Sandra Field Człowiek sukcesu ROZDZIAŁ PIERWSZY Jake Reilly zaparkował wo´z na skraju drogi i wspia˛ł sie˛ na szczyt wzgo´rza, nie zwaz˙aja˛c na błoto...
10 downloads
16 Views
513KB Size
Sandra Field Człowiek sukcesu
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jake Reilly zaparkował wo´ z na skraju drogi i wspia˛ł sie˛ na szczyt wzgo´ rza, nie zwaz˙ aja˛c na błoto. Wiatr szarpał jego ge˛ste ciemne włosy. Ocean cia˛gna˛ł sie˛ po horyzont, biała koronka przyboju otaczała klify i wyspe˛ u wejs´ cia do zatoki. Wyspe˛, na kto´ rej dawno temu kochał sie˛ z Shaine. Zacisna˛ł wargi. Mimo woli jego spojrzenie przesune˛ło sie˛ z turkusowych fal na niewielka˛ nowofundlandzka˛ wioske˛ przytulona˛ do wybrzez˙ a. Nie było go tu trzynas´ cie lat, a jednak potrafiłby wymienic´ włas´ ciciela kaz˙ dego z porza˛dnie pomalowanych domko´ w. Lecz jego spojrzenie przycia˛gał dom na samym skraju klifu, gdzie mieszkała Shaine, jej rodzice i trzej bracia – Devlin, Padric i Connor. Sami rudzielcy, choc´ tylko jej włosy przypominały barwa˛ płomienie... Włoz˙ ył re˛ce do kieszeni i zakla˛ł pod nosem, zmuszaja˛c sie˛, by oderwac´ wzrok od z˙ o´ łtego domu O’Sullivano´ w. Ten, w kto´ rym sam dorastał jako jedynak, znajdował sie˛ bliz˙ ej drogi; matka sprzedała go po swoim wyjez´ dzie do Australii, kiedy powto´ rnie wyszła za ma˛z˙ . Pamie˛tał, jak zadzwoniła, by spytac´ , czy syn na pewno ˙ artujesz?’’ odnie chce zatrzymac´ go dla siebie. ,,Z powiedział. ,,Wa˛tpie˛, bym tam kiedys´ wro´ cił... czego miałbym tam szukac´ ?’’.
6
SANDRA FIELD
Niczego. Co wie˛c robi tu teraz? Czemu w słoneczny wrzes´ niowy dzien´ tkwi jak kołek przy drodze do Cranberry Cove, kiedy mo´ głby sie˛ znajdowac´ w dowolnym punkcie globu? Surfowac´ wzdłuz˙ wybrzez˙ a w Hamptons na Long Island. Wychodzic´ do teatru w Nowym Jorku z ro´ wnie luksusowego apartamentu z widokiem na Central Park. Przemierzac´ ulice Paryz˙ a, gdzie miał mieszkanie pare˛ kroko´ w od Luwru. Albo bardziej przyziemnie, robic´ interesy w kto´ ryms´ z setek miejsc od Buenos Aires po Oslo. Shaine z pewnos´ cia˛ opus´ ciła zatoke˛ wiele lat temu, nie ogla˛daja˛c sie˛ za siebie – tak jak on. Wie˛c nie przyjechał zobaczyc´ sie˛ z nia˛. Zapewne spotka jednak kto´ regos´ z jej braci. Gdyby chciał, mo´ głby o nia˛ spytac´ . Tylko po co? Nie chciał zobaczyc´ Shaine bardziej niz˙ ona jego. Ostatecznie nie zgodziła sie˛ z nim wyjechac´ przed trzynastoma laty; mimo jego gora˛cych wyznan´ została w wiosce, gdzie sie˛ urodziła. Nigdy nie zdołał zapomniec´ bo´ lu tamtego odrzucenia. Byc´ moz˙ e, pomys´ lał, po to wro´ cił tu dzisiaj: z˙ eby znowu zobaczyc´ miejsce, gdzie jedyna kobieta, jaka˛ kochał w z˙ yciu, odwro´ ciła sie˛ do niego plecami i odeszła. Wyraz´ nie, jakby to było wczoraj, widział jej błe˛kitna˛ sukienke˛ trzepocza˛ca˛ na wietrze, spla˛tane włosy spływaja˛ce po plecach... Ws´ ciekły na siebie, wro´ cił do wynaje˛tego wozu. Przejedzie sie˛ po wsi, zamieni pare˛ sło´ w ze znajomymi i wyniesie sie˛ jeszcze tego samego popołudnia. Dotrze na lotnisko w sama˛pore˛ na samolot i zapomni o całej tej niedorzecznej wyprawie. Zamknie za soba˛ przeszłos´ c´ raz na zawsze, jak powinien był to zrobic´ juz˙ dawno. Zjazd do wioski po Breakheart Hill trwał dłuz˙ ej,
CZŁOWIEK SUKCESU
7
niz˙ by sobie z˙ yczył. Na samym skraju wsi jeszcze raz zatrzymał sie˛ na moment, parkuja˛c przy krawe˛z˙ niku. Mo´ głby zawro´ cic´ i nikt we wsi nawet by nie wiedział, z˙ e tu był. Czy tak nie byłoby najrozsa˛dniej? Tcho´ rz, zadrwił cichutki głos w jego głowie. Boisz sie˛ wspomnien´ ? Boisz sie˛, z˙ e spotkasz kto´ regos´ z braci Shaine i dowiesz sie˛, z˙ e została szcze˛s´ liwa˛ me˛z˙ atka˛ z tro´ jka˛ dzieci? Co z ciebie za me˛z˙ czyzna? Ze zmieszaniem us´ wiadomił sobie, z˙ e sie˛ boi. Serce biło mu szybko, palce zacisne˛ły sie˛ na kierownicy. Takie same objawy towarzyszyły mu zawsze, kiedy sie˛ zbliz˙ ał do domu O’Sullivano´ w, z˙ eby zabrac´ Shaine na spacer wzdłuz˙ klifo´ w albo na zakupy do Corner Brook. Czy istniała kiedys´ kobieta ro´ wnie pie˛kna jak Shaine w wieku lat osiemnastu? Stoja˛ca na progu kobiecos´ ci, ´ cisniewinna, lecz pełna nies´ wiadomej zmysłowos´ ci. S ne˛ło go w gardle, nagle odz˙ yło dawne poz˙ a˛danie. Posiadł ja˛. Dokładnie jeden raz. Wyszarpna˛ł kluczyk ze stacyjki i wysiadł z wozu. Był to skromny model, jeden z mniejszych, jakie mieli w wypoz˙ yczalni na lotnisku; w niczym nie przypominał jego ukochanego srebrnego ferrari, kto´ re trzymał w garaz˙ u w Hamptons. Podobnie skromne było ubranie, jakie włoz˙ ył: dz˙ insy, rozpie˛ta pod szyja˛ koszula i sko´ rzana lotnicza kurtka, maja˛ca co najmniej pie˛c´ lat. Nie chciał sie˛ rzucac´ w oczy ani popisywac´ bogactwem. Istniała przepas´ c´ mie˛dzy warunkami, w jakich z˙ ył, i poziomem z˙ ycia mieszkan´ co´ w tych niewielkich domko´ w; nie było sensu im tego ukazywac´ . O czym zapomniał, to o aurze pewnos´ ci siebie, sukcesu i s´ wiatowos´ ci, kto´ ra przylgne˛ła do niego niczym druga sko´ ra. Oraz zmysłowych, wydatnych kos´ ciach policzkowych,
8
SANDRA FIELD
zdecydowanej szcze˛ce i przenikliwych, głe˛boko osadzonych błe˛kitnych oczach pod niesforna˛ strzecha˛ ciemnych włoso´ w. Wzia˛ł głe˛boki oddech, wcia˛gaja˛c do płuc czysty, ostry zapach morza. Bliz˙ ej swa˛d dymu drzewnego z czyjegos´ pieca mieszał sie˛ z ciepła˛ wonia˛ s´ wiez˙ o upieczonego chleba. Czas sie˛ cofna˛ł. Jake zno´ w miał siedemnas´ cie lat, zno´ w desperacko pragna˛ł sie˛ wyrwac´ na uniwersytet. Shaine miała wtedy trzynas´ cie lat – dziewczyna, z kto´ ra˛sie˛ zaprzyjaz´ nił, bo tak jak on była inna, samotna, nie pasowała do mieszkan´ co´ w wioski. Wyrwał sie˛, lecz wro´ cił po pie˛ciu latach i to wtedy sie˛ w niej zakochał. Ruszył w do´ ł ulica˛. Jakis´ staruszek siedział przed domem na ganku w skrzypia˛cym bujanym fotelu. Jake odchrza˛kna˛ł. – Dzien´ dobry, Abe. Pamie˛ta mnie pan? Jake Reilly. Mieszkałem szes´ c´ domo´ w sta˛d. Abe celnie spluna˛ł mie˛dzy dalie otaczaja˛ce ganek. – Strzeliłes´ decyduja˛cego gola w meczu z druz˙ yna˛ St. John. Zdobylis´ my wtedy hokejowy puchar okre˛gu. – Zachichotał. – Co´ z˙ to była za zabawa! Jake wyszczerzył ze˛by. – Pierwszy raz w z˙ yciu zalałem sie˛ w pestke˛. Piwem marki Black Horse. I drogo za to zapłaciłem: nie pamie˛tam wie˛kszego kaca. Ale nie z˙ ałowałem. – To był niezły strzał – stwierdził Abe z zadowoleniem. – Trybuny oszalały... A co cie˛ sprowadza w te strony? – Chciałem po prostu zobaczyc´ stare ka˛ty – odparł Jake mglis´ cie. – O czym ludzie gadaja˛, Abe? Staruszek nabił na nowo fajke˛ i przez dobre po´ ł
CZŁOWIEK SUKCESU
9
godziny barwnie opisywał wydarzenia w kaz˙ dym kolejnym domu – kto sie˛ oz˙ enił, urodził albo umarł, dodaja˛c niemało smakowitych szczego´ ło´ w. Ostatni dom na klifach nalez˙ ał do O’Sullivano´ w. Jake czekał, czuja˛c, z˙ e serce znowu zaczyna mu walic´ w piersi. – Chłopaki niez´ le sobie radza˛. Devlin łowi homary, Padric został cies´ la˛, a Connor włas´ nie skon´ czył szkołe˛ i chce zrobic´ w mies´ cie jeden z tych kurso´ w komputerowych. Wiesz, z˙ e ich rodzice zgine˛li? Zdaje sie˛ niedługo po tym, jak wyjechałes´ . – Rodzice Shaine nie z˙yja˛? – powto´ rzył Jake wstrza˛s´ nie˛ty. – Wo´ z wpadł w pos´ lizg na lodzie na Breakheart Hill. – Abe pokre˛cił głowa˛. – Złamało jej to serce. Studiowała na uniwersytecie, ale wro´ ciła, by wychowac´ chłopako´ w. Staruszek spojrzał bystro spod krzaczastych brwi. – O niczym nie wiedziałes´ ? – Nie. – No, co´ z˙ . Jak ktos´ długo nie wraca, zawsze go czeka po powrocie pare˛ niespodzianek. Jake popatrzył na niego bystro. – Wie˛c powinienem był wro´ cic´ wczes´ niej? – Nic takiego nie powiedziałem – odparł Abe. – Chcesz sie˛ zobaczyc´ z Shaine? Przybysz otworzył usta. – Zobaczyc´ sie˛ z nia˛? Gdzie? – Dalej mieszka w domu rodzico´ w. I ma sklepik z re˛kodziełem na drugim kon´ cu ulicy. Słyszałem, z˙ e niez´ le jej idzie. Ja tam sie˛ nie znam na takich rzeczach. Jake’owi kre˛ciło sie˛ w głowie. – Sa˛dziłem, z˙ e dawno wyjechała.
10
SANDRA FIELD
– Sa˛ rzeczy, kto´ re potrafia˛ zatrzymac´ kobiete˛ w domu – odparł staruszek, rzucaja˛c mu kolejne przenikliwe spojrzenie. – Ciebie za to zawsze cia˛gne˛ło w szeroki s´ wiat, z˙ eby szukac´ tego, czego tutaj nie mogłes´ znalez´ c´ . – To prawda. – I znalazłes´ ? – Zadaje pan trudne pytania. Chyba tak. Jasne, z˙ e tak. – Zarobiłes´ pare˛ cento´ w? Pare˛ miliono´ w, pomys´ lał Jake. – Nie narzekam. – To idz´ cos´ u niej kupic´ – poradził Abe. – Nie zbiedniejesz od tego. W jego głosie brzmiała ironia, kto´ rej Jake nie rozumiał. – Wesprzec´ miejscowa˛ artystke˛? – rzucił lekko. – Moz˙ na i tak to nazwac´ . – Abe podnio´ sł sie˛ z fotela. – Pora na mnie, chłopcze. Miło było pogadac´ . – Dzie˛ki, Abe. Do zobaczenia. Kiedy staruszek kus´ tykał w strone˛ własnych drzwi, Jake ruszył dalej uliczka˛. Shaine nadal mieszka w Cranberry Cove. Wychowała braci i ma sklep z re˛kodziełem. Nogi niosły go prosto do sklepu. Mo´ gł jeszcze zawro´ cic´ , pojechac´ na lotnisko. Nic go nie trzymało; kaz˙ dy nerw w ciele podpowiadał mu, z˙ e powinien uciekac´ jak najdalej od Shaine O’Sullivan. Zobaczył przed soba˛ Maggie Stearns. Jes´ li chodzi o plotki, Abe był amatorem w poro´ wnaniu z Maggie. Nie chca˛c jej spotkac´ , przys´ pieszył kroku i zobaczył przed soba˛ elegancki drewniany szyld Sklepiku pod Płetwa˛ Wieloryba. Shaine zawsze uwielbiała wieloryby. Kiedy trzy
CZŁOWIEK SUKCESU
11
humbaki przepłyne˛ły tamtego dnia obok Ghost Island, uznała to za dobry omen. Bardzo sie˛ pomyliła. Szyld kołysał sie˛ lekko na wietrze. Inteligencja była jedna˛ z wielu rzeczy, jakie u niej kochał. Nie miał wa˛tpliwos´ ci, z˙ e odniesie sukces w kaz˙ dym przedsie˛wzie˛ciu, w jakie sie˛ zaangaz˙ uje. Przed wystawa˛ zatrzymał sie˛ gwałtownie. Na sztalugach stał pods´ wietlony witraz˙ z wielorybem w odcieniach błe˛kitu, zieleni i os´ lepiaja˛cej bieli. Jake odgadł instynktownie, z˙ e to dzieło Shaine. Witraz˙ był pie˛kny. Znał wielu ludzi w Hamptons, kto´ rzy z rados´ cia˛powiesiliby go w swoim oknie i zapłacili niemała˛cene˛ za ten przywilej. Sam che˛tnie by go kupił. Pchna˛ł drzwi i wszedł do s´ rodka. Od pierwszej chwili odnio´ sł wraz˙ enie, z˙ e otaczaja˛ go pie˛kne przedmioty wyeksponowane w całej krasie. Zaraz potem skupił uwage˛ na kobiecie za lada˛. Stała odwro´ cona plecami, ustawiaja˛c jakies´ pudełka na po´ łkach. Na dz´ wie˛k dzwonka obro´ ciła sie˛ lekko. – Jedna˛ chwileczke˛... Umilkła. Kolor odpłyna˛ł z jej policzko´ w, pudełka posypały sie˛ na podłoge˛. Zachwiała sie˛ na nogach, chwytaja˛c sie˛ lady. W oczach, tych wielkich zielonych oczach, kto´ rych nigdy nie zapomniał, malowało sie˛ przeraz˙ enie. Jake w paru krokach pokonał dziela˛ca˛ przestrzen´ , odepchna˛ł krzesło i złapał ja˛ włas´ nie w chwili, kiedy jej dłon´ straciła oparcie. – Wszystko w porza˛dku – powiedział, obejmuja˛c ja˛ w pasie. Zawisła na nim, opieraja˛c głowe˛ o jego piers´ . Choc´ wydawała sie˛ drobniejsza, niz˙ pamie˛tał, z trudem
12
SANDRA FIELD
utrzymywał jej bezwładny cie˛z˙ ar. Łagodnie posadził ja˛ na krzes´ le z głowa˛ opuszczona˛ mie˛dzy kolana. Miała na sobie jaskrawozielona˛ sukienke˛ w ryby we wszystkich kolorach te˛czy; nigdy nie była zwolenniczka˛ stonowanych barw. Przeszedł go dreszcz, gdy poczuł pod palcami delikatna˛ sko´ re˛. Czy zawsze była tak gładka i jedwabista, kremowa niczym mleko? Czuł jej lekki, kwiatowy zapach, subtelny i złoz˙ ony; włosy połyskiwały złotem w s´ wietle lampy. Ogarne˛ło go nagłe pragnienie, by uciekac´ , gdzie pieprz ros´ nie. Został na miejscu. Shaine je˛kne˛ła cicho, zduszonym głosem. Ukla˛kł obok, powtarzaja˛c: – Wszystko w porza˛dku, Shaine, poczułas´ sie˛ słabo, to wszystko. Zemdlała z przeraz˙ enia na mo´ j widok, pomys´ lał. Dlaczego sie˛ mnie boi? Gniew by zrozumiał. Albo pogarde˛. Nawet oboje˛tnos´ c´ po tylu latach. Ale przeraz˙ enie? Oparła re˛ce na kolanach i wolno podniosła głowe˛; na palcach, pokrytych mno´ stwem drobnych blizn, nie nosiła piers´ cionko´ w ani obra˛czki. Powiedział pierwsze, co mu przyszło do głowy: ´ cie˛łas´ włosy. – S Kiedy miała osiemnas´ cie lat, spływały jej po plecach w niesfornych falach. Teraz otaczały głowe˛ niczym ognista aureola, odsłaniaja˛c smukła˛ szyje˛ i delikatna˛ twarz. Spojrzała na niego. – To ty – powiedziała cicho. – Jake. Jake Reilly. – Nie chciałem cie˛ przestraszyc´ . Wyprostowała sie˛, stra˛ciła jego dłon´ lez˙ a˛ca˛ na jej udzie.
CZŁOWIEK SUKCESU
13
– Co tu robisz? – Przyjechałem w interesach do Montrealu i pomys´ lałem, z˙ e zajrze˛ do starych ka˛to´ w, by zobaczyc´ , co sie˛ dzieje – powiedział ze swoboda˛, kto´ ra brzmiała absolutnie fałszywie. – Po trzynastu latach. – Nie spodziewałem sie˛ ciebie spotkac´ . Wstał nagle, chca˛c wprowadzic´ dystans mie˛dzy nich. – Sa˛dziłem, z˙ e dawno sta˛d wyjechałas´ . – Nie mamy sobie nic do powiedzenia. I nie mys´ le˛, z˙ ebys´ miał cos´ do powiedzenia komukolwiek tutaj. Odpowiedział niezre˛cznie: – Abe Gamble powiedział mi o twoich rodzicach, Shaine. Bardzo ci wspo´ łczuje˛. – To było dawno. – Strach, szczery i niewa˛tpliwy, znowu błysna˛ł w jej oczach. – Co jeszcze mo´ wił? ˙ e rzuciłas´ uniwersytet, by sie˛ zaja˛c´ brac´ mi. Nic – Z dziwnego w takiej sytuacji. – Nic nie wiesz o mojej sytuacji. Ani o mnie – odparła nieprzyjaz´ nie. Jake tymczasem obliczał w mys´ lach. – Connor skon´ czył szkołe˛, tak powiedział Abe. Musi miec´ ... zaraz, osiemnas´ cie lat? Wie˛c czemu nie wyjechałas´ teraz, kiedy sa˛ doros´ li? – Nie tak łatwo sie˛ wyrwac´ , jak sa˛dzisz – burkne˛ła. – Wszystkie pienia˛dze utopiłam w tym sklepie, nie moge˛ tak po prostu zabrac´ sie˛ i wyjechac´ , jak ty. – Nie chciałas´ jechac´ ze mna˛! – I dobrze zrobiłam – odparła, zadzieraja˛c brode˛ z uporem. – Ciesze˛ sie˛, z˙ e tego nie z˙ ałujesz – rzucił ze spora˛ doza˛ sarkazmu i całkowitym lekcewaz˙ eniem prawdy.
14
SANDRA FIELD
Wstała, opieraja˛c sie˛ o lade˛. Potem przyjrzała mu sie˛ wynios´ le. – Nie nalez˙ ysz juz˙ tutaj. Przypominasz tych gogusio´ w z miasta, kto´ rzy przyjez˙ dz˙ aja˛ na lato. Cranberry Cove to nie two´ j dom. Ale to mo´ j dom i nie chce˛ cie˛ tutaj. – Nie chcesz? A to dlaczego? – Wyjechałes´ i nie odzywałes´ sie˛ przez lata – wyjas´ niła z gorycza˛. – Ani razu. Nie był to najlepszy moment dla Jake’a, by sobie us´ wiadomic´ , z˙ e najche˛tniej obja˛łby ja˛ i całował tak długo, az˙ chaos w jego piersi zmieniłby sie˛ w cos´ tak prostego jak poz˙ a˛danie. – Twoja twarz – powiedział wolno – zmieniła sie˛. To nie były dla ciebie łatwe lata, prawda? – Nie twoja sprawa – rzuciła stanowczo. – Czemu po prostu sobie nie po´ jdziesz? I tym razem juz˙ nie wracaj. Jake nie dał sie˛ znieche˛cic´ . – Chce˛ powiedziec´ , z˙ e jestes´ pie˛kniejsza niz˙ kiedys´ . Przez moment, przysia˛głby, w jej oczach błysne˛ło zadowolenie. – Zachowaj ten tekst dla innej – burkne˛ła. – Ja go nie potrzebuje˛. – Nie ma innej. Nie oz˙ eniłem sie˛, nigdy mnie nawet nie kusiło. A ty? Jej usta, rozkosznie mie˛kkie i zmysłowe, zacisne˛ły sie˛. – Nie dociera do ciebie, prawda? Wynos´ sie˛ z mojego sklepu, Jake. Wynos´ sie˛ z mojego z˙ ycia. Nie chce˛ cie˛ widziec´ nigdy wie˛cej! – Powinnas´ pamie˛tac´ o jednym – odrzekł z niebezpieczna˛ łagodnos´ cia˛. – Nie lubie˛, jak mi sie˛ mo´ wi, co mam robic´ .
CZŁOWIEK SUKCESU
15
– Chcesz powiedziec´ , z˙ e nigdy nie dorosłes´ ? Licza˛ sie˛ tylko twoje potrzeby? – Jej głos stwardniał. – Jes´ li nie wyjdziesz, zawołam braci, z˙ eby cie˛ wyrzucili. – Musiałabys´ wezwac´ cała˛ tro´ jke˛ – odparł ze s´ miechem. – Nie walcze˛ czysto. – To pierwsze prawdziwe słowa, jakie powiedziałes´ , odka˛d tu wszedłes´ . – Czego sie˛ tak boisz? – Zaskoczyłes´ mnie, to wszystko. – Zniecierpliwiona, wybuchne˛ła: – Idz´ z˙ e wreszcie! – Po´ jde˛, bo tego chce˛. Nie dlatego, z˙ e ty mi rozkazujesz. – Nic mnie nie obchodza˛ twoje motywy! Z nagła˛ gwałtownos´ cia˛ zapragna˛ł raz jeszcze rozegrac´ całe to spotkanie. Byli kiedys´ z Shaine przyjacio´ łmi; teraz patrzyli na siebie niczym s´ miertelni wrogowie. ˙ ycze˛ ci powodzenia, we wszystkim – rzucił szorst– Z ko. – Masz tu pie˛kne rzeczy. Ten witraz˙ na wystawie... ty go zrobiłas´ , prawda? – Tak – przyznała z ocia˛ganiem. – Jes´ li nikt go nie kupi, skontaktuj sie˛ ze mna˛. – Wyja˛ł portfel, rzucił na lade˛ wizyto´ wke˛. – Znam ludzi gotowych sporo zapłacic´ za cos´ takiego. Nawet nie spojrzała na wizyto´ wke˛. – Mam juz˙ agenta – prychne˛ła. – Jak s´ miesz przychodzic´ tu po tylu latach i wyobraz˙ ac´ sobie, z˙ e mi ułoz˙ ysz z˙ ycie? – Jedno sie˛ nie zmieniło – odrzekł. – Nadal masz charakter ro´ wnie płomienny jak włosy. Barwna sukienka zafurkotała, kiedy Shaine wymijała go i zdecydowanym krokiem szła do drzwi.
16
SANDRA FIELD
– Do widzenia, Jake. Powodzenia w z˙ yciu – oznajmiła, otwieraja˛c je na os´ ciez˙ . Wypolerowane deski podłogi skrzypiały mu pod nogami, kiedy szedł do wyjs´ cia. W jej oczach dostrzegał furie˛ – ale takz˙ e cos´ bardzo przypominaja˛cego panike˛. Chciała, z˙ eby wyszedł, i to jak najszybciej. Cia˛gle jednak nie miał poje˛cia dlaczego. – Do widzenia, Shaine – odparł. A potem, zanim miała szanse˛ sie˛ cofna˛c´ , połoz˙ ył jej dłonie na ramionach i pocałował ja˛ mocno w usta. Przez moment stała sztywno, jakby ja˛ całkowicie zaskoczył. Nagle zadrz˙ ała jak przeraz˙ ony ptak. Przycia˛gna˛ł ja˛ bliz˙ ej, z zamknie˛tymi oczami, czuja˛c jedynie dotyk jej mie˛kkich, ciepłych warg, kruche kos´ ci pod palcami. Ciepło jej ciała promieniowało przez materiał, rozgrzewaja˛c go do głe˛bi – do miejsca ukrytego tak głe˛boko, z˙ e o nim zapomniał. Pragna˛ł jej, jak bardzo jej pragna˛ł... Przylgna˛ł do niej całym ciałem i pocałował ja˛, ulegaja˛c namie˛tnej potrzebie. I w tym momencie us´ wiadomił sobie, z˙ e ona sie˛ opiera, pro´ buje sie˛ wywina˛c´ , desperacko stara sie˛ oderwac´ usta od jego ust. Oszołomiony unio´ sł głowe˛ i powiedział pierwsze, co mu przyszło do głowy: – Nic sie˛ nie zmieniło. – Wszystko sie˛ zmieniło – rzuciła ws´ ciekle, na jej policzkach płone˛ły czerwone plamy. – Naprawde˛ mys´ lisz, z˙ e moz˙ esz tak po prostu wejs´ c´ i wymazac´ trzynas´ cie lat? Nie brzmiało to rozsa˛dnie. Nadal staraja˛c sie˛ opanowac´ reakcje˛, kto´ rej intensywnos´ c´ nim wstrza˛sne˛ła, mrukna˛ł:
CZŁOWIEK SUKCESU
17
– Nie planowałem cie˛ całowac´ ... – I z pewnos´ cia˛ nie be˛dziesz miał szansy tego powto´ rzyc´ . Odpowiedz´ wyrwała mu sie˛ mimo woli: – Nie podobało ci sie˛, kiedy sie˛ kochalis´ my na Ghost Island. Otwarła usta ze zdumienia. – O czym ty mo´ wisz? – To dlatego nie chciałas´ ze mna˛ wyjechac´ ; zawiodłem cie˛. – Nie ba˛dz´ s´ mieszny! – rzuciła szorstko. – Bardzo mi sie˛ podobało. – Naprawde˛? – spytał z naciskiem, us´ wiadamiaja˛c sobie, jak głe˛boko był o tym przekonany: z˙ e nie stana˛ł wtedy na wysokos´ ci zadania. Miał tylko dwadzies´ cia dwa lata, a ona była dla niego wszystkim. – Naprawde˛, i nie zamierzam o tym wie˛cej mo´ wic´ ; to dawno zamknie˛ta sprawa. – Nie dla mnie. – Mam ci uwierzyc´ ? – Przytrzymała drzwi biodrem. – Wynos´ sie˛ z mojego z˙ ycia, Jake. I nie wracaj. Rzeczywis´ cie tego chciała. Nie udawała, nie grała; ani jako dziecko, ani młoda kobieta nie zwykła manipulowac´ innymi. Jake obro´ cił sie˛ na pie˛cie, bardzo starannie zamkna˛ł za soba˛ drzwi i ruszył w do´ ł ulica˛. Nie miał poje˛cia, doka˛d zmierza. Alez˙ miał. Wracał do wozu, zamierzaja˛c sie˛ dostac´ na lotnisko najszybciej, jak sie˛ da. Choc´ i to be˛dzie za wolno. Bez wzgle˛du na to, czy kochała sie˛ z nim z przyjemnos´ cia˛ wtedy, ten jeden jedyny raz, Shaine nienawidziła go teraz z całego serca. Poz˙ a˛danie znikne˛ło, zasta˛pione przez bo´ l. Ten sam
18
SANDRA FIELD
bo´ l, jaki czuł na Ghost Island, kiedy Shaine – po tym gdy kochali sie˛ namie˛tnie, nieudolnie i z wielka˛ ochota˛ – os´ wiadczyła: ,,Nie moge˛ z toba˛ wyjechac´ z Cranberry Cove. Musze˛ tu zostac´ ’’. I została. To on wtedy wyjechał, sam, i zrobił wszystko, co w jego mocy, by o niej zapomniec´ . Przedwczoraj powiedziałby, z˙ e odnio´ sł sukces. To wtedy na zatłoczonej montrealskiej ulicy przyszło mu do głowy, by poleciec´ na Nowa˛Fundlandie˛ i spojrzec´ na Cranberry Cove okiem dorosłego me˛z˙ czyzny. Bardzo głupi pomysł. Shaine patrzyła przez okno, az˙ Jake znikna˛ł jej z oczu, i dopiero wtedy us´ wiadomiła sobie, z˙ e dygocze po wstrza˛sie. Poszedł sobie. Na razie. Czy zostanie w zatoce dos´ c´ długo, by odkryc´ jej sekret? I czy wtedy wro´ ci? Znowu zalała ja˛ fala przeraz˙ enia. Odwro´ ciła tabliczke˛ wisza˛ca˛ na drzwiach, przekre˛ciła klucz w zamku, zgasiła s´ wiatło i poszła na zaplecze. Opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jake zorientował sie˛, z˙ e zmierza w kierunku liceum, gdzie był kapitanem druz˙ yny hokeja. Wydawało sie˛ to tak odległe: zgrzyt łyz˙ ew na lodzie, dz´ wie˛k, z jakim kra˛z˙ ek wpada do bramki, krzycza˛cy kibice i, oczywis´ cie, rozanielone kolez˙ anki z klasy. Co z tego zostało dzisiaj? Nie grał w hokeja od lat; był zbyt zaje˛ty gromadzeniem fortuny i wyszukiwaniem mie˛dzynarodowych kliento´ w. Na podwo´ rzu kilku chłopco´ w grało w koszyko´ wke˛. Jake sam grywał w tym miejscu wiele razy, by sie˛ utrzymac´ w formie przez lato, do rozpocze˛cia sezonu hokejowego. Patrzył w roztargnieniu. Jeden z chłopco´ w wyraz´ nie go´ rował nad kolegami szybkos´ cia˛ reakcji i precyzja˛ rzuto´ w; Jake zacza˛ł go obserwowac´ uwaz˙ niej. Chudy i wysoki, niemal tan´ czył z piłka˛ przyklejona˛ do palco´ w; pozostali otaczali go kre˛giem, staraja˛c sie˛ go zdekoncentrowac´ , lecz bez wie˛kszych sukceso´ w. Miły dzieciak, pomys´ lał Jake, obserwuja˛c jego nieporza˛dne ciemne włosy i szeroki us´ miech. Byłby z niego niezły hokeista. Chociaz˙ zdaje sie˛ za młody na liceum. Kim zostanie w przyszłos´ ci? Czy zadowoli sie˛ z˙ yciem w wiosce i po´ jdzie w s´ lady swego ojca, łowia˛c kraby i homary w niebezpiecznych przybrzez˙ nych wodach?
20
SANDRA FIELD
Czy skusi go szeroki s´ wiat i zamieszka z dala od miejsca urodzenia? Jake niespokojnie wzruszył ramionami. Zwykle trzymał wyobraz´ nie˛ na wodzy i nie zagłe˛biał sie˛ zanadto w z˙ ycie innych ludzi. Po co roztrza˛sa przyszłos´ c´ dzieciaka, kto´ ry nic dla niego nie znaczy? Chłopak zre˛cznie odebrał piłke˛ jednemu z pozostałych graczy, wymina˛ł zygzakiem linie˛ obrony i wyskoczył w powietrze. Kiedy piłka wpadła do kosza, Jake stłumił impuls, by wyrazic´ swo´ j aplauz. Mo´ głby sobie znalez´ c´ lepsze zaje˛cie, niz˙ klaskac´ smarkaczowi, kto´ rego nawet nie zna. Obro´ cił sie˛ i ruszył do miejsca, gdzie zaparkował samocho´ d. Dokonał wyboru wiele lat temu i nie ma odwrotu. Nie powinien był tu przyjez˙ dz˙ ac´ . Mimo wysiłko´ w czuł w z˙ oła˛dku zimna˛ grude˛; bez trudu umiałby odtworzyc´ w pamie˛ci scene˛ w sklepie Shaine. Gdyby wiedział, z˙ e ona nadal tu mieszka, nigdy by nie przyjechał. Bo ten wybo´ r ro´ wniez˙ został dokonany wiele lat temu: najpierw przez nia˛, potem przez niego. Szedł ulica˛ ze spuszczona˛ głowa˛, marza˛c jedynie o tym, by sie˛ znalez´ c´ w samochodzie i ruszyc´ na południe. Jego prywatny samolot czeka na lotnisku w Deer Lake. Jes´ li pogoda sie˛ utrzyma, wyleci jeszcze dzis´ wieczorem. – A niech mnie, jes´ li to nie Jake Reilly. Podnio´ sł wzrok i przez moment nie poznawał me˛z˙ czyzny stoja˛cego przed nim z re˛kami na biodrach i bynajmniej nie z˙ yczliwym wyrazem twarzy. – Padric – powiedział wolno. Kiedy ostatni raz widział braci Shaine, Padric był chudym os´ miolatkiem; wyro´ sł na wysokiego, krzep-
CZŁOWIEK SUKCESU
21
kiego młodzien´ ca o ke˛dzierzawej kasztanowej czuprynie i szarych oczach. – Słyszałem, z˙ e sie˛ tu kre˛cisz – cia˛gna˛ł Padric. – Miejscowy chłopak, kto´ ry dorobił sie˛ fortuny, wraca do korzeni. Ogla˛dasz za duz˙ o telewizji. – Wydajesz sie˛ ro´ wnie niezadowolony z mojego widoku jak Shaine. – Gdzie ja˛ spotkałes´ ? – warkna˛ł Padric. – W sklepie, a co? – Pope˛dziłes´ prosto do niej, tak? – W Cranberry Cove trudno jej unikna˛c´ – odparł Jake; była to cze˛s´ ciowo prawda. – Nikt cie˛ tu nie potrzebuje. Załoz˙ e˛ sie˛, z˙ e powiedziała ci to samo. – Nieco subtelniej od ciebie. – Jestes´ my ogromnie wdzie˛czni za kartke˛, jaka˛ nam przysłałes´ po s´ mierci rodzico´ w. Jake wytrzymał jego spojrzenie. – Nie wiedziałem, z˙ e zgine˛li. – Jasne. Nie mogłes´ sie˛ doczekac´ , z˙ eby sie˛ sta˛d wyrwac´ . Nigdy sie˛ nie ogla˛dasz za siebie, prawda? – Mam na głowie inne sprawy. – Na przykład robienie pienie˛dzy. Co powiesz na to, z˙ eby wro´ cic´ do wielkiego miasta i zapomniec´ o nas, burakach ze wsi? – Zachowujesz sie˛, jakby to było przeste˛pstwo, z˙ e wyjechałem – odparł Jake, opanowuja˛c sie˛ z trudem. – Wyjechałem na studia, kiedy miałem siedemnas´ cie lat, wro´ ciłem, maja˛c dwadzies´ cia dwa, gdy utona˛ł mo´ j ojciec, i wyjechałem znowu, kiedy matka wyprowadziła sie˛ do Australii. Co´ z˙ w tym takiego złego?
22
SANDRA FIELD
– Byłes´ przyjacielem Shaine. Tak przynajmniej mys´ lelis´ my. Ale pewnie sie˛ mylilis´ my. – Nie wypowiadaj sie˛ o rzeczach, o kto´ rych nie masz poje˛cia! – Spadaj – mrukna˛ł Padric cicho. Jake widział, z˙ e młody człowiek przygotowuje sie˛ do walki, nie zamierzał jednak wdawac´ sie˛ w uliczne burdy. Powiedział spokojnie: – Włas´ nie zamierzam wyjechac´ sta˛d po raz trzeci. Wie˛c zejdz´ mi z drogi. Na mgnienie po twarzy Padrica przemkna˛ł wyraz ulgi – ro´ wnie niewa˛tpliwy jak przeraz˙ enie na twarzy Shaine. Nie dlatego, z˙ e unikna˛ł walki; Padric zawsze znany był z tego, z˙ e najpierw sie˛ bił, a potem dopiero mys´ lał. Co tu sie˛ dzieje, u diabła? – Zro´ b tak – powiedział młodzieniec. – Chyba z˙ e chcesz wyla˛dowac´ w rowie. Az˙ za łatwo mo´ głby odpowiedziec´ w podobnym duchu; wcia˛z˙ jeszcze czuł irytacje˛ po spotkaniu z Shaine. Nie zamierzał jednak dac´ sie˛ sprowokowac´ . – Spytaj Shaine, czemu wyjechałem drugi raz. Odpowiedz´ moz˙ e cie˛ zaskoczyc´ . – I dodał ze szczera˛ troska˛: – Dbaj o nia˛, Padric. – Wszyscy o nia˛ dbamy. Devlin, ja i Connor. Nie potrzeba, z˙ ebys´ tu wtykał nos. Jake wymina˛ł go, przeszedł na druga˛ strone˛ ulicy i pare˛ chwil potem wkładał kluczyk do stacyjki. Wrzucił migacz i skre˛cił w strone˛ Breakheart Hill. Tam gdzie rodzice Shaine zgine˛li w wypadku. Nie zamierzał mys´ lec´ o Shaine. Wynaje˛ty wo´ z w niczym nie przypominał ferrari. Z trudem wspinał sie˛ pod go´ re˛, daja˛c Jake’owi czas, by
CZŁOWIEK SUKCESU
23
sie˛ napatrzec´ na miasteczko znikaja˛ce we wstecznym lusterku. Dlaczego i Shaine, i Padricowi tak bardzo zalez˙ ało, z˙ eby wyjechał tego samego dnia, kiedy przybył? Czemu ona była tak przeraz˙ ona, a on tak wojowniczy? Czy chce znac´ odpowiedz´ na te pytania? A moz˙ e naprawde˛ zamierza otrza˛sna˛c´ pył Cranberry Cove ze swoich kosztownych sko´ rzanych mokasyno´ w? Siedem mil dalej, w naste˛pnej wsi, znajdował sie˛ niewielki hotel z restauracja˛. Jake zatrzymał sie˛ przed nim i kilkanas´ cie minut siedział, be˛bnia˛c palcami w kierownice˛. Z powrotem na Manhattan albo z powrotem do Cranberry Cove. Wybieraj. Nic nie jadł od wczesnego s´ niadania, wie˛c ostatecznie decyzje˛ podja˛ł za niego z˙ oła˛dek. Po´ ł godziny po´ z´ niej, wynaja˛wszy poko´ j, siedział nad talerzem wys´ mienitych owoco´ w morza w skromnej restauracyjce. Nie wro´ ci nad zatoke˛ tego wieczoru. Niech Shaine i Padric mys´ la˛, z˙ e sie˛ wynio´ sł na dobre. Jutro spotka sie˛ z Shaine znowu. I znowu ja˛ pocałuje? Zobaczy, czy tym razem zdoła ja˛ skłonic´ do odpowiedzi? Czy to był prawdziwy powo´ d, dla kto´ rego nie leciał włas´ nie do Nowego Jorku? Rano nie był juz˙ taki pewien, czy chce wracac´ nad zatoke˛. Po co sie˛ pchac´ , gdzie go nie chca˛, i naraz˙ ac´ na kolejne odrzucenie? Nie jest az˙ tak odporny. Prawde˛ mo´ wia˛c, pomys´ lał cierpko, jes´ li chodzi o Shaine, okazuje˛ sie˛ zdumiewaja˛co bezbronny. Moz˙ e na zapleczu ukrywała kochanka i sta˛d jej przeraz˙ enie? Albo była zare˛czona i nie chciała, z˙ eby przeszłos´ c´ w postaci Jake’a Reilly’ego mieszała jej
24
SANDRA FIELD
szyki. Ilu kochanko´ w miała w cia˛gu tych trzynastu lat? Z pewnos´ cia˛ nie brakowało jej adoratoro´ w; gwarantowała to jej zmysłowos´ c´ , inteligencja i uroda. Zerkna˛ł na zegar. Shaine zawsze rozpoczynała dzien´ od przebiez˙ ki woko´ ł jeziora na wschodnim skraju wsi. Kwadrans po´ z´ niej hamował na parkingu nad jeziorem. Nie zauwaz˙ ył innych samochodo´ w, wiedział jednak, z˙ e Shaine moz˙ e tu dotrzec´ bez trudu na piechote˛. Oparł sie˛ o solidny drewniany płot obok przebieralni; wiatr przyjemnie chłodził jego gołe nogi. Przesuna˛ł wzrokiem po obwodzie jeziora, wyszukuja˛c przerw mie˛dzy drzewami, ukazuja˛cych kaz˙ dego biegna˛cego s´ ciez˙ ka˛. I wtedy ja˛ zobaczył. Włas´ nie zbliz˙ ała sie˛ do szosy, biegła lekko, jej rude włosy płone˛ły jak s´ wiatło latarni morskiej. Nies´ piesznie ruszył w jej kierunku, zastanawiaja˛c sie˛, kiedy go zobaczy i jak zareaguje. Z pewnos´ cia˛ w nieprzewidziany sposo´ b; z pewnos´ cia˛ nie be˛dzie spokojna ani opanowana. Runda druga, pomys´ lał z przyjemnym dreszczykiem i przys´ pieszył kroku. Pierwsza˛ runde˛ wygrała. Ale jes´ li wszystko po´ jdzie po jego mys´ li, drugiej nie wygra. Brzozowy zagajnik, juz˙ okrywaja˛cy sie˛ złotem, zasłaniał ostatni fragment brzegu. Jake mina˛ł zakre˛t, poruszaja˛c sie˛ cicho po trawie, i omal sie˛ z nia˛ nie zderzył. Stane˛ła jak wryta. Jej pierwsza˛ reakcja˛ był strach. Tym razem jednak natychmiast jego miejsce zaje˛ła ws´ ciekłos´ c´ . Z rozbawieniem Jake przygla˛dał sie˛, jak jej szmaragdowe oczy ciskaja˛ gromy, a podbro´ dek wysuwa sie˛ wojowniczo. Odezwała sie˛ z niebezpiecznym spokojem:
CZŁOWIEK SUKCESU
25
– Powiedziałes´ Padricowi, z˙ e wyjez˙ dz˙ asz. – Zmieniłem zdanie. – I przypadkiem wyszedłes´ pobiegac´ woko´ ł jeziora o tej samej porze co ja? Co ty knujesz, Jake? Masz szpiego´ w w całej wsi? – Kiedys´ te˛dy biegałas´ . – Och – rzuciła z fałszywa˛ słodycza˛ – wie˛c cos´ jeszcze pamie˛tasz... jakie to miłe. Odpowiedział z szorstka˛ szczeros´ cia˛: – Wa˛tpie˛, z˙ ebym zapomniał choc´ jedna˛ rzecz dotycza˛ca˛ ciebie. – Nie wciskaj mi kitu... moz˙ e to działa na twoje miejskie panienki, ale ze mna˛ nic tym nie zyskasz. – Nigdy w z˙ yciu cie˛ nie oszukałem i nie zamierzam zaczynac´ teraz. ˙ ałos– Najgorsze, z˙ e niemal ci wierze˛ – odparła. – Z ne, prawda? – Czy musimy sie˛ kło´ cic´ , Shaine? Kiedys´ bylis´ my przyjacio´ łmi. Dobrymi przyjacio´ łmi. – Fakt. A potem kochalis´ my sie˛ i zniszczylis´ my przyjaz´ n´ , kto´ ra znaczyła dla mnie wszystko. – Obiecywałas´ , dawno przed tym, kiedy sie˛ kochalis´ my, z˙ e wyjedziesz z zatoki razem ze mna˛. – Zmieniłam zdanie – odparowała. – A moz˙ e to tylko przywilej me˛z˙ czyzn? – Nie kochałas´ mnie wystarczaja˛co, tak wtedy powiedziałas´ . – I tak uwaz˙ ałam. Nawet teraz te słowa go zraniły. – Okłamałas´ ... Co to było? Olchy za plecami Shaine zadrz˙ ały, jakby przedzierało sie˛ przez nie jakies´ duz˙ e zwierze˛. Jake usłyszał trzask
26
SANDRA FIELD
łamanych gałe˛zi, zagłuszaja˛cy szum fal, szelest zeschłych paproci. Shaine spojrzała przez ramie˛. Na polane˛ wyszedł olbrzymi łos´ ze wspaniałym poroz˙ em, we˛sza˛c w powietrzu. Grzebna˛ł ziemie˛ kopytem. Grudy ziemi posypały sie˛ woko´ ł z głuchym odgłosem. Był wrzesien´ , pora rui. Jake odezwał sie˛ napie˛tym głosem: – Chodz´ tu, Shaine. Podejdz´ do mnie. Usłuchała. – Nie powinnis´ my sie˛ wspia˛c´ na drzewo? – spytała cicho. – Brzozy nie utrzymaja˛ twojego cie˛z˙ aru, nie wspominaja˛c juz˙ o mnie. Po prostu idz´ powoli, bez z˙ adnych gwałtownych rucho´ w. Sam ro´ wniez˙ zacza˛ł sie˛ cofac´ . Wiedział, z˙ e łosie bywaja˛ bardzo niebezpieczne. Jak gdyby na potwierdzenie byk zacza˛ł ocierac´ rogami o pien´ najbliz˙ szej brzozy, wydaja˛c gardłowe pomruki. Drzewo zatrze˛sło sie˛ od uderzen´ . – Jeszcze chwila i znikniemy mu z oczu – szepna˛ł Jake. – Wtedy pobiegniemy do płotu najszybciej, jak sie˛ da. – Nie jestem pewna, czy dam rade˛ – mrukne˛ła Shaine. – Kolana mam jak z waty. Łos´ zrobił pare˛ kroko´ w w ich strone˛. Chwile˛ po´ z´ niej zasłona zwieszaja˛cych sie˛ gałe˛zi ukryła ich przed wzrokiem zwierze˛cia. – Okej – odezwał sie˛ Jake – biegniemy. Shaine wystrzeliła jak z procy, me˛z˙ czyzna deptał jej po pie˛tach. Wyte˛z˙ ył słuch i ku swemu przeraz˙ eniu usłyszał najpierw pomruk, a potem coraz szybsze dudnienie racic uderzaja˛cych o ziemie˛.
CZŁOWIEK SUKCESU
27
– Szybciej! – krzykna˛ł. – Musimy przeskoczyc´ płot. Kiedy Shaine dotarła do malowanego drewnianego ogrodzenia, złapał ja˛ od tyłu i przerzucił na druga˛ strone˛. Zaryzykował spojrzenie przez ramie˛ i zobaczył, z˙ e łos´ przys´ pieszył do galopu; znajdował sie˛ w odległos´ ci niecałych dziesie˛ciu metro´ w. Ze zre˛cznos´ cia˛, o jaka˛ sie˛ nie podejrzewał, Jake s´ migna˛ł nad płotem, poczuł, jak cos´ musne˛ło go w kark, i przeturlał sie˛ po trawie po drugiej stronie. Mocno uderzył ramieniem o ziemie˛, czuja˛c, jak powietrze uchodzi mu z płuc. Łos´ zaatakował płot; deski je˛kne˛ły pod ciosem. Zza olch, z pobliskiego bagna, odezwało sie˛ przecia˛głe ryczenie samicy. Jake podnio´ sł sie˛ na re˛ce, serce waliło mu w piersi. Przez szpary w deskach zobaczył, jak łos´ podnosi łeb i nastawia uszu. Potem jakby nigdy nic pokłusował z powrotem, ciemna sylwetka na tle złocistych brzo´ z. Jake oparł sie˛ o płot i wybuchna˛ł s´ miechem. – To nie było zabawne! – zaprotestowała Shaine. – Mo´ gł nas zabic´ . – Szkoda, z˙ e nie widziałas´ wyrazu swojej twarzy – wysapał Jake. Nieche˛tny us´ miech pojawił sie˛ na jej ustach. – A ty swojej, jak skakałes´ przez płot. – Słyszałem, jak to bydle˛ dyszy za moimi plecami; to nie była pora, z˙ eby sie˛ troszczyc´ o dostojny wygla˛d. Zachichotała. – Nie mys´ lałes´ o olimpiadzie? To był skok godzien złotego medalu. – Two´ j sprint tez˙ . Nie brak nam talentu. Teraz ona tez˙ s´ miała sie˛ swobodnie.
28
SANDRA FIELD
– Co za szkoda, z˙ e nie mamy stopera. Pobilis´ my rekord s´ wiata i nikt sie˛ o tym nie dowie. – Ja tam sie˛ z tego ciesze˛. Nie przez˙ yłbym, gdyby to widział kto´ rys´ z moich kliento´ w. Wyraz jej twarzy nagle sie˛ zmienił. – Rozdarłes´ sobie koszule˛. Krwawisz! – Drobiazg – odparł, wcia˛z˙ jeszcze z szerokim us´ miechem. – Zwykłe zadrapanie. Mamy szcze˛s´ cie, z˙ e nie skon´ czyło sie˛ gorzej. Shaine jednak juz˙ kle˛czała obok niego; na widok jej troski z jego sercem zacze˛ło sie˛ dziac´ cos´ dziwnego. – Powinienes´ is´ c´ do lekarza; kiedy sie˛ szczepiłes´ na te˛z˙ ec? Trzeba to opatrzyc´ . Wczoraj, kiedy sie˛ zjawił w jej sklepie, zachowywała sie˛, jakby mu z˙ yczyła znacznie wie˛cej niz˙ drobnego uszkodzenia ciała. Teraz wodziła chłodnymi palcami po jego sko´ rze, budza˛c w nim niezrozumiałe wzburzenie. Obja˛ł ja˛ i zacza˛ł całowac´ . ˙ eby złapac´ ro´ wnowage˛, oparła sie˛ o niego; jej piersi Z okryte jedynie cienkim podkoszulkiem dotkne˛ły jego torsu. Ich tez˙ nigdy nie zapomniałem, pomys´ lał mglis´ cie – pie˛knych i spre˛z˙ ystych, słodko zaokra˛glonych. Pocałował ja˛ mocniej, usłyszał je˛k rozkoszy, połoz˙ ył ja˛ na trawie. Z nagłym zaskoczeniem us´ wiadomił sobie, z˙ e kobieta odwzajemnia us´ cisk, odpowiada na pocałunek z namie˛tnos´ cia˛ i pragnieniem. Ogarne˛ła go fala poz˙ a˛dania. Przylgna˛ł do niej biodrami; poczuł, jak porusza sie˛ pod nim zmysłowo, i fala krwi zapulsowała w całym jego ciele. Przetoczył sie˛, pocia˛gaja˛c ja˛ za soba˛, obejmuja˛c udami jej długie smukłe nogi. Dłon´ mi pies´ cił jej ciało, plecy, łagodna˛ krzywizne˛ biodra, pełna˛ piers´ .
CZŁOWIEK SUKCESU
29
Wyszeptała jego imie˛, wczepiła palce we włosy i przycia˛gne˛ła bliz˙ ej jego głowe˛. Przesuna˛ł je˛zykiem po jej szyi, wyczuwaja˛c bicie pulsu. Gdyby potrzebował dowodu, z˙ e Shaine pragnie go ro´ wnie mocno jak on jej, znalazłby go teraz. Po co mu jednak były dowody, skoro całowała jego czoło, policzki, wargi, jakby nigdy wczes´ niej nie całowała me˛z˙ czyzny? To dla niej wro´ cił. Wsuna˛ł dłon´ pod jej podkoszulek, odsuna˛ł stanik i zacza˛ł pies´ cic´ jej piers´ . Shaine zadrz˙ ała w jego obje˛ciach, uniosła sie˛, a potem przywarła do jego bioder, ocieraja˛c sie˛ o niego w sposo´ b, kto´ ry doprowadzał go do szalen´ stwa. – Shaine... – szepna˛ł, ogarnie˛ty poz˙ a˛daniem. – Och, Shaine, nigdy o tobie nie zapomniałem. – Ja tez˙ nie... – urwała nagle w połowie zdania; własne słowa brzmiały w jej uszach jak słowa kogos´ obcego. Z nagła˛ stanowczos´ cia˛ odepchne˛ła Jake’a i usiadła. – Co ja robie˛?! – zawołała. Drz˙ a˛cymi re˛kami pro´ bowała wsuna˛c´ koszulke˛ za pasek szorto´ w. Jake podnio´ sł sie˛ takz˙ e, uja˛ł ja˛ za ramiona. – To, czego chciałas´ – powiedział z moca˛. – Nie pamie˛tasz, jak było na wyspie? Kochalis´ my sie˛, jakbys´ my zostali dla siebie stworzeni. Nie mogłas´ tego zapomniec´ . Wywine˛ła mu sie˛ i wstała niezgrabnie. Kiedy Jake wstał takz˙ e, odparła ze złos´ cia˛: – Nie wiem, na kogo jestem bardziej zła, na ciebie czy na siebie. Starczyło, z˙ ebys´ na mnie spojrzał, i od razu gotowa jestem ci sie˛ oddac´ . Całuje˛ sie˛ z toba˛, jakbym miała znowu osiemnas´ cie lat. Gotowa byłam sie˛ z toba˛ kochac´ na publicznym parkingu!
30
SANDRA FIELD
Jake ugryzł sie˛ w je˛zyk. Zawsze wykazywał zdrowy respekt dla temperamentu Shaine; dawno sie˛ nauczył, z˙ e nie ma sensu pro´ bowac´ ja˛ pohamowac´ . – Cholera, Jake, po co tu wro´ ciłes´ ? Doskonale sobie radziłam bez ciebie. Co z tego, z˙ e latami z˙ yłam jak zakonnica? Faceci to s´ wiry. A ty w tej kategorii masz złoty medal. Poza tym wczoraj wieczorem mo´ wiłes´ , z˙ e wyjez˙ dz˙ asz. Nie potrzebuje˛ wie˛cej twoich kłamstw. Moz˙ e bys´ wreszcie cos´ powiedział? – cia˛gne˛ła bez najmniejszej przerwy. – Czekałem, az˙ skon´ czysz – odparł, bardzo sie˛ staraja˛c patrzec´ na jej twarz, a nie na faluja˛ce piersi. Zmruz˙ yła oczy. – Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje˛, to z˙ ebys´ znowu sie˛ pojawił w moim z˙ yciu. Jake us´wiadomił sobie, z˙e s´wietnie sie˛ bawi. Us´ miechna˛ł sie˛ do niej leniwie. – Jestes´ taka słodka, kiedy sie˛ złos´ cisz. – Zachowaj komplementy dla kogos´ , komu na nich zalez˙ y. – Jestes´ tez˙ najpie˛kniejsza˛ kobieta˛, jaka˛ spotkałem w z˙ yciu, a widziałem wiele. – Załoz˙ e˛ sie˛, z˙ e to prawda. I załoz˙ e˛ sie˛, z˙ e wszystkie na ciebie leciały. Tak jak ja. – Nie – odrzekł. – Nie jak ty. Ty jestes´ jedyna w swoim rodzaju. I zawsze byłas´ . – Kaz˙ dy jest jedyny w swoim rodzaju – odburkne˛ła. – A moz˙ e byłes´ zbyt zaje˛ty robieniem pienie˛dzy, by to zauwaz˙ yc´ ? – W takim razie jestes´ bardziej niezwykła od innych. I nie ma nic złego w robieniu pienie˛dzy. – O ile nie zaprzedasz temu swojej duszy.
CZŁOWIEK SUKCESU
31
Zacisna˛ł szcze˛ki. – Oskarz˙ asz mnie o to? – A jak mys´ lisz? Nagle gra sie˛ skon´ czyła. ˙ e nie wiesz, co mo´ wisz. – Z – Ja uwaz˙ am inaczej. Uniosła podbro´ dek, s´ wiatło błysne˛ło w jej zielonych oczach, kiedy odpowiadała gwałtownie: – Wracaj, ska˛d przyszedłes´ , Jake. Dzisiaj, teraz. I zostaw mnie sama˛. Zbudowałam sobie tutaj dobre z˙ycie. Nie chce˛, z˙ebys´ ty albo ktos´ inny je zburzył tylko dlatego, z˙ e nie zawsze potrafie˛ utrzymac´ hormony na wodzy. – Ile lat trwa ten celibat? – spytał ze szczera˛ ciekawos´ cia˛. Odpowiedz´ była dla niego bardzo waz˙ na – chociaz˙ nie powinna byc´ . – To moja sprawa. – Wie˛c wszyscy faceci to s´ wiry? Zagryzła warge˛, jej gniew opadł. – Nie baw sie˛ moim kosztem, to ci pro´ buje˛ powiedziec´ . Nigdy nie byłes´ okrutny, wie˛c nie zaczynaj teraz. Nie ze mna˛, Jake. Jej bezbronnos´ c´ poruszyła go do głe˛bi serca. Ma racje˛, z˙ e mnie pro´ buje ostudzic´ , pomys´ lał. Nie wiedział, jak spe˛dziła ostatnich trzynas´ cie lat, i nie miał prawa pytac´ . Poniewaz˙ sam wyjechał z zatoki i opus´ cił ja˛, i nigdy nie pozwolił sobie spojrzec´ wstecz. To był jego wybo´ r. Teraz ponosił konsekwencje. Dopiero widok pie˛knej rudowłosej kobiety stoja˛cej w s´ wietle porannego słon´ ca sprawił, z˙ e poz˙ ałował tamtych lat. Poczuł rane˛, jaka˛ pozostawiła w jego sercu i duszy. Shaine spojrzała na zegarek i stwierdziła chłodno:
32
SANDRA FIELD
– Musze˛ is´ c´ , dzisiaj rano to ja otwieram sklep. Dbaj o siebie, dobrze? Dobrze zrobiłes´ , z˙ e sta˛d wyjechałes´ ; zatoka zawsze była dla ciebie za ciasna. Potem obro´ ciła sie˛ na pie˛cie i ruszyła w droge˛ powrotna˛ lekkim truchtem. Jake stał nieruchomo. Dlaczego nie odezwał sie˛ do Shaine przez te wszystkie lata, kiedy opus´ cił zatoke˛? Czułem sie˛ zraniony, pomys´ lał. Bolała s´ wiadomos´ c´ , z˙ e odrzuciła go młoda kobieta, kto´ rej oddał serce; z˙ e nie kochała go na tyle, by mu zawierzyc´ swoja˛ przyszłos´ c´ . Czuł sie˛ upokorzony, bo sa˛dził, z˙ e nie sprostał jej oczekiwaniom seksualnym. Duma biora˛ca sie˛ z upokorzenia, duma albo głupi upo´ r. Nazwa nie miała znaczenia. A potem oczywis´ cie praca. Oddał sie˛ bez reszty ambicji, pragnieniu, by jak najdalej oddalic´ sie˛ od miejsca, gdzie dorastał, by odcisna˛c´ swo´ j s´ lad na s´ wie´ wiecie wielkich graczy, gdzie liczył sie˛ kaz˙dy ruch cie. S i kaz˙ da decyzja. Odnio´ sł sukces. Dzie˛ki poła˛czeniu z˙ elaznej logiki, uporu i cie˛z˙ kiej pracy pokonał bariery stoja˛ce na drodze chłopaka z Cranberry Cove. Udało mu sie˛. Tylko jakim kosztem? Jedno było oczywiste. Stracił wszelkie prawa do przyjaz´ ni z Shaine. Co wie˛c pozostało? Poz˙ a˛danie? Sama mys´ l o dotyku jej palco´ w, ust wystarczyła, by pragnienie zbudziło sie˛ w nim znowu. Zakla˛ł cicho. Była ws´ ciekła, z˙ e własne ciało ja˛ zdradziło. A przeciez˙ nie zareagowałaby tak, gdyby nie z˙ yła jak zakonnica? Twierdziła, z˙ e od lat nie była z me˛z˙ czyzna˛. Wie˛c jej strach wynikał z obawy przed seksem? Jake wiedział doskonale, z˙ e kobiety uwaz˙ aja˛ go za pocia˛gaja˛cego; nieraz miał tego dowody. Nie był jednak
CZŁOWIEK SUKCESU
33
tak pro´ z˙ ny, by sa˛dzic´ , z˙ e jedno spojrzenie na niego wystarczy, by kobieta taka jak Shaine zemdlała z wraz˙ enia. Nie, to sie˛ nie trzyma kupy. Wro´ cił do wozu; ukłuło go kolejne przykre wspomnienie. Kiedy chciał, potrafił byc´ sukinsynem – nieraz oddało mu to wielkie przysługi w z˙ yciu zawodowym. Czyz˙ by za jego szalen´ cza˛ambicja˛kryła sie˛ che˛c´ udowodnienia jej, co potrafi? Przeciez˙ nie dbała o to, ile pienie˛dzy zarobił. Zbudowała sobie własne z˙ ycie bez niego i nie z˙ yczyła sobie, z˙ eby je teraz zniszczył. Tak powiedziała. Czy jej usłucha? Odjedzie na dobre, zamykaja˛c za soba˛ przeszłos´ c´ ? Ani razu w cia˛gu minionych lat nie poz˙ a˛dał kobiety tak, jak poz˙ a˛dał Shaine. Tyle zdołał odkryc´ w cia˛gu ostatnich dwo´ ch dni. Miewał romanse, oczywis´ cie. Cieszył sie˛ nimi, kiedy trwały, kon´ czył je bez z˙ alu i bez poczucia, z˙ e powinien sie˛ głe˛biej zaangaz˙ owac´ albo – co jeszcze gorsze – oz˙ enic´ . Shaine była inna. Zawsze. Czy chciał sie˛ z nia˛ oz˙ enic´ ? Jasne, z˙ e nie! Ale moz˙ e jej potrzebuje˛, pomys´ lał. Jej temperamentu, jej s´ miechu, jej namie˛tnos´ ci... Rozejrzał sie˛ woko´ ł jak człowiek zbudzony ze snu. Lis´ cie brzozy nadal drz˙ ały w porannym słon´ cu, lecz Shaine nigdzie nie było widac´ . Wro´ cił do motelu, wzia˛ł prysznic, opatrzył rozcie˛cie na karku. Zjadł po´ z´ ne s´ niadanie złoz˙ one z bekonu i jajek, niewa˛tpliwie niezdrowe, lecz bardzo smaczne. Kon´ cza˛c trzeci kubek czarnej jak smoła kawy, uznał, z˙ e podja˛ł decyzje˛. Raz jeszcze wro´ ci do zatoki. Nie miał poje˛cia, po co, ale nie umiał tak po prostu wyjechac´ . Uciekł wiele lat temu. Raz wystarczy.
ROZDZIAŁ TRZECI
Dwie godziny po´ z´ niej parkował wo´ z obok lodowiska. Moz˙ e odwiedzenie miejsca tak wielu młodzien´ czych tryumfo´ w pomoz˙ e mu opracowac´ plan akcji. Pomijaja˛c decyzje˛, by odwiedzic´ sklepik Shaine i kupic´ witraz˙ z wielorybem, nie miał sprecyzowanych zamiaro´ w. Była sobota. Z pewnos´ cia˛trwa trening, a moz˙ e nawet mecz. Woko´ ł lodowiska unosił sie˛ zapach zimnego, dusznego powietrza, przepoconych strojo´ w hokejowych i wilgotnego drewna, kto´ ry przenio´ sł Jake’a do czaso´ w, gdy był chudym szesnastolatkiem. Dwie druz˙ yny wykonywały c´ wiczenia, trenerzy wrzeszczeli polecenia, gwiz˙ dz˙ a˛c na pote˛ge˛; to ro´ wniez˙ napełniło go nostalgia˛. Kije stukały o lo´ d, stalowe ostrza łyz˙ ew ze chrze˛stem wbijały sie˛ w powierzchnie˛ lodowiska. Mała liga, pomys´ lał Jake. Jedenas´ cie, dwanas´ cie lat. Z z˙ ywym zaciekawieniem obserwował graczy, rozbawiony ich pomyłkami, podziwiaja˛c ich wprawe˛. Nagle spojrzał uwaz˙ niej. Wysoki chłopak, kto´ ry włas´ nie odebrał kra˛z˙ ek innemu jednym zre˛cznym ruchem, to z pewnos´ cia˛ ten sam, kto´ ry wczoraj grał w koszyko´ wke˛ przed szkoła˛? Jake s´ ledził dobrze znane ruchy. Postanowił, z˙ e po
CZŁOWIEK SUKCESU
35
powrocie na Manhattan znajdzie jaka˛s´ lige˛ amatorska˛ i zacznie grac´ znowu. Nawet teraz cia˛gne˛ło go, z˙ eby nałoz˙ yc´ łyz˙ wy i przyła˛czyc´ sie˛ do postaci s´ migaja˛cych po lodzie. Chłopak był dobry. Ale Jake mo´ głby mu pokazac´ jedna˛ czy dwie sztuczki. Nie widział dokładnie twarzy młodego zawodnika zza kasku i ochronnej maski. Gwizdek rozległ sie˛ znowu i wszyscy zeszli z lodu. Na ławce wcia˛gne˛li bluzy – jedna druz˙ yna granatowe, druga biało-czarne. Pie˛ciu graczy z kaz˙ dej druz˙ yny zaje˛ło pozycje na lodzie, bramkarze robili c´ wiczenia rozcia˛gaja˛ce przed bramkami. Jake podszedł bliz˙ ej. Mały, kto´ ry go interesował, grał w ataku. Radził sobie doskonale, s´ migał ws´ ro´ d pozostałych graczy, przekazuja˛c kra˛z˙ ek członkom swojej druz˙ yny ze zre˛cznos´ cia˛ i precyzja˛, kto´ ra˛ Jake mo´ gł tylko podziwiac´ . Uwielbiał gre˛ – tak jak Jake uwielbiał ja˛ kiedys´ . Pochłonie˛ty marzeniami, usłyszał gwizdek na zmiane˛ zawodniko´ w. Chłopak odjez˙ dz˙ ał na przeciwna˛strone˛ lodowiska i pierwszy raz Jake zdołał odczytac´ nazwisko wypisane na jego plecach. O’Sullivan. Zmarszczył brwi. Dzieciak był za duz˙ y jak na syna Devlina, o wiele za młody na Connora. Z pewnos´ cia˛ poz˙ yczył bluze˛ od kogos´ innego. W zatoce nie było innych O’Sullivano´ w. Ojciec Shaine był jedyny, reszta rodziny mieszkała na przeciwnym kran´ cu Nowej Fundlandii, w St. John’s. Chłopak zdja˛ł kask i powiedział cos´ do trenera. Miał ciemne włosy, jak Jake, i ciemnoniebieskie oczy. Wszyscy O’Sullivanowie mieli rude włosy i oczy zielone jak Shaine albo szare jak Padric.
36
SANDRA FIELD
Dłonie Jake’a stały sie˛ zimne jak lo´ d; w z˙ oła˛dku czuł bryłe˛ lodu. Jego umysł nieudolnie pro´ bował sie˛ uporac´ z arytmetyka˛. Wyjechał z zatoki trzynas´ cie lat temu. Chłopak wygla˛dał na jakies´ dwanas´ cie lat. Nie, pomys´ lał Jake. To nie moz˙ e byc´ mo´ j syn. Druga gała˛z´ rodziny musiała sie˛ sprowadzic´ do zatoki. Mały musi byc´ kuzynem Shaine. Gdyby ktos´ nowy sie˛ tu osiedlił, Abe wspomniałby o tym. Abe, przypomniał sobie Jake, rzucił kilka znacza˛cych uwag na temat me˛z˙ czyzn, kto´ rzy zbyt długo pozostaja˛ z dala od domu i po powrocie zastaja˛ niespodzianke˛ albo dwie. Co jeszcze powiedział? Sa˛ rzeczy, kto´re trzymaja˛ kobiete˛ w domu. Czyz˙ by Shaine została w Cranberry Cove, bo Jake porzucił ja˛ w cia˛z˙ y? Czy to dlatego zdawała sie˛ tak przeraz˙ ona, kiedy bez ostrzez˙ enia zjawił sie˛ w sklepie? Jes´ li był ojcem jej dziecka, nic dziwnego, z˙ e sie˛ przeraziła. Nic dziwnego, z˙ e sie˛ upierała, by wyjechał jeszcze tego samego dnia. Nie chciała, by jej sekret sie˛ wydał. Jake pochylił sie˛ naprzo´ d. Spokojnie, rozkazał sobie, nie s´ piesz sie˛ z wnioskami. No wie˛c dzieciak gra s´ wietnie w hokeja, ma ciemne włosy i niebieskie oczy. Mno´ stwo jest takich dzieciako´ w. Ponosi cie˛ wyobraz´ nia. Jes´ li chłopak był jego synem, wyjas´ niałoby to wrogos´ c´ Padrica. Wyjas´ niałoby nawet pows´ cia˛gliwos´ c´ Shaine. Jaka˛ miała szanse˛ na romans, skoro mieszkała z synem w małej wiosce, gdzie wszyscy wszystko o sobie wiedzieli? Wszystko pasowało. On, Jake Reilly, był ojcem dwunastoletniego chłopca. Pozwolił, by te słowa kra˛z˙ yły po jego mo´ zgu, patrza˛c na swoje dłonie, zacis´ nie˛te w pie˛s´ ci ze wzburzenia.
CZŁOWIEK SUKCESU
37
Shaine nigdy mu nie powiedziała, z˙ e ma syna. Powinna była. Przez ostatnich pare˛ lat nie trzymał sie˛ w cieniu. Wystarczyłoby poszukac´ pare˛ minut w Internecie, by dotrzec´ do jego adresu firmowego. Wniosek był oczywisty: nie chciała, by wiedział. Zaschło mu w gardle, serce biło, jakby to on s´ migał na łyz˙ wach z jednego kran´ ca lodowiska na drugi. Nagle stwierdził, z˙ e chłopak siedza˛cy na ławce zacza˛ł mu sie˛ przygla˛dac´ . Dwie pary błe˛kitnych oczu mierzyły sie˛ uwaz˙ nie. Jake nie mo´ gł odwro´ cic´ wzroku. Us´ miech zamarł na twarzy małego, ramiona okryte ochraniaczem zastygły pod dziwnym ka˛tem, jak u jelenia pochwyconego w s´ wiatła samochodu. Trener klepna˛ł go po re˛ce; kiedy młody gracz nie zwro´ cił najmniejszej uwagi na sygnał, trener ze zniecierpliwieniem wykrzykna˛ł polecenie. Chłopak z wysiłkiem oderwał wzrok od Jake’a, sie˛gna˛ł po kask. Trwało dobrych pare˛ sekund, zanim zdołał zapia˛c´ pasek pod broda˛. Złapał kij, otworzył bramke˛ i wjechał na lo´ d. Kiedy tylko odwro´ cił sie˛ plecami, Jake wyszedł z lodowiska, nies´ wiadomy niczego pro´ cz pragnienia, by znalez´ c´ sie˛ na zewna˛trz, gdzie be˛dzie mo´ gł swobodnie oddychac´ . Nie znał nawet imienia chłopca. Imienia swojego syna. Wsiadł do wozu i pojechał prosto do sklepu Shaine, mocno s´ ciskaja˛c kierownice˛. Młoda dziewczyna za kontuarem przywitała go uprzejmie: – Dzien´ dobry. Pie˛kny mamy dzis´ ranek. Ranek? – pomys´ lał zaskoczony. Ten ranek cia˛gna˛ł sie˛ bez kon´ ca. Uciekł przed łosiem, s´ miał sie˛ do utraty tchu, a potem namie˛tnie całował sie˛ z pie˛kna˛ kobieta˛. Z matka˛ jego syna.
38
SANDRA FIELD
– Szukam Shaine – rzucił oschle. – Wyszła na obiad. Wro´ ci koło wpo´ ł do drugiej. Droga do z˙ o´ łtego domu na skraju klifu zaje˛ła mu niespełna pie˛c´ minut. Kiedy jednak zapukał, nikt sie˛ nie odezwał. Pchna˛ł drzwi i wszedł do s´ rodka. Na ganku od tyłu pełno było płaszczy i buto´ w. Buto´ w w dwo´ ch rozmiarach: mniejszych kobiecych i wie˛kszych chłopie˛cych. Na wieszaku zauwaz˙ ył niedbale przewieszona˛ bluze˛. W ka˛cie stos starego sprze˛tu hokejowego i złamany kij. Jes´ li potrzebował dowodo´ w, tu je miał. – Shaine?! – zawołał. Czuł, z˙ e w domu nie ma nikogo. Wszedł do kuchni. Ktos´ pare˛ chwil wczes´ niej robił kanapki, czajnik na gazie był jeszcze ciepły. Shaine jednak nigdzie nie było widac´ . Na drzwiach lodo´ wki przyklejono fotografie˛ chłopca: włosy i oczy miał ro´ wnie ciemne jak Jake, lecz z kształtu twarzy przypominał Shaine. Jake usiadł na skraju stołu. Jego syn był ładnym dzieckiem o wraz˙ liwej twarzy; nagle zalała go fala opiekun´ czos´ ci. Wiedział, jak z˙ ycie potrafi zmusic´ me˛z˙ czyzne˛ do ukrywania uczuc´ . Nie chciał, by stało sie˛ tak z jego synem. Nadal nie znał jego imienia. Musiał znalez´ c´ Shaine. ´ ciez˙ka nad klifem, pomys´ lał. Miała po´ ł godziny S wolnego czasu, pogoda była pie˛kna – goto´ w był sie˛ załoz˙ yc´ , z˙ e tam ja˛ znajdzie. Jako dziewczyna zawsze tam uciekała, kiedy cos´ ja˛dre˛czyło; pamie˛tał, jak mo´ wiła, z˙ e daleki horyzont, sylwetka Ghost Island i leniwe fale przyboju rozpraszaja˛ jej zmartwienia. Przez ostatnie dwa dni to on był zmartwieniem.
CZŁOWIEK SUKCESU
39
Wyszedł znowu na zewna˛trz. Przes´ cieradła wydymały sie˛ na sznurze, białe niczym z˙ agle. Nagle zno´ w miał dwadzies´ cia dwa lata. Przyszedł do Shaine zapytac´ , czy pojedzie z nim na film do Corner Brook... Shaine wieszała pranie, jej postac´ w błe˛kitnej sukience wyginała sie˛ wdzie˛cznie, kiedy szarpany wiatrem bawełniany materiał wyrywał sie˛ na swobode˛. Nie zauwaz˙ yła go. Jake stał nieruchomo w wysokiej trawie, wszystkie zmysły skupił na młodej kobiecie. Kocham ja˛, pomys´ lał w oszołomieniu. Kocham Shaine O’Sullivan. Zbliz˙ ył sie˛ i zacza˛ł jej pomagac´ ; kiedy ostatnie przes´ cieradło zawisło na sznurze, uja˛ł jej twarz w dłonie, spojrzał głe˛boko w oczy i wypowiedział słowa, kto´ re nigdy wczes´ niej nie przeszły mu przez usta: ,,Kocham cie˛, Shaine’’. Niedowierzanie w jej zielonych oczach znikne˛ło w rozbłysku rados´ ci. Zarzuciła mu ramiona na szyje˛. ,,Ja tez˙ cie˛ kocham, od lat. Och, Jake, jestem taka szcze˛s´ liwa...’’. Tylko z˙ e wcale tak nie mys´ lała. A jes´ li mys´ lała, to nie była to głe˛boka, przenikaja˛ca wszystko miłos´ c´ , jaka ogarne˛ła go tamtego słonecznego dnia. Wysoka trawa falowała z szelestem. Obok Ghost Island kra˛z˙ ył rybacki kuter, warkot motoru dolatywał az˙ tutaj nad przejrzystym błe˛kitnym morzem. Jake stał przez chwile˛ nieruchomo. Czy jego posiadłos´ c´ w Hamptons potrafiłaby doro´ wnac´ temu widokowi? A przeciez˙ pie˛kno zatoki nie wystarczyło, by go tu zatrzymac´ . Ruszył po spre˛z˙ ystej trawie, z mewami krzycza˛cymi
40
SANDRA FIELD
nad głowa˛. Jego ukochany ojciec utona˛ł przy brzegach Ghost Island w najgorszym sztormie od dwudziestu lat. Matka, załamana jego s´ miercia˛, wkro´ tce wyjechała do krewnych w Australii i tam osiadła. Po dwo´ ch latach spotkała Henry’ego Sartona i jakis´ czas po´ z´ niej wyszła za niego za ma˛z˙ . Jake lubił ojczyma i widział, z˙ e matka znowu jest szcze˛s´ liwa. Ale do dzisiaj nie wro´ ciła na miejsce, gdzie stracił z˙ ycie jej pierwszy ma˛z˙ . ´ wierki, smagane wiatrem Jake przys´ pieszył kroku. S znad morza, tuliły sie˛ do ziemi, splecione gałe˛ziami. Grały s´ wierszcze, tłusty trzmiel kra˛z˙ ył nad spo´ z´ nionymi ro´ z˙ ami. Jake dojrzał Shaine. Stała przy grupie skał na skraju klifu. Jake przystana˛ł na moment, czuja˛c, jak w jego piersi wzbiera gniew. Nie miał poje˛cia, co powie, wiedział jednak jedno – czas najwyz˙ szy wszystko wyjas´ nic´ . Zauwaz˙ yła ruch ka˛tem oka i obro´ ciła głowe˛. Jake zbliz˙ ał sie˛ do niej s´ ciez˙ ka˛. Jego smukłe ciało w spranych obcisłych dz˙ insach i rozpie˛tej koszuli zdawało sie˛ zarazem obce i boles´ nie znajome. Przeczuwała, z˙ e zostanie. Gdyby tylko dzis´ rano nie całowała go z taka˛ namie˛tnos´ cia˛... jakz˙ e była głupia. Podszedł bliz˙ ej; bez trudu zauwaz˙ yła, z˙ e jest ws´ ciekły. Wie, pomys´ lała z przeraz˙ eniem. Kaz˙ dy jego ruch zdradzał, z˙ e dowiedział sie˛ o Danielu. Wcia˛gne˛ła haust s´ wiez˙ ego morskiego powietrza i przygotowała sie˛ do walki. Jake ro´ wniez˙ bez trudu odgadł jej mys´ li. Słusznie, zbierz siły, pomys´ lał, i tak usłyszysz, co mam do powiedzenia. Stana˛ł niecały metr od niej. Miała na sobie te˛ sama˛ kolorowa˛ sukienke˛ co wczoraj, wiatr przylepiał materiał do jej ud.
CZŁOWIEK SUKCESU
41
– Poszedłem na lodowisko, z˙eby powspominac´ dawne czasy – powiedział po prostu. – Wie˛c juz˙ wiesz – szepne˛ła. – Mam syna, tak? Dwunastoletniego syna. – Tak – odpowiedziała spokojnie, patrza˛c mu prosto w oczy. – To dlatego zemdlałas´ . Dlatego chciałas´ , z˙ ebym ˙ ebym sie˛ nie dowiedział. – Złapał ja˛ wyjechał wczoraj. Z za ramiona, us´ wiadamiaja˛c sobie mglis´ cie, z˙ e drgne˛ła pod jego dotykiem. – Nie miałas´ odwagi mi powiedziec´ . Mys´ lałas´ , z˙ e to dla mnie nic nie znaczy? – Kochałes´ sie˛ wtedy ze mna˛ bez z˙ adnego zabezpieczenia. I nie przyszło ci do głowy po´ z´ niej sie˛ ze mna˛ skontaktowac´ – mo´ wiła z rosna˛ca˛ złos´ cia˛. – Nic dziwnego, z˙ e tak pomys´ lałam. – Mo´ wiłas´ , z˙ e jestes´ w najbezpieczniejszej fazie cyklu. A moz˙ e zapomniałas´ ? – Tysia˛ce dzieci zostało pocze˛tych w taki sposo´ b – odparła. – Zapomniałes´ o mnie. – Bo mnie nie kochałas´ . – Jes´ li ty mnie kochałes´ – szepne˛ła – to okazałes´ to w wyja˛tkowo dziwny sposo´ b. Mocniej s´ cisna˛ł jej ramiona. – Nie znam nawet imienia własnego syna – rzucił szorstko. – Daniel. Nigdy nie nazywamy go Dan, chociaz˙ koledzy tak na niego mo´ wia˛. – Daniel O’Sullivan – powto´ rzył cicho. Podobało mu sie˛. – Na miłos´ c´ boska˛, Shaine – wybuchna˛ł – czemu mnie nie szukałas´ ?! Powody były zbyt złoz˙ one. Zreszta˛ nie zasługiwał, by je poznac´ .
42
SANDRA FIELD
– Jakie to ma znaczenie? – Dla mnie wielkie. – Głosem ochrypłym od tłumionych uczuc´ podja˛ł: – Miałem wraz˙ enie, jakbym patrzył na samego siebie dzisiaj na lodowisku. Ten dzieciak to naturalny talent. Jak ja kiedys´ . – Wyjechałes´ i nigdy nie wro´ ciłes´ – mrukne˛ła z uporem. – Wychowałam go sama. – Chcesz powiedziec´ , z˙ e mnie nie potrzebuje? – Tak. – Wiesz, jak zranic´ , prawda? Jestem jego ojcem, Shaine. Nigdy nie pytał o ojca? – Jasne, z˙ e tak – odparła kro´ tko. – I co mu mo´ wiłas´ ? ˙ e wyjechałes´ z zatoki, zanim sie˛ zorientowałam, – Z z˙ e jestem w cia˛z˙ y. – Wie˛c Daniel nie wie, kim jestem? – Co mu przyjdzie z twojego imienia? Czytałam o tobie w kolorowych magazynach. Jestes´ bogatym człowiekiem sukcesu, maja˛cym dom w Nowym Jorku i Paryz˙ u. Drogie samochody, pie˛kne kobiety na kaz˙ de skinienie. Nie masz z nami nic wspo´ lnego. – To tylko pozory. – Wcale nie. Nie chcesz tutaj zostac´ . Twoje z˙ ycie jest gdzie indziej. Nie zostaniesz w Cranberry Cove, z˙ eby patrzec´ , jak two´ j syn gra w hokeja. – Moje korzenie sa˛ tutaj! – Były. Nie moz˙ esz tutaj wro´ cic´ . – Juz˙ wro´ ciłem, kiedy sie˛ z toba˛ całowałem dzis´ rano. – Mnie w to nie mieszaj – prychne˛ła. – To niemoz˙ liwe. – Jego us´ cisk mimo woli złagodniał. – Jestes´ zbyt szczupła. Za duz˙ o pracujesz.
CZŁOWIEK SUKCESU
43
– Przestan´ sie˛ nade mna˛ uz˙ alac´ . Sprawiała wraz˙ enie zdesperowanej. – Wygla˛da na to, z˙ e cia˛z˙ a i s´ mierc´ twoich rodzico´ w wydarzyły sie˛ mniej wie˛cej w tym samym czasie – powiedział. – Przykro mi, z˙ e zostałas´ z tym sama. Ale mogłas´ sie˛ ze mna˛ skontaktowac´ , gdybys´ chciała. To prawda, lecz w tamtym czasie miała waz˙ ne powody, by tego nie robic´ . Pro´ buja˛c go znieche˛cic´ , os´ wiadczyła: – Po co miałabym tym sobie zawracac´ głowe˛? – Daj spoko´ j, Shaine, jestes´ matka˛ mojego dziecka. – Daniel jest mo´ j – odparła gwałtownie. Jake zacisna˛ł ze˛by. – Ty mu powiesz, czy ja mam to zrobic´ ? – O czym? Gniew, jaki go teraz ogarna˛ł, niemal przeraził jego samego. ˙ e to ja jestem jego ojcem. – Z Tym razem Shaine wyrwała sie˛ z jego us´ cisku. Wsune˛ła re˛ce do kieszeni i ogarnie˛ta strachem, kto´ ry pochłona˛ł resztki rozsa˛dku, odparła: ˙ adne z nas o niczym mu nie powie. – Z – Wolisz, z˙ eby sie˛ dowiedział od kto´ regos´ z sa˛siado´ w? – Nie musi sie˛ dowiedziec´ o niczym! Jake poczuł, jakby otrzymał cios w z˙ oła˛dek. – Oczywis´ cie, z˙ e musi. – Nie rozmawiałes´ z nim dzisiaj, prawda? Inaczej znałbys´ jego imie˛. Wie˛c nie wie, kim jestes´ , i tak ma pozostac´ . Jake cofna˛ł sie˛ o krok; czerwona mgła gniewu przesłaniała mu wzrok. Cie˛z˙ ko dysza˛c, warkna˛ł:
44
SANDRA FIELD
– Za kogo ty sie˛ uwaz˙ asz? Chcesz cofna˛c´ czas? Chcesz udawac´ , z˙ e mnie tu nie było i nadal o niczym nie wiem? Doros´ nij. To nie tak. Ja wiem o Danielu i nic mnie nie utrzyma z dala od niego. – Wie˛c co zrobisz? Najmiesz zgraje˛ prawniko´ w, z˙ eby mi go odebrali? Znowu zraniła go boles´ nie. – Naprawde˛ mnie nienawidzisz – powiedział cicho. ˙ yje˛ w dziurze zabitej – Spo´ jrz na to z mojej strony. Z deskami i w poro´ wnaniu z toba˛ jestem z˙ ebraczka˛. Kogo mogłabym naja˛c´ , z˙ eby bronił intereso´ w moich i Daniela? Sama Haileya z Deep Cove? Kto´ ry przyjez˙ dz˙ a tu dwa razy w tygodniu, z˙ eby zebrac´ kary za parkowanie i pogonic´ faceto´ w, kto´ rych bawi strzelanie do znako´ w drogowych? – Masz mnie za ostatniego łajdaka. – Nie dostałes´ sie˛ na szczyt, be˛da˛c wcieleniem cno´ t. – Nie zmieniajmy tematu rozmowy – odparł spokojnie. – Nigdy nie spro´ buje˛ odebrac´ ci Daniela, zreszta˛ on by sie˛ na to nie zgodził. Ale chce˛ byc´ cze˛s´ cia˛ jego z˙ ycia. Wynagrodzic´ mu stracony czas. – Co wiesz o byciu ojcem? On nie ma dwo´ ch lat, tylko dwanas´ cie. W kaz˙ dych warunkach to trudny wiek. Jak zareaguje, kiedy sie˛ dowie, z˙ e jego ojciec nagle sie˛ pojawił? Nie był to włas´ ciwy moment, by sobie przypominac´ , jak on i Daniel patrzyli na siebie na lodowisku ani jak bardzo nieswojo sie˛ potem poczuł. Co wiedział o byciu ojcem? Nic. Zupełnie nic. Unikał dzieci tak samo jak stałego zwia˛zku. – Naucze˛ sie˛ – mrukna˛ł, z˙ ałuja˛c, z˙ e nie brzmi w tym wie˛cej pewnos´ ci.
CZŁOWIEK SUKCESU
45
– Daniel s´ wietnie sobie radzi bez ciebie. Ma dobre stopnie, uwielbia hokej, nie brak mu przyjacio´ ł. Nie potrzebuje ojca. Przeczesała dłon´ mi spla˛tane loki, staraja˛c sie˛ nie dostrzegac´ walki na twarzy Jake’a. – Jest jeszcze cos´ : Daniel ma tu dom. Złamiesz mu serce, jes´ li kaz˙ esz mu spe˛dzac´ weekendy i wakacje z toba˛, a potem wracac´ tutaj na reszte˛ czasu. Wkro´ tce nie be˛dzie wiedział, gdzie jest jego miejsce. – Ludzie sa˛ waz˙ niejsi niz˙ miejsca. – Waz˙ ni dla niego ludzie mieszkaja˛ tutaj – odparła uparcie. – Wyjedz´ sta˛d i zapomnij o nas, Jake. Dobrze ci to wychodzi. – Juz˙ za po´ z´ no. Nie moge˛ zapomniec´ , z˙ e mam syna – mrukna˛ł. Z gwałtownos´ cia˛, kto´ ra go zaskoczyła, Shaine kopne˛ła najbliz˙ sza˛ skałe˛. – Jestes´ jak ten granit: nie do ruszenia! Rozes´ miał sie˛ mimo woli. – Przypominasz wilczyce˛ walcza˛ca˛ o swoje młode. Jestes´ ro´ wnie uparta jak ja. – Skon´ czmy z tym! – zawołała. – Daniel jest dla nas zbyt waz˙ ny; przestan´ my sie˛ obrzucac´ obelgami. – Nareszcie cos´ , co do czego sie˛ zgadzamy. Jake nie zamierza odejs´ c´ , us´ wiadomiła sobie Shaine i zrobiło sie˛ jej niedobrze; nic, co mo´ wiła, nie wywierało na nim wraz˙ enia. Został jej tylko jeden argument. – Chce˛ cie˛ o cos´ prosic´ – powiedziała z opanowaniem. – Zalez˙ y o co. – Zanim porozmawiasz z Danielem, wro´ c´ do Nowego Jorku i zastano´ w sie˛ dobrze, czy naprawde˛ chcesz
46
SANDRA FIELD
byc´ ojcem. Bo jes´ li czegos´ sie˛ nauczyłam przez ostatnich dwanas´ cie lat, to tego z˙ e rodzicielstwo jest jednym z najwie˛kszych zobowia˛zan´ . A załoz˙ e˛ sie˛, z˙ e unikasz ich jak ognia. – Do tej pory unikałem... i to cze˛s´ ciowo twoja wina – odparł stalowym głosem. – Ale z˙ eby dotrzec´ na szczyt, musiałem nie tylko byc´ bezwzgle˛dny, lecz takz˙ e elastyczny. Otwarty na zmiany, na nowe moz˙ liwos´ ci. – Daniel to nie jakis´ kontrakt! – Nie obraz˙ aj mnie bardziej, niz˙ to juz˙ zrobiłas´ . Zawstydziła sie˛ natychmiast. – Przepraszam – mrukne˛ła. – Ale nie skon´ czyłam. Chce˛, z˙ ebys´ sie˛ nad tym zastanowił przez tydzien´ . A potem moz˙ esz do mnie zadzwonic´ . Jej głos zadrz˙ ał nagle, prosza˛co wycia˛gne˛ła re˛ke˛. – Nie rozumiesz, Jake? Ta decyzja na zawsze moz˙ e zmienic´ z˙ ycie nas trojga. A Daniel ma dopiero dwanas´ cie lat. To zbyt waz˙ na sprawa, z˙ ebys´ miał ja˛ rozstrzygac´ w gniewie. Nagle poczuł dla niej szacunek. Nie zawahała sie˛ wyrzec dumy, a wiedział, jak potrafi byc´ dumna. Miała racje˛: kierował sie˛ gniewem. Czuł sie˛ ws´ ciekły, zraniony i w głe˛bi serca niepewny. – A jes´ li po namys´ le uznam, z˙ e chce˛ miec´ swoje miejsce w z˙yciu Daniela, nie be˛dziesz sie˛ ze mna˛spierac´ ? – Nie be˛de˛ – przyrzekła cicho. ´ cisne˛ło go w gardle. S – Wiele sie˛ nauczyłas´ , mieszkaja˛c w zatoce – powiedział z wysiłkiem. – Nie sa˛dziłam, z˙ e to zrozumiesz. Wygla˛dała na wyczerpana˛. Podszedł bliz˙ ej i wzia˛ł ja˛ w ramiona. Pasowali do siebie idealnie, jak w dawnych
CZŁOWIEK SUKCESU
47
czasach. Gestem, kto´ ry poruszył go do głe˛bi, oparła czoło na jego ramieniu. – Zrobisz to? – szepne˛ła. – Tak. Oparła sie˛ o niego mocniej. To nie poz˙ a˛danie czuł teraz, a przynajmniej nie tylko. Ogarne˛ła go czułos´ c´ . – Nie be˛de˛ dzwonił w weekend. Umo´ wmy sie˛ na poniedziałek za tydzien´ , około dziesia˛tej rano. – Dobrze. Cos´ w jej głosie go zaniepokoiło. Unio´ sł jej brode˛ i zobaczył oczy pełne łez. – Shaine, nie płacz – powiedział bezradnie. – Wiesz, z˙ e nie potrafie˛ tego znies´ c´ . Skrzywiła wargi w leciutkim us´ miechu. – Pamie˛tasz, jak oblałam algebre˛? – Miałem przy sobie jedynie chustke˛, kto´ ra˛ czys´ ciłem łyz˙ wy... Tak, pamie˛tam. Skrzywiła sie˛. – A potem uczyłes´ mnie przez po´ ł roku... Nikt sie˛ tak nade mna˛ nie zne˛cał. – Ale na egzaminie kon´ cowym dostałas´ dziewie˛c´ dziesia˛t osiem procent. – Wyszczerzył do niej ze˛by. – Powiedz, o co chodzi teraz. Unikaja˛c jego wzroku, mrukne˛ła: – O nic. – Czułas´ sie˛ samotna, prawda? – spytał. – Och, daj spoko´ j. Chodzi o Daniela, nie o mnie. – Nie potrafie˛ was rozdzielic´ . Jes´ li mnie przyjmiesz, ˙ e finansowo, to oczywiste. be˛de˛ mo´ gł wam pomo´ c. Z Ale jes´ li... – Nie pro´ buj go przekupic´ ! – zawołała z przeraz˙ eniem.
48
SANDRA FIELD
Czy nie tego sie˛ obawiała? Jak Daniel oprze sie˛ ˙ aden chłopak by tego nie potrafił. pienia˛dzom Jake’a? Z – Włas´ nie kiedy pomys´ lałem, z˙ e zachowujesz sie˛ rozsa˛dnie, wyskakujesz z czyms´ takim – prychna˛ł Jake. – Skoro jestem taki podły, powinnas´ zawiadomic´ policje˛. – Pora na nas. Daniel zaraz przyjdzie z treningu. Nie moz˙ e cie˛ zobaczyc´ . Wro´ cisz okre˛z˙ na˛ droga˛, dobrze? Nieche˛tnie skina˛ł głowa˛. – Zaparkowałem przed twoim sklepem. Cofne˛ła sie˛ o krok. – Do widzenia – powiedziała. Nie podobał mu sie˛ stanowczy ton jej głosu. Przypominał mu tamto poz˙ egnanie sprzed lat, kiedy tak samo zacisne˛ła usta. Teraz był starszy i nauczył sie˛ paru rzeczy. Powiedział wie˛c pogodnie: – Do zobaczenia, Shaine. Gdybym zdecydował, z˙ e nie chce˛ sie˛ widywac´ z Danielem, załoz˙ e˛ mu konto w banku w Corner Brook. Dam ci znac´ o wszelkich szczego´ łach. W ten sposo´ b be˛dzie miał cos´ na starcie. – Nie moz˙ esz tego zrobic´ ! – Spro´ buj mnie powstrzymac´ . – Nie tkne˛ tych pienie˛dzy! – Słusznie. Be˛da˛ na jego nazwisko. Wygla˛dała, jakby zaraz miała wybuchna˛c´ . Jake posłał jej łagodny us´ miech i ruszył w swoja˛ droge˛. Nie wyobraził sobie wyrazu rozczarowania w jej oczach: spodziewała sie˛ – liczyła? – z˙ e ja˛ pocałuje na poz˙ egnanie. Chciał to zrobic´ , naturalnie. Ale tego nie musiała wiedziec´ . Shaine stała jeszcze przez chwile˛, patrza˛c za nim. Teraz, kiedy dowiedział sie˛ o Danielu, jej le˛k powinien
CZŁOWIEK SUKCESU
49
zmalec´ . Tymczasem bała sie˛ jeszcze bardziej. Starała sie˛ mys´ lec´ spokojnie i logicznie. Jes´ li Jake postanowi nie widywac´ sie˛ z synem, wszystko pozostanie po staremu. A jes´ li zdecyduje inaczej? Usiadła na skałach, obserwuja˛c kaczki kołuja˛ce nad falami. Jake był stanowczy, bezwzgle˛dny i obdarzony charyzma˛. I niezwykle bogaty. Jes´ li zabierze Daniela, jak ona zdoła sie˛ temu oprzec´ ? Nigdy nie spro´ buje˛ odebrac´ ci Daniela. Czy mogła mu wierzyc´ ? Lata temu zawio´ dł jej zaufanie. Zacisne˛ła re˛ce na kolanach i modliła sie˛, by nigdy wie˛cej nie musiała go ogla˛dac´ .
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy dwa dni po´ z´ niej Jake wysiadał na lotnisku w nadmorskim kurorcie, jego pierwsza˛ mys´ la˛ było, z˙ e Shaine by sie˛ tu podobało. Druga˛, z˙ e Danielowi chyba tez˙ . Znajdował sie˛ na jednej z lesistych wysepek rozrzuconych mie˛dzy stałym la˛dem i Wielka˛ Rafa˛ Barierowa˛ w Queensland. Wysepke˛ otaczała piers´ cieniem mniejsza rafa, za kto´ ra˛ rozcia˛gało sie˛ ciemnobłe˛kitne morze. Jak oczy mojego syna, pomys´ lał Jake, kiedy samolot schodził do la˛dowania. Czy to przez przypadek udał sie˛ tak daleko od Cranberry Cove, jak to moz˙ liwe? – Czes´ c´ , mamo – przywitał sie˛, ze szczerym uczuciem obejmuja˛c drobna˛ ciemnowłosa˛ kobiete˛. – Tak sie˛ ciesze˛, z˙ e wpadłes´ na pare˛ dni – odparła Anna Sarton. – Te wakacje to najmilszy prezent urodzinowy, dzie˛kuje˛. Nie licza˛c tych, kiedy poznałam Henry’ego – dodała, us´ miechaja˛c sie˛ czule do swego drugiego me˛z˙ a. – Opowiadałam ci? Jake wyszczerzył ze˛by. – Setki razy. Wygla˛dasz wspaniale. – Us´ cisna˛ł ojczyma. – Miło cie˛ widziec´ , Henry. Przez naste˛pnych pare˛ dni pracował cie˛z˙ ko nad tym, z˙ eby sie˛ dobrze bawic´ . Wiedział, z˙ e nie moz˙ e po prostu usia˛s´ c´ i zdecydowac´ na zimno w sprawie Shaine i Da-
CZŁOWIEK SUKCESU
51
niela. Musiał zaczekac´ , az˙ odpowiedz´ stanie sie˛ dla niego jasna. Tymczasem odpoczywał ze wszystkich sił. Nurkował, pływał kajakiem i z˙ eglował. Wieczorami tan´ czył w klubie, nie tylko z matka˛. Flirtował. Nic nie pomagało. Ska˛po ubrane kobiety, posyłaja˛ce kusza˛ce sygnały, nie były Shaine. Chłopcy towarzysza˛cy rodzicom boles´ nie przypominali Daniela. O kim mys´ lał cze˛s´ ciej: o Shaine czy o Danielu? Gdyby pojawiła sie˛ koło basenu w szmaragdowym bikini, jak tamta blondynka, przerzuciłby ja˛ sobie przez ramie˛, ponio´ sł do ukwieconej sypialni i kochał sie˛ z nia˛ do utraty sił. Nie chciał blondynki, choc´ nic jej nie brakowało. Chciał kło´ tliwej, rudowłosej Shaine – zbyt chudej, twardej jak klify i dwakroc´ bardziej niebezpiecznej. Gdyby zaangaz˙ ował sie˛ w wychowanie syna, miałby okazje˛ ja˛ widywac´ co najmniej przez najbliz˙ szych szes´ c´ lat. Gdyby sie˛ zaangaz˙ ował? A jaki niby miał wybo´ r? Czy decyzja nie została podje˛ta wtedy na lodowisku, kiedy patrzyli na siebie, zdawałoby sie˛, przez dziesie˛c´ minut? Nie potrafiłby zapomniec´ o Danielu. Nie potrafiłby sobie tego wybaczyc´ . Krew rzeczywis´ cie jest ge˛stsza od wody, mys´ lał ponuro. Chciałby nauczyc´ Daniela nurkowania, ale nie wiedział nawet, czy chłopak potrafi pływac´ ... – Co sie˛ stało, skarbie? – spytała Anna, kłada˛c mu re˛ke˛ na ramieniu. – Wydajesz sie˛ nieswo´ j. Jake zerkna˛ł na matke˛. – W zeszłym tygodniu pojechałem do Cranberry Cove – zacza˛ł napie˛tym głosem. – Pierwszy raz od twojego wyjazdu do Australii.
52
SANDRA FIELD
Drgne˛ła. – Widziałem sie˛ z Shaine. – Dalej tam mieszka? Dziwne. – Ja tez˙ sie˛ zdziwiłem – odparł sucho. – Zawsze ja˛ lubiłam... Cieszyłam sie˛, z˙ e sie˛ przyjaz´ nicie. – Zakochałem sie˛ w niej... dawno, po s´ mierci taty. Obiecywała, z˙ e ze mna˛ wyjedzie, ale potem zmieniła zdanie. – Upił łyk piwa. – Prawie złamała mi serce. – Nigdy o tym nie mo´ wiłes´ . – Jest jeszcze cos´ . Dzien´ przed moim wyjazdem kochalis´ my sie˛, jeden jedyny raz. Tydzien´ temu odkryłem, z˙ e mam syna. Ma na imie˛ Daniel, skon´ czył dwanas´ cie lat. – Shaine ma syna? – Twojego wnuka, mamo. Anna wyprostowała sie˛ jak struna. Po jej pulchnej, sympatycznej twarzy rozlał sie˛ szcze˛s´ liwy us´ miech, oczy błyszczały. – Zawsze chciałam miec´ wnuki, Jake, a ty wcia˛z˙ nie zamierzałes´ sie˛ ustatkowac´ . A teraz sie˛ okazuje, z˙ e mam wnuka! Kiedy go be˛de˛ mogła zobaczyc´ ? – Jeszcze nie wiem. Przyjechałem tutaj, by zdecydowac´ , co dalej. – Oczywis´ cie wro´ cisz. Jestes´ jego ojcem! – zawołała z oburzeniem. – Owszem. Chce˛, z˙ eby spe˛dzał ze mna˛ troche˛ czasu na Manhattanie i w Hamptons... – Oz˙ enisz sie˛ z Shaine? Skrzywił sie˛. – Tego nie planowałem. – Ale nadal ja˛ kochasz. Musisz ja˛ kochac´ , skoro
CZŁOWIEK SUKCESU
53
potrafisz ignorowac´ te˛ blondyne˛ – dodała energicznie. – Kochasz Shaine? – Nie! To znaczy... nie. Anna ukryła us´ miech. – Masz zdje˛cie Daniela? – Nie, jeszcze nie. – Z wiele mo´ wia˛cym zapałem opowiedział wszystko, co wiedział o synu. – Zdaje sie˛, z˙ e Shaine spe˛dza na lodowisku tyle czasu, co ty kiedys´ . – Jest dobra˛ matka˛. Nie straciłbys´ , gdybys´ sie˛ z nia˛ oz˙ enił. – Jej to powiedz – rzucił lekko. – To twoje zadanie – odparła. – Moge˛ powiedziec´ Henry’emu? – Jasne... i dzie˛ki, z˙ e mnie wysłuchałas´ . – Dzie˛ki, z˙ e mi powiedziałes´ . – Poklepała go po re˛ce. – Wiem, z˙ e posta˛pisz włas´ ciwie. Czy chodziło jej o pos´ lubienie Shaine? Na pewno nie. Poza tym z pewnos´ cia˛ by sie˛ nie zgodziła. Jake wstał, przecia˛gna˛ł sie˛ i poszedł szukac´ obiadu. O blondynce nie mys´ lał nawet przez chwile˛. Gdy wolno zjez˙ dz˙ ał Breakheart Hill, Cranberry Cove kryło sie˛ we mgle. Zadzwonił do Shaine zgodnie z umowa˛, by powiedziec´ , z˙ e zamierza sie˛ zaangaz˙ owac´ , ale jeszcze nie wie, jak o tym zawiadomic´ Daniela. – Na razie nie mo´ w mu o mnie – poprosił. – Nie ufasz mi? – spytała cierpko. Dobre pytanie. – Nie ma sensu robic´ plano´ w na przyszłos´ c´ , jes´ li on nie be˛dzie zainteresowany – odparł wymijaja˛co. – Ma własny rozum. Moz˙ e sie˛ z nim spotkam na lodowisku. – Mys´ le˛, z˙ e powinnam go ostrzec.
54
SANDRA FIELD
– Nie zamierzam go porwac´ , Shaine. Zlituj sie˛. – Przywykłam sama decydowac´ ! – Słyszałem to nieraz – odparł sucho. – Cholera, chce˛ cos´ dac´ Danielowi, a nie zrobic´ mu krzywde˛. Tak bardzo mi nie ufasz? Zapadła długa cisza. – Co mam niby odpowiedziec´ ? – burkne˛ła z irytacja˛. – Zastano´ w sie˛. Be˛dziemy w kontakcie – odparł i odłoz˙ ył słuchawke˛, nim zda˛z˙ yła odpowiedziec´ . Shaine nie wiedziała, z˙ e Jake przyjedzie włas´ nie dzisiaj. Co znaczyło, z˙ e jej nie ufał. Albo raczej nie chciał, by sie˛ wmieszała w pierwsze spotkanie z synem. Nie było prostego sposobu zawiadomienia Daniela, z˙ e ojciec, kto´ ry przed jego urodzeniem znikna˛ł na wiele lat, teraz nagle sie˛ objawił. I to on, Jake, musiał to zrobic´ . Wszystko to brzmiało dobrze, kiedy leciał prywatnym odrzutowcem z Vancouver do Deer Lake. Teraz, kiedy z mgły wynurzały sie˛ pierwsze domy wioski, nie był juz˙ tego taki pewien. Zatrzymał sie˛ przy krawe˛z˙ niku i oparł re˛ce o kierownice˛. Obawiał sie˛ tego dwunastolatka tak bardzo, jak prezesa pierwszej korporacji, z kto´ ra˛ nawia˛zał kontakt. Cholera, kogo pro´ buje oszukac´ ? Nigdy w z˙ yciu tak sie˛ nie bał. Gdyby tylko nie ten sen. Spe˛dził noc w Toronto ´ niła mu sie˛ Shaine na Ghost w hotelu na lotnisku. S Island, w niebieskiej sukience... a moz˙ e to nie był sen? Moz˙ e to było po prostu wspomnienie? Zacumowali ło´ dke˛ do starego pomostu. Wspie˛li sie˛ na ła˛ke˛ po drugiej stronie wyspy, gdzie stała latarnia morska, a dzikie kwiaty otwierały barwne korony w trawie. To wtedy widzieli humbaki.
CZŁOWIEK SUKCESU
55
– Przyniosłam nam cos´ do jedzenia – powiedziała Shaine. Jej błe˛kitna sukienka sie˛gała do po´ ł łydki; trudno ja˛ było nazwac´ szczego´ lnie seksowna˛. Ale Jake’owi wszystko, co nosiła Shaine, wydawało sie˛ seksowne. Mys´ lał o niej bez przerwy, za dnia i w nocy; to dlatego nie tkna˛ł jej nawet palcem. Skon´ czyła osiemnas´ cie lat ledwie miesia˛c wczes´ niej, on miał dwadzies´ cia dwa. – Kanapki z kurczakiem? – spytał z nadzieja˛. Od powrotu po s´ mierci ojca pracował w lesie; cie˛z˙ ka fizyczna praca sprawiała, z˙ e wcia˛z˙ miał wilczy apetyt. – Oczywis´ cie. Przeciez˙ to twoje ulubione. Wydawała sie˛ spie˛ta, choc´ nie miał poje˛cia dlaczego. Rozłoz˙ ył koc na trawie, usiadł na najdalszym skraju i zabrał sie˛ do jedzenia. – Nie jestem zapowietrzona, Jake – rzuciła cierpko. Unio´ sł brew. – W ten sposo´ b moge˛ cie˛ widziec´ . – Zawsze tylko patrzysz! Przestał jes´ c´ . – Co chcesz przez to powiedziec´ ? Odłoz˙ yła kanapke˛ i zsune˛ła wsta˛z˙ ke˛ z włoso´ w, tak z˙ e rozwiały sie˛ niczym płomienna zasłona. – Chce˛, z˙ ebys´ sie˛ ze mna˛ kochał. – Co takiego? – Tutaj. Dzisiaj. W jej oczach dostrzegał raczej wyzwanie niz˙ miłos´ c´ . Pod jej obojczykami widniały błe˛kitne cienie, usta miała ro´ z˙ owe, tak kusza˛ce, z˙ e musiał odwro´ cic´ wzrok. – Wyjez˙ dz˙ am sta˛d za pare˛ dni – powiedział. – Nie sa˛dzisz, z˙ e powinnis´ my zaczekac´ , az˙ sie˛ upewnimy... – Nie. – Nachyliła sie˛, jej piersi poruszyły sie˛
56
SANDRA FIELD
kusza˛co pod cienkim materiałem. – Kochamy sie˛. Po co czekac´ ? – Nie mam zabezpieczenia. – Jestem w najbezpieczniejszej cze˛s´ci cyklu, wszystko be˛dzie dobrze. – Potrza˛sne˛ła głowa˛. – Chyba z˙ e nie chcesz. – Chce˛. Tak bardzo, z˙ e nie moge˛ spac´ po nocach – odparł szorstko. – Kaz˙ dego dnia w lesie mys´ le˛ tylko o tobie. Kocham cie˛, Shaine. Us´ miechne˛ła sie˛ jak kobieta, kto´ ra wie, czego chce. – Chodz´ do mnie – powiedziała cicho. Spokojnie, powiedział sobie. To jej pierwszy raz, musisz sprawic´ , z˙ eby był dla niej wspaniały. Kiedy jednak odszukał ustami jej usta, je˛kna˛ł – tak namie˛tna była jej odpowiedz´ , tak otwarcie pełna poz˙ a˛dania. – Nie chce˛ cie˛ poganiac´ – mrukna˛ł. – Pragne˛ cie˛ – odparła, delikatnie gryza˛c go w dolna˛ warge˛, wbijaja˛c paznokcie w jego ramiona. Kiedy pocałowała go znowu, poczuł, jak wszelkie postanowienia biora˛w łeb; krew pulsowała mu w uszach. Shaine nigdy niczego nie robiła połowicznie; miłos´ c´ nie była wyja˛tkiem. Jej zapał, wzruszaja˛co nieporadny, rozpalił jego zmysły. Pocałował ja˛ mocno, smakuja˛c jej wargi, s´ wiadomy kaz˙ dym nerwem dotyku jej piersi, instynktownych i uwodzicielskich rucho´ w jej bioder. Uja˛ł jedna˛ piers´ , zacza˛ł ja˛ pies´ cic´ przez materiał; chwile˛ potem niecierpliwie rozpia˛ł sukienke˛. – Trzymałem sie˛ od ciebie z dala przez całe tygodnie, bo bałem sie˛, z˙ e to sie˛ moz˙ e stac´ . Nie wiem, jak cze˛sto marzyłem, by cie˛ całowac´ , pies´ cic´ – wyznał. Rozes´ miała sie˛ rados´ nie, wsune˛ła re˛ke˛ pod jego koszule˛ i zacze˛ła go gładzic´ po brzuchu.
CZŁOWIEK SUKCESU
57
– Nie trzeba sie˛ było obawiac´ . – Jej z´ renice pociemniały, kiedy gładził jej piers´ ; oddychała szybko z rozkoszy. – Chce˛ byc´ naga – szepne˛ła. – Chce˛ czuc´ two´ j dotyk całym ciałem. Delikatnie podcia˛gna˛ł jej sukienke˛, na chwile˛ zakrywaja˛c płomienne włosy. Rozpia˛ł jej stanik i zsuna˛ł figi. Przez chwile˛ potrafił jedynie patrzec´ na nia˛, nie kryja˛c miłos´ ci i poz˙ a˛dania. – Jake, Jake... kiedy tak na mnie patrzysz, cała topnieje˛ – szepne˛ła. Przesuna˛ł dłonia˛ po jej boku od ramienia do biodra, jakby ucza˛c sie˛ kaz˙ dej krzywizny. – Jestes´ taka pie˛kna. Sie˛gne˛ła do jego paska. Pare˛ chwil po´ z´ niej jego ubrania wyla˛dowały obok, a on sam lez˙ ał przyciskaja˛c ja˛ do koca, po czym raz jeszcze sie˛gna˛ł po jej usta. Pachniała kwiatami, sko´ re˛ miała gładka˛ jak płatki ro´ z˙ . Przylgna˛ł do niej mocniej i zacza˛ł sie˛ poruszac´ rytmicznie, az˙ krzykne˛ła jego imie˛ – raz, drugi. – Nie mogłam czekac´ – szepne˛ła. – Ale Jake... – Psst – odparł i zacza˛ł pies´ cic´ je˛zykiem jej piers´ . Przewro´ cił sie˛ na plecy. Podniosła sie˛. Słon´ ce i cien´ igrały woko´ ł jej piersi. Doskonałych piersi, pomys´ lał Jake i poczuł, jak zasycha mu w ustach. Wiedział, z˙ e nie wytrzyma dłuz˙ ej. Lecz rozkosz patrzenia, jak Shaine odkrywa swoja˛ seksualnos´ c´ , była dla niego waz˙ niejsza od zaspokojenia własnego poz˙ a˛dania. Us´ miechne˛ła sie˛ do niego. – Kocham cie˛, Shaine – powiedział. Nachyliła sie˛, muskaja˛c go długimi włosami, az˙ miał wraz˙ enie, z˙ e lada chwila umrze z rozkoszy. Ro´ wnoczes´ nie nie przestawała wodzic´ re˛kami po jego ciele,
58
SANDRA FIELD
dotykaja˛c twardych mie˛s´ ni ramion. Potem, bardzo delikatnie, opadła na niego. Obserwował ulotne wraz˙ enia na jej twarzy, nieskon´ czenie dla niego cenne. Kro´ tki skurcz bo´ lu. Wszedł w nia˛ najdelikatniej, jak umiał. Z wyrazem zdumienia nachyliła sie˛, by go pocałowac´ . Napierał coraz mocniej, widza˛c burze˛ wzbieraja˛ca˛ w jej oczach, czuja˛c rosna˛ce w nim samym poz˙ a˛danie...
Z mgły wynurzyła sie˛ cie˛z˙ aro´ wka dostawcza, wyrywaja˛c Jake’a z marzen´ . Do kogo włas´ ciwie wro´ cił? Do swojego syna czy do Shaine? Kto´ ra, kiedy niedługo po tym, gdy sie˛ kochali, na wzmianke˛ o wspo´ lnym wyjez´ dzie odpowiedziała, z˙ e zostaje. Z pocza˛tku nie chciała powiedziec´ dlaczego. Kiedy sie˛ jednak upierał, zniweczyła wszystkie jego nadzieje, cała˛ wiare˛ w nia˛, mo´ wia˛c, z˙ e nie kocha go na tyle, by z nim wyjechac´ . Załamany, wyjechał jeszcze tego samego dnia. Od tamtej pory jego romanse były przyjemne, lecz pozbawione pasji. Nigdy nawet nie zbliz˙ ył sie˛ do tego, by sie˛ zakochac´ . A wszystko przez jedna˛ rudowłosa˛ kobiete˛, kto´ ra skradła mu serce, kto´ rej ciało go oczarowało. Kto´ ra urodziła jego syna. Przyjechał zobaczyc´ sie˛ z Danielem. To wszystko. Jechał wolno uliczkami wioski. Nie skre˛cił w kierunku domu Shaine. Powinienem przynajmniej obmys´ lic´ jakis´ plan, pomys´ lał z ironia˛. Tak przeciez˙ z˙ ył przez ostatnich trzynas´ cie lat. Nagle serce zabiło mu mocniej. Chodnikiem szedł chłopak z torba˛hokejowa˛na ramieniu. Jake poznałby go
CZŁOWIEK SUKCESU
59
wsze˛dzie. Wiedza˛c, z˙ e to, co zrobi, ma ogromne znaczenie, zro´ wnał sie˛ z ida˛cym. – Idziesz na lodowisko? Podrzucic´ cie˛? Daniel spojrzał zaskoczony; przez chwile˛ stał nieruchomo, potem odpowiedział głosem niz˙ szym, niz˙ sie˛ Jake spodziewał: – Jasne, dzie˛ki. Cisna˛ł torbe˛ na tylne siedzenie i sam usiadł na fotelu obok kierowcy. – Widziałem pana na lodowisku – powiedział. Jake nie spodziewał sie˛ takiej bezpos´ rednios´ ci. – Jestem Jake Reilly. Mieszkałem tu kiedys´ . – Wiem. W szkole wisza˛ zdje˛cia waszej druz˙ yny. Poznałem pana juz˙ wtedy na lodowisku. Czemu pan wro´ cił? – Wyjechałem trzynas´ cie lat temu – zacza˛ł Jake ostroz˙ nie. – Chciałem zobaczyc´ stare ka˛ty. Skre˛cił w strone˛ lodowiska i zaparkował kawałek od drzwi. – Chodzi mi o to, dlaczego pan przyjechał dzisiaj, drugi raz. – Ja... musze˛ dokon´ czyc´ pare˛ spraw. – Szukałem pan´ skiego nazwiska w Internecie – odezwał sie˛ znowu chłopak. – Dlaczego? – spytał Jake z napie˛ciem. Daniel wzruszył ramionami. – Nie wiem. Po prostu. Zobaczyłem, z˙ e wyjechał pan na uniwersytet. No i moja mama kupiła ten magazyn o finansach, i tam tez˙ było o panu. Ze zdje˛ciami z Singapuru i Nowego Jorku. Gdzie pan gra teraz? – Juz˙ nie gram. – Nie?
60
SANDRA FIELD
– Byłem zaje˛ty. – Podobno przyjaz´ nił sie˛ pan z moja˛ mama˛. – To prawda – odparł spokojnie Jake. – To wspaniała kobieta. Danielu, musze˛ z toba˛o czyms´ porozmawiac´ . Teraz albo nigdy, pomys´ lał, patrza˛c wprost w niebieskie oczy, tak podobne do jego własnych. – Wro´ ciłem, bo musze˛ ci cos´ powiedziec´ . – Urwał, czuja˛c ucisk w gardle. – Jestes´ moim synem. Chłopak głos´ no wypus´ cił powietrze. – Odka˛d zobaczyłem pana zdje˛cie, troche˛ sie˛ nad tym zastanawiałem – przyznał. – O’Sullivanowie nie maja˛ ciemnych włoso´ w ani niebieskich oczu. – Kiedy zobaczyłes´ to zdje˛cie? – spytał Jake natarczywie. – Trzy czy cztery lata temu. – Dlatego szukałes´ mnie w Internecie? – Chyba tak. Daniel patrzył w mgłe˛. Wyro´ sł z kurtki; re˛ce wystawały z przykro´ tkich re˛kawo´ w, zauwaz˙ ył Jake i poczuł wzruszenie. Chciałby przytulic´ chłopca, lecz tylko siedział nieruchomo. – Czemu przyjechałes´ dopiero teraz? – spytał schrypnie˛tym głosem. – Dowiedziałem sie˛ o twoim istnieniu dziesie˛c´ dni temu! – Przyjaz´ niłes´ sie˛ z moja˛ mama˛. Nie pisalis´ cie do siebie? To było najtrudniejsze pytanie, ale Daniel zasługiwał na szczera˛ odpowiedz´ . – Kochałem twoja˛ matke˛, ale ona nie zgodziła sie˛ ze mna˛ wyjechac´ , chociaz˙ tak planowalis´ my. Wie˛c wyjechałem i nie zagla˛dałem tu przez wiele lat.
CZŁOWIEK SUKCESU
61
– Byłes´ zaje˛ty robieniem pienie˛dzy i umawianiem sie˛ z innymi kobietami – burkna˛ł chłopak ze złos´ cia˛. – Co do pierwszego, masz racje˛. Co do drugiego, mylisz sie˛ całkowicie. Nie oz˙ eniłem sie˛, nigdy nawet nie chciałem. – Mama musiała sobie radzic´ ze wszystkim zupełnie sama. Jake nie chciał sie˛ wycofywac´ . – To prawda. Bardzo tego z˙ ałuje˛. I z˙ e cie˛ nie znałem przez te wszystkie lata. ´ wietnie sobie radzi– Wcale za toba˛ nie te˛skniłem. S łem bez ciebie. Nies´ wiadomie powto´ rzył słowa matki. – Fakt – przyznał z us´ miechem Jake, z˙ eby przełamac´ lody. – I pewnie za pare˛ lat zostaniesz lepszym graczem, niz˙ ja byłem. Chciałbym tylko przez jakis´ czas sie˛ z toba˛ widywac´ . Poznac´ cie˛ lepiej. – ,,Widywac´ sie˛’’ – powto´ rzył chłopak ironicznie. – Jasne. Be˛dziesz sie˛ ze mna˛ widywał przez jakis´ czas, a potem wro´ cisz do swojego z˙ ycia. – Chce˛, z˙ ebys´ był cze˛s´ cia˛ mojego prawdziwego z˙ ycia. – A co z moja˛ mama˛? – Złos´ ci sie˛ na mnie tak samo jak ty, z˙ e przez tyle lat sie˛ nie odezwałem. – Oz˙ enisz sie˛ z nia˛? – Obawiam sie˛, z˙ e nie wyszłaby za mnie, choc´ by zalez˙ało od tego jej z˙ycie – odparł Jake zgodnie z prawda˛. – Nie obchodzi cie˛, z˙ e dzieci sie˛ ze mnie wys´ miewaja˛? – zapytał Daniel z celowa˛ szorstkos´ cia˛. Jake drgna˛ł. – Cze˛sto sie˛ to zdarza?
62
SANDRA FIELD
– Kiedys´ tak. Potem wuj Padric nauczył mnie, jak sie˛ bic´ . Padric. Nie ojciec. Czuja˛c ucisk w z˙ oła˛dku, Jake odezwał sie˛: – Przykro mi, Danielu. Chłopiec lekcewaz˙ a˛co wzruszył ramionami. – Miałes´ waz˙ niejsze rzeczy do roboty. Wiem, z˙ e jestes´ gruba˛ ryba˛. – Sie˛gna˛ł do klamki. – Nie potrzebuje˛ cie˛ tak samo jak mama. Jake złapał go za re˛kaw. – Nie zamierzam znikna˛c´ . Wie˛c lepiej przywyknij do mnie. Daniel wyszarpna˛ł re˛ke˛ i wysiadł z samochodu. – Spo´ z´ nie˛ sie˛ – mrukna˛ł. Zabrał swoje rzeczy i zatrzasna˛ł drzwi z całej siły, po czym ruszył biegiem na lodowisko. Jake nie zamierzał go gonic´ . Siedział pełen sprzecznych uczuc´ . Jes´ li roił sobie, z˙ e syn rzuci mu sie˛ w obje˛cia, powinien szybko o tym zapomniec´ . Daniel był ro´ wnie wrogo nastawiony jak Shaine. Oboje cierpieli, poniewaz˙ Jake pozwolił, by duma, ambicja i uraza zamkne˛ły mu droge˛ powrotna˛ do miasteczka. Zmarszczył brwi. Czy to jedynie jego wina? A moz˙ e Shaine tez˙ jest za to cze˛s´ ciowo odpowiedzialna? Przed laty omal nie oszalał, zastanawiaja˛c sie˛, czemu nie kochała go na tyle, z˙ eby z nim wyjechac´ . Teraz, po burzliwym pogodzeniu z nia˛ i bolesnym spotkaniu z synem, dawne pytanie powracało znowu. Nie nalez˙ ała do kobiet łatwo zmieniaja˛cych zdanie. A moz˙ e stało sie˛ cos´ , co drastycznie zmieniło jej plany?
CZŁOWIEK SUKCESU
63
Moz˙ e pora o to zapytac´ . Poniewaz˙ oczywis´ cie zamierzał sie˛ z nia˛ spotkac´ . Nie znajdzie lepszej okazji niz˙ teraz, kiedy Daniel jest na treningu. A co be˛dzie, jes´ li Daniel rzeczywis´ cie nie be˛dzie chciał miec´ z nim nic wspo´ lnego? Nie mys´ l o tym, rozkazał sobie, wyjez˙ dz˙ aja˛c z parkingu. Mgła zge˛stniała. Wie˛c zniszczył swoje z˙ ycie? Nie pomoga˛ mu wszystkie pienia˛dze s´ wiata, jes´ li ukochana kobieta i własny syn nie chca˛ go widziec´ .
ROZDZIAŁ PIA˛TY
Zaparkował przed sklepem. Przez wysokie okna połyskiwało s´ wiatło. Witraz˙ z wielorybem zdawał sie˛ jeszcze pie˛kniejszy, niz˙ kiedy Jake widział go ostatnio. Musze˛ go kupic´ , pomys´ lał, otwieraja˛c drzwi. Jes´ li Shaine sie˛ nie zgodzi, tym gorzej dla niej. Z ulga˛ przekonał sie˛, z˙ e w s´ rodku nie ma kliento´ w. Shaine na jego widok nie zemdlała. Co´ z˙ za poste˛p, pomys´ lał, podziwiaja˛c jej postac´ w pomaran´ czowej tunice i spo´ dnicy. – Witaj – odezwała sie˛ chłodno. – Miło, z˙ e dałes´ znac´ o swoim przyjez´ dzie. Wszystkie zdolnos´ ci dyplomatyczne gdzies´ znikne˛ły. – Włas´ nie podwiozłem Daniela na lodowisko – powiedział. Shaine z furia˛ wsparła dłonie na biodrach. – Miałes´ zaczekac´ i porozmawiac´ ze mna˛, nim sie˛ z nim zobaczysz. – Ale tak nie zrobiłem. Zreszta˛ to i tak nie ma znaczenia. Podejrzewał, z˙ e jestem jego ojcem, odka˛d znalazł zdje˛cie mojej druz˙ yny w szkolnym archiwum. Pobladła. – Tak ci powiedział? – Dzieciak nie jest głupi, Shaine. Zobaczył, z˙ e jes-
CZŁOWIEK SUKCESU
65
tem do niego podobny, i wiedział, z˙ e spe˛dziłem tu jakis´ czas po pogrzebie ojca. – Nic mi nie powiedział! – Jes´ li to cie˛ pocieszy, nie wydawał sie˛ zachwycony na mo´ j widok. – Nie mies´ ci mi sie˛ w głowie, czemu mnie nie zapytał. Wie˛c mi nie ufa? Jake połoz˙ ył jej dłon´ na re˛ce. – Ma tylko dwanas´ cie lat, a sprawa jest delikatna. – Gniewa sie˛ na ciebie? – Tak wygla˛da. – Jake nerwowo przespacerował sie˛ tam i z powrotem. – I słusznie. Nawet jes´ li nic ci nie mo´ wił o swoich podejrzeniach, bez wa˛tpienia cie˛ kocha. Złos´ ci sie˛ na mnie ro´ wniez˙ dlatego, z˙ e zostawiłem cie˛ bez s´ rodko´ w, bez pomocy. Odezwał sie˛ dzwonek przy drzwiach i do s´ rodka weszło paru kliento´ w. Jednym z nich, spostrzegł Jake z przeraz˙ eniem, była Maggie Stearns. Spojrzała na niego badawczo. – A niech mnie, jes´ li to nie Jake Reilly! – zawołała rados´ nie, po czym wycisne˛ła mu na policzku wilgotny pocałunek. – Ktos´ mi wspomniał, z˙ e cie˛ widział w miasteczku. Co cie˛ sprowadza w te strony? – Za długo mnie tu nie było – odparł szczerze. – Włas´ nie pare˛ dni temu wspomniałam Shaine, z˙ e che˛tnie bym cie˛ zaprosiła na herbate˛. A moz˙ e wpadniesz dzis´ wieczorem? Marty bardzo sie˛ ucieszy. Marty, jej milkliwy ma˛z˙ , pewnie nadal budował statki do umieszczenia w butelce. Ka˛tem oka Jake zauwaz˙ ył złos´ liwy us´ miech na twarzy Shaine. – Innym razem, Maggie – odparł. – Dzisiaj wieczorem Shaine zaprosiła mnie na kolacje˛.
66
SANDRA FIELD
– To nie... – zacze˛ła Shaine z płona˛cymi policzkami. – Włas´ nie szedłem po wino – cia˛gna˛ł Jake, us´ miechaja˛c sie˛ do Maggie. – Wpadłem ja˛ tylko spytac´ , jakie woli, czerwone czy białe. – A co zamierzasz podac´ , Shaine? Gora˛ca˛ smołe˛, mo´ wiło spojrzenie Shaine. – Łupacza – odparła na głos. – To przyda ci sie˛ dobre, wytrawne bordeaux. Spytaj Sammiego w sklepie z alkoholami, Jake, juz˙ on ci cos´ odpowiedniego wybierze – s´ wiergotała Maggie. – Ba, sama bym che˛tnie wpadła na kieliszek wina, z˙ eby cie˛ powitac´ w rodzinnych stronach. Długo zostaniesz? Jake policzył w duchu do dziesie˛ciu. Nie miał zamiaru ogla˛dac´ dzisiaj Maggie; nie wiedział, jak długo zostanie. – Innym razem, Maggie – odparł dziarskim tonem. – Jeszcze be˛dzie na to czas. – Spojrzał na jej torbe˛ z zakupami. – Widze˛, z˙ e wracasz do domu? Pozdro´ w ode mnie Marty’ego. Maggie nie miała wyboru, jak tylko sie˛ poz˙ egnac´ . Kiedy dreptała w strone˛ wyjs´ cia, Jake mrugna˛ł do Shaine. Mimowolny szacunek mieszał sie˛ w jej duszy z furia˛. – Gdybym nie zapomniała, z˙ e dzis´ przychodzisz, upiekłabym szarlotke˛ z malin moroszek. Trzy lata z rze˛du zbierali razem moroszki na pustkowiu wzdłuz˙ wybrzez˙ a i sprzedawali je w miejscowym sklepiku; pomaran´ czowe jagody bardzo ceniono w okolicy. Wtedy bylis´ my jeszcze przyjacio´ łmi, pomys´ lał. Punkt dla ciebie. Na głos powiedział: – Chciałbym kupic´ ten witraz˙ z wielorybem, Shaine. Moz˙ esz mi go zapakowac´ i wysłac´ na Long Island?
CZŁOWIEK SUKCESU
67
Zupełnie ja˛ zaskoczył. – Wcale go nie chcesz... zreszta˛ jest za drogi. Rzucił na lade˛ platynowa˛ karte˛ kredytowa˛. – I dolicz koszt wysyłki, dobrze? – Co z nim zrobisz? – Zawiesze˛ w oknie wychodza˛cym na patio, be˛de˛ patrzył na niego i mys´ lał o tobie... Ide˛ po wino. – Lepiej kup dwie butelki. Zamierzam zaprosic´ braci. Rozes´ miał sie˛. – Powiedz, z˙ eby zostawili strzelby w domu. Kiedy ostatni raz czuł sie˛ tak pełen z˙ ycia jak teraz, kiedy szedł wa˛ska˛ uliczka˛, wdychaja˛c zapach soli i wodorosto´ w? Szedł kupic´ wino na kolacje˛, kto´ ra musiała sie˛ okazac´ katastrofa˛towarzyska˛. Jego syn go nie znosił, trzej bracia Shaine z pewnos´ cia˛ tez˙ , a sama Shaine pragne˛ła go i zarazem nienawidziła. Moz˙ e powinien kupic´ cała˛ skrzynke˛ wina? Po drodze odwiedził Emily Bennett. Sama otwarła drzwi: pulchna szes´ c´ dziesie˛cioletnia wdowa, kto´ rej niewzruszone zasady kło´ ciły sie˛ niekiedy z dobrym sercem. – Jake! – zawołała. – Słyszałam, z˙ e przyjechałes´ , wejdz´ . Obja˛ł ja˛ serdecznie. – Niedługo przyjde˛ na prawdziwa˛ wizyte˛. Ale teraz chciałem prosic´ o przysługe˛. Czy ma pani przypadkiem na zbyciu szarlotke˛ z malinami? Ide˛ na kolacje˛ do Shaine i chciałbym jej sprawic´ przyjemnos´ c´ . – Kolacja u Shaine? Jej twarz była jak otwarta ksie˛ga. – Wie˛c domys´ liła sie˛ pani, z˙ e Daniel to mo´ j syn? – spytał zrezygnowany.
68
SANDRA FIELD
– Wiele lat temu. Ale nikomu nie pisne˛łam słowa. Pora, z˙ eby chłopak miał ojca. Nawet trzej wujowie to za mało. – Shaine nie wyszłaby za mnie, choc´ by urodziła pie˛cioraczki – rzucił zdesperowany. – W takim razie powinienes´ tu zostac´ , az˙ zmieni zdanie – Emily z us´ miechem wre˛czyła mu ciasto. – Taki przystojny me˛z˙ czyzna jak ty nie powinien z tym miec´ problemu... i pamie˛taj mnie odwiedzic´ . – Obiecuje˛. Ruszył w droge˛ powrotna˛, zastanawiaja˛c sie˛, czy cała okolica wie, z˙ e to on jest ojcem Daniela. Zobaczył z˙ o´ łty dom wynurzaja˛cy sie˛ z mgły. Odruchowo skre˛cił w strone˛ klifu, a kiedy znalazł to, czego szukał, zabrał sie˛ do pracy. Potem dopiero skierował sie˛ w strone˛ domu. W s´ rodku paliły sie˛ s´ wiatła. Shaine stała przy zlewie w obcisłych dz˙ insach i swetrze w kolorze fuksji. Gdyby tylko mo´ gł wejs´ c´ i z miejsca zabrac´ ja˛ do ło´ z˙ ka. Gdyby tylko z˙ ycie było prostsze. Na pewno by sie˛ zgodziła. A moz˙ e lepiej skupic´ sie˛ na odnowieniu platonicznej przyjaz´ ni, kto´ ra ich ła˛czyła przez tyle lat? Czy to nie tutaj spotkał ja˛po raz pierwszy? Biegł s´ ciez˙ ka˛ wzdłuz˙ klifu z CD-playerem u paska... Omijał skały, nies´ wiadomy niczego pro´ cz muzyki pulsuja˛cej mu w uszach i rytmu sto´ p uderzaja˛cych o ziemie˛. Zrobił unik, z˙ eby na nia˛nie wpas´ c´ . Płakała, łzy ciekły po bladych policzkach pod szopa˛ rudych loko´ w. Stana˛ł, oddychaja˛c cie˛z˙ ko. W wieku trzynastu lat nie interesowały go dziewczynki. Szczego´ lnie płacza˛ce. Zdja˛ł słuchawki i spytał nieche˛tnie:
CZŁOWIEK SUKCESU
69
– Wszystko w porza˛dku? – Tak. Zacisne˛ła usta, chociaz˙ w oczach nadal zbierały sie˛ łzy. Na płaskiej skale obok lez˙ ał szkicownik; kiedy na niego spojrzał, zakryła rysunek dłonia˛. – Daj zobaczyc´ – poprosił. – Idz´ sobie! Niemal usłuchał. Ostatecznie nic go nie obchodziła. Ale potem nachylił sie˛, odsuna˛ł jej dłon´ i popatrzył. Narysowała barwne koło z barwnych kwiato´ w. – Ładne – pochwalił. Spojrzała na niego spode łba. – Mo´ wisz tak, z˙ ebym przestała płakac´ . – Nie znosze˛, jak dziewczyny becza˛. – Wyszczerzył ze˛by. – Ale naprawde˛ mi sie˛ podoba. Musisz miec´ same pia˛tki z plastyki. Ja oblałem w zeszłym po´ łroczu; trzeba sie˛ postarac´ , z˙ eby oblac´ z plastyki. – Naprawde˛ ci sie˛ podoba? Jej policzki poro´ z˙ owiały z zadowolenia. – Dzieciaki mys´ la˛, z˙ e jestem nienormalna. Sally Hatchet nie zaprosiła mnie na urodziny. – I dlatego płakałas´ ? – Troche˛. A ja nie umiem byc´ inna! Wiedziony nagłym odruchem, podał jej słuchawki. – Posłuchaj chwile˛. Siedziała chwile˛ w skupieniu. – Dziwne. – To muzyka klasyczna. Koncert na obo´ j Albinoniego. Podobno nie dla faceto´ w. Cia˛gle sie˛ musze˛ bic´ , bo nie znosze˛ rapu i mam dobre stopnie, chociaz˙ sie˛ wcale nie ucze˛. Na szcze˛s´ cie niez´ le gram w hokeja. – Wie˛c ty tez˙ nie pasujesz? – powiedziała wolno.
70
SANDRA FIELD
– No. Jes´ li ci to pomoz˙ e, to nie jest takie waz˙ ne, jak sie˛ zdaje. Wiesz co? Jak chcesz, moz˙ emy sie˛ umo´ wic´ na spacer albo na łowienie ryb z moim tata˛. Albo na zbieranie jago´ d. Ja be˛de˛ słuchał muzyki, ty be˛dziesz sobie rysowac´ . Zas´ miała sie˛ z zachwytem. – Dobrze. Jestem Shaine O’Sullivan, mieszkam w tym z˙ o´ łtym domu przy klifie. – Jake Reilly. – Wymienili powaz˙ ny us´ cisk dłoni. – Odezwe˛ sie˛ za pare˛ dni. Tato wybiera sie˛ na Ghost Island, a poziomki włas´ nie dojrzały. Tak sie˛ to zacze˛ło, pomys´ lał. Us´ cisk dłoni, a potem dzien´ spe˛dzony na zbieraniu poziomek kryja˛cych sie˛ w niskiej trawie na wyspie. Przyjaz´ nili sie˛ przez lata – tym bardziej z˙ e tylu rzeczy nie musieli sobie wyjas´ niac´ . Kiedy wyjechał na uniwersytet, pisali do siebie; nie było go prawie pie˛c´ lat. Wro´ cił na pogrzeb ojca i zamiast dziewczynki zastał pie˛kna˛ kobiete˛. Przystojna nieznajoma, kto´ ra wcale nie była nieznajoma˛... to wtedy sie˛ zakochał. Potrza˛sna˛ł głowa˛. Mgła osiadła mu na włosach. Pora stawic´ czoło rodzince, pomys´ lał pose˛pnie. Wszedł po stopniach i zastukał do kuchennych drzwi. Otwarła Shaine. – Dwie butelki wina, ciasto z malinami i ro´ z˙ e – powiedział. Nie wiadomo czemu poczuła, jakby dostała gwiazdke˛ z nieba. Kiedy mogła juz˙ zaufac´ głosowi, odparła: – Ska˛d wytrzasna˛łes´ ciasto? – Mam swoje kontakty. – I za co ja cie˛ tak lubie˛? Przeciez˙ nie moge˛ cie˛
CZŁOWIEK SUKCESU
71
znies´ c´ – rzuciła niezbyt sensownie, co nie wiadomo czemu sprawiło mu wielka˛ przyjemnos´ c´ . – Uwaz˙ aj na ro´ z˙ e, te sa˛ wyja˛tkowo kolczaste – ostrzegł. – To miała byc´ metafora? – Czego? Twojego charakteru? ˙ ycia w ogo´ le – odparła, patrza˛c na niego gniew– Z nie. – Skoro juz˙ krwawisz, to moz˙ e wstaw je do wody, a ja rozmroz˙ e˛ ciasto. Połoz˙ ył kwiaty na stole i podszedł bliz˙ ej. – Nie podzie˛kowałas´ mi. Zamierzyła sie˛ na niego drewniana˛ łyz˙ ka˛. Chwycił groz´ ne narze˛dzie jedna˛ re˛ka˛, druga˛ obja˛ł ja˛ w pasie. Poniewaz˙ w ostatniej chwili odwro´ ciła głowe˛, pocałunek wyla˛dował na jej policzku. Jake przycia˛gna˛ł ja˛ mocniej i przesuna˛ł wargami po jej szyi. – Pie˛knie pachniesz – mrukna˛ł – ale smakujesz jeszcze lepiej. Szkoda, z˙ e masz trzech braci i syna, inaczej wiesz, gdzie bys´ my byli teraz? ˙ artujesz! Maggie wiedziałaby, co – W tej wiosce? Z zamierzamy, zanim jeszcze bys´ my zacze˛li. Jej oczy błyszczały. Jake dał sobie spoko´ j z ostroz˙ nos´ cia˛. – Mimo tego, co pisza˛w gazetach, Shaine, wcale nie miałem wielu kobiet. Ale nawet ws´ ro´ d tych, kto´ re miałem, z˙ adna nie doro´ wnywała tobie. Starczy, z˙ ebym na ciebie spojrzał i... Trzasne˛ły drzwi. Shaine wyswobodziła sie˛ z us´ cisku i włoz˙ yła warza˛chew do niewłas´ ciwego garnka. – Wło´ z˙ ro´ z˙ e do wazonu, Jake. Kiedy Daniel wszedł do kuchni, Jake przy zlewie napełniał wazon woda˛.
72
SANDRA FIELD
Chłopak spojrzał na matke˛. – Co on tutaj robi? Ku wielkiej uldze Jake’a Shaine odparła spokojnie: – Zaprosiłam go na kolacje˛. Be˛dzie za dwadzies´ cia minut, zda˛z˙ ysz wzia˛c´ prysznic. – To mo´ j ojciec! – Wiem. – Z mocno bija˛cym sercem dodała: – To trudne, Danielu, dla nas obojga. Ale Jake przyjechał i chce cie˛ poznac´ . – Zjem na go´ rze. Mam duz˙ o lekcji – burkna˛ł ponuro chłopak. – Przyjda˛ wujowie, zjemy wszyscy razem. Idz´ sie˛ umyc´ . Daniel wyszedł, powło´ cza˛c nogami; Jake słyszał, jak hałas´ liwie wchodził po schodach. – To miło, z˙ e mu nie powiedziałas´ , z˙ e sie˛ wprosiłem na kolacje˛. – Przez te twoje umizgi i jego awantury nie wiem, na kiedy be˛dzie gotowa. Gniewna i uległa, namie˛tna i uparta... co w tym dziwnego, z˙ e go pocia˛gała? – Jak ci pomo´ c? – Nakryj na szes´ c´ oso´ b w jadalni i postaw kwiaty na toaletce. Jake zabrał sie˛ do dzieła; włas´ nie kon´ czył, kiedy weszli bracia Shaine: rudy jak marchewka Devlin, kasztanowowłosi Padric i Connor. Nie wygla˛dali na z˙ yczliwie nastawionych. Sprawiaja˛ wraz˙ enie, pomys´ lał Jake, jakby z che˛cia˛ za chwile˛ rozdarli mnie na kawałki. Niech tylko spro´ buja˛. Przywitał sie˛ z nimi swobodnie, jak gdyby nigdy nie wyjez˙ dz˙ ał. Devlin postawił na stole słoik pikli,
CZŁOWIEK SUKCESU
73
Padric szes´ ciopak piwa, Connor pocałował siostre˛ w policzek. – Daniel wro´ cił? – spytał, patrza˛c koso na Jake’a. – Bierze prysznic. – Co mys´ li o tym wszystkim? – Nie jest zachwycony. – To jest nas czterech – mrukna˛ł Padric, otwieraja˛c piwo. – Nie pogarszaj sytuacji – ucie˛ła Shaine. – W lodo´ wce jest wino. Moz˙ esz mi nalac´ , Connor? Brat wycia˛gna˛ł butelke˛, spojrzał na nalepke˛ i cicho gwizdna˛ł. – Jakie eleganckie. Ciekawe, kto to kupił. Jake odezwał sie˛: – Po kolacji moz˙ emy wyjs´ c´ za dom wszyscy czterej, jes´ li tego chcecie. Ale teraz spro´ bujmy sie˛ zachowywac´ jak cywilizowani ludzie, chociaz˙ by ze wzgle˛du na Daniela. – On ma racje˛ – poparł go basem Devlin. – Uspoko´ jcie sie˛, wy dwaj. Jake miał pamie˛tac´ do kon´ ca z˙ ycia ten cia˛gna˛cy sie˛ w nieskon´ czonos´ c´ posiłek. Daniel nie odzywał sie˛ z własnej inicjatywy, a zapytany, odpowiadał monosylabami. Shaine na przemian milczała albo zaczynała paplac´ jak szalona. Bracia zachowywali sie˛ z przesadna˛ uprzejmos´ cia˛. Sam Jake grał s´ wiatowca i nie mo´ gł przestac´ . W co ja sie˛ wpakowałem? – mys´ lał. – Doskonała ryba – odezwał sie˛, by przerwac´ cisze˛. – Długo trwało, zanim przyjechałes´ jej spro´ bowac´ – odparł Connor. Jake spojrzał na braci. – Wiem. Ale teraz wro´ ciłem, i to na dobre.
74
SANDRA FIELD
– Jakby to kogos´ obchodziło – mrukna˛ł Daniel. – Dos´ c´ tego – skarciła go Shaine. – Cicho, mały – dodał Devlin. Chłopak odsuna˛ł krzesło. – Nie chce˛ ciasta. Ide˛ odrobic´ lekcje, a potem odwiedzic´ Arta. Kiedy jego kroki rozległy sie˛ na schodach, Shaine zwiesiła ramiona. – Daj mu spoko´ j, Devlin. Jaki sens udawac´ , z˙ e to zwykła rodzinna kolacja? – Nie powinienem był przychodzic´ – odezwał sie˛ Jake. Nie mo´ gł patrzec´ na jej przygne˛bienie. – Byc´ moz˙ e. Ale przyszedłes´ , a teraz zjemy ciasto. Connor, zrobisz herbate˛? Padric, ciasto jest w piecu. Devlin, pikle były pyszne. – Chłopak przywyknie do mys´ li, z˙ e ma ojca – odezwał sie˛ Devlin. – Potrzebuje tylko troche˛ czasu. Shaine zacze˛ła nakładac´ ciasto, Connor przynio´ sł czajnik. Chociaz˙ było niemal pewne, z˙ e na Manhattanie nie moz˙ na dostac´ szarlotki malinowej, Jake powstrzymał sie˛ od kolejnej wzmianki o Nowym Jorku. Włas´ nie dopijał herbate˛, gdy zadzwonił telefon. Aparat wisiał na s´ cianie w kuchni, wie˛c było słychac´ kaz˙ de słowo Shaine. – Cameron! – zawołała z wyraz´ na˛rados´ cia˛. – Jak sie˛ masz? Kto to jest Cameron, do diabła? – zastanawiał sie˛ Jake. I czym sobie zasłuz˙ ył na przyjaz´ n´ Shaine? Nie przyszło mu do głowy spytac´ ja˛, czy nie ma kogos´ innego. Z głupoty? A moz˙ e ze zwykłego egoizmu? – Ska˛d dzwonisz? – cia˛gne˛ła. – Z Toronto? Co
CZŁOWIEK SUKCESU
75
takiego? Serio? Za pare˛ dni? Och, Cameron, to niewiarygodne, ogromnie dzie˛kuje˛, z˙ e je wysłałes´ ... Zadzwonisz, jak sie˛ dowiesz? A jak sie˛ miewa twoja mama? Pozdro´ w ja˛ ode mnie. Okej, odezwe˛ sie˛. Czes´ c´ . Odłoz˙ yła słuchawke˛ i spojrzała na me˛z˙ czyzn przy stole; us´ miechała sie˛ promiennie. – To był Cameron – wyjas´ niła niepotrzebnie. – Wysłał jeden z moich witraz˙ y na konkurs w Toronto. W przyszłym tygodniu be˛dzie wiedział, czy weszłam do konkursu. Zwycie˛ski witraz˙ pojedzie do Stano´ w. Jake powstrzymał sie˛ od gratulacji. Cameron był najwyraz´ niej agentem Shaine. Ska˛d wie˛c znała jego matke˛? Kiedy pobiegła z wiadomos´ cia˛ do Daniela, Jake zebrał naczynia i odnio´ sł je do zlewu. Musze˛ sie˛ dowiedziec´ wie˛cej, pomys´ lał ponuro. W jego postawie było cos´ , co sugerowało, z˙ e nie da sie˛ przetrzymac´ braciom, choc´ by zostali nie wiadomo jak długo.
´ STY ROZDZIAŁ SZO
Shaine wro´ ciła z go´ ry razem z synem. – Podrzuce˛ cie˛ do Arta – zaproponował Devlin chłopcu, po czym zwro´ cił sie˛ do braci: – Zabierzecie sie˛ tez˙ ? Do zobaczenia, Jake. Pare˛ chwil po´ z´ niej Jake i Shaine mieli kuchnie˛ tylko dla siebie. – Ryba była s´ wietna; widziałem pogrzeby weselsze od tej kolacji – odezwał sie˛ Jake, opłukuja˛c talerz. – Przynajmniej nie skon´ czyła sie˛ awantura˛. – Jedynie dzie˛ki Devlinowi. Shaine sie˛gne˛ła po s´ cierke˛. – Jest najstarszy. Najbardziej rozpaczał po s´ mierci rodzico´ w. Jake uja˛ł ja˛ mokra˛ re˛ka˛ za nadgarstek. – To musiało byc´ dla ciebie straszne. – Było – mrukne˛ła, wycieraja˛c talerz do połysku. – Tato prowadził od samego Corner Brook, juz˙ widzieli dom... taki głupi wypadek. – Nie było cie˛ wtedy w domu? – Byłam na uniwersytecie. Nalegali, z˙ ebym wro´ ciła do nauki po urodzeniu Daniela. Mama sie˛ nim zajmowała. Dzien´ wczes´ niej zadzwoniłam i powiedziałam, z˙ e dłuz˙ ej tak nie wytrzymam i wracam, z˙ eby byc´ z dzieckiem. – Milczała chwile˛ ze wzrokiem wbitym
CZŁOWIEK SUKCESU
77
w talerz. – Czasem mys´ le˛, z˙ e moz˙ e sie˛ martwili z mojego powodu i dlatego tato nie był skupiony, jak powinien... Jake, pełen wspo´ łczucia, obja˛ł ja˛, czuja˛c, jak talerz wbija mu sie˛ w brzuch. – Najlepszemu kierowcy zdarza sie˛ wpas´ c´ w pos´ lizg – odparł stanowczo. – Nie wolno ci sie˛ winic´ . – Ja... nikomu o tym nie mo´ wiłam – szepne˛ła drz˙ a˛cym głosem, us´ wiadamiaja˛c sobie, jak bezpiecznie czuje sie˛ w jego ramionach. – Tobie zawsze mogłam powiedziec´ o wszystkim. Przez wiele lat byłes´ moim najlepszym przyjacielem. Do wspo´ łczucia doła˛czyło poczucie winy. Bardzo delikatnie pogładził ja˛po policzku, przytulaja˛c twarz do jej włoso´ w. Poruszyła sie˛ niecierpliwie. – Lepiej skon´ czmy zmywanie. Jake jednak przytrzymał ja˛ mocniej. – Tak mi z toba˛ dobrze – mrukna˛ł cicho. Odepchne˛ła go stanowczo. – Zostaw mnie – odparła wzburzona. – Nie wiem, co robic´ ! Nie moge˛ is´ c´ z toba˛ do ło´ z˙ ka. Mam rodzine˛ i ws´ cibskich sa˛siado´ w, a tutaj jest mo´ j dom. Ty moz˙ esz wyjechac´ , gdzie chcesz, ja nie. Odchylił jej głowe˛ tak, z˙ e musiała mu spojrzec´ w oczy; na rze˛sach błyszczały łzy. – Nie płacz – poprosił. – Nie moge˛ tego znies´ c´ . – Nie robie˛ tego specjalnie! Otarł jej oczy s´ cierka˛ do naczyn´ . – Tak lepiej – stwierdził z krzywym us´ miechem. Shaine wycia˛gne˛ła re˛ke˛ i przesune˛ła palcem po zmarszczkach w ka˛cikach jego oczu, jakby nie mogła sie˛ powstrzymac´ .
78
SANDRA FIELD
– Mo´ wisz, z˙ e sie˛ zmieniłam. Ty tez˙ . Wiem, z˙ e jestes´ teraz człowiekiem sukcesu i masz mno´ stwo pienie˛dzy. Ale tobie tez˙ nie było lekko. Czuja˛c, jak bryła lodu, kto´ ra˛ nosił w sobie od bardzo dawna, zaczyna topniec´ , szepna˛ł natarczywie: – Czemu powiedziałas´ , z˙ e kochasz mnie za mało, by ze mna˛ wyjechac´ ? Naprawde˛ tak mys´ lałas´ ? Stała nieruchomo. Ze wszystkich pytan´ na to najmniej chciałaby odpowiedziec´ . – To było tak dawno... po co to teraz wycia˛gac´ ? – Bo to waz˙ ne. – Nie be˛de˛ sie˛ zagłe˛biac´ w przeszłos´ c´ , skoro nie radze˛ sobie z tym, co jest teraz. Teraz waz˙ ny jest Daniel, a nie moje czy twoje uczucia. – Tego sie˛ nie da rozdzielic´ , Shaine. Jestes´ my jego rodzicami, ty i ja. – Musisz dopiero dowies´ c´ , z˙ e umiesz byc´ ojcem. – Powiedziałem, z˙ e sie˛ nie wycofam! – Słowa nic nie kosztuja˛. Wygla˛dała, jakby lada chwila miała eksplodowac´ . – A niech mnie – mrukna˛ł Jake. – Uwielbiam patrzec´ , jak sie˛ złos´ cisz. Tak pie˛knie to robisz. Błysk, huk, iskry: cos´ fantastycznego. Burkne˛ła cos´ niegrzecznie. – Lata praktyki na licznych facetach. Ty, moi bracia, Daniel... – I kto jeszcze? – spytał, czuja˛c, jak zasycha mu w ustach. – Co z Cameronem? – Cameron byłby ogromnie nieszcze˛s´ liwy, gdybym sie˛ na niego zezłos´ ciła. Poza tym jest tak miły, z˙ e nie potrzebuje˛ tego robic´ . – Miły – powto´ rzył Jake. – Wie˛c sie˛ nie liczy.
CZŁOWIEK SUKCESU
79
– Co chcesz przez to powiedziec´ ? – Nigdy sie˛ nie zdecydujesz na kogos´ miłego. Zanudziłabys´ sie˛ na s´ mierc´ jeszcze przed kon´ cem miesia˛ca miodowego. – Duz˙ o o mnie wiesz. – Jestem twoim najwierniejszym obserwatorem – odparł, gładza˛c pasmo jej włoso´ w. – W rzadkich wypadkach, kiedy traciłem ro´ wnowage˛ przy kobiecie, bo zwykle panuje˛ nad soba˛, uciekały. Ale ty nie. Ty rzucasz sie˛ z pie˛s´ ciami do walki. – Nie wystraszysz mnie, Jake. – Och, Shaine – powiedział cicho. – Nie powinnas´ tak do mnie mo´ wic´ . Wyja˛ł jej z ra˛k talerz, odstawił go na sto´ ł i obja˛ł ja˛ w pasie. Potem nachylił sie˛ i zacza˛ł ja˛ całowac´ . Pies´ cił ustami jej delikatne, ciepłe wargi, czuja˛c, jak jej opo´ r słabnie. Zarzuciła mu ramiona na szyje˛ i namie˛tnie odwzajemniła pocałunek. Poczuł, jak go ogarnia szalen´ cze pragnienie. Oderwał od niej usta i us´ wiadomił sobie, z˙ e drz˙ y na całym ciele. – Daniel wro´ ci lada chwila – mrukna˛ł. – Nie moge˛ utrzymac´ ra˛k przy sobie, kiedy cie˛ widze˛. – Zupełnie o nim zapomniałam – szepne˛ła. – Co ze mnie za matka? – Masz własne potrzeby. – Nie moge˛ sobie na nie pozwolic´ ! – wykrzykne˛ła. – Jake, wracaj do siebie. Do Nowego Jorku czy Singapuru, czy gdzie tam mieszkasz. – Nie doszedłbym do drzwi. Zarumieniła sie˛, odwro´ ciła do zlewu i zabrała do zmywania.
80
SANDRA FIELD
– Moje z˙ ycie było całkiem poukładane, zanim sie˛ zjawiłes´ . Sklep przynosił zyski, lubiłam swoja˛ prace˛, Daniel był szcze˛s´ liwy. Teraz wszystko sie˛ zmieniło. Z hałasem postawiła kilka talerzy na ociekaczu. – Marzysz, z˙ eby je rozbic´ na mojej głowie? – spytał. – To z innymi marzeniami nie umiem sobie poradzic´ . Podszedł do niej od tyłu, przylgna˛ł biodrami do jej bioder. – Przestan´ ! – rzuciła ostro. On sam znowu miał wraz˙ enie, z˙ e nie doszedłby do drzwi. Shaine szorowała naste˛pny talerz z ws´ ciekłos´ cia˛. Jake wyszedł z kuchni i ruszył do jadalni. Juz˙ dawniej domys´ lił sie˛, gdzie musi byc´ pracownia. Chciał ja˛ zobaczyc´ . Otworzył drzwi do przybudo´ wki i zapalił s´ wiatło. Otoczyły go kolory. Na jednej s´ cianie wisiały rze˛dem witraz˙ e, kto´ rymi zarabiała na z˙ ycie: mewy, latarnie morskie, wieloryby – turys´ ci z pewnos´ cia˛ kupowali je setkami. Jego jednak przycia˛gne˛ły te umieszczone przy oknie. Geometryczne, abstrakcyjne i realistyczne formy s´ wiadcza˛ce o talencie i oryginalnos´ ci. – Kto ci pozwolił tu wchodzic´ ? – rozległ sie˛ za nim głos Shaine. Odpowiedział ze szczerym podziwem: – Te witraz˙ e sa˛ wspaniałe. Wiele osia˛gne˛łas´ , Shaine. Trzej udani bracia, syn, sklep i jeszcze to. Musiałas´ pracowac´ ro´ wnie cie˛z˙ ko jak ja. Patrza˛c na owal z zachodza˛cym słon´ cem, us´ wiado˙ ycie mił sobie, z˙ e coraz głe˛biej wchodzi w jej z˙ ycie. Z kobiety, jaka˛sie˛ stała. W poro´ wnaniu z nia˛mnie wszystko przychodziło łatwo, pomys´ lał. Mogłem robic´ , co chciałem.
CZŁOWIEK SUKCESU
81
A jes´ li Daniel nigdy go nie zaakceptuje? Shaine be˛dzie musiała stana˛c´ po stronie syna. Wszystko zmieniało sie˛ zbyt szybko, potrzebował czasu na oddech. – Widziałem, z˙ e Daniel ma jutro mecz – odezwał sie˛ na głos. – Pojade˛ do Corner Brook zobaczyc´ , jak mu idzie. Moge˛ zostac´ tylko tydzien´ , potem mam narady w Nowym Jorku i Hongkongu. Moz˙ e do tej pory cos´ sie˛ zmieni. – A jes´ li nie? Przeczesał włosy palcami. – Mam wiele lat do nadrobienia. A teraz juz˙ sobie po´ jde˛. I nie, nie pocałuje˛ cie˛ na poz˙ egnanie, bo oboje wiemy, do czego by to doprowadziło. Nagle poczuła sie˛ wyczerpana i przeraz˙ aja˛co bezbronna. – Nie powinnis´ my sie˛ byli kochac´ wtedy na wyspie – powiedziała cicho. Shaine wojownicza budziła w nim che˛c´ walki; Shaine nieszcze˛s´ liwa budziła w nim uczucia, na kto´ re nie był gotowy. – Bylis´ my młodzi. I nie potrafie˛ tego z˙ ałowac´ . – I zaraz dodał: – Nie z˙ ałujesz, z˙ e Daniel jest na s´ wiecie, prawda? – Nie! – zawołała wstrza˛s´ nie˛ta. – No włas´ nie. Do zobaczenia jutro. Wyszedł w zimna˛ mgłe˛. Syrena na wyspie zawodziła w ciemnos´ ci. To ostrzez˙ enie, pomys´ lał Jake. Na meczu w Corner Brook Jake starał sie˛ byc´ niewidoczny; a mimo to Daniel spostrzegł go niemal od razu. Nie zrobił z˙ adnego gestu, ale grał z tak szalen´ czym lekcewaz˙ eniem bezpieczen´ stwa, z˙ e Jake’owi
82
SANDRA FIELD
serce stane˛ło w gardle. Grał tez˙ doskonale i dzie˛ki jego wysiłkom druz˙ yna wysoko wygrała. Jake zjadł obiad w jakims´ fast-foodzie, zrobił zakupy i pojechał do zatoki. Obiecał Shaine, z˙ e wpadnie; odkładał to przez cały dzien´ . Poszedł nawet odwiedzic´ Maggie i Marty’ego. Gdyby udał sie˛ prosto do Shaine, pewnie spotkałby Daniela. Czyz˙ by sie˛ bał własnego syna? ˙ o´ łty dom z zapaloW cia˛gu dnia mgła sie˛ rozwiała. Z nymi s´ wiatłami wygla˛dał pocia˛gaja˛co. Zapukał do kuchennych drzwi. Shaine otwarła natychmiast, z twarza˛ blada˛ jak papier. – Mys´ lałam, z˙ e to Padric – powiedziała. Wszedł do s´ rodka i obja˛ł ja˛, bo wygla˛dała, jakby lada chwila miała zemdlec´ . – Poszedł na polowanie dzisiaj o s´ wicie – wyjas´ niła. – Powiedział, z˙ e wro´ ci po południu. Nie wro´ cił; włas´ nie go szukaja˛. – Gdzie? – spytał zdecydowanie. – Masz latarke˛? – Za domem Mulligano´ w jest szlak prowadza˛cy do Black Lake, zwykle tam polował. – Gdzie Daniel? – Jeszcze nie... o, jest. Na widok Jake’a chłopiec zawahał sie˛, po czym ruszył do wejs´ cia. Shaine przepus´ ciła go i pocałowała w policzek. – Patrick zagina˛ł w lesie – powiedziała szybko. – Wszyscy go szukaja˛. – Rozejrzała sie˛ błe˛dnie po ganku. – Latarka – mrukne˛ła. – Gdzie ona jest, Danielu? Chłopak znalazł ja˛ od razu i podał matce. – Pare˛ dni temu włoz˙ yłem nowa˛ baterie˛. Gdzie wujek Dev?
CZŁOWIEK SUKCESU
83
– Ruszył na poszukiwania. – Po´ jde˛ mu pomo´ c. – Nie! – zawołała. – Jestes´ za mały i idziesz jutro do szkoły. – Niech idzie ze mna˛ – wtra˛cił sie˛ Jake. Shaine zwiesiła ramiona. – Okej. Jake, obiecaj, z˙ e nie spus´ cisz go z oczu. Powiedziałam, z˙ e zaczekam, az˙ znajda˛ Padrica. – W porza˛dku. Słyszałes´ , Danielu? Masz przyrzec, z˙ e nie odejdziesz ode mnie na krok. Chłopak spojrzał ponuro. – Zmienie˛ buty – powiedział. – I wezme˛ sweter. – Danielu – powto´ rzył Jake spokojnie. – Nigdzie nie po´ jdziesz, po´ ki mi nie odpowiesz. Jake nie miał zamiaru uste˛powac´ ; gdyby to zrobił, straciłby wszelki autorytet. W kon´ cu syn odpowiedział nieche˛tnie: – Okej. – Dobrze. Ide˛ do wozu, zaczekam na ciebie. – Szybko, mocno obja˛ł Shaine. – Padric do po´ łnocy be˛dzie we własnym ło´ z˙ ku. Spro´ buj sie˛ nie martwic´ . Chwile˛ po´ z´ niej byli w drodze. Na polu Mulligano´ w stały zaparkowane wozy, straz˙ nik les´ ny rozmawiał przez walkie-talkie. – Cos´ wiadomo? – spytał Jake. – Na razie nic. Przeczesali brzeg jeziora i Corkum’s Hills. Teraz jedna grupa idzie na zacho´ d, druga na po´ łnoc. Zna pan te lasy? – Wychowałem sie˛ w nich – odparł Jake. – Na wscho´ d od jeziora jest jedno miejsce, gdzie cze˛sto widywałem jelenie. – Pochylił sie˛ nad mapa˛ rozłoz˙ ona˛ na masce wozu. – Tutaj. Po´ jdziemy tam z Danielem.
84
SANDRA FIELD
– Straz˙ acy wła˛cza˛ syrene˛, jes´ li sie˛ znajdzie. Usłyszycie nawet w lasach. – Zgadzasz sie˛, Danielu? – spytał syna. – Wiesz, z˙ e moz˙ e sie˛ to okazac´ strata˛ czasu? Kiedy chłopak kiwna˛ł głowa˛, Jake ruszył przez pole ro´ wnym tempem, kto´ re potrafił utrzymac´ przez wiele godzin. Przez lata drzewa urosły i podszycie sie˛ rozpleniło, mimo to poznawał kaz˙ dy załomek gruntu, kaz˙ da˛ skałe˛ i bagno. – Jest tam jaskinia – wyjas´ nił synowi. – Nikomu o niej nie powiedziałem; byc´ moz˙ e Padric ja˛ znajdzie. Daniel cos´ mrukna˛ł. Jake westchna˛ł w głe˛bi duszy. Miał nadzieje˛, z˙ e wspo´ lna wyprawa rozwia˛z˙ e chłopcu je˛zyk. Nie powinienem był wyjez˙ dz˙ ac´ sta˛d na tak długo, pomys´ lał setny raz. To moje miejsce. Gdybym wro´ cił wczes´ niej, wczes´ niej dowiedziałbym sie˛ o istnieniu syna. Ogarne˛ły go wyrzuty sumienia i poczucie straty. Gdyby tylko nie był taki uparty! Wła˛czył latarke˛ i odszukał łoz˙ ysko strumienia, kto´ rym musieli sie˛ wspia˛c´ na ostatnie wzgo´ rze. – Juz˙ niedaleko – rzucił przez ramie˛. – Niez´ le ci idzie jak na kogos´ , kto całe popołudnie grał w hokeja. Daniel nie odpowiedział. Na szczycie Jake zatrzymał sie˛ i zawołał najgłos´ niej, jak potrafił: – Padric! Spłoszony ptak zatrzepotał w gałe˛ziach. Jake zawołał znowu. Usłyszał cichy je˛k. Z nowa˛ energia˛ ruszył przed siebie. Krzaki zasłaniały wejs´ cie do jaskini, lecz w s´ wietle latarki widac´ było pare˛ złamanych gałe˛zi. – Padric! – zawołał znowu.
CZŁOWIEK SUKCESU
85
– Jestem obok jaskini – dobiegł go cichy głos brata Shaine. Wspia˛ł sie˛ na stroma˛ skałe˛, cia˛gna˛c za soba˛ Daniela. Padric lez˙ ał ws´ ro´ d skał z jedna˛ noga˛ podwinie˛ta˛ pod siebie. Jake przykle˛kna˛ł. – Co sie˛ stało? – Upadłem na skały – sapna˛ł ranny, krzywia˛c sie˛ z bo´ lu. – Chyba złamałem noge˛. – Daj mu wody, Danielu – polecił Jake, mys´ la˛c szybko. – Obiecałem twojej mamie, z˙ e nie spuszcze˛ cie˛ z oka... ale lepiej, jes´ li zostaniesz z Padrikiem, zanim ja sprowadze˛ pomoc. Wro´ ce˛ najszybciej, jak sie˛ da – obiecał. – Ale i tak potrwa to pewnie pare˛ godzin, bo trzeba be˛dzie zorganizowac´ nosze. – Dzie˛ki za ratunek – mrukna˛ł Padric. – Nieszczego´ lnie marzyłem, z˙ eby tu spe˛dzic´ noc. – Nie ma za co – odparł Jake szczerze. – Do zobaczenia. Mine˛ły niespełna dwie godziny, zanim dotarł z dwoma felczerami do jaskini. Jake prowadził; przekonał sie˛, z˙ e Daniel zasna˛ł z głowa˛ na kolanach Padrica. Ranny spojrzał mu w oczy i powiedział cicho: – Nie wierzyłem, z˙ e be˛dzie z ciebie ojciec, Jake. Ale chyba sie˛ pomyliłem. – Dzie˛ki – mrukna˛ł Jake. – Spytałem Shaine, czemu wtedy wyjechałes´ . Wiesz, ˙ ebym spadał. co mi powiedziała? Z Jake zas´ miał sie˛. – Cała ona. – Ktos´ , kto przetrwał te˛ ostatnia˛ kolacje˛, nie podda sie˛ łatwo – dodał Padric. – Ale dla tego dzieciaka warto to zrobic´ .
86
SANDRA FIELD
Naste˛pna godzina była me˛cza˛ca, a dla Padrica, mimo s´ rodko´ w przeciwbo´ lowych, musiała byc´ istnym koszmarem. Daniel szedł obok noszy, trzymaja˛c wuja za re˛ke˛. Kiedy dotarli na pole, Jake zobaczył, z˙ e Shaine czeka obok wozu straz˙ nika les´ nego; miała na sobie dz˙ insy, wełniana˛ koszule˛ i puchowa˛ kamizele˛. Rzuciła sie˛ biegiem w ich kierunku, przykle˛kła obok noszy. – Padric, wszystko w porza˛dku? Tak sie˛ ucieszyłam, kiedy zadzwonili... mys´ lałam, z˙ e nigdy cie˛ nie znajda˛. – Pos´ lizgna˛łem sie˛ na mchu i złamałem noge˛. – Głupi – warkne˛ła. – Is´ c´ do lasu, nie mo´ wia˛c nikomu, w jakim kierunku. Gdyby nie Jake, dalej bys´ tam tkwił. Och, Padric, tak sie˛ ciesze˛, z˙ e juz˙ wszystko dobrze... nie waz˙ mi sie˛ nigdy wie˛cej zrobic´ czegos´ takiego! Padric mrugna˛ł do Jake’a nad jej ramieniem. Poklepał siostre˛ po ramieniu. – Pus´ c´ mnie, dziewczyno, potrzebuje˛ doktora i pare˛ łyko´ w rumu. Shaine podniosła sie˛ i z kolei obje˛ła Jake’a. – Jak mam ci dzie˛kowac´ ? – wyszlochała. – Mys´ lałam, z˙ e oszaleje˛. Była mie˛kka, ciepła i nieskon´ czenie pocia˛gaja˛ca. Nie licza˛c Daniela, kto´ ry odwro´ cił sie˛ ostentacyjnie, widzowie patrzyli z˙ yczliwie. – Karetka czeka – zreflektowała sie˛ zaraz. – Jake, zostaniesz z Danielem, a ja pojade˛ do szpitala z Padrikiem? Musza˛ mu zrobic´ przes´ wietlenie w Corner Brook. – Moge˛ is´ c´ do wujka Deva – mrukna˛ł Daniel. – Jeszcze nie wro´ cili... Jake?
CZŁOWIEK SUKCESU
87
Skina˛ł głowa˛. – O, idzie doktor McGillivray – dodała. Jake podnio´ sł wzrok. Me˛z˙ czyzna, kto´ ry włas´ nie wszedł w kra˛g s´ wiatła, przez minione lata posiwiał nieco i przybrał na wadze, lecz poza tym niewiele sie˛ zmienił. – Czes´ c´ , doktorze. – Jake Reilly – odparł. – Nie wiedziałem, z˙ e bawisz w tych stronach. – Jestes´ chyba ostatnim człowiekiem, kto´ ry tego nie wiedział – odparł swobodnie Jake. Reakcja doktora go zdziwiła: w pierwszej chwili wygla˛dał, jakby czuł sie˛ winny, a nie ucieszony. – Wpadne˛ z wizyta˛ za pare˛ dni – dodał. – Koniecznie! – zawołał doktor z przesadna˛ serdecznos´ cia˛. – No, Padric, co ci dolega? Bez ceregieli zrobił rannemu zastrzyk przeciwbo´ lowy, po czym mała procesja ruszyła w strone˛ czekaja˛cej karetki. Shaine, zanim do niej wsiadła, raz jeszcze zarzuciła Jake’owi re˛ce na szyje˛. – Dzie˛kuje˛, dzie˛kuje˛ – szepne˛ła. – Nie ma za co – odrzekł z me˛skim opanowaniem, marza˛c, by widzowie znalez´ li sie˛ dziesie˛c´ kilometro´ w dalej. To bardzo miło, z˙ e jest wdzie˛czna, pomys´ lał. Ale chciał od niej znacznie wie˛cej. Czego włas´ ciwie? Shaine wro´ ciła w towarzystwie Devlina i Connora około trzeciej nad ranem; Padric miał pe˛knie˛ta˛ rzepke˛ i został w szpitalu na noc. Daniel, zaraportował Jake, połoz˙ ył sie˛ spac´ zaraz po powrocie. Fakt, z˙ e chłopiec nie odezwał sie˛ do ojca ani słowem, Jake zachował dla siebie.
88
SANDRA FIELD
Wyszedł najszybciej, jak mo´ gł, wysłuchawszy burkliwych podzie˛kowan´ od obu braci. Naste˛pnego ranka wstał po´ z´ no, wysłuchał prognozy pogody, starannie obmys´ lił plan i wykonał kilka telefono´ w. Dzien´ po´ z´ niej o dziewia˛tej trzydzies´ ci wkroczył dziarsko do sklepu Shaine. Asystentka, s´ liczna dziewczyna imieniem Jenny, posłała mu konspiracyjny us´ miech. Shaine pakowała na zapleczu zamo´ wione towary; podniosła na niego wzrok. Wyraz rados´ ci przemkna˛ł jej po twarzy, zaraz potem jednak powiedziała szorstko: – Jestem zaje˛ta, Jake. Nie wydawała sie˛ ani wdzie˛czna, ani pełna poz˙ a˛dania. Jake wyja˛ł jej z ra˛k pudełko i os´ wiadczył rados´ nie: – Nie tak zaje˛ta, z˙ ebys´ nie mogła ze mna˛ wyjs´ c´ . Zmarszczyła brwi. – Nigdzie z toba˛ nie ide˛. Noga˛ przymkna˛ł drzwi. – Chyba nie chcesz, z˙ eby wszyscy słyszeli, jak sie˛ kło´ cimy. Mo´ j wo´ z czeka na zewna˛trz, wszystko przygotowałem. – Byc´ moz˙ e na zebraniach dyrygujesz wszystkimi na prawo i lewo, ale nie jestes´ my w Nowym Jorku. – Słusznie. Idziesz z własnej woli czy mam cie˛ zanies´ c´ ? – Przestan´ sie˛ wygłupiac´ ! Jednym zre˛cznym ruchem wzia˛ł ja˛ na re˛ce i otworzył drzwi. Do sklepu weszli klienci; na szcze˛s´ cie nie było ws´ ro´ d nich Maggie. – Dzien´ dobry, pani Mulligan, miło pania˛ widziec´ – przywitał sie˛ Jake pogodnie. – Trzymaj sie˛, Jenny. I dzie˛ki.
CZŁOWIEK SUKCESU
89
Dzwonek zadz´ wie˛czał słodko. Samocho´ d Jake’a czekał zaparkowany przy samym krawe˛z˙ niku. – Nie moge˛ zostawic´ Jenny na cały dzien´ ! – zaprotestowała Shaine. – Rozmawiałem z nia˛ wczoraj. Zabrała ze soba˛ lunch, o szo´ stej zamknie interes. A Daniel pojechał do St. Anthony na mecz wyjazdowy. Bezceremonialnie postawił ja˛ na ziemi, trzymaja˛c jednak za nadgarstek, i otworzył drzwiczki. – Wskakuj. – Zamierzasz mnie porwac´ ? – Włas´ nie. Jej oczy pociemniały. – Nie po´ jde˛ z toba˛ do ło´ z˙ ka. – Nawet sie˛ nie zbliz˙ ymy do z˙ adnego ło´ z˙ ka – odparł zgodnie z prawda˛. – Zachowujesz sie˛ jak neandertalczyk. – Czynisz cuda dla mojego ego. Wsiadaj. Posłuchała. – Nie jestem twoim ulubionym pudlem! Zdajesz sobie sprawe˛, z˙ e do obiadu wszyscy be˛da˛ wiedziec´ o twoim wyczynie? – Nie be˛dzie nas tutaj, z˙ eby posłuchac´ – odparł, siadaja˛c za kierownica˛. Pojechał prosto na przystan´ . – W bagaz˙ niku mam ubranie dla ciebie i kosz z jedzeniem. Chodz´ my. Zagryzła warge˛; z rados´ cia˛ dostrzegł rozbawienie w jej oczach. – Pie˛kny dzien´ – zauwaz˙ yła. – Zamo´ wiony specjalnie dla ciebie. – Jestes´ namolny i prostacki.
90
SANDRA FIELD
– I seksowny. Twoim zdaniem. Była to prawda. – Musze˛ byc´ w domu o trzeciej, z˙ eby zostac´ z Padrikiem – rzuciła tryumfalnie. – Wcale nie. Devlin cie˛ zasta˛pi. – Czy cała wioska bierze udział w spisku? Zanim zda˛z˙ ył odpowiedziec´ , zbliz˙ ył sie˛ do nich Tom Banks. Zasalutował Shaine i zwro´ cił sie˛ do Jake’a: – Ło´ dka juz˙ gotowa. Nie musze˛ ci nic tłumaczyc´ , prawda? – Sa˛ rzeczy, kto´ rych sie˛ nie zapomina. Słon´ ce ls´ niło na wodzie, fale pluskały o drewniany pomost. Jake z rozkosza˛ wcia˛gna˛ł morskie powietrze. – Nie wypływałam w morze chyba ze trzy lata – odezwała sie˛ Shaine. Pomo´ gł jej zejs´ c´ do łodzi, podał torby i kosz z jedzeniem, po czym zeskoczył sam. Chwile˛ po´ z´ niej ,,Gertruda’’ odbijała od pomostu. Shaine znikne˛ła w kabinie, ska˛d wynurzyła sie˛ w zielonych szortach i kwiecistej bluzce. Posłała Jake’owi radosny us´ miech. Odpowiedział us´ miechem. Ster lez˙ ał mu idealnie w dłoni, fale lekko kołysały łodzia˛. Kiedy ostatni raz czuł sie˛ ro´ wnie szcze˛s´ liwy?
´ DMY ROZDZIAŁ SIO
Ghost Island lez˙ ała po´ ł godziny drogi od stałego la˛du. Jake zastanawiał sie˛, jak Shaine zareaguje, kiedy odgadnie cel ich wycieczki. Wkro´ tce miał sie˛ o tym przekonac´ . Kiedy podpłyna˛ł do pomostu, Shaine zre˛cznie zarzuciła cume˛ na pachołek i wspie˛ła sie˛ na go´ re˛. – Nigdy tu nie wro´ ciłam – odezwała sie˛ niespodziewanie. – Ani razu. – Wie˛c ciesze˛ sie˛, z˙ e jestes´ tu teraz ze mna˛ – odpowiedział, patrza˛c, jak na chwile˛ przymyka oczy. – Zabrałem łubianke˛ – dodał – gdybys´ my znalez´ li maliny. Po jej twarzy przemkna˛ł wyraz ulgi. – Nie przywiozłem cie˛ tutaj, by cie˛ uwies´ c´ , Shaine – dorzucił szorstko. – Mys´ lałem tylko, z˙ e potrzebujemy dnia tylko dla siebie, z dala od sa˛siado´ w i twoich braci. W zgodnym milczeniu zbierali maliny przez naste˛pne dwie godziny. W kon´ cu Shaine wyprostowała sie˛, przecia˛gne˛ła. – Zgłodniałam. – Wie˛c zjedzmy cos´ . Rozpakowali kosz. – Kanapki z kurczakiem – mrukne˛ła Shaine zadowolona. – Uwielbiam rzeczy, kto´ rych nie musiałam ugotowac´ sama. Nalał jej białego wina i podsuna˛ł marchewke˛ i łodygi
92
SANDRA FIELD
selera. Mało wyrafinowany posiłek wydawał mu sie˛ ambrozja˛. – Nigdy nie napisałes´ ani jednego listu – odezwała sie˛ nagle cicho, nie staraja˛c sie˛ ukryc´ z˙ alu. Nie był gotowy o tym rozmawiac´ . – Nie powinienem był milczec´ tak długo. Odka˛d tu przyjechałem... to wszystko jest cze˛s´ cia˛ mnie. Po wyjez´ dzie tyrałem jak szaleniec, odkładaja˛c kaz˙ dy cent. Potem zacza˛łem grac´ na giełdzie. Zaryzykowałem pare˛ razy i nagle okazało sie˛, z˙ e zarobiłem mase˛ pienie˛dzy. Im wie˛cej miałem, tym bardziej sie˛ starałem. Znalazłem pierwszych kliento´ w... – Jestes´ bardzo bogaty? – zapytała naiwnie. – Bardzo. Mam dwa domy w Nowym Jorku, go´ rska˛ chate˛ w Szwajcarii i mieszkanie w Paryz˙ u pare˛ kroko´ w od Luwru. Podobałoby ci sie˛... Zanim jeszcze tu przyjechałem, czułem, z˙ e cos´ straciłem. Dusze˛? To wielkie słowo. Podała mu kolejna˛ kanapke˛, patrza˛c uwaz˙ nie w jego twarz. – Zapomniałem, jak potrafisz słuchac´ – burkna˛ł pose˛pnie. – Nie chciałem cie˛ zanudzic´ . – Nie nudzisz mnie. – W moim z˙ yciu jest pustka – wybuchna˛ł. – Otchłan´ , kto´ rej z˙ adne pienia˛dze nie moga˛ wypełnic´ . – Zamys´ lił sie˛ głe˛boko. – A potem dowiedziałem sie˛ o Danielu. I zobaczyłem ciebie. – Zmieniłam sie˛. – Us´ miechne˛ła sie˛ lekko. – Mielis´ my zamieszkac´ razem na Manhattanie, prawda? I miałam sie˛ zapisac´ na kurs i otworzyc´ własne studio. – Ale nie pojechałas´ . – Był bardzo powaz˙ ny powo´ d – powiedziała wolno.
CZŁOWIEK SUKCESU
93
– Nie mogłam ci wtedy o tym powiedziec´ , przyrzekłam. Chociaz˙ na dłuz˙ sza˛ mete˛ to i tak nie miało znaczenia. – Powiedz mi teraz – poprosił, wkładaja˛c cała˛ dusze˛ w te słowa. – Doktor McGillivray – odparła. – Pamie˛tasz na pewno, jak co roku w rocznice˛ s´ mierci swojej z˙ ony upija sie˛ do nieprzytomnos´ ci. Naste˛pnego dnia ma pote˛z˙ nego kaca, a potem wraca do pracy jakby nigdy nic i przez naste˛pne trzysta szes´ c´ dziesia˛t cztery dni jest najlepszym lekarzem w okolicy. Shaine westchne˛ła cie˛z˙ ko. – Zawsze go odwiedzam w rocznice˛. Kiedy do niego pojechałam na dzien´ przed nasza˛ wyprawa˛ na wyspe˛, wymkne˛ło mu sie˛, z˙ e moja matka ma raka. Ona jeszcze o tym nie wiedziała. Czekała ja˛ operacja, moz˙ e nawet chemioterapia, chociaz˙ rokowania były dobre. Tak czy inaczej miało potrwac´ pare˛ miesie˛cy, zanim sprawa sie˛ wyjas´ ni. Kiedy sie˛ zorientował, co powiedział, wymo´ gł na mnie, z˙ e nikomu tego nie powto´ rze˛, po´ ki nie porozmawia z mama˛. Jake siedział w milczeniu. Ze wszystkich powodo´ w, kto´ re sobie wyobraz˙ ał przez lata, ten nigdy nie przyszedł mu do głowy. Us´ wiadomił sobie, z˙ e Shaine mo´ wi dalej. – Teoretycznie mogłam ci powiedziec´ , kiedy mama sie˛ dowiedziała. Ale nie chodziło tylko o tych pare˛ dni – dodała z z˙ arem. – Jestes´ przyzwoitym facetem, Jake. Zostałbys´ w zatoce razem ze mna˛. Ale twoje miejsce nie było tutaj, wiedziałam o tym doskonale. Zwariowałbys´ tu albo zacza˛ł mnie nienawidzic´ . Wie˛c postanowiłam ci powiedziec´ , z˙ e cie˛ nie kocham. Dzie˛ki temu wyjechałes´ do Nowego Jorku sam.
94
SANDRA FIELD
Ze wszystkich targaja˛cych nim uczuc´ najsilniejsza była ulga. Obja˛ł ja˛za ramiona z rozpromieniona˛ twarza˛. – Wie˛c mnie kochałas´ . Kłamałas´ tylko po to, z˙ ebym wyjechał. Odsune˛ła sie˛ od niego, zagryzła warge˛. – Bylis´ my tacy młodzi – powiedziała szybko. – Naiwni i niedos´ wiadczeni. Co´ z˙ wiedzielis´ my o miłos´ ci? Pare˛ piosenek, kilka wierszy przerabianych w szkole. Kochalis´ my samo uczucie miłos´ ci, Jake. – Mo´ w za siebie – rzucił ochryple. – Ja kochałem ciebie. Byłem młody, ale wiedziałem, z˙ e jestes´ dla mnie stworzona. – Jasne – odparła gorzko. – Czemu w takim razie przez tyle lat nie napisałes´ ani nawet nie zadzwoniłes´ ? Nachylił sie˛ w jej strone˛. – Nie rozumiesz? Włas´ nie dlatego! Nie mogłem tego znies´ c´ . Powiedziałas´ , z˙ e mnie nie kochasz, wie˛c uciekłem i długi czas lizałem rany. Teraz wiem, z˙ e z´ le posta˛piłem. Ale wtedy miałem dwadzies´ cia dwa lata i tu, na tej wyspie, oddałem ci serce. – Nawet sie˛ nie poz˙ egnałes´ . – Nie mogłem – odrzekł z wysiłkiem. – Wro´ ciłem do siebie, spakowałem sie˛ i od razu wyjechałem. Siedziała ze spuszczona˛ głowa˛, z dłon´ mi splecionymi na kolanach. Nie wiedział, o czym mys´ li. Przeczesał palcami włosy. – Nie pro´ buje˛ sie˛ usprawiedliwiac´ . – Nie sa˛dziłam, z˙ e znikniesz z mojego z˙ ycia. Bylis´ my przyjacio´ łmi! Czy to nic dla ciebie nie znaczyło? – Jak miałem oddzielic´ przyjaz´ n´ od miłos´ ci? Odrzuciłas´ mnie całego, moja˛ miłos´ c´ i przyjaz´ n´ . Miałem ci pisac´ o pogodzie?
CZŁOWIEK SUKCESU
95
Wysune˛ła z uporem podbro´ dek. – Teraz to juz˙ nie ma znaczenia. Moja matka przeszła terapie˛, a potem zgine˛ła razem z tata˛ w głupim wypadku. Wie˛c gdybym nawet wyjechała z toba˛, i tak musiałabym wro´ cic´ i zaja˛c´ sie˛ brac´ mi. – Uniosła na niego wzrok. – Wro´ ciłbys´ ze mna˛? Był jej winien szczera˛ odpowiedz´ . – Mys´ le˛, z˙ e tak. Kochałem cie˛. – Widzisz? Wie˛c słusznie posta˛piłam. Tak było najlepiej. – Dla ciebie, byc´ moz˙ e. Ale dla Daniela? Dla mnie? Wracam po trzynastu latach i własny syn nie chce na mnie patrzec´ . – Z czasem cie˛ zaakceptuje. – Z całego serca pragne˛ła, z˙ eby była to prawda. – Byłes´ moim jedynym przyjacielem – dodała w zamys´ leniu. – Chciałabym, z˙ ebys´ my sie˛ znowu przyjaz´ nili. – Przyjaciele, kto´ rzy marza˛, z˙ eby is´ c´ ze soba˛ do ło´ z˙ ka? Na tym polegał nasz pierwszy bła˛d. – To ty sie˛ we mnie zakochałes´ ! Patrzyła na niego wrogo. Poczuł skurcz serca, kiedy przyszła mu do głowy naste˛pna mys´ l. – Wie˛c kochałas´ sie˛ ze mna˛ tylko dlatego, bo martwiłas´ sie˛ o matke˛? – Kochałam sie˛ z toba˛, bo od pogrzebu twojego ojca o niczym innym nie mys´ lałam. – Wie˛c mnie pragne˛łas´ , nawet jes´ li nie kochałas´ – rzucił z gorycza˛. – Musisz wszystko analizowac´ ?! – wykrzykne˛ła. Była taka pie˛kna, gdy tak siedziała plecami zwro´ cona do morza, a słon´ ce tan´ czyło po jej włosach i rzucało złote s´ wiatło na jej twarz.
96
SANDRA FIELD
– Jestem matematykiem. Nerwowo poruszyła głowa˛. – Nie wydajesz sie˛ opanowany, kiedy sie˛ ze mna˛ całujesz. Odpowiedział szczerze: – Nic w moim z˙ yciu nie doro´ wnało tamtemu dniu, kiedy kochalis´ my sie˛ na wyspie. Ogla˛dała zdje˛cia w kolorowych magazynach: eleganckie, wytwornie ubrane kobiety promienieja˛ce pewnos´ cia˛ siebie. A jednak Jake mo´ wił, z˙ e z˙ adna z nich nie umywała sie˛ do niej, Shaine O’Sullivan z Cranberry Cove. – Nie wierzysz mi, prawda? – rzucił cierpko. – Sama nie wiem, w co wierze˛! Poczuł w sercu znajome ukłucie. Czyz˙ by mu groziło, z˙ e ta sama kobieta dwa razy złamie mu serce? – Tam w dole, koło skał, widziałem z˙ urawine˛ – rzucił. Oboje w tej samej chwili sie˛gne˛li po koszyk i ich dłonie sie˛ spotkały. Ze stłumionym je˛kiem pchna˛ł ja˛ na trawe˛ i zacza˛ł całowac´ . Miał wraz˙ enie, jakby w jego z˙ yłach płyna˛ł ogien´ ; az˙ za łatwo byłoby dac´ sie˛ ponies´ c´ poz˙ a˛daniu. W głe˛bi duszy nie chciał jednak tego zrobic´ . Unio´ sł sie˛ na łokciu i spojrzał uwaz˙ nie na jej zarumieniona˛ twarz, jakby ja˛ widział pierwszy raz w z˙ yciu. Przesuna˛ł palcem po jej czole, policzku, zmysłowej krzywiz´ nie dolnej wargi. – Za kaz˙ dym razem, kiedy cie˛ widze˛ – szepna˛ł – twoja uroda mnie zaskakuje. Łzy nagle napłyne˛ły jej do oczu. – Ledwie moge˛ oddychac´ , kiedy tak na mnie patrzysz – westchne˛ła bezradnie.
CZŁOWIEK SUKCESU
97
Uje˛ła jego twarz w dłonie i przycia˛gne˛ła do siebie, az˙ jej wargi dotkne˛ły jego ust w delikatnym, nies´ miałym pocałunku. Jake zatopił dłonie w jej włosach, odpowiadaja˛c ro´ wnie delikatnie. Potem jego dłon´ jakby z własnej woli przesune˛ła sie˛ po jej szyi, a wreszcie zagłe˛biła w zapie˛cie bluzki. Sko´ re˛ miała gładka˛ jak jedwab, ciepła˛ od słon´ ca; pachniała trawa˛ i oceanem. Nie odepchne˛ła go. Bardzo wolno rozpie˛ła guzik bluzki, potem zacze˛ła pies´ cic´ jego brzuch. Jake gładził jej piersi. Wygie˛ła sie˛ z rozkoszy, je˛cza˛c jego imie˛; jej oczy pociemniały. Wsuna˛ł sie˛ pomie˛dzy jej nogi, rozpia˛ł do kon´ ca bluzke˛. Patrzył na namie˛tnos´ c´ wzbieraja˛ca˛ w jej rysach. Sie˛gne˛ła po pasek jego spodni. – Teraz, Jake... – szepne˛ła. Z całego serca pragna˛ł usłuchac´ . Opanował sie˛ jednak z wysiłkiem. – Nie moz˙ emy – odpowiedział. – Nie mam zabezpieczenia, i ty tez˙ nie. – Nawet o tym nie pomys´ lałam – mrukne˛ła. – Co ja w tobie widze˛? Zwykle jestem rozsa˛dna. Błyskawicznie powro´ cił do rzeczywistos´ ci. – A z pozostałymi kochankami? Zas´ miała sie˛ z wysiłkiem. – Zlituj sie˛, Jake. Złapał ja˛ za nadgarstek. – Naprawde˛ przez lata z nikim nie byłas´ ? Czemu? – To moja sprawa – burkne˛ła ze złos´ cia˛. Drz˙ a˛cymi re˛kami zapie˛ła bluzke˛, cisne˛ła mu podkoszulek. – Ubierz sie˛ – rozkazała. – Bo mimo wszystko gotowa jestem sie˛ na ciebie rzucic´ .
98
SANDRA FIELD
Zawsze to on panował nad sytuacja˛. Ale wystarczyło, z˙ eby Shaine raz na niego spojrzała, i był zgubiony. ˙ urawiny – przypomniała stanowczo. – Chodz´ , – Z nazbieramy troche˛ przed powrotem. Jake stracił cała˛ wczes´ niejsza˛ swobode˛. Cieszył sie˛, kiedy koszyk sie˛ napełnił i mogli ruszyc´ w strone˛ pomostu i zacumowanej ło´ dki. Kiedy dotarli na stały la˛d, zanio´ sł jagody pod dom Shaine i odmo´ wił uprzejmemu zaproszeniu, by wszedł na chwile˛. Daniel miał niedługo wro´ cic´ ze szkoły; Jake miał dos´ c´ emocjonalnej hus´ tawki jak na jeden dzien´ . Wro´ cił do motelu, wzia˛ł prysznic i lez˙ a˛c na ło´ z˙ ku, bezmys´ lnie przerzucał kanały w telewizji. Shaine nigdy naprawde˛ go nie kochała, a jego syn nie chciał go znac´ . Jak na kogos´ , kto tarzał sie˛ w pienia˛dzach, niezbyt mu sie˛ wiodło. W poniedziałek o drugiej po południu zjawił sie˛ u doktora. – Jake! – Lekarz us´ cisna˛ł mu re˛ke˛ na powitanie. – To wizyta medyczna czy towarzyska? – Towarzyska – wyjas´ nił Jake. – Shaine mi powiedziała, co sie˛ stało trzynas´ cie lat temu. Jak sie˛ jej wygadałes´ o chorobie matki. Mys´ lisz, z˙ e Shaine mnie wtedy kochała? – Przespała sie˛ z toba˛. Daniel jest tego dowodem. – Powiedz, doktorze. Lekarz bawił sie˛ stetoskopem. – Wielbiła ziemie˛, po kto´ rej przeszedłes´ . Naprawde˛ mi przykro z powodu tego, co sie˛ stało – dodał szorstko. – Ale i tak by wro´ ciła do domu po s´ mierci rodzico´ w...
CZŁOWIEK SUKCESU
99
a ty wro´ ciłbys´ razem z nia˛. I wczes´ niej czy po´ z´ niej skon´ czyłbys´ , nienawidza˛c jej, jej braci i własnego syna. – Daniel mnie nie znosi. – Szukał cie˛ całe z˙ ycie. Ale jest uparty jak jego ojciec i nie przyzna, z˙ e czegos´ potrzebuje. – Mam w to uwierzyc´ ? – Wysłuchaj mnie ten jeden raz, Jake, a potem zamkne˛ sie˛ na dobre. – Doktor zmarszczył krzaczaste białe brwi. – Shaine marzy, z˙ eby sie˛ sta˛d wyrwac´ , ale nie moz˙ e z powodu Daniela. Albo tak jej sie˛ wydaje. A teraz sie˛ wynos´ . I powodzenia. Jake, kto´ ry potrafił jednym spojrzeniem sterroryzowac´ prezesa zarza˛du, usłuchał natychmiast. Moz˙ e rzeczywis´ cie powinien sie˛ skupic´ na sprawach praktycznych? Pare˛ minut po´ z´ niej zapukał do drzwi z˙ o´ łtego domku i wszedł do s´ rodka. Mina˛ł kuchnie˛ ze zlewem pełnym nie zmytych naczyn´ i pchna˛ł drzwi studia. – Czes´ c´ , Shaine – przywitał sie˛. Owinie˛ta w wielki pło´ cienny fartuch, pochylała sie˛ nad stołem z młotkiem w jednej re˛ce i ste˛pionym gwoz´ dziem w drugiej. Sto´ ł pokrywały pocie˛te kawałki szkła. Projektuje, pomys´ lał z zainteresowaniem. Przysuna˛ł sobie stołek. – Nie przeszkadzaj sobie – rzucił do Shaine pogodnie. – Jak Padric? – Doprowadza wszystkich do szału. Nie cierpi siedziec´ w zamknie˛ciu. I wszyscy juz˙ wiedza˛, z˙ e ojciec Daniela wro´ cił. – Niech to szlag – zakla˛ł Jake z uczuciem. – Dzisiaj trzy razy mnie pytali, kiedy bierzemy s´ lub. Jakie unio´ sł brew. – I co odpowiedziałas´ ?
100
SANDRA FIELD
˙ e mnie nie prosiłes´ o re˛ke˛. – Z – Wyjdziesz za mnie, Shaine? Palec zsuna˛ł sie˛ jej po szkle; Jake z przeraz˙ eniem zobaczył krople˛ krwi. Shaine spokojnie spłukała dłon´ pod kranem i nakleiła plaster. – Z ołowiem trzeba uwaz˙ ac´ – rzuciła oboje˛tnie i ro´ wnie oboje˛tnie dodała: – Nie, nie wyjde˛. Usiadła, wybrała kawałek szkła i zacze˛ła go przycinac´ . Drobiny szkła posypały sie˛ na sto´ ł. – Zastanawiałem sie˛, ska˛d masz te szramy na dłoniach. Czemu za mnie nie wyjdziesz? Jej oczy zapłone˛ły ogniem. – Mam syna, zapomniałes´ ? Mieszkam w Cranberry Cove, nie w Paryz˙ u ani Nowym Jorku. – Chciałabys´ mieszkac´ w Paryz˙ u? Odłoz˙ yła młotek i z tłumiona˛ frustracja˛ w głosie odpowiedziała: – Powiem to jeden jedyny raz: oddałabym wszystko, z˙ eby sie˛ sta˛d wynies´ c´ . Ale nie ma o tym mowy, po´ ki Daniel nie skon´ czy osiemnastu lat. – A co´ z˙ takiego jest w Nowym Jorku, czego nie masz tutaj? ˙ artujesz? – Zacze˛ła odliczac´ na palcach. – Mog– Z łabym sie˛ nauczyc´ malowac´ na szkle i trawic´ je za pomoca˛ kwasu, mogłabym odwiedzac´ pracownie innych artysto´ w, rozmawiac´ z ludz´ mi znaja˛cymi sie˛ na rzeczach, kto´ rych bardzo bym sie˛ chciała dowiedziec´ . Odwiedzac´ galerie, uczyc´ sie˛, rozwijac´ . Głos jej drz˙ ał. – Mno´ stwo dzieci mieszka w Nowym Jorku i Paryz˙ u – zauwaz˙ ył Jake. – Daniel mieszkał tu całe z˙ ycie. Tu ma przyjacio´ ł,
CZŁOWIEK SUKCESU
101
druz˙ yne˛. Nie moge˛ mu tego odbierac´ z egoistycznych pobudek. – Sie˛gne˛ła po szczypce. – I jes´ li pis´ niesz mu o tym choc´ słowo, posiekam cie˛ na tyle kawałeczko´ w, z˙ e be˛dziesz sie˛ nadawał na mozaike˛. Doktor miał racje˛, pomys´ lał Jake. Shaine chciała wyjechac´ . Czy on, Jake, mo´ gł cos´ na to poradzic´ ? Chyba tak.
´ SMY ROZDZIAŁ O
Od drzwi wejs´ ciowych rozległy sie˛ melodyjne dz´ wie˛ki. – Cholera – mrukne˛ła Shaine z lekkim zdziwieniem. – Ktos´ sie˛ dobija do drzwi frontowych. Zaraz wracam. Jake bezczelnie ruszył w s´ lad za nia˛. Na progu stał jakis´ me˛z˙ czyzna w wyprasowanych flanelowych spodniach i błe˛kitnym blezerze, uczesany i us´ miechnie˛ty. Jake nie zdziwił sie˛ zupełnie, kiedy Shaine zawołała na powitanie: – Cameron! Co tu robisz? Wejdz´ , prosze˛. Gos´ c´ nachylił sie˛ i pocałował ja˛ w policzek. – Byłem w galerii w St. John’s i postanowiłem nieco zboczyc´ z trasy; mam dla ciebie dobre wies´ ci. Two´ j witraz˙ został przyje˛ty do konkursu. – Naprawde˛? To wspaniale! – Shaine zacze˛ła tan´ czyc´ w przedpokoju. – Ale teraz be˛de˛ musiała czekac´ całe wieki na wynik... – Mys´ le˛, z˙ e masz szanse˛ – odparł Cameron z us´ miechem. – Inaczej nie proponowałbym ci udziału. Facet jest w niej zakochany po uszy, pomys´ lał Jake. Odchrza˛kna˛ł i wszedł do salonu. – Nie przedstawisz mnie swojemu przyjacielowi, Shaine?
CZŁOWIEK SUKCESU
103
Jes´ li sa˛dził, z˙ e ja˛ zbije z tropu, to sie˛ pomylił. – Cameron, oto Jake Reilly – rzuciła gładko. – Zdradze˛ ci sekret, kto´ ry znaja˛ wszyscy od Labradoru po Grand Banks: Jake jest ojcem Daniela. Wpadł z wizyta˛ z Nowego Jorku. Jake dziarsko us´ cisna˛ł dłon´ Camerona. – Miło cie˛ poznac´ . Dzie˛kuje˛, z˙ e dbałes´ o interesy Shaine; jest doskonała, prawda? – Jak długo zostaniesz? – wtra˛ciła sie˛ Shaine. – Tylko do jutra. Po południu mam lot do Toronto. – Pos´ ciele˛ ci w sypialni gos´ cinnej – odparła z˙ yczliwie. – Po południu musze˛ byc´ na meczu Daniela; to po´ łfinał, obiecałam mu, z˙ e sie˛ zjawie˛. – Zmarszczyła brwi. – Ty pewnie nie masz ochoty... – Z przyjemnos´ cia˛ be˛de˛ ci towarzyszył – rzucił z galanteria˛. – To bardzo miło. – Poklepała go po re˛kawie. – Przynies´ bagaz˙ e, a ja zaparze˛ herbaty. Kiedy me˛z˙czyzna posłusznie wyszedł, Shaine napadła na Jake’a. – Jak s´ miesz go obraz˙ ac´ ? Pomo´ gł mi w trudnym okresie, a to wie˛cej, niz˙ ty zrobiłes´ ! – Ale nie szalejesz z miłos´ ci do niego. – W z˙ yciu liczy sie˛ cos´ wie˛cej niz˙ seks. – Ciszej – mrukna˛ł Jake leniwie. – Nie chcesz chyba zaszokowac´ Camerona. – Pocałował ja˛ mocno w usta. – Do zobaczenia na lodowisku. Poruszał sie˛ z nies´ wiadoma˛ gracja˛: Shaine na moment cofne˛ła sie˛ w przeszłos´ c´ . Ostatni mecz przed kon´ cem liceum: Jake strzelił decyduja˛cego gola na dziesie˛c´ minut przed kon´ cem i trybuny oszalały. Schodza˛c z tafli, posłał jej szeroki us´ miech i pocałował ja˛
104
SANDRA FIELD
˙ yła tym wspomnieniem przez lekko w policzek. Z naste˛pnych pie˛c´ lat, kiedy studiował na uniwersytecie... – Shaine? – odezwał sie˛ chłodno Cameron. – Przepraszam. Nie było najmniejszego ryzyka w tym, z˙ e go zaprosiła na noc. Jake zjawił sie˛ przed czasem. Usiadł zgarbiony na ławce; mimo udawanej pewnos´ ci siebie perspektywa spe˛dzenia najbliz˙ szych dwo´ ch godzin w towarzystwie Shaine i Camerona wcale go nie cieszyła. Nagle serce podskoczyło mu w piersi, kiedy weszła Shaine z synem. Zauwaz˙ yła Jake’a, zawahała sie˛ moment, po czym ruszyła w jego strone˛. Miała szyte na miare˛ wełniane spodnie i gruby zielono-rdzawy sweter. Goto´ w był sie˛ z nia˛ kochac´ na lodzie. – Gdzie Cameron? – Musiał zadzwonic´ do matki. Zaraz przyjdzie. – To niedorzecznos´ c´ . Mie˛dzy toba˛ i nim nic nie iskrzy, jak moz˙ esz go zapraszac´ na noc! – Jestes´ zazdrosny! – rzuciła z niedowierzaniem. – Jeszcze jak! – Zostaw Camerona w spokoju – oznajmiła stanowczo. – Wiele dla mnie zrobił. Zabiera mnie do galerii w Toronto i sprzedaje moje prace. – I sie˛ w tobie zakochał. – Nie zache˛całam go do tego. – Ogla˛dałem łyz˙ wy Daniela – cia˛gna˛ł dalej napastliwie. – Chłopak potrzebuje nowych. Zapisze˛ jego rozmiar przed wyjazdem. Albo zaprosze˛ go do Nowego Jorku i kupimy je razem.
CZŁOWIEK SUKCESU
105
Jedna˛ z najwie˛kszych obaw Shaine było to, z˙ e Jake wkupi sie˛ w łaski Daniela drogimi prezentami. – Nie pojedzie. – Pojedzie, jes´ li ty tez˙ to zrobisz – dodał Jake bezwzgle˛dnie. – Cameron pokazał ci Toronto. Ja cie˛ moge˛ zabrac´ do Barcelony, Pragi i Bangkoku, pokazac´ ci lasy tropikalne, pustynie... wszystkie kolory s´ wiata. – Prosze˛... – szepne˛ła. – Wiesz, z˙ e nie moge˛ z toba˛ pojechac´ . Idzie Cameron. – Jeszcze z tym nie skon´ czylis´ my, Shaine – powiedział stanowczo. Staraja˛c sie˛ opanowac´ emocje, odszedł pare˛ kroko´ w i usiadł na ławce. Nie powinien był naciskac´ tak silnie, ale doktor miał racje˛: musi jakos´ wyrwac´ Shaine i Daniela z Cranberry Cove. Mecz sie˛ rozpocza˛ł. Jake widział Shaine dopinguja˛ca˛ syna ze wszystkich sił; Camerona, kto´ ry starał sie˛ nie wygla˛dac´ na znudzonego. Daniel grał, ostentacyjnie lekcewaz˙ a˛c własne bezpieczen´ stwo, lecz zawsze wspo´ łpracuja˛c z grupa˛. Pierwsza cze˛s´ c´ skon´ czyła sie˛ remisem. Jake gawe˛dził z dawnymi sa˛siadami, starannie unikaja˛c odpowiedzi na niewygodne pytania. W połowie drugiej cze˛s´ ci wynik wcia˛z˙ sie˛ nie zmienił. Naraz w trakcie zwarcia Daniel został przycis´ nie˛ty do bandy, a potem cis´ nie˛ty na lo´ d z brutalna˛ siła˛. Lez˙ ał nieruchomo, zwinie˛ty z bo´ lu. Jake’owi krew zastygła w z˙ yłach. Przeraz˙ ony jak nigdy w z˙ yciu, zerwał sie˛ z miejsca i przeskoczył bande˛. Przykla˛kł obok syna, pytaja˛c nerwowo: – Danielu, wszystko w porza˛dku?
106
SANDRA FIELD
– Stracił na chwile˛ oddech, zaraz dojdzie do siebie – rzucił spokojnie se˛dzia. – Jake, sam nieraz tak miałes´ . Wszystko wygla˛dało zupełnie inaczej, kiedy chodziło o syna. Chwile˛ po´ z´ niej Daniel odetchna˛ł głe˛boko i otworzył oczy. – Zostaw mnie. Nie potrzebuje˛ cie˛ – powiedział do ojca. Jake podnio´ sł sie˛ na nogi, czuja˛c, jakby dostał cios ´ lizgaja˛c sie˛ na lodzie, wro´ cił na swoje w samo serce. S miejsce. Shaine opadła na ławke˛ obok niego. Widok cierpienia w jego oczach sprawiał, z˙ e chciało sie˛ jej płakac´ . Połoz˙ yła mu re˛ke˛ na dłoni, nie dbaja˛c, z˙ e patrzy na nia˛ po´ ł wioski, i powiedziała: – On sie˛ opamie˛ta, Jake. Musisz mu dac´ troche˛ czasu. Marzył jedynie o tym, z˙ eby wyjs´ c´ jak najszybciej. Tak jak trzynas´ cie lat temu. Czy niczego sie˛ nie nauczył? – Nie sa˛dze˛, ale dzie˛ki za wspo´ łczucie – odparł. – Ty i Daniel macie ze soba˛ wiele wspo´ lnego. Inaczej niz˙ on i Cameron. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Czemu nie zaprosisz chłopca do siebie? Niech zobaczy, jak mieszkasz. Wspaniałomys´ lna propozycja zupełnie go zaskoczyła. Wzruszony, odpowiedział cicho: – Nic dziwnego, z˙ e zawsze tak bardzo cie˛ lubiłem. Jestes´ odwaz˙ na i uczciwa. – Nie zawsze bywam uczciwa i strasznie sie˛ boje˛ – odpowiedziała po prostu. – Ale skoro wro´ ciłes´ , musimy jakos´ stawic´ czoło tej sytuacji. W nieco lepszym nastroju obejrzał mecz do kon´ ca,
CZŁOWIEK SUKCESU
107
wpadł do Toma i Gertrudy na herbate˛, po czym wro´ cił do motelu. Gdzie znowu s´ nił o Shaine. Wro´ cił do Cranberry Cove, dopiero gdy był pewien, z˙ e Cameron jest daleko. O sio´ dmej wieczorem udał sie˛ do domu Shaine. Jes´ li zastanie Daniela, zaproponuje chłopcu wycieczke˛ do Nowego Jorku. Dochodza˛c do domu, usłyszał z wne˛trza głosy. Shaine mo´ wiła włas´ nie do syna: – Jake nie zniknie tylko dlatego, z˙ e ty tego chcesz. – Wyjez˙ dz˙ a za pare˛ dni. – Ale wro´ ci. Jestem niemal pewna. Niemal. A wie˛c nie ufa mi do kon´ ca, pomys´ lał Jake. – Zostawił cie˛ sama˛! Jake skrzywił sie˛. Shaine odpowiedziała spokojnie: – To prawda, ale nie wiedział, z˙ e byłam w cia˛z˙ y. A ja nawet nie spro´ bowałam go zawiadomic´ . Byłam zbyt ws´ ciekła. – Westchne˛ła. – Ale powinnam była to zrobic´ . Skrzywdziłam was obu. Jake nie mo´ gł nie podziwiac´ jej otwartos´ ci. Po długiej chwili dodała: – Gdyby o tobie wiedział i nie przyjechał, to byłoby niewybaczalne. Jake usłyszał skrzypnie˛cie odsuwanego krzesła i plusk wody. Potem gderliwy głos Daniela: – Wyjdziesz za Camerona? – Mowy nie ma – brzmiała stanowcza odpowiedz´ . – A za mojego ojca? – Jestes´ szo´ sta˛ osoba˛ od wczoraj, kto´ ra o to pyta! – Dzieciaki w szkole robia˛ zakłady. – Nie moge˛ wyjs´ c´ za Jake’a tylko dlatego, z˙ e sie˛ zjawił – rzuciła z desperacja˛. – Zmieniłam sie˛ przez tych
108
SANDRA FIELD
trzynas´ cie lat. Poza tym sie˛ nie kochamy. To niemoz˙ liwe. Odrobiłes´ lekcje? – Dzie˛ki, z˙ e mi przypomniałas´ . Jej głos złagodniał. – Kocham cie˛. To jedno sie˛ nie zmieniło. – Ja cie˛ tez˙ – mrukna˛ł chłopak. Nie kochamy sie˛... Shaine była teraz ostatnia˛ osoba˛, kto´ ra˛Jake chciałby zobaczyc´ . Wycofał sie˛ cicho, wro´ cił do motelu, obejrzał bardzo hałas´ liwy film wojenny i poszedł spac´ .
Naste˛pnego ranka obudził sie˛ o s´ wicie. Wła˛czył laptop i przez wie˛ksza˛cze˛s´ c´ dnia pracował intensywnie, szukaja˛c informacji w Internecie. Po południu pojechał do Cranberry Cove. Trafił idealnie: lekcje sie˛ skon´ czyły, Daniel wlo´ kł sie˛ wzdłuz˙ szosy. Miał na sobie obszerny T-shirt z reklama˛ lokalnego piwa i workowate spodnie. Jake opus´ cił szybe˛. – Podwioze˛ cie˛ do domu – zaproponował. Pod domem Shaine zatrzymał wo´ z i zwro´ cił sie˛ do chłopca: – Jeszcze chwila, chce˛ cie˛ o cos´ zapytac´ . – Spojrzał na syna. – Be˛dziesz miał pare˛ wolnych dni w szkole... chciałbym, z˙ ebys´ cie wyjechali gdzies´ ze mna˛. Polecielibys´ my na Wyspy Kanaryjskie, a potem wro´ cili przez Nowy Jork. Odwiedzilibys´ my wystawe˛ witraz˙ y. Mam karnet na mecze ligi NHL, mo´ głbym ci tez˙ załatwic´ trening z jedna˛ z najlepszych druz˙ yn amatorskich w stanie. No i kupic´ nowe łyz˙ wy. Daniel patrzył z otwartymi ustami, jednak na wzmianke˛ o łyz˙ wach jego spojrzenie stwardniało.
CZŁOWIEK SUKCESU
109
– Moje łyz˙ wy sa˛w porza˛dku. Mama nie kupiła sobie nowych buto´ w, z˙ eby mi je sprawic´ . Jake uderzył dłonia˛ w kierownice˛. – Nie chce˛ cie˛ przekupic´ i nie chce˛ sie˛ popisywac´ moimi pienie˛dzmi. Chce˛ po prostu, z˙ ebys´ zobaczył ˙ ebys´ kiedys´ mo´ gł przyjechac´ w odgdzie i jak z˙ yje˛. Z wiedziny, jes´ li zechcesz. – Mama zgodziła sie˛ jechac´ ? – Jeszcze jej nie pytałem. Chciałem najpierw porozmawiac´ z toba˛. – Wie˛c jes´ li ona sie˛ zgodzi, to ja tez˙ – odparł Daniel szybko. – A moz˙ e sam ja˛ o to spytaj – zaproponował Jake. – Wpadne˛ po kolacji. Chciał, aby Shaine miała czas do namysłu; był prawie pewien, z˙ e w pierwszej chwili by odmo´ wiła. Pojechał na proszona˛ kolacje˛ do Emily Bennet i dopiero potem zameldował sie˛ u Shaine. Otwarła drzwi zarumieniona z gniewu. – Lepiej wejdz´ do s´ rodka, z˙ eby wszyscy sa˛siedzi nie słyszeli naszej kło´ tni. Daniel wyszedł z kolegami. Mamy po´ ł godziny. Odpowiedz´ brzmi: nie, nie wyjade˛ z toba˛. Masz sie˛ zaprzyjaz´ nic´ z synem i tak dalej. Mnie to nie dotyczy. Mys´ lałes´ , z˙ e mnie skusisz paroma witraz˙ ami? ´ cis´ le biora˛c, to cały dach – odparł łagodnie. – S – Autorstwa Pera Valldepereza z Barcelony. Mimo woli westchne˛ła te˛sknie. – Słyszałam o nim. – Wie˛c be˛dziesz mogła zobaczyc´ jego najlepsze dzieła. I popływac´ w ciepłym morzu. – Mam prace˛.
110
SANDRA FIELD
– Znajdz´ zaste˛pstwo. – Nie po´ jde˛ z toba˛ do ło´ z˙ ka! – Okej – zgodził sie˛ spokojnie. – Wygla˛dasz, jakby cie˛ to w ogo´ le nie interesowało! Jej zapalczywy charakter go zachwycał. – Interesuje, ale sama powiedziałas´ , z˙ e najwaz˙ niejszy jest Daniel. – Podszedł nieco bliz˙ ej. – A przy okazji, powiedział, z˙ e nie potrzebuje nowych łyz˙ ew. Wie˛c nie uda mi sie˛ wkupic´ w jego uczucia. – Jego głos stał sie˛ głe˛bszy. – Wspaniale go wychowałas´ . – Dzie˛ki – mrukne˛ła. – Kuchnia jest duz˙ a, nie musisz mnie przyciskac´ do s´ ciany. – Zaniepokojona? – spytał, lekko przesuwaja˛c palcem po jej wargach. – Jestes´ najseksowniejszym facetem, jakiego znam. Jak zdołam to ukryc´ przed własnym synem przez po´ łtora tygodnia? Obiecaj, z˙ e be˛dziesz grał fair. – Wie˛c pojedziesz? – Tylko jes´ li przysie˛gniesz, z˙ e be˛dziesz mnie traktował, jakby Maggie Stearns obserwowała kaz˙ dy two´ j krok. Nagle przysuna˛ł sie˛, przyciskaja˛c ja˛ do stołu, przesuna˛ł dłon´ mi po jej bokach, potem przycia˛gna˛ł ja˛ do siebie i pocałował mocno w usta. Z trudem opanował fale˛ poz˙ a˛dania, cofna˛ł sie˛ i posłał jej leniwy us´ miech. – Stroisz sobie z˙arty! – zawołała zduszonym głosem. – Nie zrobie˛ w czasie podro´ z˙ y nic, co by cie˛ mogło zawstydzic´ albo zirytowac´ – obiecał. – Chciałbym, z˙ ebys´ sie˛ dobrze bawiła. Przyznaj, kiedy ostatni raz miałas´ prawdziwe wakacje? Uniosła brwi.
CZŁOWIEK SUKCESU
111
– Dawno. Jake poczuł wyrzuty sumienia. – Postaram sie˛ nie przesadzac´ z wystawnos´ cia˛. Shaine znowu poczuła, z˙ e topnieje jak wosk w cieple płomienia. Mrukne˛ła: – Włas´ nie mnie skłoniłes´ do zgody na cos´ , na co nie powinnam sie˛ zgadzac´ . – Doskonale. Powiedz Danielowi o wyjez´ dzie. Za pare˛ dni zadzwonie˛ i podam ci wszystkie szczego´ ły. Spotkamy sie˛ na lotnisku w Deer Lake, dobrze? Zabrzmiało to bardzo rzeczowo, ale nie chciał, by sie˛ domys´ liła, jak bardzo jest szcze˛s´ liwy. Dlatego, z˙ e spe˛dzi pare˛ dni z synem. Ale tez˙ dlatego, z˙ e przez osiem czy ˙ e da jej prezent: nie dziewie˛c´ dni be˛dzie z Shaine. Z brylanty czy orchidee, po prostu chwile˛ odpoczynku od codziennej rutyny. Pocałował Shaine lekko w policzek i wyszedł. Patrzyła za nim przez okno. Zmiany bywaja˛ podniecaja˛ce, ale i budza˛ le˛k. Przetrwała ostatnich trzynas´ cie lat, nie sie˛gaja˛c wzrokiem poza zatoke˛. Teraz Jake zmienił to wszystko. Jak zniesie powro´ t do codziennos´ ci po wyjez´ dzie? Do wsi, Maggie Stearns i malowania biało-czerwonych latarni morskich dla turysto´ w? Usiadła przy kuchennym stole i oparła głowe˛ na dłoniach. Nie kochała Jake’a. Kochała go kiedys´ i drogo za to zapłaciła. Ale jego muskularne, zre˛czne ciało nadal ja˛ fascynowało, podobnie jak błyskotliwa inteligencja i otaczaja˛ca go aura władzy. Je˛kne˛ła. Wiedziała, z˙ e odka˛d poznał Daniela, przestał mys´ lec´ o wyjez´ dzie. Uwierzyła w jego oddanie, odka˛d zobaczyła jego zachowanie na meczu. Jednak
112
SANDRA FIELD
kiedy wakacje dobiegna˛ kon´ ca, Jake nie be˛dzie jej wie˛cej potrzebował. Zabierze Daniela do siebie, a ona zostanie sama. Poczuła sie˛ złapana w pułapke˛: mogła spro´ bowac´ wolnos´ ci, ale nie mogła jej wybrac´ . Była z Jakiem, ale nie mogła sie˛ z nim kochac´ . Całe szcze˛s´ cie, z˙ e nie widzi jej teraz.
ROZDZIAŁ DZIEWIA˛TY
Szklany sufit wznosił sie˛ w nieskon´ czonos´ c´ nad głowa˛ Shaine. Patrzyła oczarowana, zapominaja˛c o całym s´ wiecie ws´ ro´ d ls´ nia˛cego złota, czerwieni i oranz˙ u podkres´ lonych tro´ jka˛tami przejrzystego szkła. – Przejdz´ my sie˛ – zaproponował Jake Danielowi. Tego ranka przylecieli z Teneryfy na Gran Canarie˛. Znajdowali sie˛ w kamiennej sali koncertowej; w jednej z sa˛siednich sal ktos´ c´ wiczył przed koncertem. Jake słuchał z przyjemnos´ cia˛ dz´ wie˛ko´ w wiolonczeli, po czym rzucił swobodnie: – Ro´ wnie dobrze moz˙ esz sie˛ dowiedziec´ o mnie najgorszego, Danielu. Uwielbiam taka˛ muzyke˛. – Troche˛ dziwna. – Nie przypomina rapu. Chłopak rozes´ miał sie˛. Odtajał nieco poprzedniego dnia po lekcji windsurfingu. Przemo´ kł i zme˛czył sie˛, ale Jake długo miał pamie˛tac´ wyraz zachwytu na twarzy syna. Wyszli na zewna˛trz, kupili lody i usiedli pod palma˛. Kiedy wro´ cili do Shaine, włas´ nie zamykała szkicownik. – Wspaniałe – westchne˛ła. – Dzie˛ki, z˙ e mnie tu przyprowadziłes´ . – Nie ma sprawy. Pochodzimy troche˛ po sklepach,
114
SANDRA FIELD
zjemy lunch i poopalamy sie˛ na plaz˙ y, a potem wro´ cimy na Teneryfe˛. – Brzmi doskonale – zgodziła sie˛ Shaine. W kwiecistej sukience odsłaniaja˛cej ramiona i nogi wygla˛dała na odpre˛z˙ ona˛ i szcze˛s´ liwa˛. Jake tak bardzo pragna˛ł ja˛ pocałowac´ , z˙ e odwro´ cił wzrok, by nie odgadła jego uczuc´ . Starał sie˛ traktowac´ ja˛ i syna swobodnie i przyjaz´ nie, choc´ nie przychodziło mu to łatwo. Kiedy spacerowali Calle Mayor de Triana, Daniel pocia˛gna˛ł ojca za re˛kaw. – Chciałem kupic´ mamie jakis´ prezent – szepna˛ł – ale wszystko tu jest za drogie. – Na Teneryfie po´ jdziemy na targ – przyrzekł Jake. – Tam znajdziesz cos´ odpowiedniego. Głodny? Daniel, jak sie˛ przekonał, zawsze był głodny. Znalez´ li restauracje˛ ocieniona˛ przez palmy i kwitna˛ce czerwono poinsecje i zjedli na lunch zupe˛ z wodnej rzez˙ uchy, wspaniałe krewetki oraz gofio w ostrym sosie. Na deser Daniel i Shaine zamo´ wili płona˛ce banany, po czym Daniel zaz˙ yczył sobie jeszcze shake z awokado. – A teraz na plaz˙ e˛ – poprosił. – Potrzebuje˛ sjesty! – zaprotestowała Shaine, kiedy syn pocia˛gna˛ł ja˛ na nogi. Playa del Ingles była zatłoczona i hałas´ liwa. Jake wynaja˛ł Danielowi nauczyciela windsurfingu, po czym zanurkował w fale razem z Shaine. Na Teneryfie kupiła sobie turkusowe bikini; nadal czuła sie˛ odrobine˛ skre˛powana w ska˛pym stroju. Jake nie skomentował go ani jednym słowem, zachowuja˛c nienaganne maniery, kto´ re powoli zaczynały ja˛ irytowac´ . Sama jednak nalegała, z˙ eby to były platoniczne wakacje, czemu wie˛c jej prze-
CZŁOWIEK SUKCESU
115
szkadzało, z˙ e przez ostatnie dwa dni zachowywał sie˛ niczym jeden z jej braci? Połoz˙ yła sie˛ na re˛czniku tak, by widziec´ Daniela walcza˛cego z z˙ aglem. Jake zerkna˛ł na nia˛. Słon´ ce ls´ niło na jej wilgotnej sko´ rze, biustonosz odsłaniał zagłe˛bienie mie˛dzy piersiami jakby specjalnie po to, by go doprowadzic´ do szalen´ stwa. – Popływam chwile˛ z Danielem – rzucił lekko. Patrzyła, jak idzie w strone˛ morza – wysoki, wa˛ski w biodrach, z mie˛s´ niami poruszaja˛cymi sie˛ pod opalona˛ sko´ ra˛. Ze stłumionym je˛kiem wtuliła twarz w re˛cznik. Nie pozwoli, z˙ eby nieopanowane poz˙ a˛danie zepsuło im wakacje. Kiedy znowu podniosła wzrok, Jake tłumaczył cos´ Danielowi; chłopak słuchał w skupieniu. Widok ich obu razem zranił ja˛ głe˛boko, choc´ nie wiedziała czemu. Przeciez˙ powinna byc´ szcze˛s´ liwa. Jak zdoła przywykna˛c´ na powro´ t do Cranberry Cove po tych wspaniałych dniach?
Naste˛pnego ranka, po powrocie na Teneryfe˛, Jake przekonał sie˛, z˙ e do sa˛siedniego bungalowu wprowadziła sie˛ jakas´ rodzina: ojciec, matka i syn w wieku Daniela. Spotkali sie˛ w drodze na s´ niadanie. Nowo przybyli us´ miechne˛li sie˛ uprzejmie, chłopcy czujnie zmierzyli sie˛ wzrokiem. – Przyjechalis´ my wczoraj wieczorem – odezwał sie˛ me˛z˙ czyzna – znacie jakies´ miłe miejsce na s´ niadanie? A przy okazji, jestem Ben Latimer. To moja z˙ ona Andrea i syn Jasper.
116
SANDRA FIELD
– Jake Reilly, Shaine i Daniel – odparł Jake, zre˛cznie unikaja˛c słowa ,,z˙ ona’’. – Moz˙ e przyła˛czycie sie˛ do nas? W pawilonie nad basenem maja˛ znakomite owoce i omlety. Andrea, ładna brunetka, us´ miechne˛ła sie˛ do Shaine. – Od dawna tu jestes´ cie? – Trzeci dzien´ ; ogromnie mi sie˛ tu podoba. – To two´ j pierwszy raz na Wyspach Kanaryjskich? Pierwszy raz na wakacjach, pomys´ lała Shaine i zacze˛ła opowiadac´ o wycieczce na Gran Canarie˛. Jake i Ben szli przodem; Shaine usłyszała, jak Jasper zwraca sie˛ do jej syna: – Umiesz surfowac´ ? – Zacza˛łem sie˛ uczyc´ pare˛ dni temu. – Ja wzia˛łem juz˙ trzy lekcje. Po´ jdziemy popływac´ po s´ niadaniu? – Jasne. Przyjaz´ n´ zawia˛zała sie˛ naturalnie przy s´ niadaniu złoz˙ onym z papai, banano´ w i fig oraz słodkich bułeczek. Ben i Andrea uznali najwyraz´ niej Shaine i Jake’a za małz˙ en´ stwo; Jake nie wyprowadzał ich z błe˛du. Poczuł sie˛ jednak dziwnie, kiedy Ben spytał: – Przyła˛czycie sie˛ do nas z z˙ ona˛ na plaz˙ y? Jak by to było, gdyby Shaine naprawde˛ była jego z˙ ona˛? Gdyby miał ja˛ w swoim ło´ z˙ ku kaz˙ dej nocy... Kiedy Ben i Jake udali sie˛ z chłopcami do wody, kobiety miały okazje˛ porozmawiac´ spokojnie. Okazało sie˛, z˙ e Andrea chodziła na kurs witraz˙ u, wie˛c szybko znalazły wspo´ lny temat; sama była nauczycielka˛. Dzien´ mina˛ł szybko na wyprawie do Los Cristianos i przechadzce po zatłoczonej promenadzie. Nazajutrz cała szo´ stka pojechała obejrzec´ laurowe zagajniki
CZŁOWIEK SUKCESU
117
w okolicach Pico del Teide, stromego wulkanicznego stoz˙ ka w centrum wyspy. Shaine oczarowały olbrzymie kratery Canadas oraz pustynia z ls´ nia˛cej czarnej lawy. Jej szkicownik szybko sie˛ zapełniał. – Nie moge˛ sie˛ doczekac´ , kiedy wro´ ce˛ do swojej pracowni! To takie wspaniałe, Jake! – zawołała. Połoz˙ ył jej re˛ke˛ na policzku. – Jestes´ słodka – powiedział cicho. Z szeroko otwartymi oczyma, zarumienionymi policzkami szepne˛ła: – Ta wyprawa... nigdy nie dostałam podobnego prezentu. – Kiedy widze˛, jak jestes´ szcze˛s´ liwa, czuje˛ sie˛... sam nie wiem, jak to opisac´ . ´ miało, Jake, powiedz to: ty tez˙ jestes´ szcze˛s´ liwy. – S I był. – Dzie˛ki Latimerom Daniel nie musi spe˛dzac´ ze mna˛kaz˙ dej chwili – zauwaz˙ ył. – A mnie łatwiej trzymac´ re˛ce przy sobie. Chłopcy rzucali kamienie w gła˛b krateru; Ben i Andrea przygla˛dali im sie˛, trzymaja˛c sie˛ za re˛ce. – Mam juz˙ trzech braci – powiedziała Shaine spokojnie. – Nie potrzebuje˛ czwartego. – Wie˛c czego potrzebujesz? Jej policzki w cieniu szerokiego ronda kapelusza były szkarłatne. – Pewnie sie˛ juz˙ domys´ lasz – odparła i szybko ruszyła w strone˛ pozostałych. Jake ruszył za nia˛, us´ miechaja˛c sie˛ do siebie. Przez naste˛pnych pare˛ dni pływali, leniuchowali na plaz˙ y, jedli s´ wiez˙ o złowione ryby i odwiedzali malownicze miasteczka. Shaine podziwiała widoki i robiła mno´ stwo
118
SANDRA FIELD
zdje˛c´ . Podczas poz˙ egnalnej kolacji z Latimerami wypiła troche˛ za duz˙ o wina, po czym tan´ czyła z Jakiem w nie całkiem przyzwoity sposo´ b. Ich syn, co Jake zauwaz˙ ył z zadowoleniem, był zaje˛ty gra˛ w szachy z Jasperem. Jake postanowił, z˙ e przed kon´ cem tego miesia˛ca przes´ pi sie˛ z Shaine. Ale nie tej nocy. Wiele go kosztowało dotrzymanie przyrzeczenia. Na balkonie ich bungalowu Shaine zarzuciła mu re˛ce na szyje˛. – Tak s´ wietnie sie˛ bawiłam przez ostatnie dni! Daniel przygla˛dał sie˛ czujnie. Jake cofna˛ł sie˛ o krok, powiedział szczerze, z˙ e bardzo go to cieszy, po czym pocałował ja˛ w policzek i powiedział dobranoc. Naste˛pnego dnia z rana odlecieli z Aeropuerto de Gando. Przespali lot przez Atlantyk; limuzyna zabrała ich z lotniska Kennedy’ego do przestronnego, kosztownie umeblowanego apartamentu Jake’a z widokiem na Central Park. Naste˛pny dzien´ upłyna˛ł pod znakiem turystycznych atrakcji; wakacje dobiegły kon´ ca. Ostatniego ranka Daniel i Jake poszli na obiecany trening hokeja; Shaine postanowiła wybrac´ sie˛ na zakupy. Miała do załatwienia dwie sprawy. Z jedna˛ uporała sie˛ szybko: chodziło o odebranie zlecenia z poprzedniego dnia. Druga sprawa okazała sie˛ trudniejsza. Ceny w sklepach przyprawiały o zawro´ t głowy, dopiero w czwartym z kolei, niewiel´ miało, powiekim butiku, okazały sie˛ na jej kieszen´ . S działa sobie Shaine. – Potrzebuje˛ koszuli nocnej, kto´ ra sprawi, by me˛z˙ czyzna traktuja˛cy mnie jak siostre˛ zmienił zdanie – os´ wiadczyła wprost.
CZŁOWIEK SUKCESU
119
Uwodzicielskie, s´ miałe, podkres´ laja˛ce jej zalety – Shaine przymierzyła kilka, w kon´ cu zdecydowała sie˛ na te˛ z satyny w kolorze kos´ ci słoniowej, podkres´ laja˛ca˛ piersi i biodra. Postanowiła jeden jedyny raz zrezygnowac´ z narzuconego sobie celibatu. Niedawno była u lekarza i zabezpieczyła sie˛ przed cia˛z˙ a˛. Byc´ moz˙ e po´ js´ cie z Jakiem do ło´ z˙ ka wyrwie ja˛ spod trwaja˛cego trzynas´ cie lat uroku. Warto spro´ bowac´ . Wzie˛ła pakunek, podzie˛kowała gora˛co i s´ piesznie wro´ ciła do apartamentu. Druga˛ paczuszke˛ połoz˙ yła na biblioteczce. Daniel wro´ cił z treningu rozanielony. – Mamo, trener powiedział, z˙ e niez´ le gram i moge˛ jeszcze wpas´ c´ , jak be˛de˛ w okolicy. Jest jeszcze pepsi? Jake wtra˛cił sie˛ swobodnie: – Nie pij za duz˙ o, bo nie zjesz obiadu. Wychodzimy za po´ ł godziny, okej? – Dobrze. – Daniel spojrzał ojcu prosto w oczy. – Dzie˛ki – powiedział. – Było fantastycznie. – Zawsze do usług – odparł Jake ze s´ cis´ nie˛tym gardłem. Miał tylko jedno marzenie: z˙ eby Daniel nazwał go tata˛. W tej chwili nie wydawało sie˛ to niemoz˙ liwe. Kiedy chłopak wyszedł, Shaine sie˛gne˛ła po paczuszke˛. – Mam cos´ dla ciebie – powiedziała skre˛powana. Jake obro´ cił w dłoniach niewielkie pudełko. Kiedy ostatni raz dostał cos´ od kobiety? Odka˛d zarobił pierwszy milion, to od niego oczekiwały prezento´ w. Odwina˛ł papier. W s´ rodku, w prostej cynowej ramce, było zdje˛cie jego i Daniela s´ mieja˛cych sie˛ do siebie,
120
SANDRA FIELD
stoja˛cych w morzu z deskami u boku. Wpatrywał sie˛ w nie jak urzeczony. – Nie podoba ci sie˛? – spytała Shaine z niepokojem. – Nie mogłabys´ mi dac´ nic lepszego – odparł. Zadała sobie trud, z˙ eby je wywołac´ i oprawic´ . Pełen uczuc´ , kto´ rych nie umiałby nawet nazwac´ , uja˛ł jej twarz i pocałował ja˛, jakby była jedyna˛ kobieta˛ na s´ wiecie. Odpowiedziała z˙ arliwie. W korytarzu rozległy sie˛ kroki Daniela; Jake z ocia˛ganiem wypus´ cił ja˛ z obje˛c´ . Kiedy chłopak wszedł do pokoju, Jake pokazał mu fotografie˛. – Ja tez˙ kupiłem cos´ dla ciebie – mrukna˛ł Daniel skre˛powany. – I dla mamy. Po chwili wsuna˛ł im obu do ra˛k papierowe torby. Shaine dostała pie˛kna˛ serwetke˛ z haftem vilaflor, Jake drewniana˛ figurke˛ surfera. – Pie˛kna – powiedział kro´ tko i zrobił cos´ , na co miał ochote˛ od tygodnia: obja˛ł syna i przytulił na chwile˛. Zanim Daniel zda˛z˙ ył zareagowac´ , ojciec wypus´ cił go i postawił rzez´ be˛ na biblioteczce obok bezcennego bra˛zu Donatella. Dobrze wiedział, kto´ ra˛ z nich bardziej ceni. Czuł, z˙ e po ich wyjez´ dzie mieszkanie be˛dzie sie˛ wydawało nieznos´ nie puste. Naste˛pnego wieczoru jego przeczucie sie˛ sprawdziło. Wsadził Shaine i Daniela do swojego odrzutowca i posłał ich do Deer Lake, cały dzien´ spe˛dził na spotkaniach, a teraz siedział w sko´ rzanym fotelu, wpatruja˛c sie˛ w oprawiona˛fotografie˛ i prosta˛ drewniana˛ rzez´ be˛. Wiedział, z˙ e jest w powaz˙ nych tarapatach.
ROZDZIAŁ DZIESIA˛TY
W niedziele˛ tydzien´ po´ z´ niej Shaine zmywała naczynia. Była blisko po´ łnoc; bracia przed chwila˛ wyszli. Ogla˛dali zdje˛cia z wyjazdu. Wiedziona impulsem, ukryła przed nimi cze˛s´ c´ fotografii, kto´ re zrobiła Jake’owi. Nikomu tez˙ nie pokazała koszuli nocnej. Istniały rzeczy, kto´ re chciała zachowac´ tylko dla siebie. Jake dzwonił przed dwoma dniami. Chciała, z˙ eby powaz˙ nie traktował swoje obowia˛zki ojcowskie, wie˛c czemu rozmowa tak bardzo ja˛ wzburzyła? Cranberry Cove zdawało sie˛ jeszcze cias´ niejsze niz˙ dota˛d. Co powinna zrobic´ ? Wro´ cic´ do dawnego z˙ ycia, jakby wakacje w ogo´ le sie˛ nie zdarzyły, czy moz˙ e spro´ bowac´ je zmienic´ tak, jakby tego pragne˛ła? W poniedziałek rano Jake pakował sie˛ przed wyjazdem do Chicago i Kalifornii, kiedy zadzwonił telefon. – Jake Reilly – warkna˛ł do słuchawki. – Mo´ wi Shaine. Jego głos złagodniał. – Jak sie˛ masz? I jak Daniel? – Wszystko w porza˛dku. Jestes´ wolny w przyszły weekend? – Tak – odpowiedział bez namysłu.
122
SANDRA FIELD
– W czwartek jade˛ do Montrealu kupic´ szkło. Gdybys´ chciał sie˛ ze mna˛ spotkac´ ... – Oczywis´ cie. – Chce˛ sie˛ z toba˛ przespac´ – rzuciła napie˛tym głosem. – Dlatego dzwonie˛. – Che˛tnie spotkam sie˛ z toba˛ w Montrealu i po´ jde˛ z toba˛ do ło´ z˙ ka – powto´ rzył cierpliwie. Che˛tnie? ,,Z szalona˛rozkosza˛’’ byłoby włas´ ciwszym okres´ leniem. – Byc´ moz˙ e w czasie wyjazdu zachowywałem sie˛ jak two´ j brat, ale moje uczucia dalekie sa˛od braterskich. To zielone bikini podpada pod kategorie˛ okrutnych i wyrafinowanych tortur. – Jest turkusowe i prawie na mnie nie patrzyłes´ ! – Tak ci sie˛ zdaje – odparł. Zabrzmiało to dziecinnie, ale nie dbał o to. – Pro´ bowałem oszcze˛dzic´ synowi drastycznych widoko´ w. – Daniel nie moz˙e sie˛ o niczym dowiedziec´ – ostrzegła z panika˛ w głosie. – Oczywis´ cie – uspokoił ja˛. – Znam wspaniała˛ stara˛ gospode˛, zarezerwuje˛ miejsca. Kiedy przyjez˙ dz˙ asz? – Nie moge˛ sobie pozwolic´ ... – Ja moge˛. – Uwaz˙ aj, bo sie˛ przyzwyczaje˛ do luksusu – prychne˛ła, odzyskuja˛c zwykła˛ energie˛. – W czwartek wieczorem, w niedziele˛ rano musze˛ wracac´ . Zastanowił sie˛ szybko. – Moz˙ emy sie˛ spotkac´ w pia˛tek po południu. Jestes´ w domu? Oddzwonie˛ za dziesie˛c´ minut. Odłoz˙ ył słuchawke˛, nim Shaine zmieni zdanie. Przez ˙ adtrzydzies´ ci szes´ c´ godzin be˛dzie ja˛ miał dla siebie. Z nych sa˛siado´ w, braci. Tylko oni we dwoje. Us´ miechna˛ł
CZŁOWIEK SUKCESU
123
sie˛ szeroko, odszukał włas´ ciwy numer telefonu i bez wysiłku przerzucił sie˛ na francuski. Cztery minuty po´ z´ niej dzwonił do Shaine. – Wszystko ustalone. – Podał jej adres i numer pokoju. – Opłaciłem ci tez˙ posiłki. – Nie robie˛ tego, z˙ eby cie˛ wykorzystac´ – zacze˛ła zdesperowana. – Nie chce˛... – Do licha, Shaine, wcale cie˛ o to nie posa˛dzam – odpowiedział, zastanawiaja˛c sie˛, co nia˛ kieruje. Bez wa˛tpienia dowie sie˛ tego od niej. – Musze˛ kon´ czyc´ , za pare˛ godzin mam samolot. Do zobaczenia w pia˛tek... i dzie˛kuje˛. Mrukne˛ła cos´ niezrozumiale i odłoz˙ yła słuchawke˛. Zrobiła to. Odzyskała kontrole˛ nad swoim z˙ yciem. W czasie wypraw do Montrealu nieraz mijała L’Auberge de Jean-Pierre, z˙ ałuja˛c, z˙ e nie stac´ ja˛ nawet na przeka˛ske˛. Teraz miała tam spe˛dzic´ noc. Szalony weekend. Zasłuz˙ yła na niego, prawda? Miała trzydzies´ ci jeden lat i bardzo długo zachowywała sie˛ rozsa˛dnie. Jeden weekend niczego nie zmieni. Poza tym nie kochała Jake’a. Prawda, miał nad nia˛ jaka˛s´ dziwna˛ władze˛. Przes´ pi sie˛ z nim, by nad tym zapanowac´ , pomys´ lała z dreszczem oczekiwania. Jake zjawił sie˛ w gospodzie w pia˛tek o wpo´ ł do sio´ dmej wieczorem, nieco po´ z´ niej, niz˙ zamierzał; z lotniska zadzwonił do sklepu sprzedaja˛cego szkło. – Madame czeka w barze – poinformował go portier. Jake poszedł we wskazanym kierunku. Na wysokim stołku siedziała kobieta w małej czarnej; jej nogi zdawały sie˛ sie˛gac´ nieba, włosy zabłysły jak płomien´ w s´ wietle
124
SANDRA FIELD
lampy. Unio´ sł jej re˛ke˛ i przycisna˛ł do ust. Miała zimne palce. – Witaj, Shaine – powiedział cicho. – Dopij drinka i chodz´ my na go´ re˛. Tego chcesz, prawda? Bo ja tak. Podniosła sie˛ z gracja˛. Zdawała sie˛ wyz˙ sza niz˙ zwykle. – Ładne buty – rzucił, podziwiaja˛c jej smukłe zgrabne kostki. Rozejrzała sie˛, czy nikt nie słyszy. – Z przeceny – przyznała. – A sukienke˛ sama uszyłam. – Nikomu o tym nie powiemy. – Jak tam Kalifornia? – Daleko – odparł kro´ tko, patrza˛c, jak uroczy rumieniec wypływa na jej policzki. Obja˛ł ja˛ w talii i poprowadził do windy. Wjechali na najwyz˙ sze pie˛tro, gdzie zarezerwował jedyny apartament. – Dzie˛kuje˛ za kwiaty – szepne˛ła, przekre˛caja˛c klucz w zamku. Prosił, by czekały na nia˛, gdy przyjedzie: ciemnoczerwone ro´ z˙ e w salonie i białe orchidee w sypialni. Zamkna˛ł drzwi na klucz, rzucił marynarke˛ na sko´ rzana˛ sofe˛, rozluz´ nił krawat. – Chodz´ do mnie, Shaine. Drgne˛ła. – Robiłam to juz˙ z toba˛ – mrukne˛ła. – Nie wiem, czemu sie˛ tak denerwuje˛. – Bo to waz˙ ne. – To tylko szalony weekend – odparła. – Nie bierzemy ze soba˛ s´ lubu. Zaraz wracam – dodała, sie˛gaja˛c po niewielki pakunek, i znikne˛ła w łazience.
CZŁOWIEK SUKCESU
125
Po chwili wynurzyła sie˛ odmieniona. Koszula nocna połyskiwała w s´ wietle, opływała jej talie˛ i biodra, przylegała do ud. Widział wypukłos´ ci jej sutek, pełne piersi; poczuł, jak wzbiera w nim namie˛tnos´ c´ . – Nie kupiłas´ tego w Cranberry Cove – mrukna˛ł z podziwem. – W Nowym Jorku – odparła i dodała z szelmowskim us´ miechem: – Podoba ci sie˛? Obja˛ł ja˛ bez słowa; cienki materiał lgna˛ł uwodzicielsko do jego ramion. Zanio´ sł ja˛ do sypialni i połoz˙ ył na ło´ z˙ ku. – Pocałuj mnie – szepne˛ła. – Nie ma pos´ piechu – mrukna˛ł. Bardzo delikatnie podcia˛gna˛ł jej koszule˛ i zacza˛ł pies´ cic´ wewne˛trzna˛ strone˛ jej ud, posuwaja˛c sie˛ coraz wyz˙ ej. Je˛kne˛ła z oczyma pociemniałymi od poz˙ a˛dania. Nie przestawał, az˙ zacze˛ła sie˛ wic´ pod jego dotykiem. Krzykne˛ła, kiedy doprowadził ja˛ do spełnienia. – Jak to moz˙ liwe? – spytała, kiedy znowu mogła mo´ wic´ . – To ja miałam uwies´ c´ ciebie. – I uwiodłas´ – odpowiedział. Podniosła sie˛ i ze zmysłowa˛ powolnos´ cia˛ zsune˛ła koszule˛ przez głowe˛, jej sko´ ra ls´ niła jak jedwab. On takz˙ e sie˛ rozebrał. Uje˛ła go za ramiona i przycia˛gne˛ła bliz˙ ej, az˙ piersiami dotkne˛ła jego torsu. Zacza˛ł gładzic´ jej sutki, czuja˛c, jak znowu wzbiera w niej namie˛tnos´ c´ . Bez pos´ piechu dotkna˛ł ich wargami, az˙ znowu je˛kne˛ła pod jego pieszczota˛. – Teraz – szepne˛ła prosza˛co. – Jake, prosze˛... teraz. Opus´ cił ja˛ na poduszki i połoz˙ ył sie˛ na niej, przywieraja˛c biodrami do jej bioder, po czym zacza˛ł ja˛ cało-
126
SANDRA FIELD
wac´ . Czuła, jak znowu narasta w niej poz˙ a˛danie. Nigdy nie pragne˛ła nikogo tak jak jego. Wygie˛ła sie˛, by przyja˛c´ go w siebie, on jednak sie˛ nie s´ pieszył. Poruszał sie˛, muskaja˛c jej ciało, az˙ osia˛gne˛ła szczyt. – Teraz moja kolej – szepne˛ła. Obja˛ł ja˛ w pasie i przetoczył sie˛ na bok. Widział kaz˙ de drgnienie jej ryso´ w. Z ujmuja˛ca˛ odwaga˛ wyznała: – Podoba mi sie˛ to, co robimy. Jestes´ taki pie˛kny, Jake. Pasujemy do siebie, prawda? – Oczywis´ cie – przytakna˛ł i uja˛ł wargami jej sutek. Gładziła go po piersi, delikatnie s´ ledza˛c wszystkie zagłe˛bienia. Kaz˙ da pieszczota w naturalny sposo´ b wynikała z poprzedniej; przesuwała dłon´ mi po całym jego ciele, poznaja˛c go, doprowadzaja˛c do ekstazy. Wreszcie Jake obja˛ł ja˛, omal nie miaz˙ dz˙ a˛c w us´ cisku. – Nie moge˛ czekac´ dłuz˙ ej – szepna˛ł. Otwarła sie˛ na niego z rados´ cia˛, przyje˛ła głe˛boko w siebie. Widział uczucia odbite na jej twarzy, czuł burze˛ budza˛ca˛ sie˛ w jego własnym wne˛trzu. Osia˛gne˛li szczyt ro´ wnoczes´ nie. Kiedy znowu mo´ gł zaufac´ swojemu głosowi, mrukna˛ł: – Jestes´ niesamowita. Zas´ miała sie˛ gardłowo. – Naprawde˛? Wyszłam z wprawy. Ucieszyło go to. Przytulił ja˛ do siebie i dodał po chwili: – Wstyd mi to mo´ wic´ , ale zgłodniałem. – Ja chce˛ eklery czekoladowe i truskawki – oznajmiła natychmiast. – Nic wie˛cej? – Moz˙ e jeszcze stek albo dwa.
CZŁOWIEK SUKCESU
127
– Co tylko zechcesz – mrukna˛ł rozczulony. Wybuchne˛ła s´ miechem. – Z toba˛ zawsze s´ wietnie sie˛ bawie˛. Usiadła i przecia˛gne˛ła sie˛ z nies´ wiadomym wdzie˛kiem. – Przestan´ albo nigdy juz˙ nie dotrzemy na kolacje˛ – ostrzegł. Zsune˛ła sie˛ z ło´ z˙ ka z szelmowskim us´ miechem. – Byłoby okropne, gdyby deser sie˛ skon´ czył, zanim dotrzemy na do´ ł. – I mamy cała˛ noc – dodał Jake. – Po kolacji moz˙ emy zatan´ czyc´ . Be˛de˛ cie˛ nareszcie trzymał tak blisko, jak chce˛. Wstał ro´ wniez˙ i przycia˛gna˛ł ja˛ do siebie, wpatruja˛c sie˛ w jej pełne wargi. – Wcia˛z˙ nie mam ciebie dos´ c´ – rzucił szorstko; zamkne˛ła oczy, by ukryc´ uczucia. – Do niedzieli rano z pewnos´ cia˛ zmienisz zdanie – odparła i ruszyła zdecydowanym krokiem do łazienki. – Nie sa˛dze˛. Zdaje sie˛, z˙e wpadłem na dobre, Shaine. – Jake – oznajmiła stanowczo – nie chce˛ nawet mys´ lec´ o jutrze. Jes´ li przez minione lata czegos´ sie˛ nauczył, to dyplomacji. – Interesuja˛cie˛ tylko czekoladowe eklery – przyznał zgodnie i zobaczył ulge˛ w jej oczach. – Mam proste potrzeby: wystrzałowy seks i bita s´ mietana. Jake rzucił jej enigmatyczne spojrzenie. Jadalnia mogłaby sie˛ znajdowac´ w Wersalu. Shaine
128
SANDRA FIELD
podeszła do stolika, jakby całe z˙ ycie spe˛dziła w wytwornym otoczeniu. – Zamierzam cieszyc´ sie˛ kaz˙ da˛ minuta˛ – powiedziała, sie˛gaja˛c po menu. – Chciałabym spro´ bowac´ wszystkiego – poskarz˙ yła sie˛ po chwili. – Jak niby mam wybrac´ ? Zupa grzybowa była wys´ mienita, stek mie˛kki, sałatka aromatyczna, a eklery stanowiły zabo´ jcze poła˛czenie czekolady, bitej s´ mietany i lekkiego ciasta. Shaine westchne˛ła z zadowoleniem. – Znakomite. W ka˛ciku jej ust została odrobina bitej s´ mietany. Jake wpatrywał sie˛ w nia˛ oczarowany. Kocham ja˛, pomys´ lał. Oczywis´ cie, z˙ e tak; us´ wiadomił sobie to juz˙ w chwili, kiedy zemdlała mu w ramionach. Nigdy nie przestał jej kochac´ . Dlatego nigdy nie pragna˛ł innej. Przez cały czas Shaine pozostała kobieta˛ jego z˙ ycia, stworzona˛ dla niego. – O co chodzi? Mam czekolade˛ na brodzie? – spytała zadziornie. Patrzył na nia˛, jakby nie widział jej nigdy wczes´ niej. Chciał sie˛ z nia˛ oz˙ enic´ , spe˛dzac´ z nia˛ kaz˙ dy dzien´ , dzielic´ rados´ ci i smutki, s´ miech i łzy. Byc´ ojcem Daniela, a moz˙ e i naste˛pnego dziecka. – Mys´ lałas´ o tym, z˙ eby miec´ jeszcze jedno dziecko? Gdybys´ była me˛z˙ atka˛ – spytał odruchowo. – Nie zamierzam wychodzic´ za ma˛z˙ . Jak mys´ lisz, uda mi sie˛ dzisiaj zasna˛c´ , jes´ li zamo´ wie˛ kawe˛? Nie zdawała sobie sprawy z tego, co sie˛ z nim dzieje. Zapewne powinien jej to wyjas´ nic´ , nagle jednak ogarne˛ło go przeraz˙ enie, z˙ e Shaine nigdy go nie pokocha.
CZŁOWIEK SUKCESU
129
– Zamo´ w espresso. I tak nie dam ci zasna˛c´ do rana – rzucił, sila˛c sie˛ na zwyczajny ton. – Wszystko w porza˛dku? Wygla˛dasz dziwnie. – Po prostu ciesze˛ sie˛, z˙ e jestem tu z toba˛. Jak miał nie byc´ szcze˛s´ liwy, skoro sie˛ w niej zakochał bez pamie˛ci? Jake wykorzystał kaz˙ da˛ chwile˛ tego weekendu, pozwalaja˛c ciału wyrazic´ to, czego nie zdołałby zamkna˛c´ w słowach. Jedli, tan´ czyli, spacerowali po uli´ miali sie˛ – w ło´ z˙ku czkach, trzymaja˛c sie˛ za re˛ce. S i nie tylko. Bo naturalnie spe˛dzali w ło´ z˙ ku wiele czasu. A potem był juz˙ niedzielny ranek. Jake zbudził sie˛ wczes´ nie i wsparty na łokciu patrzył na s´ pia˛ca˛ Shaine. Musi sie˛ dowiedziec´ , czy zobaczy ja˛ znowu. Jakby czuja˛c jego wzrok, przecia˛gne˛ła sie˛, ziewne˛ła i otwarła oczy. – Dzien´ dobry – mrukne˛ła sennie. – Nasz ostatni ranek. Przez jej twarz przemkne˛ły emocje – tak szybko, z˙ e nie zda˛z˙ ył ich odczytac´ . Z lekka˛ desperacja˛ przycia˛gne˛ła jego głowe˛ i pocałowała go. Skutek był łatwy do przewidzenia. Lecz ta sama nuta desperacji była obecna, kiedy sie˛ kochali. Shaine połoz˙ yła sie˛ na plecach, unikaja˛c jego wzroku. – O co chodzi? – spytał. – O nic. – Zmarszczyła nos. – Pora wracac´ do zwykłego z˙ ycia. – Be˛dziesz za mna˛ te˛skniła? – spytał cicho. – Be˛de˛ te˛skniła za tym. – Przesune˛ła dłonia˛ po jego piersi. – Nie za moim ciałem. Za mna˛.
130
SANDRA FIELD
Jej us´ miech zbladł. – Nie wiem, do czego zmierzasz. – Ten weekend wiele dla mnie znaczył. Chce˛ wiedziec´ , czy dla ciebie tez˙ . Jak miała mu odpowiedziec´ , kiedy tak sie˛ w nia˛ wpatrywał swymi błe˛kitnymi oczyma? – Kiedy zobaczymy sie˛ znowu? Wyzywaja˛co uniosła podbro´ dek. – Be˛de˛ w Montrealu za rok o tej samej porze. Opanował sie˛ z trudem. – Nie baw sie˛ mna˛. – W moim z˙ yciu nie ma miejsca na szalone weekendy. To było wspaniałe, ale nie ma szans, by to powto´ rzyc´ . – Wie˛c dla ciebie była to tylko eskapada? – A co w tym złego? Sama nie wiedziała, ile znaczył dla niej ten weekend. Na trzydzies´ ci szes´ c´ godzin zrzuciła ograniczenia trzynastu lat. Uwolniła cała˛zmysłowos´ c´ , cieszyła sie˛ ciałem me˛z˙ czyzny. Teraz było po wszystkim. Słowa padły z ust Jake’a, zanim je zda˛z˙ ył powstrzymac´ : – Shaine, znowu zakochałem sie˛ w tobie. A moz˙ e nigdy nie przestałem cie˛ kochac´ . Zbladła i podniosła sie˛, zasłaniaja˛c dłon´ mi piersi. – Nie chce˛, z˙ ebys´ sie˛ we mnie zakochiwał! – Czemu nie? Kiedys´ byłas´ ze mna˛ szcze˛s´ liwa. – To prawda, ale potem znikna˛łes´ , niszcza˛c przyjaz´ n´ i miłos´ c´ , jakby ich nigdy nie było. – Juz˙ o tym rozmawialis´ my – odparł napie˛tym głosem. – Wie˛c powiem ci cos´ jeszcze – odparła ze złos´ cia˛.
CZŁOWIEK SUKCESU
131
– Kiedy Daniel poszedł do szkoły, miałam romans. On był szefem hotelu w podro´ z˙ y słuz˙ bowej. Zakochałam sie˛ w nim, on twierdził, z˙ e zakochał sie˛ we mnie. Jake czekał bez słowa. – Spotykalis´ my sie˛ w motelu. Kiedys´ zaprosiłam go do domu, z˙ eby mo´ gł poznac´ mojego syna. Powiedział, z˙ e ma wieczorem spotkanie słuz˙ bowe w St. Anthony, ale przyjdzie naste˛pnego dnia na kolacje˛. Wie˛c przygotowałam wszystko i czekałam. Reszty moz˙ esz sie˛ domys´ lic´ – dodała gorzko. – Nigdy wie˛cej sie˛ nie pojawił. – Przykro mi – powiedział bez sensu. – Dostrzegasz prawidłowos´ c´ ? Drugi raz z rze˛du zostałam porzucona. – Wzie˛ła głe˛boki oddech, staraja˛c sie˛ rozluz´ nic´ ramiona. – Nigdy wie˛cej, Jake. Teraz bawi cie˛ popisywanie sie˛ przede mna˛ pienie˛dzmi, ale jak długo? – To, co jest mie˛dzy nami, nie ma zwia˛zku z pienie˛dzmi! – Jasne. Nie chce˛ o tym rozmawiac´ ! – Podniosła sie˛ z ło´ z˙ ka. – Musze˛ sie˛ spakowac´ i jechac´ na lotnisko. Jake złapał ja˛ za nadgarstek. – Ze wzgle˛du na Daniela nie zamierzam znikna˛c´ z twojego z˙ ycia. I jeszcze nie skon´ czyłem. – Ale ja tak! – wybuchne˛ła. Drzwi łazienki zatrzasne˛ły sie˛ stanowczo. Jake, ws´ ciekły na Shaine i na siebie, wrzucał swoje rzeczy do walizki. Powinien był zaczekac´ , wolno budowac´ zwia˛zek, pozwolic´ jej, by mu zaufała. Umył sie˛ w drugiej łazience. Potem oboje zeszli na do´ ł do restauracji i kaz˙ de utkwiło wzrok w gazecie. – Czy nie tak poste˛puja˛ stare małz˙ en´ stwa? – Nie wiem.
132
SANDRA FIELD
Posmarował croissanta konfitura˛ malinowa˛. – Nie zamierzam sie˛ wycofac´ . Nie tym razem. Podaj mi s´ mietanke˛, dobrze? Odłoz˙ yła gazete˛ i przesune˛ła w jego strone˛ srebrny dzbanuszek. – Naste˛pnym razem dobrze sie˛ zastanowie˛, zanim zaprosze˛ faceta na szalony weekend. – Nie moz˙ esz po prostu pchna˛c´ mnie noz˙ em? Nagle złos´ c´ z niej uszła. – Jestem podła... Nie umiem sobie z tym poradzic´ . – Us´ miechne˛ła sie˛ smutno. – Zakochałes´ sie˛ we mnie z powodu sukienki, kto´ ra˛ sama sobie uszyłam. Nachylił sie˛ w jej strone˛. – Zakochałem sie˛ w tobie, bo namie˛tnie kochasz z˙ ycie. I dlatego, z˙ e moge˛ na tobie polegac´ . Powierzyłbym ci samego siebie. Wstrza˛s´ nie˛ty siła˛ własnych uczuc´ , dodał: – Wypij kawe˛ i... nie płacz, Shaine, nie moge˛ tego znies´ c´ . Zamrugała, z˙ eby odpe˛dzic´ łzy. Zerkne˛ła na zegarek i je˛kne˛ła przeraz˙ ona. – Spo´ z´ nie˛ sie˛ na samolot. – Nie spo´ z´ nisz sie˛, ja cie˛ odwioze˛. – Zanadto przywykłes´ do wydawania rozkazo´ w. – Ty tez˙ . Be˛dziemy mieli o czym rozmawiac´ na staros´ c´ . Jej oczy błysne˛ły groz´ nie. – Przestan´ , Jake. – Nie. Sie˛gne˛ła po torebke˛ i wymaszerowała z restauracji. Chwile˛ po´ z´ niej jechali na lotnisko. Jake odprowadził ja˛ az˙ do bramki.
CZŁOWIEK SUKCESU
133
– Odezwe˛ sie˛ za pare˛ dni – obiecał. Potem pocałował ja˛mocno i z widoczna˛przyjemnos´ cia˛. Wynurzyła sie˛ z jego obje˛c´ troche˛ rozczochrana, ogromnie pocia˛gaja˛ca i bardzo zirytowana. Posłał jej ˙ ałował, z˙e nie czuje swo´ j najlepszy us´ miech i odszedł. Z sie˛ tak pewny siebie, na jakiego wygla˛da.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
W s´ rode˛ po południu dostarczono zamo´ wiony przez Shaine po´ łroczny zapas szkła. Zrobiła miejsce na po´ łkach i gdy tylko paczki znalazły sie˛ w jej pracowni, systematycznie zacze˛ła wypakowywac´ barwne tafle, odznaczaja˛c je na zamo´ wieniu. Doszła do kon´ ca listy i nagle zamarła. Szkło barokowe, niemieckie antyczne, ce˛tkowane... nie zamawiała tego. Nie mogłaby sobie na nie pozwolic´ . Wtedy dopiero zauwaz˙ yła lis´ cik przypie˛ty do zamo´ wienia. Jake Reilly zapłacił za dodatkowe zamo´ wienia. W ubiegły pia˛tek, kiedy przyleciał do Montrealu. Zagryzła wargi. Ska˛d wiedział? Nie wspomniał o niczym. Zawdzie˛czała mu coraz wie˛cej, a przeciez˙ tego włas´ nie chciała unikna˛c´ . Usłyszała wchodza˛cego Daniela i pos´ piesznie schowała zamo´ wienie. – Hej, mamo, wiesz, co sie˛ stało? – Dostałes´ pia˛tke˛ z angielskiego? – Prawie. Trener mo´ wi, z˙ e moz˙ e zostane˛ wybrany na zawodnika roku. – To wspaniale. – W pia˛tek zaraz po obiedzie wyjez˙ dz˙ amy na turniej. Fajne szkło. – Dlatego jez˙ dz˙ e˛ po nie az˙ do Montrealu.
CZŁOWIEK SUKCESU
135
– Szkoda, z˙ e nie poszłas´ w sobote˛ na mecz, jak tam byłas´ . W sobote˛ kochała sie˛ z Jakiem w wannie pełnej piany. Pochyliła twarz nad szklana˛ tafla˛. – Zaraz be˛dzie obiad. Devlin przynio´ sł kraby. Zjedli w kuchni. – Prawie takie dobre, jak krewetki na Teneryfie – pochwalił. – Ale nie tak dobre jak stek, kto´ ry mi Jake zamo´ wił w sobote˛... – Urwała przeraz˙ ona. Daniel otworzył usta ze zdumienia. – Spotkałas´ sie˛ z nim w Montrealu. Nie potrafiła skłamac´ . – Widzielis´ my sie˛, to prawda. Ale... – Nigdy sie˛ nie umawiałas´ z innymi facetami. – Danielu, naprawde˛ nie chodziło o... – Wyjdziesz za niego? – Nigdy – odparła z wie˛ksza˛ szczeros´ cia˛ niz˙ taktem. – Prosił cie˛ o re˛ke˛? – Tak. Odmo´ wiłam, dos´ c´ na ten temat. – Wie˛c on chce sie˛ z toba˛ oz˙ enic´ . – Do małz˙ en´ stwa trzeba dwojga – burkne˛ła. Chłopak z hałasem odepchna˛ł krzesło. – Powinnas´ za niego wyjs´ c´ . Wszyscy w klasie maja˛ oboje rodzico´ w, tylko ty musisz byc´ inna! Wybiegł z kuchni; chwile˛ potem trzasne˛ły drzwi wejs´ ciowe. Shaine ukryła twarz w dłoniach. Dlaczego wszystko wypaplała? Jak mogła byc´ tak głupia? To pytanie miała sobie powtarzac´ jeszcze nieraz w cia˛gu naste˛pnego tygodnia. Daniel, zwykle pogodny, stał sie˛ zamknie˛ty w sobie, wre˛cz niegrzeczny. Nie
136
SANDRA FIELD
dawała sie˛ sprowokowac´ , ale kiedy w pia˛tek wyszedł do szkoły, ska˛d miał jechac´ na turniej, poczuła ulge˛. Cały pia˛tek spe˛dziła w sklepie; w sobote˛ i niedziele˛ miała ja˛ zasta˛pic´ Jenny, wie˛c Shaine mogła sie˛ pos´ wie˛cic´ projektom. Zapominaja˛c o Jake’u, Danielu i zatoce, zabrała sie˛ do pracy. Na dz´ wie˛k dzwonka wyprostowała sie˛ z trudem. – Witaj, Mary – przywitała sie˛ serdecznie. – Co słychac´ ? Mary Bates była mama˛ Arta, bramkarza i przyjaciela Daniela; oraz z˙ ona˛ trenera druz˙ yny Hardy’ego. – Chciałam sprawdzic´ , czy Daniel czuje sie˛ lepiej. – Co takiego? – Podobno ma grype˛. Dlatego nie pojechał na turniej. Oczy Shaine pociemniały ze strachu. – Wejdz´ – wyja˛kała. – Mo´ wisz, z˙ e Daniel nie pojechał na turniej? – Opadła na najbliz˙ sze krzesło. – O, Boz˙ e, wie˛c doka˛d pojechał? Mys´ lała gora˛czkowo, czuja˛c w z˙ oła˛dku lodowata˛ kule˛. Szybko znalazła odpowiedz´ . – Z pewnos´ cia˛ do swojego ojca. Pokło´ ciłam sie˛ z nim w s´ rode˛: chce, z˙ ebym wyszła za Jake’a. – Gdzie mieszka Jake? – W Nowym Jorku. Kawał drogi. Ogarnie˛ta przeraz˙ eniem, jakiego nie zaznała jeszcze nigdy, wyja˛kała: – Daniel wyjechał wczoraj rano. Nie mam poje˛cia, gdzie go szukac´ . Mary odparła zdecydowanie: – Masz numer telefonu Jake’a? – Tak. Oczywis´ cie. Zaraz... zaraz go znajde˛.
CZŁOWIEK SUKCESU
137
Kolana uginały sie˛ pod nia˛, ledwie mogła opanowac´ drz˙ enie dłoni. A jes´ li Jake’a nie ma w domu? Mo´ gł byc´ wsze˛dzie od Queensland po Paryz˙ , poza jej zasie˛giem. ´ ciskała kurczowo słuchawke˛, licza˛c sygnały. Po czwarS tym podnio´ sł słuchawke˛. – Jake Reilly. Shaine padła na fotel. – Jake – szepne˛ła. – Shaine? Co sie˛ stało? – Daniel uciekł – odparła. – Dowiedział sie˛ o Montrealu i zrobił mi awanture˛. Wczoraj miał jechac´ na turniej hokejowy, ale włas´ nie sie˛ dowiedziałam, z˙ e nie pojechał. Musimy go znalez´ c´ ! – Mys´ lisz, z˙ e jedzie do mnie? – Chciał, z˙ ebym za ciebie wyszła – wyznała zgne˛biona. – W porza˛dku, zaraz sie˛ tym zajme˛. Nie martw sie˛, Shaine, to ma˛dry dzieciak, da sobie rade˛. O kto´ rej w pia˛tki wyjez˙ dz˙ a autobus z zatoki? – O dziewia˛tej trzydzies´ ci. Jasne, musiał nim pojechac´ , nie mys´ le˛ ze strachu. – Podaj mi numer biura. A potem nalej sobie brandy i czekaj przy telefonie. Znajde˛ go, obiecuje˛. Czuła, jak jego pewnos´ c´ siebie otula ja˛, niemal jakby stał obok. Płyne˛ły minuty; po´ ł godziny, godzina, dwie. Wreszcie, kiedy znajdowała sie˛ na granicy paniki, odezwał sie˛ dzwonek. Nerwowo chwyciła słuchawke˛. – Jest w autobusie jada˛cym do miasta – rzucił Jake napie˛tym głosem. – Wyjde˛ mu na spotkanie i zadzwonie˛ do ciebie, jak dotrzemy do domu. Nie martw sie˛, jes´ li to potrwa pare˛ godzin; chce˛ z nim porozmawiac´ .
138
SANDRA FIELD
– Dobrze – przyrzekła Shaine. Upus´ ciła słuchawke˛, połoz˙ yła głowe˛ na stole i szlochała, jakby miało jej pe˛kna˛c´ serce. Mary sie˛gne˛ła po słuchawke˛. – Wszystko w porza˛dku, jest troche˛ rozstrojona. Dobra robota, Jake. Tak, zostane˛. Trzymaj sie˛. Obje˛ła ramionami przyjacio´ łke˛ i us´ cisne˛ła mocno. – Wszystko be˛dzie dobrze – zapewniła. Roja˛cy sie˛ od ludzi dworzec autobusowy nie był miejscem, gdzie Jake che˛tnie widziałby Daniela. Rozkosze ojcostwa, pomys´ lał. Autobus wkro´ tce podjechał; pasaz˙ erowie wysypali sie˛ na zewna˛trz, czekaja˛c na bagaz˙ e. Daniel zszedł nies´ miało po stopniach, rozgla˛daja˛c sie˛ le˛kliwie. Jake podszedł do syna. – Danielu! – zawołał. Chłopak nerwowo obro´ cił głowe˛. Na jego twarzy odmalowała sie˛ ulga, potem dopiero zasta˛piły ja˛ le˛k i przekora. Jake kro´ tko obja˛ł syna. – Chodz´ my sta˛d. Pogadamy u mnie. Po´ ł godziny po´ z´ niej dotarli na miejsce. – Jestes´ głodny? – spytał inteligentnie. Daniel pochłona˛ł pizze˛, dwie szklanki mleka, banana i cztery ciastka. Patrza˛c niepewnie na Jake’a, spytał: – Moge˛ zadzwonic´ do mamy? – Juz˙ wie, z˙ e tu jestes´ . – Przekonaj ja˛, z˙ eby sie˛ zgodziła! – wybuchna˛ł chłopak. – Skoro cie˛ lubi, to czemu nie chce za ciebie wyjs´ c´ ? – Przyjechałes´ taki kawał, z˙ eby mnie o to spytac´ ? Daniel zgarbił sie˛ na krzes´ le i wbił wzrok w sto´ ł.
CZŁOWIEK SUKCESU
139
– Chce˛, z˙ ebys´ cie byli razem. Wszystkie dzieciaki maja˛ oboje rodzico´ w. – Wie˛c chcesz byc´ taki jak wszyscy? – zapytał Jake łagodnie. Daniel nerwowo wyłamywał sobie palce. – Chce˛ miec´ ojca – mrukna˛ł. Jake wstał, podnio´ sł syna i mocno go obja˛ł. Kiedy chłopak sie˛ rozpłakał, tulił go do siebie z sercem przepełnionym miłos´ cia˛; łzy piekły go w oczach. – Chce˛ byc´ dla ciebie prawdziwym ojcem – powiedział niepewnie. Chłopiec podnio´ sł wzrok, wycieraja˛c mokre policzki. – Wie˛c ja˛ przekonaj – powto´ rzył z uporem. Jake zmierzwił mu włosy. – Ona nie chce cie˛ zabierac´ z zatoki – powiedział połowe˛ prawdy. – Tam jest two´ j dom. Syn wzruszył ramionami. – Ja wsze˛dzie potrafie˛ znalez´ c´ przyjacio´ ł. I umiem sie˛ bic´ . Mo´ głbym cze˛s´ ciej chodzic´ na treningi, gdybym tu mieszkał – dodał te˛sknie. – Dostałbys´ sie˛ do druz˙ yny – przyznał Jake. – Trener dzwonił do mnie, z˙ e szukaja˛ młodych talento´ w. – Mamie tez˙ sie˛ tu podobało – cia˛gna˛ł Daniel. Jake nie zamierzał dyskutowac´ z synem o decyzji Shaine, by nigdy nie wyjs´ c´ za ma˛z˙ . – Porozmawiam z nia˛, obiecuje˛. Juz˙ tu jedzie. Pomys´ lałem, z˙ e spe˛dzimy razem pare˛ dni w Hamptons. – Masz jeszcze jeden dom? – spytał chłopiec, szeroko otwieraja˛c oczy. Jake nie dał sie˛ zbic´ z tropu. – Bardzo sie˛ o ciebie martwiła. Ucieczka niczego
140
SANDRA FIELD
nie rozwia˛zuje. Tym razem wszystko skon´ czyło sie˛ dobrze, ale na przyszłos´ c´ nie be˛de˛ tego tolerował. – Mama tez˙ be˛dzie ws´ ciekła. – Daniel zwiesił głowe˛. Pierwsze jednak, co zrobiła, kiedy sie˛ z nia˛ spotkali na lotnisku, to obje˛ła syna i przytuliła tak mocno, z˙ e ledwie mo´ gł oddychac´ . Potem spojrzała na niego groz´ nie. – Okłamałes´ mnie. Przez ciebie mało nie umarłam ze strachu. Jes´ li jeszcze raz uciekniesz, wsadze˛ cie˛ w siec´ i cisne˛ do morza. – Przepraszam – wyja˛kał chłopiec. – Uciekaja˛ tylko tcho´ rze. Lepiej o tym pamie˛taj. – Tato tez˙ tak powiedział. Tato... słowo zawisło w powietrzu. Shaine zobaczyła, jak twarz Jake’a sie˛ zmienia i poczuła, jak zaciska sie˛ woko´ ł niej jeszcze jedna pe˛tla. Nie musiała pytac´ Daniela, czemu uciekł: chciał wie˛cej kontaktu z Jakiem, niz˙ ona była gotowa mu dac´ . – Pojedziemy do mojego domu w Hamptons – odezwał sie˛ cicho Jake. – W wozie czeka przeka˛ska. – To ferrari, mamo. Siedziałem z przodu, jak jechalis´ my na lotnisko, ale teraz usta˛pie˛ ci miejsca. Shaine przyje˛ła pos´ wie˛cenie. Niewiele rozmawiali po drodze: profil Jake’a nigdy jeszcze nie wydawał sie˛ jej ro´ wnie stanowczy. Pro´ bowała sie˛ uzbroic´ przeciw argumentom, kto´ re niewa˛tpliwie wytoczy, ale bez wie˛kszego powodzenia. Dom Jake’a zupełnie ja˛ oczarował. Znajdował sie˛ nad niewielka˛ zatoczka˛, z własna˛ przystania˛ i plaz˙ a˛. Okna ls´ niły zapraszaja˛co w promieniach słon´ ca, po´ z´ ne ro´ z˙ e oplatały de˛bowa˛ framuge˛ drzwi. – Podoba ci sie˛? – spytał Jake oboje˛tnie.
CZŁOWIEK SUKCESU
141
– Jest pie˛kny. Naprawde˛ sie˛ jej podoba, pomys´ lał z ulga˛, po czym oprowadził ja˛ i syna po wne˛trzu. Salon wychodza˛cy na ocean, rozległy strych nadaja˛cy sie˛ na pracownie˛, balkon w sypialni z widokiem na szkarłatne klony i jodły. Jake nie spuszczał wzroku z twarzy Shaine. Chciał, by została w tym domu. Gospodyni przygotowała im na kolacje˛ makaron, s´ wiez˙ e bułeczki i sałatke˛ oraz wys´ mienity owocowy flan. Po posiłku Jake zaprowadził ziewaja˛cego Daniela na go´ re˛, potem zszedł na parter. Przycia˛gna˛ł do siebie Shaine i pocałował przecia˛gle, przelewaja˛c w pocałunek wszystkie uczucia. – Chciałem to zrobic´ od chwili, kiedy wysiadłas´ z samolotu – wyznał. – Miałas´ długi dzien´ . Odchyliła głowe˛, jej zielone oczy błysne˛ły wyzywaja˛co. – Chyba sie˛ jeszcze nie skon´ czył? Nalał sobie kieliszek wina. Zwykła, romantyczna propozycja małz˙ en´ stwa nie wchodziła w gre˛. Shaine go nie kochała. Starannie dobierał słowa. – Daniel chce miec´ normalna˛ rodzine˛, z obojgiem rodzico´ w. – Nie zawsze dostajemy to, co chcemy – odparła spokojnie. Stłumił złos´ c´ . – Tym razem moz˙ e to dostac´ . Wyjdziesz za mnie, Shaine. – Nie! Jake cia˛gna˛ł dalej, jakby nie słyszał. – W Nowym Jorku be˛dzie nasza gło´ wna baza; jes´ li zechcesz, wynajme˛ ci tam pracownie˛. Musisz sie˛ dalej rozwijac´ artystycznie.
142
SANDRA FIELD
– Chcesz mnie kupic´ ? – Wyliczam ci tylko zalety nieuniknionego kroku. Rozmawiałem z Danielem; marzy o zmianie otoczenia. – Wszystko bardzo pie˛knie – prychne˛ła – ale zapominasz o jednej rzeczy. Ja nie chce˛ wyjs´ c´ za ma˛z˙ . – Nie zawsze dostajemy to, czego chcemy. Sama tak powiedziałas´ . Oddychała głos´ no. – Posłuchaj mnie uwaz˙ nie, bo powiem to tylko raz. Nigdy ci nie mo´ wiłam, jak cie˛z˙ ko mi było, kiedy mnie porzuciłes´ . Kiedy czekałam na list albo telefon od ciebie, zamartwiałam sie˛ o matke˛. Potem dowiedziałam sie˛, z˙ e jestem w cia˛z˙ y. Nic nie powiedziałam rodzicom, po´ ki mama nie przeszła nas´ wietlan´ . Jake nagle poczuł, z˙ e musi o to zapytac´ . – Nie mys´ lałas´ o aborcji? Pokre˛ciła gwałtownie głowa˛. – To było nasze dziecko, Jake, twoje i moje. – Wie˛c mnie kochałas´ – powiedział wolno. Westchne˛ła, patrza˛c na swoje dłonie. – Tak. Skłamałam wtedy na Ghost Island, bo tylko tak mogłam cie˛ skłonic´ do wyjazdu. Kochałam cie˛ całym sercem, odka˛d miałam kilkanas´ cie lat. Jake poczuł, jak wielki cie˛z˙ ar spada mu z piersi. – Szkoda, z˙ e nie powiedziałas´ mi prawdy. – Zrobiłam to, co było najlepsze. Nie przyznała sie˛, dlaczego to zrobiła. – Gdybym tylko mo´ gł cofna˛c´ to, co sie˛ stało – szepna˛ł. – Gdybym mo´ gł byc´ przy tobie, Shaine. Bawiła sie˛ widelcem. – Kiedy nasz syn sie˛ urodził, nie było cie˛ przy mnie. I potem, kiedy musiałam sama wychowywac´ braci, tez˙
CZŁOWIEK SUKCESU
143
nie. Nie rozumiesz? Blizny sa˛ zbyt głe˛bokie, nie moge˛ tak po prostu powiedziec´ : Okej, wyjde˛ za ciebie. Zdradziłes´ mnie. Ze s´ cis´ nie˛tym sercem zapytał: – Kiedy przestałas´ mnie kochac´ ? – To sie˛ nie zdarzyło tak po prostu. Cie˛z˙ ko nad tym pracowałam. Daniel przypominał mi cie˛ w kaz˙ dej chwili. Nie mogłam sobie pozwolic´ na to, by cie˛ kochac´ , to było zbyt bolesne. Jake patrzył na swoje zacis´ nie˛te pie˛s´ ci. Za po´ z´ no: to włas´ nie chciała mu powiedziec´ . Jak mo´ gł ja˛ winic´ za to, z˙ e starała sie˛ przetrwac´ ? Z trudem podnio´ sł sie˛ z miejsca, stana˛ł za Shaine i z dłon´ mi na jej ramionach patrzył na ciemnieja˛cy ogro´ d. Nie umiał sie˛ poddawac´ . Shaine stała ze zwieszona˛ głowa˛. – Cos´ we mnie umarło. I nie potrafie˛ tego przywołac´ do z˙ ycia tylko dlatego, z˙ e ty i Daniel tego chcecie. Czuł, z˙ e Shaine mu sie˛ wymyka. Obja˛ł ja˛ mocniej i obro´ cił twarza˛ do siebie. – Nie moz˙ emy mys´ lec´ o sobie. Chodzi o Daniela. ´ wietnie sobie radzilis´ my, zanim sie˛ zjawiłes´ ! – S Starał sie˛ opanowac´ bo´ l zmieszany z gniewem – na siebie w ro´ wnym stopniu jak na nia˛. – Zostaniemy małz˙ en´ stwem, Shaine. Nie mamy wyboru. – Nadal mnie kochasz – szepne˛ła cie˛z˙ ko. – To cie˛ zrani. – To mo´ j kłopot. – Us´ miechna˛ł sie˛ z trudem. – Musimy to zrobic´ dla naszego syna. Za tydzien´ wez´ miemy s´ lub w zatoce. Załatwie˛ wszystkie formalnos´ ci. – Zupełnie sie˛ ze mna˛ nie liczysz! – Bezradnie opus´ ciła ramiona. – Tylko Daniel sie˛ liczy, prawda?
144
SANDRA FIELD
Patrza˛c w ge˛stnieja˛ce ciemnos´ ci na zewna˛trz, szepne˛ła bezbarwnie: – Wygrałes´ . Jutro rano mu powiemy. Kiedy jednak Jake wycia˛gna˛ł do niej re˛ke˛, umkne˛ła przed dotykiem. Gest sprawił mu przykros´ c´ . To cie˛ zrani, powiedziała. Nie sa˛dził, z˙ e przekona sie˛ o tym tak szybko – i tak boles´ nie. – Poło´ z˙ sie˛, Shaine – powiedział. – Wygla˛dasz na wyczerpana˛. Patrzył za nia˛, kiedy wychodziła z pokoju; najboles´ niejszym ciosem była dla niego s´ wiadomos´ c´ , z˙ e ja˛ złamał, zniszczył jej ducha walki. Dostał to, czego chciał – lecz wielkim kosztem.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Tydzien´ po´ z´ niej, na dzien´ przed przyjazdem Jake’a, Shaine poczuła nagle, z˙ e nie wytrzyma ani minuty dłuz˙ ej zamknie˛ta w czterech s´ cianach ze swymi mys´ lami. Cały dzien´ tkwiła w domu z powodu sztormu. Była sama; Daniel poszedł na urodziny do Arta i miał zostac´ na noc. Włoz˙ yła płaszcz od deszczu i kalosze. Postanowiła dotrzec´ az˙ do szopy na drewno i popatrzec´ chwile˛ na wzburzone fale. Moz˙ e to ja˛ uspokoi. Gdyby była normalna˛, rozsa˛dna˛ kobieta˛, zostałaby w kuchni i zrobiła sobie herbaty. Jednak pote˛ga natury zawsze do niej przemawiała; zreszta˛ wiele z jej najlepszych prac nie powstało dzie˛ki przekraczaniu uznanych granic. Małz˙ en´ stwo z Jakiem tez˙ sie˛ zaliczało do tej kategorii. Ze s´ cia˛gnie˛tymi brwiami pchne˛ła oporne drzwi, po czym z trudem je za soba˛ zatrzasne˛ła. Krople deszczu siekły ja˛ po twarzy, wiatr przylepiał płaszcz do jej ciała. Z opuszczona˛ głowa˛ ruszyła w strone˛ szopy; od razu poczuła sie˛ lepiej. Przynajmniej wiedziała, z czym walczy. Fale przypominały olbrzymie białe wierzchowce o rozwianych grzywach; huk był ogłuszaja˛cy. Shaine, uszcze˛s´ liwiona, zapomniała o obolałym sercu i zszar-
146
SANDRA FIELD
panych nerwach. Postanowiła dotrzec´ do najbliz˙ szej zatoczki i popatrzec´ na fale rozbijaja˛ce sie˛ o stromy klif. Woda z sykiem uderzała o granitowe zbocze tylko po to, by chwile˛ potem opas´ c´ w postaci piany. Shaine uchwyciła sie˛ pnia poskre˛canego s´ wierka, łapia˛c ro´ wnowage˛. Gdyby dotarła jeszcze kawałek dalej, mogłaby zobaczyc´ Ghost Island. Kalosze zapadały sie˛ w wode˛ chwilami az˙ po kostki. Wbiła re˛ce głe˛boko w kieszenie i oblizała wargi. Smakowały sola˛. Jak łzy, pomys´ lała, przypominaja˛c sobie, jak wiele łez przelała, gdy Jake opus´ cił zatoke˛. Nie zamierzała o nim mys´ lec´ . Robiła to przez cały dzien´ . Dotarła po´ ł drogi do skał; powinna zawro´ cic´ . Płaszcz zacza˛ł przemakac´ i zmarzły jej re˛ce; filiz˙ anka herbaty zdawała sie˛ coraz bardziej pocia˛gaja˛cym pomysłem. I wtedy na skraju klifu spostrzegła ke˛pe˛ kwiato´ w. Wiedziona impulsem, podeszła bliz˙ ej, z˙ eby je zerwac´ – i poczuła, jak grunt porusza sie˛ jej pod nogami. Skraj klifu pe˛kał, podmyty deszczem. Chwyciła najbliz˙ sza˛ ke˛pe˛ trawy. Mokre z´ dz´ bła wymkne˛ły sie˛ z jej palco´ w; krzykne˛ła z przeraz˙ enia. Szukaja˛c oparcia dla sto´ p ws´ ro´ d mieszaniny błota i kamieni, rzuciła sie˛ desperacko naprzo´ d, sie˛gaja˛c najbliz˙ szego jałowca. Niewiele to pomogło: zes´ lizgiwała sie˛ wolno po skale, drapia˛cej jej policzek i dłonie. Głe˛boko w dole sroz˙ ył sie˛ ocean. Daniel, pomys´ lała. Daniel... i Jake. Jake, kto´ rego kocha. Uderzyła stopami o jakis´ głaz i zatrzymała sie˛. Woko´ ł niej sypały sie˛ kamienie. Zimne błoto lepiło sie˛ do jej twarzy. Ale przynajmniej nie zsuwała sie˛ dalej. Szlochaja˛c z wysiłku, przylgne˛ła do skały. Serce
CZŁOWIEK SUKCESU
147
waliło jej o z˙ ebra; wiedziała, z˙ e panika tylko pogorszy sytuacje˛. Bardzo ostroz˙ nie spojrzała w do´ ł. Jej nogi wspierały sie˛ o wyste˛p skalny na tyle duz˙ y, by mo´ gł utrzymał jej cie˛z˙ ar. Jak długo potrwa, zanim ktos´ odkryje jej nieobecnos´ c´ ? Daniel wro´ ci rano, Jake ma przyjechac´ dopiero nazajutrz, z˙ aden z braci nie planował odwiedzin. Czy starczy jej siły, by wytrwac´ przez cała˛ noc? Je˛kne˛ła z przeraz˙ enia i przytuliła policzek do skały. Jake, pomys´ lała. Jake mi pomoz˙ e. Nigdy nie przestała go kochac´ ; potrzebowała sztormu i trze˛sienia ziemi, z˙ eby to sobie us´ wiadomic´ . Walczyła z ta˛ miłos´ cia˛ i na koniec uwierzyła, z˙ e zdołała ja˛ zabic´ . Dopiero teraz, przeraz˙ ona, z˙ e nie zda˛z˙ y mu powiedziec´ , zrozumiała prawde˛. Jej zimne palce mocniej uchwyciły jałowiec. Musi mu powiedziec´ . Nie zniosłaby, gdyby przez reszte˛ z˙ ycia sa˛dził, z˙ e zniszczyła ich miłos´ c´ . Oczyma wyobraz´ ni zobaczyła jadalnie˛ w Hamptons i ich oboje jedza˛cych s´ niadanie w s´ wietle słon´ ca. Kochali sie˛ w nocy; wspomnienie tego widac´ było na ich twarzach. Chwile˛ po´ z´ niej do pokoju wszedł Daniel, głodny jak zawsze, ze szcze˛s´ liwym us´ miechem, z˙ e jego rodzice sie˛ kochaja˛ i z˙ e wszyscy mieszkaja˛ razem... Jake jechał w do´ ł Breakheart Hill w strone˛ Cranberry Cove. Radio nadawało wiadomos´ ci o huraganie Brenda. Niepotrzebnie. Z trudem utrzymywał wo´ z na drodze, przez strugi deszczu migały mu niekiedy mokre skały. Witaj w domu, pomys´ lał z ironia˛. Wyruszył dzien´ przed umo´ wionym terminem w nadziei, z˙ e uniknie sztormu. Dzis´ była sobota, w ponie-
148
SANDRA FIELD
działek wyznaczono date˛ s´ lubu. Jutro z Sydney mieli przyleciec´ jego matka i ojczym. Nigdy nie zapomni us´ miechu ani us´ cisku Daniela, kiedy go powiadomili o s´ lubie. Tego sie˛ be˛dzie trzymał. Bo od tamtej soboty w Hamptons Shaine wydawała sie˛ odległa o miliony mil. Było oczywiste, z˙ e z˙ ałuje swojej zgody. Zapewniała, z˙ e wobec Daniela i braci zachowuje sie˛ jak szcze˛s´ liwa narzeczona, kiedy jednak rozmawiała z nim, przestawała udawac´ . A moz˙ e popełnił bła˛d? Moz˙ e nie powinien jej zmuszac´ ? Wlo´ kł sie˛ wolno wyludnionymi ulicami wioski; w domach paliły sie˛ s´ wiatła. Ro´ wniez˙ dom Shaine był os´ wietlony. Czuja˛c napie˛cie wszystkich mie˛s´ ni, Jake zaparkował i ruszył szybko do wejs´ cia. Nie zawracał sobie głowy pukaniem. Po prostu otarł deszcz z twarzy, otworzył drzwi i zawołał: – Shaine?! To ja, Jake. Nie było jej w domu; wiedział od razu. W kuchni znalazł wiadomos´ c´ od Daniela, zawiadamiaja˛cego matke˛, z˙ e zostanie u kolegi na noc. Gdzie Shaine? Jej wo´ z stał zaparkowany przed domem, wie˛c nie mogła sie˛ wybrac´ daleko. Płaszcz przeciwdeszczowy i kalosze znikne˛ły. Wiedziony impulsem, wystukał numer Devlina. – Miała zostac´ w domu – stwierdził Devlin zdziwiony. – Chciała popracowac´ nad jakims´ projektem. Rozejrze˛ sie˛ w okolicy. Pracownie˛ zas´ ciełały szkice i fotografie zrobione na Teneryfie; obecnos´ c´ Shaine była tu niemal namacalna. Z pewnos´ cia˛ poszła na herbate˛ do jakiejs´ sa˛siadki. Deszcz smagał szyby, wichura wyła w szparach.
CZŁOWIEK SUKCESU
149
Obluzowany gont na dachu skrzypiał – jakby ktos´ rozpaczliwie starał sie˛ złapac´ oparcie, pomys´ lał Jake i z nagłym przeraz˙ eniem poczuł, z˙ e Shaine grozi niebezpieczen´ stwo. Drgna˛ł, kiedy zadzwonił telefon. – Nigdzie nie moge˛ jej znalez´ c´ – donio´ sł Devlin. – Ostatnio wydawała sie˛ nieswoja, ale chyba nawet moja szalona siostrzyczka nie wybrałaby sie˛ na klify przy takiej pogodzie. – Po´ jde˛ sprawdzic´ – odparł Jake. – Jes´ li nie wro´ ce˛ za po´ ł godziny, zacznij mnie szukac´ . – Okej – odparł Devlin bez zdziwienia. Zapia˛ł kurtke˛, chwycił latarke˛ i wyszedł w sztorm. Znał tu kaz˙ dy załomek gruntu, lecz deszcz go os´ lepiał, a wiatr zbijał z no´ g. Szedł z trudem, co chwila przystawał, by zawołac´ Shaine. Nie mogło jej tu byc´ . Ale przeciez˙ zawsze przychodziła tu szukac´ pociechy. Jego niepoko´ j wzro´ sł. Mina˛ł niewielka˛ zatoczke˛, w kto´ rej kłe˛biły sie˛ spienione grzywacze. Robi z siebie durnia, chodza˛c po klifach w czasie huraganu. Czy robi tez˙ z siebie durnia, zmuszaja˛c Shaine, by za niego wyszła? Zawsze podziwiał jej ognisty temperament. Co pro´ buje zrobic´ ? Oswoic´ ja˛, złamac´ jej charakter? To szczyt okrucien´ stwa. Zakla˛ł po´ łgłosem. Musi z nia˛ porozmawiac´ , we dwo´ jke˛ na pewno znajda˛ jakies´ rozwia˛zanie. Tuz˙ przed nim fragment s´ ciez˙ ki obsuna˛ł sie˛, podmyty przez fale. Serce mocniej zabiło mu w piersi, obawy zmieniły sie˛ w przeraz˙ aja˛ca˛ pewnos´ c´ . Podszedł ostroz˙ nie do obrywu, przykle˛kna˛ł i wyjrzał przez krawe˛dz´ . Kobieta w niebieskim płaszczu przeciwdeszczowym
150
SANDRA FIELD
przylgne˛ła do klifu, wsparta stopami o wyste˛p skalny. Pod nia˛ kłe˛biły sie˛ fale. Podniosła głowe˛ i zobaczył jej twarz – blady owal w ge˛stnieja˛cych ciemnos´ ciach. Shaine. Cos´ do niego wołała, ale nie dosłyszał przez huk wiatru. Pro´ bował do niej zejs´ c´ – na pro´ z˙ no. Nawet gdyby zes´ lizgna˛ł sie˛ do niej, nie udałoby sie˛ im wspia˛c´ z powrotem na go´ re˛. Musiał zostawic´ ja˛ sama˛ i sprowadzic´ pomoc. Nigdy w z˙ yciu nie musiał podja˛c´ trudniejszej decyzji. Przyłoz˙ ył dłonie do twarzy i zawołał: – Ide˛ po pomoc! Trzymaj sie˛, Shaine. Kocham cie˛. Czy sie˛ us´ miechne˛ła? Nie był pewien. Wycofał sie˛ ostroz˙ nie znad obrywu i ruszył biegiem. Devlin z pewnos´ cia˛ ma line˛, Connor tez˙ pomoz˙ e. Cała˛ energie˛ skupił na Shaine. Wytrzymaj, błagał w mys´ lach. Dla Daniela. I dla mnie. Okra˛z˙ aja˛c szope˛, zobaczył Devlina schodza˛cego po stopniach. – Potrzebujemy lin – wydyszał. – Zes´ lizgne˛ła sie˛ z klifu. ´ cia˛gne˛ Connora i jego kum– Mam line˛ w wozie. S pli. Nie jest ranna? – Chyba nie. – Na ganku jest apteczka. Pie˛c´ minut po´ z´ niej Jake, Devlin i Connor oraz jego dwo´ ch krzepkich kolego´ w wracali s´ ciez˙ ka˛. Jake narzucił im mordercze tempo, ale i tak zdawało mu sie˛, z˙ e trwało wieki, zanim dotarli na miejsce. Przykle˛kna˛ł na skraju i zobaczył, z˙ e Shaine nadal tam jest. Od wielkiej ulgi az˙ zakre˛ciło mu sie˛ w głowie. Devlin szybko splo´ tł uprza˛z˙ z liny, po czym wraz z Jakiem i Connorem spus´ cili ja˛ w do´ ł. Zaczepiała
CZŁOWIEK SUKCESU
151
o kamienie, wiatr zwiewał ja˛ na boki, w kon´ cu jednak dotarła na do´ ł. Jake patrzył, jak Shaine sie˛ga po nia˛, niemal traci ro´ wnowage˛, po czym chwyta ja˛i nakłada na siebie, i w kon´ cu daje znak re˛ka˛. – Okej, chłopaki – odezwał sie˛ Devlin, staraja˛c sie˛ nie okazywac´ napie˛cia. – Cia˛gniemy. Krok za krokiem ruszyli w gła˛b la˛du; Jake pro´ bował nie mys´ lec´ o tym, jak lina wpija sie˛ w ciało Shaine. Lina parzyła go w dłonie, pos´ lizgna˛ł sie˛ na trawie, ale jedynie wbił obcasy głe˛biej w ziemie˛ i zacza˛ł cia˛gna˛c´ z wie˛kszym uporem. Chwile˛ potem Shaine lez˙ ała twarza˛ w do´ ł na trawie. Jake pus´ cił line˛, chwycił Shaine w pasie i odcia˛gna˛ł daleko od skraju klifu. Oddychaja˛c cie˛z˙ ko, rozluz´ nił uprza˛z˙ . – Shaine? – wydyszał. – Nic ci sie˛ nie stało? Pokre˛ciła głowa˛. Ona tez˙ oddychała z trudem; policzki miała umazane błotem, włosy pociemniałe od deszczu. Przytulił ja˛ mocno do piersi, pełen wdzie˛cznos´ ci, z˙ e jest z˙ ywa. – Trzeba ja˛ zanies´ c´ do domu. Po´ jde˛ przodem i zadzwonie˛ po lekarza! – zawołał Devlin. Connor i Jake, wcia˛z˙ trzymaja˛cy Shaine w ramionach, ruszyli w s´ lad za nim.
Dwie godziny po´ z´ niej Jake i Shaine zostali nareszcie sami. Zaraz po przybyciu uparła sie˛, z˙ e zadzwoni do Daniela, by go uspokoic´ . Potem zajrzał doktor i opatrzył jej zadrapania oraz skrzyczał za lekkomys´ lnos´ c´ . Naste˛pnie Devlin i Connor dołoz˙ yli swoje w mniej ogle˛dnych słowach. Shaine słuchała tego wszystkiego z pokora˛, kto´ ra rozbawiła Jake’a.
152
SANDRA FIELD
Odprowadził Devlina do drzwi. – Dzie˛ki – rzucił szorstko. Tamten us´ miechna˛ł sie˛ szeroko i klepna˛ł go po ramieniu. – Do zobaczenia na weselu. Jake zaryglował drzwi, nie z˙ ycza˛c sobie, by jeszcze ktos´ im przeszkadzał, po czym poszedł na pie˛tro do sypialni Shaine. Nie miał poje˛cia, co powiedziec´ , ale nie spus´ ciłby jej z oka ani na moment. Lez˙ ała na wznak, wcia˛z˙ jeszcze blada. Kiedy sie˛ us´ miechne˛ła na jego widok, jego serce podskoczyło z rados´ ci. Usiadł obok, wzia˛ł jej dłonie w swoje i połoz˙ ył jej głowe˛ na piersi. – Wszystko w porza˛dku, jestem juz˙ bezpieczna – szepne˛ła. – Uratowałes´ mi z˙ ycie. Jake odsuna˛ł od siebie przeraz´ liwe obrazy. Staraja˛c sie˛ opanowac´ targaja˛ce nim emocje, pocałował ja˛ w nadgarstek. – Musisz byc´ głodna – mrukna˛ł, podnio´ sł sie˛ i us´ miechna˛ł z wysiłkiem. – W lodo´ wce jest zupa. – Zupa moz˙ e poczekac´ – odparła Shaine. – Musze˛ ci cos´ powiedziec´ . Chciała go prosic´ , z˙ eby odwołał wesele; wiedział o tym. Uja˛ł jej re˛ke˛. – W porza˛dku. Sam rozumiem, z˙ e nie powinienem cie˛ zmuszac´ do tego małz˙ en´ stwa. Przepraszam, nie wiedziałem, co robie˛. Wymys´ limy cos´ innego, na pewno nam sie˛ uda. Tak czy inaczej przysie˛gam, z˙ e be˛de˛ dla Daniela dobrym ojcem. I dodał, przytulaja˛c jej dłon´ do twarzy: – Całe szcze˛s´ cie, z˙ e przyjechałem wczes´ niej. Gdybys´ utone˛ła... nie wiem, jak bym z˙ ył bez ciebie. Kocham
CZŁOWIEK SUKCESU
153
cie˛, to jedno sie˛ nie zmieniło. – Us´ miechna˛ł sie˛, patrza˛c jej prosto w oczy. – I pewnie nigdy sie˛ nie zmieni. – Nie chce˛ odwoływac´ wesela. – Juz˙ raz pos´ wie˛ciłas´ swoje szcze˛s´ cie dla dobra innych. To wystarczy. Chce˛, z˙ ebys´ z własnej woli została moja˛ z˙ ona˛. Nie be˛de˛ cie˛ zmuszał. Usiadła na poduszkach. – Nie słuchasz mnie. – Musisz cos´ zjes´ c´ – powto´ rzył. Jej zielone oczy błysne˛ły ogniem. – Zamkniesz sie˛ wreszcie? Pro´ buje˛ ci powiedziec´ , z˙ e odzyskałam zdrowy rozsa˛dek, a ty gle˛dzisz o jakiejs´ zupie! – To ja odzyskałem rozsa˛dek. Jej policzki poro´ z˙ owiały z irytacji. – Kocham cie˛, Jake. – Nieprawda – odpowiedział spokojnie. – A włas´ nie, z˙ e tak. – Nie wygla˛dasz, jakbys´ mnie kochała. Wygla˛dasz, jakbys´ mnie chciała zepchna˛c´ z klifu. – Włas´ nie kiedy na nim tkwiłam, dotarło do mnie, z˙ e okłamywałam sie˛ przez lata. Myliłam sie˛. Nigdy nie przestałam cie˛ kochac´ . Spojrzał na nia˛, ledwie wierza˛c własnym uszom. – Nie ma to jak wiszenie nad przepas´ cia˛, jes´ li człowiek ma poja˛c´ , co dla niego waz˙ ne – odparła energicznie. – Mam pas´ c´ na kolana, z˙ ebys´ mi uwierzył? Bardzo ostroz˙ nie podnio´ sł ja˛ z poduszek i przytulił do siebie. – Kocham cie˛ – szepna˛ł. – I bardzo dobrze – odparła z zadowoleniem i pocałowała go prosto w usta.
Nie był to bynajmniej pocałunek kobiety u kresu sił. – Zro´ b to jeszcze raz, a skon´ czymy w tym ło´ z˙ ku we dwoje – ostrzegł. – Nie opieraj sie˛ o moje prawe biodro, bo mnie boli, i nie chwytaj mnie za ramiona, bo mnie bola˛ jeszcze bardziej. Reszta jest w doskonałym porza˛dku – oznajmiła z szelmowskim us´ miechem. Pogładził ja˛ po re˛ce, czuja˛c, jak ogarnia go ogromne szcze˛s´ cie. – Nie wiem, jak mi sie˛ uda zdja˛c´ ci przez głowe˛ te˛ koszule˛, tak z˙ ebys´ nie musiała podnosic´ ra˛k. – Aj! – sykne˛ła Shaine. – Po prostu zro´ b to szybko. – Mamy przed soba˛ całe z˙ ycie. – A Daniel wraca dopiero jutro. – Spojrzała na niego spod opuszczonych rze˛s. – Powiedział, z˙ e nie miałby nic przeciwko braciszkowi albo siostrze. I z˙ e che˛tnie ich nauczy grac´ w hokeja. Jake zachichotał. – Wie˛c trzeba nad tym popracowac´ – odparł i delikatnie zsuna˛ł jej koszule˛ przez głowe˛. Jego własne ubranie bardzo szybko wyla˛dowało na podłodze. Czuł, z˙ e wro´ cił do domu. Do chłopca, kto´ ry chciał miec´ w nim ojca. I do kobiety, kto´ ra nigdy nie przestała go kochac´ .