie: „Czym się zajmujesz?”, wszyscy odczuwali nagłą potrzebę pójścia do toalety. Tak więc stałem na tym ślubie jak środek moczopędny w ludzkiej skórze i pociłem się, jakbym miał malarię.
– Rany, chyba musisz połknąć trochę soli! – wykrzyknęła Fran, dawna współlokatorka Connie. Nie byłem pewny, jakimi darzyła mnie wtedy uczuciami, nie wiem tego nawet teraz, chociaż jest matką chrzestną Albiego. Miała szczególny dar przyciągania i odpychania zarazem, była jak dwa magnesy, kiedy zbliżyć je do siebie tymi samymi biegunami. Cofnęła się i strzepnęła z mojego ramienia popiół papierosowy, który spadł jej tam chwilę przedtem. – Dlaczego tego nie zdejmiesz? – Nie mogę, za późno. Zaczęła szarpać za guziki marynarki. – No co ty, zdejmij! – Nie mogę, mam mokrą koszulę. – Aha, rozumiem. – Przytknęła palec do mojego mostka i naparła na niego całym ciężarem ciała. – Znalazłeś się w błędnym kole, mój przyjacielu. – Właśnie. W błędnym kole. – Ach.... – Znowu mnie objęła. – Uroczy, uroczy chłopak Connie, zabawny i uroczy. Jest z tobą szczęśliwa, prawda, Dougie? Troszczysz się o nią, naprawdę się o nią troszczysz. Po tym całym syfie na pewno na to zasługuje. – À propos, gdzie ona jest? – Tam, obok didżeja, rozmawia z Angelem. I rzeczywiście, był tam. Nisko pochylony, z obu stron opierał się rękami o ścianę, jakby nie chciał pozwolić jej uciec. Ale, szczerze mówiąc, wcale nie wyglądało na to, że Connie chce odejść, bo śmiała się, dotykała włosów i twarzy. Wziąłem kilka butelek piwa i ruszyłem w ich stronę. Aby uczcić ten wyjątkowy dzień, Angelo wyprasował swój kombinezon i idąc za wzrokiem Connie, patrząc, jak ku nim zmierzam, przebiegł rękami po świeżo ogolonej głowie. – Angelo, to jest Douglas. – Siemka, Douglas. – Miło mi. Chcąc uniknąć niezręczności czy nawet urazy, postanowiłem przyjąć postawę przyjazną i wesołą, ostentacyjnie swobodną, ale on chwycił mnie za obciążone butelkami ręce i przyciągnął bliżej. Mojego wzrostu, ale trochę szerszy w ramionach, miał nieruchome, bardzo niebieskie i cokolwiek obłąkane oczy i ta jego słynna „emocjonalność” sprawiła, że rozmowa zmieniła się w zawody z cyklu kto wytrzyma spojrzenie adwersarza. – Co u ciebie, przyjacielu? Jesteś zdenerwowany? – spytał, kiedy uciekłem wzrokiem w bok. – Nie, zupełnie. Dlaczego? – Bo pocisz się jak na Saharze. – Tak, wiem. Przez tę marynarkę. Źle się ubrałem. Chwycił mnie za klapy. – Sztruks. Po francusku cord du roi, materiał królów. – Tego nie wiedziałem. – No to czegoś cię nauczyłem. Szlachetny materiał, iście królewski. Poza tym dobrze jest słyszeć szelest spodni, bo wiadomo, że nadchodzisz. Co znaczy, że nie możesz podejść do kogoś ukradkiem i... Buuu! Podskoczyłem, a on się roześmiał. – Angelo... – zaczęła Connie. Zdawałem sobie sprawę, że z nim przegrywam, i nienawidziłem go z nową dla mnie, ożywczą zawziętością.
– Connie to szczęściara – ciągnął. – Choćby dlatego, że była z twoim uniżonym sługą. Na pewno o mnie wspominała. – Nie – odparłem. – Nie, nie, nie sądzę. Uśmiechnął się szeroko i poprawił mi krawat. – Rozwiązuje ci się. – Angelo. – Connie położyła mu rękę na ramieniu. – Przestań, proszę. Angelo zrobił krok do tyłu i znowu się roześmiał. – Powinniśmy się spotkać, nie? We czworo. To moja dziewczyna, ta tam, Su-Lin. – I wskazał osóbkę, która tańczyła na parkiecie w staniku i czapce à la Sherlock Holmes. – Pozwól... – Wytarł mi czoło zatłuszczoną serwetką, wetknął mi ją do kieszonki na piersi i odbiegł długimi susami, wyjąc jak zwierzę. – Jest pijany – powiedziała Connie. – Zawsze mu wtedy odbija. – Nie, jest fajny. Naprawdę bardzo miły. – Douglasie... – I w ogóle nie mruga, bardzo mi się to podoba. – Nie zaczynaj, proszę... – Ale czego? – Zachowujesz się jak jeleń na rykowisku. Tak, dawno, bardzo dawno temu Angelo był ważną częścią mojego życia. Najważniejszym słowem w tym zdaniu jest „był”, czas przeszły. Bo kiedyś rzeczywiście był kimś, kogo potrzebowałam. – A czego potrzebujesz teraz? – Nie zamierzam na to odpowiadać. – Potrząsnęła moją ręką. – Chodź. Pójdziemy na dach i wyschniesz.
71. wszystkie nasze pierwsze razy Pierwsze wejrzenie, pierwsze słowa, pierwszy śmiech, pierwszy pocałunek, pierwsza nagość – wczesna faza każdego związku jest naszpikowana „pierwszymi razami”, w miarę jak dni przechodzą w lata, coraz rzadszymi i mniej pamiętnymi, aż w końcu zostają nam tylko pierwsze wczasy pod gruszą albo coś w tym stylu. Tego wieczoru pierwszy raz się pokłóciliśmy, co jest kamieniem milowym dość powszechnym, niemniej bardzo przykrym, ponieważ do tej pory była to – nasz związek – po prostu rozkosz. Czysta rozkosz. Connie jak zwykle piła – piliśmy oboje – a teraz tańczyła, wyraźnie nie mając zamiaru przestać. Zawsze była wyjątkową tancerką, czy o tym wspominałem? Zamkniętą w sobie, dość wyniosłą. Tańcząc, miała szczególną minę, skupioną, jakby spoglądała w głąb siebie. Rozchylone usta, ciężkie powieki. Było w tym coś bardzo zmysłowego. Kiedyś, na jakimś rodzinnym ślubie, siostra powiedziała mi, że tańczę, jakbym zmagał się z rozwolnieniem, niespokojnie i z zaciśniętymi zębami, dlatego od tamtej pory wolę nie błyszczeć już na parkiecie. Wtedy też podpierałem ścianę, sporządzając w myśli listę rzeczy, których nie powiedziałem, a które chciałem powiedzieć Angelowi. Oczywiście wciąż tam był, tańczył z butelką szampana w ręku i Su-Lin na grzbiecie. Postanowiłem wrócić do domu. Podszedłem do Connie. – Chyba już pójdę! – krzyknąłem, żeby przekrzyczeć dudniącą muzykę.
Przytrzymała się mojego przedramienia. – Dobrze – odparła. Miała rozmazany makijaż, przyklejone do czoła włosy i ciemne plamy na sukience. – Idziesz ze mną? – Nie. – Przytuliła się policzkiem do mojego policzka. – Ale ty idź. I powinienem wyjść, od razu, i zaczekać na nią w domu. Ale zamiast tego... – Wiesz, choć raz mogłabyś przynajmniej spróbować mnie zatrzymać. Zrobiła zaskoczoną minę. – Dobrze. Zostań. Proszę. – Ale ja nie chcę. Z nikim tu nie rozmawiam. Nudzę się. Chcę wracać. Wzruszyła ramionami. – Więc wracaj. Nie rozumiem, w czym problem. Pokręciłem głową i ruszyłem do wyjścia. Poszła za mną. – Douglasie, jeśli nie powiesz mi, o co chodzi, będę musiała się domyślać. – Czasem myślę, że lepiej bawisz się beze mnie. – Jak możesz tak mówić?! To nieprawda! – Więc dlaczego nigdy nie wychodzimy z twoimi znajomymi? – Jak to nie? A teraz? – Ale nie jesteśmy razem. Przyprowadziłaś mnie tu i uciekłaś. – Przecież to ty chcesz wyjść! – Ale ty jakoś z tego powodu nie rozpaczasz! – Douglasie, jesteś wolnym człowiekiem. Jeśli chcesz, to idź, nie jesteśmy ze sobą zrośnięci. – Bo, nie daj Boże, bylibyśmy tak blisko! Roześmiała się sztucznie. – Przepraszam, ale nie rozumiem. Jesteś zły, bo się dobrze bawię? Bo jest tu Angelo? Nie odchodź, wytłumacz mi, o co chodzi. Byliśmy już na betonowej klatce schodowej, schodząc gniewnie na dół i mijając po drodze całujących się ukradkiem, palących i robiących Bóg wie co jeszcze gości. – Dlaczego nie chcesz przedstawić mnie swoim znajomym? – Jak to?! Dzisiaj też cię nie przedstawiłam? – Ale robisz to tylko wtedy, kiedy musisz. A kiedy gdzieś wychodzimy, to tylko we dwoje. – Dobrze, powiem ci: bobyś się źle czuł. Nie lubisz włóczyć się nocami po klubach i za bardzo przejmujesz się pracą, dlatego cię nie zapraszam. – Nie, bo uważasz, że zepsułbym ci zabawę. – Nie, bo gdybyś ty się źle bawił, ja też bym się źle bawiła. – Chyba jest jeszcze inny powód. – Tak? Jaki? – Myślę, że czasem się mnie wstydzisz. – To śmieszne, Douglasie. Kocham cię, dlaczego miałabym się ciebie wstydzić? Czy nie wracam do ciebie noc w noc? – Kiedy zabraknie ci towarzystwa. – A czy tak nie jest lepiej? Tylko we dwoje, tylko ty i ja. Nie lubisz tak? Bo ja bardzo. To jest dla mnie jak skarb i myślałam, że dla ciebie też. – I jest! I jest. Znaleźliśmy się na ulicy, a właściwie na pustkowiu, bo otaczały nas budynki w różnych stadiach
rozbiórki. Z dachu fabryki dobiegał śmiech i muzyka. Spoglądały na nas czyjeś twarze. Może nawet i Angelo patrzył, jak stoimy wśród pustaków i płyt chodnikowych i jak nasza kłótnia wytraca impet i robi się coraz głupsza. – Chcesz, żebym potem do ciebie przyszła? – Nie. Nie dzisiaj. – A teraz? Mam iść z tobą? – Nie, baw się. Przepraszam, że ci przeszkodziłem. – Douglasie... Ruszyłem przed siebie. Było już ciemno. Lato się skończyło, nadchodziła jesień. Czułem, że to ostatni ładny i dobry dzień roku, i po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy, ogarnął mnie dawny niewysłowiony smutek, bo wyobraziłem sobie życie bez niej. – Douglasie? Odwróciłem się. – Idziesz w złą stronę. Metro jest tam. Miała rację, ale byłem zbyt dumny, żeby przejść obok niej, i dopiero idąc przez gruzowisko, skacząc przez płoty, ścigany przez jakiegoś wilczura, i przyciskając się do barierki przy autostradzie tuż obok przejeżdżających z rykiem ciężarówek, beznadziejnie zagubiony zdałem sobie sprawę, że nasza pierwsza kłótnia przesłoniła inny pierwszy raz. Connie powiedziała, że mnie kocha. Pierwszy raz ktoś wypowiedział te słowa bez żadnych zastrzeżeń. Czy tylko to sobie wyobraziłem? Chyba nie. Nie, na pewno nie. Mogłem być pierwszą osobą, która z radości zatańczyła na Blackwall Tunnel Approach, ale ponieważ wszystko zepsułem, zacząłem się nad sobą rozczulać i zalała mnie fala gniewu tak bardzo podsycona zazdrością i alkoholem, że zupełnie zabłądziłem i ruszyłem w kierunku, z którego przyszedłem. Okazało się, że fabryka, choć bardzo duża, umiała się dobrze zaszyć i po półgodzinnej wędrówce przez pustkowie pomyślałem, że jest za późno, że impreza się skończyła. Ale kiedy już miałem zrezygnować i poszukać najbliższej stacji metra, zobaczyłem trzy rozbłyski na nocnym niebie, a zaraz potem dobiegł mnie gromki huk. Fajerwerki eksplodujące nad fabryką jak race ratunkowe. Zawróciłem i pobiegłem w tamtą stronę. O ile pamiętam, gdy wszedłem do środka, akurat leciał, o ironio, wolny kawałek, Three Times a Lady. Connie siedziała samotnie po drugiej stronie parkietu z łokciami na kolanach. Zobaczyła mnie, uśmiechnęła się i od razu zmarszczyła brwi, ale zanim zdążyła się odezwać, powiedziałem: – Przepraszam. Jestem idiotą. – Fakt, czasem jesteś. – Przepraszam. Staram się nie być. – To staraj się bardziej. – Wstała i objęliśmy się. – Jak mogłeś tak myśleć? – Nie wiem... denerwuję się. Nie odejdziesz, prawda? – Nie, nie zamierzałam. Pocałowaliśmy się i po chwili powiedziałem: – Tak przy okazji, ja ciebie też. – Co też? – Też cię kocham. – Cieszę się, że to ustaliliśmy. W styczniu, jedenaście miesięcy po tym, jak się poznaliśmy, z Connie u boku jechałem wynajętą furgonetką z Whitechapel do Balham, gorączkowo zerkając w lusterko, jakbym się bał, że ktoś nas
ściga. Przepełniony nadzieją, zamierzałem zrobić wszystko, żeby nigdy ode mnie nie odeszła.
72. realizm erotyczny Spędziliśmy spokojny wieczór w naszym apartamencie. Po powrocie z wczesnej kolacji napełniłem wodą jacuzzi, licząc na to, że Connie się do mnie przyłączy. – Włączmy nasze maleństwo! – zakrzyknąłem i wszedłem do wanny. Od razu poczułem się tak, jakbym wpadł pod śruby promu Portsmouth–Cherbourg, poza tym hałas przeszkadzał Connie, która położyła się wcześniej, żeby poczytać. – Przyjdziesz do mnie?! – wrzasnąłem kokieteryjnie. – Nie, baw się dobrze – odparła. – Włączę turbo! – Ryknęły silniki. – To bardzo odprężające! – Douglasie, wyłącz to, próbuję czytać! – warknęła i wróciła do lektury. Mimo przyjemnego dnia nie otrząsnęliśmy się jeszcze po scenie w pociągu i pomyślałem, nie pierwszy raz, że nasze kłótnie żyją coraz dłużej. Że jak z przeziębienia czy kaca wychodzimy z nich teraz całe wieki, a pojednanie, jeśli się w ogóle pogodzimy, nie jest tak zdecydowane jak kiedyś. Gdy wyszedłem z tej piekielnej maszyny, rozrzuciliśmy stosy aksamitnych poduszek i jedwabnych poduch do siedzenia. Położyłem się i zamknąłem oczy. Nazajutrz czekało mnie Rijksmuseum i musiałem zachować zimną krew.
73. saskia van uylenburgh Jeśli chcesz poczuć się ważny i niezniszczalny, nie ma to jak jazda rowerem po Amsterdamie. Tradycyjna zależność siłowa między bicyklem i samochodem została tu odwrócona i siedząc wysoko w długim peletonie, spoglądając w dół na głupców czy męczących się za kierownicą słabeuszy, jesteś członkiem przeważającego liczebnie szczepu. Rowerzyści jeżdżą tu z beztroską swobodą, zawadiacko, rozmawiając przez telefon czy jedząc śniadanie, więc gdy w ten jasny, piękny sierpniowy dzień, turkocząc i grzechocząc, sunęliśmy wzdłuż Herengracht w kierunku Złotego Zakątka, wydawało się, że nie ma lepszego miejsca na świecie. Po prawej stronie Rijksmuseum. Przypuszczam, że nie istnieje wzorzec muzeum narodowego, mimo to uderzyła mnie nie jego zwyczajność, tylko bezpretensjonalność. Nie było tu ani kolumn z białego marmuru, ani klasycystycznych aspiracji, ani pałacowego przepychu Luwru – jedynie miejska funkcjonalność. Ot, ładny dworzec kolejowy albo ambitny ratusz. Główne atrium było olbrzymie i jasne; poczułem – myślę, że wszyscy poczuliśmy – że rodzi się we mnie nowy entuzjazm do naszej wielkiej podróży. Po bliżej nieokreślonej nocnej przygodzie Albie miał zaczerwienione oczy i zalatywał dymem, ale nawet on odżył. – Ładnie tu – powiedział w euforii i poszliśmy do galerii. To był dobry poranek. Zdarzało się, że Connie brała mnie nawet za rękę, co zawsze kojarzyło mi się z młodością albo starczym otępieniem, ale tutaj znaczyło, że mi wybacza. Przechodziliśmy z sali do sali z tą samą prędkością wędrującego lodowca, jaką osiągaliśmy w Luwrze, ale tym razem nie miałem nic przeciwko temu. Poza dziełami sztuki był tam olbrzymi model galeonu wielkości rodzinnego samochodu, szklane gabloty pełne morderczej broni, a w Galerii Honorowej niesamowita
sala poświęcona malarstwu. Jak już wspomniałem, nie jestem krytykiem sztuki, ale uderzyło mnie, że holenderskie malarstwo jest takie swojskie i domowe. Nie było tam greckich czy rzymskich bogów, nie było ukrzyżowań i madonn. Kuchnie, ogródki, alejki, lekcja gry na pianinie, wysłane i otrzymane listy, ostrygi tak realistyczne, że gdyby ich dotknąć, byłyby pewnie wilgotne, strumień mleka uchwycony w powietrzu tak dobrze, że niemal czuło się jego smak. Mimo to nie było w tym niczego banalnego czy nudnego. Była duma, a nawet radość z codziennych scen i portretów prawdziwych ludzi ze wszystkimi ich wadami: próżnych, rozkojarzonych i głupich. Uniesione brwi, zniszczona, pomarszczona, zapadnięta ze znużenia twarz, którą znałem aż nadto dobrze – pulchny stary Rembrandt jako święty Paweł w więzieniu robił wrażenie zupełnie wykończonego. Natomiast gdy stałem w Luwrze przed świętymi, bogami czy potworami, obrazami skądinąd wspaniałymi, za nic nie potrafiłem się z nimi zidentyfikować. Tu była naprawdę wielka sztuka i czekał mnie astronomiczny rachunek za pocztówki. W imponującej ciemnoniebieskiej sali łokieć w łokieć usiedliśmy we troje przed Strażą nocną, według przewodnika czwartym w hierarchii najsłynniejszych obrazów na świecie. – Jak myślicie, kim są ci trzej na górze? – spytałem, ale ponieważ nikt nie chciał się ze mną bawić, znowu spojrzałem na obraz. Dużo się na nim działo. Mój ojciec powiedziałby pewnie, że to „dobry kawałek, niezłe dziełko”, więc korzystając z zapamiętanych z przewodnika wiadomości, zacząłem wskazywać niektóre szczegóły na wypadek, gdyby Albie je przeoczył. – Wiesz, że Rembrandt go nie zatytułował? Tak naprawdę ta scena nie rozgrywa się w nocy. Po prostu werniks pociemniał ze starości. Stąd Straż nocna. – Znasz mnóstwo ciekawych faktów – zauważyła Connie. – A wiecie, że jest tu jego autoportret? Rembrandt to ten z tyłu, ten, który wygląda zza ramienia... – Douglasie, może byś tak odłożył przewodnik? – Gdybym miał zrobić jedną krytyczną uwagę... – Super – mruknął Albie. – Tata porobił notatki. – ...dotyczyłaby ona tej dziewczynki w złocistej sukni. – W smudze światła nieco z boku, od środka w lewo, stała ośmio-, dziewięcioletnia dziewczynka w pysznej sukni z – co było pewną anomalią – kurczakiem przywiązanym do paska. – Powiedziałbym: „Panie Rembrandt, to świetny obraz, ale czy mógłby pan jeszcze raz zerknąć na tę dziewczynkę z kurczakiem? Wygląda bardzo, ale to bardzo staro. Ma twarz pięćdziesięcioletniej kobiety, co jest trochę denerwujące i odwraca uwagę od centralnej...”. – To jest Saskia. – Kto? – spytał Albie. – Jego żona. I modelka, często ją malował. Był jej bardzo oddany. Podobno. – Naprawdę? – W przewodniku nic na ten temat nie znalazłem. – Myślisz, że ona też uważała, że trochę dziwnie tu wygląda? – Może. Może podobałoby się jej, że mąż wyobraził ją sobie jako młodą dziewczynkę. Tak czy inaczej, ponoć nie widziała tego obrazu. Zmarła, zanim go ukończył. Uznałem, że to mało prawdopodobne. – A więc albo malował go, kiedy umierała, albo... – Namalował jej twarz z pamięci. – Swoją starszą żonę jako małą dziewczynkę. – Chciał uczcić jej pamięć. Złożyć jej hołd. Nie bardzo wiedziałem, co o tym myśleć, i stwierdziłem tylko, że artyści to w ogóle bardzo dziwni
ludzie.
74. prawdziwy amsterdam Zmęczeni, lecz natchnieni sztuką wyszliśmy z muzeum wczesnym popołudniem, nie burząc dalszego planu dnia. Gdy usiedliśmy na Museumplein, wybrałem kilka restauracji, do których moglibyśmy pójść na lunch, ale Albie właśnie z kimś esemesował, chichocząc nad ekranem komórki z powodów, które stały się jasne, gdy poczułem, że ktoś dźga mnie dwoma palcami w plecy. – Nie ruszaj się, Petersen! Tu policja bufetowa! Podejrzewamy, że ukrywasz pain au chocolat! – Cat! Co za niespodzianka! – wykrzyknęła lekko spięta Connie. – Albie, ty kawalarzu! Nasz syn uśmiechał się antypatycznie, zadowolony, że zrobił nam genialny kawał. – Przyjechałam za wami aż z Paryża! Mam nadzieję, że pana nie wystraszyłam, ale kiedy Albie powiedział mi, gdzie jesteście, nie mogłam oprzeć się pokusie. Chodź tu, mój piękny chłopcze! – Gwałtownym ruchem ujęła jego twarz w dłonie i cmoknęła w usta tak głośno, że przez park przetoczyło się echo. – I jak tam Amsterdam? Bawicie się do szaleństwa? Prawda, że to wspaniałe miasto? – Tak, bawimy się doskonale, dziękujemy... – Albie mówił, że zakwaterowaliście go w jakimś perwersyjnym burdeliku. Obłęd! – To nie burdelik – oświadczyłem niecierpliwie – tylko hotel butikowy. – Co do tej pory robiliście, gdzie byliście i co zamierzacie? Opowiadajcie! – Byliśmy na targu kwiatowym i objechaliśmy rowerami kanały. Jutro idziemy do Muzeum van Gogha i jeśli zdążymy, może zrobimy sobie wycieczkę statkiem. – Jak typowi turyści. Powinniście zobaczyć prawdziwy Amsterdam. Chodźmy razem, we czworo! Co teraz robicie? Od razu poczułem, że mój pieczołowicie opracowany plan jest zagrożony. – Właśnie idziemy do domu Anne Frank, a potem do muzeum w domu Rembrandta. – Nie musimy – wtrąciła Connie. – Możemy pójść jutro. – To może idźcie bez nas? – zaproponował z nadzieją Albie. – My chcemy trochę połazić. Najwyraźniej tak jak ja uznał, że myśl o „łażeniu” we czworo jest niezręczna i nie do przyjęcia. – Naprawdę bardzo bym chciał, żebyś zobaczył dom Anne Frank. Powinieneś. – Jestem za bardzo zmęczona, Douglasie – zdradziła mnie nagle Connie. – Może pójdziemy jutro? – Nie! Nie, jutro idziemy do Muzeum van Gogha. A po południu wyjeżdżamy. – Nie wolałby pan zobaczyć prawdziwego Amsterdamu? Nie, Cat, do cholery, nie! Nie mam ochoty oglądać prawdziwego Amsterdamu. Rzeczywistości naoglądaliśmy się w Berkshire, dlatego tu przyjechaliśmy, nie interesuje nas, jak tu jest naprawdę. Doskonale skoordynowany plan zwiedzania rozpadał się w gruzy na moich oczach. – Jeśli nie pójdziemy dzisiaj do domu Anne Frank, cały plan weźmie w łeb. – Zaczynałem mówić piskliwym głosem. – Przynajmniej zjedzmy coś i wyluzujmy, ok? Mam rower i znam niesamowitą knajpkę wegetariańską w De Pijp...
75. jedz, ile wlezie
Groch włoski jak kuleczki wapienia. Twaróg, mdły i gąbczasty. Szpinak jak algi na chińskiej plaży, zimna okra jak ślimaki z wiadra. Martwicze awokado, chrzęszczący jak piasek kuskus i rozlazła cukinia w zielonoszarym wodnistym sosie z wody. I czerwona fasola! Zwykła, zimna fasola, wprawnie wyłożona z puszki. – Niesamowite, prawda? Po co komu mięso! – wykrzyknęła Cat, która podczas naszego pierwszego spotkania napychała plecak bekonem jak obłąkana wypychaczka zwierząt. – W Paryżu jedliśmy dużo mięsa – powiedziała Connie, bezczelnie przechodząc na jej stronę. – Bardzo dużo. – Mam nadzieję, że nie jadł pan foie gras. – Cat ostrzegawczo wycelowała mi palcem w twarz. – Nie, tylko kaczkę, stek, kaczkę, pasztet, kaczkę, stek... – Wszystko było pyszne. – Tata nie zje niczego, co nie ma twarzy. – Nie pamiętam, żeby ktoś narzekał. – W Paryżu bardzo trudno o dobre warzywa. I po pewnym czasie zaczyna cię trochę rozdymać, prawda? – Cat nadęła policzki. – Zwłaszcza od bagietek. Tu przynajmniej mają dobry chleb. – Chleb był gumowaty, zbity jak kit okienny i oprószony zawartością piekarskiego pojemnika na śmieci. – Idę po dokładkę! Komu jeszcze pysznych warzywek? – I pobiegła z Albiem do bufetu, gdzie świeczki do podgrzewania pod srebrzystymi pojemnikami utrzymywały jedzenie w miłej, letniej temperaturze. Spojrzałem na talerz i westchnąłem. – Nie ma tu nic, co po rzucie w ścianę nie przykleiłoby się do niej albo nie spłynęło. – Z wyjątkiem chleba – potwierdziła ze śmiechem Connie. – Chleb zrykoszetowałby i wybiłby ci oko. – Cóż, chciałeś spróbować czegoś nowego. – Ale tylko tego, co wiem, że będzie mi smakowało – odparłem i znowu ją rozśmieszyłem. – Ciekawe, czy ona stołuje się tylko w takich lokalach. – Daj jej spokój. Podoba mi się. – Naprawdę? Zmieniłaś zdanie. – Kiedy się uspokoi, jest całkiem do rzeczy. Spójrz na nich. To takie słodkie. – Albie i Cat stali przy bufecie ramię w ramię, zastanawiając się, czy wybrać norovirusa czy listerie. – Młodzieńcza miłość. My też byliśmy kiedyś tacy, pamiętasz? – Jest kwadrans po trzeciej. Jeśli chcemy zobaczyć dom Anne Frank, musimy już iść. – Daj spokój. Nawet gestapowcom tak się tam nie spieszyło. – Connie! – Spędzamy czas z naszym synem, spełniamy jego zachcianki. Nie tego chciałeś? Tak więc wyjedliśmy do czysta wodnisty twaróg, zapłaciliśmy, wsiedliśmy na rowery i spędziliśmy popołudnie, jeżdżąc po obrzeżach Amsterdamu, gdzie Cat pokazywała nam niesamowite małe bary, skłoty, w których nocowała, parki dla skateboardzistów, wielkie rezydencje i uliczne bazary. W sumie miło i ciekawie było zobaczyć, gdzie mieszkają Marokańczycy, Surinamczycy i Turcy. Ale gdy zatoczywszy pętlę, ruszyliśmy w stronę centrum, stało się jasne, co będzie naszym następnym celem. – A to – powiedziała Cat – moja ulubiona kawiarnia! To było pewnie nieuniknione. Od przyjazdu do Amsterdamu Albie zerkał na te miejsca z takim samym zainteresowaniem jak kiedyś na sklepy z zabawkami. A teraz, stojąc przed Nice Café, patrzył na chodnik i uśmiechał się szeroko. – To naprawdę rozkoszna knajpka, bardzo klimatyczna i przyjazna – zapewniała Cat. – Znam budtendera, dobrze się nami zajmie.
– Nie, nie sądzę, Cat. – Oj, panie Petersen, kiedy wejdziesz między wrony... – Nie, dziękuję, to nie dla mnie. – Skąd wiesz, jeśli nawet nie spróbowałeś? – odezwał się Albie, zadając mi to samo pytanie, które ja zadałem jemu, kiedy nie chciał jeść kapusty. – Jasne, że próbowałem, oczywiście, że tak. Ja też byłem kiedyś młody. – Chyba to przegapiłam – mruknęła Connie. – I to z tobą, z tobą, Genevieve i Tylerem. Nie wiem, czy pamiętasz, ale dostałem strasznych zawrotów głowy. – Strasznych zawrotów głowy – powtórzył ze śmiechem Albie. – Panie Petersen, jest pan naszym czarnym koniem. Dlaczego nie spróbuje pan jeszcze raz? – Nie, wielkie dzięki. – Dobra, tata odpada – podsumował Albie z nieukrywaną ulgą. – A pani? – Cat spojrzała na moją żonę. – Mamo? Connie zastanawiała się przez chwilę. – Dobrze – zdecydowała. – Czemu nie? – I poszła odstawić rower.
76. woda w winie Na różnych etapach nastoletniego życia naszego syna napotykałem sytuacje, w których musiałem stawić czoło „życiowym dylematom”, od których roi się w weekendowych czasopismach. Jak rodzice powinni reagować, kiedy ich pociecha ukradnie coś w sklepie, kiedy pozna na boisku nieodpowiedniego przyjaciela, kiedy poczujemy w jej oddechu zapach alkoholu czy papierosów, kiedy z toaletki znikną pieniądze, kiedy odpali rodzinny komputer, chcąc zdobyć drzemiącą w nim ezoteryczną wiedzę? Ile wody powinno być w winie? Czy pozwolić jego dziewczynie zostać na noc? Jaką politykę przyjąć wobec zamykania drzwi, wulgarnego języka, złego zachowania, nieodpowiedniej diety? W ostatnich latach dylematów przybywało tak szybko, że wprawiały mnie w oszołomienie. Dlaczego nie dano nam wyraźnych wskazówek? Czy moi rodzice też musieli wić się przeze mnie etycznie? Na pewno nie. Największym przestępstwem, jakie popełniłem jako nastolatek, było oglądanie niezależnej ITV. A teraz znowu czekał nas kolejny odcinek tego niekończącego się programu telewizyjnego z udziałem słuchaczy. Connie przypinała właśnie rower. Stanąłem obok niej i spytałem: – Na pewno chcesz to zrobić? – Na pewno, dziękuję, Douglasie. – I naprawdę myślisz, że powinnaś go do tego zachęcać? – Ja go nie zachęcam, po prostu nie jestem hipokrytką. Spójrz na niego! Jest z dziewczyną w Amsterdamie i jest nastolatkiem. Szczerze mówiąc, bardziej bym się martwiła, gdyby nie chciał spróbować. – Ale nie musisz tego sankcjonować. – A czy ja sankcjonuję? Niby jak? – Tak, że z nimi idziesz! – Mam go dyskretnie na oku, to wszystko. Poza tym mam ochotę zapalić.
– Tak? Naprawdę? – Czy to takie dziwne? Cat i Albie zaczęli nas obserwować. – Świetnie. Znakomicie. Ale jeśli wyleci ze studiów i skończy jako spec od skrętów, to będzie tylko twoja wina. – Albie tak nie skończy. – Dobrze, to zostawię was samych. – Nie musisz. – Lepiej będziecie się bawili beze mnie. – Dobrze. – Connie wzruszyła ramionami. – W takim razie do zobaczenia. A ja znowu pomyślałem: chociaż raz mogłabyś przynajmniej spróbować mnie zatrzymać. Cat i Albie niecierpliwie wyczekiwali na decyzję. – Ja jadę, mama zostaje – oświadczyłem. Mój syn zwinął dłoń w pięść, gwałtownym ruchem ściągnął ją w dół i syknął: – Yessss! – kwitując tym najlepsze z możliwych rozwiązań. – Tylko nie jedzcie kosmicznych ciasteczek – ostrzegłem. – Nie daje się kontrolować dawki. – To prawda. – Cat poklepała mnie po ramieniu. – Dobra rada. Słowa warte zapamiętania. – Do zobaczenia w hotelu, pewnie na kolacji. – Connie musnęła policzkiem mój policzek i poszli do kawiarni.
77. ocean troski Oczywiście w tych okolicznościach straciłem ochotę na zwiedzanie domu Anne Frank. Bez Albiego nie miało to sensu i chociaż u Rembrandta było bardzo klimatycznie i ciekawie – zainteresowały mnie zwłaszcza niezwykłe wymagania techniczne oraz innowacje stosowane w siedemnastowiecznych sztychach – cały czas czułem się nieswojo i byłem podenerwowany. Bo to takie fajne, prawda? Takie spoko: siedzieć na poduchach i przez całe popołudnie ćpać z własną mamą. Ubaw po pachy i jakie są potem wspomnienia! Natomiast ja chciałem, żeby mój syn miał ambicje, żeby miał energię, zapał i bystry umysł. Chciałem, żeby patrzył na świat inteligentnie i z ciekawością, a nie z tym strasznym solipsyzmem i głupawką człowieka nawalonego. Pomijając ryzyko choroby, utratę pamięci, apatię, różne psychozy, możliwość wpadnięcia w nałóg czy też chęć spróbowania twardych narkotyków, o co tak właściwie chodziło w tej idiotycznej obsesji z wyluzowaniem? Ja nie byłem wyluzowany, nigdy w życiu. Po prostu nie byłem – czy to naprawdę takie złe? Być napiętym jak postronek, przez cały czas mieć łeb na karku, zdawać sobie sprawę z czyhających wokół niebezpieczeństw – czy to nie godne podziwu? Myślałem o tym, jeżdżąc po wschodniej części miasta, wzdłuż kanałów, które pełniły tu funkcję bardziej praktyczną i były mniej malownicze niż te w Grachtengordel. O tak, w tym czasie oni na pewno świetnie się bawili, robiąc sobie dobrowolną lobotomię w Nice Café. Rozwaleni na poduszkach w tym koszmarnym zaduchu, jedli pewnie chleb bananowy, śmiejąc się ze wszystkiego, co symbolizuje kolor niebieski albo szydząc ze mnie, staroświeckiego prostaka i jego lęku przed nowym. Dlaczego nie mogli zrozumieć, że moje zastrzeżenia są tylko tym, czym są? Dlaczego nie mogli pojąć, że nie jest to przejaw ciasnoty umysłowej, konserwatyzmu i ostrożności, tylko troski, wielkiej troski, olbrzymiej jak ocean. Nie aprobowałem tego, bo mi zależało. Czy to nie oczywiste?
Stwierdziłem, że zaczynam się odkochiwać w Amsterdamie. Po pierwsze, było tu za dużo rowerów. Wszystko wymknęło się spod kontroli, dusiły się od nich mosty, ulice i słupy latarni, bo welocypedy pleniły się tam jak zasiane przez obcych ziele. Wiele rozlatywało się ze starości i zacząłem fantazjować, że gdybym był burmistrzem Amsterdamu, nakazałbym powszechny odstrzał tego paskudztwa. Jedna osoba, jeden rower. Rowery porzucone i dobite kazałbym konfiskować, w razie konieczności usuwać za pomocą nożyc do cięcia prętów i przetapiać w hucie. Byłem tak zgorzkniały, że zaczęło mnie ponosić. Ukarałbym ich wszystkich, wszystkich amsterdamskich rowerzystów, za złe oświetlenie, kierowanie pojazdem jedną ręką, za ich wyniosłość i świętoszkowatość. Byłbym jak Kaligula, bezlitosny i nieustraszony. Zrobiłbym ognisko. Tak, zrobiłbym ognisko i stopił w cholerę te wszystkie przeklęte rowery!
78. de wallen Znalazłem się w dzielnicy czerwonych latarni. Nie chcę się usprawiedliwiać, ale była tam chińska restauracja, do której chciałem zajrzeć. Przed laty jadłem tam z Connie i z zemsty za okrę chciałem wciąć całą kaczkę po pekińsku. Był wczesny wieczór, ciepły i jasny, i widząc, jak na most przecinający kanał wylewają się z barów tłumy imprezowiczów, motocyklistów i udających się na wieczór kawalerski młodych mężczyzn i kobiet, poczułem się całkiem swojsko, jak w knajpie, gdy alkohol jest po niższej cenie. Machały do mnie panie z przesłoniętych czerwonymi kotarami boksów, uśmiechając się jak do starego znajomego, tymczasem ja próbowałem znaleźć miejsce, gdzie mógłbym zostawić rower w tym absurdalnym gąszczu złomu i gumy. Stada tych przeklętych bicykli otaczały mnie ze wszystkich stron, tak że najpierw musiałem wyplątać z łańcuchów pedały, a kierownicę z kabli od hamulców, potem złożyć kopniakiem nóżkę, następnie wcisnąć się między ramy innych rowerów, aby zapiąć kłódkę. Wreszcie wydobyłem się z plątaniny metalu, wyprostowałem, lewym biodrem trąciłem stojący najbliżej rower i to lekkie, leciuteńkie pchnięcie przewróciło go na ten stojący obok, ten obok na następny, ten następny na kolejny i jak na dziwnym, niemal psychodelicznym filmie puszczonym w zwolnionym tempie powstało coś w rodzaju reakcji łańcuchowej, bo jak kostki domina jeden rower przekazywał swoją energię drugiemu, trzeciemu, czwartemu, piątemu i szóstemu, by dotrzeć w końcu do kilku stojących obok siebie zabytkowych motocykli. Konkretnie czterech nienagannie wypolerowanych jednośladów, które zostawili tam ich pijący w barze właściciele. Żeby mieć je na oku. Żeby nic im się nie stało. Rozległ się głośny zgrzyt. Dźwignia hamulca ostatniego roweru przeorała błyszczący czerwony bak pierwszego motocykla, potem była seria trzasków, gdy pierwszy, drugi, trzeci i czwarty motor runął na ziemię, wreszcie zapadła cisza. Bardzo dziwne jest słyszeć ciszę na zatłoczonej ulicy. Ta była niemal upiorna, chociaż nie trwała długo. Ktoś się roześmiał. Ktoś inny zaklął. – O cholera... Z baru – nazywał się Valhalla – buchnął dziki ryk i przez tłum zaczęła się przepychać grupka czerwonych na twarzy mężczyzn. Wszyscy pędzili do swoich ukochanych pojazdów, które z obracającymi się kołami leżały teraz w stercie błyszczącego chromu. Trwało to najwyżej dziesięć sekund i – co absurdalne – pomyślałem nawet, że może uda mi się wyjść z tego cało. Ostatecznie to nie moja wina. To była wina grawitacji, rowerów, reakcji łańcuchowej, ja nie miałem z tym nic wspólnego. Może gdybym po prostu odszedł, a idąc, spokojnie
gwizdał, tak jak w komiksach, nikt by na mnie nie zwrócił uwagi. Ale stałem w samym środku wielkiego kręgu zniszczenia, zupełnie sam, i tamci z nienawiścią w oczach jak burza ruszyli w moją stronę, wszyscy czterej jak palce zaciśniętej w pięść ręki. Holenderski akcent przestał nagle wydawać się przyjazny, był teraz ostry i gardłowy. Motocykliści szybko mnie otoczyli, chwycili za ramiona, jakby chcieli przytrzymać mnie przed zadaniem nieuchronnego ciosu, który – wyraźnie to czułem – miał niebawem spaść. Gęba jak kawał mięsa, pojedynczy ubytek w uzębieniu – to zawsze zły znak – cuchnący piwskiem oddech: blondyn z nosem tuż przy moim nosie wyglądał jak rasowy wiking. – Ja nie mówić holenderski, ja nie mówić holenderski – powtarzałem jak idiota, wychodząc z założenia, że prymitywną angielszczyznę łatwiej jest zrozumieć niż dobrą. Ale przekleństwa można zrozumieć niemal w każdym obcym języku i już po chwili chwyciły mnie dwie inne pary rąk i zaczęły prowadzić – praktycznie nieść – przez tłum gapiów, który się zebrał, żeby popatrzeć na rozróbę. Trzy motory podniesiono i obejrzano, ale czwarty leżał na boku jak umierający koń, a jego właściciel kucał przy nim, żałośnie łkając i przesuwając kciukiem po straszliwej bliźnie na wypolerowanym baku. To niezwykłe jak na Holendra, ale najwyraźniej miał ograniczoną znajomość angielskiego, bo zrozumiałem dwa słowa: „ty zapłacisz, ty zapłacisz”, a potem, gdy jego lingwistyczna pewność siebie trochę wzrosła, doszło do nich trzecie: „ty zapłacisz dużo”. – To nie ja! – Twój rower. – Nieprawda. Mój rower jest tam. – Wyciągnąłem rękę i ponad obszarem totalnego zniszczenia wskazałem miejsce, gdzie stał mój welocyped, nietknięty i dumnie wyprostowany. Doszłoby do interesującej, jak mniemam, dyskusji na temat problemu „winy”, zamiaru i przypadku, ale żeby nie tracić czasu, od razu wyjąłem portfel. Nigdy nie oddawałem motoru do ponownego lakierowania. Ile to mogło kosztować? Zacząłem negocjować. – Mogę wam dać... osiemdziesiąt euro. Roześmiali się nieprzyjemnie. Wielka łapa wyrwała mi portfel z ręki i zaczęła grzebać w przegródkach i kieszonkach. – Przepraszam, może mi pan to oddać? – Nie, przyjacielu – odparł Wiking. – Idziemy do banku! – Oddaj mu portfel! – krzyknął ktoś z boku i zerknąwszy przez ramię, zobaczyłem przepychającą się przez tłum kobietę, wysoką i ciemnoskórą, o absurdalnie jasnych włosach. Właśnie zawiązywała szlafrok, a pod spodem miała coś, co wyglądało na białe trykoty, takie z siatki. – Masz. – Wyrwała tamtemu portfel i oddała mi go. – To twoje. Trzymaj, dopóki nie powiem. W tym miejscu doszło do krzykliwej wymiany zdań po holendersku. Kobieta dźgnęła Wikinga palcem w pierś – miała ekstrawagancko długie paznokcie, zakrzywione i pomalowane – potem odrzuciła do tyłu głowę i wypięła piersi, wykorzystując je w charakterze policyjnej tarczy, i cały czas przy tym gestykulowała, to wskazywała mnie, to machała ręką w górę i w dół. Potem coś krzyknęła. Gapie wybuchnęli śmiechem, Wiking wzruszył ramionami, a kobieta nagle zmieniła ton i taktykę, zarzuciła mu ręce na szyję i zaczęła z nim flirtować. Mężczyzna roześmiał się i ścisnął palcami nos. Otaksował mnie wzrokiem. Najwidoczniej byłem przedmiotem jakichś targów. – Ile masz w portfelu? – spytała kobieta, sądząc po trykotach, albo prostytutka, albo osoba niezwykle towarzyska. Czyżby ona też chciała iść ze mną do banku? Może wcale nie była po mojej stronie? Może ta banda chciała mnie po prostu obrabować i wrzucić do kanału? Przeszedłem do obrony.
– Około dwustu pięćdziesięciu euro. – Daj mi sto pięćdziesiąt. – Pokiwała dwoma palcami. Zawahałem się. – Dawaj, to może ujdziesz z życiem – dodała szybko, zniżając głos. Podałem jej pieniądze, a ona zwinęła je w kulkę i wcisnęła do ręki Wikingowi. Zanim zdążył je przeliczyć, chwyciła mnie za łokieć i pociągnęła przez tłum w stronę jakichś drzwi. Motocykliści głośno protestowali: „To za mało, to za mało”, ale ona tylko machnęła ręką, syknęła coś o policji i przez oświetlone na czerwono drzwi wepchnęła mnie na schody.
79. paul newman Moja wybawczyni miała na imię Regina – chociaż mógł to być tylko jej pseudonim – i była bardzo miła. – Jak ci na imię, mój nowy przyjacielu? – Paul – odparłem i, co było straszne, lecz nieuchronne, dodałem: – Newman. Paul Newman. Nie wiem, dlaczego przyszedł mi do głowy akurat ten pseudonim. Brzmiał fałszywie i pewnie w ogóle nie był potrzebny. Ostatecznie nie zrobiłem nic złego. Za późno. Przez jakiś czas musiałem być Paulem Newmanem. – Witaj, Paulu Newmanie. Chodź... Usiadłem na czymś w rodzaju plastikowego podwyższenia. W sypialni, jeśli to dobre słowo, była umywalka i prosty prysznic. Paliło się czerwone światło i pomyślałem, że byłoby to wspaniałe miejsce do wywoływania zdjęć. Bezskutecznie dmuchał tani wentylator, w kącie stał czajnik. Była tam i kuchenka mikrofalowa, a wszędzie unosił się silny chemiczny zapach, chyba kokosowy. – Widziałam wszystko z okna. Ma pan wielkiego pecha, panie Paulu Newmanie – powiedziała ze śmiechem kobieta. – To duzi chłopcy. Mogliby cię zabić, a już na pewno oczyścić twoje konto bankowe. – Co mu pani powiedziała? – Żeby zażądał pieniędzy z ubezpieczenia. Ma ubezpieczenie, a po to ono jest! Cały dygoczesz. – Zilustrowała to, potrząsając rękami. – Napijesz się herbaty? – Bardzo chętnie. Dziękuję. Czekając, aż zagotuje się woda, uświadomiłem sobie, że Regina ma gołą pupę i że ta pupa, duża i z dołeczkami, jest niecały metr od mojej twarzy. Zaintrygowany, jak będzie wyglądała na tle okna, spojrzałem w tamtą stronę i zauważyłem, że stoi tam dokładnie taki sam fotel obrotowy, jaki miałem kiedyś w labie. Ale nie skomentowałem tego, tylko przeniosłem wzrok na telewizor. – Widzę, że wy też macie Downton Abbey! Regina wzruszyła ramionami. – Chcesz pooglądać coś innego? – Wskazała stosik płytek z porno. Moją uwagę przykuł Sprawdzian kwalifikacyjny nastolatek. – Nie, nie, Downton jest ok. Bez pytania wrzuciła do herbaty dwie kostki cukru, podała mi kubek i stwierdziłem, że rzeczywiście drżą mi ręce. Wykorzystałem lewą dłoń jako spodeczek. – Długo tu pani pracuje? – spytałem, żeby podtrzymać rozmowę. Okazało się, że od sześciu czy siedmiu lat. Jej rodzice byli Nigeryjczykami, ale ona urodziła się w Amsterdamie i wzięła tę pracę za namową koleżanki. Zima była przygnębiająca i z braku turystów
ledwo wystarczało jej na czynsz za ten mały czerwony pokoik, ale miała kilku wiernych klientów, na których mogła liczyć. Natomiast latem zawsze panował bardzo duży ruch. Aż za duży – podkreśliła, żałośnie kręcąc głową. – Wieczory kawalerskie! – Pogroziła mi palcem, jakbym to ja je organizował. Najwyraźniej wielu mężczyzn musiało wypić na odwagę, a potem zawodziło na całej linii. – Ale i tak muszą płacić! – dodała, gniewnie celując we mnie palcem. Roześmiałem się i zgodziłem się z nią, że tak jest sprawiedliwie. Spytałem, czy zna swoje koleżanki, i powiedziała, że są w większości miłe, chociaż niektóre ściągnięto tu podstępem z Rosji i Europy Wschodniej, co bardzo ją smuciło i gniewało. – Myślały, że będą tancerkami, uwierzysz? Tancerkami! Jakby świat potrzebował tylu tancerek! Po chwili spytała: – A ty? Czym się zajmujesz, Paulu Newmanie? – Pracuję w ubezpieczeniach – odparłem oszołomiony tym wymysłem. – Jestem tu na urlopie z żoną i synem. – Ja też mam syna – powiedziała. – Mój ma siedemnaście lat. – Mój dopiero pięć. – Pięć lat to uroczy wiek. Zawsze uważałem, że to idiotyczny komentarz. Bo kiedy wiek przestaje być „uroczy”? „Pięć lat to uroczy wiek, ale pięćdziesiąt cztery daje ci porządnie w kość” – tak to powinno brzmieć. W każdym razie okazało się, że jej pięcioletni syn mieszka w Antwerpii z dziadkami, ponieważ Regina nie chciała, żeby widział ją przy pracy, i w tym momencie w pokoiku zrobiło się ponuro. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, obserwując rozwój wydarzeń pod schodami w Downton i zastanawiając się nad troskami gnębiącymi każdego rodzica. Ale w sumie była to rozmowa ciekawa i pouczająca, tego wieczoru zupełnie nieoczekiwana, i poczułem, że powstała między nami jakaś więź. Ale zdawałem sobie również sprawę, że zabieram jej czas i że Regina jest prawie naga, dlatego wstałem i wyjąłem portfel. – Jest pani bardzo miła, ale dość długo rozmawiamy i chciałbym zapłacić... – Pewnie. – Wzruszyła ramionami. – Pięćdziesiąt za pełny serwis. – Nie. Nie, nie, nie. Nie chcę pełnego serwisu. – Nie ma sprawy. A czego chcesz? – Niczego nie chcę! Jestem tu z rodziną. Regina znowu wzruszyła ramionami i zabrała mi kubek. – Każdy ma rodzinę. – Nie, przyjechaliśmy tu, żeby pójść do Rijksmuseum. Roześmiała się. – Tak, często to słyszę. – Żona jest teraz z synem. Trafiłem tu tylko dlatego, że szukałem chińskiej restauracji... Roześmiała się jeszcze głośniej. – Proszę, niech się pani ze mnie nie śmieje, to prawda. Po prostu szukałem... Chciałem znaleźć... Myślę, że w tym momencie dopadł mnie spóźniony szok, spowodowany stresem i napięciem kilku ostatnich dni, ponieważ skulony na plastikowej ławce, z ręką na oczach jak w masce, z jakiegoś powodu się rozszlochałem, wydając absurdalne urywane odgłosy. Chciałbym napisać, że Regina kazała mi schować pieniądze, że przytuliła mnie do ciepłych, miękkich piersi i ukoiła, jak w filmie czy w powieści. Zagubiona dusza poznaje zagubioną duszę, takie
tam brednie. Ale w prawdziwym życiu zagubione dusze nigdy się nie spotykają, tylko się ciągle błąkają, i myślę, zupełnie szczerze, że oboje byliśmy w równym stopniu zażenowani. Załamanie nerwowe w czerwonym pokoiku to poważne naruszenie etykiety i wyczułem, że biorąc moje ostatnie sto euro, wstając i otwierając drzwi, Regina robi to z namacalną rześkością i ożywieniem. – Do widzenia, Paulu Newmanie. – Położyła mi rękę na ramieniu. – Idź poszukać rodziny.
80. mellow times, czyli spokojne czasy W Mellow Times Café puszczali Największe przeboje Boba Marleya, co nawet ja uznałem za trochę zbyt oczywiste. Mój budtender – miał na imię Tomas – wysoki, sepleniący chłopak z wystrzępioną brodą, o piskliwym jak flet głosie, spytał, czego sobie życzę. Poprosiłem o coś, co uspokoiłoby mnie i rozweseliło, o coś niezbyt silnego – czy coś takiego w ogóle istniało? Okazało się, że tak: dał mi Złotego ananasa i jak dobry lekarz poradził, żebym nie mieszał go z alkoholem, chociaż było już za późno, bo przedtem odwiedziłem kilka barów. W hotelu wyjąłem komórkę i zobaczyłem kilkanaście esemesów od Connie, ilustrację spirali postępującego obłędu. Gdzie jesteś? Zadzwoń do mnie!!! Sruperzabawa! Chodź do nas. choć się zabawić wystko ok? zadzwoń do mnie zawbany staruszku!!! koham cię zardzo Ale nawet ta ostatnia wiadomość nie zdołała mnie pocieszyć. „Kocham cię bardzo” to ciekawe zdanie, jednak literówki – w „koham” i „zardzo” – sprawiły, że straciło sens. Otworzyłem na oścież okna, ustawiłem jacuzzi na masaż, położyłem mój nabytek na spodeczku, spodeczek umieściłem na brzegu wanny. Chciałbym powiedzieć, że przeżyłem psychodeliczną odyseję. Ale nie, bo wciąż doskwierała mi ta paląca melancholia, która kojarzy mi się zwykle z godziną trzecią po południu w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Boże, czy ludzie naprawdę idą za to do więzienia? W głowie pulsowało mi jak w zbyt gorącej kąpieli i było to uczucie tym silniejsze, że siedziałem właśnie w zbyt gorącej wodzie, która bulgotała i wirowała jak oszalała karuzela. Narkotyk nie przyniósł mi zapomnienia, jakiego tak bardzo pragnąłem. Przeciwnie, jeszcze boleśniej uświadomiłem sobie, że moje nadzieje legły w gruzach. Mimo moich wysiłków, a może właśnie przez nie, Petersenowie coraz bardziej kuleli.
Gdybyśmy byli tylko we dwoje albo we czworo, może utrzymalibyśmy równowagę. Ale we troje poruszaliśmy się jak trójnogi pies, kuśtykając z miejsca na miejsce. Źle się czułem. W pokoju pachniało tak, jakbym spalił tam stojak na przyprawy, a moją paranoję potęgował fakt, że był to pokój dla niepalących. Serce biło mi o wiele za szybko i byłem przekonany, że zaraz nie wytrzyma, jak serce mojego ojca, że umrę jak gwiazdor rocka, tu, na podłodze amsterdamskiego sekshotelu, po trzech piwach i dwóch sztachach bardzo łagodnego skręta. Z ręką na piersi, ociekając wodą, dotarłem jakoś do naszego absurdalnego łóżka i w wilgotnej pościeli zaczekałem na Connie. Wróciła o trzeciej nad ranem, tak jak naszego pierwszego lata. Jej włosy pachniały dymem, oddech jakimś egzotycznym trunkiem, poczułem też całkiem miły zapach potu. Miałem zamiar się dąsać, ale była bardzo czuła, jak to po trawce. Położyła głowę na moim ramieniu. – Boże – wymruczała – co za noc. – Dobrze się bawiłaś? – Jak nastolatka. Poszliśmy posłuchać tutejszych kapel! Dostałeś moje esemesy? Gdzie byłeś? – Poznałem pewną prostytutkę. Ma na imię Regina. A potem przedawkowałem w jacuzzi. Parsknęła śmiechem. – Naprawdę? – Gdzie Albie? – U siebie. Chyba znowu ma gości. I rzeczywiście miał, bo zza drzwi łączących nasze pokoje dobiegł śmiech, a potem dźwięki Brązowookiej dziewczyny na akordeonie.
81. naga podłoga Od tej pory miało już nie być powrotów o trzeciej nad ranem. Teraz chodziliśmy spać razem, razem się budziliśmy, staliśmy razem przy umywalce, myjąc zęby, tworząc zwyczaje, nawyki i gesty wspólnego tańca przez życie, inicjując proces, dzięki któremu to, co nowe i ekscytujące, staje się znajome, porysowane i lubiane. Zwłaszcza... Kiedy dzwoni budzik, Connie zawsze przysypia, ja nie. Connie wkłada najpierw stanik, potem resztę, natomiast ja zaczynam od dołu i idę do góry. Connie lubi tradycyjne szczoteczki do zębów, ja jestem wierny elektrycznym. Connie gada godzinami przez telefon, ja rozmawiam krótko i treściwie. Connie kroi kurczaka jak chirurg, ja robię świetne gulasze. Connie spóźnia się na samolot, natomiast ja lubię być na lotnisku dwie godziny przed odlotem, bo po co by o to prosili, gdyby było im wszystko jedno? Connie ma dryg do naśladowania i tańca, ja nie. Connie nie lubi kubków, ale rzadko używa spodeczków pod filiżanki, zwyczajowo przypala grzanki, nie znosi, kiedy dotyka się jej uszu i coś się do nich szepcze, zlizuje dżem z noża, żuje kostki lodu, a czasem, co mnie szokuje, je surowy bekon prosto z krajalnicy. Connie lubi nagrodzone stare filmy, stare musicale i polityków kłócących się w dzienniku. Ja wolę filmy dokumentalne o ekstremalnych warunkach pogodowych. Connie nie lubi tulipanów i róż, kalafiorów i brukwi i je pomidory jak jabłko, wycierając kciukiem ściekający po podbródku sok. W sobotę wieczorem maluje paznokcie u stóp przed telewizorem, cudownie podnosząc to jedną, to drugą nogę, gubi zadziwiające ilości włosów i nigdy nie zawraca sobie głowy wyjmowaniem ich z otworu odpływowego, ma przerażające wgłębienie w czaszce, które nazywa „metalową wstawką”, pamiątkę z dzieciństwa, z wypadku na trampolinie, ma również zaskakująco
dużo czarnych plomb w zębach, wybrzuszony pieprzyk na lewym ramieniu i dwie przekłute dziurki w każdym uchu. Zostawia na poduszce specyficzny zapach, nie przepada za białym winem i woli czerwone, uważa, że czekolada jest przereklamowana, uwielbia spać i gdyby chciała, mogłaby zasnąć na stojąco. Robiliśmy te odkrycia codziennie, a potem rozbieraliśmy się po przeciwnych stronach łóżka, w którym kochaliśmy się początkowo przez dziewięćdziesiąt, potem osiemdziesiąt, jeszcze potem siedemdziesiąt procent wspólnych nocy. Byliśmy świadkami wszystkich drobnych dolegliwości, rozstrojów żołądka, infekcji dróg oddechowych, wrastających paznokci, wrastających włosów, czyraków i wysypek, które odzierają nas z doskonałości, jaką przedtem prezentowaliśmy. Ale to żaden problem, bez paniki, takie rzeczy się zdarzają, dlatego zamiast panikować, chodziliśmy na zakupy do spożywczego i testując tę domową zażyłość, pchaliśmy razem wózek, początkowo trochę nieśmiało. Mieliśmy również coś, co nazywaliśmy ironicznie „barkiem”, i kiedy wracaliśmy z zagranicy, wypełnialiśmy go jaskrawymi butelkami. Pokłóciliśmy się o herbatę, bo Connie wolała aromatyczne lecznicze napary niż taką zwykłą, w torebkach. Powodem drugiej kłótni było to, że zepsuła lodówkę, rozmrażając śrubokrętem zamrażalnik, trzeciej – skuteczność pewnego chińskiego lekarstwa, czwartej – meble, gdy moja całkiem jeszcze porządna sofa musiała ustąpić miejsca jej sofie, rozłożystej, obitej aksamitem i pachnącej dymem. Moja wykładzina, którą wybrałem ze względu na jej neutralny kolor i odporność na ścieranie – Connie nazywała ją „biurową” – została zerwana. Podłogę pomalowaliśmy razem, bo młodzi tak muszą. Zaszły i inne zmiany. Connie była wtedy nieznośnie nieporządna. Teraz taka nie jest, pewnie dzięki mnie, ale w tamtych czasach zostawiała za sobą długi ślad w postaci nasadek na długopisy, papierków od cukierków, wsuwek do włosów, klamerek i szpilek, bandaży elastycznych, sztucznej biżuterii, klipsów, chusteczek higienicznych, pojedynczych gum do żucia w folii i monet z całego świata. Niczym niezwykłym nie było to, że chcąc wyjąć z kieszeni klucze, wyjmowała mały klucz francuski, skradzioną popielniczkę, zasuszony ogryzek jabłka czy pestkę mango. Książki zostawiała okładką do góry na rezerwuarze w toalecie, porzucone ubrania wpychała nogą w kąt jak opadłe liście. Lubiła zostawiać naczynia w zlewie, „żeby odmokły”, co było aktem samooszukiwania się, do którego zawsze czułem odrazę. Ale w większości przypadków nie miałem jej nic do zarzucenia. Światło rozchodzi się inaczej w pokoju, w którym ktoś jest, rozprasza się i załamuje, tak więc nawet gdy milczała albo spała, wiedziałem, że jest ze mną. Uwielbiałem dowody jej minionej obecności, uwielbiałem obietnicę powrotu, sposób, w jaki zmieniała zapach tego małego, ponurego mieszkania. Byłem w nim nieszczęśliwy, ale to należało już do przeszłości. Czułem się tak, jakby wyleczono mnie z jakiejś obezwładniającej choroby, i bardzo się z tego cieszyłem. „Domowe szczęście” – skojarzenie tych dwóch słów miało dla mnie sens doskonały. Nie chciałbym uderzyć w niestosowną nutę, ale niewiele rzeczy potrafiło uszczęśliwić mnie bardziej niż widok jej bielizny schnącej na moim kaloryferze.
82. kilburn Zmienił się i Londyn. Miasto, które zawsze wydawało mi się szare i surowe, źle zaplanowane, niepraktyczne i ponure, przeszło gruntowną renowację. Connie urodziła się w Londynie i orientowała się w nim jak taksówkarz. Znała wszystkie bazary i knajpki, chińskie, tureckie i tajskie sklepy i garkuchnie. Czułem się tak, jakbym w cokolwiek posępnym domu, w którym się wychowałem, odkrył nagle sto przechodzących jeden w drugi nowych pokojów pełnych dziwów, piękna i dźwięków.
Moje miasto nabrało sensu, bo zamieszkała w nim Connie Moore. Po osiemnastu miesiącach bycia razem sprzedaliśmy moją klitkę w Balham, wyskrobaliśmy wszystkie oszczędności, rzuciliśmy je na stos, jakimś cudem dostaliśmy wspólny kredyt hipoteczny i kupiliśmy mieszkanie, które – jak uznaliśmy – będzie w sam raz dla nas. Tym razem na północ od rzeki, na najwyższym piętrze domu w Kilburn, większe, jaśniejsze, lepiej nadające się do wydawania przyjęć – tym kryterium nigdy nie zawracałem sobie głowy – z małym, ale ładnym dodatkowym pokojem. Jego przeznaczenie było niejasne. Może ktoś tam kiedyś przenocuje – myślałem – może Connie znowu zacznie malować; mimo zachęt z mojej strony nie malowała już od jakiegoś czasu, zrezygnowała nawet z wynajmowanego wspólnie studia i na pełny etat pracowała w galerii. Mówiła, że po ukończeniu college’u artysta ma tylko kilka lat na odciśnięcie swojego śladu i że ona go nie odcisnęła. Wciąż sprzedawała swoje obrazy, chociaż znacznie rzadziej niż kiedyś, i nie zastępowała ich nowymi pracami. Cóż, nie szkodzi, bo teraz będzie miała dużo miejsca... – A to – powiedziała do Fran, otwierając drzwi – jest pokój dziecięcy! – Potem obie długo się śmiały. Tam też zerwaliśmy wykładzinę i urządziliśmy parapetówkę – pierwsze przyjęcie, jakie kiedykolwiek wydałem. Moi przyjaciele z laboratorium przyglądali się jej artystycznym znajomym jak rywalom z wrogiego gangu na dyskotece dla nastolatków, ale były koktajle, był didżej, znajomy Connie, i wkrótce wszyscy zaczęli tańczyć – w moim własnym domu! – a kiedy już się porządnie wytrzęśli, dwa gangi zlały się w jeden. O północy przyszli sąsiedzi ze skargą. Connie wcisnęła każdemu do ręki kieliszek, kazała im włożyć coś na piżamę i niebawem tańczyli i oni. – Czy wy to widzicie? – spytała moja siostra, zadowolona z siebie i pijana, obejmując za szyję mnie i Connie. – To był mój pomysł! – Ścisnęła mnie trochę mocniej. – Wyobraź sobie, braciszku, co by było, gdybyś został wtedy w domu. Tylko sobie wyobraź! Kiedy wyszli ostatni goście, zrobiliśmy mocną kawę i o brzasku, z szeroko otwartymi oknami z widokiem na dachy północno-zachodniego Londynu, stanęliśmy przy zlewie i zaczęliśmy zmywać naczynia. Niechętnie przyznaję, że miałem za co dziękować Karen. Chociaż to nie moja działka, znałem pojęcie alternatywnych rzeczywistości, rzecz w tym, że nie przywykłem do partycypowania w tej, która najbardziej mi się podobała.
83. dwa łóżka razem Tyle się zmieniło w ciągu tych lat, że nie sposób było ukryć prawdę przed moimi rodzicami, dlatego w Wielkanoc pojechaliśmy na wschód. Connie uważała się – niesłusznie – za doskonałego kierowcę i miała porysowane bitewnymi szramami volvo z porośniętym mchem podszybiem i lasem na podłodze, w którym rosły opakowania po chipsach, popękane pudełka po kasetach i stare mapy samochodowe. Prowadziła z wojowniczą niedbałością, częściej zmieniając muzykę niż biegi, więc kiedy zaparkowaliśmy wreszcie przed moim rodzinnym domem, wiktoriańską kamienicą z czerwonej cegły z ładnie utrzymanym trawnikiem i zagrabionym żwirem na podjeździe, napięcie sięgało zenitu. Z jej rodziną widziałem się wiele razy. Trudno było się nie widzieć, zważywszy na jej przywiązanie do matki, i ogólnie rzecz biorąc, nieźle się z nimi dogadywałem. Podczas tych rodzinnych zlotów jej przyrodni bracia tłoczyli się wokół mnie, tytułując mnie „profesorem” i zachęcając do odwiedzenia rozsianych po północno-wschodnim Londynie budek z jedzeniem na wynos, gdzie „wszystko będzie na koszt firmy”. Costa, jej ojczym, uważał mnie za „prawdziwego dżentelmena”, o wiele lepszego od
chuliganów, których Connie sprowadzała zwykle do domu. Tylko jej matka Shirley była sceptyczna. – A co słychać u Angela? – pytała. – Co teraz porabia? Widziałaś się z nim? – To dlatego, że Angelo z nią flirtował – tłumaczyła mi Connie. Nigdy mi nie sugerowano, żebym poszedł w jego ślady. Gdy dotarliśmy na miejsce, pomyślałem, że może Connie poflirtuje z moim ojcem i wyciągnie go z tej najeżonej kolcami skorupy. Czy warto było spróbować? Kiedy podjechaliśmy pod dom, poruszyły się zasłony. Podniesiona ręka ojca w oknie, matka w drzwiach. Witajcie, czy możecie zdjąć buty? Connie była oczywiście absolutnie czarująca, ale zawsze miałem wrażenie, że z rodzicami rozmawia się tym samym ugrzecznionym tonem głosu, jak z celnikami czy policjantami, z przesadnie staranną wymową, trzymając się ściśle wyznaczonego zakresu tematycznego. Jaki piękny dom, przynieśliśmy państwu kwiaty, nie, już dziękuję, bo zaraz się upiję! Tymczasem Connie wspaniale pokazała, że można tego nie robić, i rozmawiała z nimi jak z normalnymi ludźmi. Sęk w tym, że moi rodzice nie byli normalnymi ludźmi, tylko moimi rodzicami. Connie była zabawna i błyskotliwa, ale mój ojciec wyczuł w niej „artystyczność” i nie dawało mu to spokoju. Matka była zdeprymowana. Kim jest to atrakcyjne, efektowne i elokwentne stworzenie, które trzyma za rękę jej syna? – Jest bardzo energiczna – szepnęła, gdy czekaliśmy, aż zagotuje się woda. Zachowywała się tak, jakbym przyszedł do nich w wielgachnym futrze. Oddzielne pokoje byłyby pociągnięciem zbyt drakońskim, ale chociaż rodzice mieli gościnną sypialnię z bardzo dobrym podwójnym łóżkiem, wprowadzono nas do pokoju z dwoma oddzielnymi. Matka otworzyła drzwi gestem, który mówił: oto wasza jaskinia brudu i wstydu. Connie nigdy nie dawała się spłoszyć i wyobrażałem sobie, jak moi rodzice siedzą w jadalni na dole i z papierosami zastygłymi bez ruchu w połowie drogi do ust patrzą w sufit, słysząc, że ze śmiechem zsuwamy łóżka. Bunt trzydziestotrzyletnich nastolatków. Ciąg dalszy rewolucji nastąpił przy kolacji. Chociaż matka i ojciec kopcili jak fabryczne kominy, dość wstrzemięźliwie podchodzili do alkoholu i skromny zapas prastarych butelek trzymali w ogrodowej szopie razem z pająkami. Sherry była do biszkoptów przekładanych owocami i kremem, brandy do kuracji antywstrząsowej. Po alkoholu puszczały hamulce, a tu zawsze były ono mocno zaciśnięte. Kiedy stało się oczywiste, że rodzice nie zamierzają otwierać butelki, którą przynieśliśmy, i że dołączy ona do miniaturowej whisky i ściętego ajerkoniaku w ogrodzie, Connie odegrała przedstawienie z „wyskakiwaniem po wino” i wróciła z samochodu z dwiema zapasowymi butelkami i – jak się później okazało – buteleczką wódki ukrytą w płaszczu. Chciałbym powiedzieć, że alkohol bardzo wszystko ułatwił. Przy tłustej wieprzowinie rozmowa zeszła na temat polityki imigracyjnej, bo nic tak nie łączy ludzi jak kłopoty z imigrantami. Teraz piliśmy już wszyscy, zwłaszcza Connie i mój ojciec, i matka spytała, jak wygląda imigracyjny przekrój rasowy w Kilburn w porównaniu z tym w Balham. Czy wciąż jest tam tylu Irlandczyków, więcej niż Hindusów i Pakistańczyków? Sugerowała tym chyba, że Irlandczycy „nie są tacy źli”. Connie w miarę spokojnie odparła, że w Kilburn mieszka wiele różnych społeczności, że mówiąc „Pakistańczycy”, ludzie mają na myśli imigrantów z Bangladeszu, a to tak, jak pomylić Włochy z Hiszpanią, poza tym obecność tej mieszanki rasowej sprawia, że życie w Londynie jest jeszcze przyjemniejsze i bardziej ekscytujące. Ale czy Connie czuje się bezpiecznie wieczorami? – spytał ojciec. Chyba nie warto szczegółowo opisywać kłótni, do której wtedy doszło. Na obronę rodziców mogę powiedzieć jedynie to, że ich poglądy były bardzo powszechne, rzecz w tym, że ojciec wypowiadał je
z niestosownym gniewem, bębniąc zakrzywionym palcem w wyimaginowaną szybę i co chwila pokrzykując: – To jest fakt! Wkrótce krzyczała i Connie: – Mój ojczym jest cypryjskim Turkiem; czy w takim razie powinien wracać do domu? Moi przyrodni bracia są półkrwi Anglikami, półkrwi Cypryjczykami. A co z moją mamą? Jest Angielką, Irlandką i Francuzką, ale wyszła za mąż za imigranta; czy to znaczy, że ona też miałaby wracać? – Może zmienimy temat? – zaproponowałem. – Nie, nie zmienimy! – odparła z emfazą Connie. – Dlaczego ty ciągle chcesz zmieniać temat? I tak to szło. Connie insynuowała – może nawet powiedziała to otwarcie – że moi rodzice są prowincjonalnymi bigotami. Oni natomiast uważali, że Connie „żyje w innym świecie”, że nie musi wraz z trojgiem dzieci czekać w kolejce po mieszkanie zastępcze od miasta, że jest mało prawdopodobne, aby straciła pracę w eleganckiej galerii na korzyść kogoś, kto właśnie przypłynął do Anglii z Polski. – Z Polski się tu nie przypływa – zauważyła poirytowana Connie. – Z Polski przylatuje się samolotem. Zapadła cisza i wszyscy spojrzeliśmy na naszą zakrzepłą kolację. – Nic nie mówisz – rzuciła mama urażonym głosem. – Cóż... – odparłem. – Zgadzam się z Connie. Bo rzeczywiście się z nią zgadzałem prawie we wszystkich kwestiach. Zgodziłbym się z nią nawet wtedy, gdyby zaczęła dowodzić, że Księżyc jest zrobiony z sera. Od tej pory miałem trzymać jej stronę i rodzice to zauważyli, chyba ze smutkiem. Ale jaki miałem wybór? W kłótni trzyma się z tymi, których się kocha. Tak po prostu jest.
84. wielkie zegarki Dżentelmeni przy śniadaniu byli rośli i pewni siebie: Holender, Amerykanin i Rosjanin. Dobrze ubrani, opaleni na brąz, ani chybi z dużym funduszem reprezentacyjnym, ostro zalatywali wodą kolońską i należeli do tych, którzy zatrudniają kogoś do golenia i których widuje się na jachtach. Z wielkimi zegarkami na rękach byli innym gatunkiem człowieka i w porównaniu z nimi nasza czteroosobowa grupka wydawała się szara i milcząca. Connie i ja źle spaliśmy, Cat i Albie nie spali wcale i wciąż byli wstawieni albo naćpani, albo jedno i drugie. Od nich cuchnęło piwem i wódką, ze mnie biła dezaprobata. Musiałem się z nim, z Albiem, porachować. Obsługa hotelowa skarżyła się na nocne hałasy i czekałem tylko na okazję, by mu oznajmić, że nie, nie zapłacę za zawartość minibarku i nie, nie jestem zadowolony, że przez kaca straciliśmy dużą część naszego ostatniego przedpołudnia w Amsterdamie. I tak siedzieliśmy w siódemkę w ponurej podziemnej sali śniadaniowej, przy stojących zbyt blisko siebie stolikach, konsumując kwaśną kawę i croissanty w celofanie. Biznesmeni rozmawiali tak głośno, że aż dudniło. – Podnoszą problem kosztów produkcji – mówił przystojny Amerykanin. – Nie jesteśmy głupi, wiemy, że to ważny czynnik, ale jeśli produkt jest gówniany, to jaki z niego pożytek? – Dobrze zbudowany, w szytej na miarę koszuli, miał najwyżej trzydzieści lat i popołudniowy zarost na twarzy. – Weźmy naszych aktualnych producentów: odsyłamy im od dziesięciu do piętnastu procent sprzętu, który jest albo wadliwy, albo niezgodny z normami.
– Pozorne oszczędności. – Holender pokiwał głową. Był trochę drobniejszy i mniej pewny siebie, jakiś agent czy pośrednik; może byli tu na konferencji albo targach. – Otóż to. Pozorne oszczędności. Dlatego tak bardzo zależy nam na utrzymaniu standardów, na wydajności, transporcie... – Na niezawodności – wtrącił Rosjanin. – Na sytuacji korzystnej dla obu stron – podsumował Holender, który miał chyba biznesowy idiom na każdą okoliczność. Kontynuowali tę krzykliwą rozmowę, tymczasem ja próbowałem skierować naszą na rozkład jazdy, lokalizację przechowalni bagażu i potrzebę inteligentnego spakowania walizek. Wieczorem jechaliśmy sypialnym do Monachium, potem przez Alpy do Werony, Vicenzy, Padwy i Wenecji. Kiedy robiłem te wszystkie rezerwacje, wydawało się, że będzie to bardzo romantyczna podróż, ale teraz stwierdziłem, że jest najeżona niebezpieczeństwami. Mimo to Cat i Albie patrzyli na biznesmenów jak zahipnotyzowani, przewracając oczami, kręcąc głową i cicho cmokając i prychając, gdy tamci przerzucali się marżami, harmonogramami i markami. – Spójrzcie choćby na ten model... – powiedział w pewnej chwili Amerykanin i przesunął po stole błyszczącą broszurę. Znalazła się na tyle blisko nas, że mogliśmy zobaczyć, co przedstawia. Był to szczegółowy opis karabinu szturmowego, bogato ilustrowany, jedna z wielu broszur między filiżankami na ich stoliku. Leżały tak niedaleko, że moglibyśmy wyciągnąć rękę i którąś wziąć, i przez chwilę myślałem, że Albie to zrobi. Tu był karabin w pięknym zbliżeniu, tam rozłożony na części, a tam na ramieniu najemnika. Nie znam się na broni bojowej, ale wyglądał dość absurdalnie. Upiększony celownikiem optycznym, zapasowymi magazynkami i składanym bagnetem, wyglądał jak broń z wyobraźni nastolatka, jak kosmiczna strzelba. A tuż obok nas toczyła się dyskusja na temat wyspecjalizowanych form rekreacji i myślistwa, na temat różnych akcesoriów, przystawek i gadżetów. Ciekawe – pomyślałem – to są producenci broni – i dopiłem resztkę kawy. – Cóż – powiedziałem do Cat – obawiam się, że czas się pożegnać! Ale nikt mnie nie słuchał. Moja grupa była zbyt zajęta gapieniem się i demonstracyjnym okazywaniem dezaprobaty. Cat miała wytrzeszczone oczy, odrzucone do tyłu ramiona i wyciągała szyję w ich stronę jak uliczna performerka. Nie dość, że tamci byli kapitalistami, to jeszcze rozmawiali o takich rzeczach w miejscu publicznym, w biały dzień, dudniącymi głosami, od których trzęsły się filiżanki! – Muzeum otwierają o dziesiątej! – ogłosiłem i zacząłem wstawać. – Państwo tu na wakacjach? – spytał Holender, nie mogąc dłużej ignorować spojrzeń. – Niestety, tylko na dwa dni – odparłem względnie, według mnie, obojętnym głosem. – Chodźcie. Musimy się jeszcze wymeldować. Albie odepchnął głośno krzesło, wstał i oparł się mocno rękami o blat. – Łazienka jest tam – powiedział głosem, do jakiego nie przywykłem, dobitniejszym i silniejszym niż zwykle. Amerykanin wyprostował się na krześle. – Po co nam łazienka, synu? – Żeby zmyć krew z rąk – odparł Albie i wtedy wydarzyło się naraz kilka rzeczy, nie całkiem dla mnie jasnych. Pamiętam, że Amerykanin wstał, chwycił Albiego za szyję, przystawił mu do twarzy otwartą dłoń i syknął: – Gdzie? Pokaż mi, gdzie widzisz krew, synu!
Usłyszałem, jak Connie nazywa go dupkiem, zobaczyłem, jak zwisa z jego ramienia, próbując oderwać rękę od twarzy Albiego, jak wylewa się kawa i jak Holender gniewnie wskazuje mnie ręką – nie możecie pilnować własnego nosa? Zobaczyłem biegnącego ku nam kelnera, początkowo rozbawionego, potem zaniepokojonego, i wielkiego Rosjanina, który śmiał się z tego wszystkiego, dopóki Cat nie wstała, nie wzięła ze stołu szklanki, nie wylała soku pomarańczowego na błyszczącą broszurę, nie chwyciła drugiej i nie powtarzała tego do chwili, gdy powstała na niej sadzawka, aż sok spłynął na kolana Rosjaninowi, aż Rosjanin wstał, demonstrując przy okazji brzuch jak z komedii slapstickowej, na co Connie wybuchnęła śmiechem tak sztucznym, rechotliwym i denerwującym, że Rosjanin zaczął wyzywać ją od głupich dziwek, co rozśmieszyło ją jeszcze bardziej. Tyle pamiętam. Nie była to klasyczna awantura, bo nie doszło do wymiany ciosów, była to raczej plątanina ramion i rąk, wymiana drwin i szyderstw, w moim mniemaniu bardzo nieprzyjemna i bezsensowna. Jeśli zaś chodzi o moje zachowanie, to próbowałem odgrywać rolę rozjemcy, rozplątując ich ręce i apelując o spokój. Taki miałem zamiar, chciałem uspokoić sytuację, dlatego w pewnej chwili objąłem Albiego, odciągnąłem go do tyłu i przytrzymałem, a wtedy Amerykanin pchnął go ramieniem, zupełnie niechcący i bardzo lekko, ot, takie złośliwe muśnięcie. Trzymałem Albiego, robiąc wszystko, żeby ich rozdzielić i zrealizować w końcu plan dnia, jaki przygotowałem dla mojej rodziny. Tak jak wspominałem, pamiętam to jak przez mgłę. Jednak nie da się zaprzeczyć – głównie dlatego, że wszyscy mi to potem wypominali – że odciągając Albiego, wypowiedziałem następujące słowa: – Przepraszam za mojego syna.
85. znowu słoneczniki Albie nie poszedł do Muzeum van Gogha. Mało brakowało i Connie też by nie poszła, tak była ponura i zagniewana, ze zwieszoną głową kręcąc wściekle pedałami i nie dbając o ręczne sygnalizowanie zmiany kierunku jazdy. Staliśmy przed Słonecznikami, jedną z kilku namalowanych przez van Gogha wersji, i przypomniała mi się reprodukcja, która kiedyś u mnie wisiała. – Pamiętasz? W Balham? Kupiłem ją, żeby ci zaimponować. Ale Connie nie miała nastroju do nostalgicznych wspomnień i wszystkie moje uwagi na temat grubości warstwy farby na płótnie i bogatej palety kolorów nie pozostawiły najmniejszej ryski na twardej skorupie jej pogardy. Nie chciała nawet pocztówek. A podobno wielka sztuka koi. Wybuch nastąpił, kiedy wyszliśmy z muzeum. – Wiesz, co powinieneś zrobić?! Kiedy ten facet zaatakował naszego syna?! Powinieneś rozkwasić mu nos, a nie przytrzymywać Albiego, żeby tamten mógł go uderzyć! – On go nie uderzył, tylko lekko pchnął. – Wszystko jedno. – To Albie zaczął! Był okropny, popisywał się! – Wszystko jedno, Douglasie. – Myślisz, że to by pomogło? Ten gość by mnie znokautował! Co by to dało, gdybym dał się pobić na waszych oczach? Wolałabyś tak? – Tak! Tak, złamałby ci nos, rozciął wargę i miałabym ochotę cię pocałować, bo stanąłbyś w obronie naszego syna! A ty mizdrzyłeś się do niego: „Cudownie się tu bawimy, niestety, to tylko
dwa dni”! – To była idiotyczna kłótnia, od samego początku! Boże święty, ile ty masz lat? Dziewięć? No to co, że zajmują się produkcją broni? Myślisz, że jej nie potrzebujemy? A policja, a wojsko? Nie uważasz, że ktoś powinien się tym zajmować? Obrzucać obelgami ludzi, którzy prowadzą zupełnie legalne interesy, to polityka rodem z podstawówki, nawet jeśli tego nie pochwalasz... – Douglasie, masz niezwykły dar niedostrzegania sedna rzeczy. Wysłuchasz mnie choć raz w życiu? Nie ma znaczenia, o czym tamci rozmawiali. Nie chodzi o problem broni. Tak, Albie był naiwny, śmieszny i pompatyczny, co kto chce, ale ty przeprosiłeś! Przyznałeś, że wstydzisz się swojego dziecka. Wziąłeś stronę bandy handlarzy bronią, pieprzonych handlarzy bronią! Stanąłeś po ich stronie, zamiast po stronie własnego syna. Naszego syna! To błąd, bo w bójce czy kłótni zawsze wspiera się tych, których się kocha. Tak po prostu jest.
86. marzenia o nadciągającej katastrofie Kiedy po raz pierwszy poczułem, że syn się ode mnie odsuwa – myślę, że miał dziewięć czy dziesięć lat, gdy dotarło do mnie, że próbuje uwolnić palce z mojego obłąkanego uścisku – oddałem się bardzo szczególnej fantazji. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to perwersyjnie, ale pomyślałem, że dobrze by było, gdyby doszło do jakiegoś wypadku, jakiejś katastrofy, bo mógłbym wtedy wykazać się bohaterstwem i zademonstrować siłę mojego przywiązania. Jesteśmy w Everglades na Florydzie: jadowity wąż wpełza do buta Albiego, kąsa go, a ja wysysam krew z rany na jego brudnej pięcie. Jesteśmy na wycieczce w Snowdonii: rozpętuje się burza, Albie potyka się, łamie nogę w kostce, a ja niosę go do schroniska w deszczu i mgle. Jesteśmy w Lyme Regis: nagła fala zmywa go z nadmuchiwanego łabędzia, a ja bez wahania, nie myśląc nawet o tym, żeby wyjąć z kieszeni kluczyki samochodowe i komórkę i położyć je w bezpiecznym miejscu, wskakuję do mętnej, wzburzonej wody, nurkuję raz, potem drugi i trzeci, wreszcie znajduję go i wynoszę na brzeg. Okazuje się, że Albie potrzebuje nerki. Moja nadaje się doskonale, znakomicie pasuje: proszę bardzo, oczywiście. Weź nawet dwie! Nie miałem wątpliwości, że gdyby kiedykolwiek groziło nam prawdziwe niebezpieczeństwo, instynktownie wykazałbym się odwagą i lojalnością. Ale wystarczyło, że los rzucił mnie do salki śniadaniowej w amsterdamskim hotelu i... Przeproszę go, tak, przeproszę. Zabiorę go w jakieś spokojne miejsce i powiem, że byłem zmęczony, że w nocy nie spałem i może tego nie zauważył, ale między mamą i mną są pewne tarcia, dlatego byłem również trochę zdenerwowany, jednak bardzo go kocham, i czy nie moglibyśmy po prostu o tym zapomnieć i pójść dalej, dosłownie i w przenośni? Za dwie godziny mamy pociąg do Monachium. Za dwa dni będziemy we Włoszech. Ale po powrocie do hotelu zobaczyłem w recepcji Connie z dłońmi przyciśniętymi do zapłakanych oczu. Nie podnosząc wzroku, przesunęła po ladzie list, który Albie nabazgrolił na odwrocie mojego planu podróży. Mamo, Tato, Było super! Doceniam wysiłek, jaki w to włożyliście, i wiem, że wydaliście dużo pieniędzy, ale myślę, że z naszą wycieczką jest coś nie tak. Mam wrażenie, że cały czas się na mnie wyżywacie, a to – co za niespodzianka! – nie są wakacje, o jakich marzyłem. Dlatego wyjeżdżam i zostawiam Was, żebyście
mogli powyżywać się na sobie. Teraz będziesz mógł przynajmniej trzymać się planu podróży, Tato! Nie wiem, dokąd pojadę. Może zostanę z Cat, a może nie. Wziąłem z pokoju paszport i trochę kasy – nie martw się, Tato, wszystko zwrócę, za minibarek też. Dopisz to do rachunku. Nie esemesujcie do mnie, nie wysyłajcie maili i nie telefonujcie. Odezwę się, kiedy nadejdzie pora. Na razie potrzebuję trochę czasu, żeby ochłonąć i przemyśleć kilka rzeczy. Nie martw się, Mamo. Tato, przykro mi, jeśli nie spełniłem Twoich oczekiwań. Do zobaczenia kiedyś Albie
Część czwarta
NIEMCY Jeśli dasz z siebie wszystko, na pewno ci się uda. Penelope Fitzgerald, The Bookshop
87. kuszetka Kiedyś jechaliśmy już kuszetką: do Inverness na wakacje rowerowe na Skye jesienią naszego drugiego wspólnego roku. Była to moja niespodzianka urodzinowa: spotkamy się o tej i o tej godzinie, zabierz paszport i kostium kąpielowy, taka tam zabawa, ale dla mnie zupełnie nowa. Jeśli Connie była rozczarowana, że ani paszport, ani kostium nie będzie jej potrzebny, zupełnie tego nie okazała i pamiętam, że gdy na Euston wsiedliśmy do malutkiej kuszetki, cały czas się śmialiśmy. W filmach z dzieciństwa wagony sypialne były synonimem układnej pikanterii. Ale w rzeczywistości, podobnie jak jacuzzi, bynajmniej nie są one zmysłowym placem zabaw, jak niektórzy próbują nam wmówić: to tylko kolejne oszustwo pisarzy i reżyserów. Jeśli chcecie odtworzyć to doświadczenie i przeżyć je na własnej skórze, wystarczy zapłacić dwieście funtów za możliwość odbycia stosunku seksualnego w zamkniętej szafie na skrzyni pędzącej ciężarówki. Mimo śmiechu i częstych kurczów wytrwale próbowaliśmy i gdzieś między Preston i Carlisle doszło do niefortunnego wypadku z antykoncepcją. Zawsze bardzo uważaliśmy i chociaż nie wpadliśmy w panikę, musieliśmy się zastanowić nad teoretyczną kwestią rodzicielstwa, tego, jak byśmy się z tym czuli, jak by to mogło wyglądać. Myśleliśmy o tym, jeżdżąc po smaganej wiatrem wyspie, myśleliśmy, leżąc po whisky w obcych, miękkich łóżkach w różnych gospodach, myśleliśmy, szukając na mapie schronienia przed kolejną ulewą. Żartowaliśmy nawet, że jeśli urodzi się dziewczynka, damy jej na imię Carlisle, a jeśli chłopiec – Preston, i stwierdziliśmy, że myśl ta... wcale nas nie przeraża. „Panika ciążowa”, tak się to nazywa, mimo to wcale nie panikowaliśmy, co było kolejnym kamieniem milowym w naszym związku. W drodze powrotnej do Londynu wcisnęliśmy się razem na pryczę wielkości dużego dziecinnego łóżeczka i Connie oznajmiła, że jednak nie jest w ciąży. – Cóż – powiedziałem – to chyba dobra wiadomość. – I po chwili dodałem: – Prawda? Głośno wypuściła powietrze, odwróciła się i położyła z ręką na czole. – Nie wiem. Chyba tak. Zawsze była. Ale szczerze mówiąc, jestem trochę zawiedziona. – Ja też – powiedziałem i leżeliśmy przez chwilę, zastanawiając się, jakie to pociągnie za sobą konsekwencje. – Co nie znaczy, że powinniśmy dać pełną naprzód i zacząć próbować. Jeszcze nie teraz. – Nie, ale jeśli... – Właśnie, jeśli... Dobrze się czujesz? – Tak, to tylko skurcz. – Nie czułem już nóg, ale nie chciałem jeszcze wracać na swoją pryczę. – Nie wiem, czy to jakieś pocieszenie, ale... – Mów. – Myślę, że bylibyśmy w tym dobrzy. Że bylibyśmy dobrymi rodzicami. – Ja też. Też tak myślę. I wróciłem do siebie ze świadomością, że Connie co najmniej w połowie ma rację.
88. kuszetka 2 W pociągu do Monachium prawie nie rozmawialiśmy. Leżeliśmy nieruchomo, skurczeni na naszych półkach w łatwych do czyszczenia boksach z białawego plastiku z mnóstwem gniazdek do ładowania sprzętu elektronicznego. Wszystko było bardzo gładkie i funkcjonalne, ale szum klimatyzacji i ciemność za oknem sprawiały, że czułem się jak więzień w międzygalaktycznej celi. Oczywiście mogliśmy polecieć do Włoch samolotem, ale chciałem, żebyśmy – całą naszą trójką – chociaż dotknęli Niemiec i Austrii, poza tym czy nie byłoby zabawniej i romantyczniej, gdybyśmy, niczym mała czerwona kropeczka, pełzli przez ten zamknięty zewsząd wielki centralny masyw? Gdybyśmy grali w karty, pili wino w naszej zarezerwowanej i wykupionej za rozsądną cenę kuszetce, słuchali, jak Albie brzdąka na gitarze, wiedzieli, że czyta Camusa w sąsiednim przedziale, gdybyśmy, wypoczęci i odświeżeni, wysiedli potem w Monachium, mieście, którego żadne z nas nie widziało? W Starej Pinakotece czekały obrazy Rafaela i Dürera, w Nowej Monety i Cézanny, był tam słynny Bruegel i Turner – Connie uwielbiała Turnera. Poszlibyśmy z Albiem do ogródka piwnego i usiedlibyśmy w sierpniowym słońcu z brzuchami pełnymi piwa i mięsa. Tak, w Monachium miało być cudownie. Ale teraz Albie wyjechał i błąkał się po Europie ze zwariowaną akordeonistką, a my brnęliśmy przez mgłę niepokoju Connie i moje wyrzuty sumienia. Ona leżała na górnym łóżku, udając, że czyta, ja gapiłem się w okno. – Pewnie lepiej mu bez nas.– Powiedziałem to nie pierwszy raz. A ona nie pierwszy raz nie odpowiedziała. – Ale może jednak do niego zadzwonię? – Po co? – Już ci mówiłem. Żeby go przeprosić, pogadać. Spytać, czy wszystko w porządku. – Lepiej... lepiej zostawmy to, Douglasie. Dobrze? – Zgasiła lampkę, a pociąg jechał dalej. Gdzieś tam były Düsseldorf, Dortmund, Wuppertal i Kolonia, przemysłowe serce Niemiec, był i potężny Ren, ale ja widziałem tylko światła samochodów na autostradzie.
89. margaret petersen Matka zmarła zaraz po naszym powrocie ze Skye i na mojej drodze życia otworzył się pierwszy grób. Kolejny kamień milowy. Pewnie tak. Miała udar, gdy siedziała spokojnie na katedrze na lekcji biologii, a jej jak zawsze karni uczniowie zareagowali dopiero po pewnym czasie, podnosząc alarm. Ojciec natychmiast popędził do szpitala, gdzie mu powiedziano, że przed chwilą zmarła; zabił ją kolejny udar, gdy leżała na wózku, czekając na diagnozę. Ja przyjechałem dwie godziny później i widziałem, z jaką niesłychaną furią zareagował, jak pomstował na tych przeklętych uczniów, którzy siedzieli jak durnie w ławkach, na tych przeklętych nauczycieli, na personel szpitalny, na wszystkich odpowiedzialnych za sprawy życia i śmierci. Śmierć mojej matki była „cholernie głupia” – do diabła, przecież za dwa lata miała przejść na emeryturę! Jego smutek przejawiał się najpierw gniewem, potem oburzeniem, jakby popełniono jakiś administracyjny błąd, jakby ktoś zawalił i poprzestawiał kolejność rzeczy, za co miał zapłacić on, mój ojciec, żyjąc dalej sam. Sam. Ludzie, to po prostu nie w porządku. Ja też ją opłakiwałem, i to rzewnymi łzami, co mnie zaskoczyło, ponieważ twierdzenie, że byliśmy sobie szczególnie bliscy, czy też że okazywaliśmy sobie wyjątkową serdeczność, wypaczałoby
prawdziwy obraz sytuacji. Tak, oczywiście, czasem okazywaliśmy. Matka zawsze kochała przyrodę i gdy na wsi bez nauczycielskich nawyków pokazywała mi różne drzewa i ptaki, brała mnie za rękę i opowiadała ciekawe historie, bardzo łagodniała, stawała się wylewna i otwarta. Ale w domu była chłodna i konserwatywna. Obserwując inne matki przed szkołą, zastanawiałem się, dlaczego nie jest cieplejsza i weselsza, dlaczego nie stanowi przeciwwagi dla surowości ojca. Ale może właśnie na tym polegała ich tajemnica. Może po prostu idealnie się dobrali, jak para pałeczek do gry na perkusji. Mimo to zdawało się, że nie ma prostej zależności między strasznym smutkiem, jaki odczuwałem po jej śmierci, i naszą doczesną bliskością – lub jej brakiem – pomyślałem więc, że może nasz smutek wynika zarówno z żalu, że nigdy czegoś nie mieliśmy, jak i z przygnębienia po tym, co utraciliśmy. W ramach pocieszenia miałem teraz Connie, która przez cały czas zachowywała się cudownie, i to od pierwszego telefonu, w trakcie tych wszystkich formalności i przygotowań, podczas pogrzebu, pakowania ubrań, wypraw do sklepu z używanymi rzeczami, smutnych czynności związanych z testamentem i likwidacją rachunku bankowego, podczas zakupu małego mieszkania dla ojca. Chociaż ona i matka nigdy się nie dogadywały, chociaż często się kłóciły, Connie wiedziała, że to teraz bez znaczenia, i zawsze była pod ręką i pełna szacunku, czuła, lecz nie przesadnie słodka, melodramatyczna czy pobłażliwa. Była jak dobra pielęgniarka. Pochowaliśmy matkę w grudniowy poranek. Dom moich rodziców – teraz już tylko ojca – był zimny i ciemny, gdy po powrocie z cmentarza znowu zsunęliśmy łóżka. Connie zdjęła czarną sukienkę i położyliśmy się pod kołdrą, trzymając się za ręce, świadomi, że czekają nas jeszcze trzy takie pogrzeby, a nawet cztery, jeśli jej wiarołomny ojciec kiedyś się pojawi. I że przeżyjemy je razem. – Mam nadzieję, że nie umrzesz przede mną. – To było ckliwe, wiem, lecz w tych okolicznościach dopuszczalne. – Postaram się – odparła. Minęło kilka tygodni, kondolencje i wyrazy współczucia zostały złożone i przyjęte, słonawe mrowienie pod powiekami ustało i z czasem straciłem ten wyjątkowy status człowieka pogrążonego w smutku. Powróciłem więc do mojego statusu cywilnego i żyliśmy razem dalej. Minęło dwadzieścia lat: ojczym Connie wciąż cieszy się dobrym zdrowiem, a z tego, co wiemy, jej biologiczny ojciec też. Shirley, jej matka, wykazuje wszelkie oznaki nieśmiertelności i jest chodzącym dowodem na to, że skręty i rum mają życiodajne właściwości. Wygląda na to, że uwędzona i zamarynowana zamierza żyć wiecznie i być może Connie nie będzie mnie jednak potrzebowała.
90. dziękuję i do widzenia Choć raz udało mi się załatwić dobry hotel: miły rodzinny pensjonat niedaleko Viktualienmarkt, wygodny, bezpretensjonalny, uroczy, lecz nie kiczowaty. Drzwi otworzyła nam starsza pani z rodzaju tych, które zostają pożarte przez wilki. – A trzeci gość? Pan Albie? Poczułem, że Connie sztywnieje. – To nasz syn. Nie mógł przyjechać. – Nie mógł tego znieść, nie mógł tego wytrzymać. „Przepraszam za mojego syna”. – Oj, tak mi przykro. – Staruszka ze współczuciem zmarszczyła czoło. – Tym bardziej że rezygnacja w ostatniej chwili uniemożliwia nam zwrot pieniędzy.
– Danke schön – powiedziałem, sam nie wiem dlaczego. Danke schön i auf Wiedersehen były jedynymi niemieckimi słowami, jakie znałem, dlatego podczas pobytu w Monachium miałem wszystkim dziękować, po czym się z nimi żegnać. Chociaż do początku doby hotelowej było jeszcze kilka godzin, zaprowadzono nas do ładnego pokoju w stylu braci Grimm, pełnego rustykalnych bawarskich mebli, starych i ponurych. Miałem nadzieję, że spodobają się Connie, ale ponieważ w pociągu źle spała, od razu położyła się na olbrzymim łóżku i zwinęła w kłębek jak mała dziewczynka; czasem tak robi. – Bardzo cienkie poduszki mają w tych Niemczech – zauważyłem, ale ponieważ zamknęła już oczy, usiadłem w fotelu na biegunach, nalałem sobie wody i poczytałem trochę o Brueglu. Brzeg szklanki pachniał pleśnią, ale poza tym wszystko było tip-top.
91. kraina pieczonych gołąbków Jest mnóstwo Brueg(h)li, zdumiewająca liczba Janów i Pieterów Młodszych i Starszych, a sprawę dodatkowo komplikuje to, że żaden z nich nie miał daru wybierania imion. Ale z całej dynastii najbardziej oryginalny i najlepszy jest Bruegel (proszę zauważyć, że w jego nazwisku nie ma „h”) Starszy. Pozostawił po sobie tylko czterdzieści pięć obrazów, a jeden z najsłynniejszych wisi w Starej Pinakotece, muzeum sztuki, które mieliśmy odwiedzić po południu. Po drodze było dużo ładnych Janów i Pieterów, kwiatów w wazonach i bardzo szczegółowo oddanych wiejskich jarmarków; obrazów, z których można by zrobić wspaniałą układankę, ale wiszący w mało atrakcyjnej sali Bruegel bez „h” należał do zupełnie innej kategorii. Das Schlaraffenland przedstawia „krainę mlekiem i miodem płynącą”: pokryty szarlotkami dach chałupy, płot z kiełbasy, a na pierwszym planie trzech mężczyzn ze wzdętymi brzuchami: rycerz, wieśniak i urzędnik albo student. Leżą wśród resztek jedzenia, mają rozpięte spodnie i są zbyt obżarci, żeby pracować. To jeden z tych „niepokojących” obrazów – żywe prosię biegające z nożem w grzbiecie, gotowane jajko na małych nóżkach, tego rodzaju rzeczy – i znałem się na sztuce na tyle, by dostrzec alegorię. – Jedz mniejsze porcje. – Słucham? – Connie nie zrozumiała. – Znaczenie. Jeśli mieszkasz w krainie, gdzie dachy chałup zrobione są z szarlotek, naucz się miarkować. Bruegel powinien go zatytułować Na lunch tylko węglowodany. – Douglasie, chcę wracać do domu. – A Muzeum Sztuki Współczesnej? – Nie, nie do hotelu. Do Anglii. I to jak najszybciej. – Aha. Aha, rozumiem. – Nie odrywałem wzroku od obrazu. – Padają jak muchy! – Czy możemy... Możemy gdzieś usiąść? Weszliśmy do większej sali – ukrzyżowania, Adam i Ewa – i usiedliśmy, niezbyt blisko siebie, na skórzanej ławce w obecności strażnika muzealnego, dzięki któremu poczułem się jak na wyjątkowo trudnej wizycie w więzieniu. – Wiem, na co liczyłeś. Myślałeś, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, może czeka nas jakaś przyszłość. Miałeś nadzieję, że zmienię zdanie, i wiedz, że ja też bardzo bym chciała. Chciałabym wiedzieć na pewno, czy mogę być z tobą szczęśliwa. Ale teraz nie jestem, na tej wycieczce. To dla mnie... za trudne, a jeśli czujesz się przykuty do czyjejś kostki u nogi, to nie są wakacje. Muszę mieć trochę przestrzeni, muszę pomyśleć. Chcę wracać do domu.
Byłem straszliwie rozczarowany, ale przez cały czas się uśmiechałem. – Connie, Wielkiej Podróży się nie przerywa! – Jeśli chcesz, jedź dalej sam. – Bez ciebie nie mogę. To żadna frajda. – Więc wróć ze mną. – Co powiemy ludziom? – Musimy coś mówić? – Wracamy dwanaście dni wcześniej, bo nasz syn uciekł! To poniżające. – Cóż... Powiemy, że się czymś zatruliśmy albo że jakaś ciotka umarła. Albo że Albie pojechał do znajomego, bo chciał pobyć sam. Albo zaciągniemy zasłony i będziemy siedzieli w domu. Ukryjemy się, będziemy udawali, że jeszcze nie wróciliśmy. – Nie będziemy mieli zdjęć z Wenecji i Rzymu... Roześmiała się. – Ani razu w historii rasy ludzkiej nikt nie chciał oglądać takich zdjęć. – Nie zamierzałem nikomu ich pokazywać. Chciałem je mieć dla nas. – Więc może... powiemy prawdę? – Że nie mogłaś wytrzymać ze mną ani minuty dłużej. Przysunęła się bliżej i dotknęła mnie ramieniem. – To nieprawda. – Więc dlaczego? – Może to po prostu nie najlepsza chwila, żeby robić za papużki nierozłączki. – To był twój pomysł. – Tak, ale to było, zanim... Przepraszam, wszystko załatwiłeś i dziękuję ci za ten wysiłek, ale dla mnie to też jest... wysiłek. Za dużo tego wszystkiego. Mam w głowie galimatias. – Nie dostaniemy zwrotu pieniędzy, za wszystko płaciłem z góry. – W tej chwili pieniądze nie są chyba najważniejsze. – Dobrze. Dobrze, zajrzę do rozkładu lotów. – Jutro kwadrans po dziesiątej jest samolot do Londynu. W porze lunchu będziemy już w domu.
92. schweinshaxe mit kartoffelknödel I tak minął nasz ostatni wspólny dzień w Europie. Obeszliśmy pozostałe sale, ale bez Albiego w charakterze ucznia wyprawa straciła sens. Nasze oczy prześlizgiwały się po Dürerach, Rafaelach i Rembrandtach, niczego nie rejestrując, i nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Wkrótce wróciliśmy do hotelu i podczas gdy Connie pakowała się i czytała, ja poszedłem na spacer. Monachium jest jak wstawiony generał, to dziwna mieszanka podniosłej oficjalności i hałaśliwej pijackości, i w ciepły sierpniowy wieczór wszyscy moglibyśmy się tu dobrze bawić. Ale ja poszedłem zamiast tego do piwiarni niedaleko Viktualienmarkt, gdzie przy akompaniamencie bawarskiej orkiestry dętej próbowałem pocieszyć się kuflem piwa wielkości ludzkiego torsu i pieczoną golonką. Tak jak ze wszystkim w życiu, pierwszy kęs był przepyszny, ale wkrótce posiłek zmienił się w makabryczną lekcję anatomii, bo zacząłem zauważać grupy mięśni, ścięgna, kości i chrząstki. Pokonany, odsunąłem talerz, dopiłem piwo i chwiejnym krokiem dotarłem do naszego hotelowego
łóżka, gdzie obudziłem się kilka minut po drugiej nad ranem, zalatując golonką i czując się jak mocno zdenerwowana, opróżniona z wnętrzności skorupa.
93. gaśnica ...bo w sumie co ja jej dałem? Moje korzyści były oczywiste, ale przez te wszystkie spędzone razem lata widziałem pytanie na twarzach znajomych i kelnerów, rodziny i taksówkarzy: co ona z tego ma? Czy widzi we mnie coś, co uszło uwadze innych? Nie chciałem jej o to pytać na wypadek, gdyby bez słowa zmarszczyła czoło. Wierzyłem – bo tak mi powiedziała – że jestem dla niej odmianą po mężczyznach, których znała przedtem. Nie byłem próżny, wybuchowy, nieodpowiedzialny i chimeryczny, nie miałem problemów z narkotykami ani alkoholem, nie okradałem jej, nie zdradzałem, nie byłem żonaty ani biseksualny, nie miałem również zespołu maniakalno-depresyjnego. Krótko mówiąc, brakowało mi cech, którym nie mogła się oprzeć od osiemnastego do dwudziestego siódmego roku życia. Było mało prawdopodobne, abym zaproponował wspólne zapalenie kraka, i chociaż wydawało mi się, że u każdego partnera jest to wymóg absolutnie podstawowy, mogłem spełnić chociaż to. Punkt dla mnie: nie byłem psychopatą. Poza tym wszyscy widzieli, że kocham ją aż do śmieszności, chociaż – jak wiedziałem z doświadczenia – oddanie nie zawsze jest cechą pociągającą. No i było jeszcze nasze życie seksualne, które – jak już wspomniałem – zadowalało nas w stopniu wyższym niż dobry. Connie zawsze interesowała się tym, co robię. Mimo towarzyszącej mojej pracy frustracji zachowałem wiarę w skuteczność badań naukowych, i chyba mnie za to podziwiała. Zawsze powtarzała, że najbardziej atrakcyjny jestem wtedy, kiedy mówię o pracy, i zachęcała mnie, bym opowiadał o niej długo po tym, jak przestała rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. „Wszystkie światła mi się zapalają” – powtarzała. Kiedy charakter moich zajęć uległ zmianie, światła zaczęły trochę mrugać, ale początkowo Connie bardzo doceniała dzielące nas różnice – sztuka i nauka, wrażliwość i sens – bo ostatecznie kto by chciał zakochać się we własnym odbiciu? Poza tym zawsze byłem człowiekiem praktycznym: opanowałem podstawy instalatorstwa wodnokanalizacyjnego, ciesielstwa, a nawet instalatorstwa elektrycznego, i tylko raz rzuciło mnie na drugą stronę kuchni. Umiałem wejść do pokoju i zlokalizować ścianę nośną. Byłem skrupulatnym i dokładnym dekoratorem wnętrz: przed malowaniem zawsze zmywałem ściany mydłem alkalicznym i je wygładzałem, nieodmiennie myłem pędzle. Kiedy połączyliśmy nasze finanse, sumiennie i drobiazgowo dbałem o wszystkie pozycje wspólnego budżetu, o składki emerytalne, indywidualne rachunki oszczędnościowe i ubezpieczenie. Nasze wyjazdy planowałem z wojskową dokładnością, zawsze pamiętałem, żeby oddać samochód do przeglądu, odpowietrzałem grzejniki, wiosną i jesienią zmieniałem godzinę na zegarach. Obiecałem sobie, że dopóki tchu starczy mi w piersi, Connie nigdy nie zabraknie baterii paluszków AA. Być może osiągnięcia te wydają się szare i zwyczajne, jednak kontrastowały one ostro z dokonaniami egocentrycznych i kompletnie pomylonych estetów, jakich znała przedtem. Cechowała je swego rodzaju łagodna męskość, coś, co było dla niej nowe i krzepiące. Jeszcze bardziej ekscytujące było to, że można na mnie polegać w sytuacjach kryzysowych: raz nocą i w deszczu zmieniłem koło na poboczu M3, pomogłem epileptykowi w metrze, podczas gdy inni tylko siedzieli i się gapili. Ot, taki codzienny heroizm na bardzo małą skalę. Zawsze szedłem chodnikiem od strony krawężnika i chociaż Connie się z tego śmiała, widziałem, że jest jej miło. Mówiła, że będąc ze mną, czuje się tak, jakby przez cały czas nosiła dużą, starodawną gaśnicę, z czego
czerpałem niejaką satysfakcję. Co jeszcze? Myślę, że zaoferowałem żonie sposób ucieczki od stylu życia, który już jej się przejadł. Dawna Connie Moore była rozrywkową dziewczyną, która lubiła tańczyć na stole, a ja podałem jej rękę, żeby mogła w końcu zejść na podłogę. Zrezygnowała z koncepcji zarabiania na życie malowaniem, przynajmniej na jakiś czas, i wzięła pełny etat w galerii. Pewnie było jej ciężko promować pracę innych, zamiast tworzyć własne dzieła, jednak wciąż miała talent i mogła wykorzystać go ponownie, gdy poczujemy grunt pod nogami i gdy jej styl malowania znowu będzie w modzie. Tymczasem wciąż improwizowaliśmy, i to na całego, wciąż wydawaliśmy kolacje dla przyjaciół i gadaliśmy do rana. Ale rzadziej mieliśmy teraz kaca, mniej tajemniczych siniaków, rzadziej żałowaliśmy czegoś o świcie. Byłem dla niej najbezpieczniejszym portem, ale chcę mocno podkreślić, że potrafiłem również być zabawny. Może nie w dużej grupie, ale kiedy stres wreszcie mijał, kiedy zostawaliśmy sami, myślę, że żadne z nas nie chciałoby być gdzie indziej. Mocno podkreśla się wagę humoru we współczesnych związkach. Wmawia się nam, że wszystko się ułoży, pod warunkiem że będziemy się wzajemnie rozśmieszali, co znaczy, że w udanym małżeństwie przez pięćdziesiąt lat ma być jak w teatrze improwizowanym. Dla kogoś, kto potrzebował świeżego materiału, tak jak ja w tę długą, mroczną dla ducha noc, było to powodem troski. Zawsze lubiłem rozśmieszać Connie. Dawało mi to dużo satysfakcji i podnosiło mnie na duchu, ponieważ śmiech, przynajmniej moim zdaniem, wynika z zaskoczenia, a miło jest kogoś zaskoczyć. Ale tak jak w przypadku wychodzącego z formy sportowca mój czas reakcji trochę się wydłużył i niczym niezwykłym było dla mnie to, że coraz częściej sięgałem po dowcipne odzywki sprzed kilku lat. W rezultacie chwytałem się również starych sztuczek, starych historyjek, i czasem miałem wrażenie, że przez pierwsze trzy lata Connie śmiała się z moich dowcipów, a przez następnych dwadzieścia jeden komentowała je westchnieniem. Gdzieś po drodze zgubiłem poczucie humoru i teraz umiałem tylko wymyślać kalambury, a to nie to samo. „Ale parówka!”. Przyszło mi to do głowy w piwiarni i zastanawiałem się, czy nie mógłbym wykorzystać tego przy śniadaniu. Poczęstowałbym ją bladą parówką, a gdyby odmówiła, powiedziałbym: „Jest ciepło, ale to jeszcze nie parówka”. Zabawne, chociaż pewnie nie na tyle dobre, by ocalić nasze małżeństwo. Nie da się jednak zaprzeczyć, że kiedyś rozśmieszałem ją nieustannie i gdy zostałem ojcem, próbowałem rozbudować tego drzemiącego we mnie komicznego Douglasa. Wyobrażałem sobie, że jestem kimś w rodzaju Roalda Dahla, kimś mądrym i ekscentrycznym, kto postaci i historyjki potrafi wymyślać dosłownie ot tak, z powietrza, ku uciesze, radości i miłości pijących mu z ust dzieci. Nigdy mi się to w pełni nie udało, nie wiem dlaczego; może powodem było to, co stało się z naszą córką. Tak, to na pewno mnie odmieniło, odmieniło nas oboje. Potem życie wydawało się trochę trudniejsze. Tak czy inaczej, nie sądzę, żeby Albie kiedykolwiek docenił tę lżejszą stronę mojej osobowości. Robiłem, co mogłem, ale zawsze byłem skrępowany i nijaki jak błazen dla dzieci, który wie, że kiepsko mu idzie. Umiałem ściąć sobie górną część kciuka i na powrót ją przykleić, ale ten numer szybko się nudzi, chyba że dzieciak jest wyjątkowo nierozgarnięty. A przecież Albie nigdy taki nie był. Kiedy śmiesznymi głosami czytałem mu bajkę, sprawiał wrażenie wyraźnie zażenowanego. Szczerze mówiąc, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czymś go rozbawił – śmiał się wyłącznie wtedy, gdy cierpiała moja zraniona duma – i czasem bardzo chciałem, by Connie powiedziała mu: „Może mi nie uwierzysz, ale kiedyś twój ojciec potrafił mnie bardzo rozśmieszyć, rozśmieszyć tak bardzo, że niejedną noc przegadaliśmy, śmiejąc się do łez. Kiedyś, dawno temu”. A teraz bałem się najgorszego.
94. miętówki Smutni wyszliśmy z hotelu przed śniadaniem i przez śpiące miasto pojechaliśmy na lotnisko, o którym nie warto nawet mówić. Ot, zwykłe lotnisko. Bałem się Anglii. Jak drużyna piłkarska powracająca do kraju po poniżającej klęsce zero do dziewięciu siedzieliśmy w hali odlotów, nie mogąc ani mówić, ani nawet podnieść wzroku. „Przepraszam za mojego syna”. Do końca życia nie zapomnę widoku jego twarzy, jego zaszokowanej i zawstydzonej miny – wyglądał tak, jakbym go spoliczkował, co w sumie zrobiłem. W tym miejscu analogia do drużyny piłkarskiej się kończyła. Nie byliśmy drużyną. A ja byłem bramkarzem, który wpuścił wszystkie dziewięć goli. Miałem wrócić do pracy prawie dwa tygodnie wcześniej? Co powiedzieliby koledzy? Wyczuliby coś? Miał tak fatalny urlop, że rozpadła mu się rodzina! Uciekli, dali nogę, syn w Holandii, żona w Niemczech. Nawet gdybym nie poszedł do pracy, nawet gdybym został z Connie w domu i pozaciągał zasłony, dręczyłaby nas nieobecność Albiego. Tak jak wielokrotnie powtarzałem, nasz syn mógł się świetnie bawić. Miał paszport, telefon, dostęp do pieniędzy, Camusa i rozbuchaną seksualnie przyjaciółkę – jeśli spojrzeć na całą sprawę pod tym kątem, był w godnej pozazdroszczenia sytuacji. Ale nie wiedząc na pewno i wciąż pamiętając to, co zdążyliśmy sobie powiedzieć, umierałem z niepokoju. „Przepraszam za mojego syna”. Był teraz w Berlinie? Palił kraka w jakiejś spelunie? Siedział pijany w wagonie kolei podmiejskiej w Czechach, leżał zaćpany w jakimś rotterdamskim skłocie albo pobity w madryckim zaułku? Wróci we wrześniu, w październiku, na Boże Narodzenie? Czy wróci w ogóle? I co ze studiami? Zamierzał zrezygnować z wykształcenia, o które walczył, choć bez większego przekonania? A jeśli Europa po prostu go... połknie? Nie mogłem dłużej usiedzieć na miejscu. – Idę na spacer. – Teraz? – Jest mnóstwo czasu. – Spotkamy się przy bramce. – Connie wzruszyła ramionami. – Weź torbę. Spacerowanie po lotnisku to przejaw optymizmu. Bo czego, u licha, się spodziewamy? Że znajdziemy tam coś nowego i urzekającego? Poszedłem zobaczyć, jak wygląda niemiecki kiosk z gazetami, i stwierdziwszy, że identycznie jak angielski, już miałem kupić paczkę miętówek za ostatnie euro, gdy zadzwonił telefon. Wygrzebałem go szybko z kieszeni. Może to Albie. Na ekraniku zobaczyłem +39 – Hiszpania? Włochy? – Signor Petersen? – Oui, c’est moi – odparłem zdezorientowany. – Buongiorno, dzwonię z pensjonatu Albertini, chodzi o tę rezerwację... – Ja, ja – powiedziałem, zatykając palcem drugie ucho. – Zrobiłem, co mogłem, ale boję się, że z tak krótkim wyprzedzeniem nie uda nam się jej przesunąć. Bardzo przepraszamy. – Mojej rezerwacji? – Zmienił pan plany. Przyjeżdża pan do Wenecji już jutro wieczorem, prawda? – Nie, nie, dopiero za trzy, cztery dni. – Taki mieliśmy zamiar: pokonać pociągiem Alpy, spędzić noc w Weronie, Vicenzie i w Padwie, a potem zameldować się w Wenecji. – Kiedy do was dzwonił? To znaczy, kiedy do was dzwoniłem? – Kwadrans temu.
– Dzwoniłem z telefonu? Krótka pauza na zastanowienie, jak rozmawiać z wariatem. – Sì... – Zarezerwowałem u was jedynkę i dwójkę. Co chciałem zmienić? – Chciał pan przesunąć rezerwację dwójki. – Na jutro? – Sì, na jutro. Przecież rozmawialiśmy o tym piętnaście minut temu i... – Powiedziałem może, skąd dzwonię? – Nie bardzo rozumiem... – I to na pewno był signor Petersen? – Sì. Albie! To musiał być Albie: próbował namieszać z moim planem podróży i wykorzystać rezerwację, żeby zaoszczędzić pieniądze. A więc jechali do Wenecji. – Grazie mille, że pan próbował. – A więc mamy spodziewać się państwa za cztery dni, tak jak wcześniej uzgodniliśmy? – Sì, sì, sì. Za cztery dni. – Świetnie. – Bardzo mi pan pomógł. Auf Wiedersehen! Ciao! Byłem już kilka kroków od kiosku, z niezapłaconymi miętówkami grzejącymi się w zaciśniętej pięści. Złodziej! Spojrzałem na tablicę odlotów. Wzywano już pasażerów naszego rejsu. Sprawdziłem kieszenie. Komórka, paszport i portfel, wszystko, czego potrzebowałem. W torbie miałem ładowarkę do telefonu, książkę, tablet i historię drugiej wojny światowej. Wróciłem do hali, dostrzegłem Connie, zobaczyłem prowadzące na galerię schody. Wszedłem na nie i niewidoczny obserwowałem żonę. Zbliżał się czas odlotu, a ja patrzyłem na nią przez kwadrans, wyjadając z torebki kradzione miętówki jak prawdziwy bandito. Przyglądałem się jej z wielką, ogromną miłością, chociaż była wyraźnie zirytowana i zniecierpliwiona tym, że wciąż mnie nie ma, i wreszcie podjąłem decyzję. Nie chcę stracić żony i syna. Jeśli myśl ta była dla mnie nie do zaakceptowania, nie zamierzałem jej akceptować. Nie wrócę do Anglii i nie spędzę naszego ostatniego lata, powoli demontując nasz dom, patrząc, jak Connie się ode mnie oddala, dzieląc nas na dwoje i robiąc plany na przyszłość, w której nie będzie dla mnie miejsca. Nie chciałem mieszkać w domu, w którym wszystko, co widziałem i czego dotknąłem – Pan Jones, radio na stoliku nocnym, obrazy na ścianach, filiżanki, z których piliśmy poranną herbatę – miało zostać wkrótce podzielone na moje i twoje. Za dużo razem przeżyliśmy, nie mogłem się z tym pogodzić, tak jak nie mogłem pogodzić się z tym, że mój syn włóczy się po Europie przekonany, że się go wstydzę. Nie mogłem, nie wolno mi było do tego dopuścić. Miętówki się skończyły. Jest takie powiedzenie, cytowane w popularnych piosenkach, że jeśli kogoś kochasz, musisz go uwolnić. Co za bzdura. Jeśli kogoś kochasz, przykuwasz go do siebie ciężkimi łańcuchami.
95. ostatnie wezwanie Connie już stała, niespokojnie mnie wypatrując, patrząc to w lewo, to w prawo, i bez wątpienia myśląc: to dziwne, to zupełnie do niego niepodobne, zawsze przyjeżdża dwie godziny przed czasem,
z laptopem w oddzielnej torbie, z płynami i żelami w plastikowej torebce. Cóż, zmieniłem się, kochanie! Nowy ja wybrał numer, a ona pogrzebała w torebce, wyjęła komórkę, gniewnie łypnęła na ekranik, odebrała i... – Gdzie ty, do diabła, jesteś?! Za pięć minut zamykają... – Nie lecę. – Gdzie jesteś, Douglasie? – W taksówce. Poza lotniskiem. Nie wracam do Anglii. – Douglasie, nie bądź śmieszny, właśnie nas wzywają... – To wsiadaj beze mnie. I powiedz im, że nie lecę. Nie chcę sprawiać nikomu kłopotu. – Bez ciebie nie wsiądę, to jakiś obłęd. – Posłuchaj mnie, Connie, proszę. Nie mogę wrócić, dopóki tego wszystkiego nie naprawię. Najpierw znajdę Albiego, osobiście go przeproszę, a potem przywiozę go do domu. – Przecież nie masz pojęcia, gdzie on jest! – Więc go znajdę. – Ale jak? Może być wszędzie, w każdym kraju w Europie, a nawet na świecie... – Coś wymyślę. Jestem naukowcem, zapomniałaś? Metoda. Rezultaty. Wniosek. Connie usiadła. – Douglasie, jeśli robisz to, żeby... żeby coś mi... udowodnić... To bardzo wzruszające, ale naprawdę nie o to chodzi. – Kocham cię. Potarła ręką czoło. – Ja ciebie też, ale jesteś zmęczony, żyjesz ostatnio w dużym stresie i pewnie nie myślisz trzeźwo... – Proszę, nie próbuj mnie od tego odwodzić. Dalej pojadę sam. Minęła chwila i Connie wstała. – Na pewno tego chcesz? – Tak. – Co ja powiem ludziom? – Wszystko jedno. – Przynajmniej zadzwonisz do mnie? – Kiedy go znajdę. Nie wcześniej. – Uda mi się ci to wyperswadować? – Nie. – Dobrze. Dobrze, skoro tak chcesz. – Niestety, będziesz musiała nieść walizkę. Weź taksówkę, dobrze? – Ale w co ty się ubierzesz? – Mam portfel i szczoteczkę do zębów. Coś sobie kupię. Głowa opadła jej do tyłu; pewnie ze zdenerwowania, że sam wybiorę sobie ubranie. – Dobrze. Jeśli jesteś pewny. Tylko kup coś ładnego. I uważaj na siebie. – Zasłoniła ręką oczy. – Trzymaj się. – Będę się trzymał. Przykro mi, że nie zobaczymy razem Wenecji. – Mnie też. – Ale będę wysyłał ci pocztówki. – Koniecznie. – Ucałuj ode mnie Pana Jonesa. Albo uściśnij mu łapę. – Dobrze.
– I nie pozwól mu spać na łóżku. – Wykluczone. – Poważnie, bo jeśli wpadnie w nawyk... – Douglasie. Nie pozwolę mu, i kropka. – Kocham cię. Już ci to mówiłem? – Przelotnie wspomniałeś. – Przepraszam, jeśli cię zawiodłem. – Douglasie, nigdy mnie nie... – To się już nie powtórzy. Connie pominęła to milczeniem. – Lepiej już idź, bo się spóźnisz – powiedziałem. – Tak. Chyba już pójdę. Bramka... – Siedemnasta. – Bramka siedemnasta. – Zarzuciła torbę na ramię i ruszyła przed siebie. – Zapomniałaś książki. Leży na krześle. – Dzięki. – Podniosła ją i zawahała się lekko. Szybko znalazła mnie wzrokiem na galerii. Podniosła rękę, ja podniosłem swoją. – Do zobaczenia... kiedyś – powiedziałem. Ale Connie już się rozłączyła. Odprowadziłem ją wzrokiem, a potem pojechałem ratować syna – czy tego chciał, czy nie.
KSIĘGA II
RENESANS
Część piąta
WENECJA I VENETO Czasem posuwała się jeszcze dalej i marzyła, by znaleźć się w trudnej sytuacji, tak aby mogła udowodnić, że stać ją na przyjemność heroizmu, jakiego zażąda od niej los. Henry James, Portret damy
96. oświadczyny W Wenecji się oświadczyłem. To niezbyt oryginalny scenariusz, wiem. Szczerze mówiąc, oryginalny nie był cały ten lutowy wyjazd w trzecią rocznicę naszej znajomości. Wjechaliśmy tam tramwajem wodnym w jasny, rześki dzień, najpierw siedząc wygodnie w bordowych skórzanych fotelach i podskakując na wzburzonych wodach laguny, potem stojąc na smaganym wiatrem pokładzie, i gdy spojrzałem na wyłaniające się miasto, w mojej głowie doszło do kolizji dwóch myśli: czy jest na świecie coś piękniejszego i czy jest na świecie coś droższego? Tak wyglądał wenecki stan mojego umysłu, podziw kontra niepokój, jak w cudownym sklepie z antykami, gdzie tabliczki ciągle przypominają, że jeśli klient coś przypadkowo stłucze, będzie musiał za to zapłacić. Tak więc robiliśmy to, co turyści robią w Wenecji zimą. Chroniliśmy się przed deszczem, a kiedy wychodziło słońce, piliśmy gorzką czekoladę na chłodnych, oszałamiająco pięknych i pełnych uroku placach albo – próbując nie myśleć o rachunku – sączyliśmy koktajle Bellini w mrocznych, drogich barach. „To podatek od piękna – mówiła Connie, odliczając banknoty. – Gdyby tu było tanio, nikt by stąd nie wyjeżdżał”. Oczywiście dobrze znała Wenecję. Cała sztuka polega na tym – powtarzała – żeby zobaczyć plac Świętego Marka, a potem ruszyć ku krańcom miasta. Cała sztuka polega na tym, żeby być spontanicznym, ciekawym, żeby się zgubić. Myśl o zgubieniu się wywoływała we mnie podświadomy opór. Dla wytrawnego znawcy i entuzjasty planów oraz map, czyli dla kogoś takiego jak ja, Wenecja była źródłem niezliczonych wyzwań, dlatego poświęcałem dużo czasu na śledzenie naszej trasy, aż wreszcie Connie wyrwała mi plan, uniosła palcem mój podbródek i rozkazała, żebym choć raz podniósł głowę i docenił cudowną posępność miasta. Właśnie to mnie najbardziej w Wenecji zadziwiało: że potrafi być taka ponura z tymi wszystkimi turystami robiącymi zdjęcia i myślącymi o śmierci. To miasto było moim pierwszym kontaktem z Włochami, więc gdzie się podziały te słynne biuściaste Włoszki o oprószonych mąką rękach, ci słynni dranie o zmierzwionych włosach, których spodziewałem się tu zobaczyć? Zamiast nich zobaczyłem miasto zamkniętych drzwi, jego oblężonych mieszkańców, ludzi o podejrzliwie przymrużonych oczach, niechętnych – co zupełnie zrozumiałe – niekończącej się, nawet w zimie, fali zwiedzających, którzy, jak goście w domu, nie chcą zrozumieć aluzji i wyjść. Tutaj nawet święta były posępne, bo ulubioną zabawą mieszkańców Wenecji było przebieranie się za ludzki szkielet. Być może była to spuścizna po wielkiej zarazie, rezultat życia w ciszy i cieniu, obecności mrocznych kanałów i braku zieleni. Tak czy inaczej, ilekroć spacerowałem opustoszałymi uliczkami i smaganymi przez deszcz promenadami, ogarniało mnie obezwładniające przygnębienie, jednak było to przygnębienie dziwnie przyjemne. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek był smutny i szczęśliwy zarazem. Być może przez tę dwoistość nie było to najlepsze miejsce na oświadczyny. Ale cóż, za późno na wątpliwości: pierścionek zaręczynowy był spakowany, ukryty w palcu rękawiczki, stolik w restauracji
zarezerwowany. Spędziliśmy beztroski poranek na cmentarnej wyspie San Michele, gdzie Connie pozowała mi w płaszczu przeciwdeszczowym i gdzie fotografowała nagrobki, a potem ramię w ramię przemaszerowaliśmy z Cannaregio do Dorsoduro, zaglądając po drodze do mrocznych kościołów i w ciemne podwórka. Szliśmy, a ja przez cały czas myślałem: czy powinienem uklęknąć, prosząc ją o rękę? Czy nie będzie to zbyt śmieszne albo zbyt żenujące dla nas obojga? Wolałaby zwykłe: „Wyjdziesz za mnie za mąż?”. Oficjalne: „Uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?” rodem z dramatu z epoki? A może luzackie: „Hej, pobierzmy się, co?”. Wróciliśmy do hotelu, przebraliśmy się, wyszliśmy i zjedliśmy wspaniałą kolację, carpaccio z tuńczyka i rybę z rusztu. Moja ręka co chwila wędrowała do pierścionka – brylancik w starym srebrze – w kieszeni marynarki. – Niestrawność? – spytała Connie. – Zgaga – odparłem. Potem były wspaniałe gelato i lekki drink na deser, wreszcie wyszliśmy na chłodny, jasny wieczór i zakręciło nam się w głowie. – Przejdźmy się do La Salute! – rzuciłem swobodnie i tam, w cieniu wielkiej marmurowej bazyliki, płonącej jak magnezja w świetle księżyca, mając przed sobą oświetlony plac Świętego Marka po drugiej stronie Canal Grande, włożyłem rękę do kieszeni, wyjąłem pierścionek i spytałem: – Zostaniesz moją żoną? Pomyślcie tylko, jakie byłoby to romantyczne, gdyby powiedziała „tak”. Ale ona roześmiała się tylko, zaklęła, zmarszczyła brwi, zagryzła wargę, znowu zaklęła, pocałowała mnie, roześmiała się, zaklęła po raz trzeci, w końcu odparła: – Mogę się zastanowić? To było pewnie rozsądne. Niewiele decyzji ma większy wpływ na dalsze życie. Mimo to nie mogłem przestać myśleć, dlaczego tak mnie to zaskoczyło. Przecież miłość prowadzi do małżeństwa, a czyż nie byliśmy w sobie zakochani? Na szczęście „tak” w końcu padło, chociaż dopiero kilka miesięcy później. Tak więc gdy pytanie zadałem jej w blasku księżyca nad Canal Grande, odpowiedź usłyszałem przy ladzie w delikatesach Sainsbury’s przy Kilburn High Road. Być może szalę przechylił mój wybór oliwek. Tak czy inaczej, była wielka radość i ulga przy wędlinach i serach oraz łzy i wzruszenie przy kasie. Może powinienem zabrać ją z powrotem do tych delikatesów. Tam na pewno byśmy dojechali.
97. hannibal Ale widzę, że wybiegam do przodu, jednocześnie się cofając. Wciąż jestem w Niemczech, gdzie odprowadziwszy wzrokiem żonę, szybko złapałem taksówkę, wróciłem do Monachium, do niezbornego chaosu dworca głównego, by dźgnąć palcem ekran automatu z biletami i tylko z torbą na ramieniu i paszportem, jak prawdziwy Jason Bourne, wskoczyć do porannego pociągu do Wenecji przez Innsbruck z przesiadką w Weronie. Przedział też spodobałby się każdemu szpiegowi i zabójcy, a podróż zrobiła się jeszcze bardziej ekscytująca, gdy minąwszy przedmieścia, pociąg przeciął rozległą zieloną równinę, by nagle, dosłownie po kilkuset metrach, znaleźć się w Alpach. Jak przystało na kogoś urodzonego i wychowanego w Ipswich, nigdy nie lekceważyłem gór i stwierdziłem, że Alpy są niezwykłe. Szczyty jak psie siekacze, przyprawiające o zawrót głowy przepaście, krajobraz, który mógłby być dziełem jakiegoś bóstwa albo specjalisty od komputerowych efektów specjalnych. Boże – wymamrotałem
i odruchowo zrobiłem komórką fotkę z rodzaju tych, których nikomu się nie pokazuje i które niczemu nie służą, i znowu pomyślałem o synu, o tym, że gdyby nawet nad najwyższą górą przeleciał meteor, Albie nie podniósłby aparatu. Za Innsbruckiem widoki jeszcze bardziej zapierały dech w piersiach. Nie chodzi o to, że była to zupełna dzicz – widziałem sklepy, fabryki i stacje benzynowe – ale nawet teraz, w środku lata, zdawało się, że trzeba być szaleńcem, aby mieszkać tu i pracować, że nie wspomnę już o budowie przecinającej to wszystko linii kolejowej. Pociąg okrążył kolejną skarpę nad przechodzącą w łąkę doliną takiego samego żółtozielonego koloru jak kolejowe krajobrazy, które budowałem jeszcze jako nastolatek, a więc o wiele za długo. Pomyślałem o Connie, o tym, że wkrótce będzie w domu, przywita się z Panem Jonesem, przejrzy listy, otworzy na oścież okna, żeby się przewietrzyło, zerwie uszczelkę w pustej, zatęchłej lodówce, nastawi pranie, i bardzo żałowałem, że tego wszystkiego nie widzi. Ale trudno jest podziwiać coś przez kilka godzin, dlatego w końcu się znudziłem. W restauracyjnym zjadłem croissanta z pastrami i mozzarellą, co z gastronomicznego punktu widzenia powinno zaspokoić moje podstawowe potrzeby. Wróciłem do przedziału i uciąłem sobie drzemkę, a po przebudzeniu okazało się, że Brenner zmieniło się w Brennero. Zmieniły się również wieże kościołów, góry przeszły we wzgórza, sosny ustąpiły miejsca niekończącym się winnicom. Niemcy i Austria zostały daleko w tyle, byłem teraz we włoskich Alpach i wkrótce miałem przybyć do Werony.
98. ...tam, gdzie położyliśmy podwaliny Urocze miasto, rudobrunatne z dodatkiem przykurzonego różu, smażące się w sierpniowym słońcu. Tak bardzo chciałem dopiąć swego, że pozwoliłem sobie jedynie na dwugodzinne okienko, maszerując przez piękne place i średniowieczne mosty tylko po to, by odhaczyć je na liście – to naprawdę odrażający sposób zwiedzania miasta, to była zdrada naszych oryginalnych planów. Nieistotne, miałem teraz na głowie rzeczy ważniejsze niż kultura. Odnotowałem obecność rzymskiego amfiteatru, trzeciego największego na świecie – ptaszek – zerknąłem na Torre dei Lamberti, na targ na Piazza delle Erbe, ozdobną Piazza dei Signori: ptaszek, ptaszek, ptaszek. Przeszedłem szybko wyłożoną marmurem ulicą, skręciłem wraz z tłumem w jakiś zaułek i już po chwili znalazłem się na zatłoczonym podwórku pod kamiennym balkonem, podobno Julii. Wyglądał jak przyklejony do ściany, a przewodnik poinformował mnie z przekąsem, że dobudowano go dopiero w 1935 roku, co, zważywszy, że Julia jest postacią fikcyjną, było zupełnie bez sensu. „Romeo, Romeo, gdzie jesteś, Romeo?!” – krzyczeli dowcipnisie z całego świata. W południowym upale podwórko było turystyczną pułapką, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, jednak z poczucia obowiązku patrzyłem, jak zlani potem turyści pozują po kolei przy kiczowatym brązowym posągu Szekspirowskiej heroiny z prawą piersią błyszczącą od dotyku miliona rąk. Macanie jej biustu przynosiło najwyraźniej szczęście. Jakiś japoński dżentelmen trącił mnie w ramię i przytknął do oka wyimaginowany aparat, co w międzynarodowym języku migowym znaczyło: „Chce pan, żebym zrobił panu zdjęcie?”, ale stwierdziwszy, że fotka przedstawiająca, jak obmacuję piersi brązowego posągu, tylko mnie dobije, grzecznie mu podziękowałem i przepchnąłem się do wyjścia, przystając na chwilę przed pokrytą warstwami graffiti ścianą, pełną wszelkich „Simone 4 Veronica”, „Olly + Kerstin”, „Marco e Carlotta”. Przypuszczam, że mógłbym do tego dodać „Connie + Douglas 4ever”. „Je t’aime” – czytałem – „ti amo”, „ik hou van je”: ściana była tak gęsto zapisana, że przypominała obraz Jacksona
Pollocka. Jackson Pollock. – Widzisz, Connie? – powiedziałem na głos. – Uczę się. Ik hou van je.
99. ferrovia Do Wenecji można się dostać vaporetto, ale dopiero rano. Ja zaś przyjechałem tam nocą pociągiem, wraz z obładowanymi plecakami wędrowcami i studentami, którzy podekscytowani i oszołomieni wyszli przed elegancki dworzec, niską marmurową płytę podobną do stolika do kawy, w zderzeniu z którym pękają ci piszczele. Znalazłem ostatni w mieście wolny pokój w odległym, mało obiecującym pensjonacie w Castello i postanowiłem pokonać ten znaczny dystans piechotą, cały czas idąc ruchliwą Strada Nuova i przypatrując się młodym twarzom na wypadek, gdyby Albie już tu dotarł. Wenecja w środku lata była dla mnie nowym doświadczeniem, dlatego szybko odnotowałem dużą wilgotność powietrza i słonawy, zalatujący amoniakiem zapach kanałów, by zaraz potem uświadomić sobie ze wstydem, że ten zatęchły odór bije ze mnie. Gdzieś między Monachium i Wenecją zacząłem cuchnąć jak kanał i postanowiłem uporać się z tym w wygodzie hotelowego pokoju. Ale pierwszy raz w życiu zawiodło mnie poczucie orientacji w terenie – długo krążyłem po tych wszystkich fondamentach, rivach, salitach i salizzadach – tak że na miejsce, do pensjonatu Bellini, ciasnego, rozpadającego się hoteliku w cieniu Arsenału, dotarłem dopiero po północy. Kiedy ktoś przychodzi do hotelu w środku nocy, jest w tym coś ukradkowego i nieprzyzwoitego i urażony tudzież podejrzliwy nocny recepcjonista skierował mnie na długie schody, którymi doszedłem na poddasze, do pokoiku wielkości podwójnego łóżka, gdzie stało łóżko pojedyncze. Przez cienką ścianę usłyszałem, jak zagulgotał hotelowy bojler; zagulgotał i z rykiem ożył. W świetle nagiej żarówki spojrzałem w lustro. W mieście panował iście amazoński upał i była podobna wilgotność powietrza, dlatego gdy potarłem ręką spocone czoło, powstała na nim szara, łuszcząca się pręga, jak ślad po gumce do ołówka, brud siedmiu narodów. Nie goliłem się od Paryża, od Amsterdamu prawie nie spałem, od Monachium nie zmieniałem ubrania. Słońce Werony liznęło mój nos, i tylko nos, więc przypominał teraz czerwoną doniczkę, podczas gdy skóra pod oczami była sinoszara z wyczerpania. Nie dało się ukryć, że wyglądam fatalnie – jak zakładnik przed ostatnim nagraniem. Albie uznałby na pewno, że tragicznie, ale byłem za bardzo zmęczony, by się tym teraz zajmować, a nawet udać się w długą podróż do wspólnej łazienki na korytarzu. Zamiast tego poskrobałem się pod pachami plastikowym mydłem, wymyłem się brązową wodą z malutkiej umywalki, przepłukałem zalatujące stęchlizną ubranie, jak wodorosty wyłożyłem je na parapet, runąłem na zapadający się materac i mimo ryku i gulgotania hotelowej instalacji wodno-kanalizacyjnej momentalnie zasnąłem.
100. doświadczenie z myszami Wyobraźcie sobie model Wenecji w zmniejszonej skali. Miasta bynajmniej nie wielkiego, niewiele większego od Reading, ale bardziej powikłanego i z wyraźniejszymi granicami. A teraz wyobraźcie sobie dwie postacie w tej samej skali, które przez dwanaście godzin na chybił trafił skręcają w tym labiryncie to w lewo, to w prawo jak myszki... hmm... w labiryncie. Labirynt jest nieregularny, pełen
rozległych placów i szerokich ulic przecinających się z wąskimi uliczkami i mostami pełniącymi funkcję korytarzy. Zakładając, że postacie poruszają się nieustannie przez – powiedzmy – czternaście godzin, jakie jest prawdopodobieństwo, że się w końcu dostrzegą? Nie jestem statystykiem, ale instynktownie wyczuwałem, że szanse są małe. Nie były jednak zerowe, poza tym sprzyjało mi to, że ruch pieszych koncentrował się głównie na pewnych dobrze wychodzonych trasach: od Ferrovii do placu Świętego Marka, od placu Świętego Marka do targu rybnego Pescheria, potem do Akademii i z powrotem do Ferrovii. Chociaż chciałbym myśleć, że jesteśmy wolnymi duchem badaczami, turyści, sterowani przez różne czynniki, świadome i nieświadome, chodzą po Wenecji jak po supermarkecie, lotnisku czy galerii sztuki: skręcić w tę cuchnącą moczem uliczkę czy w stronę tej małej uroczej piekarni? Tego rodzaju zachowania były przedmiotem studiów. Uważamy, że mamy wyobraźnię i jesteśmy niezależni, tymczasem poruszając się piechotą, mamy tyle wolności co tramwaje na szynach. Tak więc labirynt był mniejszy, niż wydawało się na pierwszy rzut oka, poza tym należało wziąć pod uwagę, że szukam najpewniej dwóch osób, że jest mało prawdopodobne, by osoby te były w ciągłym ruchu, i że trudno nie usłyszeć dźwięku akordeonu. Krótko mówiąc, byłem prawie przekonany, że ich znajdę. Co więcej, przyznaję, że zasiadając rano do dwugwiazdkowego włoskiego śniadania – gąbczasty biszkopt, świeży sok z pomarańczy i najtwardszy ananas pod słońcem – byłem bardzo podekscytowany czekającym mnie zadaniem. W mojej misji dostrzegałem element szpiegostwa, dlatego bawiło mnie rysowanie trasy zmywalnym markerem na tym samym laminowanym planie miasta, z którego korzystałem przed laty, ponieważ mogłem na nim swobodnie kreślić, a pod koniec dnia wszystko zetrzeć. – Bardzo dobry system – zauważył jedyny w jadalni gość, uśmiechnięta Niemka, a może Skandynawka. – Dziękuję. – Od dwudziestu czterech godzin prawie nie otwierałem ust i mówiłem dziwnie obcym dla siebie głosem. – Jeśli poruszanie się po jakimś mieście wymaga planu, to na pewno po tym. Uśmiechnąłem się, nie chcąc być niegrzeczny. – Na dobrym planie nie warto oszczędzać – odparłem w sposób dający do myślenia. Kobieta upiła łyk herbaty. – Dobrze zna pan miasto? – Kiedyś tu byłem. Ponad dwadzieścia lat temu. – Musiało się bardzo zmienić. – Nie, prawie nic się... Aaa, rozumiem. Tak, zmieniło się nie do poznania! Te wszystkie gmachy! – To był dobry żart i pomyślałem, że mógłbym pociągnąć to dalej, jakoś to sparafrazować. – No i dawniej na ulicach nie było takiego potopu! Na nic lepszego nie było mnie stać, ale ponieważ kobieta zrobiła skonsternowaną minę, zgarnąłem do torby moją pomazaną mapę, skradzionego z bufetu banana, torebkę tostów i wyszedłem. O tak, Cat, byłem teraz prawdziwym złoczyńcą. Ale najpierw musiałem się doposażyć. Jako wyspiarze, mieszkańcy Wenecji mają mały wybór odzieży męskiej, ale kupiłem trzy pary identycznych skarpetek, trzy pary majtek, trzy podkoszulki, bladoniebieski, szary i biały, a na wieczór dwie koszule i cienki pulower na wypadek, gdyby zrobiło się trochę chłodniej. Aby ochronić bezbronną głowę przed słońcem, nabyłem czapkę bejsbolówkę, najmniej rzucającą się w oczy i pierwszą w moim życiu, chociaż wątpiłem, czy będzie mi potrzebna w cienistych kanionach San Paolo i Santa Croce. Ponieważ zamierzałem chodzić przez cały dzień, nabyłem również gustowne buty do biegania z formowanego plastiku, absurdalnie duże, które miały
jakoby przylegać do stopy zgodnie z wymaganiami wieku kosmicznego. Kupiłem także nasączane chusteczki higieniczne i butelkę wody, którą zamierzałem napełniać. Po powrocie do pensjonatu przebrałem się i znowu spojrzałem w lustro. Sen mnie trochę podreperował. Nie ogoliłem się i zaczynała mi rosnąć elegancka broda, srebrzystoszara, taka, jakie zapuszczają sobie hollywoodzcy aktorzy, kiedy chcą być mniej przystojni, niż zazwyczaj są. Podobała mi się. Wyglądałem... obco. Włożyłem nowe okulary przeciwsłoneczne, czapkę i wyruszyłem nad kanały.
101. kształt czasu Wyobraźcie sobie czas jako długą papierową wstęgę. Oczywiście nie jest to jego prawdziwy kształt. Jako wymiar, a niewykluczone, że również jako kierunek czy też wektor, czas nie ma kształtu, ale na potrzeby metafory wyobraźcie sobie, że da się go przedstawić jako długą papierową wstęgę albo taśmę filmową. I wyobraźcie sobie, że można tę wstęgę przeciąć w dwóch miejscach i łącząc końce, stworzyć pętlę. Wstęga może być tak krótka czy długa jak chcecie, ale pętla będzie zapętlała się wiecznie. Dla mnie miejsce pierwszego cięcia nożyczkami jest zupełnie oczywiste: to mniej więcej połowa mostu Londyńskiego w dniu, kiedy poznałem Connie Moore. Drugie cięcie jest trudniejsze, ale czy nie dotyczy to wszystkich? Granice nieszczęścia są zwykle bardziej rozmyte niż granice radości. Niemniej nożyczki już wiszą nad papierem, już wiszą... Ale nie, jeszcze nie. Jeszcze nie jesteśmy małżeństwem.
102. „żona”, czyli uczę się nowego słowa Pobraliśmy się i było fajnie. Connie i ja byliśmy na tylu ślubach, że mieliśmy czasem wrażenie, iż uczestniczymy w niepełnowymiarowym trzyletnim kursie ich organizowania. Oboje wiedzieliśmy, czego nie chcemy, a nie chcieliśmy zamieszania. Ślub miał być cywilny, w urzędzie, a potem kolacja w miejscowej włoskiej restauracji dla najbliższej rodziny i przyjaciół. Impreza mała, lecz szykowna. Connie odpowiadała za listę gości, dobór odpowiednich tekstów, wystrój wnętrza, menu, muzykę i rozrywki. Ja miałem się tylko pojawić. I oczywiście wygłosić przemowę. Przed ślubem przeglądałem ją w nieskończoność, wkładając w to więcej wysiłku niż w jakikolwiek fragment prozy od czasów mojego doktoratu na temat interakcji między proteinami RNA, chociaż można dyskutować, która z tych prac była dowcipniejsza. Ponieważ chciałem ją mieć na papierze – słowo w słowo, czternastopunktowym arialem – musiałem spisać swoje uczucia kilka miesięcy przed tym, zanim ich doświadczyłem. Założyłem, że Connie będzie piękna, a ja szczęśliwy i dumny. Nie: że nigdy nie byłem bardziej szczęśliwy i dumny niż z nią u mojego boku, i założenia te oczywiście się sprawdziły. Tego dnia Connie była zjawiskowa, ubrana jak starodawna gwiazda filmowa w dość obcisłą, wydekoltowaną czarną suknię, ironiczne antidotum na tradycyjną dziewiczą biel. Po latach tego żałowała. „Co mi odbiło? – mówiła. – Wyglądam jak prostytutka z filmu Felliniego”, ale tak między nami naprawdę wyglądała cudownie. A ja oczywiście byłem szczęśliwy, dumny i wdzięczny. Odczuwałem też ulgę. Ulga to moim zdaniem bardzo niedoceniane uczucie. Nikt nie wręcza nikomu bukietu, mówiąc: „Nigdy w życiu tak mi nie ulżyło”.
Ale z drugiej strony nigdy się nie spodziewałem, że się ożenię, w dodatku z tą kobietą... Podczas krótkiej uroczystości ślubnej jej przyjaciółka Fran odczytała wiersz T.S. Eliota – brzmiał bardzo ładnie, ale założę się, że nikt nie byłby w stanie przełożyć go na dobrą, zrozumiałą angielszczyznę – a moja siostra odegrała na elektrycznym keyboardzie nerwową wersję Beatlesowskiej In My Life, uśmiechając się dzielnie w potoku śluzu i łez, co byłoby może stosowne, gdybyśmy zginęli niedawno w katastrofie lotniczej, ale co w naszej obecności wydawało się tak upiorne, że Connie zaczęła chichotać, a po chwili i ja poszedłem w jej ślady. Żeby się uspokoić, zerknąłem ukradkiem na mojego ojca, który siedział z łokciami na kolanach, uciskając grzbiet nosa, jakby próbował powstrzymać krwawienie. Potem była przysięga, wymiana obrączek i pozowanie do zdjęć. Podobało mi się, ale ślub zmienia parę młodą w aktorów, dlatego myślę, że tego dnia czuliśmy się trochę sobą skrępowani, jako że nie przywykliśmy być w centrum uwagi. Na zdjęciach jestem zmieszany, zaabsorbowany, jakby wypchnięto mnie na scenę zza kulis, gdzie zwykle stałem. Oczywiście robimy wrażenie szczęśliwych, zakochanych, bez względu na to, jak przejawia się to na fotkach, ale mimo powszechnie panującej opinii, że pan i panna młoda powinni tego dnia prawić sobie tylko czułości, ciągle zapewniać się nawzajem, że „mnie dopełniasz”, musieliśmy zadbać o taksówki, rozsadzić gości, sprawdzić system nagłaśniający, no i wygłosić przemowę. Moja siostra, która już dawno temu zaoferowała, że będzie moim „drużbą”, wygłosiła chełpliwe przemówienie skupiające się głównie na tym, że nasze obecne i przyszłe szczęście jest wyłącznie jej zasługą i że nigdy nie zdołamy się jej za to odpłacić, choćbyśmy nie wiem jak próbowali. Costa, ojczym Connie, wystąpił z zabawną, choć nieco krępującą przemową, w której co chwila nawiązywał do figury mojej żony, a potem przyszła kolej na mnie. Opowiedziałem kilka historyjek, które streściłem już tutaj, o naszym pierwszym spotkaniu, o akrobacie Jake’u, o tym, jak Connie powiedziała „tak” przy ladzie w delikatesach przy Kilburn High Road. Nie jestem urodzonym mówcą, ale było nawet sporo śmiechu, trochę mamrotania i wzajemnego uciszania się przy stoliku artystycznych przyjaciół Connie. Bo Angelo też tam był. Wspominałem o tym? W poprzedzających ślub miesiącach dyskutowaliśmy trochę o tym, czy zaprosić go, czy nie, ale skreślenie z listy wszystkich byłych chłopaków Connie byłoby z mojej strony posunięciem paranoidalnym i konwencjonalnym, nie mówiąc już o tym, że zmniejszyłoby o połowę liczbę gości. Tak więc był tam i stary, dobry Angelo, który dużo pił, nie szczędząc nam pewnie zgryźliwych komentarzy. Dla niego i jego znajomych byłem najwyraźniej kimś w rodzaju Yoko Ono. Nieważne. Skupiłem się na mojej żonie. „Żona” – jak dziwnie to brzmiało. Czy kiedykolwiek się do tego przyzwyczaję? Zakończyłem przemowę sentymentalnym, lecz szczerym akcentem, pocałowałem żonę – znowu to słowo – i wzniosłem toast na jej cześć. Tańczyliśmy do Night and Day Elli Fitzgerald; Connie ją wybrała. Miałem tylko jedną prośbę: żeby nasz pierwszy taniec nie był za szybki albo zbyt zwariowany, dlatego obracaliśmy się bardzo powoli jak dziecięca karuzela nad kołyską. Pewnie nie było to zbyt widowiskowe, bo już po kilku obrotach Connie zaczęła improwizować, szybko wirować i robić różne przysiady, tak że wkrótce się pogubiliśmy ku uciesze gości. Potem pokroiliśmy tort, wmieszaliśmy się w tłum, zaczęliśmy krążyć po sali i tak krążąc, od czasu do czasu zerkałem ponad ramieniem kolegi czy jakiegoś wujka, żeby poszukać wzrokiem Connie. Patrzyliśmy na siebie, robiliśmy miny albo po prostu się uśmiechaliśmy. Moja żona. Miałem żonę. Mój ojciec, który bardzo schudł po śmierci matki, wyszedł wcześnie. Chciałem wynająć mu pokój w hotelu, ale ta rozrzutność wzbudziła w nim odrazę. Uważał, że hotele są dla rodziny królewskiej i dla głupców. – Mam w domu bardzo dobre łóżko – powiedział. – Zresztą w obcych i tak nie mogę spać. –
Spieszył się na pociąg do Ipswich, bo się bał, że moja siostra „znowu zacznie śpiewać”. Roześmialiśmy się, położył mi rękę na ramieniu i dodał: – Dobra robota. – Jakbym właśnie zdał egzamin na prawo jazdy. – Dzięki, tato. Na razie. „Dobra robota” – to samo powiedział mi Angelo, obejmując mnie złośliwie i strzepując popiół papierosowy z mojego ramienia. – Dobra robota, stary. Wygrałeś. Tylko dobrze ją traktuj, OK? To wspaniała dziewczyna. Najlepsza. Trudno było temu zaprzeczyć, więc mu podziękowałem. Moja pijana i wzruszona siostra, bystrooki krytyk poczynań innych, zawisła mi na szyi, aby przekazać swoje wrażenia. – Świetna przemowa, D, ale zapomniałeś powiedzieć Connie, że jest wspaniała. Zapomniałem? Uważałem, że nie. Że wyraziłem się zupełnie jasno. A potem, trochę po północy, wyczerpani i ze smakiem wina w ustach wsiedliśmy do taksówki i pojechaliśmy do hotelu w Mayfair, naszego jedynego ustępstwa na rzecz luksusu. Tej nocy się nie kochaliśmy, chociaż uspokajano mnie, że wśród nowożeńców nie jest to przypadek odosobniony. Po prostu leżeliśmy zwróceni do siebie twarzami, pachnąc szampanem i pastą do zębów. – Witaj, mężu. – Witaj, żono. – Czujesz jakąś różnicę? – Nieszczególnie. A ty? Czujesz się nagle znużona, udręczona czy uciśniona? Może jak w pułapce? – Niech się zastanowię... – Poruszyła ramionami i zgięła ręce w nadgarstkach. – Nie, chyba nie. Pewnie jeszcze za wcześnie. – Kocham cię. – Ja ciebie też. Czy był to najszczęśliwszy dzień w naszym życiu? Chyba nie, choćby tylko dlatego, że szczęśliwe dni nie wymagają tak wielu zabiegów organizacyjnych, nie są nigdy tak publiczne czy kosztowne. Przychodzą one ukradkiem, niespodziewanie. Ale dla mnie – przynajmniej dla mnie – był to punkt kulminacyjny wielu innych, równie szczęśliwych dni i pierwszy z wielu następnych. Wszystko było takie samo, a jednak inne, i na chwilę przed zaśnięciem ogarnął mnie strach, jaki wciąż odczuwam przed długą, najeżoną przeszkodami podróżą. Wszystko jest na swoim miejscu, bilety, rezerwacje, obca waluta i paszporty leżą na stoliku w korytarzu. Przecież skoro tak bardzo się pilnujemy, a przynajmniej się staramy, nic nie powinno przeszkodzić nam w cudownej zabawie. No dobrze, ale jeśli coś się nam przydarzy? Jeśli zawiodą silniki samolotu albo stracę panowanie nad kierownicą? Co będzie, jeśli się rozpada?
103. il pesce Z góry Wenecja przypomina rybę o szerokim brzuchu i szeroko otwartym pysku, leszcza, a może okonia, z Canal Grande, który przecina ją jak układ trawienny. Wyprawę zacząłem od ogona, wschodnich krańców miasta, od Castello, starych doków i długich rzędów najbardziej urzekających domów robotniczych w Europie. Potem przeszedłem krańcem północnym, po płetwie grzbietowej, przez Cannaregio, gdzie ulice były bardziej słoneczne, niemal jak nadbrzeżne. Potem przez Getto do dworca kolejowego, jeszcze później do głównego traktu turystycznego, niemiłosiernie zatłoczonego,
bo turyści stali tam w kolejce, żeby przecisnąć się przez Ponte di Rialto. Ile masek potrzebuje jedno miasto? Zastanawiałem się nad tym, sunąc pozbawionymi światła ulicami i doszedłszy do placu Świętego Marka, poczułem się tak, jakbym wychynął z głębin na powierzchnię wody. Plac był tak jasny i wielki, że nie mogłyby go zapełnić największe tłumy turystów, chociaż wielu właśnie próbowało. Nad kanałem – czyli przy rybim pęcherzu pławnym – postanowiłem trochę odpocząć. Tego ranka widziałem już śpiewających przez nos gitarzystów, wykonane na kieliszkach Dance of the Sugar Plum Fairy oraz wyjątkowo niezdarnego żonglera, który ciągle coś upuszczał, ale rozrywek było mniej, niż się spodziewałem. Wygooglowałem w telefonie „uliczny grajek” i „Wenecja” i okazało się, że jest to dla nich wrogie terytorium. W internecie roiło się od gniewnych, urażonych, zastygłych bez ruchu posągów, które szybko ożywały w obecności pracowitych przedstawicieli polizia municipale. Wymagane było pozwolenie, a nie ulegało dla mnie watpliwości, że Cat jest zbyt nieokiełznana i wolna duchem, by ulec włoskiej biurokracji. Nie, szukałem akordeonistki-partyzantki, kogoś, kto atakuje szybko i bezlitośnie, by następnie zniknąć w tłumie. A więc koniec odpoczynku. Aby nabrać trochę sił, zjadłem poobijanego banana i poszedłem dalej, wlokąc się wraz z innymi w kierunku Gran Teatro La Fenice, gdzie grajek w kostiumie Pierrota śpiewał warkliwie La donna è mobile. Byłem już zmęczony; za dużo tego wszystkiego, za dużo ludzi. Zacząłem przeciskać się na południe, szybko mijając mieszkańców Afryki Zachodniej sprzedających torebki, i tak znalazłem się w Dorsoduro, brzuchu ryby.
104. macadamia Po tych wszystkich starożytnych kamieniach w drewnianym moście Akademii było coś przyjemnie lekkiego i tymczasowego, dlatego zatrzymałem się na chwilę, by spojrzeć na wschód, na wejście do kanału. Chłonąłem widok. „Chłonąć widok” jest dziwnym określeniem, ponieważ sugeruje, że widok ma jakieś wartości odżywcze czy też zatrzymuje wodę w organizmie. Ale chociaż podziwiałem elegancję i proporcjonalność otaczających mnie budowli, moją uwagę przykuwały głównie tłumy turystów oraz niezwykła pewność siebie weneckich architektów, którzy dopuścili do tego, że ich najwspanialsze domy chwiały się niebezpiecznie na samym brzegu kanału. A wilgoć? A powódź? Nie rozsądniej by było mieć przed domem mały ogródek, coś w rodzaju strefy buforowej między frontową ścianą i całą tą wodą? Ale wtedy nie byłaby to Wenecja – powiedział głos Connie w mojej głowie. Wtedy byłoby to Staines. Ruszyłem, lecz w tym samym momencie dobiegł mnie inny głos. – Jak się sprawuje pańska mapa? Gdy jestem w obcym mieście, zawsze zakładam, że każdy, kto się do mnie odzywa, chce pieniędzy, dlatego zrobiłem jeszcze kilka kroków, zanim się odwróciłem i zobaczyłem znajomą z jadalni w pensjonacie. Zawróciłem. – Bardzo dobrze. Stoi pani w kolejce do Akademii? – spytałem jak idiota, zważywszy, że stała w kolejce do Akademii. – Do Akademii – odparła. – Słucham? – Do Akademii, nie do Akademii. Recepcjonista poprawił moją wymowę. Akcent pada na pierwszą i trzecią sylabę. Akademia. Jak ten orzech. – Jaki orzech?
– Macadamii. – Nie, makadamii! – ja na to. Nie wiem, czy słowo pisane potrafi oddać błyskotliwość tej riposty. Byłem tak sobą zachwycony, że cichutko zakwiliło mi w gardle, a kobieta uśmiechnęła z tego pierwszego w historii żartu o wymowie nazwy orzecha. Było mało prawdopodobne, żeby któreś z nas mogło to czymś przebić, więc... – Miłego zwiedzania! – rzuciłem. – Do zobaczenia na śniadaniu! – odparła i poszedłem w kierunku Campo Santa Margherita, gdzie pochłonąłem wielki kawał pizzy, tłustej i przepysznej, i wypiłem litr zimnej wody z bąbelkami. Potem, po cichu beknąwszy, ruszyłem dalej, ku spalinom i rykowi Piazzale Roma w rybim pysku. Podróż od głowy do ogona zajęła mi niecałe trzy godziny. Ale pokonało mnie dopiero samo cielsko, San Paolo i Santa Croce, ślepe zaułki, zakręty i za nic sobie mające kompas ostre nawroty. Mój plan był tu bezużyteczny i gdy znalazłem się na cudownym, chłodnym dziedzińcu, nie zareagowałem: „co za czar, co za piękno”, tylko: „co za bezsensowna strata czasu”. Po godzinie przygnębiającego łażenia skierowałem się na południe, w stronę szerokiej promenady Zattere, płetwy brzusznej. Na pontonach turyści jedli gelato, ale ja miałem już opóźnienie i w bardzo podłym nastroju dotarłem do La Salute, gdzie usiadłem ciężko na marmurowych schodach niedaleko miejsca, gdzie w zimowy wieczór przed dwudziestu dwu laty oświadczyłem się Connie. Teraz stał tam młody grajek, chłopak w wieku Albiego, śpiewając piosenkę Oasis napisaną, kiedy nie było go jeszcze na świecie. Śpiewał fonetycznie, odartymi ze spółgłosek słowami. – En meji ju ona i e łan at sejfs mi... Tęskniłem za Connie i zastanawiałem się, jak długo jeszcze będzie moją żoną. Tęskniłem za synem i rozpaczliwie pragnąłem go znaleźć i zawieźć do domu. Ucisnąłem oczy nasadą dłoni. – An afte al, ju maj łondełol... Podniosłem plecak, złapałem vaporetto na czubek rybiego ogona i ponownie pokonałem tę trasę, a potem po raz trzeci.
105. płaskowyż Kiedy byłem mały, tak oto wyobrażałem sobie małżeństwo. Dzień po ślubie, trzymając się za ręce, zaczynamy wędrować przez wielki płaskowyż. W oddali widać porozrzucane przeszkody, ale są tam również przyjemności, małe oazy: dzieci, które się nam urodzą i które będą zdrowe, szczęśliwe i silne, potem wnuki, bożonarodzeniowe poranki, wakacje, bezpieczeństwo finansowe, sukcesy w pracy. Są i porażki, lecz takie, które nas nie zabiją. Tak więc czekają nas wzloty i upadki, małe pagórki na równinie, ale przez większość czasu widzimy, co jest dalej, i wciąż trzymając się za ręce, idziemy w tamtą stronę przez trzydzieści, czterdzieści czy pięćdziesiąt lat, dopóki jedno z nas nie zsunie się za krawędź i drugie wkrótce nie podąży za nim. Tak wyglądało małżeństwo z punktu widzenia dziecka. Cóż, teraz mogę wam powiedzieć, że małżeństwo nie jest płaskowyżem, przeciwnie. Są tam wąwozy, wysokie, postrzępione szczyty i ukryte szczeliny, w które oboje możecie wpaść i runąć w ciemność. Są także nudne, spieczone na kamień równiny, które zdają się nie mieć końca, a większość podróży upływa w pełnym napięcia milczeniu. Czasem w ogóle nie widzi się partnera, czasem się go widzi, lecz z daleka, bo obydwoje oddalają się od siebie tak bardzo, że prawie znikają
sobie z oczu. Podróż jest ciężka. Bardzo, bardzo, ale to bardzo ciężka. Pół roku po ślubie moja żona miała romans.
106. kolega z pracy Nie jestem pewien, co mogę o tym powiedzieć, bo mnie tam nie było. O zdradzie o wiele łatwiej rozmawiać tym, którzy zdradzili. To im dane jest zaznać tych wszystkich zerknięć, uśmiechów, ukradkowych dotyków i przyspieszonego bicia serca, to ich przechodzą dreszcze i to oni mają poczucie winy. My, zdradzeni, nic o tym nie wiemy, ponieważ z błogą nieświadomością robimy to, co do nas należy, by w końcu wpaść na szklaną taflę. Nie mogę również opisać intrygująco zawiłej sieci sygnałów, ostrzeżeń i stopniowego dochodzenia do prawdy. Nie było tajemniczych telefonów, nieostrożnie pozostawionych rachunków z restauracji, w której nigdy się nie pokazałem, nie bawiłem się również w detektywa. Dowiedziałem się, bo Connie mi powiedziała, i gdyby się nie przyznała, nie miałbym o niczym pojęcia do tej pory. Bez żadnych wstępów powiedziała mi o tym w sobotę rano, opierając głowę o kredens, bo nie wiedziała, co robić. – Co robić? – Nie zrozumiałem. – Dalej. – Ale z czym? – Z Angusem. – Z Angusem? – Moim kolegą z pracy. Okazało się, że miała w pracy kolegę – to był zawsze „kolega”, co mnie irytowało – artystę, który wystawiał ostatnio swoje prace w galerii, gdzie dostała teraz pełny etat. Kiedyś siedzieli do późna, wypili trochę wina, pocałowali się, ona długo o tym pocałunku myślała, „kolega” Angus też i tydzień później wylądowali w hotelu. – W hotelu? Jak to, nie rozumiem, przecież noc w noc jesteś tutaj! Kiedy... – Któregoś popołudnia. Dwa tygodnie temu. Chryste, Douglasie, naprawdę niczego nie podejrzewałeś? Nie zauważyłeś żadnej zmiany? Nie zauważyłem. Może byłem mało spostrzegawczy, niewrażliwy albo zbyt pewny siebie. Nie kochaliśmy się tak często jak przedtem, ale nie było w tym nic niezwykłego. Czy nie jest to najstarszy psikus, jaki może spłatać nam małżeństwo? Staraliśmy się o dziecko, to prawda, ale nawet jeśli straciliśmy trochę początkowego zapału, czy było to aż tak zaskakujące? Owszem, zdarzały się chwile, kiedy trochę się od siebie oddalaliśmy, kiedy mało rozmawialiśmy, chwile, kiedy kręciliśmy się przy kuchennym zlewie jak kolega i koleżanka podczas przerwy śniadaniowej, chwile, kiedy słysząc jej nierówny oddech, zasypiałem, zamiast spytać, co się stało. Ale ciężko wtedy pracowałem, naprawdę ciężko, czasami po nocach, wszystko po to, aby ukończyć jeden projekt i zdobyć fundusze na następny, tak że ciągle musiałem dzielić z kimś mój czas i uwagę. Cóż, teraz na pewno ją przykuła, i to całą. Nie należę do osób porywczych. Przez tygodnie, a nawet lata mogę nie podnieść głosu i myślę, że ludzie mylnie biorą to za przejaw potulności. Ale kiedy już wyjdę z siebie... Najlepszą analogią jest chyba różnica między energią kinetyczną i potencjalną, między prądem rzeki i tamą, która ma zaraz pęknąć. Boże święty, wciąż pamiętam ten straszny weekend, te krzyki, łzy, te podziurawione pięścią ściany, te powtarzające się, wciąż te same kłótnie. Dlaczego to zrobiła? Dlatego, że go kochała? Nie, niezupełnie. Czy wciąż kocha mnie? Tak,
oczywiście, że tak. W takim razie dlaczego? Dlatego, że go kochała? Nie, niezupełnie. I tak dalej, do późnej nocy. Sąsiedzi przychodzili ze skargą, ale tym razem nie z powodu tańców. Drugiego dnia zaszokowanie i wściekłość nieco przygasły i słaniając się na nogach, chodziliśmy po domu nieprzytomni i skołowaciali. Wreszcie poszliśmy na spacer nad Regent’s Canal, żeby zarazić nieszczęściem nowe miejsce. Dlaczego to zrobiła? Nudziło się jej? Nie, a jeśli nawet, to tylko czasami. Była nieszczęśliwa? Nie, a jeśli nawet, to tylko czasami. Czasami, tak powiedziała, miała ochotę poczuć się młodziej, pragnęła czegoś nowego. Zmiany. W takim razie czy chce, żebyśmy dalej byli małżeństwem? Tak, jak najbardziej, tak! Czy wciąż chce mieć dzieci? Tak! Ze mną? Tak, bardziej niż czegokolwiek innego. W takim razie dlaczego... W niedzielę wieczorem padaliśmy z nóg ze zmęczenia. Te dwa dni przypominały straszliwą gorączkę i pod koniec oboje mieliśmy nadzieję – tak myślę – że niebezpieczeństwo minęło. Ale się uparłem, żeby spała gdzie indziej, i wysłałem ją do Fran, bo czy nie tak miało się to odbywać? Czy nie pojawiała się wtedy walizka i taksówka przed domem? Nie chciałem jej widzieć ani słyszeć, dopóki nie dokona wyboru. Ale kiedy tylko taksówka odjechała, chciałem pobiec za nią i ją zatrzymać. Bo się bałem, że kiedy wyrzucę Connie z domu, może już nigdy nie wrócić.
107. telefon – Obudziłam cię? – Trochę. – Chyba nie można kogoś trochę obudzić. – Po prostu drzemałem. Przez tę różnicę czasu. – Przecież to tylko godzina! Przepraszam. Chcesz iść spać? – Nie, nie, porozmawiajmy. – Dźwignąłem się na wsysającym jak bagno łóżku. Jedenasta. – Wiem, że miałam nie dzwonić, ale... – Są jakieś wiadomości? – Nie, żadnych. Rozumiem, że jeszcze go nie znalazłeś. – Nie, ale znajdę. – Skąd wiesz? – Mam swoje sposoby. Westchnęła. – Wciąż do niego piszę, raz dziennie. Nic melodramatycznego. „Zadzwoń, tęsknimy za Tobą”, tylko tyle. – Mówiła ze sztuczną precyzją, co znaczyło, że piła; dla policjanta byłby to głosowy odpowiednik linii prostej. – Napisałam mu, że oboje jesteśmy już w Anglii. Nie odpowiedział. Ani słowa. – Co nie znaczy, że dzieje się coś złego. Po prostu wciąż próbuje mnie ukarać. – Nas, Douglasie, nas. – Ty nic nie zrobiłaś. Ja tak. – Nie zaprzeczyła. – Jeśli się odezwie, nie mów mu, że tu jestem. Spytaj go, gdzie jest, ale nie mów, że go szukam. – Sprawdziłam jego maile i konto na Facebooku. Ani słowa. – Można tam zajrzeć? Myślałem, że trzeba znać hasło. Roześmiała się.
– Przestań, jestem jego matką. – Gdzie teraz jesteś? – Leżę na sofie. Próbuję czytać. – Ktoś wie, że jesteś w domu? – Tylko sąsiedzi. Przywarowałam. Jak hotel? – Trochę ponury i wilgotny. Pamiętasz to stare akwarium, którego Albie nie chciał wyczyścić? Pachnie tak samo. – Usłyszałem, że się uśmiechnęła. – A materac wciąga jak bagno. – Co to za hałas? – Bojler. Ale to nic, bulgoce tylko wtedy, kiedy ktoś odkręca kran. – Och, Douglasie, wracaj do domu. – Nic mi nie jest, naprawdę. – Krótka pauza. – Jak nasz głupi pies? – Nasz pies nie jest głupi, tylko skomplikowany. I czuje się dobrze. Cieszy się, że wróciłam. – Jaką masz pogodę? – Pada. A ty? – Jest gorąco. I wilgotno. – To zabawne. Wenecja kojarzy mi się tylko z zimą. – Tak. Mnie też. – Przykro mi, że mnie tam nie ma. – Może przylecisz? – Chyba nie. – Znalazłem dzisiaj to miejsce. Gdzie ci się oświadczyłem. Pamiętasz? – Coś pamiętam. – Nie szukałem. To nie była pielgrzymka, po prostu tamtędy przechodziłem. – Nie szkodzi. Żałuję, że mnie tam nie było. – Właśnie, moglibyśmy złożyć wieniec. – Douglasie... – Żartuję. To byłem ja i mój czarny humor. – Chwila ciszy. – Nie żałujesz, prawda? – Czego? – Tego, że powiedziałaś „tak”. – Chyba nie powiedziałam. Powiedziałam? – W końcu powiedziałaś. Kiedy cię zmęczyłem. – To prawda. I ani przez chwilę tego nie żałowałam. Nie rozmawiajmy o tym, nie teraz. Zadzwoniłam, by ci powiedzieć, że tęsknię, tylko po to. – To miło. Ale muszę już iść spać. – Douglasie? Doceniam to, co robisz. Uważam, że to szaleństwo, ale szaleństwo... godne podziwu. Kocham cię. – Wciąż to sobie mówimy? – Tylko pod warunkiem, że szczerze. – W takim razie ja ciebie też.
108. ból Nie spałem do szóstej i już o siódmej się obudziłem, by stwierdzić, że zesztywniały mi nogi
w kolanach. Biodra bolały mnie tak, jakbym wpadł pod samochód, dlatego zanim wygramoliłem się z wsysającej paszczy materaca i usiadłem na brzegu łóżka, musiałem trochę pojęczeć i powzdychać. W nocy straszliwie się pociłem, więc pościel była tak wilgotna, że można by na niej zasiać rzeżuchę. Wypiłem szklankę wody z nocnego stolika, po czym nisko pochylony dowlokłem się do malutkiej umywalki i wypiłem jeszcze dwie. Spojrzałem na stopy. Były monstrualne, wilgotne, blade i kościste jak zapakowane próżniowo nóżki wieprzowe. Na pięcie i dużym palcu miałem pęcherze, zaognione i wypełnione wodą. Absurdem było myśleć, że mógłbym znowu trzy razy obejść całe miasto, bo nie dałbym rady zrobić tego nawet raz. Musiałem przemyśleć swój plan, znaleźć główne trasy przelotowe, zaczaić się i zaczekać. Ponte di Rialto, most Akademii, zachodnie wejście na plac Świętego Marka – Albie musiał kiedyś tamtędy przejść. Bezużytecznymi plastrami okleiłem największe otarcia i pęcherze, jak robot zszedłem do jadalni, napełniłem miseczki brzoskwiniami z puszki i przykurzonym musli i ostrożnie usiadłem. – Och... och... och. – Udało się? – spytała kobieta. – Ale co? – Zwiedzić całą Wenecję w jeden dzień. – Chyba tak. Dlatego nie mogę chodzić. A jak było... w Akademii? Dobrze to wymówiłem? – Pięknie. W końcu nie poszłam. Przyjechało kilka autokarów, a ja nie znoszę patrzeć ponad ramionami ludzi. Było za dużo turystów. W tym ja oczywiście. – Turystyczny paradoks: jak znaleźć miejsce, gdzie nie byłoby ludzi nam podobnych. – Ale tak jak każdy turysta uważam się oczywiście za „podróżniczkę”. – Uśmiechnęliśmy się do siebie. – Może byłam naiwna, ale naprawdę nie spodziewałam się aż takich tłumów. – Ja z kolei byłem tu tylko zimą. – Może sierpień to błąd? W Weronie było tak samo. – Straszne tłumy. – Pan też tam był? – Tylko dwie godziny. Miałem przesiadkę. Kobieta wypuściła powietrze i pokręciła głową. – Popełniłam błąd i poszłam zobaczyć balkon Julii. Chyba nigdy w życiu nie byłam tak przybita. – Ani ja! Czułem się dokładnie tak samo. – Miałam ochotę z niego skoczyć. – Roześmiałem się i zachęcona nachyliła się w moją stronę. – Jedzie pan do...? Szukam mojego syna-uciekiniera. – Jeszcze nie wiem. Wierzę... w swój nos. Zapadła cisza. A potem... – Trochę mi głupio krzyczeć tak przez całą salę. Mogę się przysiąść? – Ależ oczywiście. – Złożyłem mapę, żeby zrobić miejsce na stoliku.
109. freja kristensen Pewnie po to niektórzy podróżują, żeby kogoś poznać, chociaż zawsze był to dla mnie śliski teren. Rozmowy, stopniowe odsłanianie się, czyjeś cechy i dziwactwa, opinie i przekonania – co za niezręczna, najeżona niebezpieczeństwami sytuacja. To Connie zawsze była towarzyska, a ja
pozwalałem jej zawierać nowe znajomości w moim imieniu. Ale ta kobieta siedziała dokładnie po przekątnej, więc nie miałem wyboru i musiałem podać jej rękę. – Douglas. Jak daglezja, czyli jedlica. – Kiepski żart, wiem, ale dla Skandynawki mógł mieć specjalny wydźwięk. – Freja, ale chyba nie uda mi się wymyślić niczego zabawnego... – Freja? Może jak fleja? – wypaliłem i w tym samym momencie głos w mojej głowie wrzasnął: „Nie!”. Zamilkliśmy lekko wstrząśnięci i spanikowany poczułem się zobowiązany skomentować jej śniadanie. – Ser. Zawsze myślałem, że to bardzo europejskie, ser i salami. – Nie jecie tego w Anglii? – Nie. Ser na śniadanie to tabu. Podobnie jak ogórek i pomidor. One też nie znajdują miejsca na stole śniadaniowym. – Boże święty! Mów normalnie, ty cholerny idioto! – Chociaż, szczerze mówiąc, trudno nazwać to serem. – Kwadratowy kawałek bladego, spoconego sera zwisł jej między palcami. – Tym samym materiałem wykłada się u nas podłogę w łazience. – A w moim musli są czekoladowe chipsy! – Świat zwariował! – To nie jest chyba najlepszy hotel w Wenecji, prawda? Roześmiała się. – Myślałam, że podróż na każdą kieszeń będzie bardzo miła, ale spanie pod gołym niebem jest zamysłem bardziej pociągającym w teorii niż w praktyce. „Podróż na każdą kieszeń”, „zamysłem” – mówiła bardzo dobrą angielszczyzną. – Powiedziano mi – ciągnęła dalej – że mój pokój jest klimatyzowany, ale klimatyzator warczy jak lądujący śmigłowiec. Ale bez niego każdego ranka muszę zdzierać z siebie mokre prześcieradło. W wyznaniu tym usłyszałem lubieżną nutkę, więc na wszelki wypadek zmieniłem temat. – Skąd pani jest, Frejo? – Z Kopenhagi. – Cudownie mówi pani po angielsku. – Naprawdę? – spytała z uśmiechem. – Lepiej niż mój syn! – Co za bezsensowna drwina; drwina, która mnie tu przywiodła. – Dziękuję. Żałuję, że nie mogę udać, że to dlatego, iż przeczytałam wszystkie powieści Jane Austen, ale nie, uczyłam się głównie z kiepskiej telewizji. Wie pan, programy policyjne, detektywi... W wieku dziewięciu lat wszystkie duńskie dzieci umieją powiedzieć po angielsku: „Znaleźliśmy kolejne ciało, panie inspektorze”. No i z popularnych piosenek, bombardują nas nimi od dzieciństwa, wszędzie, w całej Skandynawii. – Wzruszyła ramionami. – Mówię lepiej po angielsku niż po szwedzku, co za absurd. Ale knowing me, knowing you, there is nothing we can do! – Żałuję, że nie mogę odpowiedzieć po duńsku. – Niech pan nie żartuje. Już dawno przestaliśmy mieć nadzieję, że cały świat nauczy się naszego języka. – Moja żona lubi bardzo wasze programy telewizyjne. Zaraz będzie o śledziach i o lego – pomyślałem, zastanawiając się, czy chwytanie się takich banałów jest cechą typowo brytyjską. Nie, cechą angielską. – To nasz dar dla świata. – Freja uśmiechnęła się i odsunęła się z krzesłem. – Wbrew zdrowemu rozsądkowi doleję sobie tego okropnego soku. Przynieść coś panu? Mają tu ciasto... – Nie, dziękuję. Odprowadziłem ją wzrokiem. „Moja żona lubi bardzo wasze programy telewizyjne”. Znowu spartaczona składnia i dlaczego koniecznie musiałem wspomnieć o żonie? Oczywiście nie miałem
zamiaru wypierać się jej istnienia, ale z drugiej strony nie było żadnego powodu zawieszać sobie na szyi tabliczki z napisem „Żonaty” – mogła kryć się pod tym jedynie świadomość, że Freja jest bardzo atrakcyjną kobietą. Na oko pięćdziesiąt lat, nierzucające się w oczy rysy twarzy i blask skóry sugerujący ciemny chleb i kąpiele w lodowatych jeziorach. Czysta cera, żyłki tuż pod skórą na policzkach. Śmieszki wokół bardzo niebieskich oczu i ciemnobrązowe włosy, możliwe, że farbowane, bo kolor był trochę sztuczny jak pasta do butów Cherry Blossom. Gdy uśmiechnęła się do mnie ponad ramieniem, podświadomie wyprostowałem się i przesunąłem językiem po zębach. – A więc podróżuje pan sam? – spytała, gdy wróciła do stolika. – Tak. Chwilowo. Za parę dni mam nadzieję spotkać się z synem – odparłem zgodnie z prawdą, choć nie do końca. – A pani? – Ja też. Właśnie się rozwiodłam. – To przykre. – Tak było lepiej dla nas obojga. – Wzruszyła ramionami i roześmiała się. – Tak się zawsze mówi, prawda? A pańska żona? Nie podróżuje z panem? – Jest w Anglii. Musiała wcześniej wrócić. Sprawy rodzinne. – I nie chciał pan jej towarzyszyć? W tym miejscu zawiodła mnie wyobraźnia. – Nie. Nie. – Lubi pan samotne podróże? – To dopiero mój trzeci dzień. – U mnie już drugi tydzień. – I jak się pani bawi? Zastanawiała się przez chwilę. – Myślałam, że Włochy podniosą mnie na duchu. Że przez cały dzień będę spacerowała średniowiecznymi uliczkami, co wieczór siedziała z książką w małej knajpce, jadła skromną kolację i wypijała kieliszek wina przed snem. W mojej wyobraźni to było takie miłe. Ale zwykle dają mi stolik przy toalecie, a kelnerzy ciągle pytają, czy na kogoś czekam, tak że zmuszam się do bardzo swobodnego uśmiechu, aby dać wszystkim do zrozumienia, że świetnie sobie radzę. – Zademonstrowała mi spięty uśmiech, który natychmiast rozpoznałem. – W Berlinie poszedłem raz sam do zoo – powiedziałem. – Wielki błąd. Roześmiała się i zasłoniła ręką usta. – Ale dlaczego? – Byłem na konferencji i słyszałem, że mają tam wspaniałe zoo, więc... – A ja poszłam raz sama do teatru. Kino jest OK, ale w teatrze czułam się... niezręcznie. Uśmiechnęliśmy się i kontynuowaliśmy tę radosną wymianę zdań na temat miejsc, których nigdy nie powinno się odwiedzać samotnie. Paintball! Kolejka górska w wesołym miasteczku! Skoki na batucie! Ale oboje uznaliśmy, że najgorszy jest cyrk. „Jeden bilet do cyrku poproszę. Nie, tylko jeden. Tak, dla dorosłego”. Pod koniec zrobiło się tak wesoło, że niemal komicznie. – Już mi lepiej – powiedziała, wycierając oczy. – Stolik na jedną osobę nie jest już taki straszny. – Wczoraj wieczorem byłem tak zmęczony, że zjadłem kanapkę w pokoju z głową za oknem, żeby nie nakruszyć. – Winszuję! – Z udawaną powagą podała mi cukierniczkę. – Niniejszym ogłaszam, że zdobył pan dzisiejszy puchar dla największego międzynarodowego samotnika. – Dziękuję, dziękuję. – Przyjąłem trofeum, podziękowałem za aplauz i czując się trochę głupio, odstawiłem cukierniczkę. – Ale teraz muszę już iść. – Chciałem wstać, ale jęknąłem i przytrzymałem
się stolika. – Chryste, jestem jak stary... – Boże, co pan sobie zrobił? – Wczoraj trochę przesadziłem. Obszedłem całe miasto, w dodatku trzy razy. – Na litość boską, ale po co? Chyba nie dla przyjemności? – Nie. Po pierwszym razie na pewno nie. – Więc po co? – Szukam... To długa historia i wolałbym... – Przepraszam, wtykam nos w nie swoje sprawy. – Nie, nie, bynajmniej. Ale muszę już iść. – Cóż, jeśli chce pan pobyć sam... Przystanąłem i odwróciłem się. – Nie wiem, jak pan – powiedziała – ale ja nie przepadam za samotnym chodzeniem po galeriach. – Ja... – Zaraz idę do Akademii. Wpuszczają już od wpół do dziewiątej. To niedaleko. Możemy iść bardzo powoli i odpoczywać na ławce. Jeśli ma pan ochotę. Czy znalazłbym tam Albiego? Czy mój syn zechciałby stanąć z rana w kolejce do muzeum weneckiej sztuki? Mało prawdopodobne, ale czy godzinny powrót do Wielkiej Podróży naprawdę byłby taki zły? – Spotkajmy się tu za piętnaście minut. I tak wyszliśmy razem na nabrzeże Riva degli Schiavoni, o tej porze wciąż ciche i chłodne, i dość perwersyjnie stwierdziłem, że wolałbym raczej nie wpaść na syna.
110. oglądanie sztuki wraz z innymi Akademia bardzo nam się podobała. Mieliśmy poczucie, że tutejsza sztuka jest nieodłączną częścią miasta, które – czego dowody widniały na licznych płótnach – nie zmieniło się od siedmiuset lat. Odświeżające, plastyczne dzieła Belliniego, jasne, wyborne obrazy Carpaccia i – jako jedyny eksponat w jednej z sal – gigantyczny obraz Paola Veronesego, płótno wielkości billboardu, trzy wielkie łuki szczelnie wypełnione postaciami, dwudziestoma, może nawet trzydziestoma, z których każda była inna i ubrana w anachroniczny wenecki strój, łącznie z odzianym po biblijnemu Chrystusem pośrodku, który, cokolwiek niekonwencjonalnie, przygotowywał się właśnie do skonsumowania czegoś, co wyglądało na smakowitą gicz jagnięcą. – Uczta w domu Lewiego – powiedziała Freja, czytając napis na ścianie i nieświadomie wpadając w zastawioną przeze mnie pułapkę. – Tak to w końcu zatytułował, ale pierwotnie była to Ostatnia wieczerza. Obraz nie podobał się inkwizycji, uważano, że jest prześmiewczy. Ci wszyscy kręcący się ludzie, Germanowie, dzieci, psy, Murzyni. Widzi pani tego kota pod stołem u stóp Chrystusa? Uznano, że to bluźnierstwo. Dlatego zamiast zamalowywać zwierzęta i karły, Veronese zmienił po prostu tytuł i tak z Ostatniej wieczerzy zrobiła się Uczta w domu Lewiego. Freja otaksowała mnie spojrzeniem od stóp po głowę. Wiem, że to oklepane powiedzenie, ale jej oczy naprawdę mnie zeskanowały. – Widzę, że bardzo dużo wie pan o sztuce – powiedziała. Skromnie wzruszyłem ramionami.
– Nie ja, moja żona. Ja tylko nauczyłem się paru rzeczy przy okazji. Z internetu – powinienem dodać. Znajomość sztuki zawdzięczam tylko temu, że umiem szukać. Ale nie, zachowałem to dla siebie i ze splecionymi za plecami dłońmi, jak profesor, poszedłem dalej. – Czym się pan zajmuje? – Jestem naukowcem, biochemikiem z wykształcenia. Boję się, że nie mam nic wspólnego ze sztuką. A pani? – Dentystką, dlatego biochemia brzmi dla mnie fascynująco. Stomatologia też nie jest zajęciem zbyt artystycznym. – Ale koniecznym! – Chyba tak, ale nie ma tam miejsca na swobodę wyrazu. – Ma pani wspaniałe zęby – zauważyłem jak idiota. – Tak, przekonałam się, że ilekroć powiem, iż jestem dentystką, wszyscy zaczynają zaglądać mi do ust. Pewnie chcą sprawdzić, czy postępuję zgodnie z głoszonymi przeze mnie zasadami. – „Postępuję zgodnie z głoszonymi przeze mnie zasadami”. Widzi pani? Mówi pani świetną angielszczyzną. – Chce pan powiedzieć, że znam mnóstwo oklepanych powiedzonek? – Nie, idiomów. Mówi pani bardzo idiomatycznie. – Bardzo mnie pan chwali! – Przepraszam. – Nie, nie szkodzi, przeciwnie. Dlaczego miałoby mi to przeszkadzać? W ostatniej galerii znaleźliśmy wspaniały cykl obrazów Carpaccia – czy to jest fresk, Connie? Nie, chyba jednak nie – zajmujący całą salę i w komiksowej formie opowiadający legendę o świętej Urszuli. Nie znałem się na sztuce renesansu, wiedziałem jednak, że przedstawione w niej historie świętych rzadko kiedy kończą się dobrze. W tym przypadku cnotliwa Urszula żegna się ze swoim oblubieńcem i opuszcza Brytanię, by wraz z tysiącem dziewic udać się na pielgrzymkę, ale Hunowie ścinają im wszystkim głowy w Kolonii. Na jednym z płócien Urszula zostaje trafiona w pierś strzałą i zastanawiałem się, jaki stąd płynie morał. – Taki, żeby nie jeździć do Kolonii – powiedziała Freja. – Byłem tam kiedyś na konferencji. Urocze miasto. – Ale czy któreś z was było dziewicą? – Cóż, wszyscy byliśmy biochemikami, więc tak, prawie na pewno. Podeszła bliżej obrazu i przechyliła głowę. – Biedna Urszula. Biedne dziewice. Ale miło wiedzieć, że ktoś miał gorsze wakacje niż my, zawsze to jakieś pocieszenie. Mimo krwawej jatki w ostatnich kadrach całość była cudowna, barwna, pełna życia i dziwnych, wyimaginowanych miast pod kobaltowym niebem, namalowana z zachowaniem doskonałej perspektywy, która na obrazach z wczesnego renesansu rzuca się w oczy tak bardzo, jakby wszystkim artystom wydano nagle wspaniałe zestawy geometryczne. – Nie chcę być zarozumiały, ale jestem prawie pewien, że gdybym żył w tamtych czasach, wymyśliłbym teorię perspektywy. – Właśnie! – Freja chwyciła mnie za ramię. – Zawsze się zastanawiałam, dlaczego nikt nie wpadł na to wcześniej. „Hej, słuchajcie! Właśnie zdałem sobie sprawę, że jeśli coś jest dalej, robi wrażenie mniejszego”. Roześmiałem się, ale szybko przypomniało mi się, że noszę teraz przebranie historyka sztuki. – Oczywiście to trochę bardziej skomplikowane...
– Oczywiście, oczywiście. – Uwielbiam sposób, w jaki Carpaccio przedstawia Anglię. – Która dziwnym zbiegiem okoliczności wygląda dokładnie jak Wenecja. – Przypuszczam, że ten, kto spędził tu całe życie, zakładał, że wszędzie jest tak samo jak tutaj. – Czy można chcieć czegoś więcej? A potem wyszliśmy na jasny, błękitny poranek, w którego świetle – po tych wszystkich starych obrazach – całe otoczenie robiło wrażenie odświeżonego i wyraźniejszego. Wciąż były tam te dziwne, zbyt ciężkie u góry kominy, ta sama, mocno zaakcentowana geometria budynków, owocowe odcienie różu, koloru pomarańczowego i brzoskwiniowego, ta sama wymuszona perspektywa wschodniego widoku z mostu Akademii. Chłonęliśmy to wszystko łapczywie. – Co za miejsce – powiedziała Freja. – Nie powinno go tu być, a jednak jest. – Na Santa Margherita jest miła kawiarenka. Jeśli się pani nie spieszy.
111. ponte dei pugni Poszliśmy na zachód. Freja była w separacji od dwóch lat, a rozwiodła się przed sześcioma miesiącami. – Historia, jakich wiele. Szkoda gadać. On miał romans, potem ja też miałam głupi romans, żeby go ukarać, wtedy on wdał się w kolejny, jak w absurdalnym pokerze. Tylko że tym razem on się zakochał, a ja nie. Wszystko to było straszne, prawdziwa katastrofa, od samego początku. Chaotyczne, wstrząsające i smutne. Prowadziliśmy wspólnie firmę, dzień w dzień widywaliśmy się w gabinecie, więc od rana do nocy były sprzeczki, kłótnie i oskarżenia. Proszę mi wierzyć, nikt nie chce oglądać płaczącej dentystki, przynajmniej nie podczas pracy. Wyobraża pan to sobie? Siedzi pan w fotelu, a łzy wymachującej wiertłem rozhisteryzowanej stomatolożki wpadają panu do ust. No i oczywiście dzieci były na nas wściekłe. – Ile ich macie? – Dwie córki. Ale są już poza domem, studiują, więc pewnie mogło być gorzej. – I myśli pani, że to zdecydowało o rozwodzie? – spytałem, siląc się na obojętność. – To, że wyszły z domu? – I to, że wasza... praca dobiegła końca. Wzruszyła ramionami. – Może on tak uważał. Ja nie. Kochałam naszą rodzinę, byłam z nas dumna i nigdy do głowy mi nie przyszło, żeby myśleć o tym jak o pracy. Mąż doprowadzał mnie do szału, ale to nie miało znaczenia. Ważne było to, że byliśmy małżeństwem i aż do śmierci mieliśmy być razem. – Zamilkła i po chwili dodała: – Było strasznie od samego początku, te krzyki, wrzaski, te łzy, nic więc dziwnego, że dziewczęta trochę się wykoleiły. Ale, by kontynuować tę metaforę, załóżmy, że leżysz wśród szczątków rozbitego pociągu i sięgnąwszy w dół, czujesz, że masz nogi, obie ręce i całą czaszkę. Widzisz i słyszysz i dociera do ciebie, że możesz wstać. Więc to robisz. Wstajesz, łapiesz oddech i zataczając się, odchodzisz. Gadam i gadam. Pewnie dlatego, że od trzech tygodni mówię tylko „grazie” i „stolik na jedną osobę poproszę”. – Nie szkodzi. Naprawdę. Z mrocznych uliczek wyszliśmy na Campo San Barbara i zobaczyliśmy fronton kościoła, jasny, elegancki i pozbawiony ozdób.
– Nie widziałam tego placu. Bardzo mi się podoba – powiedziała Freja i jako jej przewodnik poczułem się bardzo dumny. – Musi pani coś zobaczyć – rzuciłem, ponownie wchodząc w rolę eksperta. W marmurze na moście po drugiej stronie placu widać było głębokie ślady stóp. – Odbywały się tu walki. Jeśli ktoś toczył z kimś spór, tu go rozstrzygano. To coś w rodzaju publicznego ringu. Odciski stóp są w miejscu, gdzie rozpoczynano walkę. – Widzę, że specjalizuje się pan w miejscowej historii. – Czytam przewodniki. Moją żonę doprowadza to do szaleństwa. Zawsze powtarza, żebym odłożył książkę i się rozejrzał. Rozejrzyj się, Douglasie! Stanęliśmy w wyżłobionych w marmurze wgłębieniach. – Może powinnam przyprowadzić tu męża – powiedziała Freja. – Jak się między wami układa? – Teraz? Jak z kimś, kogo się nienawidziło. Łączą nas... „przyjacielskie” stosunki. Tak się to mówi? Przyjacielskie. – I uniosła zaciśnięte pięści.
112. muzyka na zimę Poszliśmy do Caffè Rosso i kupiliśmy kawę z olbrzymiej mosiężnej machiny, która syczała i buchała parą jak kocioł lokomotywy. Wyszliśmy na słoneczny taras z widokiem na cudowny plac z kampanilą na zachodnim krańcu, oddaloną i odciętą od kościoła jak gigantycznymi nożycami. – Co się z nią stało? – Nie mam pojęcia. – Myślałam, że opowie mi pan jakąś ciekawą historię, że wszystko pan wie. – Nie miałem czasu tego sprawdzić, przykro mi. Zapadła pełna wyczekiwania cisza. Freja mi się zwierzyła i teraz z kolei ja musiałem wyjaśnić jej, dlaczego rozczochrany mężczyzna w średnim wieku krąży po Wenecji w sportowych butach nastolatka. Ale moją uwagę przykuł młody skrzypek na drugim końcu placu, który właśnie zaczął grać żałobną melodię w tonacji molowej. Pewnie Bacha. Ilekroć jakaś muzyka przyprawiała mnie o niewiarygodną depresję, zakładałem, że to Bach. – A pan i pańska żona? Jesteście razem czy w separacji? Odstawiłem filiżankę, otworzyłem i zamknąłem usta. – Mam nadzieję, że pana nie uraziłam – ciągnęła Freja. – Przez cały czas zanudzam pana opowieściami o moim życiu, więc pomyślałam, że dam panu okazję do zemsty. – Nie, nie, w porządku. I odpowiedziałbym, gdybym umiał. Jesteśmy... w stanie przejściowym. Fizycznie rozdzieleni, ale wciąż razem. Proces jeszcze się nie... Wszystko ciągle się zmienia. Chyba niezbyt składnie to wyjaśniam, prawda? – Chce pan powiedzieć, że jeszcze się nie zdecydowaliście, czy chcecie zostać razem. – Nie, nie. Ja zdecydowałem. Ona nie. – Rozumiem. Przynajmniej tak myślę. To znaczy, że... – Frejo, mam nadzieję, że się pani nie obrazi. Zdaję sobie sprawę, że jest pani bardzo otwarta, a ja robię uniki, ale przyjechałem tu z powodów bardziej skomplikowanych niż... Nie chodzi tylko o... Chcę po prostu powiedzieć, że wolałbym zatrzymać to dla siebie. Rozumie pani? – Oczywiście. Przepraszam.
– Proszę nie przepraszać, nie trzeba. Przez chwilę słuchaliśmy skrzypka, jego skomplikowanych treli i wariacji na temat tego samego posępnego motywu. W schodzonych butach i wypuszczonej na spodnie koszuli robił wrażenie oderwanego od rzeczywistości, tak jak większość muzyków, naukowców i matematyków. Zastanawiałem się, czy i Albie mógłby grać na skrzypcach zamiast na gitarze. Może powinniśmy pchnąć go w tym kierunku. – Bardzo ładnie gra, ale ta muzyka jest dla mnie za smutna – zauważyła Freja i ja też nagle posmutniałem, jakby mnie zganiła. – To muzyka na zimę – dodała. „Przepraszam za mojego syna”. Straciłem z oczu cel, zapomniałem, dlaczego tu jestem. Rozproszył mnie ten absurdalny, banalny flirt. Te wszystkie ukradkowe spojrzenia, zwierzenia, to żałosne udawanie zainteresowania kulturą i wyrafinowaniem – robiłem z siebie pośmiewisko. Powinienem już iść. – Ze wszystkich placów, które widziałam, ten podoba mi się najbardziej – mówiła Freja. – Próbowałam zrozumieć, czym się wyróżnia, i myślę, że obecnością drzew. W Wenecji zupełnie nie brakuje mi samochodów, ale tęsknię za zielenią. – Muszę iść – oznajmiłem, gwałtownie wstając. – Och. Naprawdę? – Tak, muszę, jestem spóźniony. Muszę... się ruszyć. – Może pójdę z panem? – Nie, naprawdę muszę obejść kawał miasta. Trudno mi to wyjaśnić. – Serce zabiło mi szybciej, może z nadmiaru kawy, może ze strachu. – Frejo, chodzi o to, że mój syn zaginął. Brzmi to, jakby go porwano, ale nie, on uciekł. Domyślam się, że jest w Wenecji, i chcę go znaleźć. Dlatego... – Rozumiem. To straszne, przepraszam. Musi się pan bardzo martwić. – Tak. Przepraszam. – Dlaczego Anglicy przepraszają za to, że cierpią? To nie pana wina. – Rzecz w tym, że moja! Moja, o to właśnie chodzi! – Czując, że ogarnia mnie coraz większa panika, zacząłem grzebać w portfelu. – Przepraszam, mam tylko dwadzieścia euro. – Zapłacę. – Nie, pozwoli pani. Proszę to wziąć. – Douglasie, niech pan usiądzie... – Nie, nie, muszę iść... – Dwie minuty pana nie zbawią. – Proszę, tu jest dwadzieścia euro... – Douglasie, jutro rano wyjeżdżam. – Nieważne, nie chcę reszty, muszę tylko... – Douglasie, powiedziałam, że jutro wyjeżdżam. Pewnie już się nie zobaczymy. – Ach tak. Rozumiem. Wyjeżdża pani? Przykro mi, ale... – Pewnie powinienem usiąść, mimo to wciąż stałem. – Cóż, miło było panią poznać, Frejo. – Wyciągnąłem do niej rękę. – Pana też. – Bez entuzjazmu podała mi swoją. – Powodzenia. Mam nadzieję, że znajdzie pan to, czego pan szuka. Ale ja już biegłem.
113. serpentine
Po romansie się zmieniliśmy. Nie byliśmy smutni, ale zachowywaliśmy się bardziej oficjalnie, nienagannie. Podczas gdy Connie stała się cicha i wycofana, ja byłem teraz przesadnie troskliwy, jak kelner, który ciągle pyta, czy smakuje nam jedzenie. Jak minął dzień? Co chciałabyś robić wieczorem, co dziś zjemy, co będziemy oglądali? Ale udawanie, że nic się nie zmieniło, jest zmianą samą w sobie. Faktem pozostawało, że jedno z nas postąpiło źle, że zrobiło drugiemu krzywdę, i zdeterminowany, żeby przymknąć na to oko, zmieniłem się w wyjątkowo nadskakującego i przymilnego kuratora sądowego. Jej powrót łączył się z pewnymi narzuconymi przeze mnie warunkami, z niejakim „dyktatem”, jednak nie były to obwarowania uciążliwe ani nierozsądne. Oczywiście nie mogła już widywać się ani rozmawiać z tym swoim „kolegą”. Mieliśmy bardziej otwarcie i szczerze mówić o tym, co nas irytuje i wywołuje w nas niezadowolenie. Mieliśmy częściej wychodzić razem z domu, więcej rozmawiać, być dla siebie bardziej uprzejmi, a ja ze swej strony miałem dołożyć wszelkich starań, by nie wspominać o jej zdradzie. Fakt ten nie zostanie oczywiście zapomniany, to niemożliwe. Nie będzie jednak wykorzystywany jako broń ani narzędzie negocjacyjne, ani jako usprawiedliwienie mojej ewentualnej zdrady, co chętnie zaakceptowałem. Co ważniejsze, uzgodniliśmy, że całym sercem zaangażujemy się w projekt założenia rodziny, i już kilka miesięcy po niedoszłym rozstaniu odebrałem telefon. – Jadłeś już lunch? – spytała z udawaną obojętnością. – Jeszcze nie. – To spotkajmy się w parku, przy Serpentine. Zrobimy sobie piknik! Był wietrzny październikowy dzień, pogoda na siedzenie w domu. – Dobrze. Dobrze, przyjadę – odparłem i nagle mnie olśniło. Wiedziałem, po co chce się spotkać. Rozłączyłem się i przez chwilę siedziałem bez ruchu przy biurku, śmiejąc się cicho do siebie. Będziemy rodzicami. Będę ojcem – mężem i ojcem. Czułem się tak, jakbym dostał cudowny awans. Powiedziałem kolegom, że wrócę późno. W Hyde Parku zobaczyłem ją już z daleka: stała przed galerią z rękami w kieszeniach i podniesionym kołnierzem. Uśmiech, który próbowała stłumić, potwierdził moje domysły, i idąc w jej stronę, czułem... „Miłość” to bardzo obszerny termin, tak elastyczny, że niemal bezużyteczny, ale innego słowa nie ma, może z wyjątkiem „uwielbienie”. Ono też by się nadało, choć trochę na siłę. Pocałowaliśmy się krótko i swobodnie. Postanowiłem udawać głupiego. – Jak miło. Wspaniała niespodzianka. – Przejdźmy się, dobrze? – Nie przyniosłem nic do jedzenia. – Ja też nie. Po prostu chodźmy się przejść. – Ruszyliśmy. – O której musisz wrócić? – Nie ma pośpiechu. Bo? – Bo chcę ci coś powiedzieć. – Brzmi intrygująco... Być może potarłem policzek, nie pamiętam. Nigdy nie musiałem wybierać między nauką i sceną. – Douglasie. Jestem w ciąży! I już nie udając, roześmialiśmy się, padliśmy sobie w ramiona i się pocałowaliśmy. Wzięła mnie pod rękę i obeszliśmy galerię trzy, może cztery razy, rozmawiając, rozważając i robiąc plany, aż pociemniało i zapłonęły latarnie. Connie będzie cudowną matką, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości, a ja – cóż, dam z siebie wszystko. Powiedzenie, że co nas nie zabije, to nas wzmocni, jest oczywistym nonsensem, ale chociaż byliśmy bliscy katastrofy, przetrwaliśmy i już wkrótce z nowym zapałem mieliśmy otworzyć razem nowy rozdział. Już nigdy się nie rozstaniemy.
114. dom Jakiś dowcipniś powiedział, że ludzie mają dzieci tylko po to, żeby mieć o czym rozmawiać. Dość cyniczny pogląd, ale rzeczywiście ciąża była dla nas czymś w rodzaju renesansu. Zawirowania tego procesu są tak dobrze udokumentowane w filmach i telewizji, że nie warto tu o nich wspominać, więc może tylko potwierdzę, że tak, były napady porannych mdłości, była bezsenność, bóle stóp i burzliwa zmienność nastroju. Były również komiczne zachcianki i chwile, kiedy dźwiganie tego ciągle powiększającego się ciężaru doprowadzało Connie do płaczu i wściekłości. W obliczu tych irracjonalnych żądań i nagłych ataków furii przybrałem rolę usłużnego kamerdynera, gruboskórnego, nienarzekającego i kompetentnego, który dba o posiłki, umawia wizyty i parzy herbatę. Bardzo mi to odpowiadało. A ciąża odpowiadała też Connie, która w zadziwiający sposób puchła i rozkwitała. Zadymione lokale, imprezowanie do późnej nocy i kace poszły w odstawkę z zaskakującą łatwością, niemal z ulgą, i teraz rzadko kiedy widywałem ją bez torebki suszonych owoców albo jakiegoś obrzydliwego soku barwy rosnących w stawie wodorostów. Ale nie podchodziła też do swego stanu ze świętoszkowatą nabożnością. Znowu była zabawna i udawała, że jej nowy wygląd ją irytuje, a czasem doprowadza do furii. „Zobacz, co mi zrobiłeś! Zobacz!”. Teraz siedzieliśmy w domu, hibernując przez zimę do wiosny. Oglądaliśmy filmy i głupie teleturnieje. Leżeliśmy na sofie i czytaliśmy. Pokój gościnny został w końcu uznany za dziecięcy, więc go urządziliśmy i ozdobiliśmy na wyzywająco uniseksową modłę. Puszczaliśmy muzykę klasyczną, zachowywaliśmy się stosownie, jak dorośli. Nocą uciskałem kciukami twarde podeszwy jej zbolałych stóp. Prowadziliśmy dom, co łączy się zwykle z przyziemnością i monotonią, ale z nami było inaczej, bo my byliśmy szczęśliwi. Na drugie badanie pojechaliśmy do szpitala zdenerwowani, ale tylko trochę, na pokaz, by nie pomyślano, że jesteśmy zbyt pewni siebie. Byliśmy ostatecznie ludźmi zdrowymi i odpowiedzialnymi, nie mówiąc już o tym, że mieszkaliśmy w rozwiniętym kraju w ostatnich latach dwudziestego wieku. Prawdopodobieństwo, że coś jest nie tak, było nikłe i zgodnie z przewidywaniami zobaczyliśmy na ekranie rozmazany przecinek składający się z ciała i miękkich kości, którego spazmatyczne ruchy skojarzyły mi się z podrygiwaniem kukiełki na patyku. Uznaliśmy, że jest piękne. Obiektywnie rzecz biorąc, nie ma czegoś takiego jak piękny wydruk USG. Jest to po prostu marnej jakości zdjęcie kręgowca, który – nie ma co się oszukiwać – wygląda jak coś, co można znaleźć w podziemnym jeziorze. Ale czy jakikolwiek rodzic powie, że jest brzydkie? Proszę, tu jest pulsujące serce wielkości maliny, tu są palce. Czy jakikolwiek rodzic wzruszy ramionami i nie poprosi o wydruk? Trzymaliśmy się za ręce i śmialiśmy się radośnie. „Ono” – tylko to nie dawało nam spokoju. Czy chcielibyśmy poznać płeć dziecka? Tak, chętnie. Mimo intensywnego wpatrywania się w ekran za nic nie mogłem jej rozpoznać, ale była to ponoć dziewczynka. A więc będę miał córkę i chociaż nigdy nie zdradziłem moich preferencji, muszę przyznać, że w duchu bardzo się z tego ucieszyłem. Swego czasu doświadczyłem i wciąż doświadczałem niezręczności stosunków między ojcem i synem, a czy wszystkie córki nie kochają swoich tatusiów i vice versa? Trochę mi również ulżyło, bo czy szukając rad i wskazówek, nasza pociecha nie będzie zwracała się do Connie? Czy matka nie jest zawsze bratnią duszą i wzorem do naśladowania, jak również piorunochronem podczas największych awantur? Będą wymieniały się ubraniami, będą się sobie zwierzały, a kiedy nadejdzie okres dorastania, drzwi będzie zatrzaskiwać przed jej nosem, nie moim. Ja będę musiał tylko ją podwozić, dawać jej kieszonkowe, służyć wyrozumiałym uchem i jak na dumnego ojca przystało, wyściskać ją na uroczystości rozdania dyplomów. Będę musiał tylko się o nią martwić, a to na pewno leżało w zakresie moich umiejętności.
Zabraliśmy ten zamazany wydruk do domu i przypięliśmy go do tablicy korkowej oklejonej karteczkami z naszymi ulubionymi imionami, a raczej imionami, które podobały się Connie, bo moja wyobraźnia wzdragała się przed czymś bardziej ezoterycznym niż Emily, Charlotte, Jessica czy Grace. Tymczasem ona zdecydowała przekornie, że urodzi Jane, co było imieniem tak zwyczajnym, że prawie awangardowym. Nacieraliśmy brzuch olejkiem. Connie przestała pracować i przygotowywała dom, a ja harowałem nad nowym projektem, tym razem nad Brachydanio rerio, danio pręgowanym, i czekałem na telefon. I tu z pewną niechęcią muszę powrócić do pojęcia czasu jako zapętlonej taśmy filmowej. Miejscem pierwszego cięcia nożyczkami był most Londyński, wieczór, w którym poznałem moją żonę, ale gdzie zrobić drugie? Jej romans był przeżyciem traumatycznym i warto by przyjrzeć mu się jeszcze raz, choćby ze względu na późniejsze szczęście, jej zimowo-wiosenną ciążę, gdy nasze małżeństwo znowu nabrało sensu. Ale pewnych rzeczy nie da się przeżyć dwa razy, więc gdyby mnie ktoś o to spytał, poprosiłbym chyba, żeby drugie cięcie zrobiono mniej więcej tutaj.
115. pompidou paryż akordeon cat niesamowita Czy istnieje bardziej ewidentna oznaka oszałamiającego postępu technicznego niż upadek kawiarenek internetowych? Niegdyś takie nowoczesne, rodem z ery kosmicznej, jak wrota do świata wiedzy i fantazji, teraz stały się przestarzałe, wyparte przez tanie Wi-Fi i smartfony, staroświeckie i anachroniczne jak telegraf czy wypożyczalnia kaset wideo. W Wenecji ocalała tylko jedna, w ponurym ciągu sklepików w pobliżu osiedla mieszkaniowego w Cannaregio. Wyczerpany i okulały po drugim kursie wokół miasta, schroniłem się w jej chłodnym, ciemnym wnętrzu i pod obwieszoną telefonami ścianą, przy której głośno trajkotali Hindusi, Pakistańczycy, Arabowie i Afrykańczycy, przecisnąłem się do stanowisk komputerowych, gdzie biedni i zdesperowani siedzieli wraz z oszustami, szantażystami i stalkerami, wszyscy nisko pochyleni i jakby spłoszeni w obrotowych fotelach, z których wychodziła gąbka, żółtawa w niezdrowej poświacie bijącej z ekranów. Z lewej strony, gdzie jakiś dziewięciolatek walił w klawiaturę, dobiegały mnie wybuchy, huk wystrzałów z lasera i wrzask rozlatujących się na kawałki obcych, po prawej miałem młodego, poważnego człowieka, uważnie wpatrującego się w ekran gęsto zapisany arabskimi szlaczkami. Powitałem ich uśmiechem i skupiłem się na komputerze. Konsoleta i klawiatura były wiekowe i oblepione brudem, stary kremowy bakelit zdążył już dawno poszarzeć, ale ponieważ byłem bardzo zmęczony i kończyły mi się megabajty w tablecie, dziękując Bogu, że mogę trochę posiedzieć w tej zalatującej mokrą tekturą i rozpuszczalną kawą salce, zacząłem przeszukiwać internet. I od razu ogarnęły mnie wątpliwości. Albie zadzwonił do hotelu i wiedziałem, że on i Cat tu jadą, ale co będzie, jeśli się rozmyślili albo już wyjechali? Żeby się uspokoić, wystukałem:
Przypominałem alchemika, który wrzuca składniki do kotła ze złudną nadzieją, że znajdzie złoto. Wystukałem:
Zobaczyłem rzeczy, jakich żaden człowiek nie powinien oglądać, ale nie ujrzałem syna. Zastosowałem więc podejście bardziej bezpośrednie i poszukałem Albiego Petersena. Jako wieczny kontestator mój syn nie był niewolnikiem mediów społecznych, poza tym nie miałem dostępu do jego kont. Ale jego znajomi nie byli już tak nieufni czy dyskretni i stwierdziłem, że mogę bez trudu zapełnić ekran zdjęciami mojego syna: z imprez, z bezczelnie zwisającym z odętych ust papierosem, na scenie ze swoją koszmarną kapelą z college’u (byłem na ich koncercie, ale nie mogłem tego słuchać; ukradkiem wyszedłem, by sprawdzić, czy samochód jest zamknięty, i już tam zostałem). Tu był hitlerowcem z Kabaretu (tego tygodnia przesiadywałem do późna w pracy), tu z przyjaciółką, wcześniejszą niż ta ostatnia, którą chyba trochę pamiętałem, uroczą, spokojną dziewczyną, teraz pewnie o złamanym sercu, bo był jej pierwszą miłością. Tu, kościsty, blady i z wyraźną gęsią skórką, w pochmurny letni dzień wylegiwał się na brzegu jakiejś rzeki, potem seria zdjęć przedstawiających plątaninę rąk i nóg, gdy puściwszy się sznura, skoczył do wody. Roześmiałem się. Sąsiad z prawej szybko przeniósł wzrok z mojej twarzy na ekran, więc równie szybko kliknąłem dwa razy na zdjęcia Albiego z internetowej wystawy fotograficznej: rozpadająca się szopa na jakiejś działce, zbliżenie kory drzewa i – czerń w mocnym kontraście z bielą – całkiem niezły portret dwóch starców na tej samej działce, mężczyzn o niezwykle pomarszczonych, sękatych twarzach zrytych bruzdami głębokimi jak te w korze, o co pewnie chodziło. Podobało mi się i postanowiłem powiedzieć mu to, jak tylko go znajdę. Ale nigdy go nie znajdę – teraz już to wiedziałem. Moje poszukiwania były absurdalne, stanowiły złudną próbę ocalenia resztek godności tej katastrofalnej podróży, naprawy wielu lat komunikacji pełnej niezbornego mamrotania. Podróżujący po Europie nie wpadają na siebie, to po prostu niemożliwe. Jeśli Albie wróci, a kiedyś wróci na pewno, zrobi to w swoim czasie. Obraz, który w sobie pielęgnowałem: że przyniosę go matce jak strażak wyłaniający się z płonącego budynku, okazał się próżną, samolubną fantazją. Zostałem w Europie tylko dlatego, że byłem zbyt poniżony, że za bardzo się bałem wracać do domu, gdzie musiałbym stawić czoło przyszłości. Zamknąłem stronę ze zdjęciami syna. Pozostawało jeszcze YouTube. Jeszcze jedna, ostatnia próba. Wystukałem: „pompidou paryż akordeon cat uliczny grajek”, szybko przeleciałem parę stron bitboksujących flecistów, grających na keyboardzie syjamskich kotów, kilka przygnębiających klipów z żywymi posągami i w posępnych,
niezbadanych głębinach czwartej strony zobaczyłem Cat w niepasującym do pory roku aksamitnym cylindrze, grającą Psycho killera przed Centrum Pompidou. – Tak! – powiedziałem na głos. Cat grała – byłem czterysta osiemdziesiątą szóstą osobą, która jej słuchała – a ja przeczytałem widniejące pod spodem komentarze. „Widziałem jom w Paryżu. Jest extra, to warjatka, kupcie jej CD. Kat gra rocka na charmonii – ttyl!”. Inny autor był w bardziej krytycznym nastroju: „Hahaha! Ona śpiewa jak ty muwisz po angielsku, aż pszykro czytać, mósisz być bardzo tępy, hahaha”. Ta sokratyczna w formie debata składała się z kilku dygresji i ripost. Zauważyłem, że klip pochodzi sprzed dwóch lat. Nieważne, bo doszło do małego przełomu: Cat miała na imię Kat. Zachęcony szukałem dalej: „kat akordeon covery kat uliczna performerka” i znalazłem ją znowu: siedziała na łóżku w oświetlonym świecami zatłoczonym pokoju. W Melbourne. Przesłany pół roku temu klip – obejrzała go skromna liczba czterdziestu sześciu widzów – zawierał pełną werwy wersję Hey Jude, a Kat akompaniowali obecni na imprezie goście, którzy pobrzękiwali butelkami po piwie, grali na bongosach i tak dalej. Nagranie trwało dwadzieścia dwie minuty i było mało prawdopodobne, żeby „dotarło na top”. Gdybym był nieśmiertelny, może obejrzałbym je do końca, ale nie widziałem takiej potrzeby, ponieważ w opisie znalazłem, co następuje: „Nasza stara przyjaciółka Katherine «Kat» Kilgour z Teatru Fabrycznego wciąż śpiewa i robi swoje. Kochamy Cię, Kat. Holly”. Kat Kilgour. Miałem już nazwisko, w dodatku żadne tam „Smith” czy „Evans”. Szukałem dalej i teraz natrafiłem na złotą żyłę, dzięki czemu, przeskakując z linka na link, znalazłem wreszcie to, o co mi chodziło. Na zalanym palącym słońcem skwerze, na schodach bogato ozdobionego kościoła, chyba gdzieś we Włoszech, siedzieli Kat i Albie, śpiewając Homeward Bound, starą piosenkę Simona i Garfunkela. Dziwnie staromodny wybór, dla syna utwór równie odległy w czasie, jak dla mnie charleston, ale była to maleńka cząstka kulturalnej spuścizny, którą mu przekazałem. Moja żona nie przepadała za Simonem i Garfunkelem, uważała ich za zbyt konwencjonalnych, ale jako mały chłopak Albie ich uwielbiał i podczas długich podróży zawsze puszczaliśmy ich Największe przeboje i ku irytacji Connie śpiewaliśmy w duecie. To on zaproponował Kat tę piosenkę czy Kat jemu? Czy kojarzyła mu się z czymś, co ode mnie dostał? Chciał wrócić do domu? – Za głośno! – warknął chłopak z lewej strony i zdałem sobie sprawę, że śpiewam. Przeprosiłem go, włożyłem zatłuszczone słuchawki i znowu skupiłem wzrok na klipie, który zamieszczono przed dwoma dniami i który obejrzano skromne trzy razy. Opis – ten był przynajmniej poprawny gramatycznie – nie dał mi dalszych wskazówek. „Widziałem ich na wycieczce objazdowej po Włoszech i gadałem z nimi. Dziewczyna nazywa się Kat Kilgour i naprawdę ma talent!!!”. A o Albiem nic? Hm? Szczerze mówiąc, aranżacja była dość eksperymentalna, publiczność nieliczna i obojętna. Mimo to jego widok sprawił mi przyjemność. Wyglądał dobrze. Może niezupełnie „dobrze” – był wychudzony, zgarbiony i niezbyt czysty – ale wyglądał tak, jak powinien wyglądać wędrujący z plecakiem student, no i nic mu nie groziło. Tylko gdzie był? Puściłem nagranie jeszcze raz jak detektyw szukający wskazówek. Kościół, kafejka, gołębie, skwer, turyści – mogło to być w każdym włoskim mieście. Robiłem stopklatki, robiłem zbliżenia Albiego, jego ubrania i twarzy, szukałem Bóg wie czego. Obejrzałem z bliska twarze kilku znudzonych gapiów, frontony sklepów i ściany na wypadek, gdyby była tam tabliczka
z nazwą ulicy, oglądałem klip w nieskończoność, wyłapując najważniejsze momenty, aż moją uwagę przykuły osoby pojawiające się w kadrze w ostatnich sekundach nagrania: mężczyzna, który kucnął przy stoliku, aby naradzić się z jakimś turystą. Był w podkoszulku w paski i czarnym kapeluszu z wstążką. Gondolier. – Tak! Tak, tak, tak, tak!
116. the vivaldi experience Korzystając z pełnej anonimowości, zostawiłem swój komentarz – „Jesteście świetni! Zwłaszcza chłopak! Proszę, zostańcie w Wenecji!” – wysłałem do siebie link do strony i pospieszyłem do pensjonatu, kuśtykając, lecz w dobrym nastroju. Nazajutrz był pierwszy dzień naszej opłaconej z góry rezerwacji. Kusząca perspektywa darmowego pobytu w ładnym hotelu, wybranym ze względu na komfort, udogodnienia i romantyczną atmosferę – czy to możliwe, żeby Albie nie przyjechał? Connie wydzwaniała do niego z Anglii. Czyste prześcieradła, prysznic, bez rodziców, okazja do zaimponowania dziewczynie posiłkami w jednym z jej ulubionych bufetów śniadaniowych? Na pewno przyjedzie. Musiałem tylko usiąść w pobliskiej ulicznej kafejce i zaczekać. To, co mu powiem, nie licząc „przepraszam” i „wracaj do domu”, wciąż pozostawało wielką niewiadomą, ale przynajmniej chociaż raz zrobię coś dobrze. Przystanąwszy przy ladzie w recepcji, napisałem list na tylnej stronie ulotki reklamującej koncert The Vivaldi Experience. Frejo, przepraszam, że zachowałem się dziś tak niegrzecznie. Pewnie myśli Pani, że jestem stuknięty – nie Pani jedna. Chciałbym to naprawić, zapraszając Panią na kolację, wtedy może i ja postaram się coś wyjaśnić. Jeśli myśl ta Pani nie przeraża, mieszkam w pokoju 56, przegrzanej szafie na poddaszu. Jeśli nie odezwie się Pani do ósmej wieczorem, było mi niezwykle miło Panią poznać. Bardzo podobała mi się nasza wyprawa do AKaDEmii! Z najlepszymi życzeniami, Douglas. Zanim zdążyłem rozważyć to ponownie, podałem ulotkę recepcjoniście z prośbą o przekazanie jej podróżującej samotnie Dunce. Frei Kristensen? Grazie mille. Potem wszedłem sztywno na górę i usiadłem ciężko na łóżku. Zdradzieckie buty do biegania zeszły z nóg z przyprawiającym o mdłości cmoknięciem. I gdzie jest ta obiecana wygoda? Mimo moich usilnych starań z bandażami i plastrami stopy wyglądały jak nadżarte przez stado krabów. Pęcherze na kłykciach paluchów popękały, ciało było otarte do krwi, a martwa skóra zwisała z podeszew jak poszarpane proporce. Ponieważ obie stopy były spuchnięte, nie mogłem włożyć drugiej pary obuwia, praktycznych brązowych półbutów, dlatego czekając na telefon od mojej nowej przyjaciółki, zrobiłem, co mogłem, aby opatrzyć rany.
117. nie randka Oczywiście nie była to randka. Byliśmy tylko parą podróżników, chwilowo szukających pocieszenia w swoim towarzystwie. Ale rozpakowując nową koszulę i czesząc się, zdałem sobie sprawę, że chyba
od dwudziestu lat nie jadłem kolacji z kobietą inną niż moja żona. Wszystko to było bardzo dziwne i postanowiłem podejść do tego na zupełnym luzie, wybierając z wyprzedzeniem małą, bezpretensjonalną trattorię, którą zauważyłem podczas moich wędrówek po mieście; była sympatyczna, lecz funkcjonalna i niezbyt zagracona świecami i cygańskimi skrzypcami. Natomiast Freja włożyła w przygotowania trochę wysiłku. Czekała w holu subtelnie, lecz efektownie umalowana, w dość obcisłej spódnicy i satynowej koszulce w kolorze złamanej bieli, którą można było nazwać tylko „bluzką”. Wyglądała świeżo, zdrowo i gustownie, mimo to stwierdziłem, że odruchowo mam ochotę zapiąć bluzkę na jeden guzik więcej, i przyszło mi do głowy, że jestem chyba jedynym mężczyzną na świecie, który ubiera kobietę wzrokiem. – Hej – powiedziałem, wymawiając to jak „heeeiii”, by nadać temu trudnemu słowu skandynawskie brzmienie na wypadek, gdyby go nie zrozumiała. – Dobry wieczór, Douglasie. – Ładnie pani wygląda – powiedział Douglas komplemenciarz. – Dziękuję. Podobają mi się pańskie buty. Są takie jasne, tak bardzo rzucają się w oczy! – „Prosto z pudełka”. Tak się to chyba mówi. – Gra pan w koszykówkę? – Właściwie są to buty do biegania, ale przywarły mi do stóp jak koszmarny pasożyt z kosmosu i teraz tylko je mogę nosić. – Podobają mi się. – Położyła mi rękę na przedramieniu. – Wygląda pan bardzo elegancko. – Moja deskorolka czeka przed hotelem. – Wziąłem ją pod rękę, dokuśtykałem do drzwi i wyszliśmy na ciepły, mglisty wieczór, który nazywają czasem „parnym”. Skierowaliśmy się na wschód przez sestiere Castello, czubek rybiego ogona, idąc bocznymi uliczkami z uczuciem przynależności do miejsca, jakim cieszy się poważny podróżnik, gdy turystyczna stonka wróci do autokarów i na statki. – Nawet nie potrzebuje pan już planu. – Nie, jestem prawie jak miejscowy. Wyszliśmy przed wspaniałą bramę Arsenału, który wyglądał jak dziecięcy fort, taki z murami i blankami. Czytałem o nim w przewodniku. – Jedną z największych innowacji wprowadzonych przez mieszkańców Wenecji była masowa produkcja okrętów ze standaryzowanych części w formie kompletów do składania. To właśnie tutaj weneccy stoczniowcy zadziwili króla Francji Henryka IV, budując cały galeon... – ...zanim król zdążył zjeść kolację, i tak narodziła się pierwsza nowoczesna linia produkcyjna – dokończyła Freja. – Tylko był to chyba Henryk III. Mamy ten sam przewodnik. – Boże, co za nudziarz ze mnie. – Ależ skąd, jestem taka sama. Myślę, że to dobrze, kiedy ktoś pragnie nauczać. Może to skutek tego, że mamy dzieci. Mój mąż, mój były mąż, i ja doprowadzaliśmy nasze córki do szaleństwa, wożąc je po ruinach, cmentarzach i zakurzonych starych galeriach. „To jest grób Ibsena, a to Kaplica Sykstyńska. Spójrzcie! Spójrzcie! Spójrzcie!”, tymczasem one chciały tylko pójść na plażę i poflirtować z chłopcami. Teraz są już starsze i doceniają nasze wysiłki, ale wtedy... – Właśnie tak mieliśmy spędzić lato. Moja żona i ja chcieliśmy zwiedzić wszystkie najwspanialsze galerie w Europie. – A tymczasem? – Syn zostawił nam list i uciekł z akordeonistką. Żona wróciła do Anglii i chce mnie zostawić. Freja się roześmiała. – Przepraszam, ale to rzeczywiście fatalne wakacje.
– Rozrywkowe i wstrząsające zarazem. – Ciekawe, co jeszcze może pójść nie tak? – Czy w tej lagunie są rekiny? – Nie powinnam się śmiać. Przepraszam. Nic dziwnego, że jest pan zdenerwowany. Postaram się nie pogrążać pana w większej niedoli. Wzięła mnie pod rękę i dokładnie w tym samym momencie, jakby uruchomiła jakiś alarm, zadzwoniła moja komórka.
118. splątana sieć – Halo? – Hej. Gdzie jesteś? – Ja? Chodzę. Chodzę. Jak zwykle. – A więc nie ma żadnych wiadomości. – Jeszcze nie. „Przepraszam, chwileczkę” – powiedziałem do Frei samymi ustami i gestem ręki dałem jej do zrozumienia, żeby poszła przodem. – Ale jestem coraz bliżej. – To znaczy? – Wpadłem na trop. Sieć się zacieśnia! – Mówisz jak prywatny detektyw. – Mam na sobie płaszcz przeciwdeszczowy. Nie, nie mam. – No to powiedz, co to za trop. – Zobaczysz. – Odezwał się? Rozmawiałeś z nim? – Dowiesz się w swoim czasie. – Dlaczego nie chcesz powiedzieć? – Zaufaj mi, zdobyłem namacalny dowód na to, że jest cały i zdrowy. – Przylecieć do ciebie? – Nie! Nie, przecież mówiłem. Przywiozę go. – Minęło pięć dni i naprawdę chciałabym się czegoś dowiedzieć. – Wolę powiedzieć ci, kiedy sprawa będzie załatwiona. Zapadła cisza. – Myślę, że powinieneś wrócić do domu. – Wrócę, kiedy go znajdę. – Tylko że ty wcale go nie szukasz, prawda? Ogarnięty irracjonalną paniką odwróciłem się tyłem do Frei, która cierpliwie czekała na następnym moście. – Szukam! Właśnie wyszedłem. – Nie to chciałam powiedzieć. Chciałam powiedzieć, że robisz teraz coś innego. „Skręcamy w prawo czy w lewo?” – spytała niemo Freja. – Czekam na jedzenie. Mogę do ciebie oddzwonić? „Jedną minutkę” – odparłem. – Aha. Dobrze. Myślałam, że porozmawiamy, ale jeśli jesteś zbyt zajęty... – Siedzę przy stoliku, zaraz podadzą mi coś do jedzenia. Nie, nie do jedzenia, czekam na jadłospis.
Zaraz podadzą mi jadłospis. – Mówiłeś, że chodzisz. – Bo chodziłem, ale teraz siedzę. Nie lubię rozmawiać przez telefon w restauracji, to bardzo niegrzeczne. Kelner się na mnie gapi. – Z tym ostatnim szczegółem chyba przesadziłem, bo usłyszałem, jak Connie marszczy brwi. – Gdzie ty właściwie jesteś? – W Castello, przy Arsenale. Siedzę na chodniku, a obok mnie stoi kelner. Chcesz, to przyślę ci zdjęcie. Znowu zapadła cisza, która zdawała się trwać cały wiek, a potem Connie zniżyła głos. – Martwię się o ciebie. Może jednak... – Muszę kończyć – powiedziałem i się rozłączyłem. Pierwszy raz w życiu przerwałem rozmowę telefoniczną z Connie. A potem, ku swemu zdumieniu, w ogóle wyłączyłem komórkę i szybko pokuśtykałem w stronę Frei. – Przepraszam. To była Connie, moja żona. – Kiedy zadzwonił telefon, myślałam, że skoczy pan do kanału. – Dzwonek mnie wystraszył, to wszystko. Muszę się napić. Restauracja jest niedaleko. Skręciliśmy i wyszliśmy na malutkie campo. Nie sprzedawano tam ani masek karnawałowych, ani pocztówek. Zamiast tego, jak chorągwie na czyjąś cześć, między domami wisiało pranie, na parterze grały radia i telewizory, a w rogu placyku była trattoria, która wbrew moim najlepszym intencjom wyglądała bardzo romantycznie. – I co pani na to? – Doskonałe miejsce.
119. córki Siedzieliśmy na zewnątrz, obok siebie, twarzą do skweru. W restauracji nie było menu i zamiast tego drobny starszy mężczyzna o podejrzanie czarnych włosach przyniósł nam prosecco, a potem dwie miseczki marynowanych kalmarów, ośmiorniczek i anchois, ostrych, ociekających oliwą i przepysznych. Jakby dla podkreślenia platonicznego charakteru naszego wieczornego spotkania Freja pokazała mi w telefonie zdjęcia swoich dwóch córek, urodzonych w odstępie roku, uderzająco pięknych dziewcząt o bardzo niebieskich oczach, które podczas tego pokazu wyrosły na długonogie, długowłose młode kobiety o bardzo białych zębach, uosobienie zdrowia i wigoru, przedstawione na różnym tle: a to na smaganej wiatrem atlantyckiej plaży, a to pod tajskimi palmami, a to przed Sfinksem, a to na lodowcu. Myślę, że sprytny montażysta potrafiłby stworzyć optymistyczny pokaz slajdów z najbardziej ponurego dickensowskiego dzieciństwa, ale sądząc po albumie Frei, jej córki naprawdę miały dużo szczęścia. One i ich matka robiły wrażenie porządnej, zdrowej rodziny, której członkowie z radością wymyliby zęby tą samą szczoteczką. Oczywiście Freja była kobietą zbyt kulturalną, aby się chwalić, ale nie mogłem nie zauważyć, że niemal na każdym zdjęciu obejmuje ją któraś z bardzo fotogenicznych latorośli, tymczasem ja nie mogłem sobie przypomnieć ani jednego, na którym byłbym tylko z synem. Może kiedy był mały, ale w ciągu ostatnich ośmiu, dziesięciu lat? Nieważne, bo oto zobaczyłem Anastasię Kristensen pływającą z delfinami, potem Babette Kristensen jako wolontariuszkę w afrykańskiej wiosce. Jeszcze później podano nam makaron i wino. – Anastasia kręci teraz filmy dokumentalne. Babette jest ekolożką. Jak się pan pewnie domyśla,
jestem z nich bardzo dumna. Mogłabym zanudzać nimi ludzi w nieskończoność, mam nieograniczone możliwości. Lepiej przestanę, bo za chwilę zaśnie pan z nosem w linguine. – Nie, ależ skąd – odparłem. – Pani córki są naprawdę urocze. – To prawda. – Freja schowała komórkę do torebki. – W dzieciństwie były oczywiście małymi zołzami... – Zasłoniła ręką usta. – Nie powinnam tak mówić, nawet jeśli to prawda, ale Boże święty, jak myśmy się kłóciły! Na szczęście z czasem jest łatwiej. Aha, jeszcze jedno. – Znowu wyjęła komórkę. – Zastanawiałam się, czy je panu pokazać, zrozumie pan dlaczego... I zobaczyłem dwudziestoletnią Babette siedzącą nago w szpitalnym wózku z nowo narodzoną dziewczynką koloru bakłażana u piersi i mokrymi od potu włosami przyklejonymi do czoła. – Tak, w tym roku zostałam babcią. Uwierzy pan? Mam pięćdziesiąt dwa lata i jestem już mormor, jak mówią Szwedzi. Boże drogi! Pokręciła głową i sięgnęła po kieliszek. – Kto to jest? Po lewej stronie wózka stał szczupły, dystyngowany mężczyzna o urodzie rzymskiego senatora, absurdalnie przystojny mimo głupawego uśmiechu i chirurgicznego kitla. – Mój były mąż. – Wygląda jak gwiazdor filmowy. – I boję się, że aż za dobrze zdaje sobie z tego sprawę. – Ma niesamowite oczy. – Powód mojego upadku. – Zaraz... On był świadkiem porodu? – Tak, oczywiście. – Widział, jak... jak... wychodzi jego wnuczka? – Tak, oboje widzieliśmy. – To bardzo skandynawskie. Freja się roześmiała, a ja jeszcze raz wpatrzyłem się w zdjęcie. – Jest naprawdę bardzo przystojny. – Dlatego mam takie ładne córki. – Nie jestem pewny, czy to tylko jego zasługa – powiedziałem uprzejmie, a ona trąciła mnie łokciem. – Utrzymują z ojcem przyjacielskie stosunki? – Naturalnie, uwielbiają go. Ciągle im powtarzam, że nie powinny go tak czcić, ale bez skutku. Mój syn mnie nie uwielbiał, i bardzo dobrze. Gdyby mnie wielbił, czułbym się nieswojo; podobnie, gdyby mnie czcił. Ale nie miałbym nic przeciwko temu, żebyśmy pozostawali „na stopie przyjacielskiej”. – Myślę, że córki są dla ojców o wiele bardziej wielkoduszne. Że stosunki z nimi są łatwiejsze niż te ojca z synem. Ciekawe dlaczego. – Pewnie dlatego, że przy córce nie musiałby pan odgrywać roli modelowego wzorca. A przynajmniej rywalizacja byłaby mniejsza. Podczas gdy z synem... – Całkiem możliwe. Nigdy o tym nie myślałem. Czy Albie kiedykolwiek aspirował do tego, aby być taki jak ja? Gdybym miał czas się zastanowić, może bym na coś wpadł, ale Freja dolewała mi właśnie wina. – Ja z kolei myślę podobnie o synach. Bardzo chciałabym mieć syna, przystojnego chłopca w starym stylu. Mogłabym go kształtować, ubierać, a potem nienawidziłabym pewnie jego przyjaciółek. Poza tym nie ma co idealizować dziewcząt. Gdyby miał pan córkę, ściągnęłaby panu na głowę problemy innego rodzaju.
– Miałem córkę. – Naprawdę? – Tak, z żoną. Nasze pierwsze dziecko było dziewczynką. Miała na imię Jane, ale umarła. – Kiedy? – Zaraz po urodzeniu. Minęła chwila. Z biegiem lat zauważyłem, że ilekroć mówimy o stracie dziecka, niektórzy niemal wpadają w gniew, jakbyśmy spłatali im figla. Inni próbują podchodzić do tego obojętnie, jakby to się nie liczyło, chociaż takie przypadki zdarzają się na szczęście rzadko. Większość jest taktowna i życzliwa i jeśli już dochodzi do takiej sytuacji, a czasem dochodzi, przywdziewam specjalną minę – Connie też – aby ich zapewnić, że jakoś sobie radzimy. Przywdziałem ją i teraz. – Bardzo mi przykro. – To było dawno temu. Ponad dwadzieścia lat. Moja córka byłaby teraz dwudziestoletnią dziewczyną. – Mimo to... To najgorsze, co może przydarzyć się rodzicom. – Nie wspomniałem o tym, by dramatyzować, ale nigdy nie unikamy tego tematu. Nie chcemy, żeby było to coś, o czym się nie mówi, jakieś tabu. Pragniemy podchodzić do tego... bezpośrednio. – Rozumiem – powiedziała Freja, chociaż poczerwieniały jej oczy. – Proszę, nie chcę zepsuć tego wieczoru... Nie, nie dwudziestoletnią. Dziewiętnastoletnią. Prawie. Niedługo zaczynałaby drugi rok studiów. – Nie, ale... – Nie chcę, żeby zrobiło się ponuro. Może na medycynie albo architekturze. A może byłaby aktorką albo artystką. Nie miałbym nic przeciwko temu... – A więc wasz syn... – Jest naszym jedynym, lecz drugim dzieckiem. – I dlatego pan tu przyjechał? Ze względu na syna? – Tak. – Zaginął? – Uciekł. – I ma lat... – Siedemnaście. – Aaa! – Freja kiwnęła głową, jakby to wszystko wyjaśniało. – Jest rozsądny? Roześmiałem się. – Nie zawsze. Raczej rzadko. – Cóż, to siedemnastolatek, dlaczego miałby być rozsądny? – Ja w jego wieku byłem, i to bardzo. Teraz z kolei roześmiała się ona. – Ja nie. Łączą was bliskie stosunki? – Nie. Przeciwnie. Dlatego tu jestem. – Rozmawiacie ze sobą? – Niezupełnie. Pani rozmawia? Z córkami? – Naturalnie. O wszystkim! – My ucinamy sobie czasem takie sztuczne pogawędki. Albie jest jak opryskliwy gwiazdor rocka, który nie chce rozmawiać. „Co u ciebie? Co dzisiaj robiłeś? Masz jakieś plany na wieczór?”. – Pewnie to pana martwi.
– Tak. Tak. – Może lepiej zmieńmy temat. Dodam tylko, że nie próbuję bynajmniej... pomniejszać? Tak się to mówi? Że bynajmniej nie bagatelizuję, nie lekceważę ani nie marginalizuję pana problemu, ale jeśli syn ma dostęp do pieniędzy i telefonu na wypadek niebezpieczeństwa... – Ma. – Poza tym jest w sumie dorosły. Może lepiej zostawić go w spokoju? – Obiecałem żonie, że go znajdę. – Żonie, z którą jest pan w separacji. – Jeszcze nie – poprawiłem ją lekko przeczulony. – Jeszcze nie jesteśmy. Po prostu ja jestem tu, ona tam. Jesteśmy odseparowani... geograficznie. – Rozumiem. W milczeniu zaczekaliśmy, aż kelner zabierze talerze. – Poza tym pokłóciliśmy się... ja z synem. Za dużo sobie powiedzieliśmy i teraz chcę to naprawić. Osobiście. Czy to nienormalne? – Przeciwnie, bardzo szlachetne. Ale gdybym przepraszała córki za wszystkie głupoty, jakie wygadywałam, do końca życia nie rozmawiałybyśmy o niczym innym. Jako rodzic myślę, że każdy ma prawo popełnić kilka błędów i błędy te powinny zostać mu wybaczone. Prawda?
120 córka Naturalnie, że czułem się winny. To oczywiście irracjonalne, ale poczucie winy rzadko kiedy jest racjonalne. Bez końca nas zapewniano, że nic nie mogliśmy na to poradzić, że sepsa, która zabiła naszą córeczkę, nie była rezultatem naszego zachowania czy trybu życia, że w łonie matki jej nie wykryto. Chociaż urodziła się trochę przedwcześnie, wszystko wskazywało na to, że jest zupełnie zdrowa. Ponieważ od wyrzutów sumienia wolałem gniew, szukałem czegoś, na czym mógłbym go wyładować, błędów w opiece przedporodowej i poporodowej, błędów popełnionych przez personel szpitalny. Słowo „sepsa” sugerowało zakażenie – czy wdało się z czyjejś winy? Ale szybko stało się jasne, że personel zachował się nienagannie, w tej sytuacji wprost idealnie. Powiedziano nam, że jest to jedna z tych rzeczy, które się po prostu zdarzają, bardzo rzadko, ale jednak. Świetnie, tylko co mieliśmy zrobić z całym tym gniewem, poczuciem winy? Connie szukała odpowiedzi w sobie. Czy był to rezultat jakiegoś zachowania, tego, że kiedyś paliła i piła, jej samozadowolenia? Musiała zrobić coś złego. Przecież to niemożliwe, żeby ukarano ją tak surowo, gdyby nie miała czegoś na sumieniu. Ale nie, nie zrobiliśmy nic złego i nic nie mogliśmy na to poradzić. To się po prostu zdarzało. I tyle. Podczas porodu nie przeczuwaliśmy żadnego niebezpieczeństwa. Wszystko poszło dobrze i było to przeżycie zarówno traumatyczne, jak i ekscytujące, znajome, a jednocześnie zupełnie nowe. Wody odeszły w nocy. Początkowo nie mogliśmy w to uwierzyć – przecież to dopiero trzydziesty czwarty tydzień – ale ponieważ materac był niezaprzeczalnie mokry, wcieliliśmy w życie nasz plan i pojechaliśmy do szpitala, gdzie nerwowo chodziliśmy i czekaliśmy, to nudząc się, to ciesząc, to martwiąc. Skurcze zaczęły się rano, a potem poszło już bardzo szybko. Tak jak się spodziewałem, Connie była silna i uparta, i o jedenastej pięćdziesiąt osiem Jane po raz pierwszy ujrzała świat, kwiląc i krzycząc, wierzgając i młócąc powietrze malutkimi piąstkami; ledwie kilogram i osiemdziesiąt deko wagi, lecz wagi zaciekłej i zdeterminowanej. I była prześliczna, tak że wszystkie nasze niepokoje, strachy i ból pierzchły w obliczu jej doskonałości i naszej radości. Była również zdrowa i mogliśmy ją
trzymać w ramionach, tak jak to sobie wymarzyliśmy. Robiliśmy zdjęcia i składaliśmy sobie prywatne przysięgi – ja, że będę troszczył się o nią i do ostatniego tchu strzegł jej przed złem. Connie przystawiła ją do piersi i chociaż Jane nie chciała początkowo ssać, zdawało się, że wszystko jest w porządku. Inkubator nie był potrzebny, wystarczyło czujne oko. Wróciliśmy na oddział. Całe popołudnie przesiedziałem przy łóżku, patrząc, jak śpią – Connie blada, wyczerpana i piękna. Bóg wie, skąd to zaskoczenie, ale panująca w sali porodowej gwałtowność zaszokowała mnie i oszołomiła, cała ta krew i pot, ten absolutny brak delikatności. Gdybym to ja znalazł się w tej sytuacji, zażądałbym nie gazu rozweselającego i tlenu, tylko pełnej narkozy i półrocznej rekonwalescencji. Ale poród okazał się dla Connie czymś zupełnie naturalnym i byłem z niej bardzo dumny. – Byłaś niesamowita – powiedziałem, kiedy otworzyła oczy. – Klęłam? – spytała. – Jak szewc. – To dobrze – szepnęła z uśmiechem. – Ale robiłaś to zupełnie naturalnie, jak... wikińska praczka. – Dziękuję. Podoba ci się? Jest bardzo mała. – Jest idealna. Jestem zachwycony. – Ja też. Chcieli zatrzymać je na noc – ot tak, nie ma powodu do niepokoju, więc się nie niepokoiliśmy. Zasugerowano, że powinienem wrócić do domu i przygotować się na przybycie matki i dziecka. Chociaż Connie była temu niechętna, pojechałem, odbywając jedną z najdziwniejszych podróży w życiu. Dom zastałem dokładnie taki, jaki zostawiliśmy. Przygotowywałem się do czegoś monumentalnego, jakbym po raz ostatni w życiu miał zostać sam – w tych kilku godzinach było coś rytualnego. Jak w malignie zmyłem naczynia, posprzątałem, uzupełniłem lodówkę, poukładałem sprzęt. Odebrałem wiadomości i wykonałem kilka uspokajających telefonów z cyklu mama i dziecko czują się dobrze. Zmieniłem pościel i kiedy wszystko było gotowe, zamieniłem kilka słów z Connie, poszedłem spać... ...i tuż po czwartej nad ranem, o tej strasznej godzinie, obudził mnie telefon. Bez paniki – koszmarne słowa – ale mała Jane jest trochę niespokojna. Miała trudności z oddychaniem i przeniesiono ją na inny oddział. Zaordynowano antybiotyki i lekarze są pewni, że leki pomogą, ale czy mógłbym natychmiast przyjechać do szpitala? Tylko lepiej nie samochodem. Byle jak naciągnąłem na siebie ubranie i wypadłem z domu, kurczowo trzymając się pozytywów – nie ma powodu do paniki – nie mogąc jednocześnie zapomnieć o tym, że Jane „ma trudności z oddychaniem”, bo czy jest coś bardziej fundamentalnego niż potrzeba oddychania? Czy „oddychanie” i „życie” to nie to samo? Dobiegłem do Kilburn High Road, złapałem taksówkę, wskoczyłem do niej, potem wyskoczyłem, wpadłem do szpitala, głośno tupiąc, wbiegłem na oddział żony, zobaczyłem zasłonę przy jej łóżku, usłyszałem płacz i już wiedziałem. Rozsunąłem zasłonę i zobaczyłem, że Connie leży zwinięta w kłębek tyłem do mnie – och, Connie – i już wiedziałem. Nazajutrz rano zabrano nas do prywatnej separatki i pozwolono nam spędzić z Jane trochę czasu, ale wolałbym o tym nie mówić. Jakimś cudem zdołałem zrobić kilka zdjęć i wziąć odciski jej dłoni i stópek. Trochę dziwnie się czuliśmy, ale powiedziano nam, że być może kiedyś zechcemy te zdjęcia obejrzeć, i rzeczywiście obejrzeliśmy. Potem pożegnaliśmy się, odesłano nas do domu i nigdy w życiu nie wracaliśmy z bardziej pustymi rękami.
121. potem I tak jak zawiadamialiśmy znajomych o szczęśliwym porodzie, tak teraz zaczęliśmy to wszystko odkręcać. Wiadomość rozeszła się błyskawicznie, to oczywiste, bo złe rozchodzą się szybciej niż dobre, i wkrótce otoczyli nas koledzy i przyjaciele. Wszyscy byli mili, ich kondolencje szczere i złożone w najlepszej wierze, mimo to gdy zaczęli wymyślać absurdalne eufemizmy na śmierć naszej córki, stałem się opryskliwy i obcesowy. Nie, Jane nie „odeszła”. Odrzucały mnie również określenia takie jak „zgasła”, „zasnęła” czy „zamknęła oczka”, nigdzie też się nie „błąkała”, bo aż za dobrze wiedzieliśmy, gdzie teraz jest. To, że nas „zostawiła”, sugerowałoby, że chciała odejść, to, że nam ją „odebrano”, suponowało jakiś cel i miejsce przeznaczenia, dlatego warczałem na pełnych najlepszych intencji przyjaciół, a oni nas przepraszali, bo co innego mogli zrobić? Polemizować ze mną? Oczywiście teraz żałuję, że byłem taki nietolerancyjny, ponieważ odruchowe powściąganie języka jest czymś przyzwoitym i ludzkim. Lekarze używali określenia „zapaść”. Zapaść była bardzo szybka – mówili, i to mogłem zrozumieć. Ale gdyby ktoś powiedział, że Jane „odeszła do lepszego świata”, chyba bym go uderzył. „Została nam wyrwana” – to określenie byłoby lepsze. Wyrwana albo wyszarpnięta. Tak czy inaczej, moja opryskliwość była nieprzyjemna i niemądra. Myślę, że uznano, iż „źle to znoszę”. Smutek jest czasem porównywany do otępienia, jednak początkowo byliśmy dalecy od tego stanu. Otępienie? Chętnie byśmy w nie wpadli. Ale nie, bo czuliśmy się jak żywcem obdarci ze skóry, udręczeni, wściekli, że życie toczy się dalej jakby nigdy nic. Zwłaszcza Connie była podatna na straszliwe ataki furii, chociaż najczęściej tłumiła je w sobie albo – żeby nikogo nie urazić – wyładowywała się na mnie. – Ciągle mi powtarzają, że jestem młoda – mówiła, już spokojna po kolejnym wybuchu. – Że jest dużo czasu i możemy mieć drugie dziecko. Ale ja nie chciałam drugiego. Chciałam tego. Tak więc nie byliśmy mili ani mądrzy. Niczego się nie nauczyliśmy. Byliśmy źli i paskudni, czerwonoocy, zasmarkani i wściekli, dlatego trzymaliśmy się na uboczu. Przyjaciele pisali listy, które czytaliśmy, za które byliśmy wdzięczni i które potem wyrzucaliśmy. Bo co mogliśmy zrobić? Ustawić je na kominku jak kartki bożonarodzeniowe? Szczególnie trudna do zniesienia była przestylizowana ckliwość niektórych znajomych Connie. Przyjechać do was? – pytali płaczliwie czułym głosem. Nie, nie trzeba, nic nam nie jest – odpowiadaliśmy z silnym postanowieniem, że nie odbierzemy kolejnego telefonu. Mimo to wyciągnięto nas w końcu na światło dzienne, na uroczystość żałobną, krótką i pełną udręki – co mogliśmy tym ludziom powiedzieć? Czy o kimś o zupełnie nieuformowanej osobowości można opowiedzieć czułą anegdotę? – i znowu przyszło mi do głowy, że smutek wynika zarówno z żalu za czymś, czego nigdy nie mieliśmy, jak i z żalu po tym, co straciliśmy. Tak czy inaczej, jakoś to przeżyliśmy. Była matka Connie, kilkoro jej najbliższych przyjaciół, moja siostra. Mój ojciec powiedział, że jeśli chcę, to też przyjdzie, ale nie chciałem. Natychmiast po uroczystości wróciliśmy do domu, zdjęliśmy czarne ubranie, położyliśmy się i przez ponad tydzień prawie nie wstawaliśmy z łóżka. Polegiwaliśmy, spaliśmy za dnia, jedliśmy byle co, nie czując smaku, oglądaliśmy telewizję z oczami utkwionymi obok ekranu. Ale wtedy byliśmy już otępiali. Nigdy nie lunatykowałem, więc nie mogę potwierdzić, czy człowiek zachowuje się wtedy podobnie, ale siedzieliśmy, staliśmy, chodziliśmy i jedliśmy jak ktoś nie do końca żywy. Czasem budziłem się w nocy, słysząc płacz Connie. Żal i smutek najbliższej nam osoby jest czymś strasznym, ale ona łkała z zapamiętaniem, jak zwierzę, i niczego nie pragnąłem bardziej niż tego, żeby przestała. Tuliłem ją więc, aż usnęła, albo rezygnowaliśmy ze snu i gapiliśmy się razem w okno – było lato, dni okrutnie długie – i podczas tego porannego czuwania powtarzałem uroczystą przysięgę.
Naturalnie, przysięgi składane w takich okolicznościach są często nonsensowne; sportowiec przysięga, że wygra wyścig, i dociera na metę ósmy, mały pianista, że tym razem zagra jakiś utwór bez jednego błędu, i daje plamę już w pierwszym takcie. Czy w sali porodowej nie przysięgałem, że będę troszczył się o córkę i do ostatniego tchu strzegł jej przed złem? Wymieniliśmy się z Connie obietnicami, które złamaliśmy już po pół roku. Bądź milszy, bardziej się staraj, uważniej słuchaj, zrób ze sobą porządek, rób to, co dobre. Wieczne postanowienia, które w świetle dziennym zawsze walą się w gruzy, więc jaki jest sens składać kolejne? Niemniej złożyłem przysięgę samemu sobie. Postanowiłem, że od tej pory będę opiekował się żoną najlepiej, jak umiem. Że będę odbierał telefony od niej, że nigdy nie rozłączę się jako pierwszy. Że zrobię wszystko, aby była szczęśliwa, a już na pewno nigdy jej nie zostawię. Dobry mąż. Będę dobrym mężem i jej nie zawiodę.
122. smutek Mijał czas. Wróciłem do pracy, zniosłem koleżeńskie współczucie, Connie została w domu i wpadła w coś, co baliśmy się nazwać depresją, bo może był to po prostu smutek. Naszym najbardziej ujmującym eufemizmem stała się „chandra”: żona „miała chandrę”. Wydzwaniałem do niej z laboratorium, wiedząc, że jest w domu i że nie odbierze. Kiedy odbierała, co zdarzało się rzadko, poirytowana albo zła mamrotała coś pod nosem, odpowiadała monosylabami, i żałowałem, że w ogóle podniosła słuchawkę. „Masz chandrę?”. „Tak, lekką”. Próbowałem pracować i chory z niepokoju, głuchy i niemy, siedziałem na naradach, a wieczorem wchodziłem na schody do mieszkania, słyszałem za głośno grający telewizor i zastygałem z kluczem w ręku. Muszę przyznać, że czasem miałem ochotę zawrócić, zejść na dół i pójść... dokądkolwiek, byleby tylko nie do tego pokoju. Ale nigdy tak nie zrobiłem. Brałem głęboki oddech i otwierałem drzwi, by zobaczyć, jak Connie z zaczerwienionymi oczami i w nieświeżym ubraniu leży na sofie. Bywało, że stała przy niej otwarta butelka wina, czasem już opróżniona, albo stwierdzałem, że ogarnęła ją mania sprzątania, a raczej odświeżania – raz zaczęła malować na żółto wszystkie szafki i sprzątać na strychu, ale szybko ten pomysł zarzuciła. Naprawiałem szkody najlepiej, jak umiałem, gotowałem, zwykle coś zdrowego, a potem dołączałem do niej na sofie. Szkoda, że nie mogę przytoczyć w tym miejscu przemowy, którą wygłosiłem, aby wyrwać ją z tego strasznego stanu, apelu o powrót do życia albo chociaż do tego, by spróbowała nauczyć się żyć od nowa. Może zakończyłbym go teatralnym gestem, pootwierał na oścież okna albo poszukał natchnienia w naturze. Dobra przemowa stanowiłaby może swego rodzaju „zamknięcie”. Próbowałem ją ułożyć wiele razy, nie mogąc w nocy zasnąć. Poetyckie wariacje na temat banalnych idei, coś o optymizmie, życiu chwilą i porach roku. Ale nie umiem pisać przemów, brakuje mi elokwencji i wyobraźni, dlatego po dwudziestu latach nie zbliżyliśmy się nawet do czegoś tak prostego i czystego jak zamknięcie. Nawet gdyby istniało, nie wiem, czy jest to coś, czego kiedykolwiek pragnęliśmy. Przestać pamiętać? Udawać, że już nas to nie obchodzi? Po co? Ale tak, w okresie największego nieszczęścia siedziałem z nią i czekałem. W końcu powróciliśmy do normalnego życia i myślę, że nasze dzisiejsze małżeństwo zaczęło się mniej więcej wtedy. Wyprostowaliśmy się i zaczęliśmy wychodzić z domu do kina i na wystawy. Potem jedliśmy kolację i rozmawialiśmy – znowu rozmawialiśmy. Nie śmialiśmy się, przynajmniej nie na początku. Wystarczyło, że mogliśmy już odbierać telefony. Część naszych co bardziej niepoważnych przyjaciół
wykruszyła się podczas tego odosobnienia, ale nie mieliśmy im tego za złe. Inni pozakładali własne rodziny i bali się, że przyniesiemy im pecha. Rozumieliśmy to i chętnie trzymaliśmy się na uboczu. Od tej pory mieliśmy prowadzić życie prostsze i skromniejsze. Connie wciąż nie była w stanie malować, więc zmieniła zawód. Praca w komercyjnej galerii nigdy nie sprawiała jej przyjemności ani nie dawała satysfakcji, dlatego poszła na wieczorowy kurs zarządzania sztuką, który bardzo się jej spodobał. Jednocześnie znalazła pracę w muzeum i zaczęła poznawać tajniki departamentu edukacyjnego, którym z takim powodzeniem dzisiaj kieruje. Jesienią, rok po naszym spacerze wokół Serpentine, pojechaliśmy na Skye, wyspę, która nie miała dla nas szczególnego znaczenia, nie licząc tego, że się nam podobała i że chcieliśmy zabrać tam Jane. Pewnego dnia obudziliśmy się wczesnym rankiem, w ulewnym deszczu poszliśmy na brzeg i rozsypaliśmy jej prochy. Jej nieliczne zdjęcia schowaliśmy do szuflady w sypialni i od czasu do czasu je oglądaliśmy. Co roku obchodzimy rocznicę jej przyjścia i odejścia, i jest tak po dziś dzień. Connie zastanawia się czasem nad jej wyimaginowaną przyszłością, nad tym, jaka by była, czym by się interesowała i jakie miałaby talenty. Robi to bez sentymentu, ckliwości i płaczu. Jest w tym niemal jakaś brawura, jak w trzymaniu ręki nad płonącą świecą – chce po prostu pokazać, jak silną stała się kobietą. Ale ja nie przepadam za tymi spekulacjami, a przynajmniej nigdy nie mówię o nich na głos. Słucham, ale zatrzymuję te myśli dla siebie. Rok później, w maju, w hoteliku przy rue Jacob w Paryżu, poczęliśmy naszego syna, a osiemnaście lat później pojechałem poszukać go i sprowadzić do domu.
123. geograficzna separacja Chociaż było mało prawdopodobne, bym znalazł go w tej małej restauracyjce w bocznej uliczce w Wenecji. Szczerze mówiąc, przestałem o nim myśleć. Za dobrze się bawiłem z tą atrakcyjną, zalotną Dunką, bo oboje byliśmy trochę wstawieni, zauroczeni cudownym spaghetti z owocami morza, zimnym winem i świeżą rybą, którą pokazano nam przed grillowaniem i po nim, co wywołało u mnie irracjonalne wyrzuty sumienia... – Dlaczego? – Ponieważ pokazują nam to piękne srebrzyste stworzenie prosto z morza, a my zmieniamy je w stos ości, tak że zostaje tylko głowa i oczy, które patrzą na nas i mówią: „Zobacz, co ze mną zrobiliście!”. – Jest pan bardzo dziwnym człowiekiem. Podano truskawki i słodki, syropowaty likier, potem mnóstwo kawy. Kawa! Późnym wieczorem w powszedni dzień! – Będę musiała trochę pospacerować, inaczej nigdy tego nie zrzucę – powiedziała Freja. – Dobry pomysł. Uregulowaliśmy rachunek, całkiem niewygórowany jak na Wenecję, dzieląc się kosztami po połowie. Dałem suty napiwek i kelner zaczął ściskać nam ręce i kiwać głową, a potem stanął na palcach, pocałował Freję w policzek i krzykliwą włoszczyzną powiedział, że jestem wielkim szczęściarzem, bardzo fortunato. – Mówi chyba, że mam piękną żonę. – Na pewno, tylko że to nie ja nią jestem.
– Nie wiem, jak mu to wytłumaczyć. – Niech myśli, że nią jestem, tak będzie chyba łatwiej – zdecydowała Freja i tak zrobiliśmy. Wróciliśmy na szeroką Via Garibaldi, gdzie wciąż roiło się od miejscowych rodzin jedzących kolację przy stolikach na chodniku, potem skręciliśmy w wysadzaną drzewami procesjonalną aleję biegnącą między wspaniałymi willami. Szliśmy i nie wiem, może zadziałało wino, ten piękny wieczór albo średniowieczne tynki, ale prawie zapomniałem o moich pęcherzach i zdartej ze stóp skórze. Opowiedziałem jej o przełomie w moich poszukiwaniach, o tym, że nazajutrz zamierzam zaczekać przed hotelem. – A jeśli nie przyjdzie? – spytała Freja. – Darmowy pokój w Wenecji bez mamusi i tatusia? Przyjdzie, na sto procent. – Dobrze, i co wtedy? Szliśmy przed siebie. – Postawię mu drinka. Przeproszę go. Powiem, że za nim tęskniliśmy i że mam nadzieję, że w przyszłości będzie się między nami lepiej układało. Ale jeszcze zanim skończyłem mówić, dotarło do mnie, że plan jest zupełnie niewykonalny. Kim byli ci ludzie, ojciec i syn, którzy mieliby tak szczerze rozmawiać o swoich uczuciach? Ani razu swobodnie nie rozmawialiśmy od czasu „krowy, która robiła muuu”, a teraz mielibyśmy gawędzić przy piwie o tym, co czujemy? – Kto wie, może jeśli uda nam się to jakoś naprawić, namówię Connie, żeby przyleciała i pojedziemy razem dalej. Zostały jeszcze Florencja, Rzym, Pompeje, Neapol... Jeśli zechce, zabierze swoją dziewczynę. Jeśli nie, wrócimy do Anglii. – A jeśli nie zechce wrócić? – Mam chustkę nasączoną chloroformem i kawał mocnego sznura. Wypożyczę samochód i zawiozę go tam w bagażniku. – Freja roześmiała się, a ja wzruszyłem ramionami. – Jeśli będzie chciał jechać dalej bez nas, w porządku, nie ma sprawy. Będziemy przynajmniej wiedzieli, że jest zdrowy i bezpieczny. Przystanęliśmy na szczycie wysokiego mostu, patrząc na wschód, w stronę Lido. – Żałuję, że nie mogę z panem zaczekać, chociaż nie wiem, jak byśmy mu to wyjaśnili. – Albie, poznaj moją nową przyjaciółkę Freję. Frejo, to jest Albie. – Tak, byłoby niezręcznie. – Fakt. – Zupełnie bez powodu! – Absolutnie – potwierdziłem, chociaż gdy spojrzałem w dół, okazało się, że wzięła mnie za rękę, i poszliśmy dalej Riva degli Schiavoni. – Gdzie pani jutro jedzie? – spytałem. – Do Florencji, pociągiem. Mam bilety do Uffizi na pojutrze. Trzy dni w Rzymie, potem Pompeje, Herkulanum, Capri i Neapol. Prawie taka sama trasa jak wasza. Potem, za dwa tygodnie, lecę z Palermo do Kopenhagi. – Wakacje życia. Roześmiała się. – Mam nadzieję, że ostatnie. – Jest aż tak źle? – Nie, nie, nie. Widziałam piękne, wprost cudowne rzeczy. Choćby teraz, niech pan spojrzy: to niesamowite. Powiedliśmy wzrokiem po horyzoncie, od Lido po Giudeccę, gdzie na Adriatyk wypływał
rozświetlony liniowiec, wielki jak intergalaktyczny krążownik. – Dzieła sztuki – ciągnęła Freja – te wszystkie domy i budowle, jeziora i góry. Cudowne rzeczy, których już nigdy nie zobaczę, ale które pierwszy raz oglądam sama. Ciągle otwieram usta i dociera do mnie, że nie muszę. Tak, oczywiście, powtarzam sobie, że to dobre i zdrowe dla duszy, ale nie jestem pewna, czy stworzono nas do życia w samotności. To znaczy ludzi. Za bardzo przypomina to jakąś próbę, jest jak walka o przetrwanie w dziczy. To dobre doświadczenie, miło je zaliczyć, mimo to nie należy do najlepszych. Brakuje mi towarzystwa. Tęsknię za córkami i wnuczką. Cieszę się, że już niedługo wrócę do domu i je przytulę. – Nagle wypuściła powietrze i poruszyła głową i ramionami, jakby próbowała odpędzić jakąś myśl. – Od trzech tygodni nie wygłosiłam dłuższej przemowy. Pewnie przez to wino! Mam nadzieję, że pana nie zanudziłam. – Ależ skąd. Wkrótce byliśmy już w pensjonacie i stanęliśmy w progu naprzeciwko siebie. – To był najmilszy dzień mojej wyprawy – powiedziała. – Galeria, potem kolacja. Żałuję, że nie spotkaliśmy się wcześniej. – Ja też. Minęła chwila. – Mam nadzieję, że sufit nie będzie wirował, kiedy się położę – dodała. – Ja też. Minęła kolejna. – Cóż... – Cóż... – Oboje musimy wcześnie wstać. Powinniśmy się położyć. – Niestety. Otworzyłem drzwi, ale ponieważ Freja ani drgnęła, znowu je zamknąłem. Roześmiała się, potrząsnęła głową i szybko dodała: – Nie chcę zwalać niczego na alkohol, ale nie wiem, czy powiedziałabym to na trzeźwo i może, zważywszy na pańską sytuację, uzna pan to za zły pomysł, ale to straszne, że musi się pan kisić w tej klitce, więc gdyby chciał pan się do mnie przenieść na tę jedną noc... Nie mam na myśli niczego erotycznego, to zupełnie niekonieczne, chodzi mi tylko o ciepło... Nie, może nie o ciepło, jest za gorąco, ale o towarzystwo, o bezpieczną przystań, bezpieczny port. Tak się to mówi? Jeśli uzna pan, że przenosiny nie przysporzą panu obaw czy wyrzutów sumienia, będzie mi bardzo miło. – Tak – powiedziałem. – Bardzo chętnie. Tak też zrobiliśmy.
124. szalone noce, te szalone noce Cóż, to był błąd. Mimo fizycznego wyczerpania tej nocy w ogóle nie spałem, chociaż nie z powodów, które w tej sytuacji byłyby oczywiste. W znacznie większym stopniu od erotycznego ferworu zasnąć nie pozwoliły mi kofeina, wino i gorączkowe myśli. W dodatku już po dziesięciu minutach Freja zasnęła z głową na moim ramieniu, pachnąc mocno alkoholem i nieznaną mi pastą do zębów, i chociaż nie powiedziałbym, że chrapała, od czasu do czasu głośno posapywała i coś gulgotało i jakby potrzaskiwało jej w gardle. Skromność i skrępowanie nakazywało, żebyśmy zostali w podkoszulkach,
w których było niewygodnie i za ciepło, a ucisk nawet pojedynczego prześcieradła na moje okaleczone stopy sprawiał, że ciągle kręciłem się i napinałem mięśnie, dlatego wraz z upływem godzin wrażenia z tego niewątpliwie miłego wieczoru przesłoniło zakłopotanie, wyrzuty sumienia i niepokój. Nawet kierując się najlepszą wolą w świecie, trudno było zrozumieć, jakim cudem fakt, że leżę przygnieciony ciężarem tej kobiety, miałby uratować moje małżeństwo. Poza tym aż za bardzo zdawałem sobie sprawę, że w kieszeni złożonych na krześle spodni spoczywa mój wciąż wyłączony telefon. Czy Connie dzwoniła? A jeśli się czegoś dowiedziała? Jeśli mnie potrzebowała? Czy ona też leżała teraz, nie mogąc zasnąć? Gdy cyferki na radiowym budziku pokazały najpierw trzecią, a potem czwartą nad ranem, porzuciłem wszelką nadzieję na sen, wysunąłem ramię spod głowy Frei i wyjąłem telefon. Poświata bijąca z ekraniku komórki o czwartej nad ranem jest stymulantem skuteczniejszym niż jakiekolwiek espresso, dlatego otrzeźwiałem dosłownie w kilka sekund. Nie było żadnych wiadomości, żadnych maili ani esemesów. Aby dodać sobie otuchy, kierowany sentymentalnym pragnieniem ujrzenia uśmiechniętej i ożywionej twarzy syna, otworzyłem link do klipu, w którym wraz z Kat śpiewał Homeward Bound na nieznanym weneckim skwerze. Z wyciszonym dźwiękiem ich występ był znacznie ciekawszy i zauważyłem nawet, jak wymieniają tęskne spojrzenia, które przedtem mi umknęły. „Może lepiej zostawić go w spokoju? – powiedziała Freja. – Dać mu wolną rękę”. Wykluczone. Jeszcze raz wystukałem „kat kilgour” i wybrnąwszy z kilku ślepych zaułków, na portalu ze zdjęciami znalazłem wirtualno-wizualny dziennik jej podróży. Zdjęcia, dużo, bardzo dużo zdjęć. Kat i Albie na moście Rialto: policzek przy policzku, odęte usta, dwa czoła w rybim oku aparatu, w pozie, która jest dzisiaj standardem. Nastrojowe, czarno-białe zdjęcie Albiego z policzkiem na szyjce gitary z podpisem: „Albie Petersen, kochanek i przyjaciel” i pełnymi błędów interpunkcyjnych komentarzami przyjaciół i fanów Kat: „boski!!!! spadaj dziwko on jest mój, oba kciuki do góry, przywieź go do Sidney, miły dla oka cholera jest śliczny”. Dziwna duma walczyła z zakłopotaniem, w jaki wprawiał mnie jego świat, w którym oceniano dosłownie wszystko, łącznie z atrakcyjnością seksualną zupełnie obcych ludzi, i w którym nikt nie zatrzymywał dla siebie ani jednej myśli. Żadnych zahamowań, żadnych oporów. Ktoś napisał: „Ja chętnie!”. Tylko tyle: „Ja chętnie!”. Gdzie się podziały te głębokie rozmowy, te szeptane zwierzenia w malutkich trattoriach z dala od głównych ulic? Boże święty – pomyślałem – a ja? Jak radziłbym sobie w świecie, gdzie każdy może wyjawiać swoje uczucia? A tutaj Albie na łóżku, z nagim torsem i papierosem zwisającym z ust, jak francuski gwiazdor filmowy, i kolejne, jeszcze bardziej osobiste komentarze. Pomyślałem, że bez obawy, iż mnie wytropią, mógłbym dodać swój, na przykład „Palenie NIE jest cool” wraz z jotpegiem płuc nałogowego palacza, ale nie, poszedłem dalej, przeglądając pobieżnie zdjęcia Kat śpiącej na peronie kolejowym, stojącej przed Krzywą Wieżą w Pizie i próbującej ją wyprostować, i roześmiałem się, dosłownie roześmiałem się na myśl, że Albie dał się skusić na takie ujęcie. I nagle... Krzywa Wieża w Pizie. Coś było nie tak. Przecież w Wenecji nie ma Krzywej Wieży w Pizie. Krzywa Wieża w Pizie jest... w Pizie. Spojrzałem na datę. Zdjęcie zamieszczono dzisiaj, to znaczy wczoraj. Pieprzona wieża i pieprzona Piza! Zakląłem i zasłoniłem ręką usta. Cofnąłem się do poprzedniego zdjęcia. Kat na peronie, nad ławką tablica z nazwą stacji: Bolonia. I podpis: „Wenecja nas dobiła. Za dużo stonki. Znowu na szlaku!”. Tym razem zakląłem głośniej. Freja poruszyła się i wymamrotała coś przez sen. W piersi wezbrała
mi panika. Spokojnie. Może pojechali tam tylko na jeden dzień. I gdzie dokładnie jest ta Piza? Na spakowanej walizce Frei zobaczyłem przewodnik. Bolonia leżała na środku włoskiego uda, ale Piza... W Toskanii? Byłem nie tylko nie w tym mieście, ale i nie na tym wybrzeżu. Poszedłem dalej, do zdjęć z Pizy: mój znudzony i gburowaty syn na promenadzie nad Arno, z głową spoczywającą niewygodnie na futerale gitary. „Albie w dołku. wal dalej, dalej. podróże bywają męczące, stary. lecimy z nóg. szukamy miejsca, żeby uderzyć w kimono”. To wracaj do Reading, głuptasie! Potem fotka zrobiona nocą: Albie kłócący się z carabinieri, jego szyderczo wykrzywiona twarz i oczy policjanta przesłonięte daszkiem czapki. Chciałem krzyknąć: „Albie, to jest gliniarz, nie kłóć się z gliniarzem!”. „Przepędzeni przez faszystów” – Kat miała do powiedzenia tylko tyle. Co będzie na następnym zdjęciu? Mój syn ociekający krwią po ciosie pałką? Nie, bezpański kot pijący wodę z nakrętki. I podpis: „Nocny kociak. Jutro Siena”. Jutro. To znaczy dzisiaj, to znaczy, że dziś rano będą w Sienie. Było osiem po czwartej. Zgarnąłem spodnie i dyndając na palcach moimi wrednymi butami, po cichutku ruszyłem do drzwi.
125. list do frei kristensen, który wsunąłem pod jej drzwi Droga Frejo, „Wyjść po francusku”, tak to się chyba nazywa. Ciekawe, czy znasz to wyrażenie. Bo wszystkie pozostałe znasz na pewno. To trochę teatralne, wiem, może i niegrzeczne, mam jednak głęboką nadzieję, że się nie obrazisz. Ale spałaś tak spokojnie, że nie chciałem Cię budzić. Powodem mojego pospiesznego wyjazdu jest coś, co my, detektywi, nazywamy „świeżym tropem”, i do lunchu muszę dojechać na drugi koniec Włoch. Bóg wie, czy zdążę i czy podróż nie okaże się daremna, ale czuję się zobowiązany spróbować. Ponieważ też jesteś rodzicem, ufam, że mnie zrozumiesz. Drugim powodem, dla którego Cię nie obudziłem, było to, że nie wiedziałem, co bym Ci powiedział, dlatego uznałem, że mam większe szanse, przelewając myśli na papier, nawet o tak wczesnej porze. Długo się zastanawiałem, czy na górze kartki nie zapisać mojego numeru telefonicznego albo adresu, ale właściwie po co? Nasza wczorajsza rozmowa, choć cudowna, przypomniała mi, dlaczego tu w ogóle przyjechałem, jakie podjąłem zobowiązania i jakie złożyłem obietnice. Chociaż jest mało prawdopodobne, byśmy się jeszcze spotkali, nie znaczy to bynajmniej, że nie żywię do Ciebie ciepłych uczuć i że nie jestem Ci wdzięczny. Okazałaś się niezwykle interesującą, inteligentną i oddaną kobietą i masz fenomenalne słownictwo. Chociaż nie wierzę w los i przeznaczenie, miałem wielkie szczęście, że wpadłem na Ciebie w tych trudnych dla mnie chwilach. Jesteś wspaniałą towarzyszką podróży i, jeśli wolno mi dodać, bardzo atrakcyjną kobietą – i babcią! Bardzo chciałbym pojechać z Tobą do Florencji, Rzymu i Neapolu, lecz, co napełnia mnie smutkiem, nie mogę. Mam jednak nadzieję, że będziesz się dobrze bawiła, że patrząc w przyszłość, znajdziesz szczęście sama lub z kimś i że Twoje dzieci i wnuki w dalszym ciągu będą dla Ciebie źródłem radości. Natomiast ja nigdy nie zapomnę dnia, który spędziliśmy w swoim towarzystwie, zawsze będę Cię wspominał czule, z wdzięcznością i, jak przypuszczam, z pewnym żalem. Z najlepszymi życzeniami Douglas Petersen
126. wyjazd o świcie Wschód słońca zastał miasto opustoszałe. Szedłem szybko cichymi ulicami i przecinałem ciche skwery, nie napotykając żywego ducha aż do Strada Nuova, gdzie zobaczyłem biurowe sprzątaczki, pracowników hoteli i kelnerów z pierwszej zmiany, którzy snuli się tam ze spuszczonymi głowami, uodpornieni na piękno miasta. Myślałem tylko o jednym: o wyjeździe. Złapałem pierwszy pociąg do Florencji. Zostały mi ledwie trzy minuty, więc poparzyłem rękę dwiema podwójnymi espresso, które uznałem za niezbędne dla tej podróży, podobnie jak ciasto, tłuste jak torebka chipsów. Wytarłem palce malutką serwetką, która momentalnie się rozpadła, a potem ruszyliśmy. Wstawał olśniewający dzień i pociąg zaczął sunąć ostrożnie po grobli, która niczym pępowina łączy miasto ze stałym lądem. Po lewej stronie najdziwniejszy widok: samochody. Lądowe przedmieścia Wenecji okazały się chaotyczne i nudne, dlatego dając sobie dwie godziny, nastawiłem budzik i zamknąłem oczy z nadzieją, że zasnę. Ale cztery nieprzemyślane kawy przekreśliły te ambitne plany i w głowie zaroiło mi się od słów z listu do Frei. Powinna się właśnie budzić – znajdzie list, przeczyta go i... jak się poczuje? Będzie zażenowana? Zirytowana? Ogarnie ją żal? Rozbawienie, że źle to wszystko zinterpretowałem? Uśmiechnie się mądrym, cierpkim uśmiechem i włoży list między kartki przewodnika, czy też energicznie przedrze go na pół? Może jednak powinienem pożegnać się z nią osobiście. Przyszła mi do głowy pewna myśl. Inaczej niż w przypadku Albiego dokładnie się orientowałem, gdzie Freja będzie tego dnia. Wiedziałem, że za dwie godziny złapie ten sam pociąg i tak jak ja będzie patrzyła na te same spieczone słońcem podmiejskie ogrody, strefy przemysłowe i pospolite bloki, żałując tej drugiej butelki wina, mogłem więc bez trudu zaczekać na nią na dworcu we Florencji, może z drobnym podarunkiem w postaci kwiatów. Zamienilibyśmy kilka słów, wymienilibyśmy się adresami mailowymi – „bądźmy w kontakcie, ot tak, jak przyjaciele” – i mimo tego postoju po południu byłbym w Sienie. Albo, co bardziej fantastyczne, mógłbym przerwać poszukiwania i zostać z nią, dopóki by to trwało. Otworzyć okno, wrzucić komórkę do laguny, pozostawić syna własnemu losowi i niech Connie myśli, co chce. Czy to nie ona zawsze była tą porywczą połówką naszego związku, działającą pod wpływem impulsu? I czy po tylu latach bycia pracowitym i odpowiedzialnym nie zasłużyłem na ten ostatni wybuch samolubnej spontaniczności? Ale kłopot z życiem chwilą polega na tym, że chwila przemija. Impulsywność i spontaniczność nie wytrzymują konkurencji z odpowiedzialnością, zobowiązaniami, długami do spłacenia i obietnicami do spełnienia. Straciłem z oczu tych, na których mi zależało, i najważniejsze było teraz, abym znowu skupił się na czekającym mnie zadaniu – na ratowaniu syna i odzyskaniu żony. Dlatego postanowiłem zapomnieć o Frei Kristensen i kontynuować podróż.
Część szósta
TOSKANIA Richard ujrzał nagle swojego ojca jako młodego mężczyznę pełnego planów względem syna i zastanawiał się, czy kiedykolwiek bujał swoje dziecko na kolanie, spieszył z pracy do domu, by to zrobić; czy miał ten silny instynkt opiekuńczy. Była to jedna z najdziwniejszych myśli, jakie kiedykolwiek przyszły mu do głowy, i poczuł się nieswojo. Elizabeth Taylor, The Soul of Kindness
127. florencja w równo trzydzieści sześć minut Trzydzieści sześć minut. Dokładnie tyle miałem czasu na obejrzenie klejnotu renesansu i powrót na dworzec, gdzie musiałem złapać pociąg do Sieny. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale mogło być również zabawnie, mogła to być okazja, by dojść do siebie po Wenecji i poprzednim wieczorze, dlatego wyskoczyłem z pociągu i zdeponowałem torbę w deposito bagagli, co – szczerze mówiąc – brzmiało jak zmyślona nazwa. Nastawiłem budzik w komórce i wyszedłszy z chmury spalin na placu przed dworcem, minąłem szereg obskurnych straganów dla turystów, barów z przekąskami, podejrzanych hotelików, aptek i Bureaux de Change – komu potrzebne są dzisiaj kantory? W epoce międzynarodowych kart bankomatowych? Nieważne, bo na końcu ulicy dostrzegłem fragment słynnej Duomo, oszałamiającej ogromem i misternością nawet z tej odległości, ale nie, nie było czasu, nie było czasu – minęło już osiem minut – dlatego zerkając jednym okiem na plan z informacji turystycznej, skręciłem w prawo, w stronę wdzięcznych łuków, pod którymi zadomowiły się sklepy z telefonami i stragany z tandetnymi wyrobami skórzanymi, wciąż zygzakując w kierunku wielkiego placu – według mojego przewodnika: Piazza della Signoria – zdominowanego przez zwieńczoną blankami fortecę, jaką dziecko mogłoby zbudować z kartonowych pudeł, i grupę stojących po prawej stronie olbrzymich posągów przypominających figury przeniesione tu z jakiejś obłąkanej gry w szachy. Bogowie, lwy i smoki, wojownicy z podniesionymi mieczami i odciętymi głowami, nagi żołnierz konający ekstrawagancko w ramionach towarzysza broni, krzyczące kobiety, nagi psychopata katujący pałką centaura i wreszcie Dawid Michała Anioła obserwujący sceny tej surrealistycznej arcyprzemocy z afektowanym niesmakiem. Minął już kwadrans, a przewodnik poinformował mnie, że to tylko kopia, dlatego odnotowawszy jego nieproporcjonalnie duże ręce, poszedłem dalej w kierunku Galerii Uffizi. Nie było jeszcze dziesiątej, a pod kolumnadą wiła się już gigantyczna kolejka ludzi wachlujących się hotelowymi mapami, a na skrzyniach pod marmurowymi podobiznami Giotta, Donatella i Pisana stały już żywe posągi, Statuy Wolności i egipscy faraonowie, Bóg raczy wiedzieć dlaczego. Dziewiętnaście minut, i zobaczyłem kobietę w różowym trykocie i długiej blond peruce, balansującą na muszli z papier-mâché ku uciesze znużonej kolejki, podczas gdy gdzieś tam, wysoko nad naszymi głowami, co doprowadzało mnie do szału, wisiały prawdziwe klejnoty, obrazy Uccella, Caravaggia, Leonarda da Vinci, słynna Wenus z Urbino Tycjana i trzy – aż trzy! – autoportrety Rembrandta. Connie, która była w Uffizi jako studentka, wiele razy z tęsknotą w głosie wyrażała chęć powrotu – to mały klejnot, mówiła, spokój i piękno – więc jak na przezornego podróżnika przystało, zarezerwowałem bilety na wejście za cztery dni i w dziewiętnastej minucie przyszło mi do głowy, że jeśli rozmowa z Albiem pójdzie dobrze, możemy jeszcze zdążyć! Że zwiedzimy razem kilka leżących na wzgórzach toskańskich miasteczek i spotkamy się tu z Connie. „Powinni to nazwać uffilejka” – zażartuję, mijając tłumy mniej przebiegłych i przewidujących turystów. „Zarezerwowałeś bilety! – wykrzyknie Albie. – Świetny pomysł, tato!”. A stanąwszy ponownie przed Primaverą, Connie weźmie mnie za rękę. „Dziękuję, Douglasie” – powie i wszystkie moje zabiegi i przygotowania zostaną nagrodzone. Ale nie czas na marzenia, minęło już dwadzieścia minut. Skręciłem w stronę rzeki
z nadzieją, że choć z daleka zobaczę Ponte Vecchio, lecz w tym samym momencie zapiszczała komórka, co znaczyło, że zostało mi czternaście minut na powrót na dworzec i że na razie dane mi będzie zobaczyć tylko kolejkę przed galerią, malutki fragment wspaniałej Duomo, sztucznego Dawida i żywy posąg Wenus. Obejrzana w dwadzieścia dwie minuty Florencja była jak magnes na lodówkę spod ręki Botticellego, drobiazg w brązowej skórzanej torebce, ale nie szkodzi, przyjedziemy tu ponownie całą rodziną. Zawróciłem i po dwudziestu dziewięciu minutach znowu zobaczyłem dworzec. Zasapany, senny i zlany potem postanowiłem nie mieszać więcej kawy z alkoholem i odpocząć w pociągu do Sieny. O dziewiątej pięćdziesiąt siedem, trzy minuty przed odjazdem, usiadłem wygodnie w fotelu i wsłuchałem się w płynącą z dworca zapowiedź: Montelupo-Capraria, Empoli, Castelfiorentino, San Gimignano – nawet nazwy miejscowości były malownicze. Do Sieny dojadę o jedenastej trzydzieści osiem, mniej więcej wtedy, kiedy Albie będzie wstawał z łóżka. Zamknąłem oczy, maksymalnie rozłożyłem fotel – ach, te przyjemności podróżowania europejskim taborem kolejowym! – i gdy z coraz cięższymi powiekami patrzyłem na uciekające do tyłu przedmieścia, nagle i gwałtownie dotarło do mnie, że wszystkie swoje rzeczy zostawiłem w przechowalni na dworcu Santa Maria Novella.
128. w pociągu Nie miałem ani ubrania na zmianę, ani butów. Nie miałem pieniędzy, nie licząc banknotów i monet w kieszeni: dwudziestu trzech euro i osiemdziesięciu centów. Nie miałem paszportu, przewodnika, szczoteczki do zębów, maszynki do golenia, tabletu ani ładowarki do telefonu. Telefon oczywiście miałem, ale ponieważ tej nocy nie spałem w swoim pokoju, poziom naładowania baterii spadł do osiemnastu procent, na domiar złego dostałem nagle serię esemesów od Connie, które przyszły jednocześnie i zasypały mnie jak grad. gdzie jesteś? dlaczego się rozłączyłeś? dziwnie brzmiał twój głos martwię się o ciebie proszę zadzwoń nie jestem zła po prostu się niepokoję. Najpierw Albie teraz ty. Chyba zacznę cię szukać. powiedz tylko gdzie jesteś. że jesteś cały i zdrowy. że nic ci nie grozi. Nacisnąłem przycisk, żeby odpowiedzieć, ale zawahałem się, nie wiedząc, czy na pewno jestem bezpieczny.
129. szklanka pełna po brzeg
Ponieważ w owym czasie Connie przejawiała skłonność do wszelkiego rodzaju irracjonalnych lęków o swoje zdrowie i predyspozycje, zrozumiałe było, że okres poprzedzający poród nie należał do najspokojniejszych. Robiłem, co mogłem, aby zapewnić ją, że tym razem wszystko pójdzie dobrze. Była zdeterminowana, silna, sprawna i odważna – kto poradziłby sobie lepiej? Ale ponieważ nasza pewność siebie i nasze samozadowolenie zostały przedtem poddana okrutnej próbie, byliśmy ostrożni aż do paranoi. Witaminy, oliwki i toniki, dieta organiczna, medytacje, joga – wszystko to odgrywało swoją rolę. Oczywiście były to w większości brednie i bzdury, wynikające z fałszywego przekonania, że poprzednim razem zrobiliśmy coś nie tak – my, a właściwie ona – ale ponieważ Connie była dzięki temu spokojniejsza, siedziałem cicho. Mimo to nie tryskaliśmy dobrym humorem jak podczas pierwszej ciąży. Wyobraźcie sobie, że nie mogąc uronić ani kropelki, przez jakieś trzydzieści sześć tygodni musicie nosić wypełnioną po brzeg szklankę. Ostrożnie, uważnie, z wymuszonym spokojem. I z pewną dozą smutku. Ale w szokującej branży porodowej, biznesie pełnym potu i krwi, trudno jest być smutnym czy spokojnym. Pierwsze skurcze pojawiły się o drugiej nad ranem; Albie obudził nas o tej porze pierwszy, lecz nie ostatni raz. – Powiedz, że wszystko będzie dobrze – szepnęła Connie, chodząc nerwowo po sali porodowej i wbijając mi paznokcie w rękę. – Oczywiście, że tak – odparłem, bo co innego mogłem powiedzieć? Ale rzeczywiście było. Było. Kolejna katastrofa stanowiłaby zbyt okrutną karę i Albie urodził się bardzo szybko, zanim się spostrzegliśmy (chociaż Connie ma pewnie inny pogląd na tę sprawę). O dziewiątej rano zostałem ojcem syna i oczywiście on też był śliczny. Nawet z fioletową buzią, umorusaną tą bezimienną mazią, był naprawdę uroczy: miał wyraziste rysy twarzy i czarne, bardzo czarne włosy matki. Gdy przerażający kolor skóry zanikł, gdy na jego twarzyczce zagościł spokój, gdy otworzyły się ciekawskie oczka, nasunęło mi się nowe określenie: przystojny. Przystojny chłopak. Tak, jego siostrzyczka była śliczna, a on był przystojny. Connie spała, a ja trzymałem go przez cały ranek, siedząc na plastikowym krześle przy łóżku i patrząc na jego skąpaną w słońcu twarz. Boże, jak ja go kocham – myślałem. Czy mój ojciec też mnie tak trzymał? Pochodził z pokolenia, które w poczekalni paliło i czytało czasopisma, któremu dziecko pokazywano dopiero wtedy, gdy oczyszczono je z porodowej mazi i krwi. Byłem starszy od siostry i pamiętałem, jak przywieziono ją ze szpitala, jak niezdarnie, z jakim skrępowaniem ją trzymał, jak niechętnie to robił, jak przekładał papierosa z ręki do ręki, aby szybciej oddać ją komuś innemu. To niezwykłe, bo był przecież lekarzem, kimś, kto powinien bez trudu poradzić sobie z takim maluchem, zwłaszcza z kimś jego krwi. Nie – postanowiłem – ja na pewno nie pójdę w jego ślady. Przy moim synu – Boże, przy „moim synu”! Miałem syna! – zawsze będę spokojny i odprężony i na pewno zostaniemy dobrymi przyjaciółmi. Do domu przewieźliśmy go z neurotyczną wprost ostrożnością, niemal dosłownie pod kloszem. Goście, którzy przychodzili przedtem, by nam współczuć, odwiedzali nas teraz, by wraz z nami świętować, przyjmowaliśmy więc kartki, podarunki i gratulacje, które składali nam z cichą nutką pocieszenia w głosie, choć w dobrej wierze. Z pełną znużenia ulgą wsłuchiwaliśmy się nocą w jego płacz. Matka Connie przeprowadziła się do nas, by nam pomóc, moja siostra też bywała codziennie, cofając się w rozwoju do okresu gruchania i gulgotania i robiąc na drutach małe, koszmarne sweterki. Natomiast ja robiłem, co do mnie należało: pilnowałem, żeby w czajniku ciągle był wrzątek, sprzątałem, zmywałem i chodziłem po zakupy, po raz kolejny wcielając się w rolę zawsze kompetentnego kamerdynera, a także na zmianę z żoną wstawałem nocą, aby syn mógł wykrzyczeć się w moje ucho. Wydawałem sobie polecenia. Myśl pozytywnie, bądź ojcem kochającym, troskliwym
i pełnym entuzjazmu. Miej oczy z tyłu głowy i dopilnuj, żeby nie stała im się krzywda – ani jemu, ani jej. Postanowienia, więcej postanowień.
130. personel medyczny Kiedy Albie nabrał sił, nie przekraczając limitu prędkości, zawieźliśmy go do małego mieszkania, gdzie ojciec przeprowadził się po śmierci mojej matki, początkowo całkiem ładnego, lecz teraz ciemnego, ponurego i pachnącego jak popielniczka. Pusta lodówka, nierozpakowane pudła, niepowieszone obrazy – było tam jak w przechowalni dawnego życia, a nie jak w domu z widokiem na przyszłość. Po przejściu na wcześniejszą emeryturę ojciec spędzał czas na czytaniu popołudniami thrillerów albo oglądaniu starych czarno-białych filmów. Przy życiu utrzymywały go rozpuszczalna kawa, papierosy i – od czasu do czasu – mała jak dla dziecka porcja jajecznicy, fasoli w sosie pomidorowym czy talerz zupy w proszku; jako lekarz pierwszego kontaktu zawsze wolał doradzać, niż świecić przykładem. Nigdy nie należał do mężczyzn szczególnie energicznych, ale kiedy tylko otworzył drzwi, spostrzegłem, że samotność mu nie służy. Miał żółte zęby, był blady i niedokładnie ogolony, z kępkami szczeciny na policzkach i włosami sterczącymi z uszu i nosa. Po raz pierwszy w życiu zauważyłem, że jest niższy ode mnie. Oczywiście uśmiechnął się do wnuka, zagruchał do niego, odnotował wielkość jego paznokci, kolor włosów i oczu. – Jest podobny do ciebie, Connie, i dzięki Bogu! – powiedział ze śmiechem, ale widać było, że czuje się nieswojo. Potrzymał Albiego, jakby oceniając jego wagę, potem oddał go nam i od razu powróciło stare, ta sama rezerwa, to samo skrępowanie. Ale z drugiej strony nigdy nie był urodzonym kandydatem na lekarza czy pielęgniarza. Jako lekarz pierwszego kontaktu uważał, że wszystkie choroby, nie licząc może tych najpoważniejszych, są skutkiem nieostrożności i zaniedbania, i myślę, że wielu pacjentów wystraszył do tego stopnia, że długo cieszyli się dobrym zdrowiem. Pamiętam, jak kiedyś, na rodzinnych wakacjach w Anglesey, rozharatałem sobie nogę pod kolanem na kawałku zardzewiałego żelastwa. Spojrzałem w dół i na moment przed popłynięciem krwi zobaczyłem zwisającą skórę, idealnie białą jak woskowany papier. I pamiętam, że ojciec westchnął na ten widok, jakbym zarysował lakier na karoserii naszego samochodu. Fakt, że był to wypadek, nie miał najmniejszego znaczenia. Gdybym się nie bawił, nic by się nie stało. Okazywał współczucie z taką samą niechęcią, z jaką przepisywał antybiotyki. Wcale nie uważałem, że potraktował mnie niesprawiedliwie. Był dokładnie taki, jak wyobrażałem sobie wszystkich ojców: profesjonalny, kompetentny, pewny siebie i trochę wycofany, ale bardzo poważnie traktował swoje zobowiązania względem materialnego zabezpieczania rodziny. Ojcowie mieli swoje ulubione fotele, w których siedzieli jak kapitanowie statków kosmicznych, wydając rozkazy, pijąc usłużnie podaną herbatę i krzycząc na wiadomości w dzienniku telewizyjnym bez strachu, że ktoś im się postawi. Ojcowie władali telewizorem, telefonem i termostatem, wyznaczali pory posiłków, decydowali, kiedy trzeba iść spać i kiedy pojedziemy na wakacje. Connie i jej rodzina, wszyscy wychowani w republice o ustroju anarchistyczno-socjalistycznym, ciągle krzyczeli na siebie i ryczeli, kłócąc się o muzykę, politykę, seks i trawienie, natomiast mój ojciec i ja nigdy nie przeprowadziliśmy rozmowy, którą można by nazwać intymną, i nie jestem pewien, czy kiedykolwiek tego chciałem. Nauczył mnie, jak posługiwać się suwakiem logarytmicznym i jak zmieniać dętkę w kole roweru, ale to, by mnie objął, było równie prawdopodobne jak to, że zacząłby nagle stepować.
Spędziliśmy u niego długie, mało przyjemne popołudnie. Byłem taki dumny z rodziny, którą udało nam się założyć. Chciałem mu powiedzieć: spójrz, znalazłem tę cudowną kobietę, a może to ona znalazła mnie. Dużo przeżyliśmy, straszne rzeczy, ale spójrz, trzymamy się za ręce, tu, na twojej sofie. Spójrz, jak noszę mojego syna, z jaką łatwością i pewnością siebie zmieniam mu pieluszki! Nie obraź się, jestem ci głęboko wdzięczny, ale bardzo się różnimy. Ach, ta pewność siebie, to samozadowolenie młodych rodziców! Widzicie, jacy jesteśmy dobrzy? Pokażemy wam, jak to trzeba robić! Jestem przekonany, że moi rodzice próbowali udzielać podobnych lekcji swoim, myślę, że zawsze tak było i będzie, że chcąc wyrównać rachunki, Albie powie mi kiedyś, w którym miejscu zrobiliśmy coś nie tak: my albo ja. Ale być może złudne jest przekonanie, że każde pokolenie jest mądrzejsze od pokolenia swoich rodziców. Gdyby tak było, rodzicielska mądrość zwiększałaby się jak moc obliczeniowa procesorów komputerowych i żylibyśmy teraz w utopijnej krainie otwartości i zrozumienia. – Cóż, chyba już pójdziemy – powiedziałem tamtego wieczoru, odrzucając propozycję ojca, żebyśmy przenocowali w pokoju gościnnym, pomieszczeniu zawalonym kartonami i oświetlonym nagą żarówką. – Włączę kaloryfer – zachęcał. – Nie, to kawał drogi – odparłem, chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że tak nie jest. Może tylko wyobrażałem to sobie, żeby ulżyć swojemu sumieniu, ale chyba to jemu ulżyło i zanim zdążyliśmy wyjść, znowu skupił uwagę na ekranie telewizora, gdzie akurat leciały wiadomości. „Do widzenia, tato! Do widzenia! Albie, pomachaj dziadkowi! Do widzenia, do szybkiego!”. Ojciec zmarł półtora miesiąca później. Oczywiście nie wierzę w życie pozagrobowe, a już na pewno nie w to z gazetowych komiksów, ale gdyby siedząc na jakiejś chmurce, spoglądał teraz na pociąg do Sieny, pewnie pozwoliłby sobie na jedną ze swoich ulubionych uwag: „No i widzisz? Widzisz? Głupio ci teraz, co?”.
131. kwas winowy Trochę posmutniałem. Nie tylko dlatego, że straciłem swoje rzeczy – były przecież zupełnie bezpieczne i mogłem je w każdej chwili odzyskać – nie, po prostu czułem, że przestaję nad tym panować. Dawno nie rozmawiałem z Connie. Bardzo chciałem usłyszeć jej głos, ale nie do końca ufałem swojemu. Byłem pewny, że Siena będzie punktem zwrotnym, i postanowiłem porozmawiać z nią, kiedy wreszcie się czegoś dowiem. Ale jeśli dobrych nowin nie będzie? Jak mógłbym wrócić wtedy do domu? W Empoli przysiadł się do mnie mały chłopiec w pasiastej kamizelce, najwyżej trzyletni. Podróżował z dziadkami, zażywnymi i wesołymi, którzy wraz ze mną obserwowali, jak wnuczek wykłada na stół zawartość małej torebki cukierków: dwanaście sztucznie barwionych żelków, cztery czerwone i osiem niebieskich, wszystkie oprószone kwasem winowym, który sprawia, że musują na języku. Chłopiec przeliczył je raz i drugi. Potem zaczął układać je w rzędy i kolumny, trzy po cztery, dwie po sześć, okazując przy tym instynktowną przyjemność z zabawy, która przestaje być zabawą, kiedy tylko nazwiemy ją matematyką. Polizał czubek palca i nabrał na niego odrobinę luźnego, słodko-cierpkiego cukru, zastanawiając się teatralnie, który żelek zjeść najpierw. Obserwowałem go otwarcie, może nawet zbyt otwarcie jak na dzisiejsze czasy. Dobrze wiedział, że na niego patrzymy, i gdy w końcu zdecydował się na czerwony, kiedy wrzucił go do ust i się skrzywił, roześmiałem się,
on też, a wraz z nami jego dziadkowie, wesoło kiwając głowami. Chłopiec powiedział coś do mnie po włosku, szybko i niewyraźnie. – Inglese – odparłem – no parlo Italiano – a on skinął głową, jakby miało to stuprocentowy sens. Potem wyciągnął rękę i przesunął w moją stronę niebieski żelek gestem tak hojnym i znajomym, że pomyślałem: O Boże, cały Albie. Taki właśnie był.
132. przycisk nagrywania Bo Albie naprawdę był słodkim chłopcem, takim szkrabem z komiksu, wesołym i psotnym. Oczywiście bywało ciężko, zwłaszcza na początku. Krup! Złapał krupa, chorobę, którą natura wymyśliła specjalnie po to, by straszyć rodziców; czekało nas również wiele innych napadów paniki wywołanych tajemniczymi wysypkami czy niewytłumaczalnym płaczem, nic więc dziwnego, że z braku snu nerwy mieliśmy w strzępach. Ale dzielnie to wszystko znosiliśmy, wychodząc z siebie tylko od czasu do czasu, bo czy nie chcieliśmy, żeby nasze życie stanęło na głowie? Chodziłem do pracy po trosze z żalem, po trosze z ulgą, bo mogłem tam trochę odpocząć, potem wracałem do domu i robiłem swoje, kąpiąc Albiego i karmiąc. Tak mijały dni, tygodnie i miesiące. Mniej więcej z tego okresu muszą pochodzić jego pierwsze wspomnienia. Taką przynajmniej mam nadzieję, bo trudno wyobrazić sobie dziecko bardziej uwielbiane i zadbane przez rodziców, między którymi przez większość czasu świetnie się układało. Niemożność kontrolowania wspomnień potomka jest frustrująca. Wiem, że moi rodzice robili wszystko, abym zapamiętał nakrapiane słońcem dni pikników i nadmuchiwanych brodzików, ale najlepiej pamiętam chyba melodyjki reklamowe, mokre skarpetki na kaloryferze, bezsensowne motywy przewodnie z telewizora i kłótnie o zmarnowane jedzenie. Jako ojciec na pewno miewałem chwile, gdy myślałem: zapamiętaj to, synu – Albie turlający się latem po łące w wysokiej trawie, nasza trójka leniuchująca na łóżku w zimową niedzielę albo tańcząca w kuchni w rytm jakiejś głupiej piosenki – żałując, że nie mogę nacisnąć guzika i tego nagrać, bo przez większość czasu było nam razem naprawdę dobrze, bo nareszcie byliśmy rodziną.
133. naukowe podstawy bezwarunkowej miłości Pewnego wieczoru w czasach, kiedy jeszcze to robiliśmy, kąpaliśmy się razem, Albie między nogami matki, z głową na jej brzuchu. Poczyniłem wtedy pewną obserwację: taką, że chociaż wszyscy możemy czasem komuś zazdrościć sposobu życia, kariery, żony czy męża (ja żony nikomu nie zazdrościłem, ale wiedziałem, że niektórzy zazdroszczą mi mojej), niezmiernie rzadko się zdarza – i jest wtedy tabu, czymś niesłychanym – żeby ktoś wolał czyjeś dziecko od swojego. Każdy uważa, że jego dzieci są rozkoszne, ale przecież nie wszystkie są takie, dlaczego więc dla rodziców nie ma to najmniejszego znaczenia? Skąd bierze się ta trwała, nierozerwalna więź? Z powodów neurologicznych? Socjologicznych? Genetycznych? Może – zasugerowałem – kochamy nasze dzieci dlatego, że po prostu musimy, dlatego, że wymusza to na nas mechanizm przetrwania, potrzeba zapewnienia ciągłości gatunku? Connie zmarszczyła brwi. – Chcesz powiedzieć, że miłość do własnego dziecka nie jest prawdziwym uczuciem, tylko zjawiskiem naukowym?
– Ależ nie, jest! Jest, bo wynika z nauki! To, co czujesz do znajomych, kochanków, a nawet rodzeństwa, zależy od ich zachowania, jest tym uwarunkowane. Tymczasem w przypadku potomstwa nie ma to żadnego znaczenia. Nieważne, co dzieci robią. Rodzice, którzy mają rozwydrzone bachory, nie kochają ich przecież mniej. Prawda? – Nie, próbują oduczyć je rozwydrzenia. – I właśnie na tym polega różnica: trzymają się ich cały czas i nawet jeśli pociechy nie odnoszą sukcesów, nawet jeśli wciąż są rozwydrzone, oddaliby za nie życie. – Albie nie jest rozwydrzony. – Nie, jest uroczy. Ale wszyscy uważają, że ich dzieci są urocze, nawet jeśli takie nie są. – A twoim zdaniem nie powinni? – Tak uważać? Oczywiście, że powinni! Na tym właśnie polega „bezwarunkowa miłość”. – Która twoim zdaniem jest czymś złym. Tak? – Nie... – Uważasz, że to iluzja, „odruch behawioralny”. Tak? – Nie, ja tylko... głośno myślę. Zamilkliśmy. Woda była coraz chłodniejsza, ale wyjście z wanny byłoby teraz równoznaczne z przyznaniem się do porażki. – To głupota mówić tak przy Albiem! Roześmiałem się. – On ma półtora roku! Nic nie rozumie. – To też wiesz na pewno, tak? – Po prostu głośno myślałem, to wszystko. – No proszę, wybitny psycholog dziecięcy – powiedziała Connie i nagle wstała z synkiem w ramionach. – Głośno myślałem! To tylko teoria. – Żadna teoria mi niepotrzebna. – Owinęła Albiego ręcznikiem i go zabrała. Zawsze miała talent do efektownych wyjść. Przez jakiś czas leżałem w wannie, czując, że woda robi się coraz bardziej i bardziej letnia. Jest zmęczona – myślałem – to nic. I zgodnie z przewidywaniami o naszej dyskusji niemal natychmiast zapomnieli wszyscy oprócz mnie. Tak mi się przynajmniej wydawało.
134. incydent z lego Ale od samego początku nie ulegało wątpliwości, że Connie jest w tym lepsza, bardziej kompetentna, życzliwa i cierpliwa. Nigdy nie miała dość tego nudnego placu zabaw, nigdy nie sięgała po gazetę, z radością obserwując dwudziesty, dwudziesty pierwszy i dwudziesty drugi zjazd ze zjeżdżalni. Czy jest coś nudniejszego niż huśtanie dziecka na huśtawce? Mimo to Connie nigdy nie protestowała – a jeśli już, to sporadycznie – przeciwko temu, że syn pochłania jej godziny, dni i tygodnie, że domaga się stałej uwagi, bez powodu wybucha płaczem, pozostawia za sobą pasmo zniszczenia, plamy rozlanej farby i smugi po purée z marchewki, nigdy nie złościły jej ani nie odrzucały wymiociny na naszej nowej sofie, kupka, która wcisnęła się w szpary desek na podłodze i która, w stanie molekularnym, jest tam pewnie do dzisiaj. Im był starszy, tym jego przywiązanie do matki stawało się
coraz bardziej rażące i ekstremalne. W dzieciństwie jest to zjawisko tak typowe, że nie warto o nim wspominać. Nawet najlepszy ojciec, żeby nie wiem jak się wysilał, nie nakarmi nikogo piersią, ale cóż, ojcowska więź pojawi się tak czy inaczej, prawda? Tylko trochę później, podczas doświadczeń chemicznych i zabawy z modelami samolotów, na biwakach i podczas lekcji jazdy samochodem. On wygra ze mną w badmintona, a ja pokażę mu, jak zrobić baterię z cytryny. Ale na razie mogłem jedynie czekać na dzień, kiedy staniemy się sobie bliscy. Wyglądało jednak na to, że coraz bardziej go denerwuję i mam do tego szczególny dar, bo ilekroć stałem, czekając, aż Connie mnie od niego uwolni, coraz częściej wił mi się na rękach i wyrywał. Kiedy wychodziła, obaj byliśmy spięci. Podczas podróży od wieku niemowlęcia do uczącego się chodzić szkraba zdarzają się przeróżne wypadki, ale wydawało się, że w trakcie jej nieobecności Albie znacznie częściej potyka się i przewraca, tak że nawet teraz ma szramy i blizny, które Connie może wskazać i przypisać mnie. To pamiątka po incydencie ze stolikiem do kawy, to po upadku z drzewa, a to po przygodzie z wentylatorem sufitowym. A kiedy wracała matka, mały zawsze, ale to zawsze wyciągał do niej rączki, wiedząc, że z nią będzie bezpieczny. Wszystkie moje najlepsze intencje przynosiły odwrotny skutek, nie przylgnęły do niego nawet wymyślone przeze mnie jakże czułe i pieszczotliwe przezwiska. Connie wymyśliła Jajo (bo „Albie” i albumen, po angielsku białko, w tym białko w jajku), przydomek miły i chyba pasujący. Gdy zauważyłem, że syn przywiera do biodra matki jak małpka, chciałem nazwać go Małpką, ale ten przydomek też się nie przyjął, więc po paru tygodniach przestałem tak na niego mówić. Potem był incydent z klockami lego, epizod, który zdążył już znaleźć swoje miejsce w folklorze rodzinnym Petersenów jako ilustracja... Właściwie nie wiem czego, ponieważ według mnie zawsze zachowywałem się bardzo racjonalnie. Nie muszę chyba mówić, że wychowałem się na klockach lego, w moich czasach trochę bardziej prostych i siermiężnych, do których mimo to miałem potajemną słabość – ta symetria, to przynoszące satysfakcję kliknięcie, to ścisłe przyleganie. Matematyka, inżynieria, projektowanie – to wszystko było tam pod przykrywką zabawy, więc z utęsknieniem wyczekiwałem dnia, kiedy będę mógł usiąść z synkiem ramię w ramię przy tacy z herbatą, otworzyć celofanową torebkę i – strona po stronie – zacząć budować. Ale jemu brakowało po prostu techniki. Wydawało się, że nie potrafi wykonać najprostszego polecenia i że zamiast tego z lubością składa kolorowe klocki na chybił trafił, nadgryza je, tak że stają się bezużyteczne, skleja je plasteliną, rzuca za kaloryfer, ciska nimi w ścianę. Ilekroć zbudowałem coś za niego – posterunek policji czy skomplikowany statek kosmiczny – w ciągu paru minut rozwalał to w drobny mak, by natychmiast skonstruować coś bezkształtnego i bezsensownego i wepchnąć to za oparcie sofy. W ten sposób przepadał zestaw za zestawem, bo wszystkie zabawki, kompletne i w znakomitym stanie, zmieniały się szybko w pożywkę dla odkurzacza. Pewnego wieczoru, zmotywowany wyłącznie pragnieniem, żeby dać mu do zabawy coś trwałego i niezniszczalnego, zaczekałem, aż on i Connie pójdą spać, po czym nalałem sobie dużą whisky, zmieszałem trochę kleju epoksydowego w pokrywce od słoika, rozłożyłem instrukcję i starannie skleiłem okręt piracki, zamek trolli oraz karetkę pogotowia. No i proszę: zamiast pudełka kosztownych kawałków plastiku miałem przed sobą trzy trwałe, wspaniałe zabawki. Ustawiłem je na kuchennym stole i poszedłem spać, spodziewając się lawiny pochwał. Dlatego płacz i zawodzenie, które obudziły mnie rano, przyjąłem z niejakim rozczarowaniem, bo przecież taka reakcja miała się nijak do mojego przestępstwa. Spójrz – powiedziałem do Albiego – teraz będą wieczne! Teraz nie da się ich roztrzaskać! Ale on nie chce, żeby były wieczne – odparła Connie, pocieszając zapłakanego syna – on chce je roztrzaskać, o to mu właśnie chodzi! To oznaka kreatywności. Chociaż artyści twierdzą, że niszczenie może być procesem twórczym, puściłem tę
uwagę mimo uszu i zgorzkniały i sfrustrowany poszedłem do pracy, wiedząc, że przyjemności wspólnej zabawy klockami lego mam z głowy. Dowody mojej zbrodni zostały ukryte na najwyższej półce szafy, a historia ta ujrzała światło dzienne wiele lat później jako kolacyjna anegdota, która miała zilustrować... właściwie co? Pewnie to, że nie mam wyobraźni, że nie jestem kreatywny. I nie umiem się bawić. O tak, na pewno to zapamiętali. Tak czy inaczej, opowieść ta zawsze wywoływała salwy śmiechu, ale jako ojciec nauczyłem się być gruboskórny i lubiłem, kiedy bawiono się moim kosztem. Z mojego ojca nikt nie śmiałby żartować i jest to jakiś postęp. Chyba.
135. siena Chłopiec z pociągu uznał, że jestem dość interesujący, i kiedy kiwając głową i potakując, dotarliśmy do Sieny, byliśmy już dobrymi kumplami. Podziękowałem mu za żelki, którymi mnie poczęstował, i chętnie bym je pożarł choćby dlatego, że nie miałem pojęcia, kiedy znowu będzie mi dane coś zjeść. Ale wjeżdżaliśmy już na dworzec. Ciao, ciao! Pożegnaj się z tym miłym wariatem. Uścisnąłem jego lepkie palce i wysiadłem na bezlitosny toskański upał. Autobus na starówkę był zapchany i doskonale zdawałem sobie sprawę, że wśród tych wszystkich plecaków i waliz muszę robić wrażenie człowieka dziwnie nieskrępowanego, niczym nieobciążonego i zadowolonego z siebie, że wyglądam jak szaleniec, który uciekł przed chwilą z domu dla obłąkanych. Przejeżdżamy przez średniowieczną bramę, już wysiadamy; zostawiając za sobą hurkot walizek, mijam kolejną bramę i nagle, zupełnie niespodziewanie, wychodzę na ogromny plac przed wielkim gotyckim pałacem, coś jak wachlarz podzielony na dziewięć wąskich klinów, jak pawi ogon albo pudełko szkockich kruchych ciasteczek, a wszystko to zapieczone w czerwonej terakocie – widok trochę przytłaczający, ale i podnoszący na duchu, ponieważ Siena jest miastem otoczonym murami, hermetycznym i zwartym, i jeśli Wenecja przypominała labirynt, tutaj poczułem się jak w pudełku na buty. Z Piazza del Campo nie było ucieczki i u jego podstawy mogłem urządzić sobie znakomity punkt obserwacyjny. Kat i Albie mi nie umkną, będą jak mrówki pod szkłem powiększającym, bo jak mrówki będą musieli przede mną przejść. Czujny i pełen optymizmu usiadłem na ułożonej w jodełkę ceglanej kostce w połowie nachylonego ku pałacowi zbocza, naciągnąłem na oczy czapkę bejsbolówkę i momentalnie zasnąłem.
136. spotkanie Obudziłem się po trzeciej z tak soczystym przekleństwem na ustach, że zaczęli gapić się na mnie turyści. Jak mogłem być taki głupi? Z trudem dźwignąłem się na nogi i stwierdziłem, że ledwo mogę stać. Byłem wyczerpany i gdy zasnąłem, głowa opadła mi na bok, tak że po prawej stronie twarzy i szyi czułem teraz znajome napięcie skóry, zapowiedź oparzenia słonecznego. Zachwiałem się i znowu usiadłem na gorącym bruku. Trzy godziny! Trzy godziny, podczas których musieli obok mnie przejść. W oczach pojawił mi się plastyczny obraz Albiego, który przestępuje nade mną jak nad jakimś pijakiem. Zaschło mi w ustach, ubranie ociekało potem – w miejscu, gdzie cegły wyssały ze mnie resztkę wilgoci, widniała mokra plama – a głowa pękała mi z bólu, co było pewnie oznaką udaru. Woda, muszę napić się wody. Znowu wstałem, tym razem na palcach, a potem ruszyłem w górę
zbocza spieczonej przez słońce misy jak Lawrence z Arabii wspinający się na wydmę. W kiosku na skraju placu za astronomiczną kwotę kupiłem dwie butelki wody, z których od razu wypiłem półtorej, a potem przejrzałem się w lustrzanej ścianie. Szkarłatną połowę mojej twarzy i szyi od połowy bladej dzieliła równa, pionowa linia, a na czole, niczym równik, widniał zarys daszka czapki. Słońce zrobiło mi z twarzy coś w rodzaju duńskiej flagi. Dotknąłem skóry – jej wrażliwość mówiła, że najgorsze ma dopiero nadejść – roześmiałem się śmiechem, który poprzedza zwykle wybuch płaczu, i wyszedłem na upał. Czułem się słabo, niedobrze, zupełnie irracjonalnie. Powrót do gorącego kotła na placu był czymś niewyobrażalnym, ale nie miałem hotelu, a w kieszeni zostało mi tylko dwanaście euro, co nie wystarczyłoby na powrót do Florencji, gdzie za mój portfel i paszport szybko narastały kary. Dlatego ruszyłem chwiejnie przez tłum z butelką wody w ręku, oszołomiony i zdezorientowany, trzymając się cienia jak wampir i nie mogąc racjonalnie myśleć. Snułem się tak, aż ulica przeszła w dziedziniec ze wznoszącą się pionowo, prążkowaną jak lizak fasadą katedry. Dochodzący z dzwonnicy dźwięk dzwonów poderwał wszystkie oczy do góry, a potem usłyszałem głośniejsze od nich, niebiańskie wprost dźwięki akordeonu Kat Kilgour grającej Beat It. Zaczekałem na ostatni akord, podszedłem bliżej i wziąłem ją w ramiona. – Kat Kilgour! – powiedziałem spieczonymi ustami. – Tak się cieszę! – Chryste, pan Petersen. – Aż się wzdrygnęła. – Wygląda pan... fatalnie. Tak, spotkanie było bardzo wzruszające, przynajmniej dla mnie, chociaż wolałbym, żeby nie wmieszała się w to policja.
137. sweet child of mine Wzdragałbym się przed użyciem słowa „brutalność”. To było zwykłe nieporozumienie, a może po prostu trochę przesadziliśmy – zarówno oni, jak i ja. Gdybym rozsądnie pomyślał, na pewno załatwiłbym to inaczej. Niemniej... – Kat, nie masz pojęcia, przez co przeszedłem. Nie ulegało wątpliwości, że cieszę się ze spotkania o wiele bardziej niż ona, ponieważ ona zaczynała już grać kolejny kawałek, Sweet Child of Mine. To numer bardzo wymagający wokalnie, dlatego cierpliwie zaczekałem na solo instrumentalne i powiedziałem: – Kat, muszę zobaczyć się z Albiem. Jest tu? – Nie mogę teraz rozmawiać... – Tak, wiem, ale chcę się upewnić, czy nic mu nie jest. Może zaczekam? – Nie mogę... – Aha. Dobrze. Dobrze, rozumiem. Grasz solówkę, ale gdybyś mogła powiedzieć mi tylko, gdzie... – Nie ma go tu. – A gdzieś w pobliżu? Jest gdzieś w pobliżu? Tak? Tak? Kat zaczęła śpiewać następną zwrotkę, więc uznałem, że powinienem wrzucić do melonika trochę drobnych. – Wskaż mi tylko kierunek, dobrze? – Wrzuciłem pięć euro, potem dziesięć w banknocie i skończyły mi się pieniądze. Pogrzebałem w kieszeni w poszukiwaniu monet. – Zaraz dam ci święty spokój, ale przejechałem kawał drogi i... Piosenka się skończyła, ale Kat natychmiast zaczęła grać kolejną, Riders on the Storm,
i wiedziałem, że jeśli do tego dopuszczę, może nigdy nie przestać. – Kat, płacę ci, żebyś przestała grać! – krzyknąłem i włożyłem rękę w miech akordeonu, co, muszę to teraz przyznać, było lekką przesadą. Zareagowała gwałtownie, bo raptownie urwała i wycelowała palcem w moją twarz. – Niech pan mnie nie dotyka! Jeśli syn się przed panem ukrywa, to tylko jego sprawa... – Moja trochę też... – Aż za dobrze wiem, jak to jest mieć apodyktycznego, dominującego ojca... – Apodyktycznego? Nie jestem apodyktyczny. – ...dlatego nawet jeśli Albie nie należy aktualnie do moich ulubieńców, nigdy go nie wydam. Nigdy! – Nie należy do... Pokłóciliście się? – Można tak powiedzieć. – Już... nie jesteście razem? – Nie, już nie. I niech się pan tak nie cieszy. – Kiedy się rozstaliście? – Jeśli już musi pan wiedzieć, to wczoraj wieczorem. – Więc gdzie on jest? Dokąd poszedł? Kat, proszę... – Położyłem rękę na jej ramieniu, co też było błędem. – Precz z łapami! – krzyknęła i wyczułem, że w grupce widzów, która jeszcze przed chwilą rozkoszowała się akordeonową wersją Sweet Child of Mine, zaczyna narastać wrogość. – Już panu mówiłam, to nie pańska sprawa, co on teraz robi i... O Chryste. – Spojrzała ponad moim ramieniem. – Znowu się zaczyna. Nasza dyskusja zwróciła uwagę dwóch carabinieri, rosłych, przystojnych mężczyzn w bladoniebieskich koszulach z krótkimi rękawami, zmierzających prosto w naszą stronę. Kat uklękła i zaczęła szybko przekładać datki z melonika do kieszeni obciętych dżinsów. – Spokojnie, porozmawiam z nimi. – Im nie chodzi o pana. I rzeczywiście, jeden z policjantów stanął po jej lewej stronie, drugi po prawej i zaczęli mówić coś podniesionym głosem. Gapiów przybywało i słyszałem, jak carabinieri perorują coś o pozwoleniu i o miejscowych przepisach, jak Kat próbuje ich przegadać niegrzecznym, znużonym głosem, dokładnie takim, jakim według mnie nie powinno się rozmawiać z uzbrojonymi stróżami prawa. – Tak, wiem, muszę mieć pozwolenie... Nie, nie mam, przecież pan wie... Dobra, świetnie, wszystko rozumiem. Spakuję graty i już mnie nie ma... – Jak matka dziecko przytuliła akordeon do piersi, spuściła głowę i chciała się im wymknąć, ale jeden z policjantów, ten roślejszy, położył jej rękę na ramieniu i wyjął notes. – Jak mogę zapłacić grzywnę, skoro nie dajecie mi zarobić? Nie, nie opróżnię kieszeni! Nie! Wypchajcie się, sukinsyny! Precz z łapami! Tłumek rozstąpił się i poprowadzili ją do radiowozu, który miał uwieźć i ją, i wszystkie namiary na Albiego. – Nie! – powiedziałem. – Nie, nie, nie, nie, nie możecie tego zrobić! – I pospieszyłem za nimi. Żałuję, że nie mogę udać, iż to nie interes własny, tylko galanteria skłoniła mnie do interwencji, ale Kat była moją ostatnią nadzieją, jedynym ogniwem łańcucha łączącego mnie z synem, dlatego wcisnąłem się między policjantów i położyłem jednemu rękę na ramieniu, próbując rozluźnić jego uścisk – bynajmniej nie agresywnie, jak uważałem, tylko z łagodną perswazją. Postronny obserwator powiedziałby pewnie, że zaczęliśmy się szarpać, i to prawda – nie byłem spokojny. – Niech pan się nie wtrąca! – krzyknęła przez ramię Kat, ale ja już się ich uczepiłem.
– To niekonieczne! – krzyczałem. – Przesadzacie! Niekonieczne, wy... przesadzać! Pociągnąłem za rękę tego roślejszego, zauważając przy okazji, że – tak jak wielu łysielców – ma niezwykle owłosione ramiona i bardzo skomplikowany zegarek z czterema małymi tarczami, jeden z tych, które noszą płetwonurkowie, i gdy się nagle odwrócił, by zacisnąć mi na nadgarstkach plastikową opaskę – czasem używam takich do porządkowania kabli za telewizorem – przeszło mi przez myśl, że pewnie w weekendy nurkuje.
138. przestępca Jako dziecko zastanawiałem się czasem, jak poradziłbym sobie w więzieniu. Obawy te towarzyszyły mi aż do wieku dojrzałego i doszedłem do wniosku, że byłoby raczej kiepsko. Oczywiście było małe prawdopodobieństwo, żeby taka sytuacja kiedykolwiek zaistniała. To prawda, ukradłem paczkę miętówek na monachijskim lotnisku, ale włoski system sprawiedliwości tam nie sięgał, poza tym dowód przestępstwa już dawno został zjedzony. Dlatego siedząc w poczekalni głównego posterunku policyjnego w Sienie, byłem względnie spokojny. Bo ostatecznie jaką popełniłem zbrodnię? Niemniej moje przybycie wywołało spore poruszenie. Kim jest ten tajemniczy mężczyzna? Turysta bez paszportu, bez prawa jazdy, portfela, pieniędzy, kluczy, a nawet rezerwacji hotelowej? Wyglądało na to, że z powodu braku dokumentów zakwalifikowali mnie od razu do grupy desperatów, poniekąd prawidłowo, tylko z zupełnie innych powodów, niż myśleli. Powiedziałem, że wszystko się wyjaśni, że gdyby tylko pożyczyli mi trochę pieniędzy i pozwolili podskoczyć do Florencji, chętnie zapłacę karę za siebie i za Kat, ale żaden z policjantów nie zaproponował mi pożyczki ani nie pozwolił wyjechać. Skojarzono nas ze sobą, mnie i Kat. I mimo moich protestów nazywano ją moją dziewczyną. Wyobrażam sobie, co o tym myślała. Po pewnym czasie policjanci stracili zainteresowanie, wskazali mi krzesło w poczekalni i zostawili mnie samego. Kat była chyba w którymś z pomieszczeń za dyżurką i myślałem, że za karę będę musiał czekać na nią w nieskończoność na twardym plastikowym krześle, obserwując paradę turystów – tych prawdziwych, równo opalonych i z paszportami – którzy dla celów ubezpieczeniowych przyszli zgłosić, że skradziono im bagaż, portfel czy kamerę. Oczywiście czekałem, bo jaki miałem wybór? Przynajmniej zszedłem wreszcie ze słońca. Ale wczesnym wieczorem przyprowadzili do poczekalni „moją dziewczynę”, każąc jej usiąść i czekać. Początkowo mnie nie zauważała, lecz w końcu... – Ładne buty. – Dziękuję. – Co się stało z pańską twarzą? – Hmm? A, to. Zasnąłem na słońcu. – Musi pana boleć. – I boli. Boli. – Powiedział im pan, że zwędziłam te croissanty w bufecie? Rozłożyłem ręce dłońmi do góry. – Hej, nie jestem kapusiem – odparłem jak komik. Uśmiechnęła się. – Nie powinien pan się wtrącać. – Trochę przesadzili.
– Ryzyko zawodowe. Trzeba mieć pozwolenie, ale to biurokratyczny koszmar. Poza tym znają mnie tu, jestem kimś w rodzaju recydywistki, więc... – Bałem się, że cię zabiorą. – To bardzo szlachetne z pana strony. – Tak naprawdę myślałem głównie o sobie. – Niech pan mnie źle nie zrozumie, ale nieciekawie pan pachnie. – Tak, wiem. Jeśli chcesz, będę trzymał się od ciebie z daleka. Uśmiechnęła się i przysunęła bliżej. – Ale i tak nie powiem panu, gdzie on jest. – Możesz mi przynajmniej powiedzieć, czy wszystko u niego w porządku? – Zależy, co znaczy „w porządku”. Pana Albie to bardzo zaburzony chłopak. – Tak, najwyraźniej. – Bardzo... mroczny. – Wiem. – I gniewny. Bardzo, bardzo gniewny. Ma dużo problemów. Mnóstwo. Głównie z panem. Dużo o panu mówi. – Tak? – Ale niezbyt pochlebnie. – Dlatego tu przyjechałem. Chcę to jakoś naprawić, przeprosić go za tę scenę... Sama widziałaś. – To było okrutne, naprawdę okrutne. – Wiem. Dlatego chcę się z nim zobaczyć. – To nie takie proste, to sięga daleko w przeszłość. – Tak, na pewno. Zmrużyła oczy. – Naprawdę posklejał mu pan wszystkie klocki? – Nie, nie wszystkie. Tylko część. – I powiedział mu pan, że jest głupi? – Boże święty, nie! On tak twierdzi? To nieprawda. – Mówi, że nie sprostał pana oczekiwaniom. – To też nie do końca prawda... – Ma takie wrażenie, że pana zawiódł. – Nieprawda! – I że się rozwodzicie. Temu nie mogłem zaprzeczyć. – Cóż, na to się zanosi. Mama mu powiedziała? – Mówi, że nie musiała, że nie układa się między wami od wielu lat. Ale tak, powiedziała mu. Serce ścisnęło mi się w piersi. – Że się rozwodzimy czy że możemy się rozwieść? – Że możecie. – To dobrze, to dobrze... – Ale on uważa, że tak będzie. – Aha. – Zdołałem wykrztusić tylko tyle. I po chwili dodałem: – Cóż, nie ma łatwych związków. Był to frazes z najwyższej półki, ale wydawało się, że Kat dopatrzyła się w nim niezwykłej głębi. – Mnie pan to mówi? – odparła i się rozpłakała, a ja na oczach współczującego policjanta z dyżurki objąłem ją i przytuliłem. – Ja naprawdę go kochałam.
– Tak mi przykro... – Ale cały czas się kłóciliśmy. – Pociągnęła nosem, a potem się roześmiała. – Humorzasty z niego łobuz, co? – Fakt, czasem taki jest. O co się kłóciliście? – O wszystko! O politykę, o seks... – A... ha... – I o astrologię! Kłóciliśmy się nawet o astrologię! – Ale konkretnie o co? – Raz powiedział, że to bzdura, że planety mają wpływ na charakter człowieka, i że każdy, kto w to wierzy, jest zwykłym durniem... omal nie wyszedł z siebie... – Tak mi przykro – szepnąłem i z dumą pomyślałem: zuch chłopak, moja krew. – Powiedział, że jestem dla niego za stara. Na miłość boską, mam dopiero dwadzieścia sześć lat! I że go przytłaczam, że chce pobyć trochę sam... Jej głowa spoczywała teraz na moim ramieniu, a ja obejmowałem ją i przez jakiś czas pocieszałem, aż wreszcie postanowiłem przejść do ataku. – Posłuchaj, gdybym z nim porozmawiał, może udałoby mi się za tobą wstawić? – Ale po co? Po cholerę? – Dobrze, ale mogłabyś mi przynajmniej powiedzieć, gdzie mieszka, w jakim hotelu... – On nie mieszka w hotelu. – W hostelu? – Ani w hostelu. – To gdzie jest? Kat znowu pociągnęła nosem i odchrząknęła. Miała chyba katar i – co moim zdaniem było dość niezwykłe – wytarła nos przedramieniem, pozostawiając na skórze błyszczący w świetle żarówki ślad łez i śluzu. – W Hiszpanii. – W Hiszpanii? – W Madrycie. – Albie jest w Madrycie? – Powiedział, że ma dość kościołów, że chce zobaczyć Guernicę. Załapał się na tani lot, pewnie już dawno go tu nie ma. – Ale gdzie w Madrycie? – Nie mam zielonego pojęcia. Albie wyjechał. Pomyślałem, że to nie w porządku, że to niesprawiedliwe. Bo jeśli dajesz z siebie wszystko, musi, po prostu musi ci się udać, prawda? Ale w tym przypadku było inaczej i zdałem sobie sprawę, że straciłem nie tylko syna, ale prawdopodobnie i żonę, więc teraz to Kat zaczęła mnie pocieszać, bo zupełnie się rozkleiłem.
139. cela Noc spędziłem w aresztanckiej celi, ale nie było tak źle. Być może miało z tym coś wspólnego moje załamanie nerwowe, w każdym razie po wielu godzinach kompletnego braku aktywności policjanci ożyli i przystąpili do działania, zabierając mnie
od Kat i prowadząc do pokoju na zapleczu, gdzie – kiedy już się uspokoiłem – za pomocą skomplikowanej pantomimy powiedzieli mi, że nie zostanę o nic oskarżony. Tylko dokąd mogłem teraz pójść? Ponieważ dochodziła już północ, a ja nie miałem ani paszportu, ani pieniędzy, sierżant dyżurny zaprowadził mnie do celi z przepraszającą miną hotelowego recepcjonisty, który nie ma nic lepszego do zaproponowania. W pozbawionej okien klitce pachniało cytrynowym środkiem dezynfekującym, co podniosło mnie na duchu, no i był tam niebieski materac z rozkosznie chłodnego winylu. Stalowa muszla klozetowa nie miała klapy i mogła stać trochę dalej od łóżka, bałem się również poduszki. Te więzienne różnią się od normalnych. Ale – pomyślałem – jeśli owinę ją koszulą i powstrzymam się od korzystania z toalety, może jakoś to będzie. Ostatecznie płaciłem z góry sto czterdzieści euro za pokoje mniej wygodne niż ten, poza tym perspektywa spania na ulicy była mało kusząca. Dlatego z radością przyjąłem propozycję z zastrzeżeniem, że drzwi będą otwarte na oścież. – Porta aperta, sì? – Sì, porta aperta. I zostałem sam. Wielką zaletą porażki, kiedy już się z nią człowiek pogodzi, jest to, że można przynajmniej odpocząć. Nadzieja długo nie pozwalała mi zasnąć, więc teraz, uwolniony od fantazji szczęśliwego zakończenia, mogłem w końcu zapaść w sen tym bardziej niezwykły, że kompletnie pozbawiony snów.
140. lista – Nasz syn chyba mnie nie lubi – powiedziałem pewnego wieczoru, gdy leżeliśmy już w łóżku. – Nie bądź śmieszny. Skąd ten pomysł? – Nie wiem. Może stąd, że kiedy wychodzisz z pokoju, zawsze płacze. Aha, poza tym sam mi to powiedział. Connie roześmiała się i przysunęła bliżej. – Przechodzi fazę uwielbienia mamusi. Tak jak wszyscy chłopcy, dziewczynki też. Za kilka lat ty będziesz jego idolem, zobaczysz. No więc czekałem, aż zostanę idolem. Poszedł do szkoły i chyba mu się tam podobało, chociaż gdy wracałem z pracy, często leżał już w łóżku. Jeśli spał, wchodziłem do sypialni, patrzyłem na niego, odgarniałem mu włosy i całowałem go w czoło. Uwielbiałem jego zapach, taki zaraz po kąpieli, mydło Pearsa i truskawkowa pasta do zębów. A jeśli nie spał... – Chcesz, żebym ci poczytał? – Nie, mamusia poczyta. – Na pewno? Bo bardzo bym chciał... – Mamusiu! Mamusiu! – Dobrze, zaraz zawołam mamusię – mówiłem i od drzwi dodawałem: – Nie powinieneś kłaść się z mokrymi włosami. Zachorujesz. Mówiłem tak, chociaż z naukowego punktu widzenia jest to co najmniej wątpliwe. Ale nie mogłem się powstrzymać, tak jak latem nie potrafiłem się pohamować, by nie przestrzec go przed kąpielą zaraz po jedzeniu, co groziło ponoć skurczem żołądka. Dlaczego omywająca skórę woda miałaby doprowadzić do nagłych spazmów jelitowych? O co tu chodziło? Nieważne, była to po prostu jedna
z uwag na liście. Bo przez całe dzieciństwo i nastoletnią młodość układałem listę najbardziej irytujących i banalnych uwag, których poprzysiągłem sobie nie wygłaszać jako dorosły rodzic. Wszystkie dzieci robią taką listę, a wszystkie listy są jedyne w swoim rodzaju, chociaż mnóstwo uwag na pewno się powtarza. „Nie dotykaj tego, to brudne! Napisz list i podziękuj, bo już nigdy nie dostaniesz prezentu! Jak można marnować jedzenie, podczas gdy tylu ludzi głoduje?”. Tak, jedna po drugiej, uwagi te sypały się przez całe dzieciństwo Albiego. „Koniec z herbatnikami, stracisz apetyt! Posprzątaj w swoim pokoju! Już dawno powinieneś być w łóżku! Nie schodź więcej na dół! Tak, światło musi być zgaszone! Czego ty się, do licha, boisz? Nie płacz! Zachowujesz się jak dziecko. Mówiłem, żebyś przestał płakać. Nie płacz!”.
141. rozmowa przy zlewie – Mogę cię o coś spytać? – Jasne. – Ilu twoich kolegów nie umie zawiązać sznurówek? – Żaden. – A ilu dorosłych nie umie używać noża czy w ogóle nie jada warzyw? – Connie... – Ilu rozmawia przy kolacji o siusianiu i kupkaniu, gubi nasadki od mazaków i boi się ciemności? – Wiem, do czego zmierzasz, ale... – Czy możemy więc bezpiecznie założyć, że Albie się tego wszystkiego nauczy, i że czas, który poświęcasz na zwracanie mu uwagi, jest niezbyt dobrze wykorzystany? – Twój wywód nie trzyma się kupy. – Dlaczego? – Bo nie chodzi o to, żeby nauczyć go wiązania sznurówek, jedzenia brokułów czy mówienia z sensem. Chodzi o to, żeby nauczyć go robienia wszystkiego porządnie, żeby nauczyć go pilności, wytrwałości i dyscypliny. – Dyscypliny! – Ja uczę go, że nie wszystko w życiu jest łatwe i zabawne. – Tak. – Connie westchnęła i pokręciła głową. – To na pewno. Czy byłem apodyktyczny? Na pewno mniej niż mój ojciec, poza tym nigdy nie mówiłem niczego bez powodu. Connie pochodziła ze szkoły, której przedstawiciele uważali, że na pewną dozę tupetu, lekceważenia i buntu – pomazana kredkami ściana, niechciany kalafior ukryty w bucie – powinno się reagować pobłażliwym skinieniem głowy, puszczeniem oka czy zmierzwieniem włosów. Ja taki nie byłem, nie tak mnie wychowano i nie leżało to w mojej naturze, nie popierałem również tych, którzy uważali, że na pochwałę niekoniecznie trzeba zasłużyć, że słowami „kocham cię” można dowolnie szafować, że jest to odpowiednik zwykłego „dobranoc”, „dobra robota”, „do zobaczenia” czy krótkiego odchrząknięcia. Kochałem mojego syna, oczywiście że tak, ale nie wtedy, kiedy próbował coś podpalić, kiedy nie chciał odrobić pracy domowej z matematyki, kiedy zalał mój laptop sokiem jabłkowym czy jęczał, bo zgasiłem telewizor. Kiedyś na pewno mi za to podziękuję, a jeśli czasem przekraczałem granicę, jeśli wychodziłem z siebie i warczałem, zamiast się sztucznie uśmiechnąć, cóż, byłem bardzo, ale to bardzo zmęczony.
142. nowe perspektywy Wtedy dojeżdżałem już do pracy. Jadłem śniadanie przed wschodem słońca, walcząc z naporem wysiadających na Paddington, wsiadałem do pociągu i jako kierownik projektu jechałem do laboratorium badawczego pod Reading. Metro, pociąg, przesiadka i kawałek piechotą, a potem, wieczorem, to samo, tylko na odwyrtkę. Każdy dzień był brutalny i wyczerpujący, ale wyłącznie z mojej winy. Otóż porzuciłem środowisko akademickie. Zaraz po tym, jak Albie poszedł do szkoły, zaproponowano mi nową pracę w sektorze prywatnym, w międzynarodowej firmie, znanej wam pewnie z dziennika czy filmów dokumentalnych, wielkiej spółce o światowym zasięgu specjalizującej się w różnorodnym zastosowaniu farmaceutyków i środków agrochemicznych, dla której swego czasu etyka zawodowa nie stanowiła głównej strategii działania. Ale cóż, z jednej strony była ta propozycja – złożył mi ją stary znajomy, opalony i w eleganckim garniturze – a z drugiej moja rodzina i mieszkanie, owszem, bardzo ładne, tyle tylko że obciążone pokaźną hipoteką. Do tego żadnych oszczędności i brak perspektyw na emeryturę. Zanim urodził się Albie, pracowałem nad kilkoma krótkoterminowymi projektami za godziwą, lecz niezbyt wysoką pensję, która wystarczała na bilety do kina i wódkę z tonikiem, czyli na to, co pochłaniało nasz cały lub prawie cały budżet. Miałem etat naukowo-dydaktyczny i pracujących na mnie studentów, i były duże szanse na to, że za kilka lat zostanę profesorem. Ale teraz, gdy musieliśmy płacić za żłobek i lawinę nowych bucików, gdy Connie pracowała na pół etatu w muzeum, pieniędzy raczej nie przybywało. Były również problemy innego rodzaju: obawa o przyszłość, wymogi administracyjne, niekończące się naciski na to, aby publikować w „najbardziej prestiżowych” czasopismach, poniżająca żebranina o fundusze. Rozpoczynając studia, zakładałem, pewnie naiwnie, że politycy będą się zabijać, aby przyczynić się do rozwoju nauki. Przecież każdy rząd, niezależnie od opcji politycznej, na pewno rozumiał, że postęp w nauce i technice prowadzi do prosperity i dobrobytu. To prawda, nie wszystkie badania miały natychmiastowe zastosowanie komercyjne, nie wszystkie w sposób oczywisty „się przekładały”, ale kto mógł wiedzieć, dokąd zaprowadzi nas to czy inne rozumowanie? Na tyle wielkich, wprost przełomowych odkryć naukowych patrzono początkowo jedynie kątem oka, poza tym wszystko to, co powiększało naszą wiedzę, było przecież bezcenne, prawda? Więcej niż bezcenne – fundamentalne. Ale nie z naszymi funduszami. Coraz częściej musieliśmy rozpaczliwie poszukiwać pieniędzy na choćby najniższe pensje dla asystentów. Przyszłości naszego kraju upatrywano najwyraźniej nie w innowacjach i rozwoju, tylko w międzynarodowych finansach i telemarketingu, w przemyśle rozrywkowym i sieciowych kawiarniach. Wielka Brytania będzie przodowała w świecie pod względem spożycia spienionego mleka i produkcji dramatów kostiumowych. No i teraz z jednej strony miałem tę wielką międzynarodową firmę z perspektywą bezpieczeństwa, planu emerytalnego i pensji stosownej do moich osiągnięć i kwalifikacji, z dobrze wyposażonymi laboratoriami i najlepszymi, najzdolniejszymi absolwentami, a z drugiej moją rodzinę. Poczułem – zastanawiam się, czy to powszechne wśród młodych ojców – że ciąży na mnie nowy obowiązek: zaspokajanie ich potrzeb, co brzmi bardzo atawistycznie i prymitywnie, ale cóż. Oczywiście nie mogłem podjąć decyzji samodzielnie. Przegadaliśmy z Connie wiele nocy. Słyszała o moim potencjalnym chlebodawcy, znała go z prasy i telewizji i chociaż nigdy nie powiedziała tego na głos, widziałem na jej ustach trzy słowa: „sprzedajesz się, Douglasie”. Na wielki biznes reagowała instynktownie, emocjonalnie i – moim zdaniem – trochę naiwnie, z kolei ja próbowałem podejść do tego racjonalnie: wielkich zmian można dokonać, tylko pracując w wielkiej firmie, więc czy nie lepiej
znaleźć w niej zatrudnienie, niż stać z boku? Czy zysk jest naprawdę aż tak brzydkim słowem? A bezpieczeństwo finansowe, a własny ogródek, a dom w pobliżu lepszej, o wiele lepszej szkoły, może nawet pod Londynem? A nowa pracownia – Connie mogłaby znowu malować! A czesne za szkołę? Connie się zjeżyła. – Ale ja tego nie chcę. – Może nie teraz, ale... – Tylko nie udawaj, że robisz to dla nas! – Ale tak jest. Jeśli się zgodzę, będę... – Powiem krótko: moim zdaniem nie powinieneś podejmować decyzji, kierując się pieniędzmi, to wszystko. To było bardzo szlachetne i bardzo w stylu Connie artystki i opiekunki. Ale zastąpcie słowo „pieniądze” dużo cieplejszymi słowami, takimi jak „pewność” lub „bezpieczeństwo”, zastąpcie je słowami „wygoda”, „spokój”, „dobrobyt”, „dobre wykształcenie”, „podróże” czy po prostu „szczęśliwa rodzina”: czyż to nie jedno i to samo? Często – nie zawsze, lecz często – słowa te są równoznaczne. – Nie – odparła Connie. – Nieprawda. – Więc co byś zrobiła na moim miejscu? Gdyby zależało to tylko od ciebie? – Ale nie zależy. To twoja praca, twoja kariera... – Ale gdybyś była na moim miejscu... – Nie wzięłabym tego. Stracisz wolność. Będziesz pracował dla księgowych, zamiast dla siebie. Jeśli przestaniesz przynosić dochód, odsuną cię, znienawidzisz ich i przestanie być zabawnie. Nie znajdziesz w tym żadnej radości. Poszukaj czegoś lepiej płatnego i... tak, dającego większe poczucie bezpieczeństwa, ale ja bym tego nie wzięła. Ale ja wziąłem. Nie krzyczała na mnie, a jeśli już, to rzadko. Albie skrzyczy mnie kiedyś na pewno. Ale ani ona, ani on nie okazywali mi współczucia, gdy o ósmej albo dziewiątej wieczorem wracałem zmęczony do domu, i nie ulegało wątpliwości, że trochę straciłem w jej oczach. To straszne uczucie, jak zsuwanie się po osypisku: macasz wokoło rękami, próbujesz się czegoś przytrzymać, lecz nie możesz. To lśnienie, ten blask, może idealizm, które przykuły jej uwagę w dniu, kiedy się poznaliśmy, wyraźnie przygasły. Wiem, nie mogłem błyszczeć wiecznie, mimo to było mi żal. Connie zawsze powtarzała, że najbardziej atrakcyjny jestem wtedy, kiedy opowiadam o swojej pracy. „Wszystkie światła mi się zapalają” – mówiła. Teraz musiałem znaleźć inny sposób, żeby znowu rozbłysły.
143. wolny Tuż przed siódmą rano obudził mnie strażnik z kubkiem znakomitej kawy. Nic nie jadłem od chwili, kiedy chłopiec z pociągu do Sieny poczęstował mnie żelkiem, i chociaż czarna, gorąca kawa parzyła mnie w usta i przyprawiała o skurcze żołądka, była naprawdę przepyszna. Usiadłem na brzegu pryczy, upiłem kolejny łyk, przetarłem oczy i zmusiłem się do pogodzenia z całkowitą, wszechogarniającą beznadziejnością swojego położenia. Przybity wyobraziłem sobie swój odwrót do Londynu. Zboczem wzgórza zejdę na dworzec, sprawdzę, ile kosztuje najtańszy bilet do Florencji, i spróbuję ubłagać kasjera – po angielsku? – żeby
w zamian za miejscówkę przyjął w zastaw mój zegarek i komórkę. Gdy już tego dokonam, odzyskam swoją własność we Florencji, wyjmę trochę pieniędzy z konta, wrócę do Sieny, żeby wykupić komórkę i zegarek, a potem pojadę do Pizy i spróbuję złapać najbliższy samolot do Londynu. Plan był nieciekawy i przygnębiający; zakładał, że władze włoskich kolei państwowych okażą mi chociaż odrobinę zrozumienia, jednak alternatywa – telefon do Connie i prośba, żeby przysłała mi pieniądze telegraficznie – była nie do przyjęcia. Zresztą co to znaczy „przysłać pieniądze telegraficznie”? Ludzie robią to tylko na filmach. Włączyłem telefon. Ikonka naładowania baterii wskazywała dwa procent. Nie zastanawiając się, co powiem, postanowiłem zadzwonić do domu. Wyobraziłem sobie komórkę Connie na stercie książek, ją samą śpiącą, przypomniał mi się podnoszący na duchu zapach pościeli i oczami duszy widziałem, jak by to było, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem. Connie słyszy, że na podjazd wjeżdża samochód. Podchodzi do okna, widzi, jak wysiadam z synem z taksówki, jak uśmiechnięty, trochę zawstydzony Albie macha do niej ręką, jak do niego podchodzę i go obejmuję. Wyobraziłem sobie, jak ze łzami wdzięczności w oczach Connie biegnie do drzwi. Przywiozłem naszego syna całego i zdrowego, tak jak obiecałem. „Znalazłeś go! W tej wielkiej Europie! Douglasie, jak ty to zrobiłeś? Ty mój spryciarzu, ty geniuszu...”. Tymczasem w świecie rzeczywistym... – Halo? – Kochanie, to ja... – Douglasie, jest szósta rano. – Wiem, przepraszam, ale komórka mi zaraz padnie. Chciałem ci tylko powiedzieć... Chyba usiadła, bo usłyszałem szelest pościeli. – Znalazłeś go? Nic mu nie jest? – Nie, zgubiłem go. Prawie go miałem, naprawdę prawie, ale mi uciekł. Westchnienie. – Och, Douglasie. – Ale nie martw się, jest cały, zdrowy i bezpieczny... – Skąd wiesz? – Znalazłem Kat. – Jakim cudem? – To długa historia. Zaraz padnie bateria. Chciałem cię tylko przeprosić, że zawiodłem. – Przestań, nie zawiodłeś. – Nie osiągnąłem celu, więc tak, zawiodłem. – Przynajmniej wiemy, że nic mu nie grozi. Skąd dzwonisz? Ktoś z tobą jest? Wszystko z tobą w porządku, dobrze się czujesz? – Jestem w Sienie, w hotelu. – Palcem u nogi postukałem w stalową muszlę klozetową. – Bardzo ładnym. – Mam po ciebie przyjechać? – Nie, nie, chcę wrócić do domu. – Dobry pomysł. Wracaj, Douglasie. Zaczekamy na niego razem. – Przylecę dziś wieczorem, najdalej jutro. – Będę czekała. Douglasie? Przynajmniej próbowałeś. Jestem ci wdzięczna... – Idź spać. – Kiedy przyjedziesz... Cichy pisk i telefon ogłuchł. Zapiąłem zegarek, schowałem komórkę do kieszeni, starannie
złożyłem koc, zostawiłem go na ławie, wyszedłem z celi i zamknąłem za sobą drzwi. Był jasny, chłodny poranek, świeży i czysty. Posterunek znajdował się na nowoczesnych peryferiach Sieny, pod miejskimi murami. Już miałem wejść na zbocze wzgórza i ruszyć w kierunku dworca, gdy usłyszałem dźwięki akordeonu, temat z Ojca chrzestnego. Na masce policyjnego radiowozu bezczelnie przysiadła Kat. – Hej! – rzuciła, wystawiając pięść. Zrobiliśmy żółwika. – Jak się masz? Co ty tu robisz? – Czekam na pana. Jak tam pierwsza noc za kratkami? – Lepiej niż w niektórych hotelach. Żałuję tylko tego tatuażu. – Jaki pan sobie wydziergał? – Gangsterski. Wielkiego smoka. – Opalenizna się panu wyrównała. Na twarzy. Wciąż wygląda pan jak znak drogowy, ale teraz chyba trochę mniej. – To już coś. – Kat uśmiechnęła się i pomilczeliśmy trochę. – Cóż, chyba już pójdę. Miło było cię... – Esemesował pan do niego? – Oczywiście, i dzwoniłem. Zapowiedział, że nie będzie odbierał, i nie odbiera. – W takim razie niech pan wyśle mu takiego esemesa, którego na pewno odbierze. Niech pan potrzyma Steve’a. – Zsunęła się z maski, podała mi akordeon, wyjęła komórkę, spuściła głowę i zaczęła coś pisać. – Nie powinnam tego robić. To zdrada zaufania, fatalnie się czuję. No i ucierpi na tym moja uczciwość i godność osobista. Ale ponieważ przejechał pan taki szmat drogi... – Co ty tam piszesz? – I... „wyślij”! Proszę. Załatwione. Niech pan spojrzy. Podała mi komórkę i przeczytałem: Albie, musimy o czymś porozmawiać. To pilne. Osobiście, więc nie dzwoń! Jutro o jedenastej bądź na schodach przed Prado, tylko się nie spóźnij!!!! Wciąż Cię kocham. Kat – Widzi pan? Wystawiłam go panu. – Boże! – wykrzyknąłem. – Nie wiem, co powiedzieć. – Nie musi pan dziękować. – Ale... czy nie sugerujesz tym, że... – Że zaszłam? Chce pan, żeby przyszedł, czy nie? – Tak, ale... Wzięła telefon. – Zawsze mogę mu napisać, że żartowałam... – Nie, nie, lepiej nie. Ale jutro rano? Zdążę tam dojechać? – Jeśli pan pobiegnie, to na pewno. Roześmiałem się, oddałem jej świszczącego Steve’a, z pewną rezerwą – nie pachnieliśmy jak pączek róży: ani ona, ani ja – objąłem ją na pożegnanie, potruchtałem przez parking, zatrzymałem się i zawróciłem. – Kat, wiem, że przeciągam strunę, ale te pieniądze, które wrzuciłem ci do melonika... Mogłabyś mi je zwrócić? Zostawiłem portfel we Florencji, więc... Powoli pokręciła głową, westchnęła i sięgnęła do plecaka.
– Mogłabyś pożyczyć mi jeszcze dwadzieścia, trzydzieści euro? I zapisać numer konta, żebym mógł ci wysłać... Myślałem, że odmówi, przyznaję, ale nie, powoli zapisała numer konta, łącznie ze wszystkimi IBAN-ami i SWIFT-ami. Obiecałem, że zwrócę wszystko zaraz po powrocie, i ruszyłem w dół zbocza, biegnąc, biegnąc, biegnąc do Hiszpanii.
Część siódma
MADRYT Nie ma czegoś takiego jak reprodukcja. Kiedy dwoje ludzi postanawia mieć dziecko, uczestniczą w akcie produkcji, a szeroko rozpowszechnione użycie słowa „reprodukcja”, opisującego tę czynność wraz z sugestią, że osoby te tylko się ze sobą łączą i splatają, jest w najlepszym wypadku eufemizmem wymyślonym na pocieszenie przyszłych rodziców, zanim znajdą się oni w sytuacji, w której nie będą umieli sobie poradzić. Andrew Solomon, Far From the Tree
144. wojny brokatowe Ponieważ czas jest tym, czym jest, postarzeliśmy się. Podczas gdy Albie na naszych oczach wydłużał się i wyciągał, my tyliśmy i coraz bardziej obwisaliśmy w sposób nieprawdopodobny, a nawet komiczny, jak uważaliśmy, gdy byliśmy nastolatkami. Staliśmy się zbieraczami i zbieraliśmy różne rzeczy: olbrzymie ilości przedmiotów z plastiku, książeczki z obrazkami, skutery, trójkołowe rowerki, buty, ubranka, kurteczki i parafernalia, których nie mogliśmy wyrzucić, mimo że były już zupełnie bezużyteczne. Jedno po drugim szybko przekroczyliśmy czterdziestkę i chociaż się nie spodziewaliśmy, byśmy znowu potrzebowali sterylizatora do butelek czy konika na biegunach, stwierdziliśmy, że nie jesteśmy w stanie się tego pozbyć, a z czasem kolekcja powiększyła się o pianino, kolejkę elektryczną, zamek warowny i pudełko z zepsutym latawcem. Dzięki mojej nowej pensji lodówka była pełniejsza, a wino smakowało lepiej, kupiliśmy również większy samochód, jeździliśmy z Albiem za granicę, by następnie wrócić do tego samego małego mieszkania, które kupiliśmy przed ślubem, zagraconego już i zapuszczonego. Wiedzieliśmy, że powinniśmy się przeprowadzić, ale związany z tym wysiłek okazał się dla mnie za duży. Pięć lat dojeżdżania do pracy i walki z napierającymi tłumami zaczynało zbierać swoje żniwo, byłem więc nieustannie zmęczony, ciągle zestresowany i w złym humorze, dlatego moje nocne powroty nie sprawiały przyjemności ani Albiemu, ani Connie, ani nawet mnie samemu. Weźmy choćby słynne wojny brokatowe, które zepsuły grudzień dziewiątego roku życia naszego syna. Connie robiła z nim kartki świąteczne na kuchennym stole. Głowa przy głowie, jak to oni, w tle Christmas Album Phila Spectora, ot, jedno z tych przaśnych, pretensjonalnych, paraartystycznych zajęć, którym oddawali się wieczorami, podczas gdy ja walczyłem ze snem w pociągu o dziewiętnastej pięćdziesiąt siedem do Paddington, kurując się ciepłym dżinem z tonikiem z dworcowego bufetu, a potem z wózka w pociągu, spiesząc przez deszcz do ciasnego mieszkania, gdzie nikt mnie nie witał, czule nie całował ani po synowsku nie obejmował i gdzie panował nieziemski wprost chaos: rycząca muzyka, wszędzie wata i bibułka, do tego pomazany plakatówkami stół. Oto mój syn i moja żona w swoim małym hermetycznym świecie, śmiejący się z jakiegoś hermetycznego dowcipu, oto Albie sypiący brokat na warstwę kleju, na stół, na podłogę i swoją piżamę. Każdy, kto próbował kiedyś zebrać parę garści rozsypanego brokatu, dobrze wie, że jest to materia wstrętna i złośliwa, rodzaj świątecznego azbestu, który przywiera do ubrania, wnika w dywan, przykleja się do skóry i zostaje tam na wieki, tymczasem przez stół przewalały się wielkie wydmy tego straszliwego ohydztwa. – Co się tu, do diabła, dzieje?! – spytałem, a raczej krzyknąłem. Teraz mnie zauważyli. – Robimy kartki świąteczne! – odparła z uśmiechem Connie. – Spójrz! Śliczna, prawda? – I sypiąc kaskadami brokatu na podłogę, pokazała mi jedno z dzieł Albiego. – Twój syn jest artystą! – Co wy robicie?! Zobacz! To jest wszędzie! Na miłość boską! – Rzuciłem teczkę i podszedłem do zlewu, żeby zmoczyć szmatkę. – Nie mogliście najpierw rozłożyć gazet?
– To brokat, Douglasie. – Connie roześmiała się sztucznie. – Wiesz, idą święta... – Tak, a ja będę do lipca wydłubywał to świństwo z jedzenia i strzepywał z ubrania! Spójrz na tę farbę! Farba i klej na stole. Jest zmywalna? Nie, głupie pytanie, oczywiście, że nie jest. – Przestałem ścierać stół i rzuciłem szmatkę. – Zobacz! Widzisz?! Mam to na rękach! – Podniosłem ręce do światła, żeby zobaczyli, jak się skrzą. – Będę musiał chodzić tak na narady. I robić prezentacje! Zobacz! Jak mają mnie poważnie traktować, skoro jestem pokryty tym cholernym... Mój syn patrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami i wydętymi wargami. Proszę cię bardzo, kochany, będziesz miał co wspominać. – Synku, zostawisz nas samych? – poprosiła Connie. Albie zsunął się z krzesła. – Przepraszam, tatusiu. – Bardzo ładna kartka! – powiedziałem, gdy się odwrócił, ale było już za późno. Zostaliśmy sami. – Ty naprawdę umiesz odebrać radość wszystkim i wszystkiemu, prawda? – zaczęła Connie. Ale ja nie chciałem jej przepraszać, nie byłem jeszcze gotowy, i wojna, która wtedy wybuchła, te wszystkie potyczki ciągnące się przez poprzedzające święta dni i tygodnie, okazała się zbyt bolesna i nieprzyjemna, by szczegółowo ją relacjonować. Zgodnie z przewidywaniami brokat wniknął w ubrania, włosy i drewno kuchennych mebli i widziałem, jak błyszczy, gdy po ciemku jadłem samotnie śniadanie. Ciche dni, powarkiwanie i kłótnie trwały aż do Bożego Narodzenia. Gdyby moja matka przyłapała mnie kiedyś na robieniu min, dąsaniu się czy szydzeniu, powiedziałaby: zobaczysz, wiatr zmieni kierunek i tak ci zostanie. Wtedy w to nie wierzyłem, ale w miarę upływu lat nabierałem coraz większego przekonania, że coś w tym jest. Moja codzienna twarz, ta, którą miałem, odpoczywając albo będąc sam w domu, stężała i stwardniała, i nie miałem już ochoty na nią patrzeć.
145. boże narodzenie Dzień Bożego Narodzenia zawsze spędzaliśmy u rodziców Connie. Była to hałaśliwa, krzykliwa i pijacka impreza w ich malutkim segmencie, w której uczestniczyło zadziwiająco dużo ludzi: siostrzenic, siostrzeńców, ciotek i wujków, Cypryjczyków, londyńczyków i układów mieszanych, nieustannie mnożących się dzieci, ludzi śmiejących się, kłócących i żartujących w zadymionym pokoju z włączonym telewizorem. Potem były idiotyczne tańce, cztery pokolenia zawzięcie depczące łupiny orzechów i cukierki na podłodze. Kiedyś takie Boże Narodzenie wydawało mi się odświeżającym przeciwieństwem chłodnych i powściągliwych świąt z mojego dzieciństwa, ale od śmierci rodziców wydarzenie to stało się dla mnie trochę przygnębiające. Byłem tam kimś obcym, podstarzałym sierotą, dodatkiem do innej rodziny, a panująca między mną i żoną wrogość jeszcze bardziej mnie dobijała. W domu, w teczce, miałem robotę: może wymknę się wcześniej i do niej siądę? Nie, piję tylko lemoniadę. Nie, dziękuję, nie palę. Nie, dziękuję, nie tańczę konga. Oczywiście Albie to uwielbiał. Podpijał kremowe koktajle, kiedy nikt nie patrzył, flirtował z kuzynkami, tańczył na ramionach wujków, podczas gdy ja siedziałem, obserwowałem i czekałem. Do domu wróciliśmy po północy, a ponieważ Albie zasnął na tylnym siedzeniu, zaniosłem go na górę – pewnie ostatni raz w życiu – i runąłem na łóżko. Leżeliśmy we troje zbyt zmęczeni, żeby się rozebrać, a ja czułem na policzku słodki, gorący oddech syna.
– Jesteś nieszczęśliwy? – spytała Connie. – Nie. Nie, po prostu mam chandrę. – Znowu to głupie słowo. – Może potrzeba nam zmiany. – Zmiany? Jakiej? – Miejsca. Żebyś nie był cały czas zmęczony. – Mówisz o wyprowadzce z Londynu? – Jeśli będzie trzeba. Może znajdziemy dom na wsi, żebyś mógł jeździć do pracy samochodem. I dobrą państwową szkołę w pobliżu. Co ty na to? Co ja na to... Szczerze mówiąc, miałem już dość miasta. Nie pasowało do nas. Nie chciało mi się wyjaśniać Albiemu, dlaczego ludzie przywiązują bukiety kwiatów do parkanów, ani mówić mu, żeby uważał na wymiociny na chodniku, gdy w sobotę rano szliśmy na zakupy. Nudziły mnie roboty drogowe i place budowy – czy oni kiedyś przestaną? Dlaczego nie zostawią tego tak, jak jest? Gdy wracałem wieczorem do domu, miasto wydawało się denerwujące i agresywne. Wychodząc z metra, czułem, że zaciskam rękę na uchwycie teczki, a w drugiej kurczowo ściskam klucze. Każda syrena, każde zagrożenie terrorystyczne było coraz bardziej niebezpieczne i osobiste. Tak, mieliśmy tu sztukę przez duże S, mieliśmy cudowny teatr, ale kiedy Connie była ostatnio w teatrze? Rzeczywiście, rozwiązaniem mogłaby być wieś. Może to trochę sentymentalne, ale czy nie wspaniale by było, gdyby Albie poznał nazwy ptaków innych niż sroki i gołębie? Na spacerach w dzieciństwie matka odruchowo wymieniała nazwy wszystkich traw, kwiatów, ptaków i drzew, które mijaliśmy: Quercus robur, czyli dąb, Troglodytes troglodytes, czyli strzyżyk. To były moje najcieplejsze wspomnienia z nią związane i nawet dzisiaj pamiętam binominalne nazwy najpospolitszych brytyjskich ptaków, chociaż jak dotąd nikt mnie o to nie spytał. Albie czerpał wiedzę o przyrodzie z wycieczek do miejskiej farmy, a świadomość pór roku z ciepłoty kaloryferów. Może na łonie natury stałby się mniej ponury i humorzasty, przychylniej do mnie nastawiony. Wyobraziłem sobie, jak z zaróżowionymi policzkami i rozwichrzonymi włosami jedzie na rowerze z siatką na ryby i przewodnikiem obserwatora, jak wraca o zmierzchu ze słoikiem na kierownicy, w którym chlupoczą cierniki. Dzieciństwo, za którym zawsze tęskniłem. Przyszły biolog. Może nie inżynier, ale na początek dobre i to. O wiele trudniej było mi wyobrazić sobie na wsi moją żonę. Connie urodziła się w Londynie, tu studiowała i pracowała. Tu zakochaliśmy się w sobie, tu się pobraliśmy, tu wychowywaliśmy Albiego. Londyn męczył mnie i doprowadzał do szału, ale ona nosiła to miasto jak sukienkę. Puby, bary, restauracje, teatry, parki, górne piętro dwudziestkidwójki, pięćdziesiątkipiątki i trzydziestkiósemki. Nie powiem, że nie lubiła wsi, ale nawet w skalistych zatoczkach Kornwalii czy na wrzosowiskach w Yorkshire wyglądała tak, jakby zaraz miała podnieść rękę i zatrzymać taksówkę. – No więc? – spytała. – Przepraszam, właśnie wyobrażałem sobie ciebie na polu w dżdżysty lutowy wtorek. – Ja też. – Zamknęła oczy. – Niełatwe, prawda? – A twoja praca? – Będę dojeżdżała, teraz dla odmiany ja. W razie czego przenocuję u Fran. To da się załatwić. Najważniejsze, czy byłbyś tam szczęśliwy. Nie odpowiedziałem, więc kontynuowała: – Ja chyba tak. Na pewno szczęśliwsza albo mniej zestresowana. Co z kolei znaczy, że wszyscy bylibyśmy szczęśliwsi. Z czasem. – Śpiący Albie poruszył się i zwinięty w kłębek przysunął bliżej matki. – Chciałabym być znowu szczęśliwa. Więc jeśli mielibyśmy rozpocząć nowe życie w nowym mieście... na wsi...
– Dobrze. Pomyślę o tym. – Dobrze. – Kocham cię, Connie. Wiesz o tym, prawda? – Wiem. Wesołych Świąt, kochanie. – Wesołych Świąt.
146. cud podróży powietrznych Madryt w sierpniu, suchy upał i pył. Lecąc nad wielkimi równinami środkowej Hiszpanii i spoglądając w dół, miałem wrażenie, że nigdy nie byłem tak daleko od morza. Po chaosie ostatnich kilku dni wypad do Madrytu okazał się cudownie bezproblemowy. O siódmej trzydzieści dwie wsiadłem w Sienie do pociągu, który w niecałe półtorej godziny zawiózł mnie do Florencji. Podróż przez rozległe winnice i strefy przemysłowe była powolna, lecz przyjemna, tym przyjemniejsza, że kupiłem przepyszną kanapkę, którą pożarłem jak jaskiniowiec, a zaraz potem banana, jabłko i pomarańczę tak cudownie soczystą, że kapało mi z podbródka. Skulony w kącie, nieogolony, wciąż niewykąpany i z lepką twarzą musiałem wyglądać trochę jak drapieżnik, dlatego oczywiste było, że pasażerowie, którzy wsiedli do pociągu w Empoli, patrzyli na mnie dość podejrzliwie. Ja bezczelnie patrzyłem na nich. Co mnie to obchodziło? Jak niedawno uwolniony kryminalista znowu mogłem grasować po ulicach, więc zsunąłem się w fotelu, by śnić o gorących kąpielach, nowych maszynkach do golenia, czystej pościeli i tak dalej. Potem była godzina szczytu we Florencji i sprzeczka z urzędasem o zwrot moich rzeczy, którą prowadziłem przesadnie wyszukaną angielszczyzną. „Jak mam wam zapłacić za przechowanie, skoro portfel jest w torbie? Zwróćcie mi moją własność, to zapłacę! Na tablicy jest napisane assistenza alla clientela, tak? Jestem clientela, dlaczego nie chcecie mi pomóc?”. O tak, byłem teraz wredny, bardzo wredny. O dziewiątej dwadzieścia ponownie wszedłem w posiadanie paszportu, portfela, ładowarki telefonicznej i tabletu. Znowu cały i kompletny przytuliłem to czule do siebie. W dworcowej kawiarni usiadłem w kącie przy gniazdku i jak wypływający na powierzchnię nurek zacząłem łapczywie ssać prąd i Wi-Fi. Iberia nie latała do Madrytu ani z Florencji, ani z Pizy, ale o dwunastej trzydzieści pięć miałem samolot z Bolonii. Gdzie jest Bolonia? Z przygnębieniem stwierdziłem, że od lotniska dzielą mnie Apeniny. Ale zaraz: według rozkładu jazdy podróż trwała trzydzieści siedem minut. Cóż to za cudowny pociąg? Mógłbym spokojnie zdążyć, i to z zapasem. Kupiłem bilet on-line, miejsce przy oknie, tylko bagaż podręczny, i wsiadłem do pociągu. W toalecie wysmarowałem się dezodorantem jak klejem do tapet. Wymyłem zęby i było to boskie uczucie. Sztuczka z przekraczaniem Apeninów polegała na tym, że trzeba było przekopać się pod nimi. Większość podróży spędziłem w niezwykle długim tunelu, a gdy z rzadka wynurzaliśmy się na powierzchnię, miałem wrażenie, że ktoś gwałtownie rozsunął zasłony: na tle błękitnego nieba pojawiało się lesiste górskie zbocze i zaraz potem znowu zapadała ciemność, bo zasłony się zasuwały. Bardzo szybko dojechaliśmy do Bolonii, jednego z tych miast, gdzie lotnisko leży niepokojąco blisko centrum, tak że można tam spokojnie dojść z zakupami w ręku. Ale ponieważ we Florencji dostałem nauczkę, pojechałem taksówką. Przewodnik piał z zachwytu nad pięknem miasta, ale taksiarz ominął starówkę północną obwodnicą, tak że to, co zobaczyłem, było przysadziste, nowoczesne i miłe dla oka, z fragmentem prastarego muru na środku ronda. A potem pojawiły się nieciekawe magazyny
lotniska. Nie szkodzi, przyjedziemy tu innym razem. Przez chwilę byłem szczęśliwy, że jestem już w terminalu i że odprawiłem się siedemdziesiąt pięć minut przed czasem. Podróż samolotem nigdy dotąd nie wydawała mi się tak cudowna, ekscytująca i pełna nadziei.
147. atlas Wystartowaliśmy o czasie i jak dziecko wyciągnąłem szyję, aby wyjrzeć przez okno. Wszystko było ostre i wyraźne, powietrze czyste, ani jednej chmurki, i odnotowałem, jak nowe jest dla człowieka to doświadczenie, możliwość oglądania ziemskich bezkresów, i z jaką pewnością siebie do tego podchodzimy. Dlaczego pasażerowie czytali czasopisma, skoro było tyle do oglądania? Oto góry, pod którymi śmigałem ledwie dwie godziny temu, oto elegancko zarysowana Korsyka, zielona jak mech na tle błękitnego morza. Potem Morze Śródziemne zostało z tyłu i rozwinęła się przed nami pustynna równina: pustynia w Europie. Hiszpania wydawała się olbrzymia. Nic dziwnego, że kiedyś kręcono tam westerny. Zastanawiałem się, jak to wszystko wygląda z ziemi i czy kiedykolwiek uda mi się to sprawdzić. Teraz, gdy moja wyprawa powoli dobiegała końca, stwierdziłem, że jednak cudownie jest podróżować. Nie byłem pewny, czy chciałbym wrócić do domu, nawet gdybym mógł. Autostrada, przedmieścia i wielkie, rozległe miasto daleko od wody. Potem terminal jak plan filmowy filmu science fiction, gęste powietrze hiszpańskiego popołudnia, taksówka, znowu autostrada przez na wpół opustoszałe miasto, obok bezludnych placów budowy i nowych bloków mieszkalnych, a wokoło ani żywego ducha. Madryt był dla mnie wielką niewiadomą. Nie miałem ani przewodnika, ani mapy, ani wiedzy, ani żadnych oczekiwań. Zakątek Paryża mógł być tylko zakątkiem Paryża, podobnie zakątek Nowego Jorku czy Rzymu. Natomiast Madrytowi trudniej było przypisać konkretny styl, ponieważ budynki wzdłuż szerokich alej stanowiły ciekawą mieszaninę stojących tuż obok siebie biurowców z lat osiemdziesiątych, wspaniałych pałaców i stylowych apartamentowców. Widać również było to europejskie zamiłowanie do aptek, poza tym rzucało się w oczy, że duża część miasta jest żywcem przeniesiona z lat siedemdziesiątych, z czasów lampy lawa, podczas gdy inne budowle są absurdalnie ozdobne i wspaniałe. Gdyby była tu Connie, na pewno wiedziałaby, co to za styl. Barok? Tak? Neobarok? – Co to? – spytałem taksówkarza, wskazując misternie zdobiony pałac, krystalicznie biały jak lukier na torcie. – Poczta – odparł i spróbowałem sobie wyobrazić, że ktoś naprawdę kupuje tam znaczki. – A tam... – Wskazał elegancki park, za którym wznosił się brzoskwiniowy neoklasycystyczny gmach (Tak, Connie? Neoklasycystyczny?). – Tam jest Prado. Muzeum, bardzo słynne i bardzo piękne. Velázquez, Goya. Musi pan pójść. – Pójdę – odparłem. – Jutro spotykam się tam z synem.
148. klucze w skrzynce Latem, zanim Albie poszedł do „dużej szkoły”, opuściliśmy nasze pozbawione ogrodu mieszkanko w Kilburn, gdzie się wychował, i przeprowadziliśmy się na wieś. Usilnie próbowałem przedstawić to doświadczenie jako „przygodę”, ale syn nie był przekonany. Być może Connie też nie, ale ona przynajmniej nie jęczała i nie stroiła fochów.
– Będę się nudził – mówił, deklarując swoje zamiary. – Zostawiam tu wszystkich moich przyjaciół! – Poznasz nowych – odpowiadaliśmy, jakby przyjaciół zmieniało się jak stare buty. Ale wyjazd okazał się bolesny i dla Connie. Wieczory i weekendy poświęcaliśmy na „segregowanie rzeczy”, to znaczy na wyrzucanie z graniczącą z gniewem bezwzględnością różnych staroci: starych notesów i dzienników, zdjęć, projektów szkolnych oraz materiałów artystycznych. – A te farby? Nie będziesz nimi malowała? To może Albie? – Nie. Dlatego je wyrzucam. Raz, pod butelkami i puszkami w koszu na śmieci, znalazłem jej rysunki. Wyjąłem je i spytałem: – Dlaczego je wyrzucasz? Są bardzo ładne. – Są straszne. Aż mi wstyd. – Ten mi się bardzo podoba. Pamiętam go z czasów, kiedy się poznaliśmy. – To tylko nostalgia, Douglasie. I tak nigdy go nie powiesimy. Zwykła makulatura, wyrzuć. – Mogę go zatrzymać? Connie westchnęła. – Ale nie chcę go widzieć. Zebrałem szkice i rysunki, kilka przypiąłem do ściany w pracy, resztę schowałem do szafki na akta. Wyrzuciliśmy dużą część dzieciństwa Albiego. A także dziewczęce ubranka, które kupiliśmy dla córki i starannie złożone trzymaliśmy na dnie szuflady nie z ckliwego sentymentu i nie jako dziwny totem, tylko ze względów praktycznych. A jeśli będziemy mieli drugie dziecko, może tym razem dziewczynkę? Przez jakiś czas próbowaliśmy, ale przestaliśmy. Było trochę za późno. Nieważne, bo oto nadchodziła zmiana, wielka przygoda. I tak w sobotę po zakończeniu roku w podstawówce Albiego na naszych schodach zadudnili spece od przeprowadzek. Prawie piętnaście lat temu wprowadziło się tu dwoje młodych ludzi, których cały dobytek mieścił się w wynajętej furgonetce. Teraz byliśmy rodziną z własnymi meblami i ładnie oprawionymi obrazami, rowerami, rurkami do nurkowania, gitarami, perkusją, pianinem, kompletami stołowymi, żeliwnymi naczyniami, zbyt wieloma rzeczami jak na studenckie w sumie mieszkanie. Nowymi właścicielami stało się małżeństwo w wieku dwudziestu kilku lat, z dzieckiem w drodze. Przyszli obejrzeć mieszkanie i wyglądali bardzo sympatycznie. Zostawiliśmy dla nich butelkę szampana na podłodze, którą wycyklinowaliśmy i pomalowaliśmy. Podczas gdy Albie czekał w samochodzie, my obeszliśmy pokoje i pozamykaliśmy drzwi. Nie było czasu na sentymenty, bo ciężarówka tych od przeprowadzek blokowała ulicę. – Gotowa? – spytałem. – Chyba tak – wymamrotała Connie, schodząc już na dół. Zamknąłem ostatnie drzwi i wrzuciłem klucze do skrzynki na listy.
149. przygoda Jechaliśmy autostradą Westway i przez całą drogę paplałem, że czeka nas przygoda; opowiadałem, jak przestronny, jak wspaniały jest nasz nowy dom, jak miło będzie latem wyjść do ogrodu. To tak – mówiłem – jak popuścić pasa po sutym obiedzie: nareszcie odetchniemy! Albie i Connie milczeli. Wraz z kluczami i instrukcją obsługi bojlera zostawiliśmy za sobą coś więcej. Byliśmy w tym mieszkanku i niezwykle szczęśliwi, i bezbrzeżnie smutni. Wiedzieliśmy, że tych skrajności nic nie przebije.
Jechaliśmy na zachód pod zaciągniętym niebem. Miasto przeszło w przedmieścia, potem były fabryki, plantacje świerków i wkrótce zjechaliśmy z autostrady, by ominąwszy Reading, skręcić w drogę biegnącą przez pola rzepaku i pszenicy. Ładna okolica, chociaż nie tak odległa, idylliczna i malownicza, jak ta, którą pamiętałem z wizyt z agentem handlu nieruchomościami. Teraz wydawało się, że jest tu za dużo słupów wysokiego napięcia, mnóstwo wysokich żywopłotów, jadących jeden za drugim samochodów, a nawet ciężarówek. Nieważne. Za tymi od przeprowadzek wjechaliśmy na wysypany żwirem podjazd, teraz już nasz, i zobaczyliśmy dom: początek dwudziestego wieku, belki jak z epoki Tudorów – największy we wsi! Niedaleko była znakomita szkoła, do biura miałem ledwie dwadzieścia minut jazdy samochodem, chociaż zawsze mogłem skorzystać z bardzo dobrego połączenia kolejowego. Londyn? Przy odrobinie szczęścia tylko godzina drogi. Wytężając słuch, słyszałem stąd szum autostrady M40! Oczywiście czekało nas mnóstwo pracy, akurat tyle, żebyśmy mieli zajęte weekendy, ale tak, mogliśmy być tu szczęśliwi, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Na podjeździe – z miejscem na jeszcze trzy samochody! – objąłem żonę i syna jak trener łyżwiarzy figurowych. Spójrzcie tylko na drzewa: sroki i wrony! Staliśmy tak przez chwilę, potem Connie i Albie wysunęli się spod moich ramion. W dużej kuchni – kamienne płyty na podłodze, kuchenka Aga – otworzyłem szampana, odwinąłem z gazet trzy kieliszki, nalałem na dwa palce synowi i we troje wznieśliśmy toast za nowy początek. Ale kiedy poroznosiliśmy do pokojów wszystkie pudła i kiedy ci od przeprowadzek odjechali, stało się oczywiste, że źle coś obliczyliśmy. Że choćbyśmy nie wiem jak się starali, we troje nie damy rady zapełnić nowego domu. Nie mieliśmy tylu obrazów do powieszenia na ścianach, tylu książek do ustawienia na półkach. Nawet z hałasem wytwarzanym przez perkusję i gitarę Albiego wysokie pokoje zdawały się niezamieszkane. Chciałem, żeby dom symbolizował dobrobyt i dojrzałość, żeby był ostoją wiejskiego spokoju z dobrym połączeniem kolejowym ze stolicą. Tymczasem czuliśmy się tam – i chyba miało już tak pozostać – jak w na pół pustym domku dla lalek ze zbyt małą liczbą mieszkańców. Wieczorem tego dnia znalazłem Connie w pokoiku na poddaszu ze skosami. Tapeta była kwiecista i staromodna, pokryta długopisowymi gryzmołami przedstawiającymi mrówki i narysowanymi mazakiem motylami na płatkach i łodygach róży. Znałem Connie i wiedziałem, o czym myśli, ale oboje postanowiliśmy nie wypowiadać tego na głos. – Można by tu urządzić pracownię. Wspaniałe światło! Mogłabyś znowu malować. Prawda? Złożyła głowę na moim ramieniu, ale nie odpowiedziała. Kupiliśmy psa.
150. schweppes! Nie powiedziałem jej, gdzie jestem. Dzwoniłem do niej ze Sieny i obiecałem, że będę w domu następnego dnia, ale czy nie lepiej by było zatelefonować do niej z Albiem u boku? „Nie, nie z Heathrow, jestem w Madrycie! To długa historia. Zaczekaj, ktoś chce z tobą rozmawiać...”. Taki miałem plan, dlatego byłem absurdalnie wesoły i pełen optymizmu, tym bardziej że mieszkałem w luksusowym apartamencie – apartamencie! Dwupokojowym! – który wynająłem dla kaprysu za zaskakująco rozsądną cenę. W kapiącej marmurami i złotem recepcji były chyba pewne wątpliwości, czy tego samotnego, zmęczonego i obdartego gościa stać na taką dekadencję. Bez bagażu? Czy ktoś mi towarzyszy? Nie, byłem zupełnie sam, ale w pokoju czekała sofa dla Albiego, gdyby oczywiście
zechciał z niej skorzystać. Pokój – nie, „apartament” – symbol nowoczesności z 1973 roku, wypełniały marmury i połacie kremowej skóry. Zamknąwszy drzwi, zacząłem naprawiać szkody z ostatnich kilku dni. Napuściłem do onyksowej wanny chłodnej wody, zanurzyłem w niej swoje częściowo spalone przez słońce ciało, umyłem głowę, ogoliłem się i opatrzyłem poranione stopy. Włożyłem moje ostatnie czyste ubranie, resztę oddałem do prania. Wyszedłem, znalazłem dom towarowy, kupiłem nową koszulę, krawat oraz kilka par spodni i po powrocie do pokoju ułożyłem to wszystko na krześle, jakbym przygotowywał się do rozmowy w sprawie pracy. Byłem tak oszołomiony i podekscytowany, że złamałem swoją główną zasadę życiową: wziąłem z minibarku wódkę i tonik, do tego, w akcie krańcowej dekadencji, orzeszki ziemne i jak współczesny Kaligula usiadłem na balkonie, aby popatrzeć na ruch uliczny na Gran Vía czternaście pięter niżej. Na skrzyżowaniu naprzeciwko stał ładny nowoczesny budynek w kształcie zaokrąglonego klina – art deco, prawda, Connie? – z olbrzymim neonem na dachu i kiedy zapadł wieczór, uchwyciłem moment, gdy neon ożył, krzycząc: Schweppes! na tle tęczowego tła, tak że ulica zaczęła przypominać łagodniejszą, bardziej wyluzowaną wersję Times Square. Wiedziałem, że Hiszpanie jadają późno, i zastanawiałem się, czy przed wypadem do miasta nie uciąć sobie małej „dysko-drzemki”, jak ująłby to Albie. Ale łóżko było tak duże i wygodne, pościel tak chłodna, biała i gęsto tkana, że opuściłem mechaniczne żaluzje i nastawiłem budzik na kwadrans po dziewiątej. Jutro, gdy znowu zobaczę syna, będzie mnóstwo czasu na tapas. Zasnąłem ukołysany cudowną, niezachwianą wiarą w przyszłość.
151. przyszłość Nigdy nie narzekałem na brak tematów, które nie pozwalały mi zasnąć, ale kiedy byłem nastolatkiem, najbardziej prześladowała mnie perspektywa wojny nuklearnej. Filmy prezentowane przez publiczne serwisy informacyjne, których celem była edukacja i uspokojenie ludzi, prowokowały wszystkich, a zwłaszcza dzieci, do makabrycznych fantazji, tak że byłem absolutnie przekonany, że prędzej czy później, czy to w Waszyngtonie, Pekinie czy w Moskwie, ktoś naciśnie guzik – wyobrażałem sobie, że to jest naprawdę guzik, duży i czerwony, taki jak alarmowy przycisk w windzie – i że już wkrótce moja mama, tata i ja będziemy polować na zmutowane szczury w dymiących zgliszczach centrum Ipswich. W postapokaliptycznej jaskini Petersenów nie usłyszysz już żadnego „nie dotykaj, to brudne”. Jedynym pytaniem będzie: czy zjemy najpierw Douglasa czy Karen? Ta wizja tak mnie niepokoiła, że – co było dla mnie niezwykłe – zwierzyłem się z tych obaw ojcu. „Cóż – odparł uspokajająco – jeśli do tego dojdzie, nie będziesz miał czasu nic zrobić. Trzy minuty paniki, a potem zostanie z ciebie tylko kawałek skwierczącego bekonu!”. Mając przed sobą jedynie trzy minuty życia, co byśmy sobie powiedzieli: moja rodzina i ja? Ojciec pobiegłby pewnie zakręcić kaloryfery. Słusznie czy nie, ta konkretna obawa zmalała. Ale niepokój nie minął i teraz na tle atomowych zgliszcz wyobrażałem sobie nie moją twarz, tylko Albiego. Przez te wszystkie lata przeczytałem dużo, bardzo dużo książek o przyszłości z cyklu „jesteśmy skazani na zagładę”, jak mawiała Connie. „Wszystkie książki, które czytasz, są albo o tym, jak ponura była przeszłość, albo o tym, jak przerażająca będzie przyszłość. Może wcale się tak nie stanie. Może wszystko będzie dobrze”. Ale ponieważ były to wiarygodne, poparte badaniami studia z bardzo przekonującymi wnioskami, stałem się swego rodzaju znawcą tematu. Weźmy na przykład los klasy średniej, w której ja i Albie się urodziliśmy, a do której Connie
weszła, choć nie bez protestów. Wszystkie przeczytane przeze mnie książki zgodnie twierdziły, że jej przedstawiciele są skazani na zagładę. Globalizacja i technologia zdążyły już skutecznie przetrzebić dotychczas bezpieczne zawody, a trójwymiarowa technologia drukowania zmiecie wkrótce ostatnie resztki naszego przemysłu. Internet pracy nikomu nie da, więc gdzie się podzieją ci z klasy średniej, skoro dwunastu ludzi może kierować gigantyczną korporacją? Nie jestem komunistycznym podżegaczem, ale nawet najbardziej zagorzały zwolennik wolnego rynku przyzna, że kapitalizm zamiast przyczyniać się do upowszechniania dobrobytu i bezpieczeństwa, groteskowo stale powiększał przepaść między bogatymi i biednymi, zmuszając siłę roboczą na całym świecie do podejmowania niebezpiecznej, nieregulowanej i nisko płatnej pracy i jednocześnie nagradzając garstkę elity, biznesmenów i technokratów. Tak zwanych bezpiecznych zawodów było coraz mniej; na pierwszy ogień poszli górnicy, stoczniowcy i hutnicy, a wkrótce nadejdzie kolej na urzędników bankowych, bibliotekarzy, nauczycieli, właścicieli sklepów i kasjerów w supermarketach. Naukowcy być może przetrwają, pewnie tylko ci pracujący w odpowiedniej branży, ale co zrobią choćby taksówkarze w świecie, w którym taksówki będą prowadzić się same? Jak wykarmią swoje dzieci, jak ogrzeją swoje domy, co będzie, jeśli frustracja zmieni się w gniew? Jeśli dorzucić do tego terroryzm, najwyraźniej nierozwiązywalny problem fundamentalizmu religijnego, coraz większe wpływy prawicowych ekstremistów, bezrobocie wśród młodych i coraz niższe emerytury wśród starych, cherlawy i skorumpowany system bankowy, niewydolność systemu opieki zdrowotnej, który nie radzi sobie z olbrzymią liczbą ludzi starych i schorowanych, środowiskowe reperkusje chowu przemysłowego, bitwę o coraz bardziej ograniczone zasoby żywności, wody, gazu i ropy naftowej, zmianę kierunku Golfsztromu, zniszczenie biosfery oraz statystyczne prawdopodobieństwo globalnej pandemii – naprawdę nie ma powodu, żeby ktokolwiek mógł spokojnie spać. Kiedy Albie osiągnie mój wiek, już dawno umrę albo – w najlepszym przypadku – będę siedział zabarykadowany w module mieszkalnym z racjami żywnościowymi na ostatnie dni mojego żywota. Tymczasem na zewnątrz... Wyobrażam sobie fabryki, gdzie robotnicy, nieliczni szczęściarze, harują osiemnaście godzin na dobę za głodową pensję, a potem wkładają maski przeciwgazowe, aby przebiwszy się przez tłumy bezrobotnych wymieniających zmutowane kurczaki na stare puszki, których używają zamiast pieniędzy, dotrzeć do malutkiej, zatłoczonej budy w olbrzymiej metropolii, gdzie nie uświadczysz ani jednego drzewa, gdzie w powietrzu roi się od policyjnych dronów i gdzie eksplozje bomb, tajfuny oraz niespotykane burze gradowe są tak powszechne, że w ogóle się o nich nie wspomina. A w wysokich, pozłacanych – dosłownie – wieżach, kilometry nad rakotwórczym smogiem, jeden procent uprzywilejowanych biznesmenów, celebrytów i przedsiębiorców spogląda w dół przez kuloodporne okna, popija roznoszone przez roboty koktajle w dziwnych szklankach i śmieje się dźwięcznym, perlistym śmiechem. A gdzieś tam, pod nimi, w tym piekielnym kotle pełnym gwałtu, przemocy i desperacji, jest mój syn Albie Petersen, wędrowny minstrel z gitarą, miłośnik fotografii, który wciąż nie chce nosić porządnej kurtki.
152. dziedziczność – A więc chcesz powiedzieć... – Connie podniosła wzrok znad książki. – Że w przyszłości będzie trochę jak w Mad Maksie? – Niezupełnie. Ale tak, po trosze może tak być. – A więc Mad Max to jakby film dokumentalny...
– Mówię tylko, że świat przyszłości może nie być tak gościnny jak ten, w którym dorastaliśmy. Marzenia o postępie umarły. Nasi rodzice wyobrażali sobie wakacje na Księżycu. Musimy... musimy przywyknąć do innych koncepcji przyszłości. – I chcesz, żeby Albie zdawał na maturze przedmioty, które wybierze pod kątem wizji z Mad Maksa, tak? – Przestań. Chcę, żeby wybrał przedmioty praktyczne i pożyteczne. Chcę, żeby miał pracę. – I mieszkał w tej złotej wieży. Z kamerdynerem-robotem. – Chcę, żeby mu się powiodło. Czy to dziwne? Jest moim synem. – Naszym synem. – Naszym. Albiemu się wtedy nie wiodło. Zamiast natchnąć spokojem, wieś doprowadzała go do wściekłości. Nie wykazywał zainteresowania binominalnymi nazwami najpospolitszych brytyjskich ptaków, a żabi skrzek, który mu przyniosłem, zupełnie go nie pociągał. Tęsknił za przyjaciółmi, za kinem i piętrusami, za jedzonymi na huśtawce chipsami i placem zabaw. Ale czy wieś nie była jednym wielkim, naprawdę cudownym placem zabaw? Najwyraźniej nie. Na spacery chodził niechętnie, łypiąc spode łba na fruwające gajówki i strącając nogą pąki mijanych po drodze kwiatów. Gdyby mógł to wszystko spalić, na pewno by to zrobił. W szkole miał bardzo słabe stopnie i źle się zachowywał. Nie uczył się, nie chciał się skupić, czasem nawet wagarował. Connie, choć zaniepokojona, niezbyt się tym przejmowała, natomiast ja byłem zły i wstrząśnięty. Nie oczekiwałem, żeby posłuszeństwo było dziedziczne, ale nie spodziewałem się też telefonów od dyrektora i listów ze szkoły. Mój własny syn mnie zaskoczył. Był inny, niż myślałem, zupełnie inny niż ja. Ale najbardziej raniło mnie to, że czerpał z tego przewrotną dumę. Nie wpadałem w złość, a jeśli już, to tylko czasami, i jeśli byłem rozczarowany, to nie nim, tylko jego zachowaniem; jako trzynastoletni chłopak nie dostrzegał pewnie tej semantycznej różnicy. Był inteligentny, bystry i rozgarnięty, brakowało mu jedynie dyscypliny i pilności. Oszacowałem kluczowe obszary wymagające uwagi, wziąłem sprawy w swoje ręce i mimo zmęczenia wieczorami oraz w weekendy, z Connie czuwającą w pobliżu jak bokserski sędzia, siedziałem z nim przy kuchennym stole nad chemią, fizyką i matematyką: ja, oddany, wspierający ojciec. – Albie – mówiłem – jak można nie umieć dzielić przez liczby wielocyfrowe? Przecież to proste. – Ja umiem, tylko innym sposobem. – Spisujesz „cztery”, a „trzy” przenosisz dalej. – Tego już się nie robi, tego przenoszenia. – Ale to jest dzielenie przez liczbę wielocyfrową. Inaczej się nie da! – Da się. Teraz robi się to inaczej. – Jest tylko jeden sposób, właśnie ten. – Nieprawda! – To mi pokaż! Pokaż swój czarodziejski sposób dzielenia... Długopis zawisał nad kartką i po chwili leciał ciśnięty na drugą stronę stołu. – Dlaczego nie możemy obliczyć tego na kalkulatorze? Nie jestem z tego dumny, ale znaczna część tych wieczornych korepetycji, być może większość, kończyła się podniesionym głosem i zaczerwienionymi oczami. Raz Albie wybił nawet pięścią dziurę w ścianie. Oczywiście nie w nośnej, tylko gipsowej, mimo to byłem wstrząśnięty, zwłaszcza gdy pomyślałem, że musiał widzieć na niej moją twarz. Ale wiedziałem, że nie zrezygnuję, byłem tego pewny. Co wieczór pracowaliśmy i się kłóciliśmy. Próbowałem to jakoś załagodzić, a potem długo nie mogłem zasnąć, wyobrażając sobie chłopca
w jego wieku, chińskiego albo koreańskiego, który siedzi do późnej nocy nad algebrą, chemią organiczną czy programem komputerowym, kogoś, z kim mój syn będzie musiał walczyć kiedyś o środki do życia.
153. kolorowanie kolorowanek Jego kiepskie postępy w nauce zbiegły się w czasie z dalszym ochłodzeniem naszych wzajemnych stosunków. Łącząca nas kiedyś więź fizyczna, łaskotanie, trzymanie się za ręce, zaczynała powoli pękać wraz z narastającym skrępowaniem. Z zaskoczeniem stwierdziłem, jak bardzo mi jej brakuje, zwłaszcza trzymania się za ręce. Nigdy nie byłem zapaśnikiem, bo za bardzo boję się popękanych czaszek i zwichniętych nadgarstków, ale teraz, krzywiąc się i burcząc, Albie strząsał z ramienia nawet moją rękę, gdy go po prostu objąłem. Zamykał drzwi do pokoju i łazienki, a w weekendy, zamiast kazać mu iść spać, rzucałem teraz ogólne dobranoc, po czym zostawiałem ich oboje na dole, jego z głową na kolanach matki albo odwrotnie. „Dobranoc wszystkim! Powiedziałem dobranoc! Dobranoc! Dobranoc!”. Przygotowywałem się na jego dojrzewanie, ale kiedy w końcu nadeszło, było jak wybuch wojny domowej, na którą od dawna się zanosiło. Często się kłóciliśmy. Podam tylko jeden przykład, to wystarczy. Tłumaczyłem mu kiedyś, dlaczego matematyka i przedmioty ścisłe są gwarancją lepszych kwalifikacji zawodowych niż na przykład aktorstwo czy nauki humanistyczne. Banalna dyskusja, wiem, jedna z tych, które toczą się w każdej rodzinie, ale tak się złożyło, że Connie była wtedy w Londynie, dlatego temat stał się niebezpieczny. – Zaraz ci to wytłumaczę – mówiłem. – Zamknij w pokoju przeciętnego przedstawiciela naszego społeczeństwa, daj mu pędzle albo aparat, daj scenę albo długopis i papier, a na pewno coś stworzy. Będzie to zapewne coś niewprawnego czy nieudolnego, może nawet coś, co będzie miało potencjał i ujawni jego ukryte talenty, ale zapewniam cię, że wszyscy, że każdy jest w stanie namalować obraz, napisać wiersz czy zrobić zdjęcie. Ale zamknij w pokoju kogoś z wirówką, sprzętem laboratoryjnym i chemikaliami, a nie zrobi nic, nic wartościowego, ulepi najwyżej... babkę z błota. Jest tak dlatego, że przedmioty ścisłe wymagają dyscypliny, pilności i nauki. Są trudniejsze. Tak po prostu jest. I już. – A więc co? Myślisz, że ponieważ zostałeś naukowcem, jesteś mądrzejszy od innych? – W mojej dziedzinie tak! I powinienem być! Po to studiowałem, po to przez dziesięć lat ślęczałem po nocach. Żeby być w tym dobry. – A więc jeśli nie wezmę przedmiotu, którego nie znoszę i nie rozumiem, stracę w twoich oczach? – Pomyślę wtedy, że nie wytrwałeś. Że za szybko skapitulowałeś. – Że poszedłem na łatwiznę? – Może... – Że jestem tchórzem, bo... – Tego nie powiedziałem. Dlaczego przekręcasz moje słowa? – ...robię to, w czym jestem dobry, zamiast tego, w czym dobry jesteś ty? – Nie, bo robisz to, co jest łatwe, zamiast tego, co jest trudne. Warto jest stawiać czoło wyzwaniom, to poszerza horyzonty. – A więc to, co umiem, umie każdy? Nie ma w tym nic specjalnego. – Może i jest, co nie znaczy, że zarobisz tym na życie. Sukces odnoszą ci, którzy ciężko pracują i nie boją się trudów. A ja chcę, żebyś odniósł sukces.
– Tak jak ty? Powiedział to z nutką szyderstwa i poczułem lekkie ukłucie gniewu. – Przyszłość jest... Cóż, jest przerażająca, nie masz nawet pojęcia, jak bardzo, dlatego chcę, żebyś był przygotowany. Żebyś zdobył umiejętności i wiedzę, dzięki którym będziesz mógł się rozwijać, odnosić sukcesy i być szczęśliwy. Boję się, że spędzanie całego dnia na kolorowaniu kolorowanek się nie liczy. – A więc podsumowując – powiedział, szybko mrugając – sprowadza się to do tego, że powinienem robić w gacie ze strachu... – Albie! – Tak, podejmować decyzje, kierując się strachem, bo brak mi talentu. – Nie, może i masz talent, ale taki mają miliony ludzi. Miliony! To wszystko. Zgoda, może źle dobrałem słowa. I może ten przykład nie stawia mnie w najlepszym świetle. Ale co do zarzutu, że chciałem, aby był kimś, kim nie był... Cóż, oczywiście, że tak. Bo po co jest rodzic, jeśli nie po to, żeby kształtował swoje dziecko?
154. wzorowy ojciec Connie i ja też się sprzeczaliśmy. Wychowywanie Albiego uwypukliło dzielące nas różnice, które w beztroskich czasach przedrodzicielskich wydawały się jedynie zabawne. Uważałem, że moja żona jest absurdalnie bezpośrednia i liberalna. Robiąc analogię do botaniki, wyobrażała sobie, że dziecko to zamknięty kwiat, a rodzic musi zapewnić mu światło i wodę, ale powinien również stać z boku i obserwować. „Niech robi, co chce – mówiła – pod warunkiem, że jest szczęśliwy i wyluzowany”. Natomiast ja nie widziałem powodu, dlaczego kwiat nie może być przywiązany do bambusowego kijka, regularnie przycinany i naświetlany sztucznym światłem. Jeśli będzie dzięki temu silniejszy i bardziej odporny, to dlaczego nie? Oczywiście Connie przymilała się do syna, zachęcała go i pilnowała, żeby odrobił pracę domową, mimo to uważała, że jego wrodzone cechy i talenty rozwiną się samoistnie. Natomiast ja nie wierzyłem we wrodzone talenty. Według mnie nic nie przychodziło samo, w sposób naturalny, nawet nauka. Musiałem ciężko pracować, często z zerkającymi mi przez ramię rodzicami, i nie widziałem powodu, żeby z Albiem miało być inaczej. A on potrafił doprowadzić do szału, i to jak! Lubił się nad sobą użalać, był nieodpowiedzialny i leniwy, a ja? Czy naprawdę byłem aż takim tyranem, ponurym, wybuchowym i humorzastym? Widywałem ojców jego koleżanek i kolegów: w szkole, w dniu sportu czy na piknikach dobroczynnych, odnotowując, z jak dobrodusznie i swobodnie, jakim żartobliwym tonem rozmawiali ze swoimi pociechami. Byli jak trenerzy, którzy zachęcają do boju najbardziej obiecujących piłkarzy. Obserwowałem ich w poszukiwaniu wskazówek. Mike, ojciec Ryana, najlepszego kolegi Albiego, był farmerem, przystojnym, nieogolonym wdowcem, który bez powodu często chodził półnago i zawsze zalatywał piwem i smarem maszynowym. Wychowywał syna w zapuszczonym bungalowie na skraju wioski i zauroczony nimi Albie chodził tam po lekcjach, aby pograć w pełne przemocy gry wideo w domu o wiecznie zaciągniętych zasłonach, którego mieszkańcy robili zakupy na stacji benzynowej. Pewnego wieczoru poszedłem tam po niego. Ostrożnie minąłem przyczepę kempingową, ujadającego psa, rozmontowane samochody i motocykle, by w końcu zobaczyć Mike’a siedzącego bez koszuli na leżaku i palącego coś innego niż tytoń.
– Jak się masz! Jest tu Albie? Mike pozdrowił mnie, unosząc puszkę piwa. – Ostatnio widziałem go na dachu. – Aha. Na dachu? – Tam. Strzelają do celu. – Aha. Dobra. Mają broń? – Tylko moją starą wiatrówkę. I jakby na zawołanie poczułem ruch koło mojego ucha i ułamek sekundy później śrut odbił się z jękiem od betoniarki, by wylądować w nieskoszonej trawie. Szybko podniosłem wzrok i zdążyłem jeszcze dostrzec uśmiechniętą twarz mojego syna znikającą za rynną. – Co mogę powiedzieć? – mruknął Mike. – To chłopcy. Tego lata jego dom był dla Albiego rajem, a ojciec Ryana bogiem. Pozwalał im prowadzić furgonetkę, wspinać się na wysokie drzewa, chodzić nocą na ryby. Woził ich do kamieniołomów – trzęśli się wtedy i podskakiwali jak ulęgałki na otwartej skrzyni ciężarówki – i wrzucał z urwiska do czarnej wody. Im bardziej zardzewiały i ostrzejszy był przedmiot, im więcej sterczało z niego drutów i zadziorów, tym bardziej nadawał się do zabawy. Spawali! Mike pozwalał im spawać! Nigdy nie tłumaczył synowi zawiłości tablicy Mendelejewa, w jego królestwie nie istniało coś takiego jak wieczór przed pójściem do szkoły. O nie, życie z Mikiem było zupełnie bezstresowe. – Myślę, że Albie spędza za dużo czasu u Ryana – powiedziałem, gdy kolejna wywiadówka zakończyła się płaczem, uszczypliwościami i próbami przekupstwa. – Nie możemy zakazać mu tam chodzić – odparła Connie. – Będzie go jeszcze bardziej kusiło. Pojęcie to było mi zupełnie obce. Kiedy mój ojciec mi czegoś zabraniał, było to zabronione, a nie kuszące. Czasem Mike odwoził Albiego do domu o nieludzkiej wprost porze, a wtedy Connie wychodziła do ogrodu i rozmawiała z nim, rozmawiała i rozmawiała. „Jest niezwykle czarujący – mówiła potem lekko zarumieniona. – Ma w sobie iskrę i błysk. I sam wychowuje Ryana, to godne podziwu”. Godne podziwu! Miałem podziwiać kogoś, kto puszcza swoje dziecko samopas i nie myśli o jego przyszłości? A moja praca? A lata siedzenia po nocach, dzięki którym byłem tym, kim byłem? Albie nie chciał zobaczyć mojego laboratorium i poznać moich kolegów. Chyba żywił dla nich niejasną pogardę, co stanowiło część narastającej „świadomości politycznej”, o której nie chciał ze mną rozmawiać. „Czym się właściwie zajmuje ojciec Ryana?” – pytałem. Tego Albie nie wiedział, wiedział za to o dziewczynach, niby już dorosłych, lecz jeszcze nastoletnich, które Mike sprowadzał z pubu. Wiedział o zwitkach banknotów, które nosił w kieszeni zatłuszczonych spodni.
155. burda w gimnazjum Konfrontacja była nieunikniona i doszło do niej podczas dorocznego quizu dla rodziców i nauczycieli, który stanowił część niekończącego się pasma wydarzeń towarzyskich mających na celu zebranie funduszy na nowy teatr (bo zawsze chodzi o nowy teatr, nowe pianino czy piec do wypalania naczyń na zajęcia techniczne, nigdy o nową wirówkę czy wyciąg). Lubię myśleć, że w quizach jestem niezły. Dużo wiem, znam fakty, równania – tak pracuje i zawsze pracował mój umysł, i to nie tylko w kwestiach naukowych. Jako nastolatek byłem zafascynowany Księgą rekordów Guinnessa i dużo z niej zapamiętałem. Temperatura Słońca, prędkość biegu geparda,
długość diplodoka – to były moje imprezowe asy, chociaż rzadko kiedy pojawiały się na imprezach. Ale nieważne, bo jeśli nawet część tych informacji się zdezaktualizowała, te kluczowe – najwyższe szczyty górskie, najgłębsze oceany, prędkość światła i dźwięku, liczba pi do dziesiątego miejsca po przecinku, flagi państw – były niezmienne jak tatuaż. Ponieważ Connie miała wziąć na siebie kulturę i sztukę, wchodząc do sali gimnastycznej, Petersenowie czuli się dość pewnie. – Przykro mi, ale małżonkowie nie mogą być w jednej drużynie – powiedziała pani Whitehead, która w tym samym tygodniu oświadczyła mi, że Albie nie umie liczyć. – Hej Connie! Tutaj! – krzyknął Mike, wprost olśniewający w rozpiętym do pępka kombinezonie, i zobaczyłem, jak Connie, nagle czymś zachwycona, dosłownie biegnie przez salę, by dołączyć do jego drużyny. Albie przysiadł się do Ryana, a ja, rozejrzawszy się w poszukiwaniu potencjalnych członków mojej ekipy, zdecydowałem się na grupkę samotnych rodziców, którzy kręcili się przy drzwiach, jakby chcieli dać nogę. Byli niezbyt przekonującymi kandydatami, ale nie szkodzi. Gestem ręki pozdrowiłem Albiego i w przypływie fantazji wyobraziłem sobie rozmowy w klasie następnego dnia: „Twój ojciec był niesamowity! Ciągnął całą drużynę! Twój tata ma łeb!”. Rozumiem, może lepiej niż inni, że inteligencja nie jest cechą, którą syn najbardziej ceni u ojca – Mike był według mnie głupi jak but – ale nie zaszkodziłoby, gdyby Albie zobaczył, jak wygrywam, w dodatku na forum publicznym. Dostaliśmy po butelce piwa, przekąski i zajęliśmy miejsce przy stole na kozłach. Niewiele zajęć sprawia mi mniej przyjemności niż wymyślanie zabawnych nazw dla uczestniczącej w quizie drużyny. Mniej bolesne są już niektóre zabiegi chirurgiczne. Dlaczego nie mogliśmy być po prostu „Czerwonymi”, „Niebieskimi” albo „Zielonymi”? Po długiej naradzie postanowiono, z powodów, których nie mogę sobie przypomnieć, że będziemy Łamaczami Głuw i że ja będę kapitanem, a raczej capitanem. Drużyna Connie i Mike’a przybrała nazwę Komóry Pod Ręką, co wywołało salwę śmiechu, a mnie zdenerwowało, ponieważ nie toleruję tego rodzaju anarchii. Odpędziłem tę myśl i skupiłem się na najgłębszych jeziorach, najdłuższych rzekach i najwyższych szczytach. Zapiszczał mikrofon i zaczęliśmy. Oczywiście była to parodia tego, co rozumiem przez „wiedzę ogólną”. Pytania z muzyki faworyzowały pop, ze sportu piłkę nożną, te zaś na temat spraw bieżących były trywialne i tabloidalne. Nie padło ani jedno z nauk ścisłych czy geografii, nie było obliczania w pamięci. Robiliśmy, co mogliśmy, ale tamci, wyżej wspomniane Komóry Pod Ręką, grupka rozszeptanych i rozchichotanych rodziców pod przywództwem siedzących głowa w głowę Mike’a i Connie, byli nieźli. „Tak jest! – syczeli do siebie. – Dobra robota! Zapisz to!”. Okazało się, że Mike nie jest wcale taki głupi, przynajmniej jeśli chodzi o słowa piosenek i tatuaże celebrytów, a Connie cały czas ściskała go mocno za ramię, szepcząc: „Tak! Jesteś genialny!”. Inne drużyny oszukiwały w żartobliwy jakoby sposób: słychać było stuk-stuk-stuk, postukiwanie miniaturowych klawiatur i popiskiwanie telefonów w kieszeniach, dlatego w miarę upływu czasu moje oburzenie rosło, jeszcze bardziej podsycane przez piwo, które musieliśmy kupować, aby wspomóc fundusz na budowę nowego teatru. Nasze szanse malały. Osunąłem się na składanym krześle. – A teraz – powiedział prowadzący quiz – przedostatnia runda: flagi państw świata! Nareszcie! Usiadłem prosto. Podczas gdy członkowie innych drużyn drapali się w głowę, ja szybko wszystkie odhaczyłem i pokazałem uniesione kciuki Albiemu, który był chyba rozkojarzony, bo tego nie widział. A potem – nie mogłem w to uwierzyć – były nazwy rzek i jezior! Zachęciłem swoją drużynę do wzmożonego wysiłku, zapisaliśmy poprawne odpowiedzi i nadeszła pora na ocenę. Wymieniliśmy się kartkami z drużyną Mike’a i Connie i widziałem, jak śmiali się i drwili z odpowiedzi na temat muzyki pop. Z kolei ja kręciłem głową na ich propozycje dotyczące flag.
Wenezuela? Och, przykro mi, Mike, ale nie. Bardzo pilnowałem, żeby sprawdzać sprawiedliwie, ale ogólnie rzecz biorąc, był to proces chaotyczny i źle pomyślany. Czy za premię przysługiwał jeden punkt czy dwa? W końcu Mike z pełnym satysfakcji uśmiechem zwrócił nam kartki i natychmiast zauważyłem kilka błędów. Widać, że tamci sprawdzali złośliwie, bo straciliśmy punkty za to, że napisaliśmy „ZSRR” zamiast „Rosja”, chociaż trafniejszą odpowiedzią było oczywiście „ZSRR”. Ale nic nie mogłem zrobić, ponieważ podliczono już punkty i właśnie ogłaszano wyniki. Szóste, piąte, czwarte, trzecie. Drugie miejsce: Łamacze Głuw. Komóry Pod Ręką wygrały z nami dwoma punktami. Mike i Connie padli sobie w ramiona, zaczęli klaskać i wiwatować, a siedzący na ławce Ryan i Albie zaciskali pięści, naśladując odgłosy wydawane przez małpy. Ale mnie wciąż coś dręczyło. Po punkcie za każde premiowane pytanie, podczas gdy my daliśmy im po dwa? Nic za „ZSRR”? Obliczyłem w pamięci poprawny wynik, przeliczyłem wszystko jeszcze raz. Nie było wątpliwości, oszukano nas, więc uznałem, że nie mam wyboru i mogę tylko podejść do prowadzącego i zażądać ponownego sprawdzenia wyników. Wśród publiczności i zawodników zapanowała konsternacja. To jeszcze nie koniec? Nie, jeszcze nie, bo właśnie rozmawiałem z panem O’Connellem, opiekunem roku Albiego, wskazując mu różnice w sposobie punktowania. Pan O’Connell zasłonił ręką mikrofon. – Na pewno pan tego chce? – Tak. Chyba tak. Tak. Ale w sali panowała już poważna atmosfera rodem z trybunału sądzącego zbrodniarzy wojennych. Myślałem, że moja interwencja zostanie przyjęta żartobliwie, tak jak tego chciałem, ale nie, rodzice zaczęli kręcić głowami, już się ubierali, a sprawdzanie wciąż trwało i trwało, wreszcie, zdawało się, że po stu latach, zwyciężyła sprawiedliwość i w półpustej sali ogłoszono, że Łamacze Głuw, jak na prawdziwych Łamaczy przystało, wygrali połową punktu! Spojrzałem na syna. Albie nie wiwatował. Nie młócił powietrza pięściami. Siedział na ławce, wyrywając sobie włosy z głowy, a Ryan obejmował go ramieniem. Moja drużyna bez słowa podzieliła łupy, warte dziesięć funtów vouchery do wydania w miejscowym centrum ogrodniczym, po czym wyszliśmy na parking. – Moje gratulacje, Doug – rzucił z szerokim uśmiechem Mike, stojąc przy swojej furgonetce. – Pokazałeś nam, kto tu rządzi! – Puścił oko do Albiego. – Twój tata to prawdziwy geniusz! Jak ja go nienawidziłem. W dawnych czasach rzucilibyśmy się pewnie na siebie z maczugami i kamieniami. Może tak byłoby lepiej. Do domu wracaliśmy w milczeniu. – Nigdy więcej nie chcę o tym rozmawiać – powiedziała Connie, otwierając frontowe drzwi. – Nigdy, dopóki żyję. A mój syn? Bez słowa poszedł do siebie, ciesząc się pewnie, że ma tak mądrego ojca. – Dobranoc, synu. Do zobaczenia rano! Stojąc u podstawy schodów i patrząc, jak znika na górze, nie po raz pierwszy ani nie ostatni pomyślałem, jakie to straszne uczucie wyciągnąć po coś rękę i stwierdzić, że chwyta się tylko powietrze.
156. spotkanie
Obudziłem się gwałtownie, roztrzęsiony i zlany potem. Szczelne żaluzje zrobiły swoje aż za dobrze i poczułem się jak w czarnym pudle na dnie morza. Wymacałem włącznik przy łóżku, metalowe listki rozchyliły się, dygocząc, i do pokoju wpadły oślepiające promienie słońca, jasnego jak w południe. Spojrzałem na zegarek – za kilka minut siódma. Madryt. Byłem w Madrycie, szedłem na spotkanie z synem. Zdążę, miałem mnóstwo czasu. Położyłem się wygodniej, żeby serce się uspokoiło, ale ponieważ wilgotna pościel była już zimna, podszedłem do okna, by spojrzeć na błękitne niebo i poranny ruch na Gran Vía. Nowy słoneczny dzień. Wziąłem długi prysznic i włożyłem nowiutkie ubranie. Na śniadanie zjadłem mnóstwo przepysznej szynki i wspaniale skawalonej jajecznicy, po czym, zatęskniwszy za poczuciem odosobnienia, niegdyś typowym dla zagranicznych podróży, przejrzałem wiadomości z Anglii na tablecie. Odizolowana przez brytyjskie media „zagranica” leżała wtedy o wiele dalej, a teraz proszę, wszystko było dostępne on-line, typowa mieszanka plotek, gniewu, przemocy, korupcji i złej pogody. Boże, nic dziwnego, że Albie uciekł. Nie chcąc zepsuć sobie nastroju, poczytałem trochę o Madrycie, wyszukując w Wikipedii hasło Guernica na wypadek, gdybyśmy mieli obejrzeć ją razem. O jedenastej na schodach Prado. Nie było jeszcze ósmej. Postanowiłem się przejść. Madryt mi się w sumie podobał. Tu bogato ozdobiony, tam hałaśliwy i chaotycznie skomercjalizowany, jeszcze gdzie indziej obskurny i bezpretensjonalny, jak wspaniały stary gmach pokryty nalepkami i graffiti – nic dziwnego, że Albie tu przyjechał. Może byłem w błędzie, ale odniosłem wrażenie, że tu, w samym centrum miasta, mieszkają zwykli ludzie, podczas gdy londyńczycy czy paryżanie już dawno stracili taką możliwość. Chociaż miałem tylko darmowy plan miasta z hotelu, do dziewiątej czterdzieści pięć zrobiłem kawał drogi i o tej też godzinie postanowiłem zawrócić do Prado. Jak tłumek chętnych do zakupów na styczniowej wyprzedaży przed drzwiami do muzeum czekali już turyści, wyraźnie podekscytowani perspektywą obejrzenia tych wszystkich wspaniałych dzieł, stanąłem więc w kolejce, próbując się nie martwić. „Co mu pan powie, kiedy się spotkacie?” – spytała Freja. Próbowałem o tym nie myśleć, co nie zmieniało faktu, że – nie licząc bezładnych przeprosin i usprawiedliwień – nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy. Obok samokrytyki czaiła się i pretensja, że swoim zniknięciem zdominował cały nasz urlop, prawdopodobnie już ostatni. Nie odezwał się ani słowem! Ani słowem! Chciał, żebyśmy się martwili? Najwyraźniej, ale co mu szkodziło odebrać telefon? Czy naprawdę aż tak bardzo nie obchodził go nasz spokój ducha? Głos w mojej głowie wzbierał coraz większym oburzeniem, tymczasem najważniejsze było opanowanie i pojednawczość. Próbując odzyskać spokój, wolnym krokiem wszedłem do muzeum, aby poszukać odpowiedzi na pytanie, które nurtowało mnie już od jakiegoś czasu.
157. ogród rozkoszy ziemskich – Mówi się „Prado” czy „Prejdo”? – spytałem kasjerki. Wymawiałem to raz tak, raz tak i ucieszyłem się, gdy potwierdziła, że „Prado”. – Prado – powtórzyłem, sprawdzając, jak to brzmi. – Prado. Prado. Od razu wyczułem, że to wyjątkowe muzeum. Oto miałem przed sobą Ogród rozkoszy ziemskich Boscha, tryptyk, który fascynował mnie w dzieciństwie swoimi obłąkanymi szczegółami. Na żywo był to zarówno obraz, jak i przedmiot, wielkie drewniane pudło, które rozkładało się, by odsłonić
właściwe dzieło, i które przywodziło na myśl okładki albumów najbardziej postępowych grup rockowych z lat siedemdziesiątych. Na lewym skrzydle byli Adam i Ewa przedstawieni tak plastycznie i wyraźnie, jakby namalowano ich wczoraj, na środkowym raj, ogród rozkoszy, w którym roiło się od niezliczonych nagich postaci, brzuchatych jak dzieci, wspinających się na gigantyczne truskawki albo latających na grzbiecie ptaków, na prawym zaś zostało wyobrażone piekło, wynaturzone i koszmarne, oświetlone przez ogniska, w których płonęli ci sami brzuchaci mężczyźni i kobiety. Wbity w szyję miecz, ptasie pióro między pozbawionymi głowy uszami, złowieszczy wielkolud zrośnięty z prosięciem i z drzewem. To niezbyt naukowe słowo, wiem, ale obraz był zupełnie „odleciany”, stanowił coś w rodzaju podniecającego koszmaru, który na pewno spodobałby się nastolatkowi, dlatego miałem nadzieję, że przyjąwszy moje przeprosiny, Albie zgodzi się tu wrócić, by nacieszyć oczy tymi psychodelicznymi szczegółami. Ale teraz gonił mnie czas. Mijając po drodze dzieła El Greca i Ribery, wszedłem do olśniewającej sali, gdzie wisiała zadziwiająca kolekcja portretów wąsatej arystokracji, Habsburgów namalowanych przez Velázqueza. Na wszystkich powtarzała się ta sama twarz z zapadniętymi policzkami i wilgotnymi ustami, bo miał ją i odziany w nową zbroję nieśmiały nastoletni książę o zaróżowionych policzkach, i myśliwy w absurdalnie wykwintnym stroju, i smutny monarcha w średnim wieku, mężczyzna o twarzy spaniela. Zastanawiałem się, jak zareagowałby Velázquez, gdyby Filip IV wzdrygnął się na ten widok, tak jak wzdrygamy się, widząc, jacy naprawdę jesteśmy. „Signor Diego, czy nie mógłbym mieć troszkę mniejszego podbródka?”. Portrety były niezwykłe, jednak salę zdominowało dzieło, którego nigdy dotąd nie widziałem, obraz przedstawiający cztero-, najwyżej pięcioletnią dziewczynkę w sztywnej atłasowej sukni, szerokiej w biodrach jak stół, bardzo dziwnie na niej wyglądającej. Nazywał się Las Meninas, czyli Panny dworskie, i rzeczywiście, księżniczkę otaczały dwórki, zakonnica, elegancko ubrana karlica i mały chłopiec, może też karzeł, trącający nogą psa. Przed olbrzymim płótnem po lewej stronie stał malarz z komicznym hiszpańskim wąsikiem – pewnie sam Velázquez – i twarzą zwróconą w przeciwną stronę, jakby nie malował dziewczynki, tylko oglądających obraz, a konkretnie mnie, Douglasa Timothy’ego Petersena. Złudzenie było tak przekonujące, że miałem ochotę wyciągnąć szyję, spojrzeć na płótno i zobaczyć, co zrobił z moim nosem. W lustrze na tylnej ścianie odbijały się dwie postacie, pewnie rodzice dziewczynki, Marianna i Filip IV, dżentelmen z wystającym podbródkiem ze ściany po lewej – byli oddaleni i niewyraźni, ale wydawało się, że to właśnie oni są głównym tematem dzieła. Niemniej miałem wrażenie, że oni wszyscy: malarz, dziewczynka i karlica, gapią się na mnie tak otwarcie i intensywnie, iż zawstydziłem się trochę i zmieszałem, bo jak to możliwe, by obraz miał tyle tematów? Mała księżniczka, dwórki, Velázquez, królewska para i ja? Poczułem się zdezorientowany, jakbym stanął między dwoma lustrami i zobaczył nieskończoną liczbę moich własnych odbić ciągnących się... Cóż, w nieskończoność. Najwyraźniej dużo się na tym obrazie działo i postanowiłem obejrzeć go jeszcze raz z Albiem. Wróciłem do atrium, zaglądając do sal i podziwiając migające mi przed oczami cuda. Wyszedłbym pewnie na schody, gdybym nie zobaczył strzałki wskazującej drogę do Czarnych Obrazów – nazwa brzmiała intrygująco, jak z serialu Hammer House of Horrors.
158. francisco goya Te obrazy wisiały w ponurej podziemnej sali, jakby skrywały mroczną tajemnicę rodzinną,
i wystarczyło jedno spojrzenie, by przekonać się dlaczego. Właściwie nie były to obrazy, tylko murale, freski namalowane bezpośrednio na ścianie przez Goyę, dzieła stworzone przez głęboko zaburzonego artystę. Na jednym uśmiechnięta kobieta podnosiła nóż, żeby obciąć komuś głowę, na innym w kręgu monstrualnych kobiet siedział szatan, a właściwie potworny kozioł, jego uosobienie. Dwóch mężczyzn po kolana w brudnym bagnie roztrzaskiwało sobie pałkami zakrwawione głowy. Z ruchomych piasków wystawał łeb coraz bardziej grzęznącego psa o smutnych oczach. Nawet z obrazów o niewinnej tematyce – śmiejące się kobiety, dwóch starców jedzących zupę – biły strach i zgryźliwość, ale najgorsze miało dopiero nadejść. Jaskinia, a w niej oszalały gigant rozszarpujący zębami trupa. Był to Saturn pożerający własne dzieci, ale zupełnie nie przypominał on przystojnych bogów, jakich widziałem we Francji i we Włoszech. Zdawał się obłąkany, miał stare, obwisłe i poszarzałe ciało, i wyraz straszliwej nienawiści do samego siebie w upiornych czarnych oczach... Zadzwoniło mi w uszach, ścisnęło mnie w piersi, ogarnął mnie taki lęk, taki niepokój, że wybiegłem z sali, żałując, iż w ogóle ten obraz widziałem, że nie wisi w jakimś odległym, opuszczonym domu. Nie jestem przesądny, ale było w nim coś okultystycznego. Do spotkania z Albiem zostało dziesięć minut, a ponieważ potrzebowałem jakiegoś antidotum, szybko wbiegłem z powrotem na górę, wpadłem do głównego korytarza i rozejrzałem się za spokojnym miejscem, gdzie mógłbym pozbierać myśli. Po prawej stronie była sala Velázqueza i postanowiłem posiedzieć trochę przed małą dziewczynką z Panien dworskich. Ale odkąd przyszedłem, w muzeum przybyło zwiedzających i obraz zasłaniała teraz grupa turystów. Niemniej usiadłem i próbując się uspokoić, ucisnąłem palcami oczy, tak że dopiero po chwili wyczułem czyjąś obecność. Podniosłem głowę, zobaczyłem syna i usłyszałem słowa, które pragnie usłyszeć każdy ojciec: – Jezu Chryste, tato, dlaczego nie zostawisz mnie w świętym spokoju?
159. paseo del prado – Jak się masz, Albie. To ja! – Widzę. – Wszędzie cię szukałem. Tak się cieszę, że cię widzę... – Gdzie Kat? – Nie przyjdzie. – Nie przyjdzie? Przysłała mi esemesa. – Tak, byłem przy tym. – Dlaczego nie przyjdzie? – Szczerze mówiąc, w ogóle nie zamierzała. – Nie rozumiem. Oszukała mnie? – Nie, nie oszukała... – Ty mnie oszukałeś? – Nie oszukała, tylko pomogła. Kat pomogła mi cię znaleźć. – Przecież nie chciałem, żebyście mnie znaleźli. – Tak, wiem. Ale mama się o ciebie martwiła, poza tym... – Gdybym chciał, żebyście mnie znaleźli, powiedziałbym wam, gdzie jestem. – Tak, ale martwiliśmy się, mama i ja...
– Ale w esemesie napisała, że... Myślałem... myślałem, że jest w ciąży! – To prawda, mogłeś odnieść takie wrażenie. – Myślałem, że zostanę ojcem! – Tak, rzeczywiście, mogłeś tak pomyśleć. Przepraszam. – Wiesz, jak się poczułem? – Owszem, wiem. – Mam siedemnaście lat! Omal nie zwariowałem! – Tak, domyślam się, że mogłeś przeżyć mały wstrząs. – To był twój pomysł? – Nie! – Kurwa, to czyj?! – Hej, dość tego, dobrze? – Gapili się na nas ludzie, strażnicy znieruchomieli gotowi podejść bliżej. – Może pójdziemy gdzieś, gdzie będzie można... Wyglądało na to, że Albie już o tym pomyślał, bo z nisko spuszczoną głową zaczął przebijać się przez tłum turystów, który nagle zalał atrium. Rzucając wokoło to scusi, to por favor, robiłem, co mogłem, żeby za nim nadążyć, wreszcie wyszliśmy na dwór, gdzie światło było nienaturalnie jasne, a upał szokujący. Zbiegliśmy ze schodów i skręciliśmy w stronę wysadzanej drzewami alei przed muzeum. – Łatwiej by było wszystko wyjaśnić, gdybyśmy usiedli. – Co tu wyjaśniać? Chciałem być sam, żeby trochę pomyśleć, a wy mi nie pozwoliliście. – Martwiliśmy się o ciebie! – Bo mi nie ufacie. Nigdy mi nie ufaliście... – Chcieliśmy się tylko dowiedzieć, gdzie jesteś i czy nic ci nie grozi, to chyba normalne. Wolałbyś, żeby nas to nie obchodziło? – Zawsze tak mówisz, zawsze! Najpierw wrzeszczysz na mnie, krzyczysz i dźgasz mnie palcem, a potem zawsze powtarzasz, że robisz to, bo wam na mnie zależy! „Zależy nam na tobie”, mówisz i próbujesz udusić mnie poduszką! – Nie dramatyzuj, Albie. Czy kiedykolwiek... Albie? – Szedł za szybko i trudno mi było mówić. – Proszę, nie moglibyśmy... Byłoby dużo łatwiej, gdybyśmy... – Przystanąłem pochylony z rękami na kolanach i z nadzieją, że nie zniknie mi z oczu. Podniosłem głowę. Kopał w ścieżce dziurę butem. – Chciałem cię... przeprosić za to, co... powiedziałem w Amsterdamie... – A co takiego powiedziałeś? – spytał i zrozumiałem, że nie zamierza ułatwiać mi zadania. – Na pewno pamiętasz. – Ale powiedz, tak na wszelki wypadek. Pot ściekał mi z czoła na ścieżkę. Widziałem krople na ziemi i zacząłem je liczyć: jedna, druga, trzecia. – Powiedziałem, że... się za ciebie wstydzę. I chciałem powiedzieć, że to nieprawda. Tak, przegiąłeś, nie musiałeś wszczynać kłótni, ale źle się wtedy wyraziłem i chciałem cię za to przeprosić. Osobiście. Za to i za wszystkie razy, kiedy za mocno zareagowałem. Ostatnio żyję w dużym stresie w pracy i... w domu. Nieważne. Nie ma dla mnie wytłumaczenia. Przepraszam. – Wyprostowałem się. – Przyjmujesz moje przeprosiny? – Nie. – Rozumiem. Mogę spytać dlaczego? – Bo nie powinieneś przepraszać za to, co naprawdę myślisz. – A co takiego myślę?
– Że przynoszę ci wstyd. – Jak możesz tak mówić? Zależy mi na tobie, i to bardzo. Przykro mi, jeśli nie zawsze było to jasne, ale na pewno widzisz... – We wszystkim, co robisz, we wszystkim, co do mnie mówisz, jest... pogarda, ciągła niechęć i irytacja... – Tak? Nie sądzę... – Ciągle mnie deprecjonujesz, krytykujesz... – Nieprawda. Jesteś moim synem, moim dzieckiem... – Ale nawet nie ulubionym! – Jak to? Gwałtownie wciągnął powietrze przez nos i twarz zmarszczyła mu się jak wtedy, gdy jako mały chłopiec próbował się nie rozpłakać. – Widziałem zdjęcia, które ukryliście. Widziałem, z jakim żalem je oglądaliście. – Nie ukryliśmy ich, Albie. Przecież ci je pokazywaliśmy. – Nie uważasz, że to trochę makabryczne? – Wcale nie! Przeciwnie. Zawsze byliśmy wobec ciebie szczerzy. Twoja siostra nie jest żadną tajemnicą. To byłoby straszne. Kochaliśmy Jane, kiedy się urodziła, tak jak potem kochaliśmy ciebie. – Tylko że ona nigdy niczego nie spieprzyła, prawda? Nigdy nie wprawiła was publicznie w zakłopotanie ani nie zawaliła w szkole. Miała być doskonała, podczas gdy ja, wasz głupi, porąbany syn... Muszę przyznać, że w tym momencie się roześmiałem. Nie złośliwie, nie, rozbawił mnie po prostu cały ten melodramatyzm, to młodzieńcze rozczulanie się nad sobą. – Daj spokój, Albie, użalasz się nad sobą... – Nie śmiej się ze mnie! Przestań! Widzisz? Masz mnie za głupca, udowadniasz to wszystkim, co robisz! – Nie jesteś głupcem... – Sam mi to powiedziałeś! Powiedziałeś mi! Prosto w oczy! – Naprawdę? – Tak, naprawdę! Powiedziałeś! Fakt, mogłem tak chyba parę razy powiedzieć. Zamknąłem oczy. Poczułem się nagle bardzo zmęczony i bardzo smutny, zdałem sobie sprawę, że jestem bardzo daleko od domu. Przytłoczył mnie nagle bezsens tej wyprawy. Wmawiałem sobie, że jeszcze nie za późno, że jeszcze zdążę przeprosić za podniesiony głos i obnażone zęby, za obojętność i bezmyślne uwagi. Tak, oczywiście, często miałem wyrzuty sumienia, że coś tam powiedziałem czy zrobiłem, ale zawsze kryła się pod tym... Czy to nie oczywiste, że zawsze... Usiadłem ciężko na kamiennej ławce. Starzec na ławce. – Źle się czujesz? – spytał Albie. – Nie, nie. Jestem po prostu... bardzo, bardzo zmęczony. To była długa podróż. Podszedł bliżej i stanął przede mną. – Co to jest? Wyciągnąłem nogę i przekręciłem ją z boku na bok. – Podobają ci się? – Głupio wyglądasz. – Wiem. Usiądziesz na chwilę? Tylko na chwilę, potem pójdziesz. – Albie rozejrzał się, jakby już planował ucieczkę. – Tym razem za tobą nie pójdę. Przysięgam.
Usiadł. – Nie wiem, co ci powiedzieć, synku. Myślałem, że słowa przyjdą same, ale chyba nie przyszły. Mam nadzieję, że wiesz, że pewnych rzeczy żałuję... słów, które niepotrzebnie wypowiedziałem. I tych, których nie wypowiedziałem, choć powinienem, co jest jeszcze gorsze. Mam nadzieję, że ty też masz wyrzuty sumienia. Nie zawsze było nam z tobą lekko, synku. Opuścił ramiona. – Wiem. – Choćby ten bałagan w twoim pokoju. Jakbyś robił to celowo, żeby mnie wkurzyć. – Bo tak jest. – Roześmiał się. – Ale teraz będzie wasz. – Pokój? A więc wciąż wybierasz się na studia? W październiku? – Chcesz mi to wyperswadować? – Ależ skąd. To twoje życie, więc jeśli chcesz... – Chcę. – To dobrze. Dobrze. Cieszę się. To znaczy, nie cieszę się, że wyjeżdżasz, ale... – Rozumiem. – Mama jest przerażona, nie wie, jak to będzie bez ciebie. – Wiem. – Boi się tak bardzo, że też chce odejść. Chce mnie zostawić. Ale zawsze byliście sobie bliscy, więc chyba już o tym wiesz. – Tak. – Powiedziała ci? Wzruszył ramionami. – Domyśliłem się. – Masz coś przeciwko temu? Znowu wzruszył ramionami. – Nie robi wrażenia szczęśliwej. – Prawda? Nie robi. Widzisz, próbowałem temu zaradzić. Miałem nadzieję, że tego lata, naszego ostatniego lata we troje, będziemy się razem dobrze bawili. Miałem nadzieję, że mama się rozmyśli. Może za bardzo się starałem. Wkrótce się przekonam. Nieważne. Przepraszam za to, co powiedziałem. To nieprawda. Może tego nie okazuję, ale jestem z ciebie bardzo dumny i wiem, że dokonasz kiedyś wielkich rzeczy. Jesteś moim synem i nie chcę, byś szedł w świat, nie wiedząc, że będziemy za tobą tęsknili, że chcemy, abyś był bezpieczny i szczęśliwy, że cię kochamy. Nie tylko mama, bo dobrze wiesz, że ona bardzo cię kocha. Ale i ja. Ja też cię kocham, Albie. I tyle. Chyba po to tu przyjechałem, żeby ci to powiedzieć. Możesz już iść. Rób, co chcesz, tylko uważaj na siebie. Już nie będę za tobą chodził. Posiedzę tu trochę. Posiedzę i odpocznę.
160. museo reina sofia Po południu poszliśmy obejrzeć Guernicę. Do tego czasu zdążyliśmy się już uspokoić i chociaż nie czuliśmy się swobodnie – czy kiedykolwiek będziemy? – nie przeszkadzało nam przynajmniej milczenie. Idąc do muzeum, zerkałem na niego kątem oka. Był chyba w tym samym ubraniu co w Amsterdamie: w brudnym podkoszulku odsłaniającym kościsty mostek, wołających o pasek dżinsach i sandałach na czarnych od brudu nogach. Miał brodę, rzadką, wystrzępioną i niehigieniczną,
tłuste proste włosy i był bardzo chudy. Innymi słowy, nic się nie zmienił, co mnie ucieszyło. Stanęliśmy przed Guernicą. Obraz był niesamowity, o wiele większy, niż się spodziewałem, i poruszył mnie jak żadne inne dzieło z gatunku abstrakcyjnych (Boże, słyszysz to, Connie?). Wolałbym podziwiać go w milczeniu, ale pozwoliłem, aby Albie zapoznał mnie z jego historycznym kontekstem i znaczeniem spostrzeżeniami zaczerpniętymi najwyraźniej z tego samego hasła w Wikipedii, które czytałem przy śniadaniu. Obserwowałem go, kiedy mówił. A mówił dużo, zwracając uwagę na rzeczy oczywiste dla każdego z powierzchowną choćby znajomością sztuki. Pewnie chciał mnie podkształcić. Tak naprawdę to trochę przynudzał, ale milczałem, znajdując pocieszenie w starym przysłowiu o spadającym jabłku, odległościach i jabłoni. W komputerowej kafejce naprzeciwko dworca Atocha zjedliśmy churros con chocolate. Od ocynkowanych blatów odbijało się jaskrawe górne światło, podłoga była zasłana zatłuszczonymi serwetkami. Zdawało się, że to zupełnie nieodpowiednia pora i miejsce na jedzenie chrupkich racuchów, smażonych w głębokim tłuszczu, szczodrze obtoczonych w cukrze i maczanych w gorącej czekoladzie, ale zeszliśmy przynajmniej z tego morderczego słońca. Chociaż kafejka świeciła pustkami, Albie twierdził, że wszyscy to jedzą, a ja nie chciałem z nim polemizować. – Gdzie się zatrzymałeś? – W hostelu. – I jak jest? Wzruszył ramionami. – Jak w hostelu. – Nigdy nie mieszkałem w hostelu. – Ty, taki doświadczony podróżnik? – Więc jak tam jest? Roześmiał się. – Ponuro. Mało przyjaźnie. To taki nieprzyjazny hostel. – Mam apartament w hotelu przy Gran Vía. – Apartament? Oligarchą zostałeś? – Tak, wiem. Tonę w luksusach. – Mam nadzieję, że nie pijesz niczego z minibarku... – Przestań, jeszcze nie zwariowałem. Nie, chodzi o to, że jest tam drugi pokój, gdzie byłoby ci wygodniej. Z rozkładaną sofą. Odpocząłbyś i zdecydowałbyś, co dalej. Milczał przez chwilę, wyskubując cukier z brody. – Nie jesz? Podsunąłem mu swój talerz. – Jak to możliwe, że tyle jesz i jesteś taki chudy? Poruszył kościstymi ramionami i wepchnął do ust drugiego racucha. – Pewnie przez to wieczne rozgorączkowanie. – Tak, coś o tym wiem.
161. spryciarz Pod wieczór zabraliśmy jego rzeczy, wróciliśmy do hotelu i położyłem się na chwilę, a on wszedł pod prysznic i siedział tam w nieskończoność. Od dwudziestu czterech godzin nie sprawdzałem
telefonu, dlatego włączyłem go z lękiem, by przeczytać serię esemesów od Connie. Kiedy wracasz? Nie mogę się doczekać, Odezwij się. Żyjesz? Wracasz dzisiaj, jutro, nigdy? Doprowadzasz mnie do szału. Zadzwoń, proszę. Zniecierpliwienie przechodziło w irytację. Była i wiadomość na poczcie głosowej od mojej siostry, więc odtworzyłem ją z komórką daleko od ucha. „Dlaczego nie odbierasz? Zawsze odbierałeś. Douglasie? Mówi Karen. Co się, do diabła, dzieje? Connie odchodzi od zmysłów. Mówi, że włóczysz się po Europie, szukając Albiego. Kazała mi przysiąc, że ci tego nie powiem, ale boi się, że załamałeś się nerwowo. Albo przechodzisz kryzys wieku średniego. Albo jedno i drugie!”. Westchnęła i uśmiechnąłem się. „Daj sobie spokój. Albie wróci, kiedy zechce. Tak czy inaczej, zadzwoń do mnie. Koniecznie. To rozkaz!”. Albie stał w drzwiach w hotelowym szlafroku, demonstrując, co unikatowe, że można przez dwadzieścia minut brać prysznic i wciąż robić wrażenie brudnego. – Mogę pożyczyć twoją maszynkę do golenia? – Proszę. – Z kim rozmawiasz? – Z ciocią Karen. – Słyszałem jakieś krzyki. – Właśnie miałem dzwonić do mamy. Porozmawiasz z nią? – Jasne. – Teraz? Lekko się zawahał. – Dobrze. Od razu wybrałem numer. – Halo? – Witaj, kochanie. – Douglasie, miałeś być w domu! Czekam od rana. Dzwonisz z lotniska? – Nie, nie wsiadłem do samolotu. – Ciągle jesteś we Włoszech? – Nie, w Madrycie. – W Madrycie? Co ty tam... – Urwała i głosem, jakim namawia się kogoś, żeby zszedł z dachu, dodała: – Douglasie, umówiliśmy się, że wrócisz do domu... Z trudem powstrzymałem śmiech. – Connie? Możesz chwileczkę zaczekać? Ktoś chce z tobą rozmawiać. Podałem telefon Albiemu. Zawahał się i wyciągnął rękę. – Hola – rzucił i przymknął drzwi. Wziąłem hiszpańskie czasopismo o dokładnie takim samym tytule i obejrzałem zdjęcia nieznanych mi celebrytów. Przejrzałem je raz, potem drugi. Moja żona i Albie rozmawiali tak długo, że poczucie
triumfu zaczęło ustępować miejsca narastającemu niepokojowi o koszt połączenia; zastanawiałem się nawet, czy im nie przerwać i nie poprosić, żeby Connie oddzwoniła. Ale zerkając przez szparę w drzwiach, zobaczyłem, że Albie ma zaczerwienione oczy, co znaczyło, że Connie też płacze i nie jest w nastroju do dyskusji o międzynarodowych stawkach telefonicznych. Zauważyłem również, że – jak to on – zdążył zużyć wszystkie osiem ręczników, dużych i małych, rozrzucając je po całym pokoju; jeden wylądował na abażurze i mógł się łatwo zapalić. Głęboki oddech. Spokojnie, to minie. Płonące ręczniki to tylko płonące ręczniki. Przejrzałem czasopismo po raz trzeci, a potem w szparze ukazała się ręka, która pomachała do mnie telefonem. – Albie, pozbieraj te ręczniki – powiedziałem. – „Traktujesz to miejsce jak hotel”! – Zamknął drzwi. Odczekałem chwilę i przytknąłem komórkę do ucha. – Halo? Cisza. – Halo, Connie? Słyszałem jej oddech. ... ... – Connie, jesteś tam? – Spryciarz z ciebie – powiedziała i się rozłączyła.
162. w chuece Nie wiem, co mu powiedziała, ale później, znacznie później, gdy o jakiejś barbarzyńskiej porze zamawialiśmy kolejne drinki w gejowskiej dzielnicy, ostrożnie podniosłem temat jego dalszych planów. Taberna była mroczna, wyłożona boazerią i pełna hałaśliwych, lecz przystojnych madrileños pijących – co to było? Sherry? Wermut? – jedzących szynkę Serrano, anchois i ociekające oliwą chorizo. – To jest pyszne! – krzyknąłem, wycierając zatłuszczony podbródek. – Ale martwi mnie, że nie jedzą prawie warzyw. Hiszpanie jako naród. – Jutro wyjeżdżam! – odkrzyknął Albie. – Do Barcelony! Z samego rana! Próbowałem ukryć rozczarowanie. Prawdę mówiąc, nie do końca porzuciłem myśl, że Connie do nas dołączy i będziemy kontynuować naszą Wielką Podróż, wracając być może do Florencji. Wciąż mieliśmy zarezerwowany hotel, no i te bilety do Uffizi... – Aha. Dobrze. Szkoda. Myślałem, że wrócimy... – Możesz jechać ze mną! W barze panował koszmarny hałas, więc poprosiłem, żeby powtórzył. Przytknął usta do mojego ucha. – Chcesz ze mną jechać? – Gdzie? – Do Barcelony. Tylko na parę dni. – Nigdy tam nie byłem. – Wiem, dlatego pytam. – Do Barcelony?
– To nad morzem. – Albie, wiem, gdzie jest Barcelona. – Pomyślałem, że fajnie by było trochę popływać. – Bardzo. – Wyrównałbyś sobie opaleniznę. Teraz kolej na lewą stronę. – Ciągle widać? – Trochę. Roześmiałem się. – Dobrze. Dobra! Pojedziemy. Popływamy w morzu.
Część ósma
BARCELONA – Pojechać do Europy to nic – powiedziała do Izabeli – nie sądzę, żeby istniało ku temu wiele powodów. Zostać w domu, to jest dopiero coś, to dużo ważniejsze. Henry James, Portret damy
163. biegnąc do morza Z pewną ulgą odkryłem, że w Barcelonie nie ma prawie ani jednej galerii sztuki. To oczywiście nieprawda. Było Muzeum Picassa i Muzeum Miró, więc po tylu Starych Mistrzach być może powinienem zanurzyć palec w świecie sztuki abstrakcyjnej i niefiguratywnej. Jednak nie było tu jednej, monolitycznej instytucji, jak Luwr czy Prado, dlatego nie odczuwałem specjalnego przymusu. Zamiast oglądać, mogliśmy w Barcelonie „wyluzować”. Przez parę dni. Wyluzować. Po prostu... wyluzować. Do tego sprowadzał się plan Albiego, który zdążył już zademonstrować swoje godne podziwu umiejętności organizacyjne, dowożąc nas na dworzec Atocha tak szybko, że zdążyliśmy na pociąg o dziewiątej trzydzieści rano. Ten dworzec sprawiał niesamowite wrażenie, bo z gęstą dżunglą tropikalnych roślin w centralnie usytuowanym atrium bardziej przypominał cieplarnię niż tradycyjny węzeł komunikacyjny. Podobałby mi się jeszcze bardziej, gdybym nie miał najstraszliwszego kaca w życiu. Nasz wieczór w Chuece zmienił się w coś, co Albie nazywał „balangą”. Spędziliśmy w tym barze wiele godzin, siedząc na wysokich stołkach, pochłaniając wyśmienite jedzenie ze skraju mojej strefy bezpieczeństwa: pasty rybne, kalmara, siekaną ośmiornicę, smażoną zieloną paprykę, piekielnie ostrą, a wszystko to bardzo słone i odwadniające, dlatego piliśmy wermut za wermutem – rozsmakowałem się w tym trunku jak w żadnym innym – co z kolei znacznie ułatwiło nam rozmowę z zupełnie obcymi ludźmi, o Hiszpanii, recesji i euro, o Angeli Merkel i spuściźnie Franco, ot, takie tam barowe pogawędki. Albie, pijany i przyjaźnie nastawiony, ciągle mnie komuś przedstawiał – „To jest mój ojciec, słynny naukowiec” – po czym szedł dalej, ale ponieważ wszyscy byli bardzo mili, szybko stwierdziłem, że o wiele przyjemniej jest rozmawiać z przedstawicielami innego narodu, niż tylko kupować bilety i zamawiać jedzenie. Tak czy inaczej, wieczór był bardzo udany, tak udany, że gdy wyszliśmy z baru na mglisty świt, na Plaza de Chueca, śpiewały pierwsze ptaki. Świt zawsze kojarzył mi się z nerwami i bezsennością, jednak wracający do domu imprezowicze i klubowicze, których mijaliśmy po drodze, byli w świetnym humorze. Buenos Días! Hola! Bardzo otwarcie i po przyjacielsku, więc doszliśmy do wniosku, że Madryt nam się podoba, Madryt, a zwłaszcza Chueca. Dopiero wiele miesięcy później, gdy Albie zakomunikował mnie i Connie, że jest gejem, i zaangażował się w poważny związek ze swoim kolegą studentem, zdałem sobie sprawę, że była to z jego strony pierwsza wyraźna aluzja. Ale wtedy mi umknęła. Po prostu myślałem, że jest niesamowicie towarzyski. Cztery godziny później szliśmy szybko przez dworcową halę. Mdliło mnie, w ustach czułem stęchły smak wermutu i papryki, ale ponieważ Albie miał mocniejszą głowę, wziął mnie za łokieć i pomógł mi wsiąść do pociągu. Gdy przedmieścia Madrytu zostały w tyle, wjechaliśmy na równinę, nad którą dwa dni temu leciałem samolotem, ale teraz widziałem ją tylko spod zamykających się powiek. Przespałem całą podróż na wybrzeże, a gdy się obudziłem, okazało się, że mój syn zarezerwował już dwójkę w dużym nowoczesnym hotelu tuż przy plaży.
– Zapłaciłem twoją kartą – powiedział. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. Nie miałem.
164. barceloneta Hotel był jedną z tych nowoczesnych placówek usługowych, które nie zmieniły się od 2003 roku. Meble z segmentów w beżowej skórze, duży telewizor, dużo bambusu i tak dalej. – Cóż – powiedziałem, zajmując łóżko po lewej stronie. – Bardzo tu elegancko! – Na pewno nie chcesz osobnego pokoju? – Bo możesz mi przeszkadzać? Jakoś sobie poradzimy. Wyszedłem na balkon: czteropasmówka, Morze Śródziemne i plaża, na której roiło się od ludzi jak w centrum handlowym dużego miasta. – Tato, chcesz coś zjeść, czy od razu idziemy na plażę? Albie był niezwykle uczynny, zupełnie nie jak on, co przypisałem rozmowie telefonicznej z Connie. „Pilnuj ojca. Bądź dla niego miły przez parę dni, a potem wyślij go do domu” – tak mu pewnie powiedziała. Dokładnie wykonywał jej polecenia i wiedziałem, że długo tak nie wytrzyma, ale na razie postanowiłem cieszyć się tym nowym dla mnie towarzystwem. Ani on, ani ja nie zachowywaliśmy się normalnie, ale może tak było lepiej. Podwinąłem nogawki, wziąłem ręcznik z łazienki, w sklepie z pamiątkami w holu kupiłem dwa numery za małe brzoskwiniowe kąpielówki speedo – mieli bardzo ograniczony wybór – i poszliśmy na plażę. Zawsze uważałem, że plaża jest wyjątkowo wrogim środowiskiem. Brud, piasek, za jasno, by czytać, za gorąco i zbyt niewygodnie, by spać, do tego bardzo niepokojący brak cienia i porządnych toalet – chyba że zaliczyć do nich morze, co wielu robi. Na zatłoczonej plaży nawet najbardziej błękitny ocean wygląda jak brudna woda w czyjejś wannie, a ta była bardzo zatłoczona. Do tego beton, spaliny i przesuwające się nad głową ramiona dźwigów, które nadawały okolicy wygląd niezwykle leniwego placu budowy. Młoda Barcelona była przystojna, muskularna, zadziorna i mocno opalona, tu i ówdzie widać było również nagie kobiece piersi, chociaż staraliśmy się usilnie z Albiem nie robić z tego sprawy. – Zupełnie inaczej niż w Walberswick, co? – rzuciłem nonszalancko, gdy w pobliżu rozsiadła się grupka prawie nagich dziewcząt i zgodziliśmy się, że fakt, jest zupełnie inaczej niż w Walberswick. Swoje zmutowane adidasy zostawiłem w Madrycie, nie miałem też porządnego stroju kąpielowego, rozwiązałem więc sznurówki półbutów, wykonałem serię wygibasów niezbędnych do tego, by włożyć pod ręcznikiem te upiorne kąpielówki – była to czynność wymagająca zręczności i przypominająca zawiązywanie nadmuchanego balona – po czym, może trochę wstydliwie, położyłem się na gorącym piasku. Mimo całego entuzjazmu dla morza Albie nie rwał się do wody, a gorąco było tak, jakbyśmy siedzieli u wylotu pracującej pełną parą dmuchawy. Coraz bardziej nagrzewała mi się głowa i kiedy nie mogłem już dłużej wytrzymać, popsikałem się olejkiem przeciwsłonecznym i spytałem: – Pożyczysz mi maskę?
165. pelagia noctiluca Woda przy brzegu była mętna od olejku do opalania, tłusta jak zlew po niedzielnym grillowaniu
i roiło się w niej od ludzi, którzy stali nieruchomo z rękami na biodrach, jakby próbowali sobie przypomnieć, gdzie położyli klucze. Między łydkami śmigały ryby, ale były bure i miały niezdrowy wygląd żywiących się Bóg wie czym padlinożerców. Wszedłem trochę głębiej i gdy dno nieco opadło, woda stała się przezroczysta i zdumiewająco błękitna, a ja zacząłem się dobrze bawić. Włożyłem maskę, zanurkowałem i morze natychmiast wypłukało ze mnie resztki wieczornego wermutu. Jestem pływakiem silnym i zdecydowanym, więc wkrótce zostałem sam, daleko od miasta, masztów radiowych, dźwigów, kolejek linowych i zamglonych wzgórz. Jakie to dziwne, że potykając się, gramoląc i pełznąc, pokonałem całą Europę, aby dopiero teraz dotrzeć do morza. Z tej odległości Barcelona wyglądała ładnie, elegancko i nowocześnie, i nie mogłem się już doczekać, kiedy zwiedzę ją z synem. Gdzieś tam, w tym kłębowisku ciał na plaży, był zdrowy, cały i bezpieczny. Podróż dobiegła swego naturalnego końca i za dwa, trzy dni wrócę do Connie, by przedstawić jej swoje argumenty, jakiekolwiek by były. Nie martw się tym, nie teraz. Zamknąłem oczy, położyłem się na plecach i wystawiłem twarz do słońca. To, co stało się potem, jest trochę rozmazane, ale doskonale pamiętam szok towarzyszący pierwszemu oparzeniu śródstopia, przeszywający ból, jakby ktoś ciął mnie nożem. Przyczyna powinna być oczywista, ale w pierwszej chwili pomyślałem, że trafiłem nogą w kawałek szkła, i dopiero gdy zanurzyłem głowę, gdy daleko w dole zobaczyłem piasek, a wszędzie wokoło różowe i niebieskie meduzy – całą ich chmarę, bo nie ma na to innego słowa – zdałem sobie sprawę, w jakim znalazłem się niebezpieczeństwie. Próbowałem uspokoić oddech i wmówić sobie, że jeśli tylko nie będę się spieszył, na pewno uda mi się przebrnąć przez to pole minowe i dotrzeć do brzegu. Ale czy naprawdę było ich tak dużo? Wciągnąłem głęboko powietrze w płuca, znowu zanurzyłem głowę i gwałtownie je wypuściłem. Poczułem się tak, jakbym był pierwszym świadkiem inwazji obcych, ich lądowania w Hiszpanii, jakbym znalazł się nagle daleko, bardzo daleko za linią wroga – doznanie było tym silniejsze, że coś smagnęło mnie jak biczem w krzyż. Pomacałem ręką i natrafiłem na coś miękkiego jak rozmokła chusteczka higieniczna i zaraz potem bicz smagnął mnie znowu, tym razem w nadgarstek. Wynurzyłem głowę i zobaczyłem ranę, już nabrzmiałą i mocno zaczerwienioną, z widocznym śladem odciśniętym na skórze. Zakląłem i spróbowałem zastygnąć bez ruchu, ale gdy to zrobiłem, znowu poszedłem pod wodę pionowo jak spławik, nabrawszy powietrza, podczas gdy powinienem je wypuścić, i zobaczyłem kolejne z tych wstrętnych stworzeń ledwie kilka centymetrów od twarzy, jakby chciało mnie nastraszyć. To absurdalne, ale zdzieliłem je pięścią, bo nic nie boli meduzy tak bardzo, nic jej tak nie poniża jak podwodny cios pięścią w pysk. Uniknąwszy oparzenia, wynurzyłem się i położyłem na plecach, utrzymując się na powierzchni dzięki delikatnym ruchom rąk i stóp. Powiodłem wokoło wzrokiem. Najbliższy pływak był pięćdziesiąt metrów dalej, ale na moich oczach on też zaskomlał z bólu, jak parowiec ruszył do brzegu i zostałem sam. Otworzyłem usta. Pomyślałem, że może powinienem zacząć krzyczeć, ale słowa „na pomoc” utknęły mi w gardle. Nagle uznałem, że to bardzo głupio brzmi. „Na pomoc!”. Kto tak krzyczy? Co za frazes! Poza tym jak to jest po hiszpańsku, a może raczej po katalońsku? „Aidez-moi!” – czy coś bym w ten sposób zdziałał? Czy topiący się Francuzi też czują się głupio, wrzeszcząc aidez-moi!? Zresztą byłem otoczony przez te szkaradztwa, więc nawet gdyby ktoś mnie usłyszał, jak mógłby mi pomóc? Pewnie wyłowiliby mnie z wody śmigłowcem wraz z galaretowatą masą tych potworów uczepionych moich białych jak mleko nóg. „Przepraszam!”. Powinienem krzyknąć: „Przepraszam!”. Przepraszam, że jestem takim idiotą! Spojrzałem na brzeg, próbując odszukać wzrokiem Albiego, ale byłem za daleko. Wciąż bezradnie podskakiwałem na wodzie, wciąż bolały mnie noga i plecy, i nagle znowu się zanurzyłem, tym razem z mocno zamkniętymi oczami, nie chcąc już więcej oglądać tego, co się wokół mnie działo. Wtedy
bicz chlasnął mnie znowu, w ramię, i pomyślałem: Boże, ja tu umrę, ja się tu utopię, stracę przytomność, od niezliczonych poparzeń dostanę szoku toksycznego i pójdę na dno. Byłem pewny, że umrę, pewniejszy niż kiedykolwiek, i nagle się roześmiałem, bo byłaby to zupełnie idiotyczna śmierć i pewnie pisaliby o mnie w brytyjskich gazetach. Raptem przypomniałem sobie, że jestem w za ciasnych kąpielówkach, siedemdziesiąt pięć centymetrów w pasie, zamiast osiemdziesięciu pięciu, może nawet dziewięćdziesięciu, i pomyślałem: proszę cię, Boże, nie pozwól, żeby znaleźli mojego trupa w tych dwa numery za małych slipkach, nie pozwól, żeby Connie musiała identyfikować moje ciało w dziecięcych kąpielówkach. „Tak, to mój mąż, ale to nie są jego majtki”. Może mnie w nich pochowają. – Chryste – powiedziałem na głos i znowu się roześmiałem, parsknąłem śmiechem, wypluwając morską wodę. – Chryste, Connie, przepraszam. Zupełnie świadomie wyobraziłem sobie jej twarz, tę, o której zawsze myślę, tę z fotografii, i chociaż było to sentymentalne, myślę, że w takich chwilach można sobie na to pozwolić. No i tak. Pomyślałem o Connie, pomyślałem o Albiem, pomyślałem o naszej małej rodzinie, głęboko odetchnąłem i ile sił w rękach i nogach popłynąłem do brzegu, robiąc wszystko, aby ślizgać się po wodzie.
166. medusa, medusa Moje wyjście z morza było mniej eleganckie niż wejście, bo zataczając się na czworakach jak cudem ocalały rozbitek, wyszedłem na płyciznę dokładnie na środku czyjegoś boiska do piłki siatkowej. Ogarnięty paniką, źle oceniłem odległość, wylądowałem jakieś sto metrów od Albiego i w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby pomóc mi wstać albo chociaż spytać, co się stało. Tak więc gdy klęczałem, z trudem łapiąc oddech, nad moją głową znowu zaczęła latać piłka. Gdy w końcu poczułem się na siłach zrobić kilka kroków, zacząłem szukać syna. Słońce okrutnie paliło jak przez szkło powiększające. W wodzie było przynajmniej chłodno, tu jak na grillu. Ból sprawiał nawet ruch powietrza omywającego poparzone fragmenty ciała i wkrótce się okazało, że nie tylko mnie. Gdy wlokłem się przed siebie, podążało za mną podawane z ust do ust ostrzeżenie: „medusa, medusa”. W końcu znalazłem Albiego, który smacznie spał. – Albie! Albie, obudź się! – Tato! – burknął, osłaniając oczy przed słońcem. – Co się dzieje? – Napadły mnie. Meduzy. Albie usiadł. – W wodzie? – Nie, na brzegu. Zabrały mi klucze i portfel. – Ty się trzęsiesz. – Bo mnie boli, naprawdę. Widząc, że cierpię, Albie ożył, natychmiast sięgając po telefon i wyszukując w internecie hasła „meduza, oparzenie”, podczas gdy ja, krzywiąc się z bólu, poszukałem schronienia pod ręcznikiem. – Ale chyba nie będę musiał na ciebie siusiać, co? To za bardzo dziwaczne i freudowskie. Potem przez pięćdziesiąt lat będę musiał chodzić na terapię. – Mocz to chyba tylko mit.
Albie spojrzał na ekranik telefonu. – Tak! Rzeczywiście, to mit! Piszą tu, że tak naprawdę to trzeba usunąć macki wraz z woreczkami jadowymi i wziąć dużo środków przeciwbólowych. Gdzie ty idziesz? Strasznie mnie mdliło, więc z trudem naciągnąłem koszulę. – Do hotelu, położę się. W torbie mam paracetamol. – Dobra, pójdę z tobą. – Nie, zostań. – Ale chciałbym... – Poważnie. Zostań i baw się dobrze. Chcę się tylko zdrzemnąć. Aha, i nie kąp się. Jakim olejkiem się popsikałeś? – Ósemką. – Zwariowałeś. Spójrz na to słońce! Tu trzeba co najmniej trzydziestki. – Tato, jestem chyba na tyle dorosły, że sam mogę... – Trzymaj. – Rzuciłem mu emulsję. – Nie zapomnij o czubkach uszu. Na razie, zobaczymy się w hotelu. – Z ramionami daleko od ciała, z butami i spodniami w ręku, przeszedłem zygzakiem przez tłum i chwiejnie wróciłem do hotelu. Byłem niezbyt stosownie ubrany jak na zatłoczony hol, ale miałem to gdzieś. Zanim dotarłem do pokoju, mdłości jeszcze bardziej się nasiliły, chociaż ból jakby zelżał i wkrótce miał stać się zupełnie bez znaczenia w porównaniu z cierpieniem towarzyszącym całej serii ciosów, które jeden po drugim trafiały w mój mostek, jakby ktoś uderzał mnie potężnym młotem. Pierwszy cios powalił mnie na podłogę i pozbawił tchu.
167. pod starą szafą W opowiadaniach z dreszczykiem stosuje się często stary chwyt, za którym potajemnie przepadałem jako dziecko: otóż okazuje się nagle, iż główny bohater od samego początku był trupem. Chwyt ten stosuje się również w filmach i – niezależnie od podtekstów dotyczących świadomości i życia po życiu, jakie za sobą pociąga – zawsze wydawał mi się tanią sztuczką. Dlatego powiem od razu, że nie umarłem i że nikt też nie zachęcał mnie, abym podążał w stronę białego światła. Fakt pozostaje faktem: mój syn uratował mi życie. Może miał wyrzuty sumienia, może się o mnie martwił, w każdym razie nie mógł się wyluzować i kilka minut później też wrócił do hotelu. Wszedł do pokoju i zobaczył moje nogi wystające spomiędzy łóżek. Ponieważ ból zdążył już objąć pierś, ramiona, szyję i szczękę, oddychałem z trudem i ogarniała mnie coraz większa panika, gdyż do przyjścia Albiego nie widziałem szansy na ratunek. Dlatego po prostu leżałem na twardej podłodze, jak przygnieciony olbrzymią starą szafą, podziwiając kłaczek kurzu pod łóżkiem, leżące nieco dalej skarpetki, adidasy i ręczniki syna, gdy wtem, cudownym zrządzeniem losu, zobaczyłem w drzwiach jego brudne stopy. – Tato? Co ty tam robisz? – Możesz tu podejść? Wgramolił się na łóżko, zobaczył, że leżę żałośnie przyciśnięty do stolika, i wtedy powiedziałem mu, co się stało. Tym razem nie szukał w necie informacji na temat zawału serca. Podniósł słuchawkę i wyraźnym, rozsądnym głosem, jakiego nigdy u niego nie słyszałem, zadzwonił do recepcji. Zrobił to z godnym podziwu spokojem, dokładnie tak, jak na jego miejscu zrobiłbym to ja. Gdy zapewniono go,
że pomoc jest już w drodze, stanął nade mną okrakiem, chwycił mnie pod pachy i spróbował posadzić. Ale za mocno utknąłem, byłem zbyt osłabiony, by móc z nim współpracować, dlatego wcisnął się obok mnie i wziął mnie za rękę. Czekaliśmy. – Widzisz? – rzucił po chwili. – Mówiłem ci, że masz za ciasne kąpielówki. Skrzywiłem się z bólu. – Nie rozśmieszaj mnie, Albie. – Boli? – Tak. Boli. – Przepraszam. – Przydałaby się aspiryna. – Mamy? – Mamy paracetamol. – Pomoże? – Chyba nie. – Dobra. To po prostu poleżmy. Minęło trochę czasu, trzy, cztery minuty, i chociaż próbowałem zachować spokój, nie mogłem nie pomyśleć, że mój ojciec też znalazł się pewnie w takiej sytuacji, że był wtedy zupełnie sam i nie miał nikogo, kto mógłby obok niego poleżeć czy pożartować. Nikogo? Nie miał mnie. „Jego serce dosłownie eksplodowało” – powiedział lekarz z niestosowną lubością w głosie. Znowu ścisnęło mnie w piersi i skrzywiłem się z bólu. – Niedobrze? – Nie, nie. – Nie przestawaj oddychać. – Nie zamierzam. Czas płynął, ale jakby nie płynął. – Co będzie, jeśli stracisz przytomność? – Lepiej porozmawiajmy o czymś innym. – Przepraszam. – Utrata przytomności oznacza zatrzymanie akcji serca. Będziesz musiał zrobić mi sztuczne oddychanie. – Pocałunek życia? – Tak. – O Chryste! To lepiej nie trać przytomności, dobra? – Robię, co mogę. – Super. – Umiesz robić sztuczne oddychanie? – Nie. Ale sprawdzę w necie. Zaraz sprawdzę. Roześmiałem się. Jeśli już coś miało mnie zabić, byłby to pewnie widok Albiego rozpaczliwie uzupełniającego wiadomości na temat sztucznego oddychania. – Nie. Po prostu poleż ze mną. Wyjdę z tego. Wszystko będzie dobrze. Albie powoli wypuścił powietrze, ścisnął moją rękę i potarł mi kciukiem kłykcie. Dawna zażyłość – pomyślałem – szkoda, że takim kosztem. – Albie... – Nie powinieneś teraz mówić, tato. – Wiem...
– Wszystko będzie dobrze. – Wiem, ale jeśli nie, jeśli... Myślę, że niektórzy wykorzystaliby tę okazję, aby zakomunikować światu coś ostatecznego i definitywnego, i rzeczywiście, przez głowę przebiegło mi kilka myśli. Ale wszystkie były strzeliste i melodramatyczne, dlatego nie powiedziałem nic i leżeliśmy bez słowa wciśnięci między łóżka, trzymając się za ręce i czekając na karetkę.
168. ataque al corazón Nie mogę się nachwalić hiszpańskiego systemu opieki zdrowotnej. Sanitariusze, kojąco stanowczy, w stylu macho, dźwignęli mnie z podłogi włochatymi rękami i zawieźli do pobliskiego szpitala, gdzie po serii badań i prześwietleń i po tym, jak zaordynowano mi lek na rozrzedzenie krwi, dr Yolanda Jimenez poinformowała mnie dobrą, wyraźną angielszczyzną, że kieruje mnie na operację. Natychmiast wyobraziłem sobie warczącą piłę chirurgiczną, która przecina moją klatkę piersiową jak skorupę homara, ale pani doktor wyjaśniła, że zabieg będzie o wiele mniej inwazyjny. Otóż pod miejscowym znieczuleniem chcieli wetknąć mi w udo rurkę, która – co zdawało się nieprawdopodobne – zawędruje aż do serca, udrażniając tętnicę i umożliwiając założenie stentu. Wyobraziłem sobie sprężynę do czyszczenia rur, nić dentystyczną i rozplątany druciany wieszak. Operacja miała się odbyć nazajutrz rano. – Brzmi całkiem nieźle – powiedziałem wesoło, kiedy lekarka wyszła; szczerze mówiąc, niezbyt mi się podobała perspektywa, że wetknięta w nogę rurka ma wędrować przez moje organy wewnętrzne, ale nie chciałem denerwować syna. – Jeśli wepchną ją za daleko, pewnie wyjdzie przez ucho! – dodałem ze sztucznym uśmiechem. Albie pojechał do hotelu i przywiózł mi ubranie na zmianę. Obleśne kąpielówki poszły precz i przeniesiono nas na noc na oddział. Chciałbym napisać coś wyjątkowego o barcelońskiej atmosferze, o tym, że pacjenci paradowali korytarzami, jedząc do świtu ośmiorniczki na koktajlowych patyczkach. Nie, atmosfera była niespokojna i przygnębiająca jak w każdym innym szpitalu, różniła się jedynie tym, że przeklinano, jęczano i szlochano w innym języku. Albie, który nie był w szpitalu od chwili narodzin, przeżył wstrząs. – Tato, jeśli jest to jakiś wymyślny podstęp, który miał mnie zmusić do rzucenia palenia, to ci się udało. – To już coś – odparłem. – Słuchaj, nie musisz tu ze mną siedzieć. – I co, mam iść na imprezę? – Do hotelu. Na krześle się nie wyśpisz. – Potem pójdę. Ale teraz trzeba zadzwonić do mamy. – Wiem. – Ty zadzwonisz czy ja? – Najpierw ja z nią porozmawiam, potem ty. Zadzwoniłem i nazajutrz, gdy po zabiegu obudziłem się z narkozy, żona była już u mego boku.
169. jej twarz
Leżała niezgrabnie, na wpół zwisając ze szpitalnego łóżka, ze swoją fantastyczną twarzą tuż przy mojej twarzy. – Jak się czujesz? – Świetnie. Jestem tylko trochę obolały i posiniaczony. – Mieli to zrobić endoskopowo, precyzyjnie. – Szwajcarami to oni nie są. – Boli cię? Mam zejść? – Nie, nie, tak jest miło. Nie ruszaj się. Przepraszam, że cuchnę. Nie kąpałem się od przygody z meduzami i aż za dobrze zdawałem sobie sprawę z nieświeżości swojego oddechu i ciała. – Chryste, przestań. To dowód, że żyjesz. Jak było na... – Trochę nieprzyjemnie. Ucisk w piersi, jakby ktoś dłubał ci w środku palcem... – Cholera jasna! – Nie, teraz jest już dobrze. Przykro mi, że musiałaś jechać taki kawał drogi. – Wiesz, w pierwszej chwili pomyślałam: odpuść sobie, co tam, niech go zoperują i już, ale nie było nic ciekawego w telewizji, więc... przyleciałam. – Dotknęła mojego policzka. – Cóż to za broda. Wyglądasz jak rozbitek. – Tęskniłem za tobą. – Boże, a ja za tobą. – Rozpłakała się, ja chyba też. – Powtórzymy to za rok, dobrze? Zróbmy sobie takie same wakacje. – Tak, dokładnie takie same. Niczego nie zmieniajmy. Chcę, żeby co roku było tak jak teraz. – Wakacje życia. – Wakacje życia.
170. poduszka Zrobiono mi angiografię, uznano, że zabieg angioplastyczny zakończył się sukcesem, i stwierdzono, że zawał serca „nie był poważny”. Dla mnie był, zwłaszcza wtedy, kiedy leżałem jak kłoda między łóżkami, ale nie polemizowałem, ponieważ okazało się, że już nazajutrz będę mógł wyjść ze szpitala i mniej więcej za dziesięć dni, po stosownej kuracji, wrócić do domu. Connie i Albie z zadziwiającą skutecznością wzięli wszystko w swoje ręce i znaleźli mieszkanie. Miało być mi tam wygodniej i mniej klaustrofobicznie niż w szpitalu, więc po wypełnieniu sterty formularzy medycznych i zapisaniu terminów badań pojechaliśmy taksówką do Eixample, burżuazyjnej dzielnicy z mnóstwem okazałych apartamentowców. Mieszkanie, ciche, ładne i pełne książek – na pierwszym piętrze, żebym nie musiał chodzić dużo po schodach – należało do nauczyciela akademickiego, który gdzieś wyjechał. Z tyłu miało balkon, a w pobliżu aż roiło się od ciekawych miejsc. Były zaprojektowane przez Gaudiego gmachy i restauracje, siedem ulic dalej strzelała w niebo Sagrada Família, wszystko bardzo kulturalne i obłędnie drogie, ale chyba pierwszy raz w życiu doceniłem wartość ogólnodostępnego ubezpieczenia na czas podróży. Postanowiliśmy nie martwić się kosztami. Ważne było, bym w ogóle niczym się nie martwił. W każdym procesie rekonwalescencyjnym jest coś z luksusu, więc noszono mnie z miejsca na miejsce ostrożnie i uważnie, jak antyczną wazę. Szczególnie troszczył się i dbał o mnie Albie, jakby dopiero teraz odkrył, że śmiertelność nie jest wcale mitem. Kilka miesięcy później dowiedziałem się,
że mój pobyt w szpitalu był tematem serii zdjęć verité, surowych, mocno skontrastowanych czarnobiałych obrazów przedstawiających moje rozdziawione usta, gdy spałem, dużych zbliżeń przyklejonych do mojej piersi czujników kardiologicznych i przebijającej skórę kaniuli. Wszystkie tragedie są dla nastolatka rytuałem przejścia, ale cieszyłem się, że wreszcie jestem dla niego źródłem inspiracji. Przynajmniej miał teraz kilka moich zdjęć. Kiedy się okazało, że prędko nie umrę, stracił zainteresowanie. Powiedzieliśmy mu, żeby zostawił nas samych, co przyjął z namacalną ulgą. Jego koledzy spotykali się na Ibizie – potem mieli rozjechać się na wszystkie strony – więc poleciał tam z zapasem dramatycznych opowieści. Pewnie troszkę to wszystko upiększył i może zrobił mi w nich sztuczne oddychanie. Kto wie, może zastanawiał się nawet, jak by to było, gdybym z tego nie wyszedł. Kryzys przeżyłem ja, ale cieszyłem się, że on też otrzymał porcję uwagi i pochwał. Byłem z niego dumny. Chyba nigdy się nie dowiem, co działo się tego roku na Ibizie, ale tak powinno być. Kontaktował się z nami codziennie, zapewniając, że jest cały, zdrowy, zadowolony i bezpieczny. O nic więcej nie mogliśmy prosić i moja droga żona i ja znowu zostaliśmy sami.
171. w hołdzie katalonii Może zabrzmi to przekornie, ale okres rekonwalescencji w Barcelonie zaliczam do najszczęśliwszych w naszym małżeństwie. Spałem do późna, nie zawracając sobie głowy nastawianiem budzika, podczas gdy Connie siedziała na balkonie z książką, jadła pomarańcze i popijała herbatę. Kiedy byliśmy gotowi, szliśmy na spacer, najczęściej do La Boqueria, na bazar, który oboje uwielbialiśmy, gdzie piłem tylko sok owocowy, bo kawy ani alkoholu nie mogłem. Dużo mówiliśmy o tym, żeby przejść na śródziemnomorską dietę, co w Berkshire byłoby dość ponurą perspektywą, podczas gdy tutaj nie stanowiło żadnego problemu. Kupowaliśmy chleb, oliwki i owoce na ulubionych straganach i szliśmy dalej. Dla nas, mieszkańców, Ramblas była za bardzo turystyczna, więc zwykle skręcaliśmy w prawo lub w lewo, w boczne uliczki prowadzące do El Raval albo do dzielnicy gotyckiej, często odpoczywając w kafejkach. W malutkiej księgarni angielskiej w Gràcia Connie znalazła W hołdzie Katalonii Orwella i historię hiszpańskiej wojny domowej, więc siadaliśmy w cieniu, aby poczytać i wypić świeży sok pomarańczowy. Późnym popołudniem ucinaliśmy sobie drzemkę, a wieczorem, w podwórkowej restauracji, tak jak inni turyści jedliśmy wczesną kolację, z pewnym żalem rezygnując z chorizo, smażonego kalmara i zimnego piwa. Jeszcze potem powoli, bardzo powoli wracaliśmy do domu i szliśmy spać. Pewnego poranka pojechaliśmy taksówką do położonego wysoko nad miastem Fundacio Joan Miró, muzeum, które przyprawiło Connie o paroksyzm, a mnie utwierdziło w przekonaniu, że daleko mi jeszcze do pełnego zrozumienia sztuki abstrakcyjnej. A potem cudowną kolejką linową z Parc de Montjuïc jechaliśmy na brzeg morza, wysoko nad dźwigami i basenami, magazynami i autostradami, nad oceanicznymi liniowcami i kontenerowcami. Tam, widzisz? To Sagrada Familía, a tam jest hotel, gdzie trzymałem się za ręce z moim synem, myśląc, że umrę. Kolejka wysadziła nas łagodnie na brzegu morza i właśnie tak czułem się w Barcelonie: jakby ktoś mnie ciągle dźwigał i przenosił, ostrożnie i z czułością. Przypominało to wczesne dzieciństwo, dlatego nie mogło trwać wiecznie. Wiedziałem, że prędzej czy później wyrżnę głową w futrynę i wrócę do rzeczywistości tudzież konsekwencji wynikających z mojego stanu, do lęków, badań i procedur medycznych, do tego, co
będzie miało wpływ na moje dalsze życie i karierę zawodową. Ale na razie panowała między nami pełna harmonia, na razie byliśmy zadowoleni, zainteresowani sobą i – z braku lepszego określenia – zakochani w sobie jak nigdy dotąd. Kluczem do długiego, udanego małżeństwa był najwyraźniej powtarzający się co trzy miesiące łagodny zawał serca, i tak przez następne czterdzieści lat. Gdybym tylko umiał zrobić taką sztuczkę, pewnie byśmy przetrwali. – Myślisz, że będziemy mogli znowu uprawiać seks? – spytałem pewnego wieczoru, leżąc na dużym, chłodnym łóżku. – Ale taki normalny, bo nie chciałbym chwycić się nagle za serce i umrzeć w trakcie. – Nawet to sprawdziłam. – Tak? – Tak. Zalecają miesiąc przerwy, ale myślę, że jeśli całą robotę zostawisz mnie i nie będziesz się podniecał, moglibyśmy spróbować. – Aha, a więc pod tym względem nic się nie zmieni. Roześmiała się, co sprawiło mi wielką przyjemność. – Chyba wszystko będzie dobrze, prawda? – spytałem. – Też tak myślę – odparła i rzeczywiście było dobrze.
172. w domu Po tygodniu czuliśmy się prawdziwymi barcelończykami, jeśli takie słowo istnieje. Nie potrzebowaliśmy już żadnych map, przewodników i marszrut, nauczyliśmy się nawet kilku słów po katalońsku. Bona tarda! Si us plau! Co kilka dni szliśmy do szpitala i siadaliśmy wygodnie w hiszpańskich poczekalniach, aż w końcu dano mi zielone światło i przekazano brytyjskiej służbie zdrowia. Mogłem bezpiecznie podróżować. I wracać do domu. – Cóż – powiedziałem. – To dobra wiadomość. – Prawda? – zgodziła się ze mną Connie. Mimo to spakowaliśmy się niechętnie, a potem patrzyłem bezradnie, jak Connie nosi walizki do taksówki. W taksówce trzymaliśmy się za ręce i patrzyliśmy każde w swoje okno. Trzymaliśmy się za ręce i w samolocie, a ona co chwilę muskała kciukiem wewnętrzną stronę mojego nadgarstka, jakby ukradkiem sprawdzała puls. Wysiłek konieczny do tego, aby podróż była zupełnie bezstresowa, wywołał własne lęki i niepokoje, dlatego mówiliśmy niewiele. Usiadłem przy oknie, z czołem na szybie. Tego dnia słońce świeciło nad całą Europą i widziałem najpierw Hiszpanię i Morze Śródziemne, a potem wielkie zielone serce Francji. Jeszcze potem rozwinęła się przed nami Anglia: białe klify, autostrady, zdyscyplinowane pola dojrzałego żyta, pszenicy i rzepaku, nudne angielskie miasta ze swoimi obwodnicami i supermarketami, głównymi ulicami i rondami. Na Heathrow powitała nas Fran, wesoła i jak na nią wyjątkowo troskliwa, tak więc zostaliśmy odwiezieni pod sam dom. „Dasz radę wysiąść?”, „Dasz radę wejść na górę?”, „Wolno ci pić kawę?”. To nadskakiwanie zaczęło mnie wkrótce doprowadzać do szału, ta podtrzymująca łokieć ręka, ta przekrzywiona głowa, ten zatroskany głos, straszliwy przedsmak geriatrycznego życia, które – taką przynajmniej miałem nadzieję – czekało mnie dopiero za trzydzieści albo i więcej lat. Dlatego postanowiłem zrobić wszystko, by całkowicie wydobrzeć. Nie, więcej niż wydobrzeć, stać się zdrowszy i silniejszy niż przedtem, i w ciągu roku, jaki upłynął od tamtego czasu, częściowo mi się to udało. Lekarze są ze mnie bardzo zadowoleni.
Jeżdżę rowerem wiejskimi dróżkami. Gram w badmintona z przyjaciółmi – powiedzmy, że jest to badminton – zawsze debla, chociaż brakuje mi dawnej zaciekłości. Biegam sporadycznie i nieśmiało, nie wiedząc, co zrobić z rękami. Rokowania są optymistyczne. Ale uprzedzam fakty. Przywitałem się pieszczotliwie z Panem Jonesem i dałem mu twarz do polizania. Patrzyłem bezradnie, jak Connie wnosi walizki na górę. Pomogłem jej się rozpakować i położyć wszystko na swoje miejsce, szczoteczkę do zębów na stojak, paszporty do szuflady. Fran w końcu poszła i znowu zostaliśmy sami, doświadczając smutku i przyjemności, uczuć, jakie towarzyszą każdemu po powrocie z długiej podróży. Plik nieotwartych listów, grzanka i herbata, płynące z radia dźwięki, unoszące się w powietrzu drobinki kurzu. I wielka sterta nieprzeczytanych gazet opisujących wydarzenia, o których nic nie wiedzieliśmy. – Zapomniałaś odwołać prenumeratę – powiedziałem, za jednym zamachem wypełniając kosz. – Miałam na głowie co innego – odparła trochę poirytowana. – Myślałam, że umierasz. Już zapomniałeś? Wyprowadziliśmy na spacer Pana Jonesa: zwykłą trasą, na wzgórze i z powrotem. Było chłodno; w sierpniu nie miało prawa być tak zimno. W powietrzu wyczuwało się jesień i odniosłem wrażenie – jakby ktoś klepnął mnie w ramię – że już niedługo nadejdzie. – Szkoda, że nie wziąłem kurtki – powiedziałem, gdy ramię w ramię szliśmy powolutku ścieżką. – Chcesz, to ci przyniosę. – Nie, nie... – Pobiegnę. Zaraz wrócę... – Chyba nie powinnaś zostawiać mnie samego. Dość długo mówiłem o tym, co przeszliśmy. Dużo myślałem, zastanawiałem się, co poszło nie tak i jak można by to zmienić. Może przeprowadzilibyśmy się z powrotem do Londynu albo przynajmniej znaleźlibyśmy tu coś mniejszego, a tam spędzalibyśmy weekendy. Mniejszy dom na prawdziwej wsi. Moglibyśmy częściej bywać w mieście. Dalej jeździć. Rozmawialiśmy o nowym starcie i o przeszłości, o prawie dwudziestu pięciu razem przeżytych latach, o naszej córce i synu, o tym, jak przez to przeszliśmy i jak bardzo nas to zbliżyło. Jesteśmy nierozłączni – stwierdziłem, bo życie bez niej było nie do pomyślenia w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu. Nie wyobrażałem sobie przyszłości bez niej u mego boku i gorąco wierzyłem, że razem będziemy szczęśliwsi. Pragnąłem, byśmy się razem zestarzeli. Myśl, że mógłbym zestarzeć się sam, że mógłbym sam umrzeć, była – cóż, znowu te same słowa – nie do pomyślenia, była potworna, zatrważająca. Miałem tego przedsmak i nigdy w życiu nie byłem bardziej przerażony. – Dlatego nie zostawiaj mnie. Będzie lepiej. Od tej pory czekają nas same dobre rzeczy i sprawię, że znowu będziesz szczęśliwa, przysięgam. Mimo chłodu położyliśmy się w wysokiej trawie na zboczu wzgórza. Connie pocałowała mnie, złożyła głowę na moim ramieniu i leżeliśmy tak dość długo, wsłuchując się w szum odległej autostrady. – Zobaczymy – powiedziała w końcu. – Nie ma pośpiechu. Zobaczymy. Zaczekajmy i zobaczmy, jak się nam ułoży. Kiedy wyruszaliśmy w naszą Wielką Podróż, poprzysiągłem sobie, że ją odzyskam. Ale wyglądało na to, że nie dotrzymam przysięgi i mimo – a może właśnie na skutek – moich wysiłków nie uszczęśliwię jej ponownie albo nie sprawię, że będzie tak szczęśliwa, jak by chciała. W styczniu, dwa tygodnie przed dwudziestą piątą rocznicą naszego związku, objęliśmy się na pożegnanie i rozpoczęliśmy osobne życie.
Część dziewiąta
ZNOWU ANGLIA W domu jest tyle smutku. Po kolejnej zdradzie Tych, którzy zeń odeszli, wnętrze wciąż się łudzi, Że znęci ich z powrotem. Parkiet wciąż się kładzie Pod stopy, które znikły. Ograbiony z ludzi, Dom nie umie się zdobyć, by przeboleć kradzież I wrócić do pierwotnych swych architektonik: Radosnych prób trafienia w to, jak być powinno, Dawno chybionych. Widać jeszcze ślady po nich: Spójrz na te zdjęcia w ramkach, sztućce. To pianino Z nutami pod siedzeniem stołka. Ten wazonik. Philip Larkin, W domu jest tyle smutku; tłum. Stanisław Barańczak
173. punkt widzenia Oto ta sama historia opowiedziana z różnych punktów widzenia. Młody chłopak dorasta z matką, którą uwielbia, i ojcem, który jest jego ojcem, chociaż on nie może w to uwierzyć. Często się kłócą, a kiedy się nie kłócą, często przestają się do siebie odzywać. Ojciec ma dobre intencje, ale brakuje mu wyobraźni, inteligencji emocjonalnej, empatii czy czegoś takiego. W konsekwencji małżeństwo rodziców jest pełne napięć i niewypowiedzianej urazy, i chłopak chce uciec. Tak jak wielu nastolatków jest trochę pretensjonalny i nieodpowiedzialny, pragnie pożyć na własną rękę i dowiedzieć się, kim naprawdę jest. Ale najpierw musi wyjechać na długie, nudne wakacje, patrząc, jak rodzice kłócą się i godzą, by znowu się pokłócić. Poznaje zbuntowaną dziewczynę, która uciekła z domu i podziela jego poglądy na sztukę! Na politykę! Na życie! Kiedy ojciec publicznie go obraża, chłopak ucieka z nią, ignorując pełne niepokoju telefony rodziców i utrzymując się z pieniędzy, które dziewczyna zarabia, grając na ulicy na akordeonie. Ale ich przygoda się kończy. Dziewczyna żywi do niego uczucia, których mimo szczerych chęci on nie potrafi odwzajemnić. Pytanie, które nurtuje go od lat, domaga się odpowiedzi, więc chłopak ucieka do miasta, gdzie nikogo nie zna, i pyta: kim ja, do diabła, jestem? Znajduje go dręczony wyrzutami sumienia ojciec. Zawierają kruchy rozejm, który zostaje wzmocniony, kiedy chłopak ratuje mu w Barcelonie życie – jemu, a tak naprawdę sobie. Po tym przełomie nasz charyzmatyczny, skomplikowany i niebanalny młody człowiek opuszcza swoich wdzięcznych rodziców i wyjeżdża. Kto wie, jakie czekają go przygody. I tak dalej, i tak dalej. Tego rodzaju historie nazywają się chyba opowieściami o dojrzewaniu. Rozumiem, że mogą kusić mieszaniną idealizmu, cynizmu, narcyzmu, przekonania o własnej nieomylności, seksem i narkotykami. Ale ja za nimi nie przepadam, może dlatego, że nigdy nie rozumiałem pytania: „Kim jestem?”. Jako nastolatek zawsze wiedziałem, kim jestem, chociaż nie bardzo się sobie podobałem. Ale rozumiem, że niepokoje Albiego mogły być większe niż moje. Rozumiem, że dla niektórych jego historia może być ciekawa. Jeśli nie, to co powiecie na to? Młoda artystka – piękna, dowcipna, trochę niepewna siebie – prowadzi zwariowane, nieodpowiedzialne życie ze swoim chimerycznym, ale utalentowanym chłopakiem. Wybucha gwałtowna kłótnia, rozstają się definitywnie i wkrótce potem artystka poznaje na przyjęciu innego mężczyznę, w miarę atrakcyjnego naukowca, może trochę konwencjonalnego, ale miłego. Nawiązują romans. Ten mężczyzna jest solidny, inteligentny i ją uwielbia, więc się w sobie zakochują. Ale kiedy naukowiec prosi ją o rękę, artystka się waha. Bo co z jej pracą, co z pasją i nieprzewidywalnością dotychczasowego życia? Odpędza wątpliwości i mówi „tak”. Pobierają się i początkowo są szczęśliwi. Ale ich pierwsze dziecko umiera, a drugie jest powodem napięć. W głowie artystki lęgną się pytania. Chciała zostać malarką, gdzie się podziały jej ambicje? Gdzie się podziało dawne życie? Mąż jest porządny, lojalny i bardzo ją kocha, ale ona żyje teraz nudnym, prowincjonalnym życiem, więc zbiera się na odwagę, budzi go w nocy i oznajmia, że odchodzi. Oczywiście łamie mu serce, co z kolei
sprawia, że ona też jest trochę smutna. Samotne życie jest trudne dla nich obojga. Mąż prosi, żeby do niego wróciła, i artystka się zastanawia. Kusi ją to. Ale chociaż czuje się czasem samotna, w jej nowym życiu w malutkim londyńskim mieszkaniu jest coś ekscytującego, podobnie jak w tym, że znowu zaczyna malować. Opiera się prośbom męża. Oddaje mu psa. Ma pięćdziesiąt dwa lata, boi się przyszłości, ale dobrze jej samej. Ale pewnego wieczoru – w tym miejscu następuje późny zwrot akcji – na przyjęciu u starego znajomego w Londynie spotyka byłego kochanka. Kochanek nie jest już zwariowanym, aroganckim artystą. Teraz próbuje zarabiać na życie jako mechanik samochodowy, mieszka na wrzosowiskach północnego Yorkshire i w wolnych chwilach wciąż wspaniale maluje, lecz przeszłość dała mu nauczkę i czasy, kiedy łajdaczył się i pił, już minęły. Artysta spokorniał, trawi go żal. Ale mimo wystającego brzucha i łysiny wciąż jest przystojny i charyzmatyczny. Wzajemny pociąg nie zniknął, chociaż ona też przytyła w talii i ma włosy przyprószone siwizną. Tej samej nocy idą do łóżka i wkrótce potem zakochują się w sobie. Artystka znowu odnajduje szczęście, i w samą porę. Właśnie to mnie początkowo najbardziej bolało – że historia Connie i Angela jest o wiele lepsza od mojej. Wyobrażam sobie, że opowiadają ją na przyjęciach, na które teraz chodzą. „Jak się poznaliście?” – pytają ich nieznajomi, widząc, że się do siebie tulą, że się całują i trzymają za ręce jak kochankowie o połowę od nich młodsi, a oni opowiadają im na zmianę, że poznali się przed trzydziestu laty, że ona wyszła za mąż za kogoś innego, że on też się ożenił, ale że wrócili do siebie jak komety po długiej trajektorii, ot, takie tam głupoty. „Och, jakie to urocze, jakie romantyczne” – wzdychają słuchacze, biorąc w nawias wszystkie lata pomiędzy, wszystko to, co razem przeszliśmy.
174. formalnie rzecz biorąc – To trochę bardziej skomplikowane – powiedziała. – Badamy grunt. Chcemy zobaczyć... co będzie. Angelo mówi, że się zmienił, ale nikt aż tak się nie zmienia, prawda? Nawet jeśli bardzo chce. – Tu się z nią zgadzałem. Nie, nie zmienia się, nie do tego stopnia. – W każdym razie chciałam ci to powiedzieć. Uznałam, że powinieneś dowiedzieć się o tym od razu. Wierzę, że ty też mi powiesz. Jeśli i kiedy kogoś poznasz. Bo mam nadzieję, że poznasz. Okazją do rozmowy był lunch w Londynie w lipcu, ponieważ obiecaliśmy sobie, że negocjując warunki separacji, będziemy się regularnie spotykać. Nie jesteśmy rozwiedzeni i jeszcze przez jakiś czas chyba nie będziemy, chociaż kiedyś pewnie do tego dojdzie. Formalnie rzecz biorąc, wciąż jesteśmy mężem i żoną. Formalnie rzecz biorąc. – Nie spieszy mi się – powiedziała. – A tobie? Nie, mnie też się nie spieszyło. Restauracja w Soho, „przez wzgląd na stare czasy w hiszpańskim stylu”, tak modna, że musieliśmy stać w kolejce. Wyglądało na to, że stanie w kolejce też jest teraz modne. Gość musiał być zaszczycony, wdzięczny za wolne krzesło, i zastanawiałem się, kiedy każą mu po sobie pozmywać. Tak czy inaczej, zaczekaliśmy przy winie i usiedliśmy – na ławkach, nie na krzesłach – wśród par znacznie od nas młodszych, wszystko bardzo kulturalnie i przyjemnie. Postronny obserwator pomyślałby pewnie, że jesteśmy starym małżeństwem, które wpadło na dzień do miasta, i chyba tak w sumie było, bo swobodni i serdeczni dotykaliśmy się przez stół. Różnica polegała tylko na tym, że zaraz potem Connie miała wrócić do swojej piwnicy w Kennington, a ja pociągiem do Oxfordu. – Jak nowe mieszkanie? – spytała, pewnie z nadzieją, że ją pocieszę. – Jest wygodne? Poznałeś już
kogoś? Jesteś tam szczęśliwy? Proszę, powiedz, że tak.
175. majątek Przeprowadziłem się do małego, ale wygodnego mieszkania z ogródkiem na przedmieściach Oxfordu. Nasz stary rodzinny dom byłby za duży i zbyt przygnębiający, bym mógł mieszkać tam sam. Nie bawiła mnie również perspektywa oprowadzania potencjalnych nabywców po naszej pięknej kuchni, pokazywania im licznych lamp i przestronnych pokojów, wprost idealnych dla rozrastającej się rodziny. Dlatego czekając, aż dom zostanie sprzedany, wynająłem mieszkanie. Pamiętając o doświadczeniach ojca, upewniłem się, że jest przytulne i wesołe i że mam w pobliżu znajomych. Był tam pokój gościnny, gdzie mógł przenocować Albie, i mały ogród, a w pobliżu, nad rzeką, biegły trasy spacerowe. Do pracy miałem czterdzieści pięć minut jazdy. Bywały takie chwile – deszczowe noce w środku tygodnia czy godzina trzecia po południu w niedzielę – gdy mieszkanie nawiedzał straszliwy smutek, gdy wciskał się we wszystkie zakamarki jak trujący gaz. Wtedy brałem Pana Jonesa do samochodu i jechaliśmy na szybki spacer, ale przez większość czasu było mi w miarę dobrze. Pozbywszy się zbędnych szpargałów, stwierdziłem, że potrzebuję mniej rzeczy, niż myślałem, i podobało mi się to proste, uporządkowane życie. Tak jak w kajucie Darwina na statku Beagle wszystko miało swoje miejsce. Pracowałem do późnej nocy. Gotowałem proste, zdrowe posiłki. W telewizji oglądałem to, co chciałem. Gimnastykowałem się. Czytałem. Chodziłem na spacery z Panem Jonesem i tylko dwa razy w tygodniu puszczałem zmywarkę.
176. wielki piątek Pierwszego ciepłego dnia roku Connie wynajęła w Londynie furgonetkę, przyjechała do naszego rodzinnego domu („Dasz radę?”, „Oczywiście, że tak”. „Może przyjadę do Londynu i poprowadzę?”, „Przestań, poradzę sobie”) i spędziliśmy ten długi wielkanocny weekend, rozplątując nasze poplątane życie. Zaprosiliśmy Albiego. Obiecaliśmy, że nie będzie ponuro ani zgryźliwie; wprost przeciwnie, gwarantujemy wręcz karnawałową atmosferę! Ale powiedział, że jest zajęty fotografowaniem ludzkich potylic czy czegoś tam. Kiedy zadzwoniłem do niego, aby spytać, co mamy zrobić z jego rzeczami, starymi pracami i zabawkami, odparł: „Spalcie to. Spalcie wszystko”. Connie i ja bardzo się z tego śmialiśmy. Aby posprzątać jego pokój, włożyliśmy gumowe rękawiczki i znajdując stary śmierdzący but czy jeszcze starsze majtki, krzyczeliśmy: „Spalić to! Spalić wszystko!”. Ale niczego nie spaliliśmy, nie chcieliśmy dramatyzować. Mimo to w tym wielkanocnym weekendzie było coś z melancholijnego rytuału. W pokojach wyrosło pięć stosów: jeden dla Connie, jeden dla mnie, stos rzeczy do wyrzucenia, rzeczy do sprzedania i do oddania biednym. Ciekawie było zauważyć, że wszystko, co mamy, da się z łatwością zakwalifikować do jednej z tych kategorii. Robiliśmy, co mogliśmy, aby utrzymać dobry nastrój. Connie puściła swoją nową składankę – znowu zaczęła słuchać muzyki – a w sobotę wypiliśmy wino i zjedliśmy coś, co nie wymagało zbyt wielu garnków. W niedzielę rano były czekoladowe jajka, a po południu, z twarzami umorusanymi pajęczyną ze strychu, poszliśmy do łóżka i kochaliśmy się ostatni raz. Nie chcę wchodzić w szczegóły i powiem tylko, że na szczęście nie było w tym nic ponurego. Przeciwnie, było trochę śmiechu, dużo ciepła i uczucia. Uczucia i czułości. Potem leżeliśmy w nagim pokoju, długo i bez słowa, jeszcze
potem zasnęliśmy objęci, obudziliśmy się, ubraliśmy i poszliśmy na dół, żeby opróżnić kuchenne szafki.
177. wielkanocna niedziela Czasem czuliśmy się tam jak na wykopkach archeologicznych, bo grzebiąc coraz głębiej, natrafialiśmy na coraz starsze, bardziej sfatygowane i zakurzone rzeczy. Większość łatwo było podzielić. Zawsze mieliśmy różne gusty i chociaż z biegiem lat trochę się do siebie upodobniły, rzadko kiedy nawiedzały nas wątpliwości, co jest moje, a co jej. Na początku naszego związku obsypywaliśmy się wzajemnie prezentami: ulubionymi książkami i płytami – szczerze mówiąc, Connie częściej obsypywała mnie – i czymś nietaktownym byłoby je teraz odbierać. Tak więc zatrzymałem płyty Johna Coltrane’a i opowiadania Kafki, wiersze Baudelaire’a i winylową płytę Jacques’a Brela, chociaż nie mam adapteru i nie słuchałbym jej, nawet gdybym go miał. Chętnie te rzeczy przygarnąłem, ponieważ kiedyś nas tworzyły. Na tytułowej stronie tomiku poezji Rimbauda znalazłem dedykację: „Szczęśliwych walentynek, Cudowny! Bardzo Cię kocham. Zgadnij kto...”. Pokazałem ją Connie. – To od ciebie? Roześmiała się i pokręciła głową. – Nie. Położyłem książkę na moim stosie, wiedząc, że nigdy jej nie przeczytam i nie wyrzucę. Tylko z kilkoma rzeczami mieliśmy dylemat. W starym pudełku na trzydziestopięciomilimetrową kliszę – zabytek z zamierzchłych czasów – znaleźliśmy dwanaście malutkich fragmentów czegoś, co przypominało pożółkłą kość słoniową. Mleczne zęby Albiego, których nie połknął ani nie zgubił na placu zabaw. Szczerze mówiąc, wyglądały nieprzyjemnie, trochę makabrycznie, jak coś, na widok czego marszczymy nos na wystawie egipskich mumii, ale wyrzucenie ich też byłoby nietaktem. Podzielić je po sześć na głowę? Targowanie się o mleczaki byłoby trochę śmieszne. – Weź wszystkie – zdecydowałem. I tak Connie weszła w posiadanie mlecznych zębów Albiego. Za to zdjęcia stanowiły pewien kłopot. Oczywiście mieliśmy negatywy, ale – bardziej niż kasety VHS i kasety magnetofonowe – są one jak relikty starożytnej cywilizacji i większość ich wyrzuciliśmy. Cienki kieszonkowy album ze zdjęciami naszej córki przypadł Connie, która obiecała, że jak najszybciej zrobi dla mnie odbitki, i obietnicy dotrzymała. Jeśli zaś chodzi o pozostałe fotografie z epoki przedcyfrowej, usiedliśmy razem na podłodze i rozdaliśmy je sobie jak karty do gry, odrzucając nieciekawe i niewyraźne i odkładając na bok najlepsze, z których chcieliśmy zrobić odbitki. My na niekończących się imprezach i ślubach, my z uniesionymi kciukami na Isle of Skye, my na deszczu w Wenecji, a tutaj Albie przy piersi mamy. Proces selekcji był boleśnie powolny, bo każde zdjęcie otwierało kolejne drzwi do nostalgii. Co się stało z tym i tym? Boże, pamiętasz ten samochód? Na tym zdjęciu montuję półki w mieszkaniu w Kilburn, gładko ogolony i nieprawdopodobnie młody, na tamtym jest Connie w dniu naszego ślubu. – Koszmarna sukienka. Co mi odbiło? – Moim zdaniem wyglądałaś cudownie. – Ty w garniturze. Jak z żurnala z lat dziewięćdziesiątych. – Do odbitek? – Oczywiście!
Tutaj Albie uczy się pływać, tutaj zdmuchuje świeczki, dwie, trzy, cztery i pięć. A tu śpi zwinięty na hamaku. Tutaj seria zdjęć z naszych bożonarodzeniowych poranków, dni sportu w szkole i świąt Wielkiejnocy szczęśliwszych niż to... Po pewnym czasie miałem tego dość. Z ewolucyjnego punktu widzenia większość emocji – strach, pożądanie, gniew – służy celom praktycznym, natomiast nostalgia, jako tęsknota za czymś, co już nigdy nie wróci, jest czymś bezużytecznym i zupełnie bezsensownym, i zacząłem tę bezsensowność odczuwać. Z kwaśną miną rzuciłem pozostałe zdjęcia na podłogę, zakląłem i oznajmiłem, że Connie może wziąć wszystkie. Mruknęła, że zrobi odbitki, i odłożyła je na swój stos. Tej nocy spaliśmy w osobnych pokojach.
178. wielkanocny poniedziałek Wolne od pracy poniedziałki są w najlepszym razie przygnębiające, więc poniedziałek wielkanocny był gorzki i ponury. Do lunchu Connie zdążyła załadować furgonetkę. Rzeczy wypełniły ledwie połowę wolnego miejsca. – Odwieźć cię? – Umiem prowadzić. – Na autostradzie będzie piekło. Mogę z tobą pojechać i wrócić pociągiem. – Dam sobie radę. Do zobaczenia w Londynie. Za tydzień. Wybiorę restaurację. Mieliśmy układ. Raz w miesiącu lunch. Bez żadnych wyjątków. Bardzo tego przestrzegała – jak terapeutka albo pracownica socjalna. Pewnie chciała mieć mnie na oku. – Jedź uważnie. Patrz w lusterka. – Dobrze. Zamilkliśmy. – To było trudne – powiedziałem. – Dla mnie też. Ale mogło być o wiele trudniejsze. – Pewnie tak. – Nie roztrzaskaliśmy niczego o ścianę, niczego nie porwaliśmy. – Fakt. – Dziękuję. – Za co? – Za to, że mnie nie znienawidziłeś. Prawdę mówiąc, czasem jej nienawidziłem, zwłaszcza podczas tej trwającej kilka miesięcy szarpaniny i szamotaniny, ale nie wtedy. Pocałowaliśmy się na pożegnanie, zachrzęścił żwir i odjechała, a ja wróciłem do domu, żeby opłukać kubki, spakować czajnik i zakręcić gaz i wodę. Załadowałem bagażnik i tył samochodu, a potem obszedłem wszystkie pokoje, po raz ostatni zamykając okna i drzwi. Zauważyłem wtedy, jak pusty może być pusty dom. Mimo wszystkich trudności, jakim musieliśmy stawić tu czoło, nigdy nie chciałem, żebyśmy się wyprowadzali, ale właśnie zamykałem frontowe drzwi, właśnie wrzucałem klucze do skrzynki na listy. Nie miałem powodu wracać i czułem się przegrany, a skoro przegrany, to i zawstydzony.
179. przyjaciele
Ale lunche w Londynie w kwietniu i maju były miłe i swobodne. Wspomniałem, że życie bez niej byłoby dla mnie niewyobrażalne, a teraz próbowała mnie nakłonić do tego, bym wyobraził sobie przyszłość, w której bylibyśmy przyjaciółmi. Najwyraźniej cieszyła się z powrotu do miasta. Mieszkanko w Kennington było malutkie, ale to jej nie przeszkadzało. Widywała się z przyjaciółmi, chodziła na wystawy, zaczęła nawet malować i muszę przyznać, że to nowe życie bardzo jej służyło. Promieniała, miała błysk w oczach, nie traciła już rezonu i dostrzegłem w niej tę niecną swawolność, tak charakterystyczną dla Connie sprzed lat. Cieszyło mnie to i trochę smuciło, ponieważ chociaż miło było widzieć, że odżyła, świadomość, że to ja ją tłumiłem, nie należała do najprzyjemniejszych. Tak więc usilnie próbowaliśmy być weseli i przyjaźnie nastawieni i w większości przypadków nie mieliśmy z tym trudności, przynajmniej do czerwcowego lunchu, kiedy to powiedziała mi o Angelu. – Czy to zbiegło się w czasie? Powiedz. – Nie... – Przedtem się nie kontaktowaliście? – Dopiero trzy tygodnie temu. – Przysięgniesz? – Czy to naprawdę takie ważne? – Jeśli doprowadziło do rozpadu naszego małżeństwa, to tak! – Rozstaliśmy się nie przez niego, dobrze o tym wiesz. – Pewnie jest z siebie bardzo zadowolony, co? – Dlaczego? – Bo ostatecznie to on wygrał! – Wal się, Douglasie! – Connie! – Jak śmiesz?! Nie jestem jakimś głupim trofeum i nie będziecie wydzierali mnie sobie z rąk. Poza tym Angelo mnie nie „wygrał”! Po prostu się widujemy. Nie spieszymy się. Uznałam, że masz prawo wiedzieć... Ale ja już stałem, już szukałem portfela. – Nie wychodź! Proszę cię, nie bądź melodramatyczny. – Wiem, rozumiem, dlaczego chciałabyś, żeby nasze rozstanie było bezbolesne. Ale nie jest. Prawda? Nie możesz... czegoś rozedrzeć i oczekiwać, że nie przysporzy mi to bólu. – Naprawdę chcesz wyjść? – Tak, owszem. – Usiądź na chwilę. Poprosimy o rachunek i wyjdę z tobą. – Nie chcę, żebyś ze mną wychodziła... – Jeśli wyjdziesz jak burza, zrobię dokładnie to samo. Usiadłem. Bez słowa zapłaciliśmy po połowie rachunek, a potem ruszyliśmy w kierunku Paddington, ponurzy i milczący do chwili, gdy na Marylebone High Street wzięła mnie nagle za rękę. – Pamiętasz tę moją przygodę? – Z tym facetem z pracy? – Z Angusem. – Angus. Chryste, z nim też się spotykasz? – Jeszcze trochę i wepchnę cię pod samochód. To był idiota, nie o to chodzi. Chodzi o to, że kiedy wyrzuciłeś mnie z domu, całkiem słusznie zresztą, kiedy postawiłeś to ultimatum, długo o tym myślałam. Byłam oszołomiona tym, że jestem czyjąś żoną. Nigdy nie przypuszczałam, że wyjdę za mąż, dlatego się zastanawiałam. Mam do ciebie wrócić? Czy wychodząc za mąż, popełniłam błąd?
– Najwyraźniej! – Nieprawda! Czy ty nic nie rozumiesz? – Wpadła w gniew, chwyciła mnie za ręce i zmusiła, bym na nią spojrzał. – To nie był błąd! W tym rzecz. To nie był błąd! Nigdy tak nie pomyślałam, nigdy, ani razu, nigdy tego nie żałowałam i nigdy nie będę. To, że cię poznałam i za ciebie wyszłam, było najlepszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła. Uratowałeś mnie, i to nie raz, bo po śmierci Jane ja też chciałam umrzeć i nie umarłam tylko ze względu na ciebie. Na ciebie! Jesteś cudownym człowiekiem, Douglasie, naprawdę, nie masz pojęcia, jak bardzo cię kocham i jak bardzo lubiłam być twoją żoną. Umiałeś mnie rozśmieszyć, nauczyłeś mnie wielu rzeczy i dałeś mi szczęście, a teraz będziesz moim cudownym, genialnym byłym mężem. Mamy fantastycznego syna, nieznośnego i absurdalnego jak na osiemnastolatka przystało, i to jest nasz syn, nasz, mój, a teraz i twój. A to, że nie udało się nam przetrwać... musisz przestać myśleć o tym jak o porażce. Teraz jest strasznie, wiem, ale to nie koniec świata, Douglasie. Nie koniec. Nie koniec. Cóż, to było bardzo emocjonalne, według mnie bardziej, niż pozwalała na to rozmowa w miejscu publicznym, weszliśmy więc do baru i spędziliśmy tam popołudnie, to śmiejąc się, to płacząc. Później, dużo później, rozstaliśmy się znowu jako przyjaciele i w drodze do domu wymieniliśmy czułe esemesy. Wróciłem do siebie kilka minut po dziewiątej. W mieszkaniu było cicho i spokojnie, pod drzwiami czekał na mnie Pan Jones. Powinien pójść na spacer, ale poczułem się nagle bardzo znużony i wciąż w kurtce, nawet nie zapalając światła, usiadłem ciężko na sofie. Ogarnąłem wzrokiem znajome rzeczy w obcym pokoju, zdjęcia i plakaty, których nie zdążyłem jeszcze powiesić, gasnące światło za oknem, dywan, którego bym nie wybrał, czarny ekran zbyt dużego telewizora. Po kilku minutach ciszy zadzwonił telefon stacjonarny i było to tak niezwykłe, że wystraszyłem się, i byłem zdenerwowany, gdy odbierałem. – Halo? – Tata? – Albie! Wystraszyłeś mnie. – Dopiero dziewiąta. – Nie... tym, że dzwonisz na stacjonarny, nie przywykłem. – Myślałem, że wolisz na stacjonarny – Bo wolę, ale po prostu... nie przywykłem. – Dobra, mam zadzwonić na komórkę? – Nie, może być i tak. Coś się stało? – Nic się nie stało. Chciałem tylko pogadać. Rozmawiał z matką – pomyślałem. Kazała mu zadzwonić. „Zadzwoń do ojca”. Na pewno. – Co u ciebie? Jak ci idzie w college’u? – Spoko. Opowiedział mi o swoich projektach z drobiazgowymi, zupełnie niezrozumiałymi szczegółami, z tym swoim bezwstydnym egotyzmem – znał wszystkie odpowiedzi, nie stawiał żadnych pytań – i odbyliśmy całkiem miłą rozmowę, która trwała aż jedenaście minut, słowem potęga, rekord świata w długości konwersacji ojca z synem. W trakcie rozmowy odgrzałem całkiem niezłą zupę z poprzedniego dnia, później pożegnałem się z nim i zjadłem ją na stojąco. Wyprowadziłem na spacer Pana Jonesa. A potem, zamknąwszy drzwi i stwierdziwszy, że jestem zadowolony, chyba nawet wesoły, i że wcale nie chce mi się spać, zrobiłem coś, do czego przymierzałem się po cichu już od jakiegoś czasu. Usiadłem przy komputerze, otworzyłem nowe okienko i napisałem następujące słowa...
180. freja kristensen dentystka kopenhaga
podziękowania Chciałbym podziękować Hannah Macdonald, Michaelowi McCoyowi, Roannie Benn, Damianowi Barrowi i Elizabeth Kilgarriff za rady i zachętę. Pauli Alexander, Rhiannon Rose White, Malcolmowi Loganowi, Sadi Holland, Natalie Doherty, dr Claire’owi Isaacowi, Alison Moulding, Grenville’owi Foxowi, Jane Brook i Andrew Shennanowi za znajomość tematu. Wszystkie błędy popełniłem ja. Dziękuję również Jonny’emu Gellerowi, Kirsten Foster i wszystkim pracownikom Curtisa Browna, mojemu wydawcy Nickowi Sayersowi, Laurze Macdougall, Emmie Knight, Auriol Bishop oraz całemu zespołowi z Hodder & Stoughton. Dziękuję także Amber Burlinson, Ayse Tashkiran, Sophie Heawood i, w szczególności, Erice Stewart oraz SANDS, organizacji pomagającej rodzicom dzieci zmarłych w łonie matki albo tuż po porodzie (http://www.uk-sands.org). Wielką pomocą była dla mnie książka O sztuce Ernsta Gombricha, Wikipedia i mapy Google’a, a w Mr Bridge, świetnej powieści Evana S. Connella, odkryłem list Nathaniela Hawthorne’a do Sophie Peabody. Fragment z Far From The Tree zamieściłem za pozwoleniem The Random House Group, cytat z Lorrie Moore i wiersz Philipa Larkina za pozwoleniem wydawnictwa Faber, cytat z The Bookshop Penelopy Fitzgerald za pozwoleniem 4th Estate, a cytat z książki Elizabeth Taylor za pozwoleniem Virago Press, z wydania Little, Brown Book Group. Chociaż starałem się jak najwierniej oddać szczegóły podróży Douglasa, zdarzało mi się naginać rzeczywistość. Na przykład z Plaza de Cibeles nie da się zobaczyć gmachu muzeum Prado, a przed Pannami dworskimi nie ma ławki. Na koniec chciałbym przekazać wyrazy miłości i wdzięczności Hannah Weaver za jej cierpliwość i poczucie humoru, zachętę i natchnienie.
Muszę się trochę przewietrzyć. Dobranoc. Dobranoc. Jakoś trafię.