Eric Flint
David Drake
W SERCU CIEMNOŚCI
In The Hart Of Darkness
Tłumaczenie: Justyna Niderla-Bielińska
Dla Kathy i Laur
Prolog
Kiedy już skończyli wy...
4 downloads
6 Views
Eric Flint
David Drake
W SERCU CIEMNOŚCI
In The Hart Of Darkness
Tłumaczenie: Justyna Niderla-Bielińska
Dla Kathy i Laur
Prolog
Kiedy już skończyli wystawny obiad, a służący zostali odprawieni, szpieg przekazał złą
wiadomość.
– Belizariusz żyje – powiedział szorstko.
W pokoju, oprócz niego, siedziało jeszcze siedmiu mężczyzn. Jeden z nich, podobnie jak
szpieg, był obcokrajowcem. Brak reakcji na wiadomość wskazywał, że mężczyzna ten już o tym
słyszał. Natomiast pięciu Rzymian podniosło się ze swoich siedzisk, a na ich twarzach malowały
się różnorakie odcienie konsternacji.
Siódmy mężczyzna, ostatni z Rzymian, po prostu zacisnął wargi i zadowolił się jedynie
przeniesieniem ciężaru ciała z jednego łokcia na drugi.
Był zdegustowany przez cały wieczór.
Od świętoszkowatej paplaniny dwóch kościelnych hierarchów robiło mu się niedobrze.
Gliceriusz z Chalcedonu i Jerzy Barsymes byli diakonami, działającymi z polecenia Rufinusa
Namatianusa, biskupa Rawenny. Ale w gruncie rzeczy ich pobożność była tylko przykrywką dla
ambicji. Biskup Rawenny pragnął zostać papieżem, a jego podwładni ostrzyli sobie zęby na
patriarchaty Konstantynopola i Aleksandrii.
Siódmym mężczyzną również powodowała ambicja, ale nie krył jej pod płaszczykiem
fałszywej pobożności. Zresztą ta pobożność była wręcz śmieszna – sprzymierzali się przecież
z heretyckimi Hindusami przeciwko heretykom chrześcijańskim. Siódmy mężczyzna popełnił
wiele grzechów, kładących się cieniem na jego duszy, śmiertelnych i godnych pogardy, ale nie
było między nimi hipokryzji.
Siedzący w pokoju dwaj szlachcice budzili w nim niesmak swą pychą i puszeniem się.
Nazywali się Hypacjusz i Pompejusz. Byli braćmi, siostrzeńcami poprzedniego imperatora,
Anastazjusza. Biorąc pod uwagę wszelkie zasady dziedziczenia i przekazywania władzy, to właś-
nie oni byli prawowitymi następcami tronu. Ale Rzymianie nigdy nie stawiali na ołtarzu praw
dziedzicznych. Prawo do noszenia purpury dawała raczej kompetencja i umiejętność
sprawowania władzy. A trudno byłoby znaleźć w Imperium Rzymskim dwóch bardziej słabych
i bezmyślnych braci.
Kolejny Rzymianin, wysoko postawiony urzędnik, także nie wzbudzał w nim pozytywnych
uczuć. Jan z Kapadocji był prefektem pretorów na dworze imperatora Justyniana. Z pewnością
zaliczał się do kategorii ludzi bezdusznych i okrutnych. Ale jego okrucieństwo i bezduszność
przekraczały wszelkie granice. Morderca, złodziej, szantażysta, kat, gwałciciel – tymi wszystkimi
słowami można było określić Jana z Kapadocji. I wszystkie te określenia byłyby prawdziwe.
Czuł również niesmak na myśl o dwóch siedzących w pokoju obcokrajowcach. Nie lubił
Adżasutry, zabójcy, ale jeszcze bardziej Balbana, tłustego szpiega – częściowo za ich fałszywą
przyjacielskość i pretensje do koleżeństwa, ale głównie za to, że udawali bezinteresowną troskę
o dobro Rzymu, w którą nikt, z wyjątkiem ślepego idioty, by nie uwierzył. Siódmy mężczyzna
nie był ślepym idiotą i uważał malawiańskie próby udawania przyjaciół za obrazę dla swojej
inteligencji.
I wreszcie – siódmy mężczyzna był zdegustowany także sobą. Pełnił funkcję kanclerza
Imperium Rzymskiego. Był jednym z najbardziej poważanych i zaufanych doradców cesarza
Justyniana, którego właśnie planował zdradzić. Był bliskim i osobistym przyjacielem cesarzowej
Teodory, którą właśnie planował zabić. Miał dodać zdradę do długiej listy swoich grzechów
i wydłużyć listę morderstw. I wszystko po to, aby posiąść choć odrobinę władzy. Był eunuchem,
więc nigdy by mu nie pozwolono zasiąść na tronie. Ale przecież mógł zostać kanclerzem
imperatora słabego, a nie sprawnego i potężnego, a tym samym pełnić prawdziwą władzę
w Rzymie.
Siódmy mężczyzna był pewny, całą pewnością inteligentnego i sprytnego umysłu, że jego
ambicje to całkowita głupota. Był starym człowiekiem. Nawet jeżeli dopnie swego,
prawdopodobnie będzie się cieszył zwycięstwem nie dłużej niż kilka lat.
I dla tej głupiej, małostkowej ambicji siódmy mężczyzna ryzykował własną głową
i wiecznym potępieniem w piekle. Pogardzał sobą za tę małostkowość i mierziła go własna
głupota. Ale po prostu nie mógł postępować inaczej. Gdyż mimo żelaznej woli, z jakiej był
dumny, siódmy mężczyzna nie potrafił kontrolować własnej ambicji. Ambicja powodowała nim
tak, jak pożądanie popycha satyra do działania. Działo się to od dawna, odkąd pamiętał, od dni
dawno minionych, kiedy inni chłopcy poniżali go i bili za jego płciową odmienność.
Ale najbardziej siódmy mężczyzna był niezadowolony z tego, że zebrani w pokoju
Malawianie i Rzymianie postanowili spożyć posiłek według starożytnej tradycji, zamiast usiąść
normalnie na krzesłach, jak to czynili rozsądni ludzie w dzisiejszych czasach. Zmęczone ciało
siódmego mężczyzny dawno już straciło młodzieńczą gibkość, więc jedzenie w półleżącej
pozycji na szezlongu nie sprawiało mu przyjemności.
Mężczyzna ten nazywał się Narses i teraz bardzo bolały go plecy.
* * *
Indyjski szpieg czujnie obserwował postać Narsesa od chwili, kiedy przekazał zebranym
wiadomość o Belizariuszu. Wiele miesięcy temu Balban zdał sobie sprawę, że eunuch był
najgroźniejszym ze wszystkich rzymskich sprzymierzeńców i jako jedyny z nich na pewno nie
należał do naiwnych. Kościelni hierarchowie byli tylko prowincjonalnymi bigotami, cesarscy
siostrzeńcy bezmyślnymi dupkami, a Jana z Kapadocji, przy całej jego niezaprzeczalnej
kompetencji, zbyt ogłupiały własne przywary i nie potrafił odróżnić prawdy od wyobrażeń. Ale
Narses doskonale pojął intrygę Malawian. Zgodził się przystąpić do spisku po prostu dlatego, że
był przekonany o jednej rzeczy. O tym, że po przejęciu władzy w Rzymie będzie w stanie
pokrzyżować plany Malawian.
Balban wcale nie był do końca przekonany, że eunuch myli się w swoich przewidywaniach.
Narses przy władzy mógłby się okazać znacznie niebezpieczniejszym przeciwnikiem dla Malawy
niż Justynian. Tak więc Balban już dawno zaczął planować zabójstwo Narsesa. Ale Hindus był
człowiekiem metodycznym, doceniał cierpliwość i zawsze kroczył powoli, stawiając drugą nogę
dopiero wtedy, kiedy pierwsza mocno opierała się na ziemi. Przez jakiś czas przymierze
z eunuchem było koniecznością.
Więc...
– Co o tym sądzisz, Narsesie? – zapytał. Greka Hindusa była doskonała, chociaż dosyć
ciężko akcentowana.
Eunuch wykrzywił twarz siadając na szezlongu. Podniesienie ciała do pozycji pionowej
sprawiło mu ból.
– Mówiłem ci, że to głupi pomysł – warknął. Jak wiele razy wcześniej, Balbana zaskoczył
głęboki, bogaty i potężny dźwięk głosu wydobywającego się z tak drobnego i starego ciała.
I w dodatku pozbawionego jaj.
– Wcale nie – zaskomlił Hypacjusz. Jego brat gwałtownie przytaknął głową, co miało
zapewne wywrzeć na zebranych wrażenie, że jest dystyngowany i wytworny. Głowa arystokraty,
starannie uczesana i zadbana, skacząca tam i sam na wątłej szyjce, przypominała raczej główkę
lalki, szarpanej niemiłosiernie przez malucha.
Błotnistozielone oczy eunucha spoczęły ciężko na obu siostrzeńcach. W oprawie kościstej
twarzy, otoczone siecią zmarszczek, sprawiały wrażenie niemalże gadzich – śmiertelnie
niebezpiecznych, ale należących do istoty zimnokrwistej. Bracia uciekli przed jego spojrzeniem
jak przerażone myszy.
Narses zadowolił się tą milczącą groźbą. Bardzo często miał na to ochotę, ale nigdy nie
posunął się do obrażania braci. Jeden z nich będzie mu w przyszłości potrzebny jako
marionetkowy imperator. Którykolwiek – to nie miało znaczenia. Ten, który pierwszy zbierze
w sobie wystarczająco dużo odwagi, żeby zaplanować z Narsesem zabójstwo drugiego. Tak więc
eunuch, jak zwykle, powstrzymał się i zachował respekt, jedynie oczyma wyrażając niemą
groźbę i zaznaczając swoją dominację.
– Mówiłem wam od samego początku, że plan jest żałosny – powiedział. – Jeżeli chcecie
zabić kogoś takiego, jak Belizariusz, korzystanie z usług pospolitych rzezimieszków jest raczej
wątpliwym rozwiązaniem.
Po nim odezwał się Adżasutra – po raz pierwszy tego wieczoru. Mężczyzna ten był szefem
indyjskiej misji w Rzymie. Specjalizował się w bezpośrednich akcjach i lubił działać w pełnym
świetle alejek i uliczek, inaczej niż Balban, który snuł swoje sieci w mroku. Jego greka, podobnie
jak Balbana, była płynna, i jedynie wyczulone ucho usłyszałoby w niej obcy akcent. Adżasutra
mógł, i często to wykorzystywał, uchodzić za obywatela Rzymu pochodzącego z jakiejś odległej
i bardziej egzotycznej prowincji Imperium. Może za Syryjczyka o nieco ciemniejszej karnacji,
albo pół Izauryjczyka.
– To był doskonale przygotowany plan, tak czytałem w raporcie – wymamrotał. Głosem
beznamiętnym i spokojnym oceniał wydarzenia. – Belizariusz wpadł w zasadzkę zaraz po tym,
jak dotarł do Barakuchy. W nocy, po ciemku. Był sam, bez tych swoich katafraktów-ochroniarzy.
Napadło go ośmiu zbirów. Każdy z nich był doświadczonym mordercą.
– Doprawdy? – sarknął na to Narses. Z wielką radością oskarżał i obrażał Malawian, zresztą
miał powód. Więc pozwolił sobie na gwałtowne zaciśnięcie ust, ale powstrzymał się od
splunięcia na wypolerowaną, drewnianą podłogę. – Powiedz mi, Adżasutro, jak wielu z tych, jak
ich nazwałeś? Och tak! Doświadczeni mordercy, ni mniej, ni więcej. Jak wielu z nich przeżyło
spotkanie z Belizariuszem?
– Trzech – nadeszła szybka odpowiedź. – Uciekli, kiedy zobaczyli, jak Belizariusz
rozprawił się z piątką zbirów. Zajęło mu to kilka sekund, nawiązując do raportu.
Uśmieszek Narsesa zniknął powoli. Adżasutra był odporny na rzymską ironię. Oczy agenta
wypełniało tylko i wyłącznie profesjonalne zainteresowanie. A ponadto eunuch doskonale
pamiętał, że Adżasutra sam wyrażał wiele wątpliwości na spotkaniu wiele miesięcy temu, kiedy
podjęto decyzję, żeby zasugerować morderstwo Belizariusza zaraz po tym, jak dotrze on do Indii.
Zasugerować, ale nie rozkazać. To pan Venandakatra był osobą, która miała podjąć ostateczną
decyzję. Balban stał wysoko w hierarchii Imperium Malawy, ale nie był członkiem
dynastycznego klanu. Nie miał prawa wydawać rozkazów takim jak Venandakatra. Nie, jeżeli
planował długie życie.
Narses westchnął, zarówno z powodu bólu w plecach, jak i z rozdrażnienia.
– Mówiłem wam już wtedy – kontynuował – że nie doceniacie możliwości Belizariusza.
Rzadki moment gniewu zabarwił czerwienią jego nos.
– Myśleliście, że niby z kim macie do czynienia, na miłość boską?! – zawołał. – Ten
człowiek jest jednym z największych generałów, jakich wydał Rzym. I ciągle jeszcze jest młody.
I pełen wigoru. I bardzo sławny jako szermierz. I ma więcej doświadczenia w walce niż żołnierze
dwukrotnie od niego starsi.
Spojrzał na Balbana.
– Mam na myśli prawdziwe doświadczenie w walce, przeciwko prawdziwym wrogom.
A nie – szyderstwo znów pojawiło się w jego głosie – przeciwko tym waszym „doświadczonym
mordercom”, którzy doskonale sobie radzą, wbijając nóż w plecy tłustego kupca. – Przerwał
i zasyczał. Częściowo ze złości, ale głównie z powodu bólu, jaki przeszył jego umęczony
kręgosłup. Opadł z powrotem na kanapę i zamknął oczy.
Balban odchrząknął, aby oczyścić gardło.
– Jak to się czasem zdarza, nasza porażka może nam wyjść na dobre w ostatecznym
rozrachunku. Ten raport, który właśnie otrzymaliśmy od pana Venandakatry, a pisał go własną
ręką, mówi także, że Belizariusz jest otwarty na propozycje z naszej strony. Pan Venandakatra
z rozmowy z generałem wywnioskował, że Belizariusz mógłby zdradzić za odpowiednim
wynagrodzeniem. Pan Venandakatra zaprzyjaźnił się z Belizariuszem, tak pisze, i wielokrotnie ze
sobą rozmawiali podczas długiej podróży do Indii. Generał jest przepełniony gorzkim żalem do
Justyniana za to, jak go potraktowano, i wymknęło mu się kilka aluzji, jakoby chciał zmienić
pracodawcę.
Narses, z oczyma ciągle zamkniętymi i walcząc z bólem, słuchał rozmowy, jaka nagle
wypełniła pokój jadalny. Rzymianie byli bardzo poruszeni. Konwersacja stanowiła mieszaninę
zimnej kalkulacji, nonsensownej paplaniny, planów i intryg, oraz dzikich spekulacji, ale
najwięcej można było wyczuć ukrywanego strachu.
Wszyscy Rzymianie w pokoju, z wyjątkiem Narsesa, byli niepewni i rozbici. Zyskanie
sojusznika w postaci Belizariusza znacznie zwiększyłoby powodzenie wspólnych planów
i intryg. Co do tego wszyscy się zgadzali. Ale równocześnie zmniejszyłoby to ich osobiste zyski.
Co do tego także wszyscy się zgadzali, ale po cichu.
Narses się nie odzywał. A po minucie, czy dwóch przestał zupełnie zwracać uwagę na
padające słowa. Niech sobie paplają i grają w te swoje bezsensowne gierki.
Gierki, które nie miały szansy powodzenia. Kanclerz był stary, był eunuchem, ale nie miał
cienia wątpliwości – był pewien, że nie ma najmniejszej szansy, by Belizariusz złamał przysięgę
złożoną Justynianowi. Szansa, by tak się stało była nawet mniejsza, niż to, że Belizariusz
zostanie pokonany w walce przeciwko bandzie ulicznych zbrodniarzy atakujących z zasadzki.
Obraz Belizariusza pojawił się w myślach Narsesa – starzec zobaczył go, jakby generał stał
tuż przed nim. Wysoki, przystojny, dobrze zbudowany. Archetyp prostego żołnierza, może
wyjąwszy ten krzywy uśmieszek i to dziwne, jakby wszystkowiedzące, delikatne spojrzenie.
Narses wpatrzył się w sufit nieświadomy toczącej się wokół konwersacji – cały czas
próbował bezskutecznie zwalczyć ból.
Do jego świadomości przebił się głos Balbana.
– Więc, to tyle. Mam nadzieję, że wszyscy się co do tego zgadzamy. Będziemy czekać, aż
pan Venandakatra osiągnie sukces w swoich rokowaniach i przekona Belizariusza. W tym czasie
tutaj, w Konstantynopolu, zwiększymy wysiłki, żeby przekabacić jego żonę, Antoninę. Jak
wszyscy wiecie, przyjechała do stolicy miesiąc temu ze swojej posiadłości w Syrii. Adżasutra już
nawiązał z nią kontakt.
Oczy Narsesa nadal wwiercały się w sufit. Teraz słuchał uważnie słów Adżasutry.
– Jak na pierwsze podejście, wydaje mi się, że poszło całkiem nieźle. Najwyraźniej
wstrząsnęły nią moje przypuszczenia, że imperator Justynian planuje wraz z Malawianami
zabójstwo jej męża podczas podróży do Indii, kiedy będzie daleko od swoich przyjaciół i armii.
Mam się z nią ponownie spotkać niebawem, bo ciągle pozostaje w stolicy.
Do rozmowy włączył się Jan z Kapadocji, który szorstkim i zdecydowanym tonem dodał:
– Jeżeli to nie zadziała, po prostu uwiedź tę dziwkę. Wygląda na to, że ta niby nawrócona
kurwa nie zmieniła ani na jotę swoich przyzwyczajeń. A przynajmniej tak twierdzi Prokopiusz,
prywatny sekretarz Belizariusza. Pogadałem z nim trochę wczoraj. Ona rozkłada nogi przed
każdym od dnia, kiedy jej zakochany mężuś wyruszył do Indii.
Po pokoju przetoczył się lubieżny śmiech. Narses lekko odwrócił głowę, którą opierał na
zagłówku szezlongu. Tylko odrobinę, lecz wystarczająco, żeby uwięzić Jana z Kapadocji pod
spojrzeniem swoich gadzich oczu.
O nie, dla ciebie ich nie rozłoży. Nigdy tego nie zrobi. I podejrzewam, że dla nikogo. Tylko
kretyn uwierzyłby w te złośliwe plotki, które Prokopiusz tak chętnie rozpuszcza.
Narses najpierw powoli usiadł, potem wstał.
– Opuszczam was – oznajmił. Skinął grzecznie głową wszystkim mężczyznom zebranym
w pokoju poza Janem z Kapadocji. Tutaj grzeczność nie była potrzebna i, w takim czy innym
wypadku, poszłaby na marne. Prefekt pretorów był nieświadomy obecności Narsesa. Jego oczy
zapatrzyły się w pustkę, a umysł wybiegał myślą naprzód, skoncentrowany na obrazie pięknej
Antoniny.
Więc Narses po prostu patrzył przez chwilę na Kapadocjana, podziwiając widok chorej
obsesji. Kiedy nadejdzie czas – eunuch był tego pewien – i kiedy już zdobędą to, co planowali
tak długo, Jan będzie chciał w końcu zaspokoić swą żądzę, czyli posiąść Antoninę.
Narses odwrócił wzrok. Kiedy nadejdzie ta chwila, Jan z Kapadocji będzie sam, bez swoich
strażników. I wtedy właśnie, w tej doskonałej chwili, zabije go.
Dzika satysfakcja wypełniła jego duszę. W swoim przepełnionym goryczą sercu, ukrytą
niczym płonący węgiel w lodowatym umyśle, Narses kompletował listę wszystkich żyjących na
tym świecie, których nienawidził. To była bardzo, bardzo, bardzo długa lista.
Imię Jana z Kapadocji figurowało na liście bardzo wysoko. Narses z radością go zabije.
Będzie to ogromna przyjemność.
Jednak przyjemność z pewnością zblednie, przyćmiona bólem, zrodzonym z innych zbrodni.
Bólem, spowodowanym śmiercią Belizariusza, którego głęboko podziwiał. Żalem po zabójstwie
Teodory, który sprawi, że, koniec końców, będzie się wił w agonii leżąc na łożu śmierci.
Służący pomógł mu założyć płaszcz, po czym otworzył przed nim drzwi.
Narses stał w drzwiach, czekając aż inny sługa przywoła jego lektykę, pozostawioną
tymczasowo w stajniach na tyłach willi. Spojrzał w górę. Nocne niebo było czyste, bezchmurne.
Niczym nieskażone.
Mimo to ich zabije, a potem będzie sądzony za swoje czyny.
Z tyłu, z wnętrza słyszał głos Jana z Kapadocji. Nie mógł odróżnić słów, ale wszędzie
rozpoznałby ten szorstki, obleśny ton.
Wstrętny głos i czyste niebo przemieszały się w umyśle Narsesa. Obrazy zabitego
Kapadocjana i zamordowanych Traków opuściły go. Zimna, stanowcza twarz eunucha w końcu
zmarszczyła się i wróciła do swojej zwykłej postaci. Nie było w niej już nic gadziego. Po prostu
twarz ciepłokrwistej bestii. Twarz prawie dziecinna, mimo tych wszystkich zmarszczek i załamań
– o ile twarz dziecka mogła być tak pełna bezsilnego gniewu.
Przeklęta, znienawidzona ambicja. Zniszczy sam siebie, jeżeli dalej będzie jej słuchał.
Przyniesiono lektykę. Czterech służących, którzy trzymali drążki, czekało w milczącym
posłuszeństwie, podczas gdy piąty pomagał Narsesowi wygodnie usiąść wśród miękkich
poduszek. Lektyka ruszyła z miejsca.
Narses oparł się wygodnie na poduszkach i zamknął oczy.
Teraz czuł tylko silny ból pleców.
RANAPUR
Wiosna, 530 r. n. e.
Rozdział 1
Belizariusz obserwował kamienną kulę mknącą po niebie. Leciała po łuku nie mniejszym niż
pocisk wyrzucony z katapulty, ale uderzyła w kamienną ścianę otaczającą Ranapur ze znacznie
większą siłą. Nawet przytłumiony wybuchami dział odgłos uderzenia był wprost ogłuszający.
– Co najmniej trzydzieści centymetrów średnicy – stwierdził Anastazjusz.
Belizariusz pomyślał, że ocena wielkości pocisku, jakiej dokonał katafrakt, zgadza się także
z jego oceną, więc kiwnął potakująco głową. Walentynian, kolejny doświadczony weteran z jego
ochrony, skrzywił się kwaśno.
– I co z tego? – zapytał zrzędliwie. – Widziałem już katapulty, które miotały większe pociski.
– Wcale nie takie wielkie – zaprzeczył Anastazjusz. – I nie miotały ich z taką siłą. –
Potężny Trak wzruszył ramionami. – Nie ma powodu, żebyśmy się nawzajem oszukiwali. Te
piekielne urządzenia Malawian sprawiają, że nasza artyleria wygląda przy nich jak zabawki.
Menander, ostatni z trzech katafraktów, którzy towarzyszyli Belizariuszowi w podróży do
Indii, wtrącił się do rozmowy.
– A co ty o tym myślisz, generale?
Belizariusz chciał odwrócić się w siodle, żeby odpowiedzieć. Ale ten szybki ruch nagle
przerwało cicho wymamrotane przekleństwo.
Anastazjusz zachichotał.
– To naprawdę zadziwiające, jak szybko zapominamy nasze stare umiejętności, nieprawdaż?
Belizariusz uśmiechnął się ze smutkiem, gdyż prawdziwości tej uwagi nie można było
zaprzeczyć. Generał wprowadził strzemiona do oficjalnego wyposażenia swojej kawalerii
zaledwie kilka miesięcy temu, zanim wyruszył w podróż do Indii. I szybko zdążył zapomnieć
o wszystkich drobnych sztuczkach, które umożliwiały utrzymywanie równowagi w siodle bez
strzemion. Jednakże misja ambasadorska, którą Belizariusz prowadził, nie pozwoliła mu
oczywiście na zabranie tych nowych urządzeń do Indii. Strzemiona były jedną z niewielu rzeczy
należących do militarnego wyposażenia Rzymu, która mogłaby dać im przewagę w wojnie
z Imperium Malawy, i Belizariusz nie uważał za słuszne, aby zdradzać ich tajemnicę przed
przyszłymi wrogami.
Ale w głębi duszy bardzo tęsknił za strzemionami i każdy drobny ruch w siodle, powodujący
utratę równowagi, przypominał mu o tych przedmiotach tak bardzo ułatwiających jazdę na
grzbiecie konia. Nawet gdy wykonywał tak prostą czynność, jak odwrócenie się w siodle, by
odpowiedzieć na pytanie stojącego za nim młodego Traka.
– Zgadzam się z Anastazjuszem, Menandrze – powiedział generał. – A nawet wydaje mi się,
że pomniejsza on ten problem. Polega on nie tylko na tym, że w tym...