Tytuł oryginału: MIDNIGHT IN EUROPE Copyright © 2014 by Alan Furst Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Mapa © 2014 by Anita Karl and Jim Kemp Redakcja: Jacek Ring Korekta: Aneta Iwan, Magdalena Świtała ISBN: 978-83-7999-629-2 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:
[email protected] www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2016 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl
SPIS TREŚCI
Motto Mapa Front paryski Handlarz bronią Markiza Nocna straż
W całej Europie gasną światła, jeszcze długo ich nie zobaczymy. SIR EDWARD GREY, BRYTYJSKI MINISTER SPRAW ZAGRANICZNYCH 3 SIERPNIA 1914 R., W PRZEDDZIEŃ WYBUCHU PIERWSZEJ WOJNY ŚWIATOWEJ
FRONT PARYSKI
Tego spokojnego zimowego wieczoru 15 grudnia 1937 roku na Manhattanie zaczął padać śnieg. Ciężkie, duże płatki leniwie wirowały w powietrzu, skrząc się w światłach biurowców, by opaść w końcu na chodnik i natychmiast stopnieć. Urządzona z przepychem wystawa u Saksa przyciągała wzrok połyskującą lametą, elektrycznymi kolejkami i ozdobnym szronem na szybach, a przy głównym wejściu zebrał się tłum, który z zaciekawieniem słuchał kolędników jakby wprost przeniesionych tutaj z powieści Dickensa – w długich, ciepłych szalach, cylindrach i czepkach. W tej chwili był to znów romantyczny Nowy Jork, Nowy Jork z radiowej piosenki. Cristián Ferrar, hiszpański emigrant mieszkający na stałe w Paryżu, zatrzymał się na moment, by podziwiać spektakl, po czym przeszedł spiesznie przez ulicę, gdy światło zmieniało się na czerwone, i zaczął przepychać się do drzwi. W zamkniętej teczce, którą trzymał pod pachą, niósł porannego „New York Timesa”. Na arenie międzynarodowej nic nowego – marsze, rozruchy, zamachy, burdy uliczne, podpalenia. Wojna polityczna rozrywała Europę na strzępy, stanowiąc niejako uwerturę do nadchodzącej za nią rzeczywistej wojny. W Hiszpanii wojna polityczna już przekształciła się w wojnę domową i, jak donosił „Times”, armia republikańska zaatakowała faszystowskie siły generała Franco w aragońskim mieście Teruel. Było tego więcej, wystarczy odwrócić stronę – hitlerowskie Niemcy wydały nowe restrykcyjne zarządzenia w sprawie Żydów, obok na zdjęciu Benito Mussolini na tle swojego osobistego wagonu kolejowego oddaje faszystowski salut, sztywno prostując rękę, a na kolejnym marszałek Józef Stalin przyjmuje defiladę czołgów. Cristián Ferrar zmuszał się do czytania tych wieści, zapytując sam siebie: Czy coś da się zrobić? Czy to już stracona sprawa? W każdym razie na taką wyglądała. W dalszej części gazety demokratyczna opozycja próbowała nie okazywać strachu, ale czaił się on w każdym ich słowie, w widocznym nerwowym napięciu przegrywającego. Gdy Franco i jego generałowie zaatakowali rząd Republiki, dołączyli do nich inni, oddziały i samoloty dostarczone przez Niemcy i Włochy, a z każdym zwycięstwem faszyści stawali się coraz bardziej buńczuczni: Teraz nasza kolej, z drogi. Bo jak nie… Cristián miał za sobą długi dzień. Jako prawnik paryskiej kancelarii Coudert Frères wiele godzin spędził dziś w głównej siedzibie firmy Coudert Brothers przy Rector Street, pod numerem drugim. Zapoznawał się z dokumentami, uczestniczył w spotkaniach i w poufnych rozmowach ze wspólnikami, gdyż zajmowali się sprawami, które swoim zasięgiem obejmowały zarówno Paryż, jak i Nowy Jork, a ich zamożni klienci prowadzili rozległe międzynarodowe interesy, czasami również bardzo ekscentryczny tryb życia. Pan Coudert jeszcze na początku wieku zręcznie rozwiązał zawiłe sprawy syna Jacques’a Lebaudy’ego, co uczyniło go sławnym. Lebaudy ojciec zarobił miliony dolarów, zyskując sławę i przydomek „francuskiego króla cukru”, ale jego syn to zupełnie inna historia. Po odziedziczeniu fortuny ojca zwyczajnie oszalał i poprowadził prywatną armię do Afryki
Północnej, ogłaszając się tam „Cesarzem Sahary”. Z czasem Legia Cudzoziemska wyekspediowała go stamtąd i wylądował ostatecznie na Long Island, gdzie zastrzeliła go własna żona. Jednak trudności sprawy Lebaudy’ego były niczym w porównaniu z obecną sytuacją, a mianowicie prawnym chaosem spowodowanym hiszpańską wojną domową, trwającą już siedemnasty miesiąc. Osoby prywatne i korporacje odcięte od własnych pieniędzy, całe rodziny zmuszone do pozostania w ukryciu, bo znalazły się w pułapce po niewłaściwej stronie – niezależnie, która nią była – spalone domy, fabryki, dokumenty i żadnego dowodu dla towarzystw ubezpieczeniowych, banków czy administracji rządowych. Prawnicy Couderta w Paryżu i Nowym Jorku robili, co mogli, ale czasami niewiele pozostało do zrobienia. – Bardzo nam przykro, monsieur, ale wygląda na to, że tankowiec po prostu znikł. Ferrar wyszedł z biura o siedemnastej trzydzieści i skierował się wprost do swojego hotelu – Gotham. Następnie, w ramach przysługi oddanej znajomemu z ambasady hiszpańskiej w Paryżu, przeszedł pieszo do agencji Republiki Hiszpańskiej przy Madison Avenue, numer 515, zajmującej się kupnem broni. Zabrał stamtąd dwie brązowe koperty, które weźmie do Paryża – dni zaufania do poczty dawno minęły. Potem poszedł do Saksa z zamiarem kupienia prezentów – srebrnej bransoletki i kaszmirowego swetra – dla kobiety, z którą był umówiony na siódmą. Ten związek trwał ponad dwa lata, spotykali się mniej więcej raz na kwartał, gdyż z taką częstotliwością Ferrar wsiadał w Lizbonie na pokład samolotu linii Pan Am do Nowego Jorku. Właściwie Ferrar nie był do końca Hiszpanem. Urodził się w Barcelonie, więc uważał się za Katalończyka, Katalończyka z Katalonii, księstwa, które w dawnych czasach obejmowało francuską prowincję Roussillon. Kastylijczyk z Madrytu z pewnością rozpoznałby pochodzenie Ferrara – skóra ledwie o ton ciemniejsza, delikatnie jastrzębia wypukłość nosa i głęboki zielony odcień oczu wspólny wszystkim Katalończykom, a także gęste czarne włosy niezakrywające wysokiego czoła i obcięte na sposób europejski, nieco dłużej, tak że opadały nisko na szyję. W czerwcu skończył czterdzieści lat, dwa razy w tygodniu jeździł konno w Lasku Bulońskim, zachowując dzięki temu szczupłą i wysportowaną sylwetkę. Kierując się do drzwi domu towarowego, miał na sobie coś w rodzaju zbroi prawnika – dobrze skrojony, stonowany garnitur pod beżowym, nieco przybrudzonym prochowcem, fedorę lekko przekrzywioną nad lewym okiem, kasztanowy szal i brązowe skórzane rękawiczki. Z teczką pod pachą Ferrar wyglądał dokładnie jak prawnik, którym przecież był – dzielny rycerz gotowy bronić swojego klienta. Kiedy doszedł do drzwi, po raz kolejny spostrzegł małego, chudego człowieczka w złotych oprawkach na nosie, z rękami w kieszeniach granatowego płaszcza, lekko przygarbionego pod ciężarem zmęczenia lub smutku. Mężczyzna chodził za nim przez cały dzień i zawsze czekał na ulicy, aż on załatwi kolejną sprawę. I wcale się z tym nie krył, jakby ktoś chciał, by Ferrar wiedział, że jest śledzony. Ciekawe, kto to mógł być. Istniało co najmniej kilka możliwości. Dla służb wywiadowczych Niemiec, Włoch i Związku Sowieckiego wojna w Hiszpanii była jak marzenie, organizowano ataki na cele w całej Europie, a więc na lewicowych polityków, dyplomatów, intelektualistów, dziennikarzy, idealistów – ulubione ofiary tajnych sił czy to faszystowskich, czy komunistycznych, bez różnicy. W ambasadach, na salonach, w luksusowych hotelach i nocnych klubach drapieżcy pracowali bez wytchnienia dwadzieścia cztery godziny na dobę. Co do śledzącego go człowieka, Ferrar podejrzewał, że to miejscowy komunista na usługach NKWD, ponieważ Związek Sowiecki – główny i w zasadzie
jedyny sojusznik Republiki – znany był ze szpiegowania swoich wrogów, swoich przyjaciół i całej reszty. A może to pracownik tajnej policji generała Franco? Ferrar postanowił się nad tym nie zastanawiać, i tak nie mógł nic na to poradzić, a nie należał do osób, które łatwo zastraszyć. Westchnął w duchu, pchnął masywne drzwi i wszedł do sklepu. Tutaj również usłyszał kolędników śpiewających A pokój na ziemi, których głosy ledwie się jednak przebijały przez przedświąteczny sklepowy gwar. Gdy wydostał się z pachnącego labiryntu stoisk perfumeryjno-kosmetycznych, odszukał dział jubilerski. Człowiek w granatowym płaszczu czekał na zewnątrz. Napis na szybie głosił P.J. DELANEY. Tuż pod spodem informacja BAR & GRILL. Ideał tego, co miejscowi dziennikarze nazwaliby „miejscowym wyszynkiem”. Był tu od zawsze, na Trzydziestej Siódmej Wschodniej w Murray Hill, dzielnicy pensjonatów i małych hotelików, stanowiącej miejsce, gdzie spotykało się przedstawicieli niższej klasy średniej, gdzie urzędnicy, sprzedawcy i ludzie zajmujący się Bóg jeden wie czym żyli w pełnym godności ubóstwie. Ale pozostali panami siebie. Ich dzielnicę, bez żadnego konkretnego powodu, cechowała atrakcyjna atmosfera prywatności. Można było robić, na co się ma ochotę. Nikogo to nie interesowało. Sam lokal, nazywany po prostu Delaney’s, znajdował się cztery stopnie poniżej poziomu chodnika. Już po otworzeniu drzwi otaczała człowieka charakterystyczna woń dziesiątków lat rozlewania piwa i palenia papierosów. Ferrar usiadł w boksie przy ścianie. Po dwóch stronach solidnego drewnianego stołu, którego brzegi opalone były papierosami, stały ławy z wysokimi oparciami wykończonymi ozdobnymi spiralami. Cristián wyciągnął swoją gazetę i rozłożył ją przed sobą, z jednej strony mając popielniczkę, z drugiej whiskey z wodą. Najpierw próbował czytać, potem złożył gazetę i wsunął na powrót do teczki – chciał na moment oszczędzić sobie dymów pożaru Europy. Był tu przecież, by spotkać się ze swoją kochanką, Eileen Moore, więc zwrócił myśli ku przyjemnościom, które ich czekały. Powędrował wzrokiem do okna i chodnika, na który wychodziło, gdzie, jako że bar znajdował się poniżej jego poziomu, widział przechodniów co najwyżej do pasa. Czy potrafiłby rozpoznać Eileen? Wyobraził sobie jej mocne nogi w czarnych bawełnianych pończochach, ale równie dobrze mogła nałożyć coś innego. Na zewnątrz wciąż sypało, jakaś dziewczynka zatrzymała się na moment i pochyliła, by zajrzeć do środka, ale matka szybko ją odciągnęła. Ferrar upił łyk whiskey, a kiedy odstawił szklankę, ona już przy nim stała. – Witaj, Cristiánie – powiedziała z rękami wetkniętymi w kieszenie wełnianego płaszcza. Ferrar wstał, uśmiechnął się promiennie, po czym ją objął – delikatny uścisk w miejscu publicznym, który trwał ułamek sekundy dłużej, ułamek sekundy, który pozwalał rozróżnić zwykłą znajomość od bliższej zażyłości. Potem pomógł jej zdjąć płaszcz, tak by przy okazji dotknąć jej tu i ówdzie, a następnie odwiesił go na mosiężny haczyk przy ławce. Eileen usiadła, wsunęła się pod samą ścianę, on zajął miejsce obok. Położyła mu dłoń na kolanie, w jej włosach lśniły kropelki stopionego śniegu. – Stanowczo zbyt długo się nie widzieliśmy – powiedział. – Stanowczo – odparła Eileen. – Ale wszystko nadrobimy – obiecał. Zacisnęła dłoń na jego udzie. Ich oczy się spotkały, wymienili uśmiechy. Szerokie, wymowne
uśmiechy. Miała kasztanowe włosy, z przedziałkiem pośrodku, opadające swobodnie na ramiona – fryzura łatwa do ułożenia i tania w utrzymaniu – oraz bladą cerę charakterystyczną dla rudych, z ledwie widocznymi piegami na nosie. Irlandka wychowana w Bronksie, obecnie po trzydziestce, prowadziła manhattański tryb życia. Nie można jej było nazwać pięknością, ale miała żywą, pełną blasku twarz, na którą chciało się patrzeć. Włożyła szary wełniany sweter zapinany na guziki i małe złote kolczyki, do tego czarną bluzkę i czarne bawełniane pończochy ze szwem, nie pomalowała się, ale wyczuł francuskie perfumy, które kupił jej w sierpniu. – Na twój widok zupełnie zapomniałam – odezwała się. – Chciałam powiedzieć buenas noches. Dobrze? – Dobrze – odparł, po czym dodał: – Choć brzmi nieco staromodnie, teraz tak się nie mówi. – Nie? – zdziwiła się. – A dlaczego? – Bo to oznaczałoby, że należysz do wyższych sfer i ktoś mógłby cię aresztować. Teraz mówi się Salut albo Salut camarada. No wiesz, „towarzyszu”. – Żaden ze mnie towarzysz. W listopadzie wzięłam udział w marszu i mamy w pracy taką puszkę na pomoc dla Hiszpanii, ale to już cały mój związek z polityką. – Mówiąc „w pracy”, miała na myśli bibliotekę publiczną, gdzie w nocy układała książki na półkach. W dzień pisała powieści – wydawano je w miękkiej oprawie, z nęcącymi okładkami. – Jadłaś coś? – zapytał. – Nie, i nie jestem specjalnie głodna. Co tu dziś dają? – Kurczak po królewsku – przeczytał. – Czyli… – Kawałki kurczaka w sosie śmietanowym na grzance. Jeśli kucharz zna się na rzeczy, dodał również groszek. – A który król to jadał? Usłyszał jej głośny, szorstki śmiech. – Ty – odpowiedziała. – Czego się napijesz? – A co ty masz? – Whiskey z wodą. – Tutaj zapewne żytnia. Może być. Poszedł do baru i wrócił z pełną szklanką. Eileen wyciągnęła paczkę chesterfieldów, uderzyła górną częścią dwa razy w stół, by ubić nieco tytoń z jednej strony, po czym zdjęła folię. Ferrar wyciągnął z kieszeni gitanes’a i zapalił obydwa papierosy. Eileen podniosła szklankę. – Salut, towarzyszu – powiedziała. –Twoje zdrowie i sto lat. – I upiła spory łyk. – Aż sto, czy to nie za wiele? – Wygłupiał się, bo ona to lubiła. I te słowa dobrze brzmiały z jego akcentem – jakby obcym, brzmiącym z lekka brytyjsko, bo uczył się angielskiego w Paryżu, a tam nauczycielami byli brytyjscy emigranci. – Nadal mieszkasz tam, gdzie mieszkałaś? – zapytał Ferrar. Kiwnęła głową. – Sprawdzony hotel Iroquois. Pokój z kuchenką, łazienka na korytarzu. Plus łóżko, dodał w myślach. Miłe wspomnienie – to wąskie metalowe łóżko z nierównym materacem. Właściwie trudno je nazwać łóżkiem, ale wydarzyło się tam tyle cudownych rzeczy. Dzielili dwie wielkie pasje – uwielbiali się śmiać i uwielbiali seks, im bardziej się nawzajem
podniecali, tym bardziej byli podnieceni. Wzajemne przyciąganie to sprawa dość tajemnicza, tak uważał. Nie umiałby powiedzieć, co ją w nim pociągało, ale wiedział za to bardzo dobrze, co jego pociągało w niej. O tak, miał ogromny apetyt na jej drobne, zaokrąglone kształty, jej rozkosznie się poruszający tyłeczek, ale poza tym niesamowicie kręciły go te rude włosy i wszystko, co się z nimi wiązało – mlecznobiałe ciało i blady róż jej dolnych partii. Gdzieś głęboko, gdzie kryła się jego żądza, wierzył, że rudowłose mają cieńszą skórę, dlatego każde dotknięcie wnikało o wiele głębiej. W swojej wyobraźni, w zatłoczonym barze, przypomniał sobie nagle, że kiedy pierwszy raz dotknął jej sutków, uniosła podbródek i cała jej twarz napięła się w skupieniu. Przestań, upomniał sam siebie, jeszcze za wcześnie, by wyjść. Dokończył drinka i poszedł zamówić kolejne dwa. Czekając przy barze, wspominał dzień, gdy pierwszy raz ją zobaczył. Pracowała wtedy w magazynie w pobliżu rzeki Hudson. Pewnego dnia wybuchł pożar, dwóch pracowników odniosło obrażenia i wynoszono ich z wypalonego do cna budynku. Właściciel, niemiecki Żyd, który uciekł do Paryża, zgłosił szkodę w firmie ubezpieczeniowej, firma stwierdziła, że przyczyną pożaru było podpalenie, i odmówiła wypłaty odszkodowania, więc ten wynajął kancelarię Couderta i założył sprawę w sądzie. Po przesłuchaniu kilku pracowników naprzeciwko Ferrara usiadła Eileen Moore. Zeznania stenografowała sekretarka. Nie zapisała tego co prawda, ale mogła zauważyć, że między nimi zaiskrzyło, od razu i z całą mocą. Trzy miesiące później, gdy firma ubezpieczeniowa zgodziła się na ugodę, wrócił do Nowego Jorku i zadzwonił do niej. Spotkali się w Delaney’s i poszli do jej pokoju. – Piszesz nową powieść? – zapytał, stawiając na stole pełne szklanki. – Tak. Fatalny piątek nieźle się sprzedał, więc wydawca chce kolejną. Tytuł roboczy brzmi Śmierć arystokratki. Jak ci się podoba? – Chybabym przeczytał. – Och, daj spokój. – Przeczytałbym, bo ty ją napisałaś. Parsknęła. – Na okładce nie znajdziesz ani śladu mnie, jak zwykle zresztą. W Phoenix Press tylko mężczyźni piszą pikantne powieści kryminalne, taka jest zasada. – Masz coś przeciwko? – Odrobinę, owszem. Moja koleżanka Dawn uważa, że powinnam. – Miała na myśli Dawn Powell, główną powieściopisarkę Murray Hilll. – Napisałabyś coś pod własnym nazwiskiem? Wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Może kiedyś. – Myślę, że to zrobisz, Eileen – powiedział, dotykając pod stołem jej uda. Nagle ona pochyliła się do niego i pocałowała w policzek. – Kurczę, cieszę się, że tu jesteś. Cofnął rękę z jej nogi i wsunął pod jedwabiste włosy, wędrując aż do szyi. – Dokończ, jeśli masz ochotę – powiedział, wskazując szklankę. Nic więcej nie dodał, dobrze wiedziała, na co on ma ochotę. Dopiła drinka, a potem z szelmowskim uśmieszkiem i krótkim skinieniem w stronę drzwi dała sygnał do wyjścia. Tu i ówdzie widniały białe plamy śniegu, bo temperatura spadała, ale na chodniku leżała tylko
cieniutka warstewka. Kiedy pokonali schody i stanęli przed wejściem, Eileen wzięła go pod rękę, a on, przekładając torbę od Saksa do drugiej, zauważył po przeciwnej stronie ulicy, nieco dalej, taksówkę z wyłączonymi światłami i silnikiem, a za przednią szybą dwie białe twarze. – Co jest w tej torbie? – zapytała Eileen. – Prezenty dla ciebie, ale będziesz musiała… na nie zapracować. – Ojej, już się boję – odparła. Głupie żarty. Madryt, 17 grudnia 1937 roku. Castillo nie był najodważniejszym człowiekiem na świecie, ale zaliczał się do odważnych. Żaden z niego bohater filmowy – dość korpulentny i po pięćdziesiątce mógł uchodzić raczej za księgowego w niewielkiej fabryczce. Tego wieczoru, siedemnastego grudnia, znalazł się w oblężonym Madrycie, a nie powinien. Madryt był wprawdzie bastionem Republiki, lecz w mieście rządzili komuniści, oschli, twardzi, podejrzliwi ludzie, niezainteresowani wyjaśnieniami i usprawiedliwieniami, do tego bardzo niebezpieczni. Castillo jednak próbował zrobić dobry uczynek i, o ile się orientował, udało mu się. Teraz pozostawało jedynie wydostać się z Hiszpanii i wrócić do domu, do Paryża. Noc była mroźna, panowało przenikliwe zimno, a w miejscach, gdzie bomby porozrywały rury wodociągowe, na chodniku zastygły rzeki lodu. Castillo wracał do hotelu Florida, gdzie zwykle zatrzymywały się amerykańskie gwiazdy, pisarze i dziennikarze z całego świata oraz takie bezpańskie psy jak on. Aby uchronić budynek przed bombardowaniem, górne piętro zapełniono faszystowskimi zakładnikami, więc w tym momencie było tam w miarę bezpiecznie. Chcąc jak najszybciej znaleźć się w pokoju, Castillo wybrał skrót i wszedł w zaułek wychodzący na Calle Victoria. Po drodze mijał mały bar, w popękanej szybie wisiał plakat – niewiele pozostało w mieście całych szyb – który prezentował mężczyznę o zielonej twarzy, nasłuchującego intensywnie z ręką przy uchu. Szpieg! Stojąca obok kobieta przykładała do ust palec wskazujący, a ponad jej głową wypisano przesłanie: „Cii! Towarzysze, ani słowa waszym braciom, siostrom i ukochanym”. Obsesja na punkcie szpiegowania osiągała w mieście absolutne szczyty. Castillo znajdował się w połowie drogi, gdy nad Calle Victoria błysnęło, a wstrząs zdmuchnął mu z głowy kapelusz. Posypały się kolejne bomby, eksplozje rozświetlały niebo, a wkoło zaczęły piać koguty, biorąc je za nadchodzący świt. Powietrze wypełnił pył, na ulicę z brzękiem spadały bliżej nieokreślone metalowe przedmioty. Jakaś kobieta krzyczała, rozległo się ujadanie psów. Castillo znieruchomiał. Co robić? Uciekać? Paść na chodnik? Uzmysłowił sobie, że ma gołą głowę i rozejrzał się za kapeluszem. W końcu go dostrzegł, odwrócony rondem do góry leżał kilka metrów od niego. Nagle zadrżał ze strachu, gorączkowo zlustrował koszulę i spodnie w poszukiwaniu plam krwi, ale ich nie znalazł. Odetchnął głęboko, uspokoił się i podniósł kapelusz. Jak teraz dostać się do hotelu? Na Calle Victoria na pewno zbierze się tłum, ludzie szukać będą żywych, przekopując w pośpiechu gruzowisko, przybędzie wojsko, policja, karetki ze światłami zasłoniętymi niebieskim papierem, maskującym je przed samolotami zwiadowczymi Franco. No i urzędnicy z jakichś ważnych, lecz nikomu nieznanych instytucji, których jedynym celem było sprawdzanie czyichś dokumentów, co prowadziło do stwierdzenia w nich braku koniecznej pieczątki, o której nikt nie słyszał. Dla Castillo była to perspektywa przerażająca. Postanowił więc wrócić drogą, którą przyszedł. I to był błąd, decyzja z rodzaju tych, które w danej chwili wydają się właściwe, ale okazują się jednak błędne, gdy
jest już za późno. Doszedł już niemal do końca uliczki, gdy w ciemności rozległ się głos. – Ty, camarada. Castillo znieruchomiał. Z cienia wyszło dziecko z karabinem. Dokładnie zlustrowało Castilla – ciężki płaszcz, szaroniebieski garnitur, biała koszula, krawat, może to jeden z bogatych sympatyków Franco uwięzionych w mieście przez wojnę. – Dokumenty – powiedziało dziecko. Castillo po chwili zauważył, że to wcale nie dziecko. Niski i ciemny chłopak miał z piętnaście lat, ale twarz dziecka. Stopy owinął szmatami. Wyciągając paszport i przepustki, Castillo zapytał: – Kim pan jest? – Strażnikiem tej ulicy. Castillo podał dokumenty. Strażnik, trzymając je do góry nogami, udawał, że czyta. – To pana dokumenty? – zapytał. – Tak. Co nie było prawdą. – Jest pan szpiegiem? – Nie, oczywiście, że nie. Kolejne kłamstwo. Strażnik próbował podjąć decyzję, Castillo wyraźnie to widział. Minęło kilka bardzo długich sekund, a potem strażnik zakomunikował: – Zabiorę pana do oficera. – Bardzo proszę – odparł Castillo. – Którędy? Niemal mu się udało. Strażnik się zawahał, bo Castillo pięknie to rozegrał – jego pewny siebie głos delikatnie sugerował, że oficerowi może się nie spodobać takie postępowanie. Ostatecznie jednak strażnik oznajmił: – Zabieram pana, to blisko. Postanowił być uprzejmy, na wypadek gdyby człowiek okazał się kimś ważnym. Szli piętnaście minut, po czym stanęli przed wejściem dla personelu hotelu Palace, największego hotelu w Europie, który zamieniono na szpital. Przed wojną większość pielęgniarek w mieście stanowiły zakonnice, które uciekły na terytorium okupowane przez Franco, i oddziały szpitalne obsługiwały obecnie prostytutki – z długimi czarnymi odrostami, bo woda utleniona potrzebna była do dezynfekowania ran. Strażnik poprowadził Castilla schodami w dół, jeden poziom, potem drugi, do pokoju, który kiedyś stanowił części kuchni, w powietrzu wciąż unosił się zapach tłuszczu i skwaśniałego wina. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności – po dwóch stronach stołu stały świece, w mieście prąd włączano tylko od czasu do czasu – Castillo zobaczył stojących ludzi. Zajął miejsce na końcu kolejki, a żołądek ścisnął mu strach, ponieważ człowiek siedzący przy stole miał na sobie cywilne ubranie i okulary. Oficer? Oficer czego? Castillo przybył do Madrytu osiem dni wcześniej. Pojechał nocnym pociągiem z Paryża do Tuluzy, potem samolotem Air France przyleciał do Barcelony. Stamtąd zabrał się z brytyjskimi ochotnikami chcącymi walczyć po stronie Republiki. W ten sposób znalazł się na wiekowej ciężarówce bedford, drżąc o życie, bo auto było tak stare, że uruchamiano je korbą. Tym oto sposobem do Madrytu
dowieźli go robotnicy stoczniowi z Liverpoolu. Do miasta prowadziła jedyna przejezdna wtedy droga, kontrolowana przez Brygady Międzynarodowe, którą poruszać się można było wyłącznie nocą ze względu na bombardowania. Jechali szybko, bez świateł. Po dwóch postojach na naprawy i jednej złapanej gumie dotarli w końcu do stolicy, a Castillo znalazł pokój w hotelu Florida. W pokoju stało jedno łóżko i mieszkało czterech gości. Dwóch z nich, francuskich dziennikarzy, spało w łóżku, a pozostałych dwóch, polski Żyd, który nie wyjaśnił właściwie, po co siedzi w Madrycie, i Castillo – na podłodze. Pocisk artyleryjski, który uderzył w pokój nad nimi, wyrwał w suficie dziurę, zasłonięto ją kawałkiem kartonu ozdobionym napisem „Sztuka według Franco”. Castillo przyjechał do Hiszpanii z własnej inicjatywy, z fałszywymi dokumentami, ponieważ był pracownikiem hiszpańskiej ambasady w Paryżu, więc nigdy nie pozwoliliby mu zrobić tego, co właśnie robił. Dlatego jego dokument, na nazwisko Cruz, został mu dostarczony przez profesjonalnego paryskiego fałszerza. Barman w kafejce, do której często zaglądał, wysłał go do pewnego pracownika hoteliku w Marais, który z kolei znał godnego zaufania fałszerza, czyli „szewca” w paryskim żargonie przestępczym. Przy takiej liczbie emigrantów napływających do Francji z wszystkich stron „szewski” interes kręcił się, aż miło. Castillo powinien był w zasadzie szukać pomocy wśród paryskich dyplomatów – niektórzy z pewnością znali odpowiednich ludzi w Madrycie – ale sytuacja w ambasadzie była niezwykle skomplikowana. Po nieudanym zamachu stanu przeprowadzonym przez Franco i jego generałów w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym pracownicy ambasady mieli zadeklarować swoją lojalność dla wybranego zgodnie z prawem rządu Republiki Hiszpańskiej lub zrezygnować. Niemal wszyscy zostali, ale tylko nieliczni faktycznie byli lojalni wobec Republiki. Pozostali sprzyjali Franco, mądrość jednak nakazywała siedzieć cicho i czekać, kto wygra. Tak więc trudno się dziwić, że z myślą o przyszłości od czasu do czasu spotykali się na pogawędkę z paryskimi agentami generała. Dlatego, gdy okazało się, że jego własna agentka w Madrycie, o pseudonimie Dalia, wpadła w tarapaty, nie miał się do kogo zwrócić, bo wiedział, że jeśli w ambasadzie dowiedzą się o jej kłopotach, to wiadomość pójdzie w świat. Jeden wewnętrzny głos odradzał mu wyjazd do Madrytu, ale inny, głębszy, przekonał go do podróży, więc udał się na południe – nie mógł zostawić jej własnemu losowi, zwykła ludzka przyzwoitość nakazywała mu działać, a poza tym Castillo trochę się w niej podkochiwał. Jak wszyscy zresztą. Dalia nie była klasyczną pięknością, mimo to jej uroda była uderzająca – ludzie nie mogli oderwać wzroku. Jej było to obojętne. Ta niezależna kobieta po czterdziestce, trudno jednak powiedzieć ile dokładnie, potrafiła być prawdziwie czarująca lub szorstka, ponadto niczego się nie bała. Ale żadna z tych cech nie uratowałaby jej w razie aresztowania. Albo, co gorsza, przesłuchania. Castillo zdecydował więc, że nie może do tego dopuścić. Nie miał natomiast pojęcia, kto może na nią polować i z jakiego powodu. Wiedział jedynie, że polityczne prądy hiszpańskiej wojny domowej bywały niezwykle gwałtowne, a Dalia została przez nie porwana. Jednak on ją uratuje. Biedny Castillo – nigdy nie było mu pisane mieć tajnego agenta. Przed wojną pracował jako kustosz w Prado, hiszpańskim muzeum narodowym, w dziale malarstwa dziewiętnastowiecznego – jeśli chodzi o Prado, właściwie można powiedzieć, że to sztuka nowoczesna. W momencie, gdy wybuchła wojna, przebywał akurat w Paryżu, próbując ustalić pochodzenie portretu pewnego księcia, który ofiarował jego muzeum pewien zamożny arystokrata. Tego gorącego dnia, po pracowitym popołudniu w Bibliothèque Nationale, wrócił do swojego hotelu i odebrał telefon od
przyjaciela z Madrytu: nie wracaj, chcą rozstrzeliwać intelektualistów. Castillo pozostał więc we Francji, ale miesiąc później, osamotniony w obcym mieście, z niknącymi w oczach oszczędnościami i chcąc okazać jakoś swoje poparcie dla Republiki, udał się do ambasady i zapytał drugiego sekretarza, czy może jakoś pomóc. To, co nastąpiło później, zupełnie go zszokowało. Molina, drugi sekretarz, zaproponował mu pracę w pobliskim biurze działającym pod niewiele mówiącą nazwą Oficina Técnica – czyli Biuro Techniczne – którego zadaniem był zakup broni dla Republiki na rynku międzynarodowym. To ma być praca dla kustosza muzeum? Wkrótce jednak Castillo dowiedział się, że jego poprzednik był ginekologiem z Barcelony, natomiast nowy dyrektor propagandy to reżyser filmów surrealistycznych – Buñuel. W sytuacji wojennej Republika musiała improwizować – wykształceni i prawdopodobnie lojalni ochotnicy byli mile widziani, zatrudniani i zachęcani do nieszczędzenia wysiłków. Trzy miesiące później pewna nieznajoma, wkrótce znana już jako Dalia, pojawiła się w bistro, gdzie Castillo jadał lunch, i bez słowa wyjaśnienia przysiadła się do niego. Nie przedstawiła się, powiedziała po prostu, że jest hiszpańską patriotką i ma tajne informacje, które mogą pomóc wygrać wojnę. – A nazywa się pani…? – zapytał Castillo. Ale ona wzruszyła tylko ramionami i podała mu imię. Wzruszenie ramion oznaczało, że imię nie jest prawdziwe. Bardzo dobrze, powiedział Castillo, takie informacje powinien przekazywać pułkownikowi Zaguanowi, który, no, zajmuje się tego typu sprawami. – Nie, jemu nie – odparła nieznajoma. – Nie ufam mu. Rzeczywiście, pojawiały się pewne wątpliwości co do Zaguana, dyrektora biura ambasady do spraw tajnych służb, znanych jako SIM, ale nigdy nie wypowiadano ich głośno. Castillo obiecał więc porozmawiać z którymś z dyplomatów, ale i na to się nie zgodziła. Oznajmiła, że informacje przekaże wyłącznie Castillowi, a on musi zdecydować, komu może zaufać. – Dlaczego wybrała pani mnie? Skąd w ogóle wie pani, kim jestem? – Ja sporo wiem – odparła z zawadiackim uśmiechem. I Castillo się poddał. Ona zaś, zadowolona ze zwycięstwa, otworzyła torebkę i wyciągnęła niezaklejoną kopertę, którą następnie mu wręczyła. W lewym górnym rogu Castillo dostrzegł adres: Hotel Lutetia w Szóstej Dzielnicy. Włożył kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki i zaproponował kobiecie kieliszek wina. – Następnym razem – odparła, po czym, z tym samym zawadiackim uśmiechem, pożegnała się, wstała i opuściła bistro. Po powrocie do biura Castillo zajrzał do koperty – nie zdziwiłoby go wcale, gdyby kobieta okazała się zwykłą wariatką, która przyniosła mu garść bezwartościowych wycinków z gazet. Ale nie. Znalazł zapisane na maszynie trzy kartki hotelowego papieru. Była to lista niemieckich nazwisk wraz ze stopniami wojskowymi, podzielona na cztery grupy: Piloci, Załoga samolotu, Obsługa naziemna, Kierownictwo. Miał w swoich rękach dane przynajmniej części Legionu Condor, w którego skład wchodziły niemieckie myśliwce i bombowce wysyłane do Hiszpanii przez Hitlera. Stanowiły w pełni zorganizowane siły lotnicze dla faszystów Franca. Dziesięć minut później siedział już w ambasadzie u Moliny. Dyplomata zajmował narożny gabinet z dwoma oknami, jako drugi sekretarz ambasady był zahartowanym zawodowcem, a binokle oraz bródka w stylu francuskim zdecydowanie to potwierdzały. Formalnie rzecz biorąc, był drugą
najważniejszą osobą w ambasadzie, ale faktycznie to on zarządzał – ambasador był raczej niedostępny i trudny w kontakcie, klasyczny biurokrata, który dba o to, by nikt nie wiedział, co myśli. Jego polecenia personelowi przekazywał Molina, który ewentualnie też sam je wydawał, pozwalając innym myśleć, że pochodzą od ambasadora. Castillo opowiedział Molinie o kobiecie w bistro, potem wręczył mu kopertę. Molina, jak zawsze, bez pośpiechu założył binokle i zagłębił się w lekturze. Na koniec orzekł: – Wygląda autentycznie. Castillo poczuł ulgę. Ufał Molinie, był niemal jego kolegą i nie chciał w jego oczach wyjść na naiwniaka. – I co teraz? – Powinienem się skontaktować z dowództwem w Walencji – odparł Molina. Ponieważ oblężenie Madrytu wciąż postępowało, rząd Republiki przeniósł się na wybrzeże. – Tam są ludzie, którzy będą wiedzieli, co z tym zrobić. I może lepiej, żeby te informacje otrzymali ode mnie, bo jeśli dowiedzą się o pana istnieniu, będą naciskać na więcej, a ten nacisk raczej się panu nie spodoba. Gdyby natomiast informacje się nie potwierdziły… gdyby to była tylko jakaś gra, rozumie pan, wtedy znajdzie się pan w kręgu podejrzeń, co może się okazać o wiele bardziej uciążliwe. – Na chwilę przerwał i zamyślił się. – Ale z drugiej strony, to pana zasługa, więc jeśli pan woli… – Nie, ależ nie – odparł z emfazą Castillo. – I bardzo dobrze, przynajmniej tak uważam. W każdym razie, Castillo, proszę absolutnie nikomu o tym nie wspominać, ponieważ nie wiemy, kim jest ta kobieta i… – Molina przerwał, po czym dodał: – Bo to może również być coś w rodzaju przynęty, próba zdobycia naszych tajemnic. Rozumie pan? Castillo pokiwał głową. Owszem, rozumiał, ale z całego serca wolałby nie rozumieć. Ta straszna wojna go zniszczy. Był przecież zwykłym kustoszem, a nie handlarzem bronią, a już na pewno nie szpiegiem. W piersi poczuł strach, który ściskał go swoimi wrednymi, silnymi paluszkami, zrobił więc pierwszy z wielu, jak się spodziewał, głębokich oddechów. Pogawędził z Moliną jeszcze przez chwilę i wrócił do swojego gabinetu w Oficina Técnica. W końcu jednak ją odnalazł. Zaczynał już myśleć, że sprawa jest beznadziejna, gdy nagle, po sześciu dniach w Madrycie, znalazł ją. Jej prośba o ratunek przysłana została na barowej serwetce zapisanej grubym ołówkiem, dostarczona przez amerykańskiego korespondenta zagranicznego, który przyjechał do Paryża z Madrytu. – Jest w tarapatach – poinformował Amerykanin. – Mam nadzieję, że potrafi jej pan pomóc. – Gdzie ona jest? Korespondent zacisnął usta, powoli kręcąc głową, jakby mówił: A kto to wie? – Wciąż w drodze, z tego co wiem, ale jeśli dotąd nie znalazła bezpiecznej mety, to obawiam się… – W takim razie może być wszędzie – powiedział Castillo z nutą rozpaczy w głosie. – Dała mi pewne nazwisko, to Francuz, nazywa się Tarbot, z nim może się pan skontaktować. Jest przywódcą związków zawodowych w Lyonie, współpracuje ze związkami w Madrycie – kupują w Europie ambulanse, przewożą je do Francji i potem do Hiszpanii. Tam, w Lyonie, są bardzo zaangażowani w sprawę – La Causa, rozumie pan, w walkę z faszystami.
– No tak, czytam przecież gazety. – Lyońscy włóczędzy próbowali stworzyć jednostkę Brygad Międzynarodowych. Ale Brygady ich nie chcą. – A jak można znaleźć tego… Tarbota? – Jest zwykle tam, gdzie obcokrajowcy, turyści, dziennikarze i tak dalej. W „Chicote” i „Molinero”, to bary na Gran Via. Tam go pan spotka, proszę pytać barmanów. I tak też Castillo postąpił, kiedy już znalazł się w Madrycie. Od razu wiedzieli, o kogo mu chodzi. – A, tak, Tarbot, wielki facet z bliznami na twarzy, brak mu kilku palców. Powinien się tu zjawić za jakiś czas. – Był tu wczoraj, ale tylko na chwilę. – Ktoś mówił, że widział go w Barcelonie. – A nie ma go tu? Przysiągłbym, że go widziałem. Albo nie, chyba jednak nie. – Słyszałem plotkę, że załatwił go snajper. Ukrywający się zwolennicy Franco lubili od czasu do czasu strzelić z okna, gdy myśleli, że nic im nie zagrozi. Zabijali kilka osób dziennie. Aż wreszcie pewnego popołudnia, gdy Castillo czytał przy barze gazetę, podszedł do niego ktoś i zagaił dość słabym hiszpańskim. – Słyszałem, że mnie szukasz. Castillo opowiedział Tarbotowi o amerykańskim korespondencie, wymienił imię Dalia i opisał ją. Tarbot zadał mu kilka pytań, Castillo próbował powiedzieć jak najmniej, wyjaśnił, że Dalia to dawna znajoma z Paryża. Naprawdę nie wiedział, dlaczego wyjechała do Madrytu. – A, tak, przyjeżdżają, przyjeżdżają – skomentował Tarbot, wzruszając ramionami. Trudno zgadnąć, po co, dodał w myślach. – W każdym razie dam ci adres. Była tam, ale wiesz, jak jest, wszyscy są w ciągłym ruchu. Jednak zastał Dalię pod wskazanym adresem. Mieszkała na strychu budynku, który nieźle ucierpiał od bombardowań. Niegdyś była to okazała posiadłość, dziś brakowało połowy fasady – miejsce nie do mieszkania. Kiedy ją zobaczył, wzdrygnął się. Dalia, którą znał, była modną kobietą, świetnie ubraną i zadbaną, opanowaną i pewną siebie. Dalia ukrywająca się na strychu zbombardowanego domu była brudna, z pewnością nie myła się przez długi czas. Skaleczyła się w dłoń, którą owinęła przepiękną chusteczką. Castillo poczekał, aż się ściemni, wrócił do hotelu i z pomocą brzytwy wyciął podszewkę swojego płaszcza, a następnie wyciągnął komplet dokumentów przygotowanych przez paryskiego szewca. Potem kupił obiad – soczewicę z czosnkiem, niewielką ilością oleju i małym kawałkiem chleba, bo to w tym czasie jadało się w Madrycie – owinął go w gazetę i wrócił do zrujnowanego domu. Dalia zmiotła jedzenie w mgnieniu oka. – Tu masz dokumenty – powiedział Castillo, gdy skończyła posiłek. – Będziesz musiała przenieść swoje zdjęcie paszportowe, poradzisz sobie? – Masz klej? – Tak. Dokładnie taki, jaki polecił mi człowiek od dokumentów. – Więc sobie poradzę. – A tu jest bilet kolejowy, z Barcelony do Perpignan. Do Barcelony musisz się dostać sama. – Są taksówkarze, którzy świadczą takie usługi za odpowiednią cenę. Castillo sięgnął do kieszeni i wręczył Dalii gruby plik banknotów, peset i franków.
– Mam nadzieję, że starczy dla taksówkarza i na bilet do Paryża. – Jeszcze zostanie – stwierdziła Dalia. – Znam bezpieczne mieszkanie, w którym mogę się doprowadzić do porządku, kiedy mnie już na to stać. – To dobrze. Kiwnęła głową. – Pojedziesz ze mną? – zapytała po chwili. – Nie, w środę mam samolot z Barcelony do Tuluzy, jutro muszę znaleźć transport do Barcelony. Spojrzała mu w oczy. – Nigdy nie zdołam ci podziękować… nie musiałeś… – Ktoś musiał, Dalio, więc zrobiłem to ja. – Narażasz się na niebezpieczeństwo. – No cóż, udało się. Muszę jeszcze tylko wrócić dziś do hotelu i po wszystkim. Opuścił strych kilka minut później i poszedł drogą na skróty. W piwnicy hotelu Palace Castillo czekał na końcu długiej kolejki mężczyzn i kobiet, niewyraźnych figur rysujących się w świetle dwóch świec. Przy stole siedział mężczyzna ubrany po cywilnemu, w okularach, którego strażnik nazwał oficerem. Kolejka posuwała się powoli, ale teraz przyspieszyła – oficer odesłał kilku kolejnych mężczyzn, zaledwie zerkając w ich dokumenty. Najwyraźniej wykonywał tę pracę od dłuższego czasu i był w niej dobry, a na pewno skuteczny. Następny był Castillo. Przy stole stał teraz przystojny młody człowiek, wyjaśniając coś rozwlekle, nachylał się i mówił półgłosem, więc Castillo nie słyszał słów. Ale słyszał ton – wysoki, błagalny. Oficer uniósł dłoń, dając sygnał, że wystarczy, i młodzieniec urwał w pół słowa. Wyprostował się, jakby czekając na wyrok. Na stole stał srebrny dzwonek przypominający odwróconą filiżankę, widuje się takie w hotelowych recepcjach, służą do wezwania boya, który wniesie bagaż na piętro. Oficer wyciągnął rękę, zawahał się, po czym nacisnął dzwonek. Rozległ się pojedynczy, głuchy dźwięk. Dzyń. Dzwonek był zdecydowanie stary. A może nie tyle stary, ile zużyty. Po chwili ukazał się olbrzym z bujną brodą i przebiegłym wzrokiem, otarł się o Castilla w drodze do stołu. Gdy przechodził, Castillo wyczuł zapach gnijącej cebuli. Olbrzym wziął chłopaka za łokieć, szepnął mu coś do ucha i go odprowadził. Miał wielki rewolwer zatknięty za pasek spodni. Gdy Castillo czekał na pozwolenie oficera, by podejść – dłoń odwrócona do góry i przywołujący ruch palca wskazującego– pojawił się strażnik i położył na stole paszport Cruza i przepustki. Oficer się nie spieszył, przytrzymał paszport przy jednej ze świec, tak by móc odczytać dane. Gdzieś z góry, może przy wejściu dla personelu, dobiegł odgłos pojedynczego strzału. Oficer jakby tego nie zauważył. Kiedy skończył czytać, odłożył dokument i spojrzał na Castilla. – Towarzysz Cruz? – Tak. – Na czas się powstrzymał, bo w pierwszym odruchu chciał powiedzieć: „Tak jest”. Oficer był młodszy, niż mu się wydawało, gdzieś przed trzydziestką, miał na sobie tani garnitur i okulary w drucianych oprawkach. – Jesteście dobrze ubrani, prawda? – zauważył. – Gdzie się zatrzymaliście, towarzyszu? – W hotelu Florida. – A po co przyjechaliście do Madrytu?
– Moja matka jest chora i nie może tu kupić lekarstwa, więc przywiozłem je z Walencji. – Czy matce nie byłoby lepiej razem z wami w Walencji? – Nie chce wyjechać. Przeżyła tu całe życie i całym sercem jest za Sprawą. Nie może walczyć na froncie, ale walczy, pozostając w Madrycie. – A wy, towarzyszu? Też jesteście oddani Sprawie? – Jestem, ale żeby zarobić na życie, muszę być w Walencji. Oficer przysunął do siebie drewnianą skrzynkę. Być może należała kiedyś do biblioteki, były na niej litery RIV-STO, ale teraz znajdowały się w niej kartki papieru. Oficer przeglądał je, aż doszedł do C. – Nie jesteście Alberto Cruz, prawda? – zapytał. – Nie, Carlos. – Bardzo dobrze, towarzyszu Carlosie, proszę o płaszcz, wyciągnijcie wszystko z kieszeni i połóżcie na stole. Castillo wykonał polecenie. Kiedy jego rzeczy leżały już na blacie, zauważył, że oficer wywrócił płaszcz na lewą stronę. – O, jaka szkoda – skomentował. – Chyba rozerwaliście podszewkę. Nie, nie, zaraz, widzę, że została wycięta. – Spojrzał na Castilla i dodał: – Czy jest coś, co chcielibyście mi powiedzieć? Żeby się wytłumaczyć? – Taka już była, gdy kupiłem ten płaszcz. – Ach tak, oczywiście. Kiedy oficer nacisnął dzwonek, Castillowi zadrżały nogi. Bał się, że może upaść. Nie, Boże, pomóż mi, pomyślał. Za nim stała starsza kobieta o siwych włosach, usłyszał, jak na dźwięk dzwonka głośno wciągnęła powietrze. W końcu ukazał się olbrzym, a kiedy wziął Castilla za łokieć, obezwładnił go zapach gnijącej cebuli. – Bądź mężczyzną – szepnął mu do ucha. Poprowadził go dwa piętra wyżej, potem wyszli przez drzwi dla personelu. Castillo zobaczył na ziemi zwłoki przystojnego chłopaka. Upadł do przodu, ale Castillo i tak widział jego twarz. Olbrzym wydał polecenie. – Na kolana, towarzyszu. W ostatniej chwili Castillo pomyślał o dawnej kochance. Paryż, 22 grudnia 1937 roku. Cristián Ferrar po drodze do domu z firmy Coudert Frères zatrzymał się w piekarni na maleńkiej uliczce Grégoire de Tours i kupił bagietkę do kolacji. Potem w sklepie naprzeciwko wziął gruby plaster pomarańczowego sera Mimolette, kiełbaskę czosnkową, puszkę karczochów i butelkę taniego bordeaux. Kiedy właścicielka pakowała produkty w gazetę – zauważył, że była to prawicowa „Le Journal” – skrzywiła się, wyrażając złość i niesmak. – Słyszał pan, monsieur? Pracownicy metra chcą strajkować w święta Bożego Narodzenia, przez cały tydzień. – Podejrzewam, że dostaną nowy kontrakt. Na ostatni moment jak zwykle. – Może pan sobie coś takiego wyobrazić! – Będzie pani musiała zamknąć sklep?
– Nie, nie, mieszkam niedaleko. Ale mimo wszystko… – No, to nie będzie tak źle. – Oj, źle, źle. Bonsoir, monsieur. Proszę nie zmarznąć. – Bonsoir, madame. Ruszył w kierunku domu, odrywając kawałek bagietki i unosząc go do ust. Było zimno. Zimno i wilgotno, na dodatek wiał lekki, ale przenikliwy wiatr, paryska specjalność. Przenikał przez ubranie i dobierał się do duszy. Wzdrygnął się i przyspieszył, wszedł na plac Saint-Sulpice i minął kościół Świętego Sulpicjusza. Kierował się do domu, do swojego azylu. Cieszył się na spokojny wieczór. W pokoju, który służył mu za gabinet, miał wygodny fotel, napali w kominku węglem, usiądzie przy ogniu, narzuci na ramiona ciepły koc i poczyta Roberta Byrona, The Road to Oxiana, sącząc wino i paląc gitanes’y. Dorastał w pokojach, w których słychać było zegary. Miarowe tykanie tworzyło specyficzną ciszę, która stanowiła idealne tło dla życia rodziny Ferrarów. Jego ojciec był zagubioną duszą, nadmiernie delikatnym i małomównym mężczyzną oddanym filatelistyce. Z czasów barcelońskich, czyli pierwszych dwunastu lat swego życia, Ferrar pamiętał ojca siedzącego przy biurku w swoim gabinecie i pochylającego się nad oprawionym w skórę klaserem. Drżącą w ręku pęsetą próbował wsunąć za przezroczystą folię jakiś znaczek z Beczuany czy z Fidżi warty trzy pesety z hakiem. Matka Ferrara w pewnym sensie niewiele się od niego różniła. Codzienna egzystencja zawsze była dla niej trudna; gdy zwracała uwagę służącej, ta nigdy jej nie słuchała. Kochała swoje dzieci – Cristiána, jego bogobojną starszą siostrę i dwóch młodszych braci, dwa diabły wcielone – ale nie potrafiła sobie z nimi poradzić. W obliczu problemu stawała się słaba i bezbronna. Ale miała, podobnie jak ojciec, swoją obsesję – wierzyła, że jej rodzina, rodzina Obrero, mogła się poszczycić szlacheckim pochodzeniem – maleńki listek przyczepiony do wygasłej gałęzi królewskiej linii rodu Bourbonów-Braganzów. Może i wygasłej, jak twierdzono w Almanachu Gotajskim, ale istniała garstka hiszpańskich książąt, którzy nadal używali tytułu. I do nich właśnie matka pisywała listy. Nikt na nie nigdy nie odpowiadał, ale były przepięknie skomponowane – pomagała bogobojna siostra Cristiána – więc może, pewnego dnia… Nadzieje señory Ferrar opierały się na żółtej paczce listów, obwiązanej wyblakłą wstążką, pozostawionej jej przez prababkę. Dotyczyły pewnej hiszpańskiej księżnej, potomkini Mariany Victorii, infantki Portugalii, która w osiemnastym wieku została poślubiona – małżeństwo zaaranżowano – włoskiemu hrabiemu. On miał trzy lata, ona czterdzieści sześć, więc z małżeństwa nie narodziły się dzieci. Ale w listach prababki znalazła się informacja, że księżna w swojej burzliwej młodości potajemnie wyszła za mąż i urodziła córkę, od której wywodzi się ród señory Ferrar. Tymczasem ktoś musiał przecież prowadzić dom tej przemiłej i nieco zwariowanej rodziny, i tym kimś była matka señory Ferrar, a babcia Cristiána, jego ukochana Abuela. To ona pilnowała, by codzienne sprawy zostały należycie załatwione i chroniła rodzinę przed katastrofą. Mieszkała z nimi od zawsze, a i teraz, w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat, rządziła niepodzielnie w ich domu w Louveciennes, nad Sekwaną, niedaleko Paryża, gdzie rezydowali rodzice Cristiána, jego siostra i kuzynka. To właśnie Abuela podejmowała najważniejsze decyzje mające wpływ na życie Ferrara. – Musimy wyjechać – oznajmiła pewnego dnia rodzinie przy kolacji. – Jeśli zostaniemy
w Hiszpanii, czeka nas katastrofa. I tak wyjechali nocnym pociągiem do Paryża, rozpoczynając życie emigrantów. W Barcelonie w ostatni tydzień lipca obchodzi się Semana Tragica, Tragiczny Tydzień, dla upamiętnienia rozruchów, zapoczątkowanych klęską armii w Maroku w 1909 roku, po której powołano do wojska robotników katalońskich. Miastem zawładnął tłum, spalono pięćdziesiąt kościołów, a w czasie represji, które potem nastąpiły, rozstrzelano dwieście osób. Ojciec Cristiána, wtedy młody człowiek, właśnie ukończył uniwersytet w Salamance i koledzy namówili go, by przyjął stanowisko stażysty w Ministerstwie Sprawiedliwości. Kiedy wybuchły zamieszki, minister zbiegł, ratując życie – anarchistom nie podobała się jego polityka, więc postanowili go zabić, a pozbawieni tej przyjemności rzucili się na jego podwładnych. W nocy dziesiątego lipca, na tle odgłosów strzelaniny, drzwi rodziny Ferrarów wysmarowano krwią. Dlatego, gdy Abuela ogłosiła przy kolacji swoją decyzję, nikt nie zaprotestował. Życie w tym mieście oraz, jak twierdziła Abuela, w Hiszpanii w ogóle stało się niebezpieczne – mogą wyjechać lub zginąć. Dwa dni później wsiedli do pociągu. Cristián miał dwanaście lat i nigdy nie zapomni tej podróży. Tak nagły zwrot w ich życiu wstrząsnął nimi do głębi – nikt się nie odzywał, wszyscy zadawali sobie typowe pytania emigrantów: Gdzie zamieszkamy? Jak przeżyjemy? Co z nami będzie? Z czasem poznali oczywiście odpowiedzi, bo rodzina całkiem dobrze się zaadaptowała do nowych warunków. Po trzech tygodniach intensywnego kursu francuskiego Cristiána zapisano do Lyceé Charlemagne w pobliżu stacji metra Saint-Paul. Trzy tygodnie? Ta gwałtowna zmiana w jego życiu, spowodowana nieszczęściem, była pierwszym krokiem na drodze do przyszłego sukcesu Ferrara. Najstarszego syna zawsze uważano za zdolnego chłopca, był dobrym uczniem, jezuici go chwalili, przy kolacji potrafił odpowiedzieć na wszelkie pytania, dużo czytał. Jednym słowem, inteligentny młody człowiek. Abuela mówiła o nim „błyskotliwy”, ale ona była babcią, a która babcia nie jest dumna z wnuka? W rzeczywistości jednak Ferrar był utalentowany i niezwykle inteligentny, nauczyciele w liceum poświęcali mu więc wiele uwagi. Dziesięć lat później, gdy kończył Faculté de Droit, wydział prawa na Sorbonie, potrafił czytać i mówić po francusku, włosku, portugalsku – nie lada sztuka! – angielsku i niemiecku, radził sobie także z rumuńskim i serbsko-chorwackim. Znalazł się w pierwszej piątce studentów na roku i został zatrudniony przez firmę Coudert Frères. Była to pierwsza rozmowa kwalifikacyjna, jaką odbył. W wieku lat dwudziestu dziewięciu został młodszym wspólnikiem, a sześć lat później starszym wspólnikiem. 6 stycznia 1938 roku. Biura Coudert Frères mieściły się w pięknym, starym budynku przy Polach Elizejskich numer 52. Ekskluzywny adres dla ekskluzywnej klienteli. Na liście można było znaleźć takie nazwiska jak Whitney, Drexel, Guggenheim, Vanderbilt, Gulbenkian, Wanamaker i wiele innych. Wnętrza przypominały jednak styl biura nowojorskiego – piękne, solidne stare meble, a więc proste biurka i szafy na dokumenty, wysłużone fotele na kółkach i wyłącznie ciemna, skrzypiąca pod butami podłoga. Brak nawet cienia pretensjonalności dobrze świadczył o kancelarii – firma z tradycjami, o ustalonej pozycji. Mówiono, że już w drzwiach dawało się wyczuć w powietrzu prawniczą wersję aury „uczciwości.” Gabinet wspólnika zarządzającego, George’a Barabeego, nie był wyjątkiem, jedyną jego dekorację
stanowił grupowy portret ośmiu wspólników Couderta z 1889 roku, kiedy to obchodzono dziesięciolecie założenia kancelarii w Nowym Jorku. Przedstawiał czterech siedzących prawników i czterech stojących za nimi, w większości z zarostem zgodnym z obowiązującym wówczas trendem – bujne bokobrody i starannie przystrzyżone brody – wszyscy niesamowicie sztywni i pełni godności. Portret reprezentował gatunek nazywany żartobliwie „sowy na drzewie”. Włosy Barabeego były jasne, zwykle potargane, nosił szyldkretowe okulary i mógł się poszczycić postawną sylwetką byłego sportowca – w Princeton grał w futbol amerykański. Po ukończeniu prawa na Uniwersytecie Columbia w 1916 roku został przyjęty w szeregi nowojorskiej palestry, potem, gdy Amerykański Korpus Ekspedycyjny włączył się do wojny, latał myśliwcami nad Francją. Na wewnętrznej stronie prawego przedramienia miał bliznę po oparzeniu – jego samolot oberwał, ale na szczęście udało mu się na czas posadzić płonącego SPAD-a na pastwisku. Po wojnie został w Paryżu i zatrudnił się u Couderta, z czasem został wspólnikiem zarządzającym, które to stanowisko wymagało stałych kontaktów z paryskimi prominentami. Pracę te opisywał jako obowiązek i zarazem przyjemność. Odwiedzał kluby, uczestniczył w oficjalnych kolacjach, raz w tygodniu grywał w squasha z J.J. Wilkinsonem, drugim sekretarzem ambasady amerykańskiej. Tego wieczoru, 6 stycznia, Barabee siedział wygodnie odchylony w swoim fotelu, z rękami założonymi na karku. W gabinecie było cicho, jeśli nie liczyć dobiegających zza okna klaksonów taksówkarzy, dzień miał się ku końcowi. Był zmęczony, chciał iść do domu i wypić drinka. Ale została jeszcze jedna sprawa, którą należało załatwić dziś. Siedzący naprzeciwko niego Cristián Ferrar zapalił papierosa i otworzył przyniesioną ze sobą teczkę. – Co to za klienci? – zapytał Barabee. – W tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim doradzaliśmy Związkowi Węgierskich Towarzystw Kredytowych w sprawie emisji obligacji. W trzydziestym trzecim, pod dojściu Hitlera do władzy, jeden z członków, mały prywatny bank z Budapesztu, First Danubian Trust, zatrudnił nas, bo przewidywał kłopoty w środkowej Europie. Chcieli wiedzieć, czy mogą przenieść firmę do Francji, jeśli siedziba banku pozostanie w Budapeszcie. Nie wierzyliśmy, że Francuzi się zgodzą, ale przyszło nam do głowy nieco inne rozwiązanie i ostatecznie wprowadziliśmy je w życie, a mianowicie został utworzony francuski holding. Dlatego budapeszteński bank kontrolowany jest z Paryża, holding jest pełnym właścicielem i chroni go przed ewentualnym przejęciem przez rząd węgierski, gdyby sytuacja przyjęła taki właśnie niekorzystny obrót. – Zasadniczo sytuacja przybiera niekorzystny obrót w całej Europie. A więc to mały, prywatny bank – rodzinny interes, jak sądzę? – Zgadza się. Właścicielami są dwaj bracia Polanyi – szlachta węgierska, jeden jest hrabią, dyplomatą w poselstwie węgierskim w Paryżu – oraz ich siostra, która wyszła za niejakiego Belesza. – I? – Jednym z klientów banku był duży hotel w pobliżu budapeszteńskiego dworca kolejowego. Kiedy stało się jasne, że hotel bankrutuje, postanowili go kupić. To było w październiku trzydziestego siódmego. Potem jednak Belesz nagle zmarł – wypadek na polowaniu, postrzelił się, przechodząc przez ogrodzenie. Jego dzieci, dla braci Polanyi siostrzenica i siostrzeniec, odziedziczyły w równych częściach jego udział w holdingu, który kontroluje bank. – Kim oni są? – Obydwoje po czterdziestce, siostrzeniec lubi nocne życie Budapesztu, siostrzenica wyszła za majora armii węgierskiej. Kiedy powstał holding, właściciele uzgodnili, że udziałowcy muszą
podejmować decyzje jednogłośnie. – Dobry Boże. – Barabee westchnął, jakby mówił, że zaczyna rozumieć, w czym problem. – A gdzie w tym wszystkim jest matka? – Belesz rozwiódł się dziesięć lat wcześniej, w chwili śmierci mieszkał z tancerką z nocnego klubu. Tak więc matka nie jest zaangażowana, ale siostrzeniec i siostrzenica nie mogą dojść do porozumienia. – No tak… dostali spadek i zaczęli się kłócić. A o co? – O psy. – A więc poszło o zwierzęta. Mieliśmy już takie przypadki, w Nowym Jorku reprezentowaliśmy W.C. Fieldsa, kiedy Liga Ochrony Przyrody oskarżyła go o spowodowanie śmierci kanarka „przez tortury”. Kanarek wleciał do mieszkania w trakcie remontu. Fieldsa uniewinniono. No dobrze, o jakie psy chodzi? – Wyżeł węgierski krótkowłosy, sierść podobna jak u chartów, są brązowe lub rude, z różowobrązowymi nosami. Świetne psy myśliwskie, ale i bardzo rodzinne. W naszej sprawie mamy trzy, odziedziczone przez rodzeństwo. On chce sprzedać, ona mówi, że je kocha i chce zatrzymać. Facet odmówił głosowania w sprawie sprzedaży hotelu do czasu sprzedaży psów. Reasumując, spółka nie może nic zrobić, a hotel tymczasem ma kłopoty i wierzyciele czekają. – Czy hrabia Polanyi i jego brat zaproponowali kupno psów? – Owszem, ale siostrzeniec nie chce pieniędzy. Uważa, że jeśli nie zgodzi się głosować, to uda mu się pozbawić siostrę prawa głosu. Dziś rano skontaktował się ze mną hrabia, opowiedział całą historię i zapytał, jakie możliwości daje tu francuskie prawo. – Gdzie są te psy? – Początkowo przebywały w domu Belesza pod opieką służby, ale hrabia ma na Węgrzech zamek, do którego miały zostać zabrane, przypuszczam więc, że są właśnie tam. Barabee zastanawiał się przez moment, potem przetarł oczy i spojrzał na zegarek. – Hm… Będziemy musieli zrobić listę możliwych kroków, ale odłóżmy to do jutra. Tutaj? O dziesiątej? Ferrar skinął głową. Pożegnali się i Cristián wrócił do swojego gabinetu. Jego sekretarka, Jeannette, czekała ubrana w płaszcz. – Monsieur Ferrar? Kilka minut temu dzwonił niejaki pan Molina z ambasady hiszpańskiej. Zanotowałam numer, jest na pana biurku. – Dziękuję, Jeannette. Bonsoir. Usiadł przy biurku, przez chwilę przyglądał się numerowi. Miał co do niego złe przeczucia, ale zaraz się za nie zbeształ. Niech to będzie coś zwyczajnego, pomyślał, jakiś pogrzeb, przyjęcie czy spotkanie w gronie emigrantów. Wykręcił numer, podał swoje nazwisko i recepcjonistka natychmiast go przełączyła. – Señor Ferrar, dziękuję za tak szybką reakcję. Czy moglibyśmy się spotkać? Na przykład jutro rano? – O dziewiątej? W ambasadzie? – Dziękuję, señor Ferrar. Do zobaczenia o dziewiątej. Do ambasady było z firmy zaledwie parę kroków, Ferrar uznał, że zdąży na dziesiątą do Barabeego. Wyszedł i skierował się w stronę Szóstej Dzielnicy, rozważając, czy pojechać metrem lub taksówką, ale ostatecznie nie zdecydował się ani na jedno, ani na drugie. Wieczór był dość
chłodny, ale przyjemny, wiatr unosił drobny śnieżek nad brukowanym chodnikiem, paryżanie mijali go okutani w zimowe płaszcze i szale. Ferrarowi niespieszno było do pustego mieszkania, przeszedł więc spokojnie Pont Neuf na drugą stronę Sekwany i zatrzymał się jeszcze na kawę. W końcu dotarł do Place Saint-Sulpice i niechętnie wszedł do domu. Ferrar był w ambasadzie tuż przed dziewiątą, podał recepcjonistce swoje nazwisko, a moment później pojawił się Molina. Jakby żywcem wyjęty z dziewiętnastego wieku – wysoki kołnierz, binokle, nieskazitelnie przystrzyżona bródka i wąsiki, do tego specyficznie się nosił, głowę pochylał pod takim kątem, jakby chciał patrzeć na świat z góry. Na twarzy Moliny malowało się zadowolenie, może nawet ulga, że widzi Ferrara, który odniósł wrażenie, że już się wcześniej spotkali, jednak nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Podali sobie dłonie. – Może pójdziemy na kawę? – zaproponował Molina. Mówiąc to, uniósł pytająco brwi i otoczył Ferrara ramieniem, drugą ręką wskazując drzwi. W asertywnie uprzejmy sposób informował, że właśnie wybierają się razem na kawę. Gdy tylko wyszli, powróciły złe przeczucia – czego takiego nie można było powiedzieć w ambasadzie? Udali się do ekskluzywnego hotelu George V, nazwanego tak na cześć angielskiego króla znanego Francuzom jako George Cinq, gdzie Molina poprowadził go do herbaciarni o nazwie La Galerie. I owszem, była to galeria – długie, wąskie pomieszczenie, stoliki przy przeszklonej ścianie, na samym końcu lśniący, czarny fortepian. Poza tym błyszczące marmury, delikatne oświetlenie, pobłyskujące żyrandole i kinkiety, a także gobeliny i dywany. Czyżby z Aubusson? – zastanawiał się Ferrar. W sam raz dla hotelu George V. Molina zamówił kawę, którą przyniesiono razem z koszyczkiem brioszek. Kelner postawił go przy prawej dłoni Ferrara, więc od razu poczuł ich ciepło, a aromatowi trudno się było oprzeć. Miał ochotę po nie sięgnąć, ale postanowił się przekonać, czy jego apetyt przetrwa to, co Molina zamierzał mu powiedzieć. Dyplomata odchrząknął, polerując swoje binokle, a Ferrar tymczasem rozejrzał się po sali, która była niemal pusta. Przy jednym ze stolików dwóch mężczyzn o charakterystycznych rysach rozmawiało półgłosem, chyba Żydzi, pomyślał, a w rogu siedziała wystrojona para, zapewne w podróży poślubnej. Molina upił łyk kawy. – Czy spotkał się pan kiedyś z człowiekiem o nazwisku Castillo? Ferrar musiał się zastanowić. – Tym kustoszem? – Skojarzył po chwili. – Tak. Znał pan go? Czas przeszły, zauważył Ferrar. – Mam wrażenie, że widywałem go od czasu do czasu na spotkaniach w naszym emigracyjnym gronie, ale tak naprawdę go nie znałem. – Obawiam się, że spotkało go nieszczęście. Nie jestem całkowicie pewien, być może zjawi się tu nawet jutro, niemniej muszę się liczyć z możliwością, że tak się nie stanie. – Co się stało? – To był dobry człowiek, a nawet zbyt dobry, udał się do Madrytu w pewnej prywatnej misji i doszły nas wieści, że stracono go za szpiegostwo. – Był winny? To znaczy szpiegostwa?
– Nie. Niezupełnie. Formalnie rzecz biorąc, pojechał do Madrytu w tego typu sprawie, ale tu w ambasadzie zajmował się czymś zupełnie innym. O ile nam wiadomo, egzekucja była zupełnie przypadkowa, znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, został aresztowany i natychmiast stracony. Żadnego śledztwa, wszystko potoczyło się bardzo szybko. – Powiedział pan, że pojechał Madrytu… – Ferrar był zaskoczony. – Więc to była egzekucja wykonana przez stronę republikańską? – Nie, nie – odparł stanowczo Molina, odkładając filiżankę i przykładając do ust ogromną lnianą serwetkę. – To był wypadek. Castillo nigdy by nie współpracował z faszystami. Nigdy. Nie, to po prostu… w czasie wojny, no wie pan, takie rzeczy się zdarzają. – Bardzo mi przykro. – Ale co to ma wspólnego ze mną? – dodał w myślach. – Miał rodzinę? – Nie, był kawalerem. Ferrar ze smutkiem pokiwał głową. Tyle już słyszał tych historii, odkąd Hiszpania się podzieliła. Zrobił więc to, co wszyscy – odpowiednio reagował, okazał współczucie i czekał na ciąg dalszy. – Okropna sprawa – przytaknął Molina. – I ogromna strata dla nas, dla naszej ambasady w Paryżu. Castillo pracował w naszej Oficina Técnica, która kupuje broń dla Republiki. Od samego początku przegrywamy bitwy i tracimy terytorium, ponieważ nie mamy wystarczająco dużo broni – karabinów, amunicji, samolotów, nie mamy niczego. – Tak, wiem – odparł Ferrar. – Świat o tym wie, ale nic nie robi. Tylko patrzy. – Stalin nam do pewnego stopnia pomaga, rosyjscy piloci walczą w Hiszpanii z niemieckimi pilotami Legionu Condor, ale ten sojusz nas ostatecznie wykończy. Ferrar przypomniał sobie nagłówek pewnego nowojorskiego brukowca. Nie pamiętał całego tytułu, tylko słowa „Czerwona Hiszpania”. Prezydent Ameryki, Roosevelt, był zdeklarowanym antyfaszystą, ale hiszpańscy anarchiści mordowali księży, zakonnice i palili kościoły. Co oznaczało, że główni zwolennicy Roosevelta, katoliccy robotnicy, nie będą tolerować jego pomocy dla ludzi, którzy dopuszczają się takich czynów. – Naprawdę uważa pan, że przegraliśmy tę wojnę? – zapytał Ferrar. – Niezupełnie, nie, dopóki mamy Madryt i Barcelonę. Jednak przegramy, jeśli Anglia, Francja i Ameryka nam nie pomogą. A nie pomogą, bo politycznie jest to niemożliwe, skoro zwycięstwo Republiki oznaczałoby utworzenie w Europie państwa komunistycznego. Tymczasem my z każdym dniem uzależniamy się od Związku Sowieckiego. Weźmy na przykład banki – ani francuskie, ani amerykańskie nie zgadzają się obsługiwać naszych kont, za broń możemy więc płacić jedynie poprzez Banque Commerciale pour l’Europe du Nord, czyli paryski bank sowiecki. Texaco sprzedaje ropę tylko Franco, a Dupont sprzedał im czterdzieści tysięcy bomb, omijając amerykańskie embargo, bo wysłał je przez Niemcy. Francuski Front Ludowy był na początku naszym sojusznikiem, ale potem Brytyjczycy i francuska prawica zmusiły Francję do podpisania paktu o nieinterwencji. A oni nie żartują – mają swoich przedstawicieli na granicach i nie puszczają żadnej broni. Mimo to jednak nadal chcemy, by Oficina Técnica działała, i mamy też agencję w Nowym Jorku. – Tak, wiem, w czasie ostatniego wyjazdu do Stanów odwiedziłem ich i przywiozłem do Paryża pewne koperty. Nie można było wyekspediować ich inną drogą. – Jesteśmy niezmiernie wdzięczni za pana pomoc. – Czy jest coś, w czym mogłaby pomóc kancelaria Coudert? – Bo zapewne dlatego, dodał w myślach Ferrar, piję właśnie kawę w La Galerie. – Nie sądzę, by kancelaria prawna mogłaby nam teraz pomóc. Ale pan, owszem, mógłby wspomóc
swój kraj… jeśli Hiszpania nadal jest pana ojczyzną. – Jest. A czego by pan ode mnie oczekiwał? – Oficina Técnica bardzo ucierpiała na śmierci Castilla, pracują ciężko, ale potrzebują przewodnika, pomysłów, kogoś, kto potrafi znaleźć ścieżkę wśród bagien. Czy zrobi to pan dla Republiki? – Całym sercem bym chciał, señor, ale nie mogę. Muszę pracować w kancelarii, ponieważ mam na utrzymaniu rodzinę – rodziców, siostrę i babcię. W trzydziestym szóstym, gdy wojna wybuchła, rozmawiałem z kolegami, chciałem walczyć, ale kiedy powiedziałem o tym rodzinie, byli przerażeni. Nikt się nie sprzeciwił, nie, wręcz przeciwnie, kiwali głowami, wymieniali spojrzenia, milczeli. Byli dzielni, ale ja nie mogłem znieść myśli, że będą cierpieć biedę w obcym kraju. Molina lekko skinął głową i na moment zamknął oczy. Oczywiście, rozumiem. – Może od czasu do czasu, jeśli pojawi się konkretny problem, zdołam pomóc. Ale nie mogę zrezygnować z pracy w firmie, by zająć się kupnem broni. – Zgadzamy się na wszystko, co może pan zaoferować. – Ma pan mój numer do kancelarii, dam panu jeszcze domowy. – Muszę dodać, że powinien pan być może nie tyle ostrożny, ile świadomy pewnych spraw. Sowieci, z sobie tylko znanych powodów, chcą mieć kontrolę nad kupowaniem przez nas uzbrojenia. Stalin, owszem, sprzedaje nam broń, bo chce widzieć zdjęcia w gazetach, ale większość tej dostarczanej przez Rosjan kupowana jest na czarnym rynku przez agentów Kominternu, Międzynarodówki Komunistycznej, a w szczególności przez cywilów o silnych przekonaniach politycznych. Ludźmi tymi po cichu kieruje NKWD. Jak tym przygarbionym człowieczkiem w granatowym prochowcu. Czy Rosjanie kazali go śledzić w Nowym Jorku, bo wiedzieli, że będzie kurierem agencji kupującej broń? Tylko ludzie z ambasady orientowali się, co miał zrobić. Powiedzieć Molinie? Nie. Nie umiał wyjaśnić dlaczego, ale nie. – Liczę też, że zgodzi się pan – dodał Molina – na rozmowę z szefem bezpieczeństwa naszej ambasady, pułkownikiem Zaguanem. Proszę mi wybaczyć, on bywa trudny, ale muszę przestrzegać protokołu. – W takim razie spotkam się z nim. – Moja sekretarka pana umówi w dogodnej dla pana porze, señor Ferrar. I dziękuję panu za ofertę współpracy. A teraz, nie skusi się pan nawet na jedną brioszkę? Ferrar poszedł do biura, gdzie okazało się, że Barabee odwołał ich spotkanie. Został wezwany do zamku klienta w Dolinie Loary – sprawa niecierpiąca zwłoki, a przynajmniej klient raczył tak uznać. Ferrar pracował cały dzień, potem wziął taksówkę do Place Saint-Sulpice. W domu przebrał się w sweter i wygodne spodnie, ponieważ postanowił odwiedzić pewną restauracyjkę na rue du Cherche Midi. Wiedział, co zamówi, a mianowicie typowo zimową potrawę, czyli kremową zapiekankę z ziemniaków i cebuli oraz połówkę pieczonego kurczaka z Bresse, najlepszego we Francji. Kuląc ramiona i stawiając kołnierz, gdy mroźne, nieruchome powietrze szczypało go w twarz, powiedział sobie, że nie ma nic przeciwko jeszcze jednej samotnej kolacji. Ale się okłamywał. Czuł się samotny, nie miał kobiety, którą mógłby zaprosić na kolację, a potem zabrać do łóżka. W każdym razie w tej chwili – w przeszłości zdarzyło się kilka romansów, niektóre niezmiernie ekscytujące.
Czasami myślał o Eileen Moore, ale widywał ją zbyt rzadko i to się nie zmieni. Wierzył, że mogliby razem być szczęśliwi, ale nie mógł się przenieść do Nowego Jorku, a Eileen wyrwana ze swojego manhattańskiego życia czułaby się zagubiona wśród obcych. Z pewnością miała własne miłosne przygody, a Ferrar czuł, że ten układ jej odpowiada. Dotarł do restauracji. Pokryte parą szyby nie pozwalały dojrzeć wnętrza, w którym jednak został bardzo serdecznie powitany – dobrze go tutaj znali. W Chez Lucette mieli jedynie dwanaście stolików, gotowali mąż z żoną, a córka podawała. Kolację miał mu umilać egzemplarz „Le Soir”, przyniósł go ze sobą w zasadzie nie po to, żeby czytać, po prostu wolał patrzeć na gazetę niż w ścianę. Na początek wziął oeuf dur mayonnaise, potem przyniesiono pommes lyonnaise oraz poulet de Bresse wraz z karafką czerwonego wina. Kolacja jak zawsze była wyśmienita, jadł więc powoli, rozkoszując się wspaniałymi smakami. Podniósł w pewnym momencie wzrok i zauważył innego samotnego gościa, kobietę siedzącą w przeciwnej części sali. Miała jasnobrązowe włosy, prawie blond, spadające falami spod czarnego, założonego nieco na bakier beretu. Na jej stoliku zauważył czasopismo. Gdy na nią patrzył, uniosła głowę i ich spojrzenia się spotkały. A potem oboje odwrócili wzrok. Francuzi mają bardzo rozsądną teorię, że pracy nigdy nie należy łączyć z posiłkami, ale Ferrar nie potrafił powstrzymać myśli o spotkaniu z Moliną. Wydawał się miły i bardzo otwarty, ale przecież praca dyplomaty właśnie na tym polega, by takim się wydawać. Jak w tym starym dowcipie. Ferrar musiał się chwilę zastanowić, ale przypomniał sobie. „Kiedy dama mówi «nie», myśli «być może». Kiedy mówi «być może», myśli «tak». Ale jeśli mówi «tak», to nie jest damą. Kiedy dyplomata mówi «tak», myśli «być może». Kiedy mówi «być może», myśli «nie». Ale jeśli dyplomata mówi «nie», to nie jest dyplomatą”. Ferrar zastanawiał się luźno, jak by to było, gdyby spełnił prośbę Moliny – czy podobałaby mu się taka praca? Wypił ostatni łyk z kieliszka i sięgnął po karafkę. Zauważył, że kobieta w berecie wybrała na deser jabłko. Ze wzrokiem wbitym w czasopismo kroiła kolejne plasterki i palcami wkładała do ust. Ile mogła mieć lat, trzydzieści pięć? Trochę więcej? Drobna i niska – mówi się chyba filigranowa. Nagle uniosła głowę i przyłapała go, jak się jej przygląda. Spojrzała na niego i przez krótką chwilę jej twarz rozjaśnił figlarny uśmieszek, zanim spuściła wzrok na swoje czasopismo. Czy dla niego przeznaczyła ten uśmiech? Nie, była po prostu rozbawiona, to nie flirt. Zaraz, co to miał zrobić? A, właśnie, nalać sobie wina. Karafkę wykonano z grubego, ciężkiego szkła, pewnie dzięki temu jest trwalsza, tak często używana, myta i znów używana. Tym razem chciał być dyskretniejszy, zerknął na nią ukradkiem i okazało się, że wezwała kelnerkę. Chciała zapłacić? Tak, na talerzyku został już tylko ogryzek, skończyła deser. Kelnerka skinęła głową i odwróciła się, by pójść po rachunek. No cóż. Gdy wziął kolejny łyk wina, kelnerka się zatrzymała, kobieta powiedziała coś do niej, kelnerka odpowiedziała, a potem odeszła pospiesznie. Co teraz? Ferrar zjadł kawałek ziemniaka i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Chwilę później kelnerka wróciła z kawą. Kobieta w berecie zmieniła zdanie, zostanie jeszcze na kawę. Ferrar nie chciał ponownie dać się przyłapać, więc spuścił wzrok, ale tylko na kilka sekund, po czym znów spojrzał. I tym razem to on ją przyłapał. Przyglądała mu się znad filiżanki, biorąc kolejny łyk kawy. W drobnej twarzy dostrzegł duże ciemne oczy i długie rzęsy. Jak u psa, pomyślał. Cóż za komplement! W duchu roześmiał się z siebie. Ale ten wewnętrzny śmiech przerodził się w zewnętrzny uśmiech. Tym razem odwzajemniony.
Właściwie zjadł już większość kolacji; czy faktycznie miał ochotę na resztę? Dał znak kelnerce, a kiedy podeszła, spojrzał na zegarek i rozłożył ręce w geście bezradności. – L’addition, s’il vous plaît – powiedział. Ferrar zapłacił, potem czekał cierpliwie. Kiedy kobieta w berecie wstała, mógł się przyjrzeć jej sylwetce. Rzeczywiście była filigranowa – może metr pięćdziesiąt pięć wzrostu – ale bardzo ładnie zbudowana, w czekoladowej wełnianej sukience z cieniutkim paskiem. Kiedy szła w stronę wieszaka, ruszył za nią. Podszedł, a ona właśnie zdejmowała swój płaszcz z haczyka. Ferrar sięgnął po własne okrycie. – Zimny wieczór, daleko ma pani do domu? – Nie aż tak bardzo – odparła niskim, rezolutnym głosem, wskazującym, że jednak daleko. – Tu w pobliżu jest postój, z przyjemnością odwiozę panią do domu, jeśli się pani zgodzi. – O, jak miło. A jeśli rzeczywiście się zgodzę? – Zrobię to z przyjemnością. Mam na imię Cristián. – Chantal – przedstawiła się. Wsunęła rękę do rękawa i zaraz zaklęła. – Merde! – Skrzywiła się, wyciągając rękę wraz z wełnianym beżowym szalem. – Zawsze wkładam szalik do rękawa, żeby o nim nie zapomnieć, i zawsze zapominam, że go tam włożyłam. Zawiązała szal w sposób popularny wśród paryżanek, potem włożyła płaszcz i poprowadziła Ferrara do drzwi. – Zawsze lubiłam Chez Lucette – mówiła, gdy szli już w stronę postoju. Przez chwilę wychwalała restaurację, wypuszczając z ust kłęby pary. Była nawet taksówka – całe szczęście – na ich widok kierowca włączył silnik. Ferrar przytrzymał przed nią drzwi, Chantal wsiadła, on obszedł samochód i wsiadł z drugiej strony. – Mieszkam na Bourdonnais – poinformowała. – Numer czternaście, na samym końcu. Taksówka pokonywała kolejne ulice, oni tymczasem milczeli. To, co zaczęło się między nimi w restauracji, teraz zmieniło się w pewnego rodzaju napięcie. Za szybami widzieli opustoszałe ulice zimowego Paryża. Gdy dojeżdżali do Bourdonnais, Chantal spojrzała nagle na zegarek i ukryła twarz w dłoniach. – Ojej, ależ jestem głupia. – Co się stało? – Wypożyczyłam dziś mieszkanie koleżance i jej kochankowi, nie mieli dokąd pójść. Powiedziałam, że nie wrócę przed północą, a to jeszcze mnóstwo czasu. Może znajdziemy kawiarnię, gdzie mogłabym przeczekać? – A nie możesz przeczekać u mnie? – Och, nie, ja… – Oczywiście, że możesz, dlaczego nie? Mam trochę brandy… chyba. – Już i tak jesteś taki miły, ja…. – Proszę cię, Chantal, nie odmawiaj mi swojego towarzystwa. – Ale… – Panie kierowco, zmiana planów, jedziemy na Place Saint-Sulpice, numer pięć. Taksówkarz kiwnął głową. Potem, skręcając w kolejną ulicę, dalej nią kiwał, jakby do siebie. Tak, tak, moja droga, dlaczegóż by nie przeczekać u mnie.
Kiedy Ferrar kupował swoje mieszkanie, poprzedni właściciel zostawił niektóre meble, a on nadal je miał. Jednym z nich był pewien specyficzny rodzaj sofy, która stała w pokoju służącym mu za gabinet, nazywana tête-à-tête. Były to właściwie dwa fotele ustawione obok siebie w przeciwnych kierunkach, połączone wspólnym podłokietnikiem, tak by para pod dozorem przyzwoitki mogła spokojnie rozmawiać. Okropna rzecz, obita pluszem w głębokim odcieniu śliwki. Ferrar przypuszczał, że powinna stanąć na środku jakiegoś dużego pokoju, ale ponieważ takowego nie miał, zepchnął ją pod ścianę i jedna połowa funkcjonowała jako krzesło, podczas gdy druga, z zablokowanym dojściem, zawalona była książkami, które nie mieściły się na półkach. Chantal usiadła na tej sofie, Ferrar przysunął do niej swój fotel, w którym zwykł czytać. Dysponował co prawda salonem z prawdziwą sofą, ale był on mocno niedogrzany, więc w gabinecie było o wiele wygodniej. Okazało się, że Ferrar rzeczywiście miał brandy, a nawet odpowiednie kieliszki, i kiedy tak siedzieli, sącząc mocny trunek, atmosfera między nimi stawała się coraz cieplejsza. Powiedziała, że jest nauczycielką w prywatnej akademii dla dziewcząt w Szesnastej Dzielnicy. Jej rodzina pochodzi z małej wioski w Burgundii, gdzie ojciec pracował w lokalnej winnicy. Kocha życie w Paryżu, gdy tylko może, chodzi do kina. Czy Ferrar lubi braci Marx? Tak? – Grou-szo – wymówiła z francuska imię Groucha – jest taki zabawny, ten jego śmieszny krok. Nadeszła jego kolej. Opowiadał chwilę o sobie, o Barcelonie i kancelarii, ale ten dzielący ich metr zaczynał mu się wydawać przepaścią. W końcu rozmowa zwolniła, groziło im, że zapadnie cisza. Ferrara zaczęła ogarniać desperacja, chciał zobaczyć, co jest pod tą wełnianą sukienką. I wtedy Chantal przyszła mu z ratunkiem. Rozprostowała ramiona. – Zmęczyło mnie to siedzenie, pokażesz mi resztę mieszkania? – poprosiła. Pokazał jej więc maleńką kuchenkę, potem salon, z którego wychodziło się na wąski balkon z ozdobną balustradą z kutego żelaza. Zaprojektowano go wyłącznie z myślą o ozdobieniu fasady, ale Ferrar w ciepłe wieczory lubił wychodzić tu na papierosa. – Masz ochotę na łyk świeżego powietrza? Otworzył drzwi balkonowe, wyszedł na zewnątrz i podał jej rękę, gdy przekraczała siedmiocentymetrowy próg. Stali tuż obok siebie, a ponieważ mieszkanie znajdowało się na czwartym piętrze, spoglądali na dachy miasta. – Pięknie – powiedziała. – Paryż – dodał Ferrar. Nadal jednak było zimno, więc Ferrar objął ją ramieniem, a ona się o niego oparła. – O, zdecydowanie lepiej – stwierdziła. Kiedy delikatnie ścisnął jej ramię, odwróciła się do niego. Pocałowali się. Bardzo oficjalnie, nic szczególnego, potem jeszcze raz. Objęła go w talii, mocno, głowę oparła na jego piersi. To, co nastąpiło, było spontaniczne, nieplanowane, w ogóle się nie zastanawiał, nie myślał, po prostu to zrobił. Przesunął dłonią po wełnianej sukience, w dół, sięgnął pod nią, dotknął jej nogi, a po kilku sekundach zaczął sunąć w górę tylnej części uda, na końcu zatrzymał się na chwilę, po czym kontynuował, wsuwając palce pod bieliznę i czując pod palcami jedwabną skórę jej pośladka. – Tiens – powiedziała, ciężko dysząc. Znaczyło to tyle co „no, no” – udawane zaskoczenie. I znów się pocałowali, ale tym razem już na poważnie.
Poezja pożądania opisuje wiele inspiracji, jak na przykład księżyc czy kosmyk włosów, ale tylko z rzadka cytuje słowa w rodzaju: „tak dawno tego nie robiłam”. Dlatego Chantal i Cristián bardzo spieszyli się do sypialni, Ferrar niemal zapomniał zamknąć balkon. W pokoju ona zaczęła się rozbierać, ale Ferrar jej przerwał. – Mogę ja? Naprawdę to lubię. Opuściła ręce, zamknęła oczy i uśmiechnęła się słodko, gdy on niezręcznie starał się jak najlepiej wykonać zadanie. Kiedy stanęła naga, wykręciła dla niego piruet, żeby mógł popatrzeć. Potem rozebrała jego, dużo sprawniej, i weszli do łóżka. Gdzie ona drżącym z podniecenia głosem poprosiła go, żeby położył się na plecach. Łakomie rozsunęła mu kolana i wzięła do ust, kciuk na dole, dwa palce na górze. Ferrar poczuł przypływ rozkoszy i ukłucie lęku. Jeśli tak dalej pójdzie, nie wytrzyma zbyt długo. Dziesięciosekundowy kochanek? Nie, tylko nie to. Wierzył w grę wstępną, i to jak najdłuższą, ale jej chodziło o coś innego. Wyczuwając jego strach, przerwała, położyła się na nim i szepnęła mu do ucha. – Pozwól mi to zrobić po swojemu. No cóż, rycerskość przyjmuje widać różne formy. Za to po papierosie on miał sposobność zrobić to po swojemu – niskie jęki, coraz głośniejsze i dłuższe, na koniec głośno wciągnęła powietrze. Później rozmawiali. Kiedyś była mężatką, „ale on odszedł”. Ferrar też był żonaty – przez czternaście miesięcy, z katastrofalnym skutkiem, miał wtedy dwadzieścia dwa lata. Ona też pochodziła z rodziny emigrantów, niezwykle uwodzicielska i seksowna, aż do nocy poślubnej, kiedy to okazała się zimna. I mimo całej cierpliwości i czułości, jaką z siebie wykrzesał, pozostała jak sopel lodu. Ostatecznie się rozwiedli. Słyszał, że wyszła ponownie za mąż, życzył jej wyłącznie szczęścia, może po prostu się nie dobrali. Przez chwilę milczeli. – Muszę ci coś wyznać, Cristiánie, mam nadzieję, że mi wybaczysz – przerwała ciszę Chantal. – Co takiego? – Skłamałam wtedy, w taksówce. – Tak? – Nie ma żadnej przyjaciółki, która potrzebowała miłosnego gniazdka. Mieszkam z siostrą, dzielimy sypialnię. Wiedziałam, czego chcesz, i ja też tego chciałam, więc wymyśliłam tę historyjkę, żebyś mógł mnie tutaj zabrać. – Cieszę się, że to zrobiłaś. – Tak? Bałam się, że mnie skarcisz. W ciemności ich spojrzenia znów się spotkały, nocy zostało jeszcze dużo. O siódmej rano odprowadzał ją przez plac do taksówki przy rue Bonaparte. Właśnie wstawał styczniowy świt – dwa gniewne czerwone promienie wśród czarnych chmur. – Będziesz miała czas się przebrać? – Jeśli się pospieszę. Zaczynam dziś dopiero o dziewiątej. Oczywiście, wczoraj powinnam była poprawić klasówki. – Ale nie będą mieć ci za złe?
– Chyba nie – odparła. Potem prychnęła krótko śmiechem i dodała: – Może opowiem im dokładnie, jak spędziłam wieczór, żeby zobaczyć te spojrzenia na anielskich twarzyczkach. Doszli do środka placu i gołębie skubiące okruchy bagietki poderwały się z trotuaru. – Cristián? – Tak? – Nie jesteś chyba wplątany w tę straszną wojnę w Hiszpanii? Pokręcił głową. – Nie. A dlaczego pytasz? – Sama nie wiem. Odkąd powiedziałeś mi, że jesteś Hiszpanem, cały czas się nad tym zastanawiam. – Cały czas? – Nie dokuczaj mi, ja już tak mam, martwię się różnymi rzeczami. A to przerażająca wojna… te okropności, które pokazują w kronikach filmowych. – Rzeczywiście jest źle. Nie ma nic gorszego niż wojna domowa. Normalnie w końcu przestają walczyć i ktoś ogłasza zwycięstwo, ale wojna domowa nigdy się nie kończy. Już na postoju ją zapytał: – Kiedy mogę do ciebie zadzwonić? – W najbliższych dniach nie wracam do domu przed siódmą, reżyseruję szkolne przedstawienie. – Niech więc będzie po siódmej. Przytrzymał dla niej drzwi taksówki, pocałowali się na pożegnanie, w jeden policzek i w drugi, a potem wsiadła. Poczekał, aż samochód zniknie za rogiem. Wracając do siebie, rozmyślał. Powinienem powiedzieć jej prawdę? Bo przecież miał zamiar wplątać się w tę „straszną wojnę”, przynajmniej, jak to nazwał na własny użytek, na „froncie paryskim”. Zapewne dość bezpiecznym, a jednak skłamał. Wiedział, że tak będzie mądrzej. To go niepokoiło i zepsuło mu cały powrót do domu. 11 stycznia 1938 roku. Spotkanie z szefem ochrony ambasady, pułkownikiem Zaguanem, ustalono na szóstą po południu, czyli po normalnych godzinach pracy. Ambasada hiszpańska, zlokalizowana przy alei George V, była jedną z najbardziej okazałych rezydencji, z mnóstwem kolumn i wieżyczek, wykonaną z jasnego kamienia otrzymanego przez Hiszpanię w prezencie od króla Alfonsa XIII przed jego abdykacją w trzydziestym pierwszym. Jeden z urzędników zaprowadził go na piętro, gdzie zapukał w drzwi bez numeru czy tabliczki, a potem wprowadził go do gabinetu. Pułkownik Zaguan, w mundurze, wstał z krzesła, zwrócił się do niego per señor i podziękował za przybycie. Miał wąską twarz, lekko zapadnięte policzki i małe, ruchliwe oczy – bardzo ciemne, prawie czarne, przez co wzrok jego wydawał się przebiegły – gładko zaczesane czarne włosy i cieniutki wąsik nad wąskimi ustami. Kiedy Ferrar usiadł, Zaguan wyciągnął srebrną papierośnicę. – Poczęstuje się pan ducadem? Mam je z Hiszpanii. Ferrar wziął jednego i zapalił. – Będę potrzebował od pana pewnych informacji – zaczął pułkownik. – Dla dopełnienia formalności… jako prawnik rozumie pan zapewne wagę dokumentacji. – Oczywiście. – Czy mógłbym zobaczyć pana paszport, señor?
Ferrar, jak wszyscy paryscy emigranci, zawsze miał paszport przy sobie, ponieważ policjanci żądali paszportu, gdy już powiedziało się coś po francusku. A jeśli nie miało się go przy sobie, deportacja okazywała się procesem szybkim i brutalnym. Pułkownik najwyraźniej miał tego świadomość. Ferrar wręczył mu swój hiszpański paszport, pułkownik wziął wieczne pióro z marmurowego stojaka i zaczął spisywać dane do notatnika. Kiedy skończył, położył go na biurku. Ferrar czekał. – Och, przepraszam, niemal bym zapomniał. – Z tymi słowami pułkownik oddał dokument, po czym uśmiechnął się i dodał: – Proszę podać datę i miejsce urodzenia oraz dane rodziców i innej rodziny. Obserwując oczy pułkownika, Ferrar zdał sobie sprawę, że ten czyta z kartki rozłożonej na dnie otwartej szuflady biurka, której osoba siedząca naprzeciwko nie widziała. Gdy Ferrar skończył odpowiadać na pytania, Zaguan mu podziękował. – Czy może mi pan powiedzieć coś o swoich poglądach politycznych? – Moich poglądach? – No tak. Na przykład, czy nazwałby się pan komunistą? Albo inaczej, czy znajomi tak by pana określili? – Z pewnością nie. – A może socjalistą? Albo socjaldemokratą? Konserwatystą? Jak by pana opisali przyjaciele? Hm? – Uniósł brwi. – Nie wiem, jak określiliby mnie znajomi, panie pułkowniku. Wierzę w demokrację parlamentarną, jaką praktykuje się we Francji i Wielkiej Brytanii, i jestem antyfaszystą. Ale nie poświęcam zbyt dużo czasu polityce. Pióro Zaguana skrzypiało, gdy zapisywał odpowiedź. – Jest pan żonaty? – Byłem, obecnie nie jestem. Pułkownik chciał, by Ferrar powiedział coś więcej, ale on nie miał nic do dodania. – Jest pan katolikiem? – Tak. – Praktykującym? – Tak, razem z rodziną uczęszczam na niedzielne msze. Zaguan przeszedł do tematu wykształcenia Ferrara, potem do jego pracy zawodowej. W miarę upływu czasu odpowiedzi Ferrara stawały się coraz krótsze i zawierały coraz mniej informacji. – Wiem, jakie to męczące – powiedział w którymś momencie Zaguan ze współczuciem w głosie – ale musimy wiedzieć coś o ludziach, którzy z nami współpracują. Dziś w Europie jest wielu takich, którzy chcą uchodzić za kogoś innego. Ferrar skinął głową. – Ponieważ będzie pan pracował z Oficina Técnica, będzie pan miał dostęp do, no cóż, pewnych szczególnych informacji. Oczywiście nie muszę panu mówić, że z nikim nie wolno o tych sprawach rozmawiać. Zgadza się? Rozumie pan to? – Tak. – I muszę pana ostrzec, że przeróżnymi sposobami mogą z panem próbować nawiązać kontakt ludzie, którzy pragną zdobyć poufne informacje. Gdyby coś wydawało się panu podejrzane, najlepiej zgłosić to mnie. I tylko mnie.
– Będę pamiętał – odparł Ferrar. Zaguanowi nie spodobała się ta odpowiedź, ale cóż mógł zrobić. – Poza tym, jeśli dowie się pan czegoś, co może być przydatne Republice, proszę bez wahania mnie informować. Nawet najmniejszy szczegół może się okazać bardzo ważny. Ferrar skinął głową. Pułkownik zapisał coś w notatniku. – Na pewno jest pan zmęczony po długim dniu, señor Ferrar, więc dziękuję panu za cierpliwość. A w przyszłości możemy spotkać się od czasu do czasu, tak dla pewności, że wszystko jest w porządku. Pożegnali się. Ferrar, już na ulicy, wziął głęboki oddech. Jak Molina nazwał pułkownika? Nieco trudny. O tak, to właściwe określenie. A dziś chyba szczególnie się postarał. ODDZIAŁY NACJONALISTÓW USIŁUJĄ ODBIĆ TERUEL. Oto nagłówki z siedemnastego stycznia. Na początku wojny Franco i jego generałowie nazwali się nacjonalistami, przyjmując okrzyk wojenny: Viva España, natomiast wierni dotychczasowemu rządowi okrzyknęli się Republiką i odpowiadali swoim przeciwnikom zawołaniem: Viva la Republica! To rozróżnienie okazało się bardzo przydatne politykom i dziennikarzom, okrzyki stały się elementem propagandowego wyścigu, jaki zawsze towarzyszy wystrzałom, stały się bronią w wojnie politycznej. Jednak w Aragonii tego dnia trwająca wojna nie była w najmniejszym stopniu symboliczna. Tuż przed świtem siedemnastego stycznia nad miastem Teruel zapadła ciężka cisza, cisza przed burzą. Niejaki kapitan Romar, którego kompania okupowała piwnice budynku będącego siedzibą Banku Hiszpanii, dostał rozkaz udania się na patrol zwiadowczy, zapalił więc kilka pozostałych mu świec i przygotował się do rozdysponowania reszty amunicji. Jego kompania walczyła od ataku armii republikańskiej na Teruel w połowie grudnia, mieli wtedy dwustu mężczyzn. Teraz zostało ich dwudziestu ośmiu. Mimo to jednak utrzymali miasto. Oddziały Franco przez trzy tygodnie przypuszczały ataki i udało im się przerwać linie obrony Republiki trzy kilometry od centrum. Teraz kwatera główna batalionu oznajmiła Romarowi, że zwolennicy Franco wkrótce znów zaatakują. Przy migoczących płomieniach świec ustawionych w kałużach wosku na pokrywie skrzynki z amunicją, Romar grupował naboje według kalibru. Armia republikańska musiała kupować broń za granicą, używała więc nabojów dziesięciu kalibrów do swoich mauserów, tak więc Romar miał szczęście, że jego ludzie potrzebowali tylko dwóch – standardowych kalibru 7mm do hiszpańskiego Mausera 93S oraz 7,7 mm do Mausera 98 produkowanego w Niemczech – liczby oznaczają rok powstania, 1893 i 1898. Romar rozdzielał naboje z pewną trudnością, bo temperatura spadła do minus osiemnastu i palce mu zgrabiały. Jednak nie poddał się i na koniec każdy mężczyzna miał czterdzieści jeden sztuk amunicji. Jeśli dojdzie do starcia, walka nie potrwa długo, będą musieli się poddać, a potem, jak stanowi tradycja tej wojny po obu stronach, zostaną rozstrzelani. Ale rozkaz to rozkaz. Wysłano im, owszem, kolejną dostawę, ale utknęła gdzieś w śniegu wraz z sześciuset innymi pojazdami na drodze z Walencji do Teruel. Prędko nie przyjadą – spadło sto dwadzieścia centymetrów śniegu, który wypełnił okopy, i nadal sypało. Ciszę śnieżycy przerywało od czasu do czasu westchnienie wiatru. Kompania Romara miała kilka puszek sardynek, więc uznał, że rozdzieli je, zanim opuszczą piwnice. Niektórym zostało parę papierosów. Romar wstał, co oznaczało, że ma coś do powiedzenia.
Siedzący pod ścianami mężczyźni odwrócili głowy w jego stronę. – Wychodzimy za dwadzieścia minut. Najpierw zjemy, potem zapalimy i sprawdzimy broń. Pamiętajcie, że to zwiad, więc jeśli zobaczycie drani, nie strzelać, pozostać w ukryciu. Po wyjściu ani słowa. Ma być cicho… bardzo cicho. Pytania? – A którzy to dranie? – To właśnie chce wiedzieć dowództwo batalionu. Uważają, że Maurowie, ale mogą się okazać legionistami. Miał na myśli mauryjskich najemników z Maroka stojących po stronie Franco lub Legion Hiszpański, coś w rodzaju Legii Cudzoziemskiej, który Franco sformował, opróżniając więzienia. Na słowo „legioniści” mężczyzna, który zadał pytanie, odwrócił głowę i splunął. Romar miał poważanie wśród swoich ludzi. Dwa lata wcześniej, kiedy wojna się zaczynała, był osiemnastoletnim mechanikiem w fabryce włókienniczej w Barcelonie. Gdy połowa armii dołączyła do Franco, rząd uzbroił związki zawodowe, tworząc anarchistyczną i socjalistyczną milicję, które rozwiązywały swoje spory ideowe, nawzajem się zabijając. Teraz rząd wcielił je do armii i niektórzy milicjanci, tacy jak Romar, okazali się urodzonymi liderami. Główna ulica Teruel leżała w gruzach. Miesiąc ostrzału artyleryjskiego i bombardowań zmieniło zabudowania w sterty cegieł. Nawet ślad nie został po krokwiach czy meblach, każdy skrawek drewna w Teruel został spalony w ogniskach, przy których żołnierze próbowali się ogrzać, by nie zamarznąć. Po obu stronach ulicy leżały pokryte śniegiem stosy trupów – cztery tysiące żołnierzy i cywilów próbowało bronić miasta przed atakiem Republiki. Nie przeżyli. Romar prowadził kompanię w kierunku zachodniej granicy miasta – oceniał, że znajdą wroga jakiś kilometr za Teruel. Szli jeden za drugim, co kilka minut Romar zmieniał człowieka z przodu, który po kolana brodził w śniegu, przecierając ślad innym. Kiedy dotarli do końca ulicy, byli wyczerpani, a ich twarze zupełnie znieczulone mrozem, odrętwiałe, paliły, jakby zostały poparzone. Mimo śnieżycy ciemność zaczęła rzednąć wraz z budzącym się dniem. I wtedy z południowego zachodu dobiegł ich huk. – Mierda – zaklął pod nosem Romar. Podejrzewał, że to artyleria włoska, wkład Mussoliniego w sprawę faszystowską. Następowały kolejne wybuchy, ogień się rozprzestrzeniał. W którą stronę to szło? W pewnej odległości od nich nagle eksplodował śnieg. – Na ziemię! – wrzasnął Romar. Jakiś czas leżeli nieruchomo, ale nic się nie wydarzyło. Ostrzał trwał około dwudziestu minut i ucichł. Przez chwilę byli bezpieczni, choć całkiem możliwe, że jego celem było zmiękczenie obrony przed nadejściem piechoty, więc dość prawdopodobny stawał się kontratak. Kompania maszerowała kolejne dziesięć minut. Kiedy zobaczyli las leżący na skraju miasta, na sygnał Romara znów przylgnęli do ziemi. To tu krył się wróg. Oczywiście las ledwie było widać przez wirujące płatki śniegu, Romar dostrzegał jedynie coś w rodzaju szarego cienia. Przez chwilę czekał, czy coś nie pojawi się na linii drzew. Rozpoczęto kolejny ostrzał, tym razem z północy. Właśnie miał dać rozkaz „naprzód”, gdy z lasu wybiegł jakiś żołnierz. Któryś z ludzi Romara strzelił dwa razy, ale tamten biegł dalej, teraz dołączyli do niego następni, brnąc przez wysoki śnieg, niektórzy się przewracali i natychmiast podnosili, inni odrzucali karabiny.
Romar uniósł rękę, nakazując wstrzymać ogień. Nie było to natarcie Maurów czy legionistów ani też zorganizowany odwrót – to była paniczna ucieczka. Jeden z biegnących zobaczył ludzi Romara i zamachał gwałtownie, dając znak, by uciekali. – Uciekajcie! Ratujcie się! – zawołał po chwili. Gdy ostatni z biegnących w stronę miasta znikł im z oczu, kompania Romara pozostała na miejscu. Zobaczyli, że z lasu wyłania się grupa ludzi w marokańskich nakryciach głowy, z karabinami gotowymi do strzału. Wystrzelili salwę, dwóch Marokańczyków padło, reszta znikła na powrót między drzewami. Romar zbyt długo zwlekał, nie mogli wycofać się do miasta, w śniegu poruszali się zbyt wolno – Maurowie strzelaliby im w plecy. Dlatego poprowadził ludzi w bok, na południowy zachód, a potem naprzód, do lasu, na flankę atakujących Maurów, przynajmniej tak podejrzewał. Słyszeli odgłosy karabinów, to Maurowie strzelali do wycofujących się żołnierzy, oraz komendy, ale nic nie widzieli. Niedługo usłyszeli walenie ciężkiej broni maszynowej. Romar próbował się zorientować, skąd dobiega, gdy wtem dostrzegł wśród drzew plujący ogniem wylot lufy. Wybrał dwóch ludzi i we trójkę, od drzewa do drzewa, podczołgali się w stronę cekaemu, którego pozycję zdradziły żółte błyski. Romar podkradł się bliżej. Ostrzał ustał, bo żołnierze zmieniali taśmę, wtedy kapitan wstał i oparty o drzewo wymierzył, a następnie cztery razy strzelił. Tamci odpowiedzieli ogniem i jeden z towarzyszy Romara krzyknął. Szybko podbiegł do niego zgięty wpół. Słyszał swój oddech, ciężki i chrapliwy. Dopadł żołnierza, otarł mu twarz ze śniegu i krwi, upewnił się, że wciąż żyje – pierś rannego falowała, gdy walczył o oddech. Złapał go za kołnierz i pociągnął za sobą po śniegu. Kiedy dotarł do drugiego towarzysza, tamten przykląkł nad kolegą. – Nie żyje, panie kapitanie. Zostawili go więc i ruszyli z powrotem, w stronę, gdzie, jak im się wydawało, powinien się ukrywać ich oddział, choć szanse odnalezienia go mieli niewielkie. W pewnym momencie Romar się potknął i natychmiast sosnowe gałęzie obsypały go śniegiem. Już niemal zwątpił, gdy usłyszał cichy gwizd – któryś z jego ludzi ich zobaczył. Policzył wszystkich. Kaprala postrzelili w stopę, teraz opierał się na ramieniu kolegi. Przez pół godziny Romar prowadził ich na południe. Byli wycieńczeni, poruszali się coraz wolniej, ale nie stawali. O ósmej rano kompania dotarła do piwnicy banku w Teruel. Stamtąd przez telefon polowy kapitan nawiązał łączność z dowództwem batalionu i zdał raport. Żołnierze zdjęli but z nogi rannego i obwiązali stopę paskami materiału. Tylko tyle mogli zrobić. Zgodnie z rozkazem dowództwa atak Maurów musi zostać powstrzymany. Na południe zaplanowano kontratak. – Moi ludzie mają po dwadzieścia naboi – informował Romar oficera po drugiej stronie. – Zróbcie wszystko, co w waszej mocy – usłyszał. – Dopóki nie dotrze zaopatrzenie. Ósmy lutego. Ferrar pracował, gdy z ambasady zadzwonił Molina. – Czy byłby pan w stanie wpaść wieczorem do Oficina Técnica? Około siódmej? Chciałbym panu przedstawić pewnego człowieka, właśnie wrócił do Paryża. Biuro znajduje się pod numerem pięćdziesiątym siódmym, aleja George’a V, dwa domy od ambasady. – Będę o siódmej. – Człowiek, którego pan pozna, nazywa się Max de Lyon.
Kilka minut przed siódmą Ferrar naciskał guzik dzwonka przy bramie w wysokiej balustradzie z kutego żelaza, która oddzielała ulicę od budynku. Wpuścił go portier, informując, że Oficina Técnica znajduje się na trzecim piętrze, na końcu korytarza. Ferrar zapukał, otworzył mu nieznany mężczyzna. – Señor Ferrar? – zapytał. Mówił po francusku z ledwie słyszalnym akcentem, którego Ferrar nie potrafił zidentyfikować. Może słowiański, pomyślał. – Tak, to ja. – Miło pana poznać. Ja jestem Max de Lyon. Coś w sposobie, w jaki to powiedział, sugerowało, że to ten Max de Lyon. Zaprowadził go do małego gabinetu. Było tam biurko, stół, szafki na dokumenty, dwa telefony i kilka krzeseł, okna wychodziły na dziedziniec. Panował półmrok, jedyne światło wpadało z zewnątrz. De Lyon włączył małą lampkę na biurku, która oświetliła blat, tak więc przy pierwszym spotkaniu Ferrar przyglądał mu się w półmroku. – Wie pan, kim jestem? – zapytał de Lyon. – Proszę mi wybaczyć, ale nie mam pojęcia. Czy powinienem pana znać? De Lyon wzruszył ramionami. – No, w swoim czasie gazety się o mnie rozpisywały. Niestety, raczej nie w superlatywach. De Lyon sięgnął do kieszeni, wyciągnął długą cygaretkę i przypalił ją mosiężną zapalniczką zaprojektowaną tak, by działała również na wietrze. Miał twarz pokerzysty i wąskie, ledwie widoczne pod ciężkimi powiekami oczy, których zewnętrzne kąciki lekko opadały. W tych oczach tliły się iskierki wesołości, ale mogły też one przerażać, poza tym spoglądały wyjątkowo przenikliwie. Mężczyzna był po pięćdziesiątce, niewysoki, ale silny, miał ciemne włosy i spore zakola. Ubrany był w bardzo dobrej jakości sportową tweedową marynarkę. Do niej szeroki krawat z czarnej wełny, co sugerowało, że jego właściciel dużo czasu spędzał wśród ziemiaństwa. Czyżby arystokrata? De Lyon spojrzał na niego. – Czasem mówią o mnie handlarz bronią, czasem nazywają mnie inaczej, niekiedy się mylą, innym razem nie. – Handluje pan bronią? – Kiedyś tym się zajmowałem. Na małą skalę. Znałem kilku właściwych ludzi. Nie jest to zdrowy sposób zarabiania na życie, nie polecam. Na dodatek prawi i cnotliwi mają człowieka gdzieś. – Ja jestem prawnikiem, monsieur, niektórzy ludzie nie przepadają za prawnikami. – Co racja, to racja. – Na twarzy de Lyona pojawił się cień uśmiechu. – Oczywiście, dopóki ich nie potrzebują. – Nie lubią nas ci, którym jakiś prawnik pokrzyżował szyki w interesach – kontynuował Ferrar. – Ale wolę, żeby mnie nie lubiano, niż pojedynek o świcie jako metodę załatwiania sporów. Dla mnie to sposób zarabiania pieniędzy i mam szczęście pracować z ludźmi o wysokiej etyce. – Znam firmę – odparł de Lyon. – Są w porządku. A właśnie, mogę pana poczęstować? Trzymał cygaretkę między palcem wskazującym i środkowym, opierając ją na kciuku. Teraz wyciągnął dłoń w stronę Ferrara, by ten mógł się przyjrzeć. – Zamówiłem je w Istambule. Jeśli lubi pan bardzo mocny tytoń, mogą panu zasmakować. – Dziękuję – odpowiedział Ferrar, odmawiając. – Zapalę gitanes’a. Wyjął papierosa z kieszeni.
– Proszę uprzejmie – powiedział de Lyon, podsuwając Ferrarowi ogień. – A teraz, señor Ferrar, wybaczy pan osobiste pytanie, ale co pan tu robi? Zadał je uprzejmym tonem, a jednak Ferrar usłyszał wyraźnie niewypowiedziane „do cholery” w tym zdaniu. – No cóż, señor Molina poprosił mnie o pomoc. – W walce z Franco? – Z Franco i całą resztą. Hitlerem i tymi, którzy chcieliby się do niego upodobnić. Nie miałem zamiaru wygłaszać mowy, ale to obszerny temat, prawda? De Lyon kiwał powoli głową. – Obawiam się, że czeka nas nazistowska Europa, a to nie będzie dobre dla żadnego z nas. Podobnie jak dla wielu innych. – I nic nie można zrobić? – Czy ja tak powiedziałem? – Nie, ale zwykle takie jest następne zdanie. De Lyon roześmiał się drwiąco. – Fakt. Ale kiedy dojdzie do tego, że zamiast „walczyć” powiemy „bronić się przed atakiem”, będzie już za późno. – Jest pan Francuzem, monsieur de Lyon? – Z upodobania, owszem. Ale mam szwajcarski paszport. W dzisiejszych czasach bardzo przydatny. – I trudny do załatwienia, chyba że się pan tam urodził. – Tak głosi plotka, ale jeśli zrozumie pan szwajcarski charakter, to nie aż tak trudne. Urzędnicy lubią uchodzić za srogich i nieugiętych, niezmiennie praworządnych, ale jeśli potrafi pan coś dla nich zrobić, dadzą panu wszystko, co trzeba. – I tak właśnie pan postąpił? – Otóż to. Poznałem smak życia „bezpaństwowca”, niezbyt to przyjemne. Urzędnicy różnej maści się nad człowiekiem pastwią, nie wspominając już o policji, bo bycie bezpaństwowcem to swego rodzaju przestępstwo. Co do mnie, popełniłem błąd i urodziłem się w niewielkim getcie na terenach, które należały kiedyś do Rosji, choć teraz to się zmieniło, i nie otrzymałem metryki urodzenia. – Jest pan Żydem? – Niektórzy moi przodkowie nimi byli. Matka zmarła, gdy miałem siedem lat, dorastałem w pewnej posiadłości ziemskiej w Polsce, niezbyt mile widziany, tolerowany jako skutek błędów młodości. Odszedłem w wieku czternastu lat i od tego czasu sam się o siebie troszczę. – Chyba nieźle to panu wychodzi. De Lyon przytaknął. – W takiej sytuacji dorasta się szybko albo wcale. – Przerwał na chwilę, po czym dodał: – A propos bezpaństwowców, chyba jest pan świadom własnej sytuacji? – To znaczy? – Ma pan hiszpański paszport? – Tak. – Jeśli Franco wygra, niektórzy hiszpańscy emigranci nadal uznawani będą za wrogów. Szczególnie ci, którzy pracowali dla Republiki, a przeciwko Franco. Już mają listę, to oczywiste, i cały czas ją aktualizują. Przykładowo, przez współpracę z tą agencją może się pan na tej liście
znaleźć i wątpię, żeby zwycięska Hiszpania Franco przedłużyła panu paszport. A to znaczy, że pańskie nazwisko pojawi się i na francuskiej liście. Pozwolenie na pobyt stały obywatela obcego państwa również musi być co jakiś czas przedłużane, czyż nie? – Zgadza się. Skąd pewność, że moje nazwisko znajdzie się na tej liście? – Są w ambasadzie ludzie, którzy współpracują z drugą stroną. A Franco utrzymuje w Paryżu armię szpiegów, mogli pana obserwować, gdy pan tu wchodził. – No cóż, nic na to nie poradzę. Natomiast co do mojego statusu prawnego, w razie konieczności kancelaria pomoże mi zdobyć paszport amerykański. Już dziś pracujemy z klientami mającymi problemy narodowościowe i czasem załatwiamy takie sprawy bez pobierania honorarium. – W takim razie będzie pan bezpieczny. Chodzi mi o to, że nie będę miał za złe, jeśli po zastanowieniu zechce pan jednak wyjść i nie wrócić. Odpowiedź Ferrara była uprzejma, ale stanowcza. – Nie, powiedziałem, że spróbuję pomóc, i mam zamiar dotrzymać słowa. – Bardzo dobrze, podziwiam tę cechę charakteru. Chciałby pan zobaczyć, w co się pakuje? – Dlaczego nie? – Ferrar zamilkł na moment, ale zaraz dodał: – Jest pan dyrektorem Oficina Técnica? De Lyon był rozbawiony. – Chyba płacą mi za konsultacje techniczne. Ale mają tu formalnego dyrektora, dyplomatę, który od trzydziestu lat pracuje w ambasadzie, ma na biurku pocztę przychodzącą i wychodzącą i co dnia przekłada dokumenty z jednej szufladki do drugiej. Zajmuje się płatnościami, gdy go o to poproszę – zdziwiłby się pan, jakie sumy przepływają przez to biuro. A teraz, żeby jak najszybciej wpakować pana w kłopoty, może dołączy pan dziś do mnie o jedenastej wieczorem? Jestem umówiony w nocnym klubie. – Gdzie się spotkamy? – Podjadę po pana o jedenastej, jeśli poda mi pan swój adres. Ferrar podał. – Będę czekał przed domem. Ferrar usłyszał de Lyona, zanim go zobaczył. Z jednej z ulic wychodzących na Place Saint-Sulpice dobiegł go warkot niewielkiego silnika o dużej mocy, który w pewnym momencie jęknął, gdy kierowca zredukował bieg, zamiast naciskać hamulec, potem znów zawył, a dźwięk odbił się echem od stojącego na placu kościoła. De Lyon podjechał angielskim sportowym samochodem w kolorze niebieskim, z rozkładanym miękkim dachem i skórzanym pasem biegnącym w poprzek maski. Ferrar usiadł obok kierowcy, de Lyon go przywitał, wrzucił jedynkę i ruszyli. – Podoba się panu! – zawołał de Lyon, przekrzykując hałas silnika. – Owszem, co to takiego? – Co? – Co to za samochód? – Morgan. Ferrar chciał zapytać, dokąd jadą, ale zrezygnował. W tę lutową noc było zimno jak diabli, ale można i tak oglądać Paryż. Mijając taksówki i pracujące czyszczarki ulic, morgan pędził przez Szóstą Dzielnicę, przekroczył Sekwanę i, jechał skrajem Pierwszej Dzielnicy aż do walących się kamienic
w pobliżu Les Halles, potem przez moment znalazł się na rue Saint-Denis, gdzie przechadzającym się prostytutkom z miejsca spodobał się morgan i jego pasażerowie, machały i wołały do nich – zapewne coś pikantnego, ale tego nie słyszeli. De Lyon skręcił w lewo, a potem dwie ulice dalej w rue du Cygne, gdzie ogromny portier ze złotymi epoletami przyłożył dwa palce do czapki, gdy de Lyon gramolił się z samochodu. Dyskretna tabliczka przy drzwiach informowała LE CYGNE – nocny klub wziął swoją nazwę od nazwy ulicy. W środku kierownik sali w smokingu przywitał ich lekkim ukłonem. – Dobry wieczór, monsieur de Lyon. Ten sam stolik? Następnie poprowadził ich schodami w dół, zabrał tabliczkę „rezerwacja” ze stolika przy ścianie i jeszcze raz się ukłonił, najwyraźniej zadowolony z tego, co wsunął mu w dłoń de Lyon. Klub był bardzo elegancki, w stylu art déco, podłoga z czarno-białych lśniących płyt, czarne ściany, rozproszone światło – lampy schowano w gzymsie pod sufitem – lakierowane na czarno stoliki. W jednym końcu sali na scenie przygotowywał się do występu kwartet w składzie gitara, skrzypce, kontrabas i perkusja. Podszedł kelner, de Lyon zamówił szampana. – Być może mają tu jakieś inne trunki – wyjaśnił – ale nigdy ich nie widziałem. Muzycy zaczęli grać Nuages Django Reinhardta, a stali bywalcy zapełnili parkiet. Wytwornie ubrani mężczyźni, kobiety z odważnymi dekoltami lub w sukniach bez pleców. Jedna z nich tańczyła z mężczyzną w tarbuszu – okrągłym, czerwonym, bliskowschodnim nakryciu głowy z chwastem – i ciemnych okularach. De Lyon powędrował za jego wzrokiem. – Jest tu co wieczór, nazywają go Libańczykiem. Pięknie tańczył, wspaniała praca nóg, koniuszki trzech palców spoczywały na odkrytych plecach partnerki. Przynieśli szampan i kelner otworzył butelkę, pomagając sobie białą lnianą serwetką. – Co to za ludzie, Max? – zapytał Ferrar. – No wiesz, normalnie, paryżanie z wyższych klas, kryminaliści, oszuści, nowobogaccy z zachodnich przedmieść, jeden czy dwóch szpiegów. Czyli jak w każdym nocnym klubie Paryża, a przynajmniej w klubie takim jak „Le Cygne”. Widzisz tę kobietę w zieleni, tam, przy scenie? Ferrarowi zajęło to chwilę. – Tę w orientalnej tunice ze stójką? I naszyjniku z pereł? – Właśnie. Ferrar przyglądał się jej chwilę. – Arystokratka, gdybym miał zgadywać. De Lyon skinął głową i upił nieco szampana. – Niebywała gracja i idealne maniery. Powinieneś usłyszeć jej głos, niski i uwodzicielski, mówi francuskim ludzi wykształconych, który brzmi jak muzyka. – A więc ją znasz. – Tak, zawodowo. To madame. Jedna z największych w tym mieście. – Nie! Naprawdę? Ona? Ma burdel? De Lyon się roześmiał. – O nie, nie, mój przyjacielu, nic podobnego. Ale zaaranżuje, za niebotyczną kwotę, rendez-vous ze śliczną kobietą z wyższych sfer, której brakuje na krawca. Pieniądze przechodzą do rąk Angélique właśnie tutaj, a ona płaci koleżance. A potem dzieje się… co się dzieje, choć klient nie powinien chrząkać jak wieprz, chyba że dama sobie tego życzy.
– Korzystasz z tych usług? – Nie osobiście, nie lubię za to płacić, ale jest to jedna z łapówek, którą mogę zaproponować wspólnikowi w interesach. – Zamilkł na moment. – Masz ochotę? Załatwię to. – Nie, lubię przygody, kobiece pożądanie to najlepszy afrodyzjak. De Lyon uniósł kieliszek i wypili za pożądanie. Tuż przed północą podszedł do nich niski, śniady, uśmiechnięty mężczyzna. Był niemal łysy, kilka kosmyków przygładził do głowy, żeby nie opadały i nie sterczały. Włożył workowaty, szary, jedwabny garnitur i czarną koszulę, której kołnierzyk rozpiął. Poruszał się w oparach wody kolońskiej. Z jednej strony miał blondynkę w kapeluszu w kształcie hełmu ozdobionym piórkiem, z drugiej – szatynkę w obcisłej czerwonej sukience. Kiedy de Lyon wstał, by się przywitać, Ferrar również się podniósł. – Stavros! – pozdrowił go de Lyon. – Max, przyjacielu! Uścisnęli sobie dłonie, potem Stavros wziął Maxa w objęcia, śmiał się i klepał go po ramieniu. Szybko dokonano prezentacji, obydwie kobiety wydawały się lekko oszołomione, a nawet zamroczone. Zjawił się kelner z trzema dodatkowymi krzesłami. Ciężko dyszał. Kiedy Stavros i jego znajome usiedli, de Lyon poszukał wzroku kelnera i uniósł dwa palce, wkrótce pojawiły się na stole dwie kolejne butelki szampana. – No i jak interesy, Stavros? – zagaił de Lyon. – Jestem blisko załatwienia tego, o co nam chodzi… – odparł Stavros, trzymając kciuk i palec wskazujący w odległości dwóch centymetrów od siebie – …o, tak blisko. – W jego niskim głosie Ferrar usłyszał grecki akcent. Stavros tymczasem, nie chcąc mówić nic więcej w obecności swoich towarzyszek, spojrzał najpierw w lewo, potem w prawo. – Patrzcie, dziewczyny, co wujek Stavros dla was ma. – I wyciągnął złożoną karteczkę papieru, po czym wcisnął ją w dłoń blondynki. – Idźcie do toalety i wypróbujcie, a my będziemy tu tęsknić za waszymi ślicznymi buźkami. Ale nie spieszcie się, nic nas nie goni. – Wstał, odsunął ich krzesła i odesłał je z szerokim, diabelskim uśmiechem. Kiedy znikły, wskazał na Ferrara. – Kto to jest? – Cristián pracuje ze mną – wyjaśnił de Lyon. – Można mu zaufać. Stavros pochylił się konspiracyjnie nad stołem. – Chyba znalazłem odpowiedniego człowieka, właściciela firmy z Brna. – Czech – skonstatował de Lyon. – Tak, i to bardzo głodny. – Kto taki? – Nazywa się Szarny. Wielki pucołowaty typ o rumianych policzkach, wygląda, jakby dmuchał w tubę w orkiestrze dętej. Wpakował się w kłopoty finansowe, choć mnie się wydaje, że robi całkiem niezłe interesy. Należy do tych solidnych mieszczańskich typów, co to mają jedną brzydką wadę i ukrywają ją przed wszystkimi, a w szczególności przed rodziną. Nie wiem, co to jest, ale z daleka wyczuwam nieczyste sumienie. Ochota na specyficzną i drogą usługę seksualną? Hazard? A może lubi być źle traktowany? Wiecie, co mam na myśli? Wiedzieli. – Szarny ma odlewnię, nazywa się Huta Brno i jest powiązana z zakładami zbrojeniowymi Skody. Nie wiem jak, nie wiem, kto jest właścicielem czego, ale Szarny twierdzi, że może dostarczyć to,
czego potrzebujemy. De Lyon spojrzał na Ferrara. Możesz się tego dowiedzieć? – pytał jego wzrok. Ferrar skinął głową. – Jak go znalazłeś? – spytał de Lyon. – Mam człowieka w Brnie, tam produkują działa przeciwpancerne Skody. To zaufany agent, zbiera informacje od pokojówek w hotelach, barmanów, jednego czy dwóch gliniarzy, a kiedy zapytałem o Skodę, dał mi Szarnego. De Lyon zwrócił się do Ferrara. – Wiesz, że Czechosłowacja jest głównym eksporterem broni w Europie. Produkują tak uwielbiane przez Niemców czołgi. – Tak, wiem. Każdy, kto czytał gazety, wiedział o Czechosłowacji, ulubienicy Hitlera. Führer wypowiedział się dość jasno, jeśli ktoś umie czytać między wierszami, że musi ją przyłączyć do Rzeszy. I stąd rozpuszczanie pogłosek o biednej, wykorzystywanej mniejszości niemieckiej w Sudetach. – No więc tak – kontynuował Stavros. – Szarny ma zszargane nerwy, przez telefon jest tak ostrożny, że czasami trudno zrozumieć, o co mu chodzi. Broń zaczyna nazywać rowerami, „wysyłka rowerów”, okej, to ostatecznie zrozumiałem. Ale następnym razem to są lampy. Chyba boi się podsłuchu, ale, na miłość boską, lampy? Skoda produkuje mnóstwo rzeczy, tyle że lamp akurat nie. Jeśli ktoś faktycznie podsłuchuje, ma niezły ubaw. Potrzebuje forsy, ale boi się i ciągle waha, wycofuje, nie, nie teraz, w przyszłym tygodniu. Nie, w przyszłym tygodniu nie, musi być w Berlinie. Więc pojechałem do Brna i spotkałem się z nim w pewnej nieciekawej dzielnicy, w knajpie przy fabryce. Miałem w ręku francuskie czasopismo, żeby mnie rozpoznał, ale chyba nawet go nie zauważył, bo kiedy tylko mnie zobaczył, wybałuszył oczy o tak. – Stavros szeroko otworzył oczy, malowało się w nich przerażenie, a Ferrar i de Lyon wybuchnęli śmiechem. Facet miał talent aktorski. – A kogo on się spodziewał, do diabła, Shirley Temple? – Co go właściwie niepokoi? – dopytywał się Ferrar. – Coś konkretnego? Czy po prostu boi się, że go przyłapią? – Wszystkiego. Sprzedaż musi zostać zatwierdzona przez różne czeskie ministerstwa, choć to akurat może załatwić, jak twierdzi. Ale z powodu układu o nieinterwencji broni nie może kupić Hiszpania. Ale tak naprawdę najbardziej martwi się łapówką. – Ile chce? – Sto tysięcy dolarów, w złotych brytyjskich suwerenach. – Sporo – westchnął de Lyon – ale skoro nie ma innego wyjścia… – Martwi się, gdzie to trzymać, mówi, że w domu nie może. – A nie słyszał o bankach? – rzucił Ferrar. Stavros wzruszył ramionami. – Szwajcarskich bankach? – dodał de Lyon. Ponad ramieniem Stavrosa Ferrar dostrzegł, że jego dziewczyny wyszły już z toalety i dosiadły się do stolika podekscytowanych młodych mężczyzn. – Chyba powinieneś zadbać o swoje panie – powiedział. Stavros odwrócił się, zaklął po grecku i ruszył odzyskać zdobycz. – Grek? – zapytał Ferrar. – Macedończyk. Jako nastolatek walczył z bułgarskimi bandytami, a po takiej szkole gangsterka to
pestka. – De Lyon umilkł na moment. – Co myślisz o tym Szarnym? – Szantaż. Musi mieć forsę w garści. – Też mi się tak wydaje. Na co, nie ma znaczenia…. Ferrar się zastanowił. – Może i nie ma, ale zdziwiłbyś się, co czasem może wyskoczyć. I nagle okazuje się, że ma to znaczenie. Stavros stał przy stoliku, gdzie zbłąkane ślicznotki znalazły azyl. Ale na pewno tam nie zostaną. Ferrar naprawdę nie chciałby się wplątać w burdę w nocnym lokalu, więc uspokoił się, gdy zobaczył, w jaki sposób Stavros podszedł do sprawy. Uśmiechał się szeroko, nie do końca przyjemnie, ale szeroko. Objął ramieniem jednego z podekscytowanych młodych mężczyzn, ściskał go serdecznie i śmiał się. Twarz młodego mężczyzny poczerwieniała, najwyraźniej był przerażony. Wtedy Stavros potrząsnął dłonią drugiego młodzieńca, niezmiernie entuzjastycznie, nie mógł się od niego oderwać. W końcu jednak mu się udało i prowadził już dziewczyny z powrotem do stolika. – Lepiej mu się nie narażać – skomentował de Lyon. Kiedy już siedzieli w komplecie, Stavros zwrócił się do blondynki. – Zabawny facet, ten… jak mu na imię? Blondynka się dąsała, widać dobrze się bawiła z młodzieżą. – Chyba Clive. – A, Clive. Anglik? – Tak, i to z jakimś tytułem. Przyjechał na wakacje. – O, jak miło. De Lyon uznał, że prywatna część ich rozmowy została zakończona, więc poruszył temat pogody. Stavros przez chwilę mu nie przerywał, ale potem oznajmił: – My idziemy na przyjęcie, daj znać, co mam robić. Myślę, że lepiej ty przejmij sprawę, skoro mamy już odpowiedniego człowieka. O ile jest odpowiedni. Kiedy cała trójka znikła z pola widzenia, de Lyon wyjął z kieszeni notatnik i mały ołówek. Otworzył notatnik na stronie z literami i cyframi, wykorzystując ołówek jako wskaźnik, by Ferrar mógł śledzić tekst wzrokiem, gdy on głośno czytał. W tle grali September in the Rain. – Oto, co mamy – mówił de Lyon. – Chcemy kupić trzydziestosiedmiomilimetrowe działka przeciwpancerne A3 produkowane przez Skodę. Pięćdziesiąt sztuk. Każde kosztuje cztery tysiące dolarów. Poza tym chcemy też trzydzieści sześć tysięcy sztuk amunicji, co daje następne trzy tysiące. Do tego sto tysięcy łapówki, no i transport. Co o tym myślisz? – Bardzo drogo. – Taki rynek, warunki dyktuje sprzedawca. Od trzydziestego trzeciego, gdy Niemcy zaczęły się znów zbroić, konkurencja podniosła ceny. Wiesz, jak wygląda działo przeciwpancerne? – Chyba nigdy nic takiego nie widziałem… może w kronice filmowej? – To mała armata, lufa ma półtora metra długości, połowa wychodzi poza żelazną osłonę, porusza się na kołach z drewnianymi szprychami. Wygląda jak działo z ostatniej wojny albo nawet starzej. Ale wypluwa dwanaście pocisków na minutę, które z kilometra przebijają trzycentymetrowy pancerz. Pytania? – Żadnych. – Problem stanowi łapówka. Jeśli nie możemy wysłać przelewu, będziemy musieli zawieźć pieniądze do Brna osobiście. Możesz się tego podjąć?
Ferrar zastanawiał się długą chwilę, by w końcu dać odpowiedź. – Nie jestem pewien, czy dam radę, ale spróbuję. Następnego ranka spotkał się w kancelarii z Barabeem, wciąż pracowali nad sprawą Polanyiego. Na pozór wydawałoby się, że to kłótnia o psy, ale w rzeczywistości syn zmarłego wspólnika toczył walkę o władzę – chciał mieć pełną kontrolę nad holdingiem posiadającym prywatny węgierski bank. Żeby to osiągnąć, musiał skłonić siostrę, której nienawidził, by oddała mu swoje udziały. Ferrar głośno się zastanawiał, czy w ogóle jest sens negocjować z bratem. – W tej chwili reprezentujemy wszystkich wspólników, ale jeśli brat będzie się upierał i wstrzymywał wszelkie działania, będziemy reprezentować jedynie dwóch wujów i siostrę. I wtedy pójdziemy do sądu. Barabee robił notatki i potakiwał. – Dobry prawnik zawsze doradza klientowi unikanie sali sądowej – stwierdził, gdy Ferrar skończył swój wywód – więc porozmawiajmy z siostrzeńcem i zaproponujmy mu ugodę. Możemy mu zasugerować, że konieczność obrony swojego stanowiska w sądzie może się okazać długim i kosztownym procesem. Nie możemy naciskać zbyt mocno, ale niektóre sprawy rodzinne ciągną się w sądach francuskich latami. Długimi latami. A potem powinniśmy mu uświadomić, że spróbujemy usunąć go z firmy. „Byłeś niegrzeczny, junior, więc z pieniędzy nici. Trzeba będzie się zabrać do roboty”. No dobrze, Cristiánie, jak by wyglądało pozwanie go? – Prawo francuskie mówi, że jako udziałowiec jest uprawniony do głosowania, ale nie może działać na szkodę firmy, w tym wypadku holdingu. W zasadzie ma obowiązek działać na jego korzyść, nie wolno mu wstrzymywać się od działania. Jeśli upiera się przy swojej taktyce, będzie winny czegoś, co francuskie prawo nazywa „marnowaniem aktywów firmy”. – Prawo francuskie, a jak rozumiem, siostrzeniec mieszka w Budapeszcie. Możemy go w ogóle pozwać we Francji? – O tym muszę pomówić z hrabią Polanyim, ponieważ będzie nam potrzebna jego współpraca. Juniora, jak go nazywasz, trzeba będzie zwabić do Francji, żeby wytoczyć mu sprawę. Żadnych prywatnych detektywów, bo współpraca z nimi szybko okazuje się koszmarem. To rodzina musi tu zadziałać i Polanyi na pewno się ze mną zgodzi. Jest dyplomatą w poselstwie węgierskim, ale słyszałem plotki o powiązaniach szpiegowskich, więc świetnie się nadaje do takiego zadania. – No dobrze, Cristiánie, skontaktuj się z Polanyim, przedstaw mu nasze propozycje, a jeśli się zgodzi, zadzwoń do juniora. Barabee uznał spotkanie za skończone, ale Ferrar nadal siedział na swoim miejscu. – Coś jeszcze? – zapytał Barabee. – Tak – odparł Ferrar, zapalając papierosa. Po czym opowiedział wspólnikowi o zniknięciu Castilla i jego prawdopodobnej śmierci, o prośbie Moliny i swoim zaangażowaniu w prace Oficina Técnica jako nieoficjalnego i wynagradzanego konsultanta. – Chodzi o rozmowę telefoniczną lub spotkanie od czasu do czasu, wszystko w godzinach wieczornych lub w weekendy. – To wielkoduszne z twojej strony, Cristiánie. Zyskali cenne porady prawne, które na pewno im się przydadzą, w końcu zakup broni to obszar z wieloma szarymi plamami. I to bardzo szarymi, gdy się o tym dłużej pomyśli. – Udzielę im rady, jeśli o nią poproszą, ale nie to jest moim głównym zadaniem.
– Nie? – Mam pomagać w zakupie broni. Co takiego? – mówiła mina Barabeego. – Właśnie zacząłem współpracować z pewnym człowiekiem, który finalizuje tego typu transakcje. Długo rozmawialiśmy wczoraj w nocy i chce, żebym pomógł mu z konkretnym zakupem dla Republiki, a to oznacza podróż do Brna, na jeden, może dwa dni. Barabee milczał, gdy powoli docierało do niego, co mówi Ferrar. Kiedy już dotarło, przybrał nieco zagadkowy wyraz twarzy, który poprzedza zwykle przerażenie. W końcu się odezwał. – Do Brna? Tam gdzie są zakłady zbrojeniowe Skody? – Zgadza się. – Rozumiem, jedziesz do Brna zakupić broń. – Chciałbym, jeśli kancelaria da mi kilka dni urlopu. – Oficjalny, legalny zakup broni? – Zakup będzie legalny, natomiast przewiezienie jej do Hiszpanii już nie, z powodu układu o nieinterwencji, który podpisała również Czechosłowacja. Musimy więc przekonać Czechów, że wieziemy ją gdzie indziej. – Nie miałem pojęcia, że orientujesz się w takich sprawach. – Bo wcale się nie orientuję. – No więc dlaczego ty? – Potrzebują ludzi, specjalistów takich jak ja, do pomocy w sytuacjach kryzysowych. Mój poprzednik był ginekologiem. Barabee pokręcił głową. – Cristián, prawnicy nie powinni angażować się w nielegalną działalność. To może ci bardzo zaszkodzić. – Wiem. Przykładowo, nielegalne jest posługiwanie się fałszywymi dokumentami, podobnie jak pomoc Żydom w ucieczce za granicę z podrobionymi papierami. Barabee się uśmiechnął. – Dobry z ciebie prawnik. – Wziął do ręki ołówek i postukał o biurko końcówką z gumką. W końcu się odezwał. – Tym razem masz szczęście. Prawnicy w Nowym Jorku, mam na myśli starszych wspólników, są zaangażowani politycznie, uważają to za swój moralny obowiązek. Fred Coudert, który prowadzi firmę, dołożył wszelkich starań, by przekonać Stany Zjednoczone do wstąpienia do Ligi Narodów – przemawiał, apelował, uczestniczył w różnych komisjach i spotkaniach Trybunału Sprawiedliwości Międzynarodowej. Jak wiesz, jednak nie było to możliwe. Izolacjonizm, szczególnie w Kongresie, uniemożliwiał członkostwo w jakiejkolwiek organizacji. Ale firma się nie zmieniła, większość wspólników aktywnie popiera Roosevelta, który sprzedawałby broń Hiszpanii, gdyby tylko mógł. Po prostu ideologowie nie są zbyt popularni u Couderta – Hitler, Stalin, teraz Franco. Tak więc to, co robisz, w większości w wolnym czasie, może akurat spodobać się wspólnikom, jeśli tylko firma z tego powodu nie ucierpi. – Dziękuję ci, George. – Jeszcze za wcześnie, będę dziś musiał zadzwonić do Freda i wtedy zobaczymy. Ale muszę mieć twoją zgodę, twoje zapewnienie, że w żadnym razie, pod żadnym pozorem nie wciągniesz w swoją działalność firmy lub jej klientów. Zgadzasz się? – Oczywiście. Masz moje słowo.
Barabeego ogarnęła nostalgia, wyjrzał za okno. – Wiesz, w tysiąc dziewięćset siedemnastym latałem myśliwcami w Amerykańskim Korpusie Ekspedycyjnym. Byłem dużo młodszy, ale wydaje mi się, że czułem wtedy to, co ty teraz. Jeśli w coś wierzysz, musisz o to walczyć. O szesnastej trzydzieści Ferrar otrzymał odpowiedź. Fred Coudert wyraził zgodę na działalność, którą opisał Barabeemu. – Powiedział, że możesz wziąć wolne i robić, co musisz. Zaliczymy to do prac społecznych. Martwi się też, nie tyle tym, co chcesz robić – wie, że z faszyzmem trzeba walczyć – ile twoim bezpieczeństwem. On cię od razu polubił, Cristián. Ferrar mógł tylko podziękować. Tego wieczoru miał jechać do Louveciennes, żeby zjeść kolację z rodziną. Kupił im tam dom – wszyscy polubili to miasteczko nad Sekwaną, z tętniącymi życiem restauracjami i ich parkietami nad brzegiem rzeki. Nie miał daleko, jakieś trzydzieści kilometrów, paryżanie lubili spędzać tam letnie weekendy – popływać łódką, urządzać pikniki. Miejsce było piękne, impresjoniści malowali je inspirowani długimi alejami wijącymi się między rzędami topól, które prowadziły za miasto. Sam dom, zbudowany w tysiąc osiemset trzydziestym, był dwukondygnacyjny, ściany z szarego tynku, wysokie okiennice poszarzałe od słońca i deszczu oraz dach kryty gontem. Ferrar lubił gont, ale gont nie lubił jego. Ten przebiegły, złośliwy dom wciąż domagał się pieniędzy na naprawy. Gont się łamał, piwnice zalewało, Ferrar płacił. Wyszedł z mieszkania o szóstej trzydzieści. U podnóża schodów znajdował się miniaturowy korytarzyk ze skrzynkami pocztowymi mieszkańców, cztery oprócz jego własnej i jedna dla dozorcy. Gdy Ferrar zszedł na dół, zobaczył kobietę w budrysówce i miękkiej, modnej wersji czapki z daszkiem noszonej przez robotników. Stała pochylona, w płomieniu zapałki próbując odczytać nazwiska na skrzynkach. Kiedy się pojawił, wyprostowała się i zdmuchnęła zapałkę. W ciemnym korytarzu nie widział więc dokładnie jej twarzy. – Czy mogę pani pomóc? – zapytał. – Szukam pana Leblanca. – Przykro mi, ale nikt o takim nazwisku tutaj nie mieszka. Prychnęła delikatnie w sposób, w jaki francuskie kobiety wyrażają frustrację. – W takim razie mam zły adres. Ale dziękuję panu. I już jej nie było. Ferrar złapał taksówkę, po drodze poprosił kierowcę o zatrzymanie się przy hiszpańskiej cukierni, w pobliżu tak zwanego kościoła hiszpańskiego, na rue de la Pompe w Szesnastej Dzielnicy, dość ładnej, ale nieporównywalnej z luksusową Passy. Swego czasu ciasto w Hiszpanii pieczono i sprzedawano w zakonach i ich nazwy pochodzą z tamtych lat. Ferrar zakupił huesos de santo, kości świętego, tetas de novicia, piersi nowicjuszki, i suspiros de monja, westchnienia zakonnicy. Wszystkie były miękkie i puszyste, obficie posypane cukrem. Zresztą nie tylko Hiszpanie wywodzili nazwy ciastek od klasztorów. Ciastkarnie francuskie oferowały la religieuse, czyli zakonnicę – duże okrągłe ciastko oblane czekoladą, w nim mniejsze, a na nim najmniejsze. Można też kupić tuzin tych maleńkich, nazywają się pets-de-nonne, bąki zakonnicy. Dziewczyna za ladą artystycznie zapakowała wypieki w różowy papier uformowany w trójkąt, a następnie przewiązała wstążką, zostawiając na
końcu niewielką pętelkę, więc można było nieść paczuszkę na jednym palcu. Rodzina oczekiwała go w domu w Louveciennes. Dwaj bracia Ferrara dawno temu wyemigrowali do Ameryki Południowej, więc dom zamieszkiwali jego rodzice, pobożna siostra Caridad, kuzynka stara panna, którą zaprosili lata temu i która już została, oraz babcia Ferrara, Abuela. Miała siedemdziesiąt siedem lat, ale trzymała się prosto jakby kij połknęła, gęste siwe włosy nosiła splecione w warkocz, z którego układała kok, i miała oczy Ferrara – ten sam głęboki odcień zieleni. Kiedy sączyli przed obiadem kieliszek wiśniówki, Abuela usiadła obok niego na kanapie. – Opowiadaj, Cristiánie, co u ciebie słychać. – Życie się toczy, Abuelo, Ciężko pracuję, a kiedy mogę, pozwalam sobie na przyjemności. – A więc nic nowego? – Raczej niewiele. – Hm, to dobrze, tak sobie tylko myślałam… Jeśli chodzi o wnuka, miała szczególne właściwości i wyczuwała, że coś się święci. Poklepała go po ręce, potem położyła na niej swoją dłoń. … – Za bardzo się o ciebie martwię, w tych złych czasach, jakie nadeszły. Dwa lata wcześniej, gdy zaczynała się wojna, a Ferrar rozważał zaciągnięcie się, ona to zaakceptowała, a w każdym razie wydawała się akceptować. Później, kiedy uświadomił sobie, że nie może zostawić rodziny na pastwę ubóstwa, zabrała go na stronę. – Kochany, posłuchaj mnie, nie daj się uwieść wojnie, nie poświęcaj życia tej bzdurze. Było mnóstwo jedzenia, zupa z soczewicy, celeri remoulade, czyli płatki korzenia selera w majonezowym sosie, kotlety wieprzowe, a potem ciasto. Tata Ferrara jadł ciastko bardzo ostrożnie, by nie ubrudzić krawata cukrem. – Idzie ku dobremu, Cristiánie – powiedział. – Obligacje kolejowe wciąż dają jakiś grosz i udało mi się kupić całkiem wartościowy znaczek. Z Togo, wart cztery razy tyle, ile zapłaciłem. Trzy razy w tygodniu jeździł pociągiem do Paryża i kilka godzin spędzał na bazarze filatelistycznym przy ulicy Marigny, czatując na okazje i gawędząc z innymi kolekcjonerami. Można powiedzieć, że to była jego praca i choć udawał, że jest zadowolony z życia, bardzo cierpiał z powodu tego, że nie potrafi utrzymać rodziny. Owszem, miał obligacje kolei południowoamerykańskich, odziedziczył je lata temu po bogatym krewnym i co kwartał otrzymywał z nich niewielką sumkę. Na życie nie wystarczało, ale przydawały się pod koniec miesiąca, gdy fundusze się kończyły. Po kawie Caridad, siostra Ferrara, zaprowadziła go na górę do swojego maleńkiego pokoiku i wskazała pęknięcie w suficie, w jednym z rogów pokoju. – Biedny dom... – powiedziała. – Bardzo go kocham, ale jak widzisz…. Ferrar pogładził ją po włosach. – Nie martw się, powiedz Abueli, że kazałem wezwać kogoś, kto to naprawi. Okazało się również, że kuzynka, która robiła dla całej rodziny swetry na drutach, potrzebuje nowych okularów. Dla Ferrara to drobiazgi bez znaczenia, za to od samej wizyty zrobiło mu się ciepło na sercu. Wracając do domu i przyglądając się krajobrazowi za szybą taksówki, zastanawiał się, czy nie postąpił głupio, zgadzając się na to dodatkowe zajęcie.
Max de Lyon zadzwonił do niego następnego dnia. Czy mogą się spotkać po pracy? – Przyjdę około szóstej, najpóźniej o wpół do siódmej – odparł Ferrar. – Napijemy się czegoś? W tej knajpce na rue Marbeuf, wiesz, o której myślę? Kawałek od ciebie? Ferrar wiedział. Wyszedł z pracy o szóstej dwadzieścia, de Lyon czekał na niego przy barze z dużym piwem. Dobrze wyglądało, więc Ferrar też zamówił. – Mam wieści – oznajmił de Lyon. – Nasz znajomy z Brna zgodził się na spotkanie. – Kiedy? – Prawdopodobnie w przyszłym tygodniu, w Berlinie, bo nie chce być widziany w naszym towarzystwie w Brnie. – A więc jedziemy do Berlina – stwierdził Ferrar. – Kilka razy byłem tam służbowo. – Musimy zachować ostrożność. – Zgadzam się. Wszyscy szpiegują wszystkich. – Muszę ci też powiedzieć, że nie spotykamy się tutaj, bo miałem ochotę na piwo, ale dlatego, że ktoś grzebał w moim gabinecie, w dokumentach. – Potrafisz to rozpoznać? – Owszem. Pokażę ci, jeśli chcesz. – Hm… – Już miał powiedzieć coś w rodzaju „a po co?”, ale zmienił zdanie. – Czemu nie? De Lyon spojrzał na zegarek. – Wybacz, ale czeka mnie dziś pracowity wieczór. – Sięgnął po teczkę stojącą przy krześle, odpiął ją i wyciągnął brązową kopertę. – Prezent dla ciebie. Ferrar wziął kopertę, która okazała się nadspodziewanie ciężka i z jednej strony wybrzuszona. Kiedy zaczął rozwiązywać sznurek, de Lyon ostrzegł: – Może nie tutaj. Zrób to później, gdy będziesz sam. Ferrar nie musiał otwierać koperty, i bez tego dobrze wiedział, że trzyma w dłoni mały pistolet automatyczny. – Strzelałeś już z takiego? Ferrar zaprzeczył. – Na końcu rue Saint-Antoine jest sklep z bronią, zaraz obok zakładów meblarskich, na szyldzie widnieje J. Romault. Za sklepem właściciel ma strzelnicę – wszystko ci pokaże i sprzeda amunicję, potem możesz poćwiczyć. – Zamilkł, czekając na pytania. – To niezła broń, walther PPK, i dobrze przestrzelona. – Przez ciebie? De Lyon się roześmiał. – Nieee, nie, nie. Zresztą wątpię, żeby ci się przydała, ale chcę, żebyś go miał. – Dziękuję, Max. Powinienem ci chyba zapłacić… De Lyon uniósł dłoń. – Jak już powiedziałem, to prezent.
HANDLARZ BRONIĄ
15 lutego 1938 roku. Nocny pociąg ekspresowy z Paryża do Berlina odjeżdżał z Gare du Nord o szesnastej osiem i wjeżdżał na dworzec Friedrichstrasse o dziesiątej trzydzieści dwie następnego dnia rano. Osiemnaście godzin, a nawet dłużej, jeśli coś opóźniło podróż – śnieżyca, krowa na torach, uciekinier złapany na granicy – ale przedziały pierwszej klasy w wagonach sypialnych były zaciszne i wygodne, wystarczyło zadzwonić po konduktora, który zamieniał pluszowe siedzenia na dwa łóżka – górne i dolne. Ferrar wyglądał przez okno, gdy pociąg toczył się na północny wschód, mijając małe stacje północnej Francji i Belgii, ich pola pokryte śniegiem, który o zmroku przybierał niebieskawy odcień. – Samolotem byłoby o wiele prościej – wyjaśnił de Lyon. – Ale kontrole na Tempelhof są niezwykle dokładne. Niemców bardzo interesują podróżni, których stać na latanie. Na lotnisku są uprzejmi, ale zdecydowani, a jeśli nabiorą podejrzeń, towarzyszą ci w trakcie całego pobytu – oczywiście dyskretnie, w pewnej odległości, żeby zobaczyć, dokąd chodzisz i z kim się spotykasz. Dla nas więc pociąg jest bezpieczniejszy. Ferrar doskonale to rozumiał. Nie miał ochoty, gdyby ich przeszukiwano, tłumaczyć się z posiadania stu tysięcy dolarów w banknotach studolarowych. Wypłacili je z sowieckiego banku obsługującego ambasadę hiszpańską i każdy wiózł pięćdziesiąt tysięcy, w plikach umieszczonych we wszystkich kieszeniach spodni i marynarek. Szarny, czeski właściciel odlewni w Brnie, zażądał co prawda złotych suwerenów, ulubionej waluty przemytników i tajnych agentów, ale de Lyon uznał, że ta opcja nie wchodzi w grę. – Dwieście kilogramów złotych monet? Jak? W walizach w wagonie kolejowym? W wielkim citroenie? Maksymalnie obciążonym? Strażnik graniczny od razu to przyuważy. Nie, nie, położymy pieniądze na stole i niech bierze albo nie. Jestem pewien, że weźmie. Ferrar zauważył, że Szarny może przecież wymienić dolary na suwereny w berlińskim oddziale szwajcarskiego banku. – Przypuszczam, że złoto to pomysł szantażysty – dodał. Nie spał w pociągu, palił gitanes’y i obserwował przesuwający się za szybą krajobraz, wędrując myślami to tu, to tam, w rytm stukotu kół. Dawno temu, miał niewiele ponad dwadzieścia lat, zdarzył mu się seks w przedziale pierwszej klasy nocnego pociągu osobowego gdzieś w środkowej Francji. Początkowo był w przedziale sam, ale potem dosiadła się kobieta. Mieszkała w Wiedniu, na imię miała Klara, solidna mieszczańska matrona wracająca z Londynu, ze ślubu córki, której „niespieszno było do domu”, jak się wyraziła. Sporo starsza od niego, miała ładną cerę, ostry nosek i małe oczy, na palcu obrączkę, a na głowie kapelusz z piórkiem à la Robin Hood. Rwała się do rozmowy. Najpierw usiadła naprzeciw niego, potem przesiadła się obok. Tematem konwersacji była natura ludzka, werdykt brzmiał, że ludzie są fałszywi, pełni żądzy, jak stwierdziła,
ale jednocześnie z obsesją na punkcie konwencji, więc ukrywają swoje uczucia, bojąc się zdemaskowania. Czyż świat nie byłby lepszy, gdyby się odkryli? I robili to, czego naprawdę pragną? – Wiem, że chcesz mnie pocałować – powiedziała. – Czego się boisz? Zatem zamknął drzwi i zaczęli. Jego dłonie wprawnie posuwały się coraz dalej, aż natrafiły na sztywny i niepoddający się pas wyszczuplający. Wtedy ona wstała, zdjęła kapelusz i sukienkę, a potem ujęła tę okropną rzecz w swoje dłonie. – Czy możesz się odwrócić? – powiedziała, nagle skrępowana. Spełnił jej prośbę, odkrywając, że cały tonący w półmroku przedział idealnie odbija się w ciemnej szybie. Obserwował więc, jak Klara wysuwa się z uwięzi, uwalniając mnóstwo miękkiego, różowego ciała. Kontynuowali, ale to właśnie ten obraz w szybie zapamięta na zawsze. W wyobraźni bawił się nim na różne sposoby, potem powędrował myślami do innych kobiet, które kiedyś znał, i do Eileen Moore. W końcu usnął, ale pociąg stanął nagle bez widocznej przyczyny i szarpnął do przodu, budząc go, a w przedziale poczuł zapach rozżarzonych węgli. Zapewne dymu z paleniska lokomotywy. Ferrar wiedział, gdzie się znajdują – na ziemiach naznaczonych wojną. Kilka kilometrów na północ i na południe od torów leżały miasta, które dały swoje nazwy bitwom: Douai, Compiègne, Verdun, Cambrai, Sedan, Waterloo. Przez dłuższy czas pociąg meandrował przez las, przez Ardeny, trasą niemieckiej inwazji z roku tysiąc dziewięćset czternastego. Gdy toczył się wzdłuż brzegu Mozy, Ferrar dostrzegł na ciemnej tafli wody jaśniejsze plamy kry. Potem, kiedy tory oddaliły się od rzeki, lokomotywa stanęła na skrzyżowaniu dróg. Dwaj mężczyźni wysiedli z mercedesa i wsiedli do pociągu, obydwaj w kapeluszach, płaszczach i z teczkami w dłoniach. Była piąta rano, ani śladu świtu, a drogą biegnącą wzdłuż torów już posuwały się wozy zdążające na targ do Liège. Trzydzieści minut później, kiedy Ferrar w końcu zasnął, obudziło go pukanie do drzwi. Konduktor. – Liège. Ostatnia stacja w Belgii. Proszę wyjść i poczekać w korytarzu na kontrolę paszportową. Liège. Kiedy tak czekali przed przedziałem, przeszli obok nich spiesznie kobieta i mężczyzna, nieśli bagaż i mamrotali pod nosem. – Przepraszam, musimy tu wysiąść. Pardon. Pardon. Boją się, pomyślał Ferrar, dlatego postanowili zakończyć podróż w Liège, „ostatniej stacji w Belgii”, i nie zdecydowali się wjechać do Niemiec. Belgijski strażnik graniczny był strasznie zaspany, z ust zwisał mu papieros, gdy stemplował paszporty, nawet nie spoglądając na ich właścicieli. Niespokojna para od razu po kontroli wysiadła. Kilka minut później stali już na dworcu w Akwizgranie – przekroczyli granicę Rzeszy Niemieckiej i na wypadek, gdyby któryś z podróżnych nie zauważył, nagle zobaczyli mnóstwo flag, swastyki połyskujące na bieli i czerwieni w świetle dworcowych latarni. Na tle trzasków i szumów z głośników płynęły niemieckie komunikaty, bez wątpienia informacje dla oczekujących pasażerów, a jednak dźwięk ten wywarł na Ferrarze pewne wrażenie. Wszędzie widział wojskowe mundury, żołnierze SS w czerni, Wehrmachtu w polowych szarościach – doskonale świadomi efektu, wyprostowani, z bronią przy ciężkich pasach. Z przodu ukazali się dwaj strażnicy graniczni, poważni, o surowym spojrzeniu. Pasażerowie z paszportami w dłoniach czekali na kontrolę. Mężczyzna sprawdzający dokument Ferrara nie spieszył się, spoglądając to w górę, to w dół, porównując zdjęcie z oryginałem, a potem jeszcze raz, i jeszcze. Stempel pozostawał bezrobotny.
– Herr Ferrar, jest pan obywatelem hiszpańskim mieszkającym we Francji? – A więc sympatyk Republiki, mógłby sobie dopowiedzieć. – Tak – odparł Ferrar. – Mieszkam w Paryżu od dziecka, od tysiąc dziewięćset dziewiątego roku. – Znaczyło to: nie opowiadam się po żadnej stronie. – A, rozumiem. Podróżujecie panowie razem? – Skinął na de Lyona. Ferrar zdał sobie sprawę, że przed granicą powinni się byli rozdzielić. – Tak – odpowiedział de Lyon. Strażnik zaczął oglądać uważnie paszport de Lyona, w pewnym momencie podniósł wzrok. – A pan, Herr de Lyon, jest narodowości szwajcarskiej? – Tak, proszę pana. Strażnik uderzył trzymanymi paszportami o drugą dłoń, kilka razy, co oznaczało, że się zastanawia. W końcu podjął decyzję. – Proszę tu poczekać. Czy któryś z panów wiezie coś w wagonie bagażowym? Ferrar odparł, że nie, każdy miał tylko niewielką walizkę i teczkę. Wtedy strażnik opuścił wagon, a Ferrar i de Lyon wymienili spojrzenia. Pozostali pasażerowie musieli czekać. W jakimś innym miejscu czy innym czasie prawdopodobnie by narzekali lub oburzali się, ale nie tutaj, tu wszyscy stali w milczeniu. W końcu strażnik wrócił i uprzejmie, ale stanowczo oznajmił: – Proszę za mną. Razem z bagażem. Tak też zrobili. Idąc za strażnikiem, Ferrar poczuł ulgę na myśl, że za radą de Lyona nie zabrał w podróż swojego walthera. Jako hiszpański emigrant podróżujący ze Szwajcarem wzbudził już wystarczająco dużo podejrzeń, a odkrycie broni z pewnością by sprawę pogorszyło. – I spakuj się tak – dodał wtedy de Lyon – żeby mogli cię bez przeszkód przeszukać. Prowadzono ich przez pełną ludzi poczekalnię, od czasu do czasu ktoś rzucił za nimi ukradkowe spojrzenie, aż doszli do biura z tabliczką na drzwiach. GEHEIME STAATSPOLIZEI, czyli gestapo. W środku za biurkiem siedział pulchny jegomość w garniturze, czekając na swoich pierwszych tego dnia podejrzanych. Włosy nijakiego koloru wygolone na bokach, kołnierzyk bardzo ciasno opinający szyję, okulary w stalowych oprawkach i złota swastyka w klapie. Obydwa paszporty leżały przed nim na biurku, tuż obok pióra, stosu formularzy i filiżanki kawy. Gestem wskazał, by usiedli, wyjął z kieszeni chusteczkę, wydmuchał nos, a potem pokręcił głową. – Co za pogoda. Przyglądał im się przez moment, aż wreszcie zabrał się do pracy. Ostrożnie oderwał jeden formularz, spojrzał na zegarek, zapisał datę i godzinę, a następnie przepisał dane Ferrara. Potem drugi formularz dla de Lyona. Kiedy skończył, zwrócił się do nich. – Dzień dobry, jestem major Schwalbe. Po pierwsze, chcę zapytać, w jakiej sprawie przyjechali panowie do Niemiec? Może turystycznie? – Prowadzimy wydawnictwo, panie majorze – powiedział Ferrar zgodnie z tym, co na taką ewentualność zaplanował de Lyon. Schwalbe zapisał to w odpowiedniej rubryce. – W Paryżu? – Tak jest – odparł de Lyon. – Ale nasze magazyny sprzedają się w całej Europie. – Jak nazywa się firma? – Editions Renard.
– Jaki to rodzaj prasy? – Czasopisma naturystyczne. – O naturze? Zwierzęta i… no nie wiem, ryby? – Proszę mi wybaczyć, być może użyłem niewłaściwego słowa, nie jestem aż tak biegły w niemieckim. Po francusku mówimy nudyzm. Ciężkie powieki Schwalbego drgnęły na to słowo. – Co w takim razie planujecie robić w Niemczech? – Chcemy zrobić zdjęcia do specjalnego numeru, który w całości ma nosić tytuł Nudyzm w Rzeszy. Jest podobno w Niemczech popularny, tak słyszymy. I rzeczywiście był. W celu stymulacji narodowego libido, a co za tym idzie, przyrostu naturalnego, nagość w miejscach publicznych była aprobowana. Sam Hitler, znany ze swojej ogólnej pruderii, uczestniczył w Monachium w balecie wykonanym przez nagich tancerzy. – A tak, rzeczywiście. – Schwalbe znał oficjalne stanowisko i próbował zacytować coś, co przeczytał, ale okazało się, że zapamiętał jedynie początek. – Ludzka postać… Dalej pamięć go zawiodła. – Panie majorze? – zagaił de Lyon. – A może pan spojrzy? Mam ze sobą kilka ostatnich numerów. – Dobrze. De Lyon wyjął z teczki trzy egzemplarze francuskiego pisma „Chez les Nudistes”, co znaczy „Kolonia nudystów” i jest jednocześnie nazwą popularnego nocnego klubu na placu Pigalle. Wręczył pismo majorowi, który zaczął je dokładnie przeglądać, strona po stronie. Ferrar widział je do góry nogami, ale w zupełności mu to wystarczyło: ziarniste czarno-białe zdjęcia posągowych kobiet o dużych piersiach i szerokich uśmiechach, sceny grupowe z meczu siatkówki – bo tak właśnie nudyści spędzali większość czasu, jeśli wierzyć gazecie – pikniki w lesie, odpoczynek na plaży. W butach wiązanych na łydce i cienkich skarpetkach nudystki cieszyły się życiem. Były w różnym wieku, różnej budowy ciała, niektóre z obwisłymi pośladkami, inne w doskonałej formie. W miarę jak lubieżna strona majora brała górę, oglądał z coraz większym zainteresowaniem, przewracając kolejne strony, podczas gdy pasażerowie pociągu Paryż-Berlin spoglądali na zegarki i denerwowali się. W końcu odezwał się de Lyon. – Może chciałby je pan zatrzymać, Herr Major? Mam ze sobą jeszcze kilka innych. Kiedy Ferrar i de Lyon – już oficjalnie podróżni w Rzeszy – usiedli na powrót w przedziale, pociąg ruszył w dalszą drogę. – No to mieliśmy przedsmak tego, co nas czeka – skwitował de Lyon, zapalając cygaretkę. – Byłem tu trzy lata temu – zauważył Ferrar. – Nie było tak źle. – A będzie gorzej. Kraj rządzony przez jedną partię polityczną i jej tajne służby… gazety nigdy nie zdołają ukazać całej prawdy. Pociąg stukotał na moście nad zamarzniętą rzeką. Ferrar spojrzał przez okno. Z daleka, w świetle księżyca, dostrzegał iglice katedry kolońskiej. – W Berlinie możemy być pewni stałej obserwacji, wszędzie będą za nami chodzić – oznajmił de
Lyon. – My wychodzimy z pokoju, oni wchodzą. Każdego cudzoziemca traktują tak samo, policja prowadzi rejestr osób, z którymi się widujemy, i rzeczy, które robimy. Oczywiście mogliby utrudnić wjazd do kraju, ale chcą, żeby ludzie przyjeżdżali, widzieli, co Niemcy osiągnęły, podziwiały postęp, nazistowski cud. W każdym razie jak dotąd jesteśmy w grupie właściwych cudzoziemców. – Dzięki tobie i twoim czasopismom. De Lyon wzruszył ramionami. – Trzeba się mieć na baczności, z czasem to wchodzi w nawyk. – Zgasił cygaretkę. – A w Berlinie będziemy musieli trzymać się roli niegrzecznych paryżan z odważnymi zdjęciami. Taki teatrzyk dla policji. – Z majorem Schwalbe zadziałało. – Owszem. Ale nie wszyscy tacy są, możesz mi wierzyć. Po krótkim postoju w Kolonii, gdzie do wagonów pasażerskich doczepiono niemiecką lokomotywę, pociąg przekroczył Ren i ich oczom ukazał się zupełnie inny krajobraz. Byli nieco na południe od Essen, w krainie nazywanej przez dziennikarzy „przemysłowym sercem Niemiec”. Jak okiem sięgnąć, kłęby czarnego dymu ulatywały z wysokich kominów ku nocnemu niebu, ogromne huty i rafinerie ciągnęły się wzdłuż torów, czasami po obu stronach, jasny płomień widoczny był w otwartych paleniskach fabryk, utrzymywany przez robotników widocznych jako niewielkie sylwetki na tle żaru, ogromne hałdy żużlu sięgały ponad dach ich wagonu, a w przedziale zawisł zapach palonego węgla. Nie było tu ani jednej zielonej rośliny, tylko szary beton, zardzewiałe żelazo i czerwone cegły przybrudzone sadzą. – Widzisz robotników? Jak się spieszą? – zapytał de Lyon. – Jeszcze nie biegają, ale rzeczywiście zwijają się jak w ukropie – przytaknął Ferrar. Przez chwilę de Lyon podziwiał spektakl, potem pokręcił głową. Na jego twarzy malowało się coś pomiędzy żalem a obrzydzeniem. – Wiesz – powiedział – słowa: „Niemcy ponownie się zbroją” niewiele znaczą, dopóki człowiek tego nie zobaczy. – Zakładów Kruppa. – Tak. Armaty, moździerze, działa przeciwlotnicze, amunicja – miliony pocisków. I to wszystko przyjdzie kiedyś do nas, prędzej czy później. – Do Francji? Naprawdę w to wierzysz? – Niedługo, jeśli nic się nie zmieni, faszyści zajmą Hiszpanię. Następna jest Czechosłowacja, bo Hitler wie, że Anglia i Francja boją się z nim walczyć. Potem będzie chciał więcej. I jeszcze więcej. – Na przykład Rosję? Rosjanin w de Lyonie uśmiechnął się na ten pomysł. – Hitler jest zły, ale nie głupi. Pociąg zwolnił, potem skierowano go na bocznicę, by mógł przejechać towarowy, który w Rzeszy miał pierwszeństwo. Dwie lokomotywy ciągnęły długi szereg platform, pod których plandekami kryły się niewyraźne kształty. Ferrar zaczął liczyć, ale się poddał. Siedemdziesiąt? Osiemdziesiąt? De Lyon zdjął tweedową marynarkę, powiesił na haczyku przy oknie, rozpiął kołnierzyk i poluzował krawat. – Później zadzwonimy po konduktora – stwierdził. – Jeszcze nie jestem gotów do snu. Sięgnął do teczki, wyjął gazetę i rozpierając się wygodnie w pluszowym fotelu, zaczął czytać, a potem przysnął. Ferrar natomiast nie spał, zafascynowany ciemnym krajobrazem przewijającym się
za szybą, gdy pociąg znów ruszył. 16 lutego 1938 roku. O dziesiątej trzydzieści na dworcu Friedrichstrasse poranny tłum przepływał dość wartkim i niepowstrzymanym strumieniem, wszędzie widać było ludzi w mundurach oraz dobrze ubranych i wykarmionych cywilów spieszących się do swoich pociągów. Mijając dworcowy bufet, Ferrar dostrzegł kiosk z gazetami i wielkie litery nagłówka oznajmiające po niemiecku, że Teruel został odbity przez oddziały Franco. Zamieścili dwie fotografie, bo przecież artykuł traktował o zwycięstwie ukochanego sojusznika – pierwsza przedstawiała generała Franco w jego klasycznej już pozie, czyli z uniesionym palcem wskazującym, gestem tym podkreślał coś w trakcie przemowy. Na drugiej natomiast żołnierz o śniadej skórze z karabinem nad głową cieszył się ze zwycięstwa przed teruelskim oddziałem Banku Hiszpanii. – Bardzo zła wiadomość – skonstatował de Lyon zniżonym głosem. – Teruel miało być punktem zwrotnym – zauważył Ferrar. – Już nie będzie. Niemiecki marynarz, który otarł się o Ferrara, rzucił do niego opryskliwie „przepraszam”, kupił gazetę i odszedł, oglądając się na obu mężczyzn. W drodze do Keiserhofu taksówkarzowi nie zamykały się usta – jednoosobowa maszyna propagandowa – Rzesza to, Rzesza tamto, z każdym dniem lepiej, wszyscy mają za co żyć, związki zawodowe rozwiązano, więc skończyły się problemy z tamtymi, no wiecie, nie? Potem nagle stanęli, gdy policjant z drogówki uniósł czerwony lizak. Kierowca skomentował to filozoficznie. – Uwielbiają te swoje pochody, więc musimy czekać. Ustawieni w szeregu po dwunastu, w beżowych uniformach i miękkich bawełnianych czapkach z daszkami, szli krokiem defiladowym – pracownicy niemieckich ogrodów zoologicznych; wyrzucali nogi wysoko w górę, na wzór żołnierzy Wehrmachtu. Opiekunowie zwierząt maszerujący na czele kolumny unieśli ręce w faszystowskim pozdrowieniu w kierunku wysoko postawionej persony, która zasiadła na trybunie. – Kochają naszego Führera – odezwał się kierowca, tym razem z czułością i sympatią. Normalnie w takim momencie Ferrar i de Lyon wymieniliby przynajmniej spojrzenia, ale ponieważ taksówkarz widział ich w lusterku wstecznym, patrzyli prosto przed siebie, podziwiając uczestników marszu. W hotelu – o Keiserhofie mówiono, że nie dorównuje Adlonowi, ale jest rzeczywiście luksusowy – przedstawienie trwało nadal. De Lyon grał w recepcji wesołego pana w średnim wieku, lekko gburowatego, jakby za moment miał rzucić niewybredny żarcik. Kilkoro gości, może niektórzy rzeczywiście nimi byli, siedzących na wytwornych krzesłach i otomanach w holu, spojrzało znad swoich gazet – a to kto, ten hałaśliwy dowcipniś? Kiedy recepcjonista przycisnął dzwonek, przywołując boya, de Lyon oznajmił: – Cieszymy się, że znów jesteśmy w Berlinie. – Zawsze do usług, proszę pana – odpowiedział automatycznie recepcjonista. Ale zapamiętał rozmowę z policjantem, który podszedł, gdy Ferrar i de Lyon udali się do pokojów. Nie zabawili w nich zresztą długo. Zostawili walizki do przeszukania – Ferrar zapakował książkę prominentnego francuskiego faszysty – i zeszli na dół, wzięli taksówkę do domu towarowego, potem metrem udali się na Lübecker Strasse. Oficjalnie zatrzymali się w Kaiserhofie, wyjaśnił de Lyon, ale ich bazą będzie pensjonat prowadzony przez jego dobrą znajomą, Frau Vaksmann, bo tam ściany nie
mają uszu. Lübecker Strasse znajdowała się w dzielnicy Tiergarten. Była to spokojna uliczka pięciokondygnacyjnych, bogato zdobionych kamienic, prowadząca do ogromnego parku Tiergarten. Bardzo elegancka dzielnica, choć te najbardziej luksusowe leżały nieco dalej na zachód. Pensjonat Vaksmannów, bez żadnej tabliczki informacyjnej – kto miał o nim wiedzieć, wiedział – nie różnił się od innych budynków, był stary, solidny i porządny. De Lyon zadzwonił i w drzwiach ukazała się pokojówka w różowym fartuszku, mrużyła oczy z powodu dymu papierosa trzymanego w ustach. Dłonie miała zajęte przez miotełkę do kurzu i szufelkę. – Dzień dobry panom, jest w kuchni – powiedziała na powitanie. Kuchnia znajdowała się na końcu ciemnego korytarza, w którym unosił się zapach stęchlizny, prawdopodobnie z dywanu. Frau Vaksmann siedziała przy kuchennym stole i dyrygowała z tego miejsca dwoma dziewczętami, które z podwiniętymi rękawami uwijały się przy gulaszu. Frau Vaksmann była okazałą kobietą ubraną w kwiecistą sukienkę upstrzoną plamami i popiołem z papierosa, włosy miała rzadkie i postrzępione w wyniku długotrwałego stosowania drogeryjnych farb i amatorskich zabiegów kosmetycznych. Na widok de Lyona wydała okrzyk radości, z pewną trudnością podniosła się z krzesła i objęła go. Oboje śmiali się jak starzy przyjaciele zadowoleni ze spotkania. – Najdroższy Max, gdzieś ty się podziewał? – Wszędzie, kochana, ostatnio w Paryżu. A mówiąc szczerze, ten wasz dzisiejszy Berlin w ogóle mi się nie podoba. – To teraz miasto Hitlera. Kupiłam ostatnio dla wnuczki lalkę, która miała mówić „mama”, ale kiedy nacisnęłyśmy brzuszek, lalka zawołała „Heil Hitler!”. De Lyon z rozpaczą pokręcił głową, po czym dokonał prezentacji. – Cristián Ferrar, moja stara przyjaciółka, Sarah Vaksmann. – Obecnie Helga – sprostowała Frau Vaksmann. – Już od kilku lat, nie ma sensu odkrywać światu swoich sekretów. Co kilka tygodni, gdy jestem dość silna, by to znieść, sąsiedzi oglądają mnie w kościele. Bycie Żydem to nie najlepszy pomysł w tej okolicy, więc… Ferrar ujął dłoń Frau Vaksmann. Była ciepła i miękka, bardzo miła. Zorientował się, że kuchnia stanowiła punkt centralny w tym domu, ściany pomalowano na kolor jasnożółty, a półki uginały się od różnego rodzaju drobiazgów – ceramiczna ropucha, żaba na liściu grzybienia, pastereczka z kijem i dwoma jagniętami oraz trzy świnki z otwartymi z przerażenia pyszczkami, wyglądające z trzech okienek domku na wilka, który groził, że je pożre, a domek zrówna z ziemią. Nad piecem wisiał zegar z kukułką, a na przeciwległej ścianie barometr, w którym wraz z pochmurną i deszczową pogodą pokazywał się ponury rybak w płaszczu i kapeluszu przeciwdeszczowym, a gdy pogoda się poprawiała, wyskakiwał jego bliźniak w kombinezonie, z wiosłem i uśmiechem na ustach. Frau Vaksmann, skoro już wstała, postanowiła spróbować gulaszu, nabierając go chochlą. – Dorzuć trochę cebuli, Greto – poleciła, a potem zwróciła się do de Lyona: – Zjecie ze mną kolację? – Bardzo byśmy chcieli, ale musimy wrócić do hotelu – powinni nas tam widzieć. Po stokroć wolałbym twój gulasz, dziś jednak pozostaniemy przy kuchni hotelowej. Może jutro wieczorem. – Będzie ten sam gulasz, tylko jeszcze lepszy. Jak długo zostaniecie?
– Trzy dni, nie więcej. Znasz zasady w tym interesie, przyjechać i wyjechać, zanim zaczną ci się zbyt uważnie przyglądać. Uśmiechnęła się. – Ciągle szelma z ciebie – powiedziała z uczuciem. – Niezmiennie – odparł de Lyon. – Potrzebujesz czegoś? Choć ja niewiele mogę – samochód, kierowca, dokumenty. – Masz jeszcze ten sejf w piwnicy? Chcielibyśmy przechować pieniądze. – Ależ proszę bardzo. – Zostaniemy do wieczora, więc nie ma pośpiechu. – De Lyon milczał przez chwilę. – A tak z ciekawości, czy policja daje ci się we znaki? – Nie częściej niż innym. Papiery mam w porządku, dzięki znajomościom… – Zatrzymała się i wskazała palcem sufit, mając na myśli wysokich urzędników. – To sami gangsterzy i zawsze potrzebują jakiejś dyskretnej przysługi. Korzystają na przykład z sypialni, nie do uwierzenia, ile potrafią narobić przy tym hałasu, to znaczy naziści. De Lyon chciał coś powiedzieć, ale odezwała się kukułka. Frau Vaksmann spojrzała na zegarek i zaklęła. – Czas na przemowę Hitlera. Greta, włącz radio, głośno. – Po czym wyjaśniła de Lyonowi i Ferrarowi: – Takie teraz prawo, trzeba słuchać przemówień Führera. Więc ci mali dranie z patroli młodzieżowych łażą po ulicach, węszą i nasłuchują pod oknami. Jak nie usłyszą Hitlera, donoszą gestapo, które natychmiast staje na progu. Z radia dobiegał hipnotyczny wrzask, groźba brzmiała w każdej sylabie. Podczas przemówienia werble SS nie ustawały, w swoim charakterystycznym rytmie, dwa wolne uderzenia i trzy szybkie. Tam tam, tam-tam-tam. Dla Ferrara i nie tylko dla niego oznaczało to tyle co „dostaniemy was”. Tuż przed siódmą de Lyon i Ferrar spacerowali Unter den Linden, jedną z największych alei w mieście, szukając budki telefonicznej. Był ciepławy, mglisty berliński wieczór, zwykły tłum przerzedził się w godzinie posiłku. Rozmawiali o Frau Vaksmann, de Lyon opowiadał o sobie. – To szczęście, że mam takich przyjaciół. Jeśli coś mi się przydarzy i będziesz musiał wykonać podobne zadanie, okażą się też twoimi przyjaciółmi. – Miejmy nadzieję – odparł Ferrar i zatrzymał się. Stali przed piwiarnią, gdy jej drzwi gwałtownie się otworzyły i przez chwilę z wnętrza dochodziły głośne okrzyki i pijackie śpiewy. Potem na chodnik wypadło czterech mężczyzn w mundurach SS, niepewnie kiwając się na nogach, z zaczerwienionymi twarzami. Gdy ich spostrzegli, od razu podeszli. – Co my tu mamy – zaczął przywódca grupy, a cała reszta wyrzuciła ręce do przodu w nazistowskim pozdrowieniu i ryknęła: – Heil Hitler! – Teraz wasza kolej – oznajmił ten najważniejszy. Ferrar długo się nie namyślał, poczuł pierwsze ukłucie oporu, ale zaraz zrozumiał, co trzeba zrobić i oddał salut, wykrzykując: Heil Hitler! De Lyon stał nieco za nim, ale zrobił to samo. – Nie, nie tak. Jeszcze raz. Teraz obaj energicznie wyprostowali ręce i krzyknęli jeszcze głośniej. Pijani esesmani kiwali się niepewnie, spoglądając na nich zamglonym wzrokiem. – A teraz marsz! – rozkazał jeden z nich.
– Nie, do diabła, chodźmy stąd! – zawołał drugi. Kiedy zataczając się, odchodzili, przywódca odwrócił się jeszcze, nagle nie tak pijany, jak się wydawał, i zrobił krok w kierunku do Ferrara. – Lepiej, żebym nie złapał cię drugi raz na ulicy – ostrzegł i dołączył do pozostałych. Szli wężykiem, głośno rechocząc. Po chwili zaczęli śpiewać. – Merde – zaklął de Lyon. Serce Ferrara na chwilę stanęło, potem powoli wracało do normy. – On mówił poważnie, wiesz? To o ulicy. – Na pewno dziś kogoś zabiją – odparł de Lyon. – Przecież słychać historie o nieświadomych turystach, którzy nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji i odmawiają salutu, po czym zostają pobici na śmierć. Podejrzewam, że taki właśnie mieli zamiar w stosunku do nas. De Lyon stanął i zapalił papierosa, żeby się uspokoić. – Jeszcze nie byli gotowi, ale na pewno kogoś znajdą. – Masz rację, Cristiánie, współczuję temu człowiekowi. W dzieciństwie należałem do gangu, więc wiem, jak to działa. Nikt nic nie mówi, ale wszyscy czują, kiedy ta chwila nadchodzi. – To – powiedział Ferrar – i fakt, że jest nas dwóch. Wolą uderzać w pięciu na jednego. Ja nie byłem w gangu, ale widziałem to na szkolnym podwórku. – Zamilkł na moment. – Jakiś miesiąc temu byłem na koktajlu w Paryżu, kilka osób stało razem, a kiedy ktoś wspomniał, że obawia się podróży do Niemiec, pewien Anglik z wyższych sfer oznajmił, że właśnie spędził tam tydzień w interesach i o SS wie już wszystko, co jest mu potrzebne. Potem westchnął i dodał: „Będzie trzeba zabić tych wszystkich ludzi, co za nuda”. Znaleźli w końcu budkę przy wyjściu z metra. De Lyon wrzucił monetę i patrząc na kartkę, wykręcił numer hotelu Kaiserhof i poprosił o połączenie z pokojem Szarnego, który odebrał po trzech dzwonkach. – Tak. – De Lyon usłyszał w słuchawce niepewny głos. – Dobry wieczór, Herr Szarny, na pewno mnie pan pamięta, rozmawialiśmy przez telefon. Dzwonię, by powiedzieć, że jesteśmy już na miejscu i chcielibyśmy się z panem spotkać. – A tak, pan z… – Z Pragi, ujmijmy to w ten sposób. – Słucham? – O wiele lepiej będzie porozmawiać osobiście. O wiele. – Czy ma pan… – Mam tu w Berlinie pewne interesy, więc to okazja, żeby się spotkać. – Martwiłem się… – Nie ma powodu, Herr Szarny, zbyt dużo się dziś zamartwiamy. Skontaktuję się z panem jutro, może pan tyle poczekać? – Oczywiście. – To świetnie. Życzę miłego wieczoru – zakończył de Lyon i odłożył słuchawkę. Z irytacją spojrzał w niebo, a Ferrar się roześmiał. – Niezbyt lotny, co? Przynajmniej tak to zabrzmiało. – Boi się. Wie doskonale, że nie można tu rozmawiać przez telefon, ale strach jest silniejszy i nie mógł się powstrzymać. – Ale tobie się udało.
– O włos. Chodźmy, przyjrzymy się Casanovie – lokalowi z dancingiem. Następnego ranka Szarny siedział w swoim pokoju, gdy boy hotelowy zapukał do jego drzwi. – Herr Szarny, przesyłka dla pana. Szarny otworzył i zobaczył w ręku boya wspaniały bukiet dwudziestu czterech róż opakowany w marszczony zielony papier. – Dla pana – powtórzył boy. Szarny wciąż był w szlafroku, więc wrócił do szafy, wyjął ze spodni kilka monet i podał chłopakowi. Po odejściu boya Szarny przyglądał się różom. Co to może znaczyć? I wtedy zobaczył niewielką kopertę przywiązaną do jednej z łodyg, otworzył ją i przeczytał kartkę. „Spotkajmy się dziś wieczorem na dancingu w »Casanovie« przy Lutherstrasse”. Podpisano „Przyjaciele”. Ręka zaczęła mu drżeć, karteczka spadła na dywan. Szarny się schylił i podniósł ją. Potem zamknął oczy. – Musisz zrobić, co trzeba – powiedział do siebie. Był to rodzaj modlitwy, powtarzał ją, odkąd opuścił Brno. Podszedł do toaletki i odnalazł portfel, a w nim wizytówkę z numerem telefonu na odwrocie. Właściwie to może poczekać, powinien się ogolić i ubrać, może nawet wyjść na spacer. Szybki spacerek, dla zdrowia. Może by się uspokoił. Mógłby też zejść do recepcji i zarezerwować bilet do Brna, gdzie już nigdy więcej nie musiałby o tym myśleć. Nie, to niemożliwe, nigdy by mu na to nie pozwolono. Znów zamknął oczy i wyrecytował modlitwę. Potem podszedł do telefonu, poprosił centralę o wybranie numeru i zrobił to, co musiał. Ferrar i de Lyon kupili wcześniej skórzaną teczkę i o ósmej trzydzieści wieczorem zabrali pieniądze z sejfu Frau Vaksmann, włożyli banknoty do teczki i wrócili do taksówki czekającej przed pensjonatem. Jeśli ktoś ich śledził, to go nie zauważyli, a ponieważ de Lyon uważał, że taktyka uników prowokuje do konfrontacji, pojechali wprost do „Casanovy”. De Lyon miał w kieszeni zdjęcie Szarnego zrobione przez zaufanego człowieka w Brnie. Przedstawiało pulchnego i niesamowicie pewnego siebie pana Szarnego u bram własnej huty. Lokal „Casanova” – duszny, zadymiony i głośny – pełen był ludzi w różnym wieku i różnego pochodzenia społecznego tańczących pod lustrzanym sufitem. Mała orkiestra, DER RHYTMUS MEISTERS, jak głosił napis, grała kariokę, a poważni tancerze z pasją potraktowali latynoski rytm. Przed siedzącymi muzykami stał krzepki mężczyzna z siwym wąsem, w grubych okularach i białym smokingu. Grał na marakasach, potrząsając nimi to z lewej, to z prawej. De Lyon pilnował teczki, podczas gdy Ferrar na jego polecenie – musimy się wtopić w tłum – poczekał, aż zwolnią tempo, i zatańczył z kobietą, która wyznała mu, że pracuje w sklepie. Słodka i miękka, przytuliła się do niego – czuł zapach jej potu i pudru – a potem prawdopodobnie pod wpływem jakiegoś filmu zanuciła melodię do Once in a while, gdy razem wirowali na parkiecie. Gdy skończyli grać, Ferrar wrócił do de Lyona. – Jest tutaj – poinformował go towarzysz. Faktycznie był. W biurowym garniturze i świeżej białej koszuli Szarny rzucał się w oczy, gdy torował sobie drogę przez tłum, jakby kogoś szukał. – Zaczekaj – polecił de Lyon z wyczuwalnym napięciem w głosie. Chwilę później wrócił razem z Szarnym. Przedstawił Ferrara jako swojego „wspólnika”, na co
Szarny poruszył sztywno głową, prezentując coś pomiędzy skinieniem i ukłonem. Orkiestra grała jakiś latynoski przebój i na parkiecie sformowano wężyk, który wił się po sali, a z każdym wyrzutem nogi tancerze wołali „Zo!”. De Lyon próbował przekrzyczeć muzykę. – Herr Szarny, nazywam się Max de Lyon, reprezentuję Republikę Hiszpańską. Zgodził się pan sprzedać nam działa przeciwpancerne firmy Skoda i poprosił pan o dodatkową sumę stu tysięcy dolarów w złotych brytyjskich suwerenach. To ostatnie okazało się niemożliwe, ale mamy pieniądze w banknotach amerykańskich, w nominałach po pięćset dolarów, całkowicie wymienialne, może mi pan wierzyć. Zgadza się pan? Na czole Szarnego pojawiły się kropelki potu. – Tak, bardzo dobrze. Mogę zobaczyć pieniądze, tak dla pewności? – Oczywiście. Na dole jest toaleta, pieniądze w tej teczce, może pan ją zabrać do kabiny i przeliczyć, ale zapewniam, że wszystko jest w najlepszym porządku. – Bardzo dobrze. – Poczekaj gdzieś, tak żebyś widział schody – de Lyon instruował szeptem Ferrara. – Jeśli nie wrócę, no, powiedzmy za dwadzieścia minut, idź do hotelu. Gdybym się nie odezwał, od razu się pakuj i do samolotu. De Lyon odszedł z Szarnym, Ferrar znalazł odpowiednie miejsce. Toaleta była miejscem często uczęszczanym – w barze podawali piwo. Pojawił się właśnie młody człowiek, poprawiając fryzurę, za nim wyszło jeszcze dwóch. Chwilę później dwóch mężczyzn znikło na wiodących w dół schodach. Nie spodobali się Ferrarowi, nie wiedział właściwie dlaczego, wyglądali jak urzędnicy w średnim wieku na dancingu. Postanowił pójść za nimi, jednak się zawahał, znów ruszył i znów stanął, gdy nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. – Chwileczkę, proszę pana – powiedział do niego stojący obok mężczyzna. Był niski, może metr sześćdziesiąt, czarne włosy rozdzielał bardzo staranny przedziałek, na sobie miał szyty na miarę garnitur. Zarozumiały typ, z rodzaju sarkastycznych. Nie powiedział nic drwiącego, ale drwinę miał wymalowaną na twarzy, a ciężka górna warga niemal sama układała się w szyderczy grymas. Ferrar odniósł wrażenie, że człowiek ten jest w tej chwili w pełni z siebie zadowolony. Nagle podstawił mu pod nos skórzane etui, odkrywając znajdującą się wewnątrz legitymację. Ferrar przeczytał. GEHEIME STAATSPOLIZEI BERLIN, a poniżej, SSOBERSTURMFÜHRER JOSEF LOHR. W górnym rogu w niewielkim kółku połyskiwały bliźniacze SS. Lohr złożył legitymację. – A teraz – powiedział esesman – idę sprawdzić, czy w toalecie wszystko gra. Pan zaczeka na mnie tutaj. Jeśli się pan ruszy, trzech moich ludzi, którzy pana obserwują, zainterweniuje. Ferrar miał uczucie, jakby ktoś odsunął kurtynę, ukazując coś obrzydliwie oślizłego, i natychmiast ogarnęła go chęć, by złapać konusa za kołnierz i za tyłek, po czym walnąć jego łbem w mur. Lohr uśmiechnął się, jakby czytał mu w myślach. Potem zniknął na schodach. Ferrar rozglądał się po sali za gestapowcami, ale nikogo nie dostrzegł. Nie zastanawiał się długo, uznał, że zamieszanie na górze, może nawet strzały, ostrzegą de Lyona, i rzucił się na schody. Nie usłyszał za sobą odgłosów pościgu. W połowie schodów został zatrzymany – biegnący w panice mężczyźni próbowali wydostać się na górę, jeden jeszcze zapinał spodnie. W końcu Ferrar jakoś się przez nich przebił, ale zabrało mu to trochę czasu. Ostatecznie dotarł do drzwi toalety, otworzył je i wbiegł go środka, gotowy walczyć lub zginąć zastrzelony.
Pomieszczenie było puste. Za umywalkami, pisuarami i kabinami zobaczył inne drzwi, nieoznaczone, wyglądały, jakby zwykle były zamknięte, teraz jednak stały otworem. Prowadziły do holu o betonowych ścianach i podłodze, z odrutowaną lampą na suficie. Ferrar pobiegł korytarzem, zakręcił i zobaczył kolejne drzwi, również otwarte, które wychodziły na ulicę. Natomiast ani śladu de Lyona, Szarnego czy Lohra. Wyszedł na chodnik, doszedł do kolejnej przecznicy, przed wejściem do „Casanovy” stało kilka taksówek. A gdzie gestapowcy Lohra? Ferrar uzmysłowił sobie, że ich po prostu nie ma i nigdy nie było. Lohr go nabrał, dokonał aresztowania lub kradzieży, bądź jednego i drugiego, w całkiem niezłym stylu. Spojrzał na zegarek, dochodziła jedenasta. Czy powinien posłuchać de Lyona i wrócić do hotelu? Nie. Nie miał pojęcia, dlaczego Lohr zostawił go na górze, pewnie nie chciał się mierzyć z dwoma przeciwnikami, a może jego plan obejmował tylko de Lyona i Szarnego, trzeci człowiek nie wchodził w grę. Jednak wracając do Kaiserhofu, może się narazić na aresztowanie, a jeśli mógł jeszcze coś zrobić dla de Lyona, to musiał porozmawiać z Frau Vaksmann. Otworzył drzwi pierwszej taksówki, wsiadł i podał adres przy Lübecker Strasse. Kierowca okazał się brodatym mężczyzną w średnim wieku, miał w sobie coś z artysty. – Proszę pana, mam problemy małżeńskie, w sprawę wplątany jest detektyw, czy mógłby się pan upewnić, że nikt nas nie śledzi? Kierowca się roześmiał. – Problemy małżeńskie, myślałby kto! – zawołał i znów się zaśmiał. – Gdybyś wiedział, przyjacielu, jak często muszę wysłuchiwać podobnych historii… Można by pomyśleć, że połowa miasta jest śledzona. No nic, postaram się panu pomóc. – Bardzo dziękuję. Dotrzymał obietnicy, znalazł rondo i objechał je trzy razy, potem przemknął tuż przed tramwajem, niemal zajeżdżając mu drogę, a na koniec wpadł z impetem w boczną uliczkę i gwałtownie zahamował, wpatrując się w lusterko wsteczne. – Wszystko w porządku – stwierdził. Nie zawiózł Ferrara przed drzwi frontowe pensjonatu pani Vaksmann. Lepiej nie rzucać się w oczy, wytłumaczył Ferrarowi. Wjechał w uliczkę, w której boki samochodu niemal ocierały się o ściany, i zatrzymał przed tylnymi drzwiami domu, którego adres Ferrar podał. Ferrar odwzajemnił się bardzo hojnym napiwkiem. Kierowca podziękował. – Może nawet uda mi się to wydać – oznajmił i zaraz odjechał w noc. Ferrar zapukał w metalowe drzwi, wkoło panowała cisza. Zaczekał i ponownie zapukał. A potem trzeci raz, głośniej. Trzy długie minuty później usłyszał brzęk łańcucha, drzwi się otworzyły i zobaczył panią Vaksmann we flanelowym szlafroku narzuconym na koszulę nocną, w czepku z siateczki na głowie i z lugerem u boku. – A, to pan. A gdzie Max? – Aresztowany albo coś w tym rodzaju, ale zabrany przez oficera gestapo. Frau Vaksmann zaklęła. – No, niech pan wchodzi, bo zimno. Dziś i tak już nic nie zdziałamy. – Zamknęła drzwi i założyła na powrót łańcuch. – Dobrze panu zrobi szklaneczka brandy, Herr Ferrar, widać gołym okiem. A jutro spróbujemy… – Milczała chwilę, zaciskając usta, potem powiedziała łamiącym się głosem: – Biedny Max.
Następnego ranka lekko, ale nieprzerwanie sypał śnieg, powietrze było mroźne i nieruchome. Ferrar spał w jednym z pokojów gościnnych. A w każdym razie próbował zasnąć, jednak bezskutecznie, cztery kieliszki brandy wypite wieczorem też nie pomogły. Kilka razy wstawał, podchodził do okna i wyglądał na Lübecker Strasse. Żywego ducha, opustoszała ulica i panująca cisza robiły przytłaczające wrażenie. Całą noc jego umysł przepracowywał możliwe scenariusze, do niczego nieprzydatne. O siódmej Frau Vaksmann zapukała do drzwi. – Zapraszam do kuchni, zrobię kawę. Kiedy zszedł, gospodyni stała przy piecu, tym razem znów w znajomej sukience. – Nie mamy za dużo czasu – powiedziała, nalewając Ferrarowi kawę. – Może już jest za późno, ale dla gestapo, no wie pan, taki człowiek jak Max staje się zabawką i będą się z nim zabawiać do znudzenia. Będą przesłuchiwać… albo i gorzej, ale nie od razu. A to oznacza, że musimy wykorzystać nasze najlepsze dojście i zdawać sobie sprawę, że mamy tylko jedną szansę. Dlatego Max dostanie mojego najlepszego Oberführera SS, członka partii nazistowskiej od lat dwudziestych. Znam go od dawna, przywozi tu młode dziewczyny i robi dużo zamieszania, a w zamian od czasu do czasu wyświadcza mi przysługę. Ale ja jestem dla niego tylko barwną postacią w jego uporządkowanym życiu, uważa, że jestem zabawna, i na pewno nie traktuje mnie poważnie. Lepiej więc będzie, jak pan do niego pójdzie, wysłucha pana, bo jest pan ważną osobą, i może nawet pewnego dnia mu się pan do czegoś przyda. Spróbuje pan, Herr Ferrar? – Oczywiście. – Za godzinę do niego zadzwonię, jest bardzo pracowity, wcześnie zaczyna dzień. Nazywa się Alfred Menke, Oberführer SS Menke, niech pan to jak najczęściej powtarza, do znudzenia… O dziewiątej trzydzieści nadal sypało. Ferrar wchodził po schodach kwatery głównej gestapo na Wilhelmstrasse. Wzdłuż całej ulicy, przylegającej do Tiergarten, Hitler wybudował monolityczne, betonowe biurowce, centra władzy tysiącletniej Rzeszy. Ferrar przygotował się do tej wizyty wyjątkowo starannie. Wyjechał z pensjonatu zaraz po telefonie Frau Vaksmann. W hotelu się ogolił, jednocześnie wyczyszczono i wyprasowano jego garnitur, a buty wypastowano na wysoki połysk. Włożył wyciągniętą z walizki świeżą koszulę, dobierając granatowy krawat z trzema skośnymi złotymi paskami. Na koniec włożył płaszcz, brązowe skórzane rękawiczki i rdzawoczerwony szalik, potem wziął teczkę – kluczowy rekwizyt dla roli, którą miał zamiar zagrać – zjechał windą i piechotą udał się na Wilhelmstrasse. W kwaterze gestapo oczekiwano go, przy wejściu okazał paszport – dane z paszportu przepisano – i dwóch oficerów SS odprowadziło go na górne piętro. Tam czekał przy recepcji, gdzie cztery sekretarki waliły w maszyny i odbierały telefony. W końcu, godzinę później, wprowadzono go do Oberführera Menkego. Alfred Menke był człowiekiem o surowym wyglądzie. Ferrar wyobrażał sobie jego przodków, pruskich urzędników, policjantów lub strażników więziennych. Wysoki i szczupły, z zapadniętymi policzkami w pociągłej, wąskiej twarzy, siwymi sztywnymi włosami i suchą, bladą skórą wyglądał jak ktoś, kto nigdy nie bywa na świeżym powietrzu. Na ścianie za jego plecami wisiało standardowe kolorowe zdjęcie Adolfa Hitlera, samo biurko było puste, jeśli nie liczyć telefonu, notatnika i pióra. Wskazał Ferrarowi krzesło. – Dzień dobry, Herr Ferrar – przywitał go krótko.
– Dzień dobry, Herr Oberführer, dziękuję za przyjęcie mnie tak szybko. Reprezentuję swojego klienta, nazywa się Max de Lyon. Menke poprosił o przeliterowanie nazwiska i zapisał je w notatniku. – Jest pan adwokatem, Herr Ferrar? – Tak, Herr Oberführer. – I praktykuje pan tutaj, w Berlinie? – Nie, Herr Oberführer, jestem wspólnikiem w kancelarii Coudert, w Paryżu. Menke skinął głową, zanotował i czekał na ciąg dalszy. – Mój klient został zeszłej nocy aresztowany przez jednego z pańskich podwładnych, który wylegitymował się jako Obersturmführer Josef Lohr. Menke zapisał nazwisko. – Aresztowany za…? – Tego właśnie nie wiem. Poszliśmy do „Casanovy” i tam Herr de Lyon został zatrzymany. – Ten de Lyon to obywatel Rzeszy? – Nie, Herr Oberführer, jest Szwajcarem i podobnie jak ja mieszka w Paryżu. Przyjechaliśmy do Berlina, by spotkać się dżentelmenem o nazwisku Szarny, właścicielem odlewni w Czechosłowacji, który wyraził zainteresowanie inwestycją w jeden z interesów pana de Lyona w Paryżu, a mianowicie w wydawnictwo czasopism. – Rozumiem, pana klient to poważny biznesman, ale mimo to musi przestrzegać naszego prawa. Proszę się zastanowić, czy powiedział może coś, co można by uznać za obrazę Rzeszy lub naszych politycznych przywódców? Jakiś dowcip? – Bardzo wątpię, Herr Oberführer. Max de Lyon nie interesuje się polityką, chociaż nie mogę powiedzieć, że nie sympatyzuje z Rzeszą, bardzo się cieszył na tę wizytę w Berlinie, w „nowym Berlinie”, jak się wyraził. Towarzyszyłem mu, na wypadek gdyby Herr Szarny chciał podpisać umowę tutaj. – No tak. A co robili panowie w „Casanovie”? Ferrar się zawahał, po czym odpowiedział. – Zatrzymaliśmy się w Kaiserhofie i postanowiliśmy zobaczyć trochę berlińskiego nocnego życia. Mówiąc zupełnie szczerze, będąc z dala od domu, mieliśmy nadzieję poznać miłe, młode kobiety. – Herr Ferrar, czy ten oficer wyjaśnił, dlaczego aresztuje pana klienta? Taka jest zwyczajowa praktyka podczas zatrzymania. – Nie byłem świadkiem aresztowania, Herr Oberführer. Pan de Lyon razem z panem Szarnym udali się do toalety. Pana podwładny podszedł wtedy do mnie, wylegitymował się, dlatego znam jego nazwisko, i rozkazał mi nie ruszać się z miejsca. Co też uczyniłem, przez piętnaście minut, potem pobiegłem za nimi na dół szukać mojego klienta. Którego jednak nie znalazłem, bo go tam nie było, przypuszczalnie wyprowadzono go wyjściem dla personelu. Gdy Menke się nad tym zastanawiał, Ferrar wyczuł raczej, niż zobaczył cień irytacji na jego twarzy. Następnie Oberführer podniósł słuchawkę i raz zakręcił tarczą. – Jest już rejestr zatrzymań z nocy? – Chwilę czekał na odpowiedź, po czym kontynuował: – Znajdźcie mi nazwisko de Lyon. – Przeliterował je, zakrył słuchawkę i powiedział do Ferrara: – To może chwilę zająć, zazwyczaj mamy dwieście, trzysta aresztowań dziennie, ciężko tu pracujemy. – I znów odpowiedział do telefonu: – Spróbujcie pod L. – Minutę później zapytał: – Na pewno? – I odłożył słuchawkę.
– Okazuje się, że zatrzymania nie zarejestrowano. Mamy też kategorię „zatrzymany do przesłuchania”, ale te przypadki nie są notowane jako zatrzymanie. – Przerwał i jeszcze raz podniósł słuchawkę. – Połączcie mnie natychmiast z niejakim Obersturmführerem Josefem Lohrem. Zniecierpliwiony Menke bębnił palcami w biurko. – Skoro już i tak czekamy, zapiszę pana dane. Numer telefonu pana biura, adres domowy i telefon tutaj, w Berlinie. – Po chwili dodał: – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, Herr Ferrar. – Oczywiście, że nie, Herr Oberführer. – Czasami zdarzają się sytuacje, kiedy przydałby mi się ktoś w kancelarii Couderta – wyjaśnił, gdy już wszystko zostało zapisane. A więc znał nazwę kancelarii, Ferrar zresztą celowo wymienił nazwę. – Będzie mi oczywiście bardzo przyjemnie. Zajmujemy się głównie prawem międzynarodowym i mamy wielu klientów z najwyższych sfer. – Takich jak ty, dodał w myślach. Telefon zadzwonił i Menke poprosił Ferrara, by przeszedł do recepcji. Ferrar siedział tam, czując, że jest nadzieja. Gdy Oberführer znów go wezwał, Ferrar wyczuł, że Menke jako wszechmocny okaże życzliwość suplikantowi. – W naszej służbie cenimy u oficerów ambicję, jednak czasami… – Przerwał, zapisał coś, oderwał kartkę i wręczył ją Ferrarowi. – Oto adres, pod którym znajdzie pan swojego klienta. Ferrar wziął kartkę. – Herr Oberführer, pozwoli pan, że wyrażę moją najgłębszą i najszczerszą wdzięczność. Menke skinął głową, co oznaczało, że na Ferrara już czas. Kiedy przechodził obok recepcji, zauważył dobrze ubraną i ogromnie zdenerwowaną kobietę, która była zapewne kolejną petentką. Obok niej siedziała córka, piękna, lecz bardzo wystraszona nastolatka. Ferrar nie marnował czasu. Już na Wilhelmstrasse, wśród wielu oficjalnych rządowych limuzyn, lśniących czarnych mercedesów z flagami ze swastyką, znalazł taksówkę. Pokazał adres kierowcy i zapytał, czy zna tę ulicę. Taksówkarz zmrużył oczy. – Chyba tak, to we wschodniej części miasta, przy kanale Odra-Szprewa, w porcie dla barek. – Po chwili dodał: – Po zmroku lepiej się tam nie zapuszczać. Kiedy oddalili się od głównych alej, za oknami pojawiły się robotnicze kamienice i kobiety w chustkach plotkujące przed sklepami spożywczymi. Na koniec wjechali w wąską boczną uliczkę i zatrzymali się przy walącym się, przybrudzonym sadzą budynku z powybijanymi szybami. Wyglądał na opuszczony. – Tutaj, proszę pana? – spytał kierowca. – To adres, który mi pan pokazał. – A więc tutaj. Może pan na mnie zaczekać? – Zaczekam. Tu nie znajdzie pan innej taksówki. Zamek w drzwiach frontowych był wyłamany. Gdy wchodził po schodach, słyszał odgłosy uciekających szczurów, a na piętrze przekonał się, że dojście na kolejne jest zabite deskami. Na drugim piętrze zobaczył dwoje drzwi, zaczął od pierwszych, ale okazały się zamknięte, więc podszedł do drugich, które otworzyły się bez przeszkód, i oczom Ferrara ukazał się Max de Lyon. Siedział w rogu na kanapie, na środku pokoju stało krzesło. Jedna strona twarzy de Lyona była spuchnięta i zaczerwieniona.
Na widok Ferrara de Lyon natychmiast zerwał się z kanapy. – Udało ci się! – powiedział. Rzucił się na Ferrara, chcąc go uściskać, i natychmiast się cofnął – cuchnął potem i strachem i był tego świadom. – Jest tu ktoś jeszcze? – zapytał Ferrar. – Nie, poszli. Wczoraj późno w nocy Lohr musiał gdzieś wyjść, więc zjawił się strażnik, wyglądał jak miejscowy zbir. A jakieś pół godziny temu zjawił się następny, z wiadomością. Poinformował mnie, że przyjdzie po mnie mój prawnik, zdjął mi kajdanki i obaj wyszli. Ferrar poczęstował de Lyona papierosem, sam także zapalił. De Lyon zaciągnął się, zamykając oczy. – Chodźmy stąd, Max. Na dole czeka taksówka. Schodząc, zapytał de Lyona: – Co ci zrobili? – Lohr przykuł mnie do krzesła i przez chwilę okładał, żeby pokazać, kto tu rządzi. Mały wściekły fakakta momzer, ten Herr Lohr. – Fa… co? – Pieprzony drań, w jidysz. – A gdzie jest Szarny? – Lohr przeliczył forsę, potem go puścił. Ale najpierw powiedział mu coś, na co Szarny się wzdrygnął. – Czego chciał od ciebie? – Pieniędzy. Trzymał mnie dla okupu. – Co mu powiedziałeś? – Że spróbuję to załatwić… błagałem, byłem płaczliwym, wijącym się szczurem, tak jak sobie życzył. Nasze rachunki jeszcze nie są wyrównane, Lohra i moje. Podeszli do taksówki. – Jak, do diabła, udało ci się tego dokonać? – zapytał de Lyon. – To pomysł pani Vaksmann, poszedłem do grubej ryby w gestapo, gdzie odegrałem rolę bardzo drogiego adwokata. – Którym jesteś. – No tak, którym jestem. De Lyon chciał od razu jechać do pensjonatu, ale Ferrar zaproponował, żeby zahaczyli o hotel – de Lyon będzie się mógł odświeżyć, przebrać i … – Urwał, nie chcąc, by kierowca zbyt wiele usłyszał. – Zobaczysz. W hotelu de Lyon poszedł do siebie, a Ferrar na niego czekał. – Mam przeczucie, że Szarny tu jeszcze jest – powiedział, gdy de Lyon wrócił. Podniósł słuchawkę i poprosił centralę o połączenie z pokojem pana Szarnego. Telefon dzwonił przez długi czas i Ferrar już miał zrezygnować, gdy Szarny odebrał. – Tak? – usłyszał jego niepewny i przestraszony głos. – Herr Szarny, wszystko w porządku? Nazywam się Ferrar, jestem adwokatem pana Maxa de Lyona i udało mi się załatwić pana uwolnienie. – Tak? – Obiecali, że pana wypuszczą, chciałem się więc upewnić, że dotrzymali słowa. – Jestem bardzo wdzięczny.
– Herr Szarny, czy możemy wpaść do pana na moment? Mam panu jeszcze coś do powiedzenia. – No tak, chyba tak, siedzę w pokoju. Szarny otworzył im, a potem opadł na krzesło, chowając głowę w dłoniach. Ferrara jego widok przeraził, nigdy nie widział człowieka tak stłamszonego, jakby ktoś ukradł mu mózg. I właściwie w pewnym sensie Lohr to właśnie zrobił, wykorzystał swój największy talent, talent do zastraszania – bardzo przydatny we właściwym miejscu i czasie. Udało mu się praktycznie posiąść tego człowieka. Od razu zabrali się do pracy. Zapytali Szarnego, czego się napije, zamówili do pokoju butelkę wiśniowej brandy i powoli zaczęli ją dawkować. Alkohol pomógł, podobnie jak rozmowa. Kiedy de Lyon wyraził się o Lohrze „ten wrzód na dupie diabła”, Szarny się uśmiechnął. Zwycięstwo. – Szantażował mnie – powiedział Szarny. Pokiwali głowami, nie pytając czym. – To się już nie powtórzy – zapewnił de Lyon. – Jeśli spróbuje, zadzwoni pan do mnie do Paryża i ja się tym zajmę. – Mam kochankę – przyznał Szarny. – Moja żona nie miewa się dobrze, a jej najlepsza przyjaciółka okazała mi tyle współczucia… – Normalna sprawa – powiedział de Lyon. Jesteśmy ludźmi światowymi, pomyślał. – Zagroził, że napisze do żony, więc dawałem mu pieniądze, aż pewnego dnia powiedział, że wkrótce Niemcy będą rządzić Czechosłowacją, a on załatwi sobie przeniesienie, żeby mógł się „mną opiekować”. Potem poprosił o mnóstwo forsy. De Lyon spojrzał na zegarek. – Prawie pierwsza. Chyba powinien pan coś zjeść. Podniósł słuchawkę i poprosił o przyniesienie bardzo dużej porcji słynnej specjalności Keiserhofu – uszka z wątróbką w kartoflance przyprawionej kawałeczkami pora i kiełbasą. Szarny jadł powoli, smakując potrawę, która przypominała mu, że dopóki żyje, jeszcze może być lepiej. W pewnym momencie, gdy napięcie nieco opadło, Szarny wyglądał, jakby miał się rozpłakać. – Herr Szarny, co Lohr panu powiedział, kiedy wychodził pan z pokoju? – pytał de Lyon. Udało się odwrócić jego uwagę, łzy zastąpił gniew, gdy Szarny spojrzał znad zupy. – Powiedział, że jeśli kiedykolwiek pisnę o tym słówko, zamorduje moją żonę i dzieci. Ale co gorsza, jego to śmieszyło, jakby sobie ze mnie żartował. I dał mi do zrozumienia, że robił to już wcześniej i zrobi ponownie. – Panu już nie – powiedział de Lyon. Szarny dokończył zupę. – A teraz, panowie, jeśli pozwolicie, chciałbym chwilę odpocząć, od dłuższego czasu właściwie nie sypiam. – W takim razie wychodzimy – zdecydował Ferrar. – Ale najpierw chcielibyśmy prosić o pewną przysługę. – Tak oczywiście, po tym, co… – Republika Hiszpańska potrzebuje broni, Herr Szarny, więc zastanawiam się, czy po tym wszystkim, co pan przeszedł, nadal byłby pan skłonny sprzedać nam te działa przeciwpancerne. – Mogę to zrobić – odparł Szarny. – Ale pewne instytucje będą chciały pieniędzy w zamian za niezbędną pieczątkę. – Zapłacimy, ile trzeba – powiedział de Lyon. – Przegrywamy wojnę, pieniądze są bez znaczenia. – W takim razie sprzedam wam, co tylko chcecie. W swoim czasie sam mógłbym pokryć
dodatkowe koszty, ale przez ostatni rok połowa odłożonych oszczędności trafiła do kieszeni Lohra. – Ferrar i de Lyon wstali, a Szarny dodał: – A co do wojny, mam nadzieję, że jednak nie przegracie, bo w przeciwnym razie my będziemy następni. W windzie Ferrar zachował ostrożność – windowy w uniformie wszystko słyszał. – Mówiłeś poważnie, Max? O tym telefonie do Paryża i… zajęciu się naszym niewysokim przyjacielem? – Tak. – Czas spieprzać z tego cholernego kraju – powiedział de Lyon już w pokoju Ferrara. – Nie chcesz zwiedzić muzeum? – zapytał Ferrar, podnosząc słuchawkę. Połączył się z recepcją i poprosił o rezerwację biletów lotniczych. – Bardzo mi przykro – odparł recepcjonista. – Wolnych miejsc nie ma na kilka następnych dni, o tej porze corocznie odbywają się w Berlinie targi. Czy zarezerwować bilety na najbliższy możliwy termin? – Nie, na razie dziękuję. – Odłożył słuchawkę i od razu wykręcił numer centrali, prosząc o połączenie z Lufthansą. – Ale nie z rezerwacją biletów, tylko z centralą. Po chwili prosił już o połączenie z działem prawnym. – Chciałbym rozmawiać z Bruno von Scheldtem, z tej strony Cristián Ferrar z Coudert. Von Scheldt odebrał od razu. – Cristián! Jak dobrze cię słyszeć. Tęsknię za starą firmą, i to jak. No i za Paryżem… sam wiesz. – Przyjedź nas odwiedzić, Bruno. Wybierzemy się do Tour d’Argent, ja zapraszam. – Może któregoś dnia, kto wie, choć mam tu sporo zajęć. Mogę coś dla ciebie zrobić? – No właśnie, à propos Paryża, razem z przyjacielem próbujemy się dostać do domu, ale wszystkie loty wysprzedane na kilka kolejnych dni. – Możecie lecieć dziś wieczorem? – Możemy. – Gdzie teraz jesteś? – W Kaiserhofie. – Oddzwonię za dziesięć minut. Gdy luty dobiegł końca i nastał marzec, od zachodu przywiało wiosenne deszcze, a niektóre z kasztanowców przy wejściach do metra zaczęły puszczać pąki, zachęcone ciepłym powietrzem wypływającym z podziemnych korytarzy. Paryżanie stali się niespokojni, ogarnęła ich dziwna melancholia, której przyczyny trudno dociec. Była to coroczna dolegliwość doskwierająca im w tej nienazwanej porze między zimą i wiosną. Na ulicach panowała cisza, spotkać można było jedynie właścicieli psów pod błyszczącymi, mokrymi parasolami i zbłąkane pary, które nie miały gdzie się podziać. W kawiarniach gazety wisiały nieruszone na drewnianych kołkach, jakby klienci odmawiali czytania, dopóki nie wydrukują lepszych wiadomości. W powietrzu można było wyczuć, że szykuje się zmiana rządu, choć nikt nie wierzył, by to coś pomogło. Ferrar próbował odzyskać spokój ducha, ale przychodziło mu to z trudnością. Nie mógł zapomnieć o tym, co zobaczył w Berlinie. Zło to jedyne właściwe słowo i teraz Ferrar miał już pewność, że samo nie przeminie, jak chciałaby wierzyć reszta świata. Próbował znaleźć wytchnienie w pracy, ale
praca coraz bardziej wiązała się z rozwojem sytuacji w Europie. Wielu jego zamożnych klientów zamieniało papiery wartościowe na gotówkę, kupowało cenne obrazy i wysyłało je do Ameryki na przechowanie. Dwa razy widział się z Chantal, kobietą z restauracji. Raz spotkali się u niego, próbując odnaleźć atmosferę tamtego pierwszego zbliżenia, ale skończyło się na zwykłym seksie i zaśnięciu. Za drugim razem poszli do kina, a potem zawiózł ją taksówką do domu. Trzeciego razu nie było. Potem, pewnego dżdżystego popołudnia, gdy wrócił ze spotkania, jego sekretarka Jeannette czekała na niego podekscytowana i niespokojna. – Był telefon do pana, monsieur Ferrar, od jakiejś kobiety z Ameryki. Nie ma telefonu, więc czeka w domu znajomego, żeby pan oddzwonił. O, tutaj jest numer. – Jeannette siedziała, jakby chciała jeszcze coś dodać, i w końcu nie wytrzymała. – Mógłby pan zadzwonić od razu? Na połączeniu transatlantyckim i tak będzie opóźnienie. – W taki razie spróbuj mnie połączyć – zdecydował. Dwadzieścia minut później rozmawiał z Eileen Moore, swoją nowojorską kochanką. Nigdy wcześniej nie dzwoniła, zwykle pisali tylko do siebie przed kolejnym spotkaniem. Eileen udało się przywitać, a potem zamilkła i rozpłakała się. – Eileen? Jesteś tam? – Tak. I znów cisza. – Co się stało? Powiedz. – Coś strasznego. – Eileen? – Przepraszam, nie potrafię się opanować. – Wydmuchała nos. – Jestem w ciąży, oto co się stało. – No to będziemy musieli… – Nie, nie, nie rozumiesz, to nie ty jesteś… Jakby dostał w twarz. Zdziwił się, że aż tak go zabolało. – Niedługo po tym, jak wyjechałeś – kontynuowała tymczasem Eileen – poznałam kogoś. Spodobał mi się, byliśmy razem i zaszłam w ciążę. Myślałam, żeby to jakoś załatwić, ale nie potrafię. – Co zamierzasz? – On chce się ze mną ożenić, jest w porządku… To nie jest miłość, Cristiánie. Odwrotnie niż z nami. Nie wypowiedziała tych słów, ale o to jej chodziło. Mówił przez ściśnięte gardło. – Przykro mi, Eileen, naprawdę, a nawet bardziej niż przykro. My… – Powstrzymał się i zamilkł, to nie byłoby dla niej dobre, już za późno, żeby wysłuchiwać deklaracji czegoś, co zawsze było tuż pod powierzchnią, ale nigdy nie zostało wypowiedziane. W końcu, poprzez szum transatlantyckiego połączenia zapytał jeszcze: – Mogę ci jakoś pomóc? Potrzebujesz czegoś? – Nie, dam sobie radę. – Nie chcę tracić z tobą kontaktu. Jeśli się przeprowadzisz, przyślij nowy adres. – Dobrze, jeśli chcesz, nie ma sprawy. To chyba jasne, że się przeprowadzę, nie można mieć dziecka w hotelu Iroquois. – Będzie mi ciebie brakowało – powiedział Ferrar. – Lepiej już się rozłączmy. Do widzenia, Cristiánie. – Do widzenia.
Aby czuł się swobodnie, Jeannette wyszła na korytarz. Teraz wróciła. – Mam nadzieję, że wszystko w porządku, monsieur Ferrar. – Możliwe, że tak właśnie będzie. Jeannette zabrała się do pracy, a Ferrar siedział wpatrzony w trzymany w dłoni dokument, Marteau przeciwko The Commercial Bank of Aberdeen, ale widział jedynie linijki maszynopisu. Chciał się znaleźć w domu, sam. Niestety nie mógł. Straciłem ją, pomyślał. I na niego przyszła kolej, by zrozumieć, że czasami nie wiemy, jak bardzo nam na kimś zależy, dopóki go nie stracimy. Następnego dnia zadzwonił de Lyon. – Właśnie dostałem list od Frau Vaksmann, mieszka teraz w Londynie ze swoim siostrzeńcem, więc chyba jednak posłuchała naszej rady. Jeszcze w Berlinie pojechali przed wylotem do pensjonatu, by podziękować jej za pomoc. Wtedy to de Lyon w ostrych słowach poinstruował ją, że powinna opuścić Niemcy, a Ferrar dodał, że Oberführer bez chwili zastanowienia rzuciłby ją wilkom na pożarcie. Nie wolno jej na niego liczyć. Wtedy nie bardzo chciała słuchać, ale najwyraźniej z czasem zrozumiała, że mieli rację. – Całkiem możliwe, że uratowaliśmy jej życie, ale jakoś nie czuję z tego powodu satysfakcji, cieszę się, że jest bezpieczna, wiadomo, ale straciła wszystko, co miała. Rozpowiedziała, że wyjeżdża na wakacje, i uciekła. Teraz próbuje sprzedać pensjonat, a to dość skomplikowane dla właściciela, który mieszka za granicą. – Jeśli potrzebuje pomocy w sprzedaży – oznajmił Ferrar – niech do mnie zadzwoni. Tym się właśnie zajmujemy. Ósmego marca po pracy Ferrar udał się do Oficina Técnica. Z gabinetu de Lyona dochodził odgłos pisania na maszynie. Gdy Ferrar otworzył drzwi, zobaczył zmarszczone czoło de Lyona, który maksymalnie skoncentrowany wypełniał kilkustronicowy, gęsto zadrukowany formularz, litera po literze, placem wskazującym. – Niech się smaży w piekle, ktokolwiek wymyślił to cholerstwo – powiedział. – Są tacy, co uwielbiają formularze. Uważają, że to sprytne zmuszać ludzi do wyznań. Co tam masz? – To, mój drogi, jest certyfikat użytkownika końcowego, wymyślony przez amerykański Kongres w ustawie, która znana jest pod nazwą ustawy o embargu hiszpańskim z roku tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego. Teraz oczywiście ma je cały świat. Więc jeśli wysyłasz broń z kraju X do kraju Y, kraj Y musi przysiąc, że towar u nich pozostanie i nie sprzedadzą go do złego starego kraju Z, znanego również jako Hiszpania. Bez podpisanego formularza kraj X nie może wysłać broni. – Max, wiem, co to jest certyfikat użytkownika końcowego. – Więc pewnie również wiesz, że wszyscy oszukują, ale ci, którzy wysyłają do Franco, jakoś nigdy nie zostają złapani. – Odchylił się na krześle i poruszył swoim zesztywniałym palcem wskazującym. – Dzięki, że przyszedłeś. To nowa wersja formularza, mógłbyś ją przejrzeć, a potem o wpół do dziewiątej jemy kolację – mam rezerwację w Lapérouse. Byłeś tam kiedyś? – Tak. Bardzo w stylu belle époque, jak mawiają Francuzi, i wyśmienita kuchnia. – Elegancka restauracja, droga i nie kryje się z tym. Chcemy, by nasz gość czuł się uhonorowany i szanowany, żeby wiedział, że jest dla nas ważną personą, bo zamierzamy go obrazić, zakładając, że
jest facetem gotowym przyjąć łapówkę. Plotka głosi co prawda, że tak jest, ale to tylko plotka. – Kto taki? – Estoński wojskowy, generał Zoltau. Nazwisko niemieckie, ale to nic dziwnego, bo Niemcy – czy to Krzyżacy, czy Niemcy bałtyccy i kto tam jeszcze – rządzili tym krajem setki lat. – Mówisz, jakbyś go znał. – Nie, ale widziałem osobę i słyszałem głos. Zakupiłem jego zdjęcie od francuskiej agencji prasowej, a potem przesiedziałem kilka godzin w samochodzie przed poselstwem estońskim i proszę, oto się pojawił. Co do głosu, no cóż, telefon to wspaniały wynalazek. A kiedy już kogoś zobaczę i usłyszę, zwykle się nie mylę. Więc jak, jesteś gotów do nas dołączyć? – Najpierw muszę skoczyć do domu, więc spotkamy się na miejscu. – Ferrar był bardziej niż zadowolony, wszystko, byle tylko nie siedzieć w pustym mieszkaniu przy kolejnej jedzonej samotnie kolacji. Przejrzał formularz, wpisał kilka odpowiedzi, a potem, gdy de Lyon wrócił do pracy, zapytał go: – Nie masz sekretarki, która zrobiłaby to za ciebie? – Zazwyczaj mam, ale jej mąż został wczoraj poważnie ranny przez niemiecki czołg. Biedna dziewczyna próbowała pracować, ale lepiej jej będzie przez kilka dni w domu. – Formularz nie może poczekać? – Może, ale w takich sytuacjach dwie butelki wina i tak dalej… lepiej mieć w kieszeni wszystko gotowe do podpisu. Zapamiętaj, na wypadek gdybyś sam musiał coś takiego załatwić. – A tak z ciekawości, jak udało ci się z nim połączyć? – Korzystam z pomocy pewnej kobiety – dzięki niej centrala może powiedzieć „Niejaka mademoiselle Duval do pana”. Świetna przynęta na facetów – zastanawiają się, czy jest młoda i seksowna. A tak tylko zobaczę, kto to. A tymczasem ja siedzę przy drugim aparacie. Ferrar roześmiał się z uznaniem, potem się pożegnał i zostawił de Lyona przy maszynie. Piętnaście po ósmej szedł już w stronę alei des Grands Augustines położonej nad brzegiem Sekwany. Przeciął aleję i jakiś czas patrzył na rzekę, wzburzoną w porze wiosennych roztopów, na jej powierzchnię marszczoną silnymi podmuchami marcowego wiatru. W końcu spojrzał na zegarek i ruszył do restauracji, z przykrością zostawiając Sekwanę za sobą. Ale gdy przekroczył próg Lapérouse, od razu poczuł się lepiej – znalazł się w innym świecie, ograniczonym ścianami lokalu. W rozkosznie ciepłym powietrzu unosiły się aromaty znakomitych potraw, porcelana i srebro połyskiwały delikatnie w lekko przygaszonym, nastrojowym świetle, a całość uzupełniał delikatny szmer prowadzonych przy kolacji rozmów. Gdy wraz z kelnerem stanął przy stoliku, de Lyon śmiał się właśnie, najwyraźniej rozweselony jakąś inteligentną uwagą swojego rozmówcy. Generał Zoltau robił wrażenie człowieka nieco próżnego. Nosił ogromne wąsy, jakby zaostrzone na końcach, takie, jakie czarny charakter podkręca zawsze w melodramatach. Wysoki, miał jasne włosy i trzymał się sztywno, jak to wojskowy, garnitur najprawdopodobniej szył u krawca z Bond Street. Wstał i uścisnął dłoń Ferrara, gdy de Lyon ich sobie przedstawiał. Ferrar usiadł. – Generał Zoltau proponuje likier goryczkowy jako aperitif, masz ochotę? Bo ja nigdy wcześniej nie piłem. To był sygnał, więc Ferrar podjął temat. – Zawsze dobrze spróbować czegoś nowego.
– To likier ziołowy – wyjaśnił Zoltau, rozkoszując się francuską wymową – wytwarzany z korzeni górskiej rośliny o nazwie gencjana, ma takie małe niebieskie kwiatki. Co do smaku, nie da się go opisać, więc trzeba spróbować. – W takim razie poproszę – odparł Ferrar, składając ukłon wyrafinowanemu smakowi generała. – Generał Zoltau jest attaché wojskowym w poselstwie estońskim w Paryżu – poinformował de Lyon. – Ach tak? Podoba się panu miasto, panie generale? – Oczywiście, jakżeby inaczej? Co prawda, pełno tu Francuzów, ale nie można mieć przecież wszystkiego. Ferrar i de Lyon roześmiali się na tę uwagę. – A gdzie pan mieszka? – W Ósmej Dzielnicy, przy avenue Montaigne. Tak nam się tam z żoną podoba, że kupiliśmy mieszkanie. Ferrar znał tę okolicę, niedaleko Pól Elizejskich, jedna z najdroższych dzielnic miasta. Ciekawe, ile zarabia generał w Estonii? Na pewno niewystarczająco na takie mieszkanie. Rodzinna fortuna? Rodzinna fortuna żony? A może plotka nie kłamie? – Pewnie, zawsze lepiej kupić, w każdym razie w Paryżu – skomentował. – Też tak uważam – odparł generał. Jego wzrok podziwiał bogaty dziewiętnastowieczny wystrój wnętrza, pełen przepychu, którego ukoronowanie stanowił olśniewający żyrandol wykonany z setek przepięknych kryształów. Na nim się zatrzymał. – Zajmujemy się teraz remontem, bardziej żona niż ja. Mieszkanie jest doskonałe, wymaga odpowiedniego wyposażenia. Nadszedł kelner z likierem, który Ferrar zawsze lubił, choć generał miał rację – jego egzotyczny smak rzeczywiście trudno opisać słowami. Sączyli trunek, przeglądając kartę dań. – Lapérouse słynie ze swoich pierożków z homarem w sosie śmietanowym – powiedział de Lyon, wybierając najdroższe danie. – No i oczywiście musimy rozpocząć kawiorem. Co pan na to, generale? Generał przytaknął aprobująco. Kiedy pojawił się kelner, de Lyon zamówił dwie butelki Château Mouton Rothschild. Rozmowa zeszła na politykę – tym razem francuska zasada zachowania przy stole nie obowiązywała. Generał pytał o ostatnie wydarzenia na froncie, jak to spragniony informacji attaché wojskowy. – Nie jest dobrze – odparł de Lyon. – Teraz, gdy nacjonaliści Franco odbili Teruel, zaczęli atak na wschodnią część miasta, kierują się w stronę morza. Jeśli tam dotrą, przetną Republikę na dwie części. – I co wtedy? – Dopóki mamy Barcelonę i Madryt, jest nadzieja – rzekł de Lyon. Generał pokiwał głową. – Myślę, że pański przyjaciel ma rację – zwrócił się do Ferrara. – Jak powszechnie wiadomo, handlarze bronią znają się na wojnie. – A jakie jest pańskie zdanie, generale? – zapytał Ferrar. – Jeśli uda się wam wytrzymać odpowiednio długo, możliwe jest zawieszenie broni, a potem rozwiązanie polityczne, szczególnie jeśli poprą je Brytyjczycy. – Nie poprą – oświadczył de Lyon. – Będą kluczyć i kluczyć, ale ostatecznie nie poprą. Uważamy,
że brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych ma tajną umowę z Franco. Coś w rodzaju „pozwolimy wam wygrać pod warunkiem, że wy zostaniecie neutralni w naszej wojnie z Niemcami”. Co oznaczałoby, że Brytyjczycy utrzymają Gibraltar i nadal będą kontrolować Morze Śródziemne. – Brytyjczycy to twardzi gracze – stwierdził Zoltau z nutką podziwu w głosie. – Owszem – zgodził się de Lyon. – A ponieważ oni oraz Francuzi nie pozwalają nam kupować broni, musimy brać, co nam dają Rosjanie, a reszty szukać, gdzie się da. Skutek jest taki, że nasi żołnierze mają czterdzieści dziewięć rodzajów karabinów, czterdzieści jeden rodzajów broni automatycznej i sześćdziesiąt rodzajów dział. Trudno kupić części zamienne, do tego potrzebujemy amunicji wszelkich możliwych kalibrów. Kiedy zaczęła się wojna, używaliśmy granatów ręcznych, które nazywano bezstronnymi – równie często zabijały tych, w których rzucano, jak i tych, którzy rzucali. – Z wojskowego punktu widzenia sytuacja niemożliwa do zaakceptowania – stwierdził generał. – Zastanawiałem się, czy Estonia, mały naród nękany przez swoich wielkich sąsiadów, Hitlera z jednej i Stalina z drugiej strony, nie okazałby nam współczucia w tej trudnej sytuacji. – Współczucie, jak najbardziej, ale niewiele da się zrobić. – Jest pewna możliwość, panie generale. Udało nam się kupić w Czechosłowacji pięćdziesiąt dział przeciwpancernych, ale ludzie ze Skody muszą dostać certyfikat użytkownika końcowego. Czy jest jakiś sposób, żeby pan nam w tym pomógł? Pakt o nieinterwencji nie dotyczy przecież Estonii. Tylko Hiszpanii. – O, jest kawior! – zauważył Zoltau. I faktycznie, właśnie go przyniesiono. Rozmowa zeszła na inny tor, na blaski i cienie życia w Paryżu, a potem, przy drugiej butelce, na nocne życie miasta – kluby, lepsze i gorsze, burdele, gdzie spełniano każdą najbardziej niewyobrażalną zachciankę. Wiedza de Lyona na ten temat była rozległa, a generał słuchał z uwagą. W końcu, po opowieści o nagim zespole tanecznym i Ośle zwanym Pierre, zakończył kazaniem: – Paryżanie to światowcy w tym temacie. Wierzą, że z pieniędzmi wszystko jest możliwe. Akceptują zarówno różnorodność ludzkich gustów, jak i realia rynku. Tutaj każdy dostaje to, na co go stać. Zawsze ich za to podziwiałem. – Ja również – przyznał Zolatu. – Życie jest krótkie, trzeba korzystać, ile się da. Sprawy zmierzały we właściwym kierunku. Ferrar postanowił zasygnalizować de Lyonowi, co zamierza. – Max – powiedział – pamiętasz tego dżentelmena, mojego klienta, monsieur Blanca? – Taki szczupły? I nieco utyka? – Tak, właśnie. Znalazł dom dokładnie taki, jakiego szukał, ale sprzedaż nie doszła do skutku, a biedny monsieur Blanc zainwestował we wspaniałe meble, które z pewnych przyczyn – nie będę męczył ciebie ani pana generała szczegółami prawnymi – stoją teraz w magazynie i w zasadzie nie mają właściciela. – Cóż za smutny los dla wspaniałych mebli. – Prawdziwą perłą jest niesamowity żyrandol, chyba równy temu tutaj. I tak sobie pomyślałem, że skoro generał Zoltau właśnie zmienia wystrój mieszkania, może u niego znalazłby dom. Obydwaj spojrzeli na generała. – Hm, no cóż, chyba mam dla niego idealne miejsce, w naszej nowej jadalni. I wrócili do tematu życia nocnego Paryża. Po kawie i serdecznym pożegnaniu – jeśli Mouton Rothschild nie nastroił człowieka serdecznie, to
już chyba nic nie zdołałoby tego uczynić – pomogli wsiąść zataczającemu się generałowi do taksówki. – Czy mogę skontaktować się z panem generałem pod koniec tygodnia? – zapytał de Lyon. – Będę czekał na pański telefon. Następnego ranka Ferrar usiadł wraz z sekretarką, by omówić czekający ich dzień. – Ma pan dziś zadzwonić do hrabiego Polanyiego z ambasady węgierskiej, to dyrektor francuskiego holdingu, który kontroluje ten budapeszteński bank. A potem do pana Belesza, do Budapesztu, to spadkobierca, który odmawia swojego głosu, chcąc w ten sposób zmusić siostrę do zrzeczenia się jej prawa do decydowania o banku. Mam tu zapisane „wyżły węgierskie”, czy to panu coś mówi? – Tak, Jeannette, owszem – odparł z westchnieniem Ferrar. Jeannette przygotowała już teczkę Polanyiego i Ferrar połączył się z ambasadą. – Dzień dobry, panie hrabio – zaczął Ferrar zgodnie z francuskiem protokołem. – Mówi Cristián Ferrar z Coudert Frères. Czy może mi pan poświęcić chwilę? – Oczywiście, monsieur, mam dość siostrzeńca Belesza i jego spisku. – Będę się streszczał. Przygotowujemy pozew przeciwko panu Beleszowi, ale żeby wszcząć sprawę, musimy go zwabić do Paryża – w Budapeszcie to niemożliwe. Mamy nadzieję, że zasugeruje nam pan jakiś sposób. – Wrzućcie go do bagażnika samochodu. – To wyjście ostateczne – skomentował Ferrar z ledwie dostrzegalną nutką ironii prawnika. – Zgrabny wybieg byłby mniej kłopotliwy. – Bardzo dobrze, wybieg. A więc pyta mnie pan, czemu mój siostrzeniec nie może się oprzeć. No cóż, lubi wino, kobiety i śpiew, tylko bez śpiewu. Nie wyobrażam sobie, by odbył taką podróż z powodu wina, więc pozostają kobiety. Ale może mi pan wierzyć, że w Budapeszcie jest ich pod dostatkiem. – Czy on kiedykolwiek mieszkał w Paryżu? – Lata temu, owszem, przez jakiś czas. Udawał, że studiuje na Sorbonie, ale głównie uganiał się za dziewczynami. To mała, obleśna małpka ten mój siostrzeniec. – A złapał jakieś? Dziewczyny? – Nie te mądre, to na pewno. – Czy była wśród nich jakaś specjalna? – Ja w każdym razie o nikim takim… Polanyi zamilkł. – Monsieur? – przerwał ciszę Ferrar. – Ta moja pamięć – wyjaśnił hrabia. – Nie spieszy się jej. Ale przypominam sobie chyba jedną, którą złapał, a potem stracił. – Kto to taki? – Aktorka, gdzieś z nizin przemysłu filmowego. Jak ona miała na imię? Albertine? Nie, chyba nie. Dlaczego przychodzi mi na myśl słoń Babar? – Celeste? – Celestine!
– Zna pan jej dalsze losy? – Ni w ząb. Bardzo mu na niej zależało, trzymał na toaletce jej zdjęcie, zalecał się, zdobył ją, a potem stracił. – Można jej użyć jako przynęty? – Wątpię, żeby się zgodziła, nawet gdybyśmy ją odnaleźli. Ale myślę sobie, że i tak może nam się przydać. – W jaki sposób? – Na przykład list do siostrzeńca od jego byłej miłości, tęskni za nim, żałuje tego, co się stało, czy mogliby się znów spotkać. Oczywiście list napisałbym sam. Pan mógłby mi pomóc. Ferarr miał wątpliwości. – Myśli pan, że to zadziała? – Nie wiem, ale co wadzi spróbować? Coś musimy przecież zrobić, Ferrar. Ferrar wyczuł, że hrabiemu spodobał się ten pomysł i nic go już od niego nie odwiedzie. – Bardzo dobrze, niech będzie list. A pamięta pan może jej nazwisko? Żeby zapisać adres zwrotny? – Na pewno jakieś miała, ale ja nigdy go nie poznałem. – To nic, wymyślimy nowe, nazwisko męża. W liście wyjaśni, że nie żyje. – Myśli pan, że się uda? – Być może. A jeśli nie, spróbujemy czegoś innego. Mógłbym też do niego zadzwonić i spróbować go przekonać. Zaproponować ugodę, ogólną, na pewno lepiej na tym wyjdzie niż na sprawie w sądzie. – Ale mówi pan, że nie możemy się sądzić w Budapeszcie. – To prawda, ale wątpię, żeby o tym wiedział. – Hm, nie sądzę, żeby się zgodził, ale jeśli chce pan spróbować, nie widzę przeszkód. Ma pan numer? – Mam, jest naszym klientem, już wkrótce prawdopodobnie byłym klientem. – W takim razie powodzenia. Trudno się z nim rozmawia i jest z tego dumny. Cały dzień zajęło złapanie Belesza, który najwyraźniej przebywał poza domem. W końcu o siedemnastej trzydzieści odebrała kobieta mówiąca tylko po węgiersku. Ferrar próbował porozumieć się z nią w trzech językach i po trzeciej z kolei próbie kobieta zawołała: – Fabi! Do telefonu podszedł Belesz. Odezwał się po niemiecku, który był drugim po węgierskim językiem używanym w tym kraju. – Kto mówi? Wydawał się rozeźlony, albo Ferrar zadzwonił w niewłaściwym momencie, albo Belesz należał do tych wiecznie niezadowolonych. – Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, Herr Belesz, mówi Cristián Ferrar z kancelarii Coudert w Paryżu. Reprezentujemy holding, który jest właścicielem First Danubian Trust. – Tak? No i? – Dzwonię, by się dowiedzieć, czy możemy jakoś pomóc rozwiązać problem pana firmy, która nie może funkcjonować, póki wstrzymuje się pan z oddaniem głosu. Czy istnieje jakieś wyjście z tego konfliktu? – Oho! Teraz nasyłają na mnie prawników!
– Kiedy ludzie się nie zgadzają, zawsze można znaleźć kompromis. Co pan proponuje? – Proponuję, by moja siostra zrezygnowała z firmy, wtedy może zatrzymać swoje zaświnione psy. – Sądzę, że pańska rodzina bierze pod uwagę ugodę finansową. Czy to pana interesuje? – Chcą mnie kupić, ha? Kto pana w to wrobił? Ukochany wujaszek Janos? – Rozmawiałem z hrabią Polanyim, bo to on poniesie ciężar ugody. Zachowałby pan prawa w holdingu, ale musiałby pan zagłosować, tak by firma mogła normalnie funkcjonować. Pozwolę sobie zauważyć, że jest pan zobowiązany do przestrzegania pewnych zasad, by chronić firmę i jej aktywa, a jeśli nadal będzie się pan upierał przy swoim stanowisku, rodzina może podjąć przeciwko panu działania prawne. Jako pański adwokat muszę uprzedzić, że niemal wszystkie sprawy tego typu wygrywa powód. – To pan tak twierdzi. – Herr Belesz, jesteśmy zobowiązani doradzać panu jak najlepiej. Nasza rada dla klientów brzmi: jeśli to tylko możliwe, unikać sądów. Jest to zwykle kosztowne przedsięwzięcie, a wynik nie zawsze satysfakcjonujący. No i może trwać w nieskończoność, jak się pan zapewne domyśla. – Nie lubię, jak mi grożą, panie jak tam panu było. Tak się składa, że należę do partii o nazwie Strzałokrzyżowcy, jesteśmy ludźmi honoru, którzy pogardzają spiskującymi małymi prawnikami. Zrozumiano? Ferrar słyszał o Strzałokrzyżowcach, węgierskiej partii nazistowskiej. – Nie spodziewam się, że podejmie pan decyzję w tej chwili – odparł. – Proszę się zastanowić, zdecydować, co dla pana najlepsze, i zawiadomić mnie o tym. – Och, już ja dobrze wiem, co jest dla mnie najlepsze. Wie pan co? – Podniósł głos, aż przeszedł w pisk. – Od razu panu pokażę! – Po czym rzucił słuchawką. Nieco później tego dnia George Barabee zapytał Ferrara o tę rozmowę. – No cóż, groził mi. On i jego koledzy Strzałokrzyżowcy nie przepadają za prawnikami – odpowiedział Ferrar i wzruszył ramionami. – Źle to brzmi. – Owszem. Naprawdę źle. – I co dalej? – Rozmawiałem z Polanyim i postanowiliśmy spróbować zwabić go do Paryża. Tak więc niedługo Herr Belesz dostanie list od swojej dawnej miłości. – Odczekaj trochę, nie chcemy, żeby powiązał list z tą rozmową. Myślisz, że się uda? – Nie. – Ja też. Ale co wadzi spróbować? Pierwsze oznaki wiosny dotarły do Paryża, ale już nie do Louveciennes. Jadąc w niedzielny poranek pociągiem, Ferrar obserwował nagie gałęzie i pola pełne suchych chwastów. Zobaczy się z rodziną, pójdzie na mszę o jedenastej, a potem spróbuje nie zasnąć w drodze powrotnej – zwykła wizyta u rodziny, której przewidywalność dawała Ferrarowi poczucie ukojenia. Gdy jednak dotarł do domu, nic nie było tak jak zwykle, podniecenie wiszące w powietrzu było niemal namacalne. Matka, zaróżowiona i ożywiona, ucałowała go na powitanie. – Kochany Cristiánie, w końcu sukces! Ponad jej ramieniem dostrzegł rozbawiony wzrok Abueli i jej znacząco uniesione brwi.
– To wspaniale, mamo – odparł Ferrar, czekając na nowiny. Mama uroczyście pokazała mu kopertę, następnie ostrożnie wysunęła list i mu go wręczyła. Napisał go niejaki Alejandro Joaquin Carlos de Montador Abruzzo, Duque de Mérida y Tolosa, zaczynał się od słów „Droga Señora Ferrar Obrero”. Hiszpańskim zwyczajem dodano jej panieńskie nazwisko. Pismo odręczne, wspaniała kaligrafia, idealne nachylenie liter uwiecznione w sepii na kremowym papierze. Głęboko przekonana, że w żyłach jej rodziny Obrero płynie szlachecka krew, która przekazana została przez potajemne małżeństwo Mariany Victorii, infantki portugalskiej, matka całymi latami słała listy do przeróżnych książąt, hrabiów i baronów, by się przekonać, czy poprą jej roszczenie. W oczach rodziny uchodziło to za nieszkodliwe dziwactwo, dające jej motywację do działania. Teraz jednak jeden z tych utytułowanych dżentelmenów faktycznie jej odpisał. Ferrar przeczytał list, ale nie znalazł odniesień do szlacheckiego pochodzenia rodziny Obrero. Książę pisał w imieniu swojej drogiej kuzynki, markizy Marii Cristiny de Valois de Bourbon y Braganza, niedawno owdowiałej, zamieszkałej obecnie w Paryżu. Kuzynka, jak wynikało z listu po odrzuceniu kwiecistego stylu, najwyraźniej potrzebowała adwokata. Dobrze poinformowani znajomi polecili jej syna; czy wspomniana kuzynka mogłaby się z nim skontaktować? – To wspaniale, mamo – powtórzył. – Że odpisał na twój list. – Czy mogę odpisać, żeby zadzwoniła do ciebie do kancelarii? – Oczywiście. Nie był to zwykły sposób szukania prawnika, ale Ferrar bardzo dobrze go znał. Niektórzy ludzie uważali, że szczególne koneksje zapewniają lepsze traktowanie, i nie zawsze się mylili. Jednak w całej tej sytuacji było coś dziwnego. – Rozmawialiśmy o tym, kochanie, i myślę, że chodzi jej o ciebie, a książę Alejandro bawi się w swata – powiedziała Abuela. – Ale ja nie jestem arystokratą – zauważył Ferrar. – Owszem, jesteś – powiedziała matka. – Słyszała o tobie – wyjaśniła Abuela. – Nie wiemy, ile ma lat, ale jej mąż zmarł. Znalezienie odpowiedniego kandydata, szlachetnie urodzonego, zamożnego i wolnego, nie będzie dla niej łatwe. Więc książę zgadza się na zamożnego i wolnego, a prestiż zawodowy zastąpi tytuł. – Hm, aranżowane małżeństwo to ostatnia rzecz, jaką kiedykolwiek brałem pod uwagę, szczególnie z kimś szlachetnie urodzonym. Czy w takich sytuacjach nie wysyłali zwykle portretu damy? – Ale przecież zobaczysz ją osobiście – zauważyła matka. – Może nawet ci się spodoba. – A tak z ciekawości, gdzie mieszka ten książę? – List przyszedł z Brukseli. Przez chwilę jeszcze rozmowa toczyła się wokół księcia i markizy, było bardzo wesoło, Ferrar od lat nie widział matki takiej szczęśliwej i ożywionej. W końcu Abuela spojrzała na zegarek. – No proszę, czas do kościoła, bo się spóźnimy. Wracając o zmierzchu do Paryża, Ferrar myślał o liście. Jak książę mógł się dowiedzieć, że Francuzka pisząca do niego zbzikowane listy jest matką paryskiego prawnika? Książę wspomniał dobrze poinformowanych znajomych. No cóż, rzeczywiście. Może jestem zbyt podejrzliwy? – pomyślał. Książę mógł przecież rozpytać o kobietę, która regularnie do niego pisuje z Louveciennes. Czy jest bogata? Ma powiązania z interesującymi ludźmi? Może się przydać? Ferarr widział już w życiu sporo fałszywych tytułów – czy książę faktycznie jest księciem? Z drugiej strony arystokracja
europejska to dziwny i często ekscentryczny gatunek, który jednak przetrwał, a czasami wspaniale rozkwitał. I czy jest ciekaw spotkania z markizą? Oczywiście, jakżeby inaczej? Czternasty marca. Fałszywa wiosna poruszyła serca na całym kontynencie, w tym serca francuskich polityków. Kiedy Ferrar spotkał się z de Lyonem w Oficina Técnica, ten ostatni miał ważne wiadomości. Francuski Front Ludowy powrócił do władzy i otworzy granice dla transportów broni do Hiszpanii. Oznaczało to, że transporty wysyłane przez Moskwę, które zatrzymywano na granicy, dotrą do sił Republiki. – To nam bardzo ułatwi życie – orzekł de Lyon. – Możemy wysłać nasze działa koleją do Polski, a potem frachtowcem z Gdańska do Bordeaux. Czy też z tego, co kiedyś nazywało się Gdańsk. Teraz to Wolne Miasto Gdańsk utworzone na mocy traktatu wersalskiego, aby dać Polakom dostęp do morza. Jest pod ochroną Ligi Narodów, przynajmniej tak uważają dyplomaci. – Znam historię – powiedział Ferrar. – W takim razie wiesz, że paktu o nieinterwencji nie przestrzega się w Gdańsku, którego Liga Narodów nie kontroluje. Są w mieście przedstawiciele Ligi, ale mogą tylko narzekać, a i tak nikt ich nie słucha. Gdańskiem tak naprawdę rządzi miejscowa administracja, czyli Polacy. A dziś Polska, jak każde państwo w Europie, jest polem bitwy w wojnie politycznej między prawicą i lewicą. Tak dobrze się składa, że wśród lewicujących Polaków mamy w Gdańsku przyjaciół. To znaczy Republika ma przyjaciół. – Przyjaciół, którzy pozwolą wysłać broń do Hiszpanii. De Lyon przytaknął. – Którzy pozwolą zrobić nam wszystko, co chcemy… dwunasty marca wystraszył ich nie na żarty. Dwunastego marca oddziały hitlerowskie wkroczyły do Austrii. – Mnie również – powiedział Ferrar. – Choć lepszym określeniem byłoby może zemdliło. Te zdjęcia uśmiechniętych dziewczynek pozdrawiających Niemców ich hitlerowskim gestem. – W kronikach filmowych jest jeszcze gorzej – mówił de Lyon. – Ale to kłamstwo, Austriacy nie chcą Hitlera. Jednak to posunięcie wpłynęło na politykę francuską. – Co, jak się wyraziłeś, ułatwia nam życie. – Owszem, do pewnego stopnia. Ale trzeba pamiętać, że Gdańsk to miasto, gdzie ciągną kryminaliści, żeby się wzbogacić, a mówiąc kryminaliści, mam na myśli zarówno skorumpowanych oficjeli, jak i zwykłe gangi. Więc musimy mieć kogoś w mieście, żeby nam nie rozkradli ładunku czy to przez zręczną sztuczkę z dokumentami, czy to siłą. Co zdarzało się już w przeszłości nieraz. Co gorsza, szpiedzy Franco działają tam bardzo aktywnie – wiedzą, co robimy, i na pewno zaatakują, jeśli tylko nadarzy się okazja. W taki czy inny sposób pieniądze zmienią w Gdańsku właściciela. – A kto będzie naszym strażnikiem? – Tym zajmę się osobiście. – I chcesz, żebym pojechał z tobą. – No cóż… – Telefon na biurku de Lyona zadzwonił dwa razy, po chwili kolejne dwa. – Przepraszam, ale muszę zobaczyć, kto to. – Po krótkiej wymianie zdań oddał słuchawkę Ferrarowi. – Twoja sekretarka. – Monsieur Ferrar – powiedziała Jaeannette po krótkim powitaniu. – Miał pan telefon od jakieś markizy, Marii Cristiny, która chce się z panem umówić. Powiedziałam, że muszę się z panem
skontaktować i dam jej odpowiedź. – Umów ją, Jeannette, spodziewałem się tego telefonu. – Ma pan czas jutro o wpół do czwartej, przekażę jej wiadomość. Ferrar odłożył słuchawkę – Mówiliśmy o podróży do Gdańska. – Oczywiście chciałbym cię mieć przy sobie. Zawsze mogę poprosić o towarzystwo Stavrosa, ale on jest w gorącej wodzie kąpany i jak coś idzie nie tak, lubi wybuchać. Lepiej mieć kogoś zrównoważonego, ale domyślam się, że możesz być zajęty w pracy. Faktycznie tak było. Fałszywa wiosna poruszyła też serca wielu klientów kancelarii, którzy zdecydowali się zawrzeć małżeństwo, rozwieść, spisać testament, kupić coś lub sprzedać, albo też zdenerwowani potrzebowali wsparcia i pociechy swojego adwokata. Ferrar westchnął. – Twoje domysły są nad wyraz trafne. – Nie zabawimy tam długo, transport pozostanie na miejscu dwa dni. Mogę pojechać wcześniej, pogadać z ludźmi, zorientować się, z czym się borykają, a ty przylecisz, gdy przesyłka już dotrze. Możemy to zaplanować na weekend. – O! Tak? – To możliwe. Szarny potwierdził, że nasz przelew dotarł, wraz z łapówkami dla oficjeli. Więc może najbliższy weekend? W poniedziałek rano stawisz się na posterunku. Co ty na to? Ferrar nie wahał się ani chwili. Nie po tym, co widział przez kilka ostatnich tygodni. – Jeśli uważasz, że mogę ci się przydać, będę. Markiza przyszła punktualnie. Jeannette wprowadziła ją do gabinetu, gdzie po przywitaniu usiadła na krześle dla klientów. Hiszpanka? Francuzka? W każdym razie po czterdziestce, zgadywał, ale wyglądała młodziej i była nie tyle piękna, ile uderzającej urody. Miała mocne, pięknie wyrzeźbione, a jednocześnie delikatne rysy, gładką skórę i włosy koloru ciemnego złota, z metalicznym połyskiem, zaczesane do tyłu pod toczkiem z woalką. Na popołudniowe spotkanie z prawnikiem włożyła klasyczny granatowy kostium, apaszkę i srebrną broszkę. Siedziała teraz elegancka, opanowana i poważna, gotowa na spotkanie. Ale jak siedziała! Najprawdziwsza dama w całym kraju! Plecy wyprostowane, głowa wysoko, kolana, łydki i buty nie tyle przylegały do siebie, ile zostały dokładnie połączone, dłonie natomiast, w czarnych skórzanych rękawiczkach, zniknęły w rękawach żakietu. – Monsieur Ferrar – rozpoczęła – dziękuję, że tak szybko znalazł pan dla mnie czas. Niezmiernie miło z pana strony. Mówiła wyszukanym językiem, oficjalnie i rytmicznie, wspaniale modulowała głos. I tym hipnotycznym głosem opowiedziała mu swoją historię. Jej ukochany mąż, markiz, pożyczył znajomemu sporą sumę. Nie było żadnej umowy, to starzy przyjaciele, wystarczył uścisk dłoni. – Chodziło o dług honorowy – wyjaśniała. Istnieje może jakiś list? Markiz rzadko pisywał listy. Czy była świadkiem rozmowy telefonicznej? – Nie, monsieur, mąż zajmował się interesami w swoim gabinecie. Miał własną firmę? – Nie interesował go handel, posiadłościami zajmował się zarządca. I tak dalej, i tak dalej. Z każdym pytaniem i odpowiedzią jej roszczenie traciło na sile – oto
kradzież bez świadków, nie licząc markizy, która o tej pożyczce dowiedziała się w ostatnich godzinach życia męża. Pieniądze, myślał Ferrar, najprawdopodobniej są już stracone. A jednak postara się jak najlepiej, zainspirowany… no cóż, nią. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Była ideałem opanowania – usta zamknięte, kiedy skończyła mówić, twarz nieujawniająca żadnych emocji. Cóż, choć niezmiernie dystyngowana, to jednak nieźle go ruszyła, czuł to pod swoim biurkiem. Do diabła! Co ona mu zrobiła? Jak strumień prądu płynęła od niej silna erotyczna energia. – Pani markizo, obawiam się, że czeka nas sporo pracy, jeśli chcemy odzyskać pieniądze pani męża. – Nie boję się pracy, monsieur Ferrar. – Proszę wybaczyć, ale muszę spytać, czy obecna sytuacja finansowa pozwala pani żyć na poziomie, do jakiego pani przywykła? – Na chwilę obecną tak. Ale majątek markiza jest rodzaju tradycyjnego, to znaczy w postaci własności ziemskiej. Ferrar znał takie historie – majątek, który trudno spieniężyć, więc człowiek dysponuje bardzo ograniczonymi środkami. – A co mówił przyjaciel, gdy rozmawiała pani z nim o długu wobec męża? – Był raczej nieprzyjemny, jeśli mogę tak to ująć. Twierdził, że markiz podczas choroby stracił kontakt z rzeczywistością. – Niechętnie o to pytam, ale czy istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że tak mogło być? – Nie, monsieur, jego umysł zachował jasność do końca. Był po prostu hojnym, wielkodusznym człowiekiem, dobrym dla rodziny i przyjaciół. Ferrar wyjął z szuflady kilka sztuk papieru firmowego, a następnie wiecznym piórem zaczął spisywać szczegóły. Jaka to była suma? Wypłacona we frankach belgijskich równowartość stu trzydziestu tysięcy dolarów amerykańskich. Wypłacona – miał nadzieję! – czekiem? Nie, markiz miał w gabinecie sejf, w którym przechowywał spore sumy w gotówce. I tak dalej, i tak dalej, coraz gorzej i gorzej. A gdy zapytał o posiadłości męża, odpowiedź właściwie już znał. – Znajdują się na terenie Hiszpanii, monsieur. – Czy mogłaby opowiedzieć mi pani coś o sobie? – poprosił Ferrar, kiedy miał już wszystkie niezbędne informacje, przynajmniej na początek. Przez chwilę milczała, a potem popłynęła opowieść. – W mojej rodzinie płynie hiszpańsko-francuska krew – imiona Maria Cristina otrzymałam po matce mojej matki, która wywodziła się z Nawarry, choć lubiła mówić, że wiele pokoleń wcześniej jej przodkowie zamieszkiwali w Portugalii. Rodzina ojca pochodzi z terenów normańskich leżących na zachód od Paryża, moje nazwisko panieńskie brzmi Palestrin. Rodzina matki pochodzi z Lombardii, z północnych Włoch, nadano im tytuł kawalerów, to niższa szlachta, coś jak baronet. Matka urodziła się w Padwie, a ja w pewien sposób jestem do niej podobna, przede wszystkim mam jej oczy. – Koniuszkami palców uniosła woalkę. – Teraz może je pan zobaczyć. – Po czym ją opuściła. Zobaczył. Oczy markizy widziane poprzez siateczkę materiału były po prostu ciemne, po jego odsłonięciu natomiast okazały się bardzo wyraziste, lśniące, o niesamowicie ciepłym i głębokim odcieniu kasztanowego brązu. Połączenie brązowych oczu i złotych włosów wywarło na Ferrarze silne wrażenie, jednak niewielkie w porównaniu z samym uniesieniem woalki. To dopiero było uwodzicielskie, pomyślał, ale czy zamierzone? Markiza wydawała się wcieleniem niewinności, nie
zmieniła wyrazu twarzy i nie uśmiechnęła się. A jednak… – Uczyłam się w szkole klasztornej w Angers – kontynuowała – potem w prywatnej akademii w Genewie. W wieku dwudziestu pięciu lat poślubiłam markiza. Poznaliśmy się w Baden-Baden, gdzie młode kobiety zabierane są przez rodziców, którzy liczą na znalezienie dla nich odpowiedniej partii. Mąż był ode mnie o dwadzieścia dwa lata starszy, ale ta różnica nam nie przeszkadzała, może oprócz decyzji o dzieciach. O nieposiadaniu dzieci. Przez niemal piętnaście lat naszego małżeństwa mieszkaliśmy głównie w hotelach. W Lugano i Sankt Moritz zimą, a w Biarritz latem, czasami w Karlsbadzie – mąż uważał się za osobę słabego zdrowia i często korzystał z zabiegów. Prowadziliśmy życie dziewiętnastowiecznej europejskiej arystokracji, od czasu do czasu wracaliśmy do Brukseli, by markiz mógł spędzić trochę czasu w swoim gabinecie, i udawaliśmy się do Madrytu, gdy musiał dopilnować spraw rodzinnych. Nigdy natomiast nie odwiedzał swoich posiadłości, nie chciał bowiem patrzeć na warunki, w jakich żyją tam ludzie, którzy u niego pracują. Choć, powinnam dodać, teraz oni są ich właścicielami. – Po chwili refleksji zakończyła: – W zasadzie prowadziliśmy spokojne życie i pod wieloma względami byliśmy szczęśliwą i dobraną parą. Zamilkła, więc odezwał się Ferrar. – A gdzie zatrzymała się pani w Paryżu, jeśli mogę zapytać? – Przez jakiś czas mieszkałam w Bristolu, ale ostatnio przeniosłam się do niewielkiego hotelu w Siódmej Dzielnicy, do Windsoru. Zna go pan? – Słyszałem o nim. Bardziej rezydencja niż hotel. Windsor był drogi, dbał o prywatność swoich gości, stawiał na dyskrecję, znany z goszczenia zagranicznych artystów z zamożnych rodzin, ekscentrycznych starszych kobiet z małymi pieskami oraz przedstawicieli podupadłej arystokracji. Ferrar wyczuł, że markiza powiedziała już wszystko, co zamierzała. – Dziękuję za poświęcenie mi swojego czasu, pani markizo, skontaktuję się, gdy ustalimy sposób postępowania w tej sprawie. Lekko wstała z krzesła, Ferrar również. – Monsieur Ferrar, dziękuję za pana zainteresowanie moją sprawą. Wyciągnęła do niego rękę, podając ją jak do pocałunku. Ferrar ujął ją lekko i choć ledwie musnął ją wargami, pod cienką rękawiczką poczuł ciepło jej skóry. Podszedł do okna i wyjrzał na Pola Elizejskie. Zmierzchało. Padał też deszcz, więc światła latarni ulicznych odbijały się w mokrym chodniku. Kilka minut później szofer w garniturze wysiadł z wielkiego automobilu z zamkniętym parasolem. Kiedy znów się pojawił w polu widzenia, trzymał parasol otwarty nad głową markizy. Przytrzymał przed nią drzwi, ona wsunęła się do środka i tyle ją widział. Ale, pomyślał Ferrar, przecież to nie ostatni raz. W piątek wczesnym rankiem, o trzeciej trzydzieści, w pokoju Ferrara zadzwonił telefon. Obudził się z bijącym sercem, wyskoczył z łóżka i z zarzuconym na ramiona kocem – nie nosił piżamy – pokuśtykał do gabinetu. – Tak? Kto mówi? – Max. Dzwonię z Karwiny, kolejowej stacji granicznej polsko-czeskiej. Mam kłopoty – twierdzą, że nasze wagony nie mogą jechać prosto do Gdańska, muszą przeczekać dzień w Warszawie, tam dołączą je do innego składu, który przyjedzie z Pragi. Opóźnienie nie jest duże, ale musimy mieć
pewność, że wszystko pójdzie tak, jak mówią. A ty i tak musisz lecieć do Warszawy, więc tam się spotkamy i sprawdzimy ładunek. – Wysyłka transportu, wydaje się, że wszystko załatwione, a tu… – Jakbym chciał się skontaktować, będziesz w kancelarii? – Do trzeciej, potem jadę na Le Bourget, o piątej mam lot do Warszawy. Na miejscu będę o wpół do dziesiątej rano. W mieszkaniu było zimno jak w psiarni, jedną ręką Ferrar ciasno otulał się kocem, a drugą szukał w szufladzie papierosa. Znalazł trzy, bardzo stare i wyschnięte, w zapomnianej, niedokończonej paczce. Zapalił. – Byłeś kiedyś w Polsce? – zapytał Maxa. – Raz, przez jakiś tydzień. – No i jak? De Lyon przez telefon był ostrożny. – Ani dobrze, ani źle… wyczuwało się w powietrzu napięcie. Po tym, co stało się w Austrii, uznali, że ich spotkanie z Hitlerem jest coraz bliższe… Gazety wciąż się o tym rozpisują, ale oni udają twardych i odważnych. Co do nas i naszych spraw, ufam, że się uda. Niemców widać na ulicach Gdańska, ale na razie tylko maszerują. Posłuchaj, Cristián, na lotnisko wyjedzie po ciebie mój kolega Nestor. Nie przejmuj się jego wyglądem, on… wykonuje dla mnie pewną robotę i jest dobry w swoim fachu. Może się spóźnić, ale na pewno w końcu się zjawi. Mówi trochę po francusku… ty nie znasz polskiego? – Ani słowa. – Poradzisz sobie. Masz wizę? – Tak. Jeden z kolegów ma obowiązek załatwiać wszelkie dokumenty podróżne, zna wszystkich odpowiednich urzędników w paryskich ambasadach. – To dobrze. W takim razie do zobaczenia w sobotę rano. Nestor zna się na hotelach, pewnie wybierze Europejski. A, wyciągnij z banku tysiąc dolarów. Jeśli możesz, przywieź je ze sobą i… ten prezent ode mnie. Wiesz, o co chodzi? Ferrar musiał chwilę pomyśleć, ale w końcu uświadomił sobie, że ma zabrać automatycznego walthera PPK. – Tak, wiem. – No to do zobaczenia. – Uważaj na siebie, Max. Ferrar odłożył słuchawkę i wrócił do sypialni. Kłaść się jeszcze czy nie? Poszedł do kuchni, nalał do szklanki brandy, zaniósł ją do sypialni i przysiadł na brzegu łóżka. Za oknem przez szron na szybie widział niewyraźny Place Saint-Sulpice oświetlony zaledwie jedną latarnią. Po wypaleniu papierosa i opróżnieniu szklaneczki podszedł do swojej zbrojowni, wyciągnął walthera z szuflady ze skarpetami i położył na stoliku, gdzie trzymał portfel i klucze, żeby nie zapomnieć zabrać go później do pracy. Samolot linii lotniczych LOT nie był zbyt pełny, Ferrar miał dwa fotele tylko dla siebie. Po drugiej stronie przejścia modliła się okrągła kobieta o czerwonych policzkach – poruszała ustami, przymykając powieki – przekonana, że ten diabelski wynalazek za chwilę spadnie z nieba. Na
lotnisku Ferrar zakupił „Le Soir”, który na pierwszej stronie zamieścił wiadomości z Hiszpanii – włoscy piloci w niemieckich heinklach zbombardowali Barcelonę. Siedemnaście nalotów w ciągu dwóch dni nie napotkało oporu. Republika nie miała myśliwców, by bronić miasta. Włoscy piloci lecieli tuż nad budynkami poszczególnych dzielnic i zabili tysiąc trzystu mieszkańców, a ranili ponad dwa tysiące. Według korespondenta „Le Soir” nosze z rannymi leżały na ulicach, a oni sami wyciągali zaciśniętą pięść, gdy ludzie zatrzymywali się, by zaproponować pomoc. Potem z całego świata zaczęły napływać pełne oburzenia protesty wobec tak barbarzyńskiego ataku. O dziesiątej dwadzieścia Ferrar czekał w Warszawie, w drzwiach zardzewiałego budynku, który służył jako terminal lotniczy. Znad rosyjskich stepów wiał mocny północno-wschodni wiatr, bezchmurne niebo miało niesamowity niebieski odcień. Ferrar spojrzał na zegarek. Pozostali pasażerowie jego lotu już dawno znikli, stał więc samotnie, czując, jakby miał pod powiekami piasek. Czyżby został na lodzie? W końcu jednak podszedł do niego niski, chudy mężczyzna, może trzydziestoletni. Podszedł szybkim krokiem z rękami w kieszeniach i odezwał się po francusku. Na początku Ferrar w ogóle go nie zrozumiał. – Przepraszam późno, pan Ferrar, tak? Ja Nestor. Uśmiechnął się szeroko, błyskając okiem i odsłaniając okropnie krzywe, brązowe zęby. Mocno potrząsnął dłonią Ferrara. Dziwacznie wyglądał w beżowym garniturze wypchanym na kolanach i w koszuli w zielono-lawendową kratę zapiętej pod samą szyję. Ferrar nigdy nie widział takiej koszuli, pewnie jakiś wschodnioeuropejski wzór. Nestor wskazał drugą stronę terminalu, znów prezentując swój upiorny uśmiech. – Proszę za mną. Ferrar przeszedł za Nestorem przez cały terminal. Doszli do ciężkiego buicka. Wiedział, że to ulubiony środek transportu ludzi zamożnych i mających doświadczenie na polskich drogach. Samochód nie był stary, ale ostro eksploatowany, przód miał cały w zaschniętym błocie, a przednią szybę, upstrzoną śladami po uderzeniach kamyków, przecinała zygzakowata rysa biegnącą od góry w dół po stronie pasażera, nad wycieraczką natomiast widoczne było rozmazane błoto. Sadowiąc się za kierownicą, Nestor zapowiedział: – Do Europejskiego! Trzymać się. I faktycznie samochód ostro ruszył, wielki i mocny podskakiwał na nierównościach szutrowej drogi i rozchlapywał na boki brązowawą wodę. Wyglądało na to, że według Nestora samochód powinien się poruszać z maksymalną możliwą prędkością i Ferrar bardzo poważnie się zastanawiał, czy tu nie nadejdzie kres jego życia. Gdy zakręcali na pełnym gazie, tylne koła zaczęły się ślizgać, ale Nestor docisnął pedał i buick wyszedł z poślizgu. Wchodząc w następny zakręt, z taką samą zawrotną prędkością, zobaczyli przed sobą wóz konny. Ferrar zesztywniał i przygotował się na uderzenie, Nestor zaklął i ostro skręcił kierownicę, po czym odbił z powrotem, koła zebrały błoto z pola, człowiek na wozie zrobił niecenzuralny gest, a koń zarżał wystraszony, gdy buick przefrunął obok. W końcu z piskiem zahamowali przed Europejskim, gdzie wielki portier nawet nie mrugnął – widywał gorsze rzeczy – i przytrzymał otwarte drzwi, gdy Ferrar wysiadł, dziękując Bogu, że w jednym kawałku. – Czekam – oznajmił Nestor. Hol w Europejskim był bardzo luksusowy – obite pluszem meble i palmy w donicach.
Recepcjonista poinformował go, że pan de Lyon zatrzymał się w pokoju numer czterysta dwanaście, potem boy, co najwyżej trzynastoletni, zaprowadził go do jego pokoju. Wybrał numer de Lyona. – Cześć, Cristián – przywitał go de Lyon, po czym się roześmiał. – Podobała ci się przejażdżka? – Merde – zaklął Ferrar. – Zawsze tak prowadzi? – Zawsze. Uderza tylko w małe rzeczy i nigdy w zwierzęta. Nestor jest dobry dla zwierząt, szczególnie dla kurczaków, choć nie mam pojęcia, jak to robi. – Czy bardzo nam się spieszy? – zapytał. – Bo chętnie wziąłbym gorącą kąpiel. – Nie ma sprawy, masz dwadzieścia minut, potem poszukamy ładunku. Ferrar wziął więc kąpiel, z żalem spojrzał na łóżko, zadzwonił do de Lyona i spotkali się w holu. – No to jedziemy na stację rozrządową – powiedział de Lyon. – Mamy dla siebie całe sześć wagonów. Stacja była na Pradze, w przemysłowej dzielnicy po drugiej stronie Wisły. Tutaj buick podskakiwał na kocich łbach, mijali kilometry fabryk wypuszczających w powietrze smród topionego metalu i palonego węgla. W końcu dojechali do stacji, która znajdowała się poniżej poziomu ulicy, w niecce otoczonej zarośniętymi wzniesieniami, skąd odchodziło około trzydziestu linii kolejowych. Stalowe nitki lśniły w słońcu, znikając ostatecznie w oddalonym nieco tunelu. Przy ulicy w starym drewnianym baraku urzędował zawiadowca stacji. De Lyon zapukał, zawiadowca otworzył. Był to człowiek o ogorzałej twarzy w rozpinanym swetrze i czapce kolejarskiej z zamierzchłych czasów. De Lyon, mówiąc po polsku – później wszystko zrelacjonuje Ferrarowi – był uprzedzająco grzeczny i bardzo przyjazny. Zawiadowca przyjrzał się tablicy. – Szukacie składu Karwina–Warszawa, który wyjechał z Brna. Zmrużył oczy, odczytując zapisy wykonane kredą. – Chodźcie ze mną. Zeszli po rozklekotanych schodach, potem ruszyli po wysypanym wzdłuż torów żużlu, maszerując za zawiadowcą, który szukał składu towarowego Karwina–Warszawa. W końcu go znalazł – rząd starych wagonów na wysokich żelaznych kołach. De Lyon wyjął z teczki kopię listu przewozowego i szli dalej, gdy kolejarz sprawdzał każdy z wagonów, porównując numery. Przeszli wzdłuż czterdziestu, aż dotarli do lokomotywy. Akurat mechanik oliwił łożyska kół. Zawiadowca wydawał się zdziwiony, pokręcił głową. – Jak mogliśmy ich nie zauważyć? Mogę jeszcze raz rzucić okiem na ten list? De Lyon mu go wręczył, kolejarz uważnie przejrzał numery. – To na pewno ten skład, chyba że jest błąd w liście. – A tak się zdarza? – To możliwe. Chociaż raczej rzadko. Chodźmy z powrotem. Jeszcze raz przeszli wzdłuż pociągu, zawiadowca ponownie bardzo dokładnie sprawdził numery na każdym wagonie. Kiedy doszli do ostatniego, zdjął czapkę, przygładził włosy, na powrót włożył czapkę, sięgnął do kieszeni swetra i wyciągnął na wpół wypalone cygaro, które zapalił. – Coś tu nie gra. Wasz ładunek musi tu być. Jesteście pewni, że to Karwina–Warszawa? De Lyon skinął głową. – Widział pan ten ładunek w wagonach? – Widziałem wagony w Karwinie. Kolejarze odprawili je do Warszawy. Zawiadowca był zdezorientowany. – Hm… – mruknął.
De Lyon wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów studolarowych. – Naprawdę potrzebujemy pana pomo… – Proszę to schować. Pieniądze zniknęły. – Nie chciałem pana… czasami ludzie… – Nie ja. Na tym polega moja praca, więc niech mi pan pozwoli ją wykonać. W końcu Ferrar nie mógł już dłużej wytrzymać. – Co tu się, u diabła, dzieje? – Wygląda na to, że nasze wagony zniknęły. – Idziemy do biura – zarządził zawiadowca. – Muszę zadzwonić. Co przewozicie? – Broń. Działa przeciwpancerne dla armii Republiki Hiszpańskiej i amunicję. Cygaro zawiadowcy niemal zgasło. Podmuchał na żarzący się koniec, potem mocno się zaciągnął i wypuścił kłęby wonnego dymu. – Na niemieckie czołgi, tak? – Tak – potwierdził de Lyon. – Pracujemy dla ambasady hiszpańskiej w Paryżu. – W tysiąc dziewięćset szesnastym Niemcy nie byli tacy źli, mieliśmy ich tu w Warszawie i okazali się dość przyzwoici – pogonili stąd ruskich, więc się cieszyliśmy, że przyszli. Ale teraz jest inaczej, zmienili się, więc lepiej niech zostaną u siebie. – Przez wzgląd na pana mam nadzieję, że zostaną. – Wracajmy już. Wspięli się po długich schodach. W baraku zawiadowca zaczął obdzwaniać stacje na ich trasie od Warszawy, za każdym razem witając się uprzejmie i dopiero potem zadając pytania. Ferrar stał, słuchając potoku polskich słów i z każdą rozmową coraz bardziej tracąc nadzieję. – W Radomiu też nie – poinformował de Lyona. – Ładunek ma iść stąd do Gdańska? – Zgadza się. Miał wyjechać dziś, chcieliśmy sprawdzić, czy wszystko w porządku, zanim opuści Warszawę. – I bardzo dobrze, inaczej siedzielibyście w Gdańsku, zachodząc w głowę, co się stało. Spróbujemy Kielce. Kolejna pogawędka, kilka pytań i wynik. – W Kielcach go nie ma. – Czy taki ładunek mógł zostać posłany inną trasą? – To możliwe, jeśli ktoś zmienił list przewozowy, ale po co miałby to robić? – Towar jest sporo warty – wyjaśnił de Lyon. – Poza tym są ludzie, którzy nie chcą, by ta broń dotarła do Hiszpanii. – W takiej sytuacji wagony mogą być gdziekolwiek. Między Gdańskiem i Brnem biegnie mnóstwo linii kolejowych. – Zamilkł na moment. – Mieliście jakieś problemy w Karwinie? Niektórzy tamtejsi kolejarze mają bardzo radykalne poglądy polityczne. De Lyon się zawahał. – Właściwie nie, powiedzieli, że ładunek musi przeczekać, właśnie w Warszawie. Myślałem, że to zmiana rozkładu jazdy. – Być może coś więcej. Połączył się z Karwiną, zadał kilka pytań, a potem zapytał o Władka. Czekając, aż tamten podejdzie, zakrył słuchawkę dłonią i zwrócił się do de Lyona.
– Stary znajomy, pracuje teraz w Karwinie, on mnie nie okłamie. Kiedy kolega podniósł słuchawkę, rozmawiali przez chwilę, potem znów czekał. W końcu Władek wrócił, jego informacja była krótka. – W Karwinie zmienili list przewozowy – relacjonował zawiadowca. – Wasz ładunek przejechał przez Warszawę wczoraj w nocy. – Wiadomo, gdzie jest teraz? – pytał zrozpaczony de Lyon. – W Bydgoszczy – odparł, wykręcając kolejny numer. – Ale upewnijmy się. Rozmowa była krótka. – Wasze wagony stoją na stacji rozrządowej w Bydgoszczy, czekają na rozładunek. Lepiej od razu tam jedźcie. – Jak to daleko? – Trzysta kilometrów – odparł. – To dranie. De Lyon uścisnął mu dłoń. – Dziękuję panu, bardzo dziękuję. – Na waszym miejscu bym się pospieszył. De Lyon i Ferrar przeszli na drugą stronę ulicy. Nestor spał za kierownicą buicka. Ferrar z pewnością zapamięta tę podróż do Bydgoszczy. Nestor dawał z siebie wszystko. Najczęściej jechali po zamarzniętym błocie, które miejscami rozmarzło. Cristián siedział z tyłu, starając się utrzymać równowagę na śliskiej skórzanej tapicerce. Kiedy samochód podskakiwał, walił głową w podsufitkę, trzymał więc zęby zaciśnięte, żeby sobie jakiegoś nie ukruszyć. Nikt się nie odzywał, Nestor prowadził w skupieniu, koncentrując się na drodze. Usiłował dojrzeć coś przez zabłoconą szybę i zaciskał dłonie na kierownicy. W pewnym momencie, gdy nieco za szybko wszedł w zakręt, obrócili się wokół własnej osi i buick stanął w miejscu, a mała ciężarówka z odkrytą paką cudem zdołała ich ominąć. Kierowca mocno nacisnął klakson, Nestor zaklął. Po kilku próbach auto na szczęście zapaliło. Dwa kilometry dalej samochód ześliznął się z drogi, a Nestor miał czas tylko na jeden skręt kierownicy, dzięki czemu w zderzeniu z drzewem nie ucierpiała chłodnica. Silnik znów zgasł. Wysiedli, żeby zobaczyć uszkodzenia. Dolna część zderzaka wygięła się tak, że zahaczała o przednią oponę. W takim stanie nigdzie dalej nie powinni jechać, ale pojechali. De Lyon i Ferrar chwycili zderzak z dwóch stron i powoli, używając całej swojej siły, odgięli metal tak, by nie zahaczał o gumę. Ten wysiłek sporo ich kosztował – Ferrar odpoczywał zgięty wpół, z dłońmi na kolanach, a de Lyon opierał się o maskę, próbując złapać oddech. – Lepiej ruszajmy – powiedział w końcu de Lyon, więc wsiedli na powrót do samochodu. Nestor zapalił silnik, przesunął sprzęgło i ruszyli. Gdy ujrzeli krowę, znów wcisnął hamulec. Zatrzymali się ledwie parę kroczków od zwierzęcia, które im się uważnie przyglądało. Nestor spuścił szybę, wstawił głowę i krzyknął. Krowa ani drgnęła, bo niby po co? De Lyon wysiadł, podszedł do niej i klasnął w dłonie jak umiał najgłośniej. Też bez rezultatu. Okrążył więc zwierzę i pacnął je w zad. Zaskoczona krowa obejrzała się przez ramię i machnęła ogonem. Po kolejnym klapsie, nie spiesząc się, spuściła łeb i zeszła z drogi. Kiedy znaleźli wreszcie bydgoską stację rozrządową, było już po czwartej. De Lyon, z chusteczką w dłoni, bo skaleczył się, odginając zderzak, wszedł do biura kolei. A Ferrar za nim. Urzędnik
wypełniał właśnie jakiś formularz, stukając w skupieniu w klawisze maszyny do pisania i sprawdzając, czy się nie pomylił. – Przepraszam – zaczął de Lyon. – Czy mógłby p… – Nie widzi pan, że jestem zajęty? – odparł urzędnik. – Przepraszam. Poczekamy. Podobnie jak wcześniej krowa, ten urzędnik też nie lubił być poganiany. Zademonstrował im, że nigdzie mu się nie śpieszy. De Lyon nie potraktował go tak jak krowy, choć z pewnością przemknęło mu to przez myśl. Ostatecznie urzędnik uznał, że pokazał już, kto tu rządzi, i obrócił się w swoim obrotowym fotelu. – Teraz słucham. De Lyon wyjaśnił, że w Karwinie wkradł się pewien błąd do listu przewozowego i on musi teraz odnaleźć swój ładunek, dokładnie sześć wagonów, i wysłać je do Gdańska. – Niedobrze. Ludzie powinni być uważniejsi. No nic, proszę się nie martwić, zajmiemy się tym. De Lyon wyraźnie się rozluźnił. Urzędnik sięgnął do szuflady i wyjął formularz. – Musi pan tylko to wypełnić i wysłać do centralnego biura przewozowego w Warszawie. Za kilka dni wszystko się wyjaśni. Na ulicy Piłsudskiego jest ładny hotel, na pewno znajdzie się wolny pokój. De Lyon wziął głęboki oddech. – Proszę pana, nasz ładunek dziś wieczorem musi zostać załadowany na statek w porcie gdańskim. Dziś wieczorem. Urzędnik wzruszył ramionami. – Będziecie musieli przełożyć wysyłkę. Teraz proszę wypełnić formularz, kopertę można kupić na poczcie. Ferrar podszedł do de Lyona. – Powiedz, że chcesz rozmawiać z naczelnikiem – szepnął. Kiedy de Lyon tak zrobił, na ułamek sekundy w oczach urzędnika pojawiła się nienawiść, ale zaraz znikła. Podniósł słuchawkę, coś powiedział i zwrócił się do de Lyona. – Biuro naczelnika jest na dworcu głównym, ale nie zabawi tam długo. W soboty zwykle wychodzi wcześniej. – Dziękuję. Czy mógłby nam pan wskazać drogę na dworzec główny? – A zapytajcie kogoś na ulicy, na pewno z łatwością traficie. Wsiedli do buicka i zaczęli rozmawiać. – A jeśli wysyłka opóźni się o tydzień? – mówił Ferrar. – Czy będzie bardzo… Zanim jednak doszedł do słowa „źle”, de Lyon mu przerwał. – Wysyłka się nie opóźni. Po prostu rozładują wagony i wyprzedadzą towar, a ten, kto to zorganizował, weźmie forsę. Nie borykamy się teraz z nieprzewidzianymi wypadkami losowymi, zostaliśmy zaatakowani. Ktoś chce, żebyśmy pogodzili się ze stratą i udawali, że to pech. – Kto to zrobił? – Nigdy się nie dowiemy. Jeśli to zawodowcy – a zapewne tak jest – dranie pozostaną w ukryciu. Tam gdzie mieszkają. Może to agenci Franco albo Niemcy, kto wie, może nawet Rosjanie z Międzynarodówki. Hiszpanii powinno pochlebiać, że ma tylu wrogów. Ale to bez znaczenia. Co zrobimy z naczelnikiem? Ferrar się zastanowił. – Jeśli jest w to zamieszany, tamten już do niego dzwonił, więc siedzi u siebie, zaciera ręce
i czeka na nas, żeby odegrać swoją rolę. Ale my i tak musimy odegrać swoją, czyli poprosić go o pomoc. – Chcemy go zastraszyć? – To nas zaprowadzi do więzienia. De Lyon skinął głową. – Jedziemy, Nestor. Rzeczywiście dość szybko znaleźli dworzec. Budynek miał być pewnie symbolem rozwoju miasta, dwie kondygnacje szarej cegły i kunsztowne płaskorzeźby zdobiące wejście. Niestety, górny róg został zniszczony podczas walk w tysiąc dziewięćset czternastym i dach zabito ciężkimi dechami. Nestor czekał w samochodzie, de Lyon i Ferrar za poczekalnią odnaleźli biuro naczelnika. Kiedy weszli, rozmawiał przez telefon. Był potężnym, przystojnym mężczyzną z kwadratową szczęką i gęstymi wąsami. Siedział w pozie dość swobodnej – stopy na biurku, mundur powieszony na oparciu fotela – w starannie odprasowanej koszuli i szelkach. Ręką wskazał, żeby usiedli, i kontynuował swoją rozmowę w języku polskim. Ferrar rozpoznał słowo „Żyd” i akurat patrzył na twarz de Lyona, gdy tamten je wymawiał. De Lyon zareagował ledwie zauważalnie – drgnęła mu powieka. Naczelnik odłożył słuchawkę i wciąż odchylony w swoim fotelu założył ręce za głowę. – Panowie – powiedział uprzejmie. – W czym mogę pomóc? De Lyon był zdenerwowany i zmartwiony, niezupełnie błagał o pomoc, ale niewiele mu brakowało. Zły los ich nęka. Cóż oni winni? Powiedziano im, że wagony są w Bydgoszczy, a wcześniej, że w Warszawie. Co w tej sytuacji robić? Czy w ogóle da się cokolwiek zrobić? Bo jeśli nie, to wypełnią ten formularz, który dał im urzędnik na stacji rozrządowej. Demonstrował smutek. I rezygnację. Ferrar pomyślał, że to było dobre przedstawienie. Naczelnik bardzo im współczuł i ich pocieszał. – Ależ ładunek jest u nas, tu na miejscu, o tym mogę panów zapewnić. Na kolei zdarzają się czasami takie pomyłki. Całe swoje życie naprawiam błędy powstałe na skutek niewłaściwego wypełnienia formularza, tak to niestety wygląda. – Więc mamy złożyć formularz? Jak długo to potrwa? – zapytał de Lyon z błagalną nutą w głosie. Niedługo. W zasadzie naczelnik może im zaoszczędzić kupowania znaczka, niech wypełnią formularz na miejscu, a on wyśle go razem z innymi dokumentami, które i tak jadą do biura głównego. De Lyon pokiwał ponuro głową, zażywając swoje lekarstwo. Jeśli to najlepsze wyjście, to tak właśnie uczynią. – Monsieur de Lyon – powiedział Ferrar po francusku. Francuski stanowił drugi po polskim język używany w Polsce i Ferrar podejrzewał, że naczelnik go zrozumie. – Czy moglibyśmy się upewnić, że wagony rzeczywiście są tutaj, w Bydgoszczy? Ferrar dobrze odgadł, bo naczelnik przeszedł na francuski. – A pan jest… – Nazywam się Ferrar, pracuję w amerykańskiej kancelarii prawnej w Paryżu. Jestem adwokatem pana de Lyona. Amerykańska kancelaria to był właściwy wybór, widział, że zrobiła odpowiednie wrażenie. – Bylibyśmy niezmiernie wdzięczni, gdybyśmy przynajmniej mogli się upewnić, że wagony tutaj są – wyjaśnił de Lyon. Naczelnik nosił duży złoty zegarek. Spojrzał teraz na niego.
– Nie widzę przeszkód, mam akurat chwilę. – Och, to byłoby… – De Lyon niemal się wzruszył z wdzięczności, a Ferrar pomyślał: Tylko nie przesadź, Max. – Cała przyjemność po mojej stronie – odparł naczelnik. – Czy mogę zobaczyć kopię listu przewozowego? De Lyon wyjął list i wręczył naczelnikowi, który włożył go do kieszeni munduru. – Merci bien – powiedział. Ferrar czytał w jego myślach. Więcej go nie zobaczycie. – W samochodzie czeka na nas przyjaciel – powiedział głośno. – Pójdę tylko po niego, pewnie się niepokoi. Zmierzchało, kiedy razem z Nestorem dotarli do torów. Na szczęście numery na wagonach wymalowano białą farbą, żeby kontrastowały z ciemnym drewnem. Idąc wzdłuż szyn, de Lyon i naczelnik gawędzili niezobowiązująco. W końcu doszli do wagonów wciąż dołączonych do lokomotywy. Dla pewności naczelnik wyjął list z kieszeni i próbował odczytać drobny druk w świetle reflektorów nadjeżdżającego sąsiednim torem pociągu, który zatrzymał się, wypuszczając w wieczorne powietrze obłok białej pary. – Wagony powinny być gdzieś tutaj – powiedział naczelnik. – To pociąg z Karwiny. Szli od wagonu do wagonu. – No, tutaj są! – zawołał w pewnej chwili naczelnik. – Tak jak mówiłem, widzicie? Sześćset pięć, sześćset sześć i reszta. – Przepraszam pana – odrzekł de Lyon. – Czy możemy zajrzeć do środka? Jeśli to nie kłopot? Żeby się upewnić, że ładunek jest… taki jak ma być? Naczelnik nie był zadowolony. Skoro jednak zaszedł już tak daleko, dlaczego by nie zrobić jeszcze maleńkiego kroczku w tej małej gierce? Podszedł do pociągu, by podnieść sztabę, która zamykała wagon numer sześćset pięć, i zdziwił się. – A to co? – Do sztaby przyczepiony był żółty zadrukowany kartonik. – Skąd, do diabła… – zaczął, udając zaskoczenie. – O co chodzi? – Bardzo mi przykro, panowie, ale wygląda na to, że wasz ładunek został skonfiskowany. – Skonfiskowany? – Nic o tym nie wiem, ale transport został wstrzymany przez centralne biuro przewozowe do czasu podjęcia odpowiednich decyzji. – Ile to potrwa? – spytał de Lyon. – A któż to wie? Pewnie kilka tygodni, chyba że wystąpią jakieś nieprzewidziane problemy. De Lyon, zmęczony już tą grą, wyciągnął cygaretkę i przypalił stalową zapalniczką. – Panie naczelniku, czas porozmawiać poważnie – oznajmił, zamykając zapalniczkę. – Bo wydaje mi się, że jak dotąd to same bzdury. – Co pan powiedział? – Dobrze pan słyszał. W tych wagonach jest broń, na którą mamy wszystkie potrzebne dokumenty. Proszę więc nam powiedzieć, jak możemy je przewieźć do Gdańska. I to jeszcze dziś. – Ależ to niemożliwe. Obowiązują nas przepisy, musimy ich przestrzegać.
– Nie dziś. Prowokacja? Naczelnik na to nie pójdzie. Rozzłościł się i podniósł głos. – Jak pan śmie się sprzeciwiać, Monsieur Cohen czy Levy, czy jak tam panu. Tutaj ja decyduję, więc niech pan nie próbuje na mnie żadnych swoich chytrych sztuczek! Już my was tu znamy w Polsce. Aż za dobrze. Trzask. Szybkość ciosu była zadziwiająca. Ręka de Lyona, jakby na sprężynie, wierzchem uderzyła w twarz naczelnika. Ten, zszokowany, stał z otwartymi ustami, chwyciwszy się za policzek. – Jak się panu podoba taka sztuczka? – Nie ujdzie ci to na sucho – odparł naczelnik, pocierając twarz. – Wsadzę cię do więzienia. – Być może. Ale dziś jedziemy do Gdańska. Ferrar, pochłonięty tą wymianą zdań, nie zauważył, kiedy zniknął Nestor. Był jeszcze przy odczytywaniu żółtej kartki, ale teraz go nie widział. – Oto, co zrobimy – oznajmił de Lyon. – Pana zadaniem jest dowieźć te wagony do Gdańska. Naczelnik jakby przygasł, arogancja gdzieś się ulotniła, był już tylko wystraszony. – Ale ja nie mogę – zaczął błagalnym tonem. – Nie wiem jak, przez lata pracowałem jako konduktor, dziurkowałem bilety. – De Lyon mu uwierzył, więc naczelnik, idąc tym torem, dodał szybko: – Wykoleję ten pociąg. Przez kilka sekund stali tak wszyscy. De Lyon myślał, co dalej, ale Nestor go uprzedził – przewidział tę sytuację i znalazł rozwiązanie. Ledwie go widzieli, gdy szedł wzdłuż szyn, bo zasłaniał go potężny człowiek, którego prowadził przed sobą. Dostrzegali tylko rękę Nestora przyciskającą rewolwer do szyi olbrzyma. – Pomyślałem, że się przyda – oznajmił Nestor. – Prowadził ten pociąg, który właśnie przyjechał. – A co z palaczem? – Kazałem mu czekać – odparł i zamilkł na moment. – Związać go? – Tak. Jeśli jeszcze nie uciekł, to upewnij się, że tego nie zrobi. Nestor się wrócił. – Nie zabijajcie mnie – odezwał się przerażony maszynista. – Mam żonę i dziecko. – Jak się nazywasz? – Kowalski. – Powiedz mi, Kowalski, potrafisz poprowadzić ten pociąg do Gdańska? Maszynista skinął głową. – W takim razie zrobisz to. Zabrało to trochę czasu, ale w końcu ruszyli. Po związaniu palacza Nestor wrócił do buicka, którym miał jechać do Gdańska – spotkają się w hotelu Bernhof. – Poczekamy na ciebie – zapowiedział de Lyon. – Jest ciemno, więc jedź powoli, żaden dla mnie pożytek z trupa. – Po chwili dodał jeszcze, zupełnie innym głosem: – Dziękuję ci, Nestor. Usunęli kartki informujące o konfiskacie, otworzyli wagony i znaleźli w środku skrzynie z amunicją oraz oznaczenia firmowe Skody na surowym drewnie skrzynek, a także same działa przeciwpancerne, które śmierdziały smarem konserwującym. Do jednego z wagonów zapakowali też naczelnika, zapowiadając, że uwolnią go w Gdańsku. – Możemy go w Gdańsku wypuścić? – zapytał Ferrar. – Pójdzie wprost na policję.
– Zakładnicy to zawsze kłopot – odparł de Lyon. – Musimy go jak najdłużej przetrzymać. Skład wytoczył się ze stacji, a Ferrar na zmianę z de Lyonem zastępowali palacza, ładując węgiel w palenisko, wkrótce ich ręce i twarze pokrywał pył węglowy. Kiedy de Lyon pracował, Ferrar obserwował nocny krajobraz. Niewiele widział, księżyc wisiał nisko nad horyzontem, od czasu do czasu mignęło światło jakiegoś wiejskiego domu, innym razem lokalna stacja, ciemna i opuszczona. W Chełmnie na peronie zobaczyli tłum pasażerów czekających na nocny pociąg, który miał zabrać ich na wybrzeże. Patrzyli bez zainteresowania na przetaczający się przez stację skład. Kilka kilometrów dalej zwolnili przed mostem, gdy przejeżdżali rzekę, stukot pociągu nabrał głębi. – Dojeżdżamy do Terespola – poinformował maszynista. – Musimy przestawić zwrotnicę, żeby pociąg wjechał na właściwy tor. Gdy stanęli, z budynku stacji wyszedł kolejarz z latarnią i podszedł do lokomotywy. – Co to jest?! – zawołał do maszynisty. – Chyba to nie ten dwudziesta trzecia pięćdziesiąt pięć? – To skład specjalny – odparł maszynista. – Jedziemy do portu. Kolejarz odszedł i oburącz przesunął dźwignię. Dwa razy uniósł latarnię i lokomotywa wjechała na tor prowadzący do Gdańska. Gdańsk, dwudziesta trzecia dwadzieścia pięć. Bar znajdował się tuż przy nabrzeżu w porcie gdańskim. Światła budynków odbijały się w spokojnej czarnej wodzie. W barze, wśród kłębów papierosowego dymu, robotnicy portowi pili wódkę i piwo, wypełniając sobie przerwę między kolejnymi załadunkami i rozładunkami. Ferrar i de Lyon, bo Nestor wciąż pokonywał polskie drogi, doprowadzili się w hotelu do porządku i znaleźli bar, gdzie mieli się spotkać z Bolkiem, znajomym de Lyona. Przewodził on lokalnemu związkowi zawodowemu. Usiedli przy pustym stoliku, dołączyło do nich dwóch robotników, Zigi i Ivo, obaj blondyni o zadartych nosach, niemal identyczni, obaj w czapkach z daszkami i niezapalonymi petami przylepionymi do warg. – Bolek kazał wam powiedzieć, że coś go zatrzymało – wyjaśnił Zigi. – Będzie najszybciej, jak się da. – Upił łyk wódki. – Przyjechaliście na czas, były jakieś kłopoty po drodze? – Owszem – odparł de Lyon. – Nasze wagony stoją gotowe do rozładunku, wiecie kiedy zaczną? Zigi wzruszył ramionami. – Który statek? – Sabina, z Walencji. – Może po północy… dadzą znać. Ferrar pił piwo. Wolałby wódkę, ale w jego obecnym stanie wyczerpania wódka mogłaby ściąć go z nóg. Zapalił gitanes’a i poczęstował Iva, który siedział obok niego. Ivo mówił trochę po francusku, podziękował mu i dodał: – A więc należysz do gangu de Lyona? Ferrar przytaknął. – Zgadza się. – Musicie mieć sporo roboty, teraz z tą wojną. – Owszem, mamy. – Pieprzeni faszyści. W zeszłym tygodniu związki zorganizowały imprezę, cały zysk na Hiszpanię. Niemało zebraliśmy, możesz mi wierzyć. – Coś na sali zwróciło jego uwagę. – A ten co tu robi? – Klepnął Zigiego w ramię i wzrokiem wskazał człowieka przy barze.
– Znacie go? – zapytał Ferrar. – Niemiecki operator dźwigu. Niemcy tu nie przychodzą, to polski bar. Gdańsk był miastem niemieckim, mieszkało w nim dziesięć procent Polaków. – Może przyszedł się napić – powiedział Ferrar. – Akurat. Znasz Bolka? – Nie, to znajomy Maxa. – Jest szefem naszego związku i dopilnuje, żeby wasz ładunek znalazł się w ładowni… Niemcy nie lubią ładunków płynących do Hiszpanii. – Patrzcie – odezwał się Zigi. – Do dźwigowego dołączyło jeszcze dwóch. Co oni sobie myślą? Ivo pokręcił głową. – Szykują się kłopoty. – Lepiej nie. Minutę później de Lyon podszedł do baru i zamówił butelkę wódki. Gdy się odwracał, dźwigowy go popchnął. De Lyon spojrzał. – Wylałeś mi piwo – powiedział tamten, rozlewając je na kontuar. – Hej, wy, spokój! – zawołał barman. Operator roześmiał się pogardliwie. De Lyon wrócił do stolika. – Popchnął cię? – zapytał Zigi. – Zapomnij o tym – odparł de Lyon. – Jest pijany. – Szuka zaczepki – stwierdził Ivo. – Więc dostanie to, czego chce – oznajmił Zigi. – Już dawno nie dałem Niemcowi w mordę. – Zostaw go – powiedział de Lyon. Zigi się roześmiał. Weszło jeszcze dwóch mężczyzn, niektórzy z robotników zamilkli. Na zewnątrz dźwięk rogu mgłowego zagłuszył na moment silniki maszyn portowych. De Lyon odkręcił butelkę. – Kto jest gotowy? Zigi i Ivo opróżnili kieliszki, a de Lyon je ponownie napełnił. – Cristián? – Lepiej zostanę przy piwie. De Lyon się uśmiechnął. – To był długi dzień. Zigi wstał i podszedł do stolika, przy którym mężczyzna, nieco starszy od reszty robotników, rozmawiał ze znajomymi. Miał twardy wyraz twarzy, blizny wokół oczu i na pewno nieraz złamany nos. Zigi stanął przy nim i coś powiedział, a mężczyzna rozejrzał się po sali. To, co zobaczył, wyraźnie mu się nie spodobało. – Powiedz Zigiemu, żeby niczego nie zaczynał – poinstruował de Lyon Iva. – Musicie nasz towar załadować na statek, a nie wylądować w areszcie. – Nie mamy najmniejszego zamiaru niczego zaczynać – odparł Ivo. – Ale jeśli oni zaczną… Do baru podszedł kolejny człowiek. Bródka wzdłuż linii szczęki, wełniana marynarka w kratkę oraz zielony kapelusz. – Hessler – powiedział Ivo. – Kto to jest Hessler? – spytał de Lyon. – Niemiecki polityk, lider partii nazistowskiej.
Hessler zamienił kilka słów z człowiekiem stojącym obok dźwigowego, potem opuścił bar. – Chyba nie zostaje na imprezie – zauważył Zigi. – Hej, co jest, do diabła – rozległo się od strony baru. Mężczyzna miał całą mokrą koszulę. – Uważaj, co robisz! – To ty uważaj – odpowiedział dźwigowy. Mężczyzna się odwrócił i uderzył, a dźwigowy natychmiast mu oddał. Barman przeskoczył kontuar, w ręku trzymał dolną część kija bilardowego. Z odgłosem tłuczonego szkła przewrócił się stolik. Ktoś zaklął, zaczęła się następna bójka, tym razem w pobliżu de Lyona i Ferrara. Zigi podbiegł do Iva. – Tomasz mówi, żeby ich stąd zabrać. Chwycił Ferrara za ramię, postawił do pionu i zaczął popychać w stronę drzwi, podczas gdy Ivo zrobił to samo z de Lyonem. Ale akurat dwóch potężnych mężczyzn wybiegało właśnie na zewnątrz, a za nimi grupa robotników. Padły ciężkie ciosy, Ferrar słyszał mięsiste odgłosy uderzeń i głośne przekleństwa. Jednemu z Niemców puściła się krew z nosa, inny zamachnął się na de Lyona, który zablokował jego rękę przedramieniem, potem Zigi złapał napastnika za głowę. Walczyli przez chwilę, kiedy ktoś inny walnął Niemca butelką po wódce. Ten tylko westchnął i osunął się na kolana. Zaczął jednak wstawać, więc Zigi kopnął go w brzuch. Szwab zgiął się wpół i coś wypadło mu z ręki. Ferrar spostrzegł nóż i chciał po niego sięgnąć, gdy ktoś wszedł mu w drogę, więc z całej siły go kopnął. I wtedy wypchnięto ich obu na ulicę. Dopiero po drugiej w nocy Ferrar i de Lyon stali z Bolkiem na nabrzeżu, obserwując, jak skrzynie z amunicją przeciwpancerną lądują w ładowni Sabiny. Bliżej dziobu statku robotnicy, korzystając z wciągarki, wtaczali działa po trapie. Ferrar powinien być usatysfakcjonowany, ale był zbyt zmęczony, by odczuwać cokolwiek. W snopach światła rzucanych przez portowe latarnie pojawiły się pierwsze smugi nocnej mgły. – Co się działo w barze? – zapytał Bolek, łysiejący mężczyzna z wydatnym brzuchem. Mówił jak człowiek wykształcony. – Bójka… – wyjaśnił de Lyon. – O tak, zdecydowanie – potwierdził Ferrar. – Na pięści, barowa burda, ale jeden z nich miał nóż i zamierzał się na Maxa. Więc może była ustawiona, żeby pozbyć się mojego przyjaciela. – W Gdańsku? Tutaj robi się to zazwyczaj w jakimś ciemnym zaułku. – Uratowali nas twoi ludzie – odparł de Lyon. – Iva zszywają w szpitalu. – To twarde chłopaki. Tak myślałem, że przyda wam się ochrona. Nigdy nie wiadomo, prawda? Zresztą to miasto wybuchnie lada dzień, kwestia czasu, będziemy walczyć. Hitler zaczął już wrzeszczeć: Danzig! Danzig!, i machina propagandowa ruszyła. Widać to w prasie brytyjskiej. „Czy warto umrzeć za Danzig?”. Czytaj: „Kto byłby taki głupi, żeby nadstawiać głowy za jakieś polskie miasto, o którym nikt nie słyszał?”. I to działa, partia ma ludzi, którzy badają opinię publiczną i zwykle się nie mylą. Przez chwilę patrzyli na załadunek, potem Bolek znów przerwał ciszę. – A właśnie, mamy w naszym biurze naczelnika stacji z Bydgoszczy, jutro rano wsadzimy go do pociągu.
– Chciał iść na policję? – Nic mi o tym nie wiadomo. Przydarzył mu się przykry wypadek i chce jak najprędzej znaleźć się w domu. – Ile potrwa załadunek? – Sześć wagonów? Jeszcze z pół godziny. – Bolek spojrzał na zegarek. – Sabina wypływa o piątej trzydzieści, zostaniecie do końca? – Chyba tak – powiedział de Lyon. – W każdym razie do końca załadunku, potem wrócę do hotelu, żeby spotkać się z Nestorem. Jechał tu samochodem z Bydgoszczy. – Po nocy? – Bolek się roześmiał. – Ten sam szalony Nestor. – Zawsze można na niego liczyć. Bolek znów zerknął na zegarek. – Muszę lecieć, więc… Uścisnął dłoń Ferrarowi, potem de Lyonowi. – Kiedy się zobaczymy, Max? – Przez jakiś czas raczej tu nie zawitam. – W takim razie ja się żegnam, bo jeśli ta wojna się zacznie, już mnie nie zobaczysz, całkiem możliwe, że nigdy. – Wzruszył ramionami i mówił dalej: – Ale zrobiliśmy razem kilka fajnych rzeczy i to się liczy. Jeszcze raz uścisnęli sobie dłonie, potem Bolek się odwrócił i powoli odszedł. Sabina opuściła port o szóstej trzydzieści, nad wodą wisiała delikatna mgła. Jej pierwotnym punktem docelowym była Walencja, co znaczyło, że przepłynie przez Cieśninę Gibraltarską na Morze Śródziemne. I tam nastąpiłby jej koniec – włoski okręt podwodny czekał w Palma de Mallorca, porcie kontrolowanym przez nacjonalistów, z rozkazami storpedowania Sabiny, kiedy ta zbliżyłaby się do wybrzeża Hiszpanii. Teraz jednak, kiedy Francja otworzyła granicę, Sabina mogła zawinąć do portu w Bordeaux, dziewięćset trzydzieści osiem mil morskich od Gdańska, a ładunek przeszedłby pod kontrolę armii republikańskiej i został przesłany dalej koleją. Sabina to stary statek, parowiec żeglugi nieregularnej, mogła wyciągnąć co najwyżej dziewięć węzłów. Tak więc pięć dni do Bordeaux, a potem do Salou, bazy Piątego Korpusu Armii Republikańskiej, który zbroi się ponownie przed walkami nad Ebro. Jeśli się nie powiedzie, wojna będzie przegrana.
MARKIZA
Dziewiąty kwietnia w Paryżu był bardzo przyjemny, słońce to wychodziło, to zachodziło za kłębiące się białe chmury, które nawiało nad miasto znad Morza Północnego. Cristián Ferrar siedział w otoczonym murem ogrodzie poselstwa węgierskiego – żwirowe alejki, pięknie przycięte krzewy oraz fontanna, w której pokryta zielonymi plamami głowa Pana, greckiego boga lasów i pól, wypluwała strumyk wody spływający do marmurowej misy. Przyszedł tutaj, by spreparować z hrabią Polanyim nikczemny list do siostrzeńca w Budapeszcie. Zaczęli go pisać w gabinecie Polanyiego, pełnego portretów okrutnych węgierskich królów patrzących na nich ze ścian, ale w którymś momencie Polanyi nie wytrzymał. – Zima była taka długa, nie mogę już znieść siedzenia w zamknięciu, jestem tym zmęczony. Przenieśli się więc do ogrodu. Ferrar polubił Polanyiego, sześćdziesięcioparoletniego dyplomatę-szpiega, dżentelmena z innej epoki. Był dobrze zbudowanym mężczyzną o gęstych siwych włosach, który nosił garnitury szyte na miarę w Londynie i pachniał rumem, cygarami oraz wspaniałym burgundem – zwykł go pijać do lunchu. – A więc faktycznie mamy zamiar to zrobić? – powiedział Polanyi, gdy usiedli już w ogrodzie. – Szansa powodzenia jest niewielka, ale jeśli nie uda się nam zwabić Belesza do sądu, los pańskiego banku pozostaje… niepewny. Odnoszę wrażenie, że on chce go zniszczyć. – Tylko dlaczego, na miłość boską! Nie mam pojęcia, co mógłby na tym zyskać. Ferrar się z nim zgodził. – Wyczułem w nim złą wolę, czystą nienawiść, Bóg jeden wie, z jakiego powodu. Ale kiedy próbowałem logicznych argumentów, poinformował mnie, że należy do Strzałokrzyżowców. – Tak, mówił pan. My na Węgrzech również mamy swoich nazistów. W zeszłym tygodniu mój zarządca ledwie im uciekł. – Istnieje spore prawdopodobieństwo, że jego zła wola wynika z pobudek politycznych. Faszyzm to siła rewolucyjna, chce niszczyć istniejący porządek i zająć jego miejsce – zabrać jego pieniądze, fabryki, wszystko, ponieważ dla tych ludzi klasa rządząca jest w Europie zbyt chwiejna, nieskuteczna, apatyczna. A więc trzeba ją zniszczyć. To właśnie zrobili w Niemczech i Włoszech i zrobią w Hiszpanii pod sztandarem walki z bolszewizmem. Hrabia patrzył ponurym wzrokiem. Mając doświadczenie dyplomatyczne i wywiadowcze, był skłonny przyznać Ferrarowi rację. – No dobrze – powiedział. – W takim razie napiszmy ten cholerny list. Ferrar spojrzał na plik liniowanego papieru na swoich kolanach i postukał w niego gumką ołówka. – Będzie nam potrzebny adres zwrotny, żeby mógł odpisać. Czy skorzystamy z poste restante? – Jak w powieściach szpiegowskich z lat dwudziestych? – Polanyi się zaśmiał. – Nie, na pewno
wyczuje pismo nosem. – No, ale chyba nie American Express? – No nie, żadna z niej turystka. W sumie ten problem czasami pojawia się w mojej pracy i zazwyczaj wykorzystuję mały hotel na rue de Chemin Vert, w pobliżu placu Bastylii. Hotel Victoria, tak się nazywa – podajemy kierownikowi interesujące nas nazwiska, a on przynosi nam listy. – W takim razie musimy skorzystać z hotelowej papeterii. – Właśnie się zastanawiam, czy w ogóle taką mają. Ale to dobry pomysł, zamówię papier listowy. – Tani i byle jaki. – Wiem, monsieur Ferrar – powiedział hrabia łagodnym tonem. – No dobrze, więc nadawcą jest Celestine… a nazwisko po mężu? Może Duval, coś zwykłego, swojskiego, francuskiego. I zaczęlibyśmy „Kochany Fabi”? – Najdroższy. Ferrar kiwnął głową i naniósł poprawkę. – Ciekawe, czy zwracała się do niego pieszczotliwie? – Możliwe, z miłością nigdy nie wiadomo. Idźmy dalej. „Mam nadzieję, że pamiętasz mnie i czas, który wspólnie spędzaliśmy”? Nie, lepiej tak: „Być może mnie jeszcze pamiętasz, mam nadzieję, że tak”. I „słodki czas”, albo nie, „słodkie chwile”– czyli te w łóżku. – Chwile bliskości? – Zbyt wyszukane jak na Celestine. – Mam! „Nasze wspólne noce”. – O! – Wspólne noce, często o nim teraz myśli i chciałaby, nie, nie myśli, marzy – marzy, żeby jeszcze raz przeżyć taką rozkosz. Ferrar zapisał wszystko. W pewnej chwili doznał olśnienia. – Perfumy! – powiedział, spoglądając na hrabiego. – No jasne, dobry pomysł. Perfumowany list. Ładne perfumy, nie tanie, i nalejemy ich sporo. – Tanie perfumy też potrafią skusić. Hrabia się roześmiał – przypominało to głębokie basowe dudnienie. – Ale z nas para łajdaków. Ma pan rację, przecież nie ma pieniędzy, więc takich teraz używa. Tanie perfumy, noce wypełnione miłosnymi igraszkami, skromność odsunięta na bok. Proponuję Biały imbir, coś w tym stylu. Mojemu siostrzeńcowi się spodoba biedne dziewczę na jego łasce. Ferrar był pod wrażeniem – hrabia pamięta nazwy perfum. Uśmiechnął się. – Podejrzewam, że zna pan to z autopsji. Polanyi skinął. – Tak jak my wszyscy, nieprawdaż? – No tak, w każdym razie ci, którzy kochają kobiety i ich sposób myślenia, pewnie tak. – Biały imbir – powtórzył rozmarzony hrabia. – Chciałbym, żeby napisała do mnie. – Po czym westchnął i spojrzał na zegarek. – Muszę coś załatwić, zaraz wracam. Ferrar się cieszył, że czeka w ogrodzie. A jakie perfumy dla markizy? Próbował sobie przypomnieć, czy użyła jakichś, ale raczej wątpił. Stał przecież tak blisko, na pożegnanie pocałował ją w rękę – chyba skropiłaby nimi nadgarstek, prawda? W miejscu, gdzie wyczuwa się puls? Ale
przecież był tak podniecony, że… Ta nostalgiczna myśl przerwana została przez trzy wyżły węgierskie, które wtargnęły do ogrodu przez drzwi balkonowe, uradowane wolnością – dwa psy wyszukały odpowiedni krzak do podlania, a suczka przycupnęła na żwirku. – No tak, to te zwierzaki siostrzeniec zamierza sprzedać – wyjaśnił Polanyi. – Jak to? – Siostrzeniec Fabi zorganizował coś w rodzaju najazdu na mój zamek na Węgrzech. Zarządca złapał psy i uciekł starym tunelem, potem przywiózł je do Paryża, tu będą bezpieczne. – Polanyi patrzył przez chwilę, jak psy znaczą krzewy. – Nasz ogrodnik nie jest zachwycony, ale na pewno nie będę z nimi wychodził na ulicę i czekał, aż się załatwią. Jeden z psów, gdy już się załatwił, przybiegł do Ferrara, wyraźnie mając ochotę na zabawę. Uderzał przednimi łapami o ziemię. Wyżeł węgierski to rasa krótkowłosa, więc wszystkie mięśnie i ścięgna wyraźnie rysują się pod skórą, szczególnie w ruchu, ale najbardziej ujmującą ich cechą są miękkie, zwisające luźno uszy, aksamitne w dotyku. Ferrar nie potrafił się oprzeć, głaskał psa po uszach, gniótł je delikatnie i powtarzał tonem, jakim ludzie przemawiają do psów: – Prawdziwy z ciebie przystojniak, o tak, niezły galant. Pies odbiegł sprintem, z łatwością wskoczył do fontanny i zaczął pluskać się w wodzie. Pozostałe poszły w jego ślady. Suczka, szybsza od braci, stanęła na tylnych łapach i zlizywała wodę z ust Pana. Polanyi wyjął z kieszeni poszarzałą piłkę tenisową i rzucił obok fontanny. Wyżły natychmiast rzuciły się w pogoń, jeden z psów pośliznął się na żwirze, ale złapał piłkę, a potem przyniósł hrabiemu i czekał na kolejny rzut. – Widział pan to? Pointery są najlepsze, znajdują zdobycz, czekają, aż ją ustrzelisz, i grzecznie przynoszą. Świetne psy myśliwskie. Polanyi podał piłeczkę Ferrarowi, który wyrzucił ją wysoko powietrze. Wszystkie trzy skoczyły, a uszy trzepotały im w powietrzu. – Będę musiał znaleźć dobry pretekst, żeby spotykać się z panem tutaj, w ogrodzie – skomentował Ferrar, gdy suka upuściła piłeczkę u jego stóp. – Zapraszam, kiedy tylko ma pan ochotę, uwielbiają się bawić – odparł Polanyi, po czym dodał: – No tak, na czym skończyliśmy? – Mamy już większość, teraz musi wyjaśnić, że jej małżeństwo nie było idealne, dając do zrozumienia, że mąż nigdy nie dorównał Fabiemu w łóżku, a teraz zmarł, zostawiając ją w tanim hotelu, gdzie marzy o utraconej miłości. – Jak zakończymy? – „Proszę, napisz, najdroższy, będę przynajmniej wiedziała, że nie zapomniałeś”. Wtedy powinien odpisać, najlepiej coś w stylu: „Właśnie przyjeżdżam do Paryża w interesach, może pójdziemy na jakiś koktajl?”. – No tak. A podpis? – Twoja Celestine, najlepiej najprościej. – Dobrze, tak zróbmy – zdecydował Polanyi. Wyżły domagały się jego uwagi, delikatnie popiskując, więc sięgnął po piłkę. Następnego dnia Ferrar pracował nad własnym listem, listem do markizy. Właściwie nie powinien
zalecać się do klientki, ale w Coudert zostawiali takie sprawy do uznania pracownikom. Ogólna zasada, nigdy głośno niewypowiedziana, głosiła, że poważne uczucie, o ile nie koliduje ze sprawami prawnymi, jest dozwolone, natomiast przelotne miłostki z klientkami są niemile widziane. Ferrar pisał na własnym papierze, z adresem placu Saint-Sulpice. Pisał krótko. „Szanowna Pani Markizo…”. Miał nadzieję, że jest w dobrym zdrowiu i cieszy ją zbliżająca się wiosna. Czy byłaby tak miła i przyjęła jego zaproszenie na gorącą czekoladę w „Angelinie” w środę o siedemnastej? Czeka na jej odpowiedź. Zakończył jednym z typowych francuskich sformułowań. Polizał kopertę i zakleił, a potem zaniósł na pocztę. „Angelina”, usytuowana pod arkadami przy rue de Rivoli, była działającą od przełomu wieków elegancką herbaciarnią słynącą ze swojego deseru Mont Blanc oraz gorącej czekolady. Co do czekolady, to Ferrar wolał akurat francuską wersję – chocolat chaud. Natomiast co do deseru Mont Blanc – nitek z kremu kasztanowego z dodatkiem bitej śmietany – przyglądanie się, jak markiza sobie z nim radzi, stanowiło dla niego widok bardziej niż apetyczny. Nabrała małą łyżeczkę i włożyła do ust, w wyniku czego na jej górnej wardze została maleńka smuga kasztanowego przysmaku. Pozwoliła mu się cieszyć tym widokiem przez moment, zanim sięgnęła po serwetkę. – Dużo pan podróżuje w pracy, monsieur Ferrar? – Od czasu do czasu jeżdżę do klientów. – Podróżował pan ostatnio? – W zeszłym tygodniu byłem w Polsce, w Warszawie i Danzigu, czy też w Gdańsku, jeśli woli pani polską wersję. – Niespokojne miejsce, jeśli wierzyć gazetom. – Delikatnymi palcami ujęła filiżankę i upiła łyczek gorącej czekolady. Na podwieczorek włożyła bladoliliową bluzkę, do niej sznur pereł pod szyją i kostium w gołębim odcieniu szarości, który, jak sądził, pochodził z jednego z lepszych domów mody. Włosy uczesała w kok, błyszczały jak metal w przygaszonych światłach „Angeliny”. Gdy weszła, miała też dopasowane zamszowe rękawiczki, teraz spoczywały na jej kolanach. – Była pani kiedyś w Polsce, markizo? – Wiele lat temu, w Krynicy, to uzdrowisko w Karpatach, markiz jeździł tam na leczenie. – Polacy są teraz niespokojni, boją się ambicji swoich sąsiadów. – I słusznie. Zgadza się pan ze mną, monsieur Ferrar? – Niestety tak, markizo. – Staram się być na bieżąco w sprawach europejskich. Wychowałam się we Francji, w starym domu na obrzeżach Angers, ale potem, w wieku czternastu lat, zostałam wysłana do szwajcarskiej szkoły dla dziewcząt z internatem. Poznałam tam koleżanki z Anglii, Włoch, Hiszpanii i zdałam sobie sprawę, że świat jest o wiele większy i zróżnicowany, niż mi się wydawało. – Spodobało się tam pani? Uśmiechnęła się. – Nie wydaje mi się, żeby taki był cel umieszczenia mnie tam, ale nie pamiętam, żebym była specjalnie nieszczęśliwa, może od czasu do czasu, jak to młoda dziewczyna. Szkołę prowadziły zakonnice, a bywały ostre. – Umilkła zamyślona. – Musiałyśmy ciężko pracować i pięknie pisać, wciąż ćwiczyłyśmy kaligrafię. Jeśli nie, czekała nas… kara. To znaczy fizyczna. Znów się uśmiechnęła.
Uśmiech ten, niemal frywolny, dawał do zrozumienia, że bardzo dobrze wie, jak wyobraźnia Ferrara mogła zinterpretować tę ostatnią uwagę. Mogłaby pani to opisać? – pomyślał Ferrar. Gdybym tylko się odważył. Zamiast tego powiedział: – A jednak dobre wykształcenie w dzisiejszych czasach to podstawa, zgodzi się pani ze mną? – Oczywiście. A niektóre koleżanki były naprawdę wspaniałe, z kilkoma nadal utrzymuję kontakt. Ferrar upił łyk czekolady, najpierw dodając łyżeczkę cudownej bitej śmietany, jaką robili w „Angelinie”. Podawali ją w osobnym dzbanuszku. – A pan? Czy wciąż ma pan kontakt ze swoimi hiszpańskimi kolegami? – zapytała markiza. – Nie – odparł. – Przypuszczam zresztą, że koledzy i koleżanki z Barcelony rozproszyli się po świecie z powodu wojny. Obawiam się, że niektórzy mogą już nie żyć. – To straszne, co wojna nam robi – powiedziała ze smutkiem w głosie. Przytaknął. I postanowił zmienić temat. – Trzeba przed nią uciekać, jak tylko się da. Na przykład, pijąc czekoladę w „Angelinie”. – Zamilkł i dodał po chwili: – Z przyjacielem. Przechyliła lekko głowę i przymknęła oczy, przyjmując komplement. – Z pana tonu wnoszę, że nie marzy pan o powrocie? – To prawda, przyznaję to ze smutkiem. – Czy dlatego, że sympatyzuje pan z Republiką? – Tak – odparł Ferrar. – Wyobrażam sobie, że kusi pana, by działać dla sprawy? – Oczywiście… cała tutejsza hiszpańska społeczność robi, co może… zbieramy pieniądze, organizujemy zbiórki, spotkania, staramy się wspierać Republikę. Ale chyba nie ma sensu za bardzo się angażować, bo jeśli generał Franco wygra, a na to się zanosi, niemądrze z mojej strony byłoby wyjeżdżać do Hiszpanii. Poza tym pokochałem to miasto i tu pozostanę. Jeśli tylko będę mógł. – Och, na pewno, monsieur Ferrar. Nikt nie chciałby pana stracić. Mówiąc to, spojrzała mu prosto w oczy. Kontynuowali jeszcze przez chwilę, nie dopuszczając jednak do większej bliskości i zadowalając się wymienianiem przyjemności, jakie oferuje Paryż. Kiedy wyczuł, że jest gotowa zakończyć spotkanie, zapytał, czy może jej towarzyszyć do samochodu, tak więc gdy założyła rękawiczki, razem opuścili herbaciarnię. Na dworze zrobiło się tymczasem pochmurno i chłodno. Ferrar wyraził nadzieję, że jeszcze się spotkają, a ona odparła, że już się cieszy i podała mu dłoń, którą ucałował. – Pan Barabee prosi, by pan do niego zajrzał – poinformowała go następnego ranka Jeannette. Odczekał chwilę, sądząc, że może powie coś więcej, ale ona wróciła do pracy. Barabee przywitał go jak zwykle bardzo uprzejmie, Ferrar wyczuł jednak, że coś go dręczy. W końcu wspólnik przeszedł do rzeczy. – Z wszystkich dziwnych pytań, jakie przyszło mi zadać, to będzie chyba najdziwniejsze. – O! – zareagował niezobowiązująco Ferrar. – Cristiánie, czy to możliwe, że ukradłeś polski pociąg? Ferrar nie odpowiedział od razu. – Chyba lepszym słowem byłoby „pożyczył”, bo pociąg przecież nadal tam jest. Ale mieliśmy kłopot z niektórymi polskimi kolejarzami – próbowali wstrzymać nasz transport – więc kolega,
człowiek, który niełatwo godzi się z porażką, znalazł maszynistę i ten dowiózł skład do Gdańska. Barabee zacisnął usta, a potem pokręcił głową, jakby mówił: W jakich czasach przyszło nam żyć. – Pytam, ponieważ pozostaję w kontakcie z pewnym pracownikiem Sûreté Nationale, francuskich służb bezpieczeństwa, i miałem od niego nieoficjalny telefon. Dzwonił do niego ktoś z polskiego rządu, informując, że zastanawiają się, czy podjąć w stosunku do ciebie działania prawne. Mój znajomy obiecał, że zajmie się nieoficjalnie sprawą, a Polak stwierdził, że w takim razie zostawia to jemu. Dlatego rozmawiamy. Ale proszę cię, Cristiánie, nie wywołuj wilka z lasu i jeśli planujesz kolejny wypad, to lepiej odłóż go na później. – Dziękuję ci, George. I obiecuję, że koniec z kradzieżami polskich pociągów. – Prawda jest taka, że wciąga nas ten europejski konflikt, i to z każdym dniem coraz bardziej. Francuzi wysłali do Nowego Jorku komisję do spraw zakupu broni i nasza kancelaria ma im doradzać. Chcą kupić pięć tysięcy samolotów wojskowych, a to narusza ustawę o embargu. No cóż, możemy się przydać, a Francja przecież już wkrótce może potrzebować tych samolotów. Niestety, dowiaduję się, że one jeszcze nie istnieją, dopiero zostaną wyprodukowane, co zajmie trochę czasu. To nowa gałąź przemysłu – większość właścicieli firm lotniczych pierwszy samolot zbudowała własnymi rękami. – Niezbyt dobra wiadomość, ta o Francuzach. – A nie. Na razie jesteśmy tu bezpieczni, ale to szybko może się zmienić. Francuzi się boją. Do drzwi zapukała sekretarka Barabeego. – Przepraszam, ale państwo Blaustein już są, mają spotkanie o dziesiątej. – Porozmawiamy później – powiedział Ferrar i wyszedł. Tego wieczoru poszedł do „Chez Lucette” na poulet de Bresse, potem wrócił do domu, otulił się kocem, nalał sobie brandy, zapalił gitanes’a i odnalazł fragment w książce Byrona, na którym ostatnio skończył. The Road to Oxiana. Byron był jednym z prawdziwych angielskich podróżników, Ferrar czytał go, żeby zagubić się w innym miejscu i czasie – a tym razem była to Persja roku tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego: Ta całodniowa podróż sprawiła nam upojną radość. Pokonywaliśmy wzgórza i niekończące się równiny, podskakując na wybojach i pędząc z góry na złamanie karku. Słońce chłostało niemiłosiernie. Ogromne spirale pyłu tańczyły w powietrzu jak pustynne demony, zatrzymywały naszego dziarskiego chevroleta i dławiły nasze gardła. Nagle w oddalonej dolinie dostrzegliśmy błysk turkusowego dzbana, który kołysał się na niosącym go osiołku. Jego właściciel szedł obok, odziany w bledszy odcień niebieskości. Widząc tych dwoje pośród gigantycznych kamiennych bezdroży, zrozumiałem, dlaczego to właśnie niebieski jest kolorem Persji i dlaczego perskie słowo „niebieski” oznacza również wodę. Wstając, by dolać sobie brandy, Ferrar poczuł, że nieco się uspokaja. Przynajmniej tyle. Rozmowa z Barabeem – który rzeczywiście wiedział, co się dzieje w polityce – zaniepokoiła go. A jeśli Niemcy zaatakują Francję? Co zrobi wtedy z rodziną? Zabierze ich do Nowego Jorku? I kiedy rozpocząć przygotowania? Poza tym praca z de Lyonem poruszyła w nim pewną strunę, zastanawiał się, czy nie woli zostać i walczyć, jeśli tylko mu pozwolą. W kuchni dolał sobie brandy, a w drodze do gabinetu otworzył okiennicę za jedynym oknem, które
nie wychodziło na Place Saint-Supice. Mógł przez nie zobaczyć kilka wierzchołków drzew w Ogrodzie Luksemburskim. Noc była bezchmurna, wierzchołki dobrze widoczne w świetle księżyca. Trzeci maja. Po południu nadciągnęła gwałtowna burza – błyskawice przecinały niebo nad Polami Elizejskimi, na ziemię spadały strugi deszczu, a Ferrar w swoim oknie przyglądał się ludziom, jak osłaniając głowę gazetami, biegli, szukając schronienia w bramach. Zmusił się, by wrócić do pracy, gdy zadzwonił telefon. Była to młoda kobieta pracująca dla Moliny, drugiego sekretarza ambasady hiszpańskiej i człowieka, który zwerbował Ferrara do pracy w Oficina Técnica. Czy mógłby przyjść na spotkanie dziś wieczorem? – zapytała. Mógł. Kobieta zapowiedziała, że zadzwoni później, by podać dokładny czas i miejsce. – A więc nie w ambasadzie? – Zadzwonimy – powtórzyła i odłożyła słuchawkę. Koło siedemnastej trzydzieści Ferrar zaczął się zastanawiać, o co tu chodzi, a tuż przed osiemnastą odezwał się telefon i ta sama kobieta poinformowała, że spotkanie odbędzie się o osiemnastej piętnaście i podała adres przy rue de Berri. Dziwne, pomyślał Ferrar. Niedaleko ambasady, ale to nie było miejsce na tego typu oficjalne spotkania – zawsze zatłoczona, handlowa ulica z siedzibami kilku agencji prasowych, niewielkimi sklepikami i kawiarniami. Ferrar wyszedł z pracy, otworzył parasol i przeciął bulwar. Po drugiej stronie zauważył dwóch mężczyzn siedzących w samochodzie, ich oczy śledziły jego ruchy. A to co? Pewnie nic takiego. Ale pod podanym adresem czekał mężczyzna, trochę podobny do tamtych. Grzecznie zapytał Ferrara, kim jest, i skierował go do innego budynku, kawałek dalej, gdzie kolejny mężczyzna poprosił, by się przedstawił. Ferrar spełnił jego prośbę, podano mu numer mieszkania na czwartym piętrze. Został do niego wprowadzony przez dwóch innych mężczyzn, większych i groźniejszych od kolegów, którzy przypatrywali mu się najpierw nieco zbyt długo, nim w końcu go przepuścili. – A, to pan – powitał go Molina, wstając z kanapy. W salonie panowała atmosfera jak po długim spotkaniu towarzyskim – pełne popielniczki, puste kieliszki po winie i filiżanki po kawie, zaduch. Nawet Molina, jak zwykle w binoklach i z bródką, wydawał się lekko wymięty. To nie pierwsze dziś spotkanie w tym mieszkaniu, doszedł do wniosku Ferrar. – Señor Ferrar – podjął Molina z jakąś dramatyczną nutą w głosie. – Pozwoli pan, że przedstawię generała Juana Quebrala. Z kanapy podniósł się młody człowiek, z pewnością przed trzydziestką. Wysoki i jasnowłosy, nosił okulary w metalowych oprawkach. Był bez marynarki, zdążył już poluzować krawat i podwinąć rękawy koszuli. – Miło mi poznać – powiedział, mocno ściskając dłoń Ferrara. Robił wrażenie człowieka znanego i szanowanego, którym zresztą był, a Ferrar miał tego pełną świadomość. Generał Quebral to jeden z młodych komunistów, który wstąpił do armii, dzielnie walczył, szybko awansował, wspaniale dowodził i został oficerem wysokiej rangi. Wcześniej pracował jako elektryk w stoczni w Gijon, teraz stał się nadzieją Republiki Hiszpańskiej – jeśli ich oddziały miały być poprowadzone do zwycięstwa, zrobić to mógł tylko Quebral. – Julio – Quebral zwrócił się do jednego z ochroniarzy – przynieś, proszę, kieliszek wina dla pana
Ferrara. – I zwrócił się do Ferrara: – Chyba że woli pan kawę? – Poproszę wino – odparł Ferrar, siadając w fotelu. – Tak myślałem. – To dla mnie zaszczyt poznać pana, generale. – Raczej dla mnie, señor Ferrar. Jesteśmy wdzięczni panu i Oficina Técnica. Działa Skody dotarły do naszej bazy w Salou dzięki waszej determinacji. Rozległo się pukanie, wszyscy obecni wyraźnie się spięli, potem drzwi się otworzyły i wszedł Max de Lyon. Molina ponownie wstał i rozpoczął prezentację, de Lyon natomiast obejrzał się przez lewe ramię, a potem przez prawe, parodiując człowieka wytrąconego z równowagi nadmiernymi środkami bezpieczeństwa. Molina był rozbawiony. – Komediant z pana, Max. Ale rozumie pan chyba, że wizyta generała w Paryżu musi zostać utrzymana w tajemnicy – grozi mu tu niebezpieczeństwo, więc zachowujemy daleko idącą ostrożność. De Lyon usiadł i zapalił cygaretkę. – Ciągniemy to już od wczoraj. Rozmawiamy z osobami, które kupują dla nas broń, niektórzy musieli pokonać sporą odległość, żeby się z nami spotkać – wyjaśnił Molina. – To ludzie, których potrzebujemy bardziej niż kiedykolwiek – dodał generał – ponieważ czeka nas największa próba w tej wojnie. Formujemy nową armię, ma być znana jako armia Ebro. To również powinno zostać w tajemnicy, choć każdy, kto ma mapę i podstawową wiedzę geograficzną, od razu się zorientuje, gdzie odbędzie się ta kampania. – Oczywiście będziemy walczyć, jak każda armia, by odzyskać terytorium, ale chcę przypomnieć, że tym razem walczymy także po to, by udowodnić światu, a szczególnie politykom europejskim, że Republika nadal jest wielką siłą, która nie zamierza się poddać – powiedział Molina. – Zrobimy, co w naszej mocy – odparł de Lyon. – Oczywiście – odpowiedział Quebral. – Tego się spodziewamy. Ale jesteście tu panowie dlatego, że skoncentrujemy teraz nasze wysiłki na jednym polu i uznałem, że powinniście usłyszeć to ode mnie osobiście. Gdybym był popularnym dziennikarzem, mógłbym to nazwać „przyszłością wojny”. Nasi żołnierze siedzą w okopach, że tak powiem, a nasi marynarze walczą z okrętami podwodnymi, ale ta wojna nauczyła nas, i kosztowało to wiele rozlanej krwi, że wynik każdej bitwy, teraz i w przyszłości, nadejdzie z góry, z nieba. – Przerwał. – Nie chciałem wystąpić z przemową, ale w swoim politycznym życiu wygłosiłem ich tak wiele, że to już nawyk. – To prawda – powiedział de Lyon. – Rzeczywiście tak się dzieje. Oddziały posuwają się naprzód, potem nadlatują messerschmitty i wojska nie ma. – Zaciągnął się i wyprostował na krześle. – W takim razie, generale, czego potrzebujecie? I ile mamy czasu? – Co do czasu, to oczywiście zależy od terminu rozpoczęcia kampanii – odparł Quebral. – Ja go znam, ale to informacja tajna. De Lyon skinął głową na znak zrozumienia. Jemu również przyniesiono kieliszek wina, teraz upił nieco i powiedział: – Pytam, ponieważ zazwyczaj potrzebowaliśmy wszystkiego, i to od razu. Zauważam więc różnicę. – Tak, wiem – odparł Quebral. – Wyobrażam sobie, że ma pan listę – odezwał się Ferrar. – Owszem, mam. Krótką. Zaczyna się od samolotów wojskowych, których nigdzie nie można znaleźć, bo za duża konkurencja – Turcy, Grecy, Polacy, Jugosłowianie, Francuzi. Świat się nagle
obudził. – Prawda? – zawtórował de Lyon z gorzkim uśmiechem. – Części zamienne do samolotów osiągają zupełnie niewiarygodne ceny. I nawet gdy człowiek chce zapłacić, ile sobie zażyczą, i tak nie można ich dostać. – Jest też ropa, wciąż mamy rafinerie, możemy produkować paliwo lotnicze. – Lepiej robić coś, na czym się człowiek zna – orzekł de Lyon. – Dalej, amunicja przeciwlotnicza. Związek Sowiecki przysłał nam broń przeciwlotniczą, armaty dywizyjne F-22 kalibru siedemdziesiąt sześć milimetrów – są skuteczne, ale wciąż mamy ogromne braki. Skoro nie możemy walczyć z messerschmittami w powietrzu, będziemy walczyć z ziemi. – Może uda nam się coś znaleźć – rzekł de Lyon. – Czy mamy to uznać za swoje zadanie? – Tak – powiedział Quebral. – Jeśli uważacie, że dacie radę, jest wasze. Po jakimś czasie Ferrar i de Lyon wyszli razem. Przestało padać, powietrze pachniało świeżością. – Co robisz dziś wieczorem? – spytał de Lyon. – Czekam na propozycje. – Chodź ze mną do „Le Cygne”, wybieram się około wpół do dwunastej. W „Le Cygne” nic się nie zmieniło od ostatniego razu, nadal była to błyszcząca czarno-biała sala w stylu art déco w piwnicy rozwalającej się kamienicy, niedaleko hal targowych. Na Maxa czekał jego stolik. Kierownik sali wprawnym ruchem zdjął z lakierowanego blatu tabliczkę z napisem „rezerwacja” i wsunął do kieszeni napiwek, po czym skinął władczo na kelnera, który pospieszył, by przyjąć od de Lyona zamówienie. Wraz z szampanem zjawił się Stavros. Z nową dziewczyną – ostatnio przyprowadził dwie – tym razem bladą brunetką z falami czarnych włosów okalających twarz. Była w czarnej sukience ukazującej nagie ramię, a z jej krótkowzrocznych oczu Ferrar wywnioskował, że w torebce ma pewnie parę okularów. Z łatwością postawił diagnozę, bo wciąż na niego spoglądała, a on, pamiętając iście bałkańską zazdrość Stavrosa, patrzył wszędzie, tylko nie na nią. Stavros, smagły i niedźwiedziowaty, w szarym garniturze i rozpiętej pod szyją czarnej koszuli, ucieszył się, że de Lyon go zawołał. Przez kilka minut rozmawiali o niczym. – No dobra, Max – powiedział w pewnym momencie Stavros. – Powiedz, czego szukacie. – Pocisków przeciwpancernych, siedemdziesiąt sześć milimetrów. Ile tylko się da, cena nie gra roli. – Kto to produkuje? Skoda? Chcemy znów pana Szarnego? – Produkują je Rosjanie do swoich dział przeciwlotniczych. Może też sprzedają, nie mam pojęcia. Ale Hiszpanii i tak nie sprzedadzą z powodu szatańskich machinacji Stalina albo po prostu dlatego, że trzymają je dla siebie. – Popytam – odparł Stavors niezbyt pewnym tonem. – Ale jak to mówią, jeśli się nie da kupić, trzeba będzie ukraść. Tyle że z Rosjanami nie tak łatwo, a nawet jak już ukradniesz, trudno wywieźć towar z kraju. – Czyżbyś już próbował, Stavros? – Ja nie, ale jest taki jeden, znał gangstera z Kijowa, który miał magazyn pełen opon. – No i…? – Kto to wie. Gangster zniknął, może policja go zwinęła albo ktoś go zabił.
– Czy ten znajomy mówił coś więcej? Jak te opony trafiły do Kijowa? Stavros pokręcił głową. – Powiedział tyle, ile chciał. – A możesz się z nim skontaktować? – Z łatwością, siedzi w więzieniu, w Santé, tu w Paryżu. De Lyon się skrzywił. – W Santé strażnicy podsłuchują. Nie możemy się z tym obnosić. Stavros się roześmiał. – Och, Max, Max, zawsze tak mówisz. A potem… – Stavros wystrzelił palcami przed sobą, wołając przy tym „bum-bum”. – Musimy spróbować, Stavros, naprawdę. – No przecież wiem. Brunetka zauważyła, że zespół jazzowy sadowi się na scenie. – O, jest muzyka. Kto ze mną zatańczy? – Przepraszam, złotko – odparł Stavros – ale jesteśmy zajęci. – Nie bądź nudziarzem – powiedziała prowokująco. – Za co siedzi ten twój znajomy? – spytał tymczasem de Lyon. – Za morderstwo. To morderca, taki ma zawód. Zespół zaczął grać Begin the Beguine, a brunetka złapała Stavrosa za ucho. – Idziemy na parkiet. Stavros rozłożył bezradnie ręce i poprowadził dziewczynę do tańca. – Fabryki amunicji są wszędzie – stwierdził Ferrar. – Ktoś chyba zechce sprzedać nam to, czego potrzebujemy. Problem polega na tym, żeby tego kogoś znaleźć. – W tej branży zawsze są jakieś problemy. Mam w biurze kolekcję segregatorów, swego rodzaju bibliotekę, wycinki z gazet, periodyki wojskowe, co tylko można znaleźć. Przed spotkaniem z Quebralem rzuciłem na nie okiem i okazuje się, że działa przeciwlotnicze produkuje tylko kilka państw – Wielka Brytania, Niemcy, Włochy i Ameryka. Szwecja robi boforsy, a Szwajcarzy lżejszą wersję o nazwie oerlikon. No i oczywiście każde ma inny kaliber. A my mamy ciężką broń sowiecką. – Wzruszył ramionami. Takie nasze szczęście – pomyślał. – Znajdziemy jakiś sposób. – A nie możemy zlecić wyprodukowania takiej amunicji? – Robiliśmy tak na początku wojny, zamawialiśmy broń i amunicję. Znaleźliśmy fabrykę w Belgii, dawaliśmy wzór, a oni to produkowali. Ale potem rząd ją zamknął. –– Gdzie składują te pociski? – W arsenałach, w bazach wojskowych. Pilnie strzeżonych. Czasami umieszczane są na okrętach. – Chcemy ukraść amunicję z rosyjskiego okrętu? – Nawet jeśli wymyślisz, jak to zrobić, będzie ich za mało. Z przejrzanych dokumentów dowiedziałem się jednego – jeśli chcesz zestrzelić samolot, musisz mieć sporo amunicji. Celowanie jest dość skomplikowane, najczęściej się pudłuje. Stavros z twarzą mokrą od potu obejmował swoją dziewczynę i ciężko stąpał po parkiecie, wykonując własną wersję tańca. Ale bywalcy „Le Cygne”, ciekawscy nuworysze, oszuści, szpiedzy i ekskluzywne prostytutki, nie śmiali się ze Stavrosa. Ta scena uderzyła Ferrara – wydała mu się dziwna. Skojarzyła mu się z życiem w morzu. Pod spokojną powierzchnią parzyły się i pożerały wzajemnie egzotyczne stworzenia, a im głębiej, tym świat stawał się coraz ciemniejszy, a stworzenia
coraz dziwaczniejsze. Stavros wrócił z parkietu, ciągnąc za sobą brunetkę. Taniec wymagał wysiłku, w klubie panował zaduch, więc zapach jego wody kolońskiej był silniejszy niż zwykle. Natychmiast wypił swojego szampana, więc de Lyon napełnił kieliszek. – To nie taniec dla mnie – oznajmił Stavros i usiadł. – Powiedz mi, Stavros – zapytał de Lyon – widzisz jakiś sposób, żeby pogadać ze znajomym prywatnie? – Coś wymyślę. Może łapówka? Mam spróbować? – Dlaczego nie? Trzeba rozmawiać z ludźmi. Jak z ludźmi rozmawiasz, okazuje się zazwyczaj, że wiedzą więcej, niż się spodziewałeś. A czasami więcej, niż sami myśleli, że wiedzą. – Więc tak zrobię – zdecydował Stavros. – To stary znajomy i jestem pewny, że ucieszy się z wizyty. – Nie zwlekaj – zachęcił go de Lyon. Następnego dnia de Lyon skontaktował się z niejakim S. Kolbem, szczupłym, niewysokim człowiekiem, którego nikt nigdy nie zauważał – szpiegiem. Często korzystał z jego usług, w jego branży takie znajomości były nieodzowne. Żeby się z nim spotkać, trzeba wykręcić pewien numer, zgłaszała się kobieta, podawało się nazwisko, jakiekolwiek, mogło być prawdziwe lub nie, a po pewnym czasie zgłaszał się Kolb. Ciągle był w ruchu, nikt nigdy nie znał miejsca jego pobytu, za to on zawsze wiedział, gdzie są jego klienci. Tym razem Kolb najwidoczniej przebywał w Paryżu, bo zjawił się w restauracji, gdzie de Lyon postanowił wstąpić na lunch. Jadł właśnie smażoną cielęcinę, nabierając kolejny kęs, a Kolb siedział obok. De Lyon pochwalił wiosenną pogodę i zapytał, jak można zakupić sowieckie pociski przeciwlotnicze. Kolb spojrzał na ręcznie wypisaną kartę dań, wezwał kelnera i zamówił gulasz cielęcy. – Skoro już tu jestem, też coś zjem – powiedział. – Ja stawiam – zaprosił go de Lyon. – Częstuj się winem. – Ciekawe pytanie – zauważył Kolb. Mówił po francusku płynnie, ale nie był to jego język ojczysty. Z pewnością gdzieś dorastał i mówił tym językiem, ale gdzie to było, nie wiedział nikt, choć istniało na ten temat wiele teorii. Nazywano go także brytyjskim szpiegiem, ale w tej sprawie też istniało wiele teorii. – A co, jeśli powiem – kontynuował Kolb – że nic o tym nie wiem? – Często tak mówisz. – Owszem, ale co, jeśli tym razem mówię prawdę? – Zapytam wtedy, czy możesz się dowiedzieć. – No i tu mamy problem. Żeby się czegoś dowiedzieć, trzeba zadawać pytania, a w tym wypadku pytania musiałyby dotyczyć wojsk sowieckich, a to są sprawy tajne, jak zresztą wszystko w tym kraju. Gdy Sowieci odkryją, że ktoś zadaje takie pytania, będą chcieli wiedzieć, o co chodzi… są w tych sprawach bardzo drażliwi, a nie lubią, jak się ich drażni. F’shtai, Max? – Co w jidysz znaczy „rozumiesz?”. Nie, nie, Kolb nie był Żydem, ale znał kilka wyrażeń i używał ich dla podkreślenia pewnych znaczeń. – Rozumiem. – Ja oczywiście doceniam, że zwracasz się z tym do mnie, lubię, jak zadają mi pytania, tak samo jak doceniam informacje, choćby najbardziej błahe, które zdobywasz w trakcie swojej działalności.
Tak więc moja pierwsza odpowiedź musi brzmieć następująco – nie wściubiaj nosa w sowieckie tajemnice, bo w twoich drzwiach zjawi się NKWD. Nie, nie, to kłamstwo… – Roześmiał się. – Tak naprawdę pojawi się GRU, Zarząd Główny Wywiadu. Są równie okrutni, ale dwa razy mądrzejsi. – A więc co? Zrezygnować? Żeby nie narażać się na niebezpieczeństwo? – Ty? – Zdarzało się w przeszłości. – Naprawdę? Często? – Nie, niespecjalnie. – No dobra, Max, jesteś znajomym, więc skontaktuję cię z pewnym człowiekiem, z człowiekiem, który… który wie wszystko? Nie, no przecież nikt taki nie istnieje. Ale akurat ten zaskoczył mnie raz i drugi. Mówię raz i drugi, ponieważ nieczęsto korzystam z jego informacji, gdyż niewiele o nim wiem, a to z kolei powoduje, że staję się drażliwy. Poza tym to najstarszy człowiek, jakiego spotkałem, a to naprawdę wiele mówi, możesz mi wierzyć. – Jak się nazywa? – Nazwałem go Profesor Z., bo nie mam pojęcia, jakie jest jego prawdziwe nazwisko, on sam tak siebie nie nazywa. Ale mnie przypomina profesora albo raczej profesora z dalekiego kraju, który przeszedł na emeryturę. Wie dużo, bardzo dużo, i nienawidzi faszystów. Niemniej musisz być ostrożny. – Dlaczego? – W dzisiejszych czasach, jeśli ktoś wie, co robisz, lepiej, żeby nie wiedział, kim jesteś. – W takim razie będę uważał. Przyniesiono gulasz Kolba, a on zamówił jeszcze karafkę wina. – No dobrze, to jak znajdę Profesora Z.? Kolb chwilę przeżuwał twardą cielęcinę. – Sam muszę was umówić. Ktoś skontaktuje się z tobą, poda miejsce i czas. Pójdziesz tam sam. – Jestem wdzięczny za pomoc. – Tak? – Tak. – No dobrze, to opowiadaj, gdzie się ostatnio podziewałeś. Jakieś ciekawe miejsca? Spotkanie z Profesorem Z. ustalono na dwunastą w południe dziewiątego maja, w Récamier, chyba najustronniejszym parku Paryża. Jak przekonał się wkrótce de Lyon, rzeczywiście trudno go było znaleźć. Dwa razy nie zauważył wejścia od rue de Sèvres. Wreszcie zapytał o park dziewczynę za ladą piekarni. Profesora z kolei nietrudno było odszukać, siedział na ławce u stóp schodów przy pergoli porośniętej bluszczem i czytał francuską powieść. Kiedy podniósł wzrok i spostrzegł de Lyona, zaznaczył miejsce palcem, który pozostał w książce przez całą ich rozmowę. Profesor miał na sobie podniszczony garnitur w prążki, nosił brodę, jaką zapuszczają zazwyczaj mężczyźni, którzy nie lubią się golić, ale z drugiej strony nie lubią też brody – skąpy zarost, brązowo-siwawy, przycinany, gdy staje się zbyt długi. Palił papierosa w cygarniczce, najwyraźniej odpalał jednego od drugiego – na chodniku leżało więcej niż kilka zgniecionych niedopałków. – Dzień dobry – przywitał się de Lyon. – Przyjaciel mówił mi, że tu pana spotkam.
– Jestem do usług – odparł profesor. De Lyon usłyszał ślad obcego akcentu, ale nie potrafił go rozpoznać. – Reprezentuję przyjaciół, którzy pracują na rzecz Republiki Hiszpanii. Profesor westchnął. – Hiszpania – powiedział. – Trudny czas dla nas, jeśli to pan ma na myśli. – Europa to miła okolica z wściekłym psem. Obecnie pies gryzie Hiszpanię, a reszta sąsiadów się boi, bo nie chce zostać pogryziona, więc odwraca wzrok. – Fakt, ale robimy, co możemy. Teraz próbujemy zakupić amunicję do sowieckich dział przeciwlotniczych. – Niestety, nie mam. – O, nie? A kto ma? Zapadła cisza, gdy kółka zębate w głowie profesora obracały się zawzięcie. – Armia Czerwona. Pytaliście ich? – Tak. Niestety, nie chcą sprzedać. – W zasadzie to zrozumiałe, skoro Hitler szaleje za progiem. – Zamilkł na moment. – W dawnych czasach w Związku Sowieckim stosowało się łapówki, spokojnie można było kupić generała. Jednak czystki Stalina to zmieniły, wszyscy się boją, będą podejrzewać, że jest pan agentem. No pewnie, zawsze można spróbować, o ile uda się przy pierwszym podejściu, bo inaczej… no cóż, chyba wie pan, co mam na myśli? – Tak, trzeba być pewnym swojego celu, bo inaczej można łatwo trafić za kratki. – Właśnie, wspaniała Syberia. – Ja za nią nie przepadam. – Ani ja. – Profesor znów się zamyślił, pogrążył we wspomnieniach innego czasu i miejsca. – Może i znalazłby się jakiś sposób. Na przykład dywersja, ładunek broni opuszcza fabrykę i słuch o nim ginie. Brzmi nieprawdopodobnie, ale w Rosji zdarzało się, że znikały całe pociągi. Gdzie się podziały? Nikt nie wie, a ładunki nigdy się nie znajdywały. – Jak pan by się zabrał do takiej dywersji? – Chyba na poziomie urzędniczym, gdzie, powiedzmy, urzędnik wierzy, że jest tak małą płotką, że nikt go nie złapie. Oczywiście myli się, ale pan dzięki temu dostanie to, czego pragnie, więc jego trzeba poświęcić. Ludzie, no wie pan… co dzień się ich poświęca. – Czy sądzi pan, że jest możliwa kradzież amunicji? Nie przez dywersję, ale przy użyciu siły? – Rozlew krwi? Tak, chyba tak. A jest pan gotów za tę amunicję zginąć? – Wolałbym nie. – Czy też planuje pan nie być na miejscu, kiedy to się wydarzy? Istnieje taka kategoria ludzi – wszystko aranżują tak, by nie być na miejscu zdarzenia. Między innymi przestępcy myślą w ten sposób. Jest pan przestępcą? – Przeważnie nie. Choć zdarzyło mi się zrobić to i owo. – Tak podejrzewałem, że raczej nie jest pan gotów zabić za amunicję ani też za nią ginąć. Ale przecież dopiero co się poznaliśmy. De Lyon wyczuł, że spotkanie dobiegło końca. – Dziękuję panu za pomoc. Czy pozwoli pan zaproponować sobie coś w zamian za poświęcony czas?
Profesor się roześmiał, suchym, szeleszczącym śmiechem, który przypominał raczej kaszel. – Nie, nie – odparł. – Nie tym się zajmuję. De Lyon wrócił schodami osłoniętymi gęstwiną bluszczu. Wokół śpiewały ptaki, świeciło słońce, na stopniach kładły się cienie liści. Kiedy wszedł na ulicę, nagle znalazł się w samym środku popołudniowego paryskiego tłoku, miał wrażenie, jakby rozmowa z profesorem odbyła się w zupełnie innym świecie. Stavros bardzo starannie przygotował się do wizyty w więzieniu. Zakupił żółty słomiany kapelusz typu panama, który był zbyt duży i opierał mu się na uszach, dzięki czemu wyglądał głupkowato, a nie niebezpiecznie. Przygotował również paczkę dla przyjaciela i opakował ją w szary papier. Metrem pojechał do Czwartej Dzielnicy, a następnie piechotą doszedł do więzienia przy rue de la Santé. Więzienie, zbudowane bardzo dawno temu, przypominało nieco fabrykę, jego niskie zabudowania z czasem pokrył ciemny nalot. Przy wejściu poproszono go o okazanie paszportu, więc podał jedną z lepszych podróbek, stojąc spokojnie, gdy urzędnik przepisywał dane z dokumentu do ogromnego rejestru pełnego niebieskich linii, który, podobnie jak całe więzienie, należał do poprzedniego stulecia. – Przyszedłem zobaczyć się z więźniem Videau, Albertem Videau. Przywołano strażnika i Stavros został przeprowadzony przez żelazną bramę, a potem korytarzem do pokoju widzeń. Strażnik pozostawał cały czas w środku, więzień i jego gość siadali naprzeciwko siebie przy szerokim stole. Stavros wręczył strażnikowi paczkę. – Przyniosłem coś więźniowi Videau. Mężczyzna otworzył paczkę i znalazł to, co Stavros tam dla niego włożył – kiełbaski w puszce, konserwowy szpinak, sardynki i zupę oraz gruby plik franków, równowartość pięciuset dolarów. Strażnik pokręcił głową na taką naiwność. – Nie można przynosić do więzienia pieniędzy, nie zna pan zasad? – Przepraszam, chyba nie znam. Nigdy wcześniej tutaj nie byłem. – Pieniądze muszą zostać skonfiskowane, taka jest zasada i nie ja ją ustaliłem. – Hm, myślałem, że kolega będzie mógł sobie za nie coś kupić. A jedzenie? – Jedzenie jest dozwolone. Osiem puszek. Pan przyniósł cztery. Zatrzymamy je do środy, bo wtedy więźniowie otrzymują paczki. Pan siedzi po tej stronie stołu, ja stoję po tej, rozmawiacie normalnym tonem. Szepty są niedozwolone. I nie wolno dotykać więźnia. Stavros zastosował się do poleceń, a po kilku minutach wprowadzono Videau. Wyglądał mniej więcej tak samo, jak go Stavros zapamiętał – łysa, twarda, okrągła i koścista głowa oraz okulary na nosie, złamane zresztą na pół i zlepione kawałkiem taśmy. Na widok Stavrosa jego twarz pojaśniała. – Stavros! – zawołał. Co ty tu robisz? – dodał w duchu. Z powodu zakazu dotykania więźnia Stavros tylko pomachał mu na powitanie. – Witaj, Albercie, pomyślałem, że ucieszy cię wizyta dawnego kolegi. – Dzięki, że przyszedłeś, dobrze cię widzieć. – Honorine przesyła pozdrowienia. Taka osoba nie istniała. – Co u niej?
– Tęskni, Albercie. Pisuje do ciebie listy? – Rzadko, wiesz, że to nie w jej stylu. Strażnik, przekupiony zwitkiem banknotów, zrobił teraz to, za co mu zapłacono – opuścił swoje stanowisko przy stole, znalazł jakieś krzesło w pobliżu drzwi, usiadł i zaczął czytać gazetę. Stavros w zasadzie nie szeptał, ale lata konspiracji nauczyły go mówić zniżonym głosem, który się nie roznosił. – Jak leci? – zapytał. – To więzienie, ale robię, co się da. – Masz szansę wyjść? – Adwokat mówi, że muszę przesiedzieć jeszcze rok, zanim zaczną się zastanawiać. To dobry adwokat i jak dotąd udało mu się uratować mnie od gilotyny i od przeniesienia do Gujany. Formalność za formalnością, petycja za petycją, niech Pan ma go w swojej opiece. – Zamilkł na moment, po czym dodał: – No dobra, Stavros, co cię tu sprowadza? – Jakieś dwa lata temu opowiadałeś mi o człowieku z Kijowa z magazynem pełnym opon. – A tak, pamiętam. Chciał, żeby mu pomóc upłynnić je we Francji, ale nic z tego nie wyszło. – Kto to był? – Ruski gangster, zaraz, jak on się nazywał? Bratia, albo jakoś tak podobnie. – I co się z nim stało? – Pojęcia nie mam. Spotkaliśmy się kilka razy i mieliśmy się znowu spotkać, ale się nie pojawił, nawet nie zadzwonił, no wiesz… zniknął. – I to było w Kijowie? – Co? Nie, w Marsylii. Stavros nie wierzył własnym uszom. – Korsykanie pozwolili mu działać w Marsylii? – Po prostu spotykał się tam z ludźmi. Może Korsykanie o tym wiedzieli, a może nie. Z tego, co pamiętam, był w jakimś gangu, jednym z tych najgorszych, ale wszystkie ruskie gangi takie są, to inny świat. – No dobra, gang w Kijowie, nazwisko Bratia, nie wiadomo, gdzie teraz jest. Dobrze zrozumiałem? Videau się zastanowił. – Niełatwo się z nim rozmawiało. Mówił trochę po francusku, trochę po angielsku, ale z tego, co zrozumiałem, to oni nie byli z Kijowa, tam tylko ukryli opony. – Ale skąd pochodzili, Albert? Pamiętasz? – Nie z Moskwy. Może… z Odessy? Wiesz, Stavros, chyba tak. Z Odessy. Myślałem, że gangi w Odessie to Żydzi, ale ten Bratia mówił, że są Grekami, którzy mieszkają tam od zawsze. Czy to możliwe? – Nie wiem, może Max z tego coś zrozumie, to on mnie tu przysłał. – No to chyba już wszystko, co pamiętam. – Mogę ci jakoś pomóc, Albercie? – Prawnicy sporo kosztują, sam wiesz. Jak dotąd udaje mi się płacić rachunki – tacy jak my muszą mieć coś na czarną godzinę, no i kilku zaufanych przyjaciół, którzy dostarczą fundusze na czas, ale nie mogę pracować, więc… – Jak go znajdziemy?
– Nazywa się LaMotte, urzęduje przy katedrze Notre-Dame w Dziewiątej. – Notre-Dame-de-Lorette? – Tak, dokładnie tam. Porozmawiali jeszcze chwilę, o wspólnych znajomych i starych dobrych czasach, a potem strażnik zaszeleścił gazetą i wstał, więc Stavros się pożegnał i poinformował strażnika, że jest gotów do wyjścia. Tego wieczoru de Lyon i Ferrar udali się ponownie do „Le Cygne”, na spotkanie z dwoma Turkami, braćmi, którzy kupowali i sprzedawali broń na czarnym rynku, i regularnie odwiedzali w interesach Paryż. Przed spotkaniem de Lyon wspomniał normalnym tonem, że jest uzbrojony, a kiedy dotarli na miejsce, Ferrar zrozumiał dlaczego. Należeli do specyficznego typu ludzi – podejrzliwi i agresywni, instynktownie wzbudzali w człowieku strach, bo zakładali, że wszyscy chcą ich wykorzystać, włącznie z de Lyonem i Ferrarem. Wysławiali się kulturalnie, ale sposób zachowania i wzrok mówiły, że jeśli tylko ich zdenerwujesz, po prostu cię zabiją. I wiedzieli, że bardzo będziesz się starał. De Lyon nie miał zamiaru powiedzieć im prawdy – mogliby ją komuś sprzedać – ale w branży, w której pracował, musiał umieć rozmawiać z niebezpiecznymi ludźmi, tak żeby osiągnąć obrany cel. Powiedział im więc, że szuka polskiego uzbrojenia. Jasne, a czego dokładnie? Amunicja, działa polowe. Łatwizna, ile może zapłacić? I tu de Lyon nie wyraził się jasno – to zależy od wieku i stanu sprzętu. Po czym napomknął o broni sowieckiej, czy mieli coś do kupienia od ręki? Owszem, jeśli mógł zapłacić przed dostawą. Mimo że de Lyon wciąż napełniał ich kieliszki szampanem, alkohol w ogóle na nich nie działał, nie upijali się i nie stawali rozmowniejsi, a jedynie bardziej rozdrażnieni. W końcu de Lyon się zmęczył, wstał, życzył im wszystkiego dobrego i powiedział, że się odezwie. – Ależ strata czasu – skomentował, gdy tamci sobie poszli. – No cóż, trzeba próbować. – Przynajmniej nie doszło do strzelaniny – zauważył Ferrar. – Tym razem nie, choć to miejsce widziało niejedno. Godzinę później pojawił się Stavros, tym razem sam. De Lyon dopilnował, żeby nie spotkał się tu z Turkami, co mogłoby doprowadzić do prawdziwej konfrontacji. Przyniósł ze sobą notatki – ołówkiem zapisał wszystko, co powiedział mu Videau, żeby niczego nie pominąć. Nie zabawił długo, zostawił notatki i udał się do swojej brunetki, która czekała w pokoju w Clichy. – Czy Videau nam jakoś pomógł? – zapytał po wyjściu Stavrosa Ferrar. De Lyon położył kartkę na stole, wciąż prostując pomięty papier, jakby to pomagało mu się skoncentrować. – To jest jak puzzle – odezwał się w końcu. – Muszę połączyć w całość wszystko, czego dowiedziałem się przez ostatnie kilka dni, dodać historię Videau i przekonać się, jak to wszystko razem do siebie pasuje. – No to wytłumacz mi, co pasuje do czego. – Pamiętasz rozmowę o kradzieży broni z sowieckiego statku? – Twierdziłeś, że to bez sensu, bo jest jej tam zbyt mało. – Zgadza się. Ale statki sowieckie zaopatrują się w sowieckich zbrojowniach. Wiesz, co jest w Odessie? – Raczej nie. Z Odessą kojarzą mi się te słynne filmowe schody, ale wiem, że nie o to ci chodzi.
– Znajduje się tam wielka baza floty sowieckiej, jeden z ich ciepłowodnych portów na Morzu Czarnym. – No tak, to wiemy przynajmniej, gdzie składują amunicję. I co, myślisz, że gang z Odessy mógłby okraść tę bazę? De Lyon kiwnął głową. – Musimy być z nimi ostrożni – jeśli zaczną nas podejrzewać, nie będą zadawać zbędnych pytań. Ale to coś, od czego możemy zacząć. – Jak znajdziemy odeski gang? De Lyon wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia, przynajmniej dziś, ale jutro…. – Muszę ci o czymś przypomnieć – powiedział na to Ferrar. – Republika ma tylko dwa sojusznicze narody, jeden w Meksyku, drugi w Związku Sowieckim, więc rozważamy atak na naszego sojusznika, a Rosjanie wkrótce się dowiedzą, dokąd trafiły pociski, bo jest tylko jeden kraj, który teraz używa broni na taką amunicję. I co wtedy? – Stalin się rozzłości. Ale on wcale nam nie pomaga, a tym bardziej nie pomoże w przyszłości, bo zbliża się wojna i musi zadbać o własne interesy. Poza tym Związek Sowiecki nigdy tak naprawdę nie był naszym sojusznikiem. Weź taki przykład – Republika wysłała do nich swoje rezerwy złota, bo bali się, że wpadną w ręce Franco, a Rosjanie biorą to złoto jako zapłatę za broń, którą nam wysyłają – Stalin nic nikomu nie daje. W dodatku okradają nas, oszukują na kursach złota i rubla. Czy tak postępuje sojusznik? – No dobrze, ale mamy też inny problem. Będziemy musieli powiedzieć Molinie, a on się na to nie zgodzi. – Przypominam ci, że generał Quebral już się zgodził. Republika jest zdesperowana, co oznacza, że generał znaczy więcej niż dyplomata. Wraz z upływem nocy i kolejnymi drinkami w lokalu robiło się coraz głośniej. Ferrar dopił swojego szampana. – To co robimy, Max? – Musimy znaleźć rosyjski gang działający w Odessie – może ten, o którym mówił Videau, a może inny. Potem wymyślimy, jak nawiązać kontakt, a później, jak ich wykorzystać i nie stracić przy tym pieniędzy albo życia. Problem w tym, że mamy mało czasu, przypuszczam, że ofensywa zacznie się latem. A jest już maj. – A jak chcemy znaleźć ten gang? – Kontakty, Cristiánie, zawsze i wszędzie najważniejsze są kontakty. Pracując w paryskiej kancelarii prawnej, mającej wielu klientów z Ameryki i Wielkiej Brytanii, Ferrar zauważył pewien aspekt swojej profesji, który nie miał nic wspólnego z prawem. Niektórzy klienci widzieli w swoim adwokacie, dyskretnym i pomocnym, doradcę w sprawach nocnych przyjemności oferowanych przez miasto. Po wstępnych wahaniach i niepewnych chrząknięciach pytali w końcu, bardzo szczególnym tonem, gdzie znajdą możliwość seksualnej przygody, takiej to a takiej. Ferrar skonsultował się z rdzennymi paryskimi prawnikami i sporządził listę. O wiele łatwiejsze były pytania w rodzaju: Zna pan Paryż, proszę nam polecić dobrą restaurację. Tak więc sporządził kolejną listę, trzymaną w osobnej szufladzie, by uniknąć ewentualnej fatalnej pomyłki.
Ależ proszę pana, czy miłe bistro może faktycznie nazywać się „Dominacja i bicz”? Podają tam zupę cebulową? W trakcie prac nad listą restauracji natknął się na „Brasserie Heininger”. Wypróbował ją i odkrył jej wspaniałą paryską atmosferę, niesamowicie ekscytującą. W tym zadymionym, gwarnym, zatłoczonym lokalu można było spędzić pamiętny wieczór, no i podawali tam wyśmienite jedzenie. Gdy Ferrar widział, że klienta znudziła już wykwintna gastronomia, polecał „Heiningera”. Restauracja była nie tylko gwarna i wesoła – takich w Paryżu było na pęczki – ale miała też swoją historię, którą później można było opowiedzieć w domu. Wiosną tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku funkcję kierownika sali w „Heiningerze” pełnił bułgarski emigrant Omaraeff, a jego niezbyt szczęśliwie wybraną pasją była polityka. Musiał wzbudzić gniew niewłaściwych ludzi, ponieważ pewnego wieczoru restaurację odwiedzili młodzieńcy z pistoletami maszynowymi i ostrzelali salę. Tymczasem Omaraeff schronił się w damskiej toalecie, nieźle wystraszony, i popełnił ten błąd, że opuścił spodnie do kostek – dekonspirując się zamachowcowi zaglądającemu od dołu do kabiny, w wyniku czego skończył martwy. Prawdziwie cudownym zrządzeniem losu żaden gość na sali nie ucierpiał. Kiedy stali klienci kulili się pod stolikami, przestępcy skupili swoją uwagę na lustrach w złoconych ramach wiszących powyżej i roztrzaskali w drobny mak wszystkie z wyjątkiem jednego, nad stolikiem numer czternaście, w którym została tylko jedna dziurka po kuli. Papa Heininger był człowiekiem sentymentalnym i wymienił wszystkie oprócz tego jednego, żeby uczcić pamięć Omaraeffa. Stolik numer czternaście stał się popularny wśród bywalców, więc Ferrar wiedział, że rezerwacja jest możliwa jedynie z odpowiednim wyprzedzeniem i dzięki temu pan Pinkston, młynarz z Ohio, wrócił do domu z ciekawą historią. Ferrarowi przyszedł do głowy pewien pomysł – po spotkaniu z markizą w kancelarii, a potem w „Angelinie”, spróbuje czegoś innego, czegoś, co zasugeruje, że powinni bardziej się przed sobą odkryć, zabawić się razem, wypić o jeden kieliszek za dużo, a potem Bóg wie co jeszcze. Dlatego napisał do niej do hotelu Windsor i poprosił o pozwolenie na telefon. Przysłała mu numer, on zadzwonił, wychwalał „Heiningera” i zapytał, czy zna tę restaurację. Nie znała, więc cztery dni później podjechał po nią taksówką. Kiedy siedzieli już na tylnym siedzeniu, rozmawiając o niczym, a taksówka mknęła nocnymi ulicami Paryża, markiza w pewnym momencie powiedziała: – Pańskie nienaganne maniery i formalne zachowanie oczywiście doceniam, ale monsieur Ferrar, może od tej chwili mógłby pan zwracać się do mnie Maria Cristina? – Z największą przyjemnością. I mam nadzieję, że będzie pani do mnie mówiła Cristián. Bardzo obiecujący początek wieczoru. Jeszcze bardziej obiecujące było pierwsze wrażenie, jakie zrobił „Heininger”. Przed restauracją położoną w sąsiedztwie dzielnicy dancingów i tanich knajpek, całkiem blisko placu Bastylii, kelner w płaszczu i kapeluszu rybackim przygotowywał owoce morza, wykładając je z lodu. Kiedy Ferrar otworzył drzwi, otoczył ich czarujący świat – w jasno oświetlonej sali odbijały się w ogromnych lustrach narodowe kolory Paryża – czerwień i złoto. Kelnerzy z bokobrodami rodem z poprzedniego stulecia, które zakręcały w górę, łącząc się z wąsami, przemykali pomiędzy stolikami typowym kelnerskim krokiem, balansując ogromnymi tacami z choucroute garnie royale, czyli kiszoną kapustą i wieprzowiną duszonymi w szampanie, z owocami morza, kiełbaskami i szaszłykami. Honory
kierownika sali pełnił sam Papa Heininger, który zaprowadził ich do stolika z mosiężną tabliczką na stojaczku, która głosiła STOLIK 14, zgodnie z życzeniem Ferrara. Wskazując na obitą czerwonym pluszem ławę, Papa Heininger zapytał: – Jak dziś usiądziecie, mes enfantes? Ferrar i Maria Cristina wymienili spojrzenia. – Myślę, że côte-à-côte – odpowiedział po chwili Ferrar. Czyli obok siebie. Zaraz pojawił się kelner i zabrał przygotowane krzesła, Ferrar zamówił aperitif, a wtedy jednym sprawnym ruchem otworzono przed nimi duże karty dań. – Cristiánie – odezwała się Maria Cristina – czy mogę zajrzeć do twojej karty? Ja dostałam wersję dla pań, bez cen, a lubię wiedzieć, ile co kosztuje. Tego wieczoru wystąpiła w czerni, w pięknie skrojonej sukience z materiału o ciasnym splocie, który układając się miękko, raczej sugerował, niż odkrywał jej kształty, jednocześnie dostatecznie cienkiego, bo gdy przysunęła się do niego i zajrzała w kartę, poczuł ciepło jej biodra. – Co zjemy, Cristiánie? Teraz, gdy była tak blisko, czuł, że jednak używa perfum, raczej korzennych niż słodkich. – To, na co masz ochotę. – Hm, ten rybak przy drzwiach wyciągał langusty. Widzę, że podają je na zimno, z majonezem. – A więc od tego zacznijmy – zdecydował Ferrar. – Myślisz, że pasują do szampana? – Oczywiście. – A potem? – Może boudins blancs? – Białe kiełbaski, mielona wieprzowina ze śmietaną i masłem. – Brzmi smakowicie, a więc dwie porcje. Przyniesiono szampan w srebrnym kubełku, kelner wlał go do kieliszków cieniutkim, jasnym strumieniem. Ferrar uniósł swój. – Zdrowie, Mario Cristino. Prosty toast, bo uznał, że inne będą albo zbyt osobiste, albo po prostu głupie. Maria Cristina podniosła kieliszek i spojrzała mu w oczy. – Zdrowie. Wypili. – Cristiánie? – Tak? – W tym lustrze jest dziura. Wszystko inne jest wprost idealne, więc zastanawiam się, dlaczego tego nie naprawią. Z pewną szczególną przyjemnością opowiedział jej, co tu się wydarzyło, a ona patrzyła na niego, zaintrygowana bardziej mężczyzną niż opowiadaną przez niego historią. Przyniesiono langustę. Maria Cristina nabrała nieco na widelec, spróbowała, zamknęła oczy i wydała z siebie niski jęk rozkoszy. – O, rzeczywiście wyśmienite – skomentował Ferrar. W miarę upływu czasu w restauracji robiło się głośniej, ludzie rozmawiali o ton wyżej, a od czasu do czasu rozlegał się kobiecy śmiech – ktoś musiał powiedzieć coś niesłychanie zabawnego. Ferrar i Maria Cristina skończyli butelkę szampana, więc przy boudins blancs Ferrar zamówił drugą. Po chwili została odkorkowana i każde z nich wypiło więcej niż łyk – Ferrar zaczynał odczuwać ogarniającą go euforię.
– Cóż za miejsce! – zawołała Maria Cristina. – I ci ludzie, tacy… beztroscy. Jakbyśmy byli na przyjęciu. – Miałem nadzieję, że miło spędzisz czas. – Dziękuję – odparła i na moment dotknęła jego ręki. – Dokładnie tego potrzebowałam. Cały dzień spędziłam dziś na smutnych rozmyślaniach o koleżance, a po tym wieczorze czuję się o wiele lepiej. – Smutnych? Coś się stało? Westchnęła. – Koleżanka z dawnych lat ma problemy. Poznałyśmy się w szkole, w Szwajcarii, na imię jej Benita. – Kiedy wymawiała imię, uśmiechnęła się melancholijnie. – Dziś rano dostałam od niej list. Wpadła w kłopoty i nie wie, co robić. – Jakiego typu kłopoty? – Benita dorastała w Madrycie, jej ojciec był Hiszpanem, a matka Angielką. Mieszkała cały czas w Genewie, ale okazuje się, że nie może tam dłużej zostać, bo kończy się jej pozwolenie na pobyt i nie można go przedłużyć. Kilka miesięcy temu zmarł jej ojciec, jakiś czas potem udała się do konsulatu hiszpańskiego, żeby przedłużyć paszport, ale jej wniosek po paru tygodniach oczekiwania został odrzucony. Konsul powiedział coś o zmianie przepisów, że trzeba najpierw odnaleźć dokumenty w Madrycie, a to w obecnej sytuacji jest niemożliwe. – Smutna sprawa, ale takie rzeczy się zdarzają. Widziałem to raz i drugi. – Konsul w Genewie zasugerował, by złożyła specjalny wniosek, powołując się na szczególną sytuację, ale jej list nigdy nie dotarł do Walencji, a teraz czas na złożenie wniosku upłynął. Ferrar pokręcił głową. – Współczucie to raczej nie domena rządów, Mario Cristino. One zajmują się tworzeniem przepisów i ich egzekwowaniem. – Tak, tak, wiem. Teraz jedyna szansa to osobista prośba do Republiki Hiszpańskiej, na przykład przez ambasadę hiszpańską w Paryżu. Ale jak to zrobić? Ona nie zna nikogo z rządu i obawia się, że jej wniosek zostanie odrzucony przez pierwszego urzędnika, który go przeczyta. – Obawiam się, że może mieć rację. – No więc zastanawiałam się, czy może nie powinnam sama pójść do ambasady w jej imieniu? – Musiałabyś się spotkać z kimś naprawdę wysoko postawionym. – No właśnie – z kimś najważniejszym, prawda? A przecież ja w ambasadzie nikogo nie znam. Po chwili milczenia Ferrar rzekł: – Być może mógłbym ci pomóc, ale najpierw musiałbym się zorientować w tej sprawie. – Naprawdę? Byłabym ci taka wdzięczna… – A teraz, droga Mario Cristino, czyżbym widział pusty kieliszek? Znów dotknęła jego ręki. – Jesteś słodki, Cristiánie, jesteś bardzo dobrym człowiekiem. Na deser zjedli tarte tatin, miękkie, złote plastry jabłka na kruchym cieście. Wyszli o północy. W taksówce do hotelu Maria Cristina siedziała zamyślona, bardzo blisko Ferrara, opierając głowę na jego ramieniu. Kiedy dojechali do Windsoru, Ferrar, odważniejszy dzięki szampanowi, postanowił zaryzykować. – Mario Cristino? – powiedział. – Czy mogę odprowadzić cię do pokoju?
Odpowiedzią było leciuteńkie skinienie i ledwie słyszalne „tak”. Szedł więc za nią dwa piętra, aż do jej pokoju, właściwie apartamentu, a najlepszym określeniem byłoby prywatne mieszkanie. Zresztą wcale nie luksusowe – kwiecista tapeta, która pamiętała lepsze czasy, zbyt dużo mebli okrytych ciemnozielonymi pokrowcami – ale bardzo wygodne. Usiadł na brzegu sofy, a ona na drugim. – Mogę zapalić? Maria Cristina wyszła do drugiego pomieszczenia i wróciła z popielniczką oraz paczką gauloise’ów. – Też się skuszę – oznajmiła. – Nie wiedziałem, że palisz. – To takie staromodne – odparła. – Ale wychowano mnie tak, że nie umiem palić przy innych. – Dzięki Bogu, czasy się zmieniają. Nastała cisza, która stałaby się niezręczna, gdyby jej na czas nie przerwano. – Cały dzień się zastanawiałem… – zaczął w końcu Ferrar. – Tak? W takim razie powiedz nad czym? – Czy się pocałujemy. Zgasili papierosy, on przysunął się do niej, ona uniosła twarz i ich usta się spotkały. Czysty pocałunek, który głęboko go poruszył. Kiedy się skończył, Ferrar pozostał blisko niej. – Właściwie chciałem już się pożegnać – powiedział niskim głosem – ale… – Ale…? – Zastanawiałem się także, co się wydarzy, jeśli poproszę, byś zdjęła sukienkę. – No cóż, przekonaj się – odparła nieco drżącym głosem. Wstała, manipulowała chwilę dłońmi za plecami, po czym ściągnęła sukienkę, rozejrzała się, nim położyła ją na fotelu. I stała tak, w czarnej halce z koronką przy dekolcie i spódnicy. – A potem… – powiedział Ferrar. Wciągnęła powietrze, podniosła rąbek halki i zdjęła ją przez głowę, a następnie ułożyła obok sukienki. Błyszcząca srebrna satyna zakrywała jej ciało od piersi do połowy ud, gdzie podwiązki podtrzymywały pończochy. Jego oczy ślizgały się wzdłuż jej sylwetki, odnalazły nieduże piersi, początek brzucha i pupę dużo większą, niż sobie wyobrażał. Teraz również wstał, położył dłonie na jej nagich ramionach i już miał ją pocałować, kiedy zauważył dwie łzy toczące się powoli po policzkach. Usta ściągnęła w sposób, który wskazywał, że zaraz się rozpłacze, chociaż bardzo nie chce. – Przepraszam – powiedziała tak cicho, że prawie jej nie słyszał. – Nie mogę. Nie teraz… Wziął ją za rękę i zaprowadził z powrotem na sofę. – Chciałam to zrobić, wyobrażałam sobie, jak… – Nie przejmuj się, pierwszy raz nie zawsze przychodzi łatwo. Otarła oczy, Ferrar podał jej chusteczkę. – O Boże – powiedziała nagle Maria Cristina. – Co ja narobiłam? – Poradzimy sobie, potrzebujemy trochę czasu, nie ma przecież pośpiechu. Posiedźmy zwyczajnie, jak przyjaciele, porozmawiajmy… – Dziękuję.
Szesnastego maja Ferrar wsiadł do pociągu do Lizbony, tam wszedł na pokład samolotu linii Pan Am i następnego wieczoru znalazł się na Manhattanie. Recepcjonista w Gothamie przywitał go serdecznie, jak przystało na stałego klienta, a potem, ponieważ nie był śpiący, poszedł na spacer Piątą Aleją. Tego ciepłego majowego wieczoru wielu nowojorczyków wpadło na ten sam pomysł i teraz przystawali przy wystawach nowych, wiosennych kolekcji. Ferrarowi wydali się pewni siebie i rozluźnieni, przyszło mu go głowy wyrażenie „tylko spokojnie, nie ma się czym przejmować”. Zauważył też twarze ściągnięte troską – nowojorczycy byli w tym dobrzy – ale brakowało tu tego podskórnego napięcia, do którego przywykł już w Paryżu. Gdy doszedł do Trzydziestej Siódmej, zatrzymał się, przez moment chciał skręcić na wschód, w stronę „Delaneya” na Murray Hill. W zasadzie sam pobyt na Manhattanie natychmiast przywodził mu na myśl Eileen Moore, a nie chciał tego pogarszać, więc wrócił do hotelu. Ta część jego życia należała już do historii. Rano miał spotkania w kancelarii, trwały cały dzień. Zasiadał przy stołach konferencyjnych i starał się być użyteczny. Większość spraw związana była ze zbliżającą się wojną, szczególnie teraz, gdy firma reprezentowała francuską komisję do spraw zakupu broni. O osiemnastej trzydzieści wziął taksówkę na Park Avenue – jeden z starszych wspólników, Hugh Courtney, zaprosił go na „domowy obiad”. Zjedli kurczaka z fasolką szparagową i purée ziemniaczanym, a na deser biszkopt i kawę. Po kolacji usiedli, by porozmawiać – Courtney, teraz już tylko w koszuli i poluzowanym krawacie, jego żona Faye i najstarszy syn, student Princeton. Gospodarz nalał wszystkim whisky. – Uważamy tutaj, że Hitler zacznie w czterdziestym pierwszym, najpóźniej w czterdziestym drugim – powiedział Courtney. – Do tego czasu będzie już miał swoje okręty i samoloty. Pracując u Couderta, ma się kontakt z ludźmi z przemysłu i rządu, którzy rzeczywiście wiedzą, co nas czeka. – Courtney pochylił się w przód, oparł łokcie na kolanach, dłońmi obejmując szklankę z whisky. – Tymczasem na razie gazety wypełniają skandale i baseball. Już miał kontynuować, gdy wtrąciła się Faye Courtney. – Powiedz mi, Cristiánie, czy masz w Paryżu rodzinę? – Nie jestem żonaty, ale rodzice i babcia, a także siostra z kuzynką, wszyscy mieszkają pod Paryżem, w miasteczku Louveciennes. – Znam jeden świetny obraz Pizarra z Louveciennes – odezwał się Courtney junior. – A ja znam tę drogę, którą namalował – wyjaśnił Ferrar. – Całkiem blisko naszego domu. – Co zrobi twoja rodzina, gdy wybuchnie wojna? – pytała dalej Faye. – Czy zabezpieczyłeś ich jakoś? – Zastanawiam się nad tym – odparł z poczuciem winy w głosie. – Ale myśl o tym, że znów muszą się gdzieś przeprowadzać… – Paryż zostanie zbombardowany – powiedział Junior. – Tak jak Hiszpania, widziałem zdjęcia w „Lifie”. – No tak, pewnie tak – zgodził się z nim Ferrar. – Więc musisz coś z tym zrobić – kontynuowała pani Courtney. – Po prostu musisz. – Co sugerujesz? – bardzo poważnie zapytał ją Ferrar. I tak następnego dnia wyszedł z pracy dość wcześnie, w towarzystwie Courtneyów. Niedługo znaleźli się w wysokim budynku mieszkalnym przy West End Avenue. – Oczywiście wybór należy do ciebie – tłumaczyła Faye – ale ludzie przyjeżdżający teraz z Europy kupują mieszkania właśnie tutaj. Rodzina byłaby wśród swoich, jeśli można tak powiedzieć. – Tak, masz rację, Faye. W Louveciennes są raczej odizolowani.
Oprowadzani przez właściciela, który mówił po angielsku z ciężkim niemieckim akcentem, zobaczyli kilka wolnych mieszkań – dużych i przestronnych, bo rodzina Ferrarów potrzebowała co najmniej czterech sypialni. Najbardziej spodobało mu się trzecie – dużo przestrzeni, wysokie sufity, z widokiem na dziedziniec tworzony przez trzy skrzydła budynku. – Odpowiada panu, panie Ferrar? – Tak, tak sądzę. – Jest portier i windziarz – poinformował właściciel. – Czynsz wynosi sześćdziesiąt osiem dolarów miesięcznie. – Stać cię – powiedział Courtney. – To dobrze wydane pieniądze. – W takim razie biorę – zdecydował Ferrar. – Nie wiadomo, czy w ogóle tutaj przyjadą, może przyszłość Europy ułoży się inaczej. – Miejmy nadzieję – odparła Faye Courtney. – Ale lepiej się zabezpieczyć. Kiedy Ferrar wynajmował mieszkanie, Max de Lyon był akurat w stambulskim burdelu. I wcale nie najgorszym z tych, które było mu dane oglądać – dwa piętra w zielonym budynku z widokiem na Złoty Róg, a w dali Bosfor. De Lyon wziął dziewczynę i pokój na całą noc. Dziewczyna miała brzuch godny tancerki brzucha, okrągły i jędrny, siedziała na łóżku naga, zadowolona i spokojna, podciągając tymczasem oczko w pończosze i czekając, aż klient będzie gotów. De Lyon uruchomił wszystkie swoje kontakty w Paryżu, mieście zamieszkanym przez wielu rosyjskich emigrantów – niektórzy uciekli przed rewolucją tysiąc dziewięćset siedemnastego, inni dotarli do Paryża w dwudziestym, gdy armia białych została pobita przez bolszewików. Od tamtego czasu minęło co prawda osiemnaście lat, a jednak niektórym z nich udało się potajemnie utrzymać kontakt z rodziną i przyjaciółmi pozostałymi w ojczyźnie. De Lyon wręczył mnóstwo pieniędzy różnym taksówkarzom, portierom nocnych klubów i pomywaczom, niektórym naprawdę biednym. Wszyscy oni z całego serca pragnęli mu pomóc, bo wiedzieli, że świetnie płaci za informacje. Na koniec okazało się jednak, że człowiek znający informacje, o które mu chodziło, wcale nie był biedny. Był to zamożny właściciel warsztatu samochodowego na przedmieściu, w Saint-Denis, którego w dodatku żywo interesowała polityka. Takie zainteresowania były de Lyonowi bardzo nie na rękę – emigranci zaangażowani w politykę przyciągali tajne służby jak lep muchy – ale kontakty tego człowieka były aktualne, a on sam pochodził z Odessy, co oznaczało, jak natychmiast zwrócił mu uwagę, że jest Ukraińcem, a nie Rosjaninem. Ale twierdził, że ma dobre kontakty w gangach. – Bratia? – powiedział. – To nie jest nazwisko, słowo znaczy tyle co „kuzyni”, nazwa gangu, a oni wszyscy są już albo na Syberii, albo pod ziemią. Najlepszy z gangów, cokolwiek to mogło znaczyć – najokrutniejszy? najbogatszy? – nie miał nazwy, pod którą NKWD mógłby go zapisać w swoich kartotekach, a dowodził nim człowiek o imieniu Wadik, zdrobnienie od Wadim. Czy właściciel warsztatu mógłby zaaranżować spotkanie? Gdzieś poza Związkiem Sowieckim? Owszem, mógłby. De Lyon chciał mu zapłacić, ale tamten uniósł dłoń. – Jeśli się uda, poproszę o zwrot przysługi, gdy znajdę się w potrzebie. Co sprawiło, że de Lyon poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. Nie lubił mieć takich długów, oddanie przysługi mogło się okazać niebezpieczne, a pieniądz to pieniądz, ale właściciel warsztatu okazał się bardzo stanowczy.
Tak więc Wadik. Tancerka brzucha od czasu do czasu podnosiła wzrok, sprawdzając, czy jej klient jest już gotów na to, za co zapłacił, ale de Lyon tylko się uśmiechał, więc odwzajemniała uśmiech. Nie znali żadnych tych samych języków. Od właściciela warsztatu de Lyon wiedział, że Wadim musi poświęcić dobre półtora dnia na podróż parowcem do Stambułu, wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego, dlatego zaoferował, że zapłaci mu za spotkanie. Okazało się, że musi mu wręczyć pieniądze osobiście. Kiedy zaproponował zapłatę z góry, właściciel warsztatu pogroził mu palcem, dodając komentarz: – Nie, nie, nie, żadnego wysyłania pieniędzy. O trzeciej trzydzieści nad ranem rozległy się dwa stuknięcia do drzwi. De Lyon poczuł ulgę, zaczynał już myśleć, że Wadik nie przyjdzie, a tancerka z każdą godziną wyglądała coraz bardziej apetycznie. Otrząsnęła się z drzemki i otworzyła drzwi. Stało za nimi dwóch cudzoziemców. Jeden, chudy i ciemny, o czujnych oczach pozostał na korytarzu, to strażnik. Drugi wszedł do środka – dobrze zbudowany, w bezkształtnym garniturze tak lubianym przez sowieckich aparatczyków. Krótko obcięte siwe włosy, okrągła głowa, wysokie słowiańskie kości policzkowe i krępa budowa ciała z zaokrąglonymi ramionami charakterystyczna dla niezwykle silnych mężczyzn. Był przystojny, twarz miał jakby stworzoną do uśmiechu. – De Lyon? – zapytał na wstępie. – Tak, a ty musisz być Wadik. – Nie inaczej. Odeślijmy dziewczynę. Wadik powiedział kilka słów po turecku, a gdy dziewczyna wychodziła, potrząsając tyłkiem, dał jej na pożegnanie tureckie liry. Mężczyźni śledzili ją wzrokiem. – Nie taka zła – skomentował Wadik. De Lyon się z nim zgodził. – Dobrze mówisz po rosyjsku – zauważył Wadik. – Tam się urodziłem i choć wyjechałem jako dziecko, języka nie zapomniałem. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej tweedowej marynarki i wręczył Wadikowi wypchaną kopertę zawierającą pięć tysięcy rubli. Ukrainiec schował ją do kieszeni, nawet do niej nie zaglądając. Każdy, kto robił interesy z Wadikiem, wiedział, że nie ma sensu go okradać. Gość usiadł na pomiętej pościeli i oparł się o wezgłowie, de Lyon został na krześle. – Papierosa? – zapytał Wadik. – Mam rosyjską machorkę, czarny tytoń. Zawsze noszę ze sobą, na wszelki wypadek, ale pewnie wolisz takie. – I wyciągnął paczkę chesterfieldów. De Lyon zapalił jednego swoją zapalniczką. – No dobra, Max, zapłaciłeś za tę rozmowę, więc pogadajmy. – Pracuję dla Republiki Hiszpańskiej, szukamy sowieckiej amunicji przeciwlotniczej. Niektóre z tych dział montowane są na statkach, więc pomyśleliśmy, że w Odessie… – W bazie morskiej? – Musi tam być jakiś arsenał, gdzie składują amunicję. Wadik parsknął krótko. – Ty mówisz poważnie, co? – Bardzo. Wadik patrzył z powątpiewaniem. – No nie wiem… cholera… wiele rzeczy kradłem, futra, klejnoty, ciężarówki, konie, kawior, maszyny, pieniądze… jajka, kiedy byłem dzieckiem. Ale nic w tym rodzaju.
– Zawsze to coś nowego. Wadik myślał przez chwilę, potem podrapał się w głowę. – Jak trafiłeś do tej roboty? – Miałem dwadzieścia lat, pracowałem dla handlarza bronią, potem przez jakiś czas sam prowadziłem interes. Nigdy mi się nie podobało – sprzedawanie na dwie strony, zarabianie na zabijaniu – ale kiedy Franco zaczął swoją wojnę, zgłosiłem się na ochotnika, by pomóc Republice. – Dla pieniędzy? – Nie. Płacą mi trochę, ale nie. Widziałem faszystów w akcji i to się na mnie odbiło. – Chcesz zostać bohaterem? Bohaterowie umierają. De Lyon wzruszył ramionami. – Każdy w końcu umiera. – Zamilkł na moment. – Co myślisz o tej robocie? Jest szansa, że ją weźmiesz? – Nie wiem… tak, nie, może. Mam około czterdziestu ludzi, w większości odważnych i zdecydowanych, i dobrych w tym, co robią. Ale… to nie napad na bank, nie możesz wejść i zacząć strzelać, nie w bazie wojskowej. Wadik zamyślił się na moment. – Opowiedz o pieniądzach. – Na rynku broni pociski siedemdziesiąt sześć milimetrów kosztują około dziewięciu dolarów czterdziestu siedmiu centów za sztukę. Potrzebujemy pięćdziesięciu tysięcy sztuk, co daje czterysta siedemdziesiąt trzy tysiące dolarów, no powiedzmy, pięćset tysięcy. – Powiedzmy sześćset, Max. – Zgoda. Połowa na początku, reszta po otrzymaniu amunicji. – W porządku. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, dostaniesz je w Odessie. Potem radzisz sobie sam. – Jak mam ci zapłacić? Wadik lekko się skrzywił. – Teraz to ciągły problem, nawet jeśli uda ci się kupić jakoś te wszystkie ruble, NKWD i tak się o tym dowie. – Masz jakieś konto? Za granicą? Wadik się roześmiał. – Nie wpłacam pieniędzy do banków, tylko je stamtąd wyciągam. Co do zagranicy, nie dam rady. – My damy. Konto w Szwajcarii, anonimowe, wyłącznie numer. – Muszę się zastanowić. – Stłumił ziewnięcie i spojrzał na zegarek – zwykły, tani, prawdopodobnie rosyjski. – Jest wpół do piątej, może się przewietrzymy? – Jest tu coś w rodzaju tarasu, na tym piętrze. Wadik kiwnął głową i wstał. Strażnik na korytarzu opierał się o ścianę i de Lyon zauważył, że pod marynarką ma obrzyn. Wadik zamienił z nim kilka słów w języku, którego de Lyon nie rozpoznał. – Ormiański, gdybyś się zastanawiał. Joe jest Ormianinem. – Joe? To ormiańskie imię? – Tam też oglądają westerny. Idąc na taras, usłyszeli dochodzące zza drzwi rytmiczne skrzypienie sprężyn, a piętro niżej usłyszeli, jak ktoś mówi „dobranoc” po niemiecku. – Cicho jak na burdel – zauważył de Lyon. – Bo przychodzą tu cudzoziemcy, w tureckim przybytku jest o wiele głośniej.
Otwarte drzwi na końcu korytarza prowadziły na wąski taras z misternie rzeźbioną drewnianą balustradą. Widzieli stąd zacumowany frachtowiec i tureckich dokerów idących po trapie, zgiętych wpół pod ciężarem wielkich, okrytych jutą beli. Kilka ciężarówek zmierzających na bazary tłukło się drogą wiodącą wzdłuż doków. Wadik poczęstował de Lyona kolejnym chesterfieldem. – Nigdy nie widziałem takiej zapalniczki – powiedział, gdy de Lyon zapalił papierosa. De Lyon zamknął zapalniczkę, czemu towarzyszyło charakterystyczne metaliczne kliknięcie. – Działa także na wietrze – powiedział, wręczając ją Wadimowi. – Jest twoja. Prezent. Wadik podziękował i włożył zapalniczkę do kieszeni. – Kiedy będziesz wiedział, czy dasz radę to zrobić? – Muszę przemyśleć szczegóły, czyli przyjrzeć się tej zbrojowni, pogadać z marynarzami, którzy tam pracują, wtedy ci odpowiem. To nie będzie od razu, może za dwa tygodnie, może trochę później. – Jak się z tobą kontaktować? – Mam kontakt w Paryżu, tajnego agenta Moranda – kiedyś miał rosyjskie imię, ale je zmienił. Można na nim polegać, to twardziel, choć na takiego nie wygląda – przypomina Flapa z filmów z Flipem i Flapem. Jest też inteligentny, ma sposób na bezpieczne przesyłanie wiadomości do Związku Sowieckiego i z powrotem. Po powrocie do Paryża musisz go odszukać. – Znajdę cię przez właściciela warsztatu na północy miasta? – Nie, nie, on kontaktuje się z Morandem. To gaduła, lepiej nie spotykaj się z nim więcej, nie można mu ufać. – A telefon? – Owszem, ale musimy mówić hasłami. No wiesz, maszyny, dostawa i tak dalej. A jeśli wezmę robotę, najpierw spotkamy się jeszcze raz tutaj. Oparci o balustradę obserwowali światła statków przepływających Bosfor. – Robię się głodny – stwierdził Wadim. – Tu przy dokach jest całonocny bar, można zjeść talerz zupy, naprawdę dobrej. Wyszli więc na ulicę. Ormianin szedł kilka kroków za nimi. Po drodze minęli zaparkowanego opla, młoda kobieta za kierownicą popatrzyła na Wadika, a on na nią. Po powrocie z Nowego Jorku do Paryża okazało się, że do Ferrara dzwonił hrabia Polanyi, prosząc o jak najszybszy kontakt. Czyżby list miłosny spełnił swoje zadanie? Ferrar żywił taką nadzieję, bo nie miał pomysłu, jak inaczej podejść do tej kwestii. Polanyi odebrał telefon w ambasadzie i poprosił o spotkanie. – Oczywiście – odparł Ferrar. – Jutro sobota, pracuje pan? – Od czasu do czasu, jeśli to konieczne. Zazwyczaj rano w sobotę jeżdżę trochę konno, po drodze mógłbym wpaść do ambasady. – Konno? Zapewne w Lasku Bulońskim? – Tak. – Miałby pan coś przeciwko mojemu towarzystwu? – Oczywiście, że nie. Możemy wynająć konie w stajni przy torze Longchamp. Często pan jeździ? – Już nie, jestem na to za stary i za gruby, ale odbyłem służbę wojskową jako oficer kawalerii, więc na trasie powinienem sobie poradzić.
W sobotę nad ranem padało, potem się przejaśniło i zrobił się słoneczny, wietrzny majowy poranek. Ferrar włożył sportową kurtkę, szalik i rękawiczki oraz bryczesy i buty. Strój Polanyiego był nieco opięty, ale hrabia jechał z lekkością, ponieważ obydwaj mieli konie selle français, muskularne i posłuszne, preferowane przez większość francuskich jeźdźców. Jechali obok siebie spokojnym kłusem i rozmawiali. Lasek Buloński najpiękniejszy był wiosną, wszędzie śpiewały ptaki, kasztanowce i dęby zdobiły młode listki, jasnozielone, które pięknie tańczyły poruszane delikatnym wiatrem. – Piękny dzień – powiedział Polanyi. – Chciałbym mieć wieści, które do niego pasują. – No cóż, próbowaliśmy – odparł Ferrar. – Co się właściwie stało? – Siostrzeniec Belesz zadzwonił z Budapesztu, żeby osobiście mnie wyśmiać – cały on. – I faktycznie się śmiał? – To było coś w rodzaju teatralnego rechotu, nie prawdziwy śmiech. „Ha, ha, ha, wuju”. Tak mniej więcej to ujął. – O. – A potem dodał: „Masz mnie za idiotę?”. Kusiło mnie, żeby odpowiedzieć, ale zachowałem zimną krew. A on gadał i gadał. Wyszło na to, że śliczna Celestine nigdy nie zdołałaby napisać takiego listu, w ogóle żadnego listu, za to miał bardzo dobrą teorię na temat, kto go napisał. – I co pan odpowiedział? – Oczywiście udawałem, że nie mam pojęcia, o co mu chodzi. „Ktoś do ciebie napisał?”. Byłem całkowicie zdezorientowany i to go tak rozwścieczyło, że aż się zapluł. – Polanyi uśmiechnął się na to wspomnienie. – Wściekał się jeszcze przez moment, użył nawet słowa „szykanowanie”, a potem rzucił słuchawką. – Czas zmienić podejście – stwierdził Ferrar. Przez kilka minut jechali w milczeniu, kopyta uderzały miękko w utwardzone podłoże. Mózg Ferrara pracował intensywnie, coś musi wymyślić. – List okazał się fiaskiem – powiedział ostatecznie Polanyi. – Nie ma co do tego wątpliwości, ale chyba dowiedziałem się czegoś, co możemy wykorzystać. Owszem, był zły, ale usłyszałem coś więcej niż złość, a kiedy odłożył słuchawkę, przyszło mi do głowy, że on się boi. Przestraszył się, że go zaatakowałem, i obawia się, że znów to zrobię. Coś w jego głosie, wie pan, o co mi chodzi? Boją się i strach maskują wybuchem złości. – I? – Znajdziemy sposób, żeby go nastraszyć. – Jaki? Polanyi nie odpowiedział, ale cisza była bardzo wymowna. – Bardzo bym nie chciał, żeby mój klient wplątał się w jakieś nielegalne działania. Moim obowiązkiem jest pana chronić, hrabio, nawet przed samym sobą, jeśli to konieczne. – Racja, Ferrar, ale ja nic nie zrobię. A jednak właściwie odebrana groźba będzie nękać umysł. To nie jest teoria – w dyplomacji to stała praktyka, choć nikt się tym nie chwali. – Może wstrzymajmy się z tym jeszcze przez chwilę… Jechali aleją wysadzaną topolami, która przecinała inną drogę. Stała na niej kobieta z koniem, trzymając w ręku lejce. Gdy Ferrar zobaczył złote włosy, przerwał w pół słowa, ale dopiero po chwili uzmysłowił sobie, na kogo patrzy. – Maria Cristina? – powiedział, zatrzymując konia. – Cristián! – zawołała. – Pomyślałam, że w taki piękny dzień pojadę do lasku, i kogo widzę!
Miała na sobie fantazyjny i zupełnie nowy strój amazonki, na twarzy natomiast wyraźny niepokój. – Markizo, pozwoli pani, że przedstawię – hrabia Janos Polanyi. Maria Cristina skinęła uprzejmie. – Enchante. – Polanyi skłonił się w siodle. Ferrar zwrócił się do Marii Cristiny. – Miałabyś ochotę na wspólną przejażdżkę? – O, bardzo chętnie – odparła. – Ale oczekują mnie na lunchu. – Uniosła stopę, wsunęła ją w strzemię i podczas gdy Ferrar wstrzymał oddech, wsiadła na konia. – A bientôt! – zawołała. – Mam nadzieję, że wkrótce znów się zobaczymy. I odjechała, potrząsając cuglami, co koń zrozumiał jako zachętę do przyspieszenia. Marię Cristinę szarpnęło lekko w tył, ale opanowała konia, odwróciła się do nich i machnęła szpicrutą. Kiedy zniknęła im z oczu, Ferrar i Polanyi pokłusowali swoim szlakiem. – Przyjaciółka? Bliska? – Tak. – Markiza? Hiszpańska markiza? – Wyszła za hiszpańskiego markiza, ona jest pół Włoszką i pół Francuzką. – Jak na hiszpańską markizę niezbyt dobrze trzyma się w siodle. Czekała na pana? – Wydaje mi się, że chciała, by wyglądało to na przypadkowe spotkanie. – O. Jeśli mogę coś powiedzieć, to ona zagięła na pana parol, przyjacielu. Mam nadzieję, że zostanę zaproszony na ślub. – Jeszcze na to za wcześnie, hrabio. Polanyi chrząknął teatralnie. – Wybaczy pan, ale muszę powiedzieć, że to cholernie dziwne. – Rozumiem, nie myli się pan. Podejrzewam, że pana obecność ją zaskoczyła. – No cóż, nie zamierzałem przeszkodzić w pana uwiedzeniu, ale przypuszczam, że miłość i tak znajdzie sposób. – Zamilkł na moment, po czym dodał: – Robił pan to kiedyś na koniu? – Nie miałem przyjemności. – Odradzam. Koń się spłoszył i wylądowałem na ziemi z opuszczonymi portkami, niemal złamałem miednicę. Oczywiście Węgrzy wierzą, że na koniu potrafią zrobić wszystko. – A kobieta? – Utrzymała się i pogalopowała przez pola z gołym tyłkiem połyskującym w świetle księżyca. Najlepsze w przejażdżce po Lasku Bulońskim było to, że hrabia zapomniał o siostrzeńcu i zaczął opowiadać Ferrarowi pikantne historyjki ze swojej młodości. Dało im to chwilę wytchnienia. Przynajmniej na jakiś czas. Teraz jednak Ferrar martwił się, co też wyprawia Maria Cristina. Była taka majestatyczna i opanowana, aż do tego wieczoru w hotelu. I skąd wiedziała, gdzie i kiedy znajdzie go w ten sobotni poranek? Co ja właściwie o niej wiem? – pytał sam siebie. Nadal jej pragnął, i to bardzo – wieczór w Windsorze nie wypalił, ale podsycił jego apetyt. Wciąż widział ją przed sobą, niemal nagą, pamiętał każdy szczegół. I miał zamiar spróbować przynajmniej jeszcze raz. Tak mniej więcej minął mu weekend, więc ucieszył się, gdy w poniedziałek trzeba było wyjść do pracy.
W kancelarii odłożył podejrzenia na bok. W każdym razie do późnego popołudnia, kiedy to znalazł się w biurze notariusza. Każda międzynarodowa firma w Paryżu musiała mieć notariusza, by podpisywał i opatrywał pieczęcią wszelkie dokumenty prawne, a ponieważ notariuszem mógł być tylko obywatel francuski, jemu również przypadało w udziale zdobywanie informacji dostępnych we francuskich rejestrach publicznych. Notariuszem u Couderta był mężczyzna w wieku lat sześćdziesięciu, który wskutek odniesionej na wojnie rany chodził o lasce. Miał niewielki gabinet, a jego półki uginały się pod kartotekami klientów kancelarii. – Interesuje mnie dossier – Ferrar spojrzał w swoje dokumenty – markizy Marii Cristiny de Valois de Bourbon y Braganza. Notariusz odnalazł teczkę, rozwiązał sznurek i otworzył. – Co chciałby pan wiedzieć, monsieur Ferrar? – Czy dobrze zapisałem tytuł? – Tak. Urodzona w Angers, ósmego marca tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego szóstego, a więc ma czterdzieści dwa lata. – Wyszła za mąż? – Za markiza z tym właśnie tytułem, jej panieńskie nazwisko to Palestrin. – Czy znalazł pan coś na temat finansów markiza? – Bardzo niewiele. Miał tytuł do posiadłości w Hiszpanii, ale operował głównie gotówką. A więc historia z pożyczką równie dobrze mogła być prawdą. Ferrar podziękował notariuszowi i wyszedł podbudowany. No widzisz? – zganił się w duchu. Nic tak nie niszczy romantyzmu jak brak zaufania. Czując ulgę, Ferrar zaczął się zastanawiać, jaka strategia może doprowadzić Marię Cristinę do zdjęcia z siebie bielizny, a potem do… łóżka? Na kanapę? Na miękki dywan przed kominkiem? Na świeżą wiosenną trawę? Dokąd?
NOCNA STRAŻ
27 maja 1938 roku. Nie było to dla Ferrara łatwe, ale wsiadł do pociągu do Louveciennes. Z przykrością myślał o tym, co musi zrobić, a wiosenny dzień dobitnie mu uświadamiał, co zostanie utracone. Ten rejon nad Sekwaną, na zachód od Paryża – Saint-Germain-en-Laye, Wersal – od wieków należał do arystokracji i nie można się dziwić, bo rzeczywiście trudno o piękniejsze okolice. A pora roku wszystko tylko pogarszała – długie platanowe szpalery ocieniały kręte drogi, by szlacheckie powozy nie przegrzewały się w letnim słońcu. Ferrar wziął ze sobą gazetę, ale jej nawet nie otworzył. Obserwował krajobraz roztaczający się za szybami pociągu. W domu panował zwykły rozgardiasz, każdy miał do zakomunikowania coś niezwykle ważnego, a cierpliwy Ferrar słuchał z niekłamanym zainteresowaniem, w odpowiednich momentach wyrażając współczucie. Miał wielkie, gorące serce, ludzie lgnęli do niego i rodzina nie stanowiła tu wyjątku. Kiedy zakończono powitania, Ferrar z Abuelą wyszli z domu, żeby spokojnie porozmawiać. Cały wysiłek, by uczynić nowinę mniej bolesną i sprawić, żeby rodzina pogodziła się z nieuniknionym, spadnie na nią. Na granicy posesji stało stare, sękate drzewo, które dawno temu ktoś otoczył drewnianą ławką. Tam usiedli. – Nie będzie łatwo, Abuelo, ale czekają nas zmiany – powiedział Ferrar. – Mamy kłopoty? Bo twoja matka myśli, że przyjeżdżasz w związku z markizą. – Kłopoty są coraz bliżej i mogą zaskoczyć nas w każdej chwili, a jeśli tak się stanie, będziecie musieli wyjechać. – Mówisz o wojnie, prawda? Nigdy nie widział, by babcia płakała, i teraz też nie zobaczył, dostrzegł jednak smutek w jej oczach. – O wojnie, tak. Jeśli dojdzie do Francji, dojdzie i do Paryża, a ja nie zniosę myśli o tym, że moglibyście zostać skrzywdzeni. Abuela odwróciła wzrok, szybko się opanowała. – Kolejny raz – powiedziała. – Niestety. Gdy byłem ostatnio w Nowym Jorku, wynająłem tam duże mieszkanie. Na razie wystarczy, że ty o tym wiesz. Będziemy uważnie czytać gazety i zdecydujemy, kiedy nadejdzie czas wyjazdu. Lepiej podjąć taką decyzję wcześniej, Abuelo, żebyśmy mogli zorganizować podróż. Pociągi będą zatłoczone, a drogi zapewne nieprzejezdne. – I nigdy już nie wrócimy? Wiem, że słyszysz tylko ciągłe narzekania, od wszystkich, tu taki, a tam siaki problem, ale tak naprawdę pokochaliśmy to miejsce. – Wiem, ja tak samo. Chciałbym myśleć, że wojna skończy się po kilku miesiącach, Francja wraz z sojusznikami wygrają i będzie można wracać. Zaopiekuję się domem, gdy będziecie w Ameryce.
– Nowy Jork. Jak tam jest? – To miasto handlu, pełne życia i ludzi różnych ras i narodowości. Abuela westchnęła pogodzona z losem. – Nie chcę wyjeżdżać, z całego serca nie chcę, ale nie przetrwamy wojny, jesteśmy na to za słabi. – Ale tymczasem ani słowa. Pokiwała głową. – Poczekam, aż dasz mi sygnał, i zrobię wszystko, by cios nie był zbyt bolesny. Powoli wrócili razem do domu, gdzie trwały przygotowania do wczesnego obiadu. W pierwszym tygodniu czerwca Ferrara zajmowały sprawy prawne oraz gdy odrywał się od nudnych papierów – sercowe. A często się odrywał. I decyzja, kiedy już ją podjął, wydała mu się rozsądna. Postawi na tradycję – to ona będzie jego sojusznikiem w tym pościgu. Zadzwoni do Marii Cristiny i zaproponuje weekend w małym, luksusowym hoteliku poza miastem. Nad morzem. Oznaczało to wyjazd kochanków, a więc wspólny pokój, ale jeśli markiza nie ma ochoty na to, co zwykle robi się we wspólnym pokoju, zawsze może grzecznie odmówić – być zajęta albo przeziębiona. O piątej po południu zadzwonił do hotelu Windsor i po kilku zdawkowych zdaniach, o pogodzie, o tym podobnych, przeszedł do sedna. – Mam propozycję. Znam bardzo miły hotelik w Varengeville-sur-Mer, to wybrzeże normandzkie. Miałabyś ochotę wyjechać na weekend? – Och, Cristiánie, cudowny pomysł! – Hotel nazywa się Auberge Normande, spokojny, położony nad samym morzem. – Kiedy pojedziemy? – W piątek po południu, jeśli jesteś wolna. – Jestem. Teraz musi czekać, ale takie niecierpliwe wyczekiwanie chyba obojgu im dobrze zrobi – u niego spotęgowane przez pewne plany, którymi się z nią nie podzielił, a o których wciąż myślał. Jedyny minus to fakt, że musi usiąść za kierownicą, a niespecjalnie to lubił. Nauczył się jeździć i wiedział, że sobie poradzi, a ona będzie pilotować – mimo to martwił się. Świetnie byłoby pożyczyć od de Lyona sportowego morgana, nie ośmielił się jednak, zadowolił się niewielkim renault załatwionym przez biuro podróży. Piątkowy wieczór w końcu nadszedł. Ferrar w swobodnym stroju, sztruksy i luźna kurtka, zajechał przed hotel pół godziny wcześniej i zaparkował przy wtórze klaksonów innych kierowców, wyrażających w ten sposób swoją opinię o jego umiejętnościach. Markiza zeszła z niewielką walizką w dłoni, poprowadził ją do samochodu, otworzył przed nią drzwi, a kiedy już usiadła, został wynagrodzony figlarnym uśmiechem. Na północnym wybrzeżu najpopularniejszym miejscem weekendowych wypadów paryżan było Deauville, które wśród zainteresowanych nazywano Dwudziestą Pierwszą Dzielnicą, ale Ferrar kierował się zdecydowanie bardziej na wschód, miał więc przed sobą około stu pięćdziesięciu kilometrów pustej drogi, czyli przy jego ślimaczym tempie niecałe trzy godziny jazdy. Przyjemny czas spędzany obok Marii Cristiny, która wyglądała zachwycająco. Lekka letnia sukienka wydawała się wołać, by ją zdjąć, a w tle przemykały bujnie kwitnące pola Normandii. Maria Cristina wróciła do tematu swojej koleżanki Benity, Ferrar nie miał nic przeciwko. Lubił słuchać o uczennicy Benicie.
– To były czasy – mówiła Maria Cristina, gdy zbliżali się do Rouen. – Te wszystkie głupie żarty, no wiesz, Benita miała do nich smykałkę, jeśli tylko była w odpowiednim nastroju. A kiedy była smutna, pakowała się ze mną do łóżka i ja ją pocieszałam. Niewinna jak dziecko, pomyślał o Marii Cristinie, gdy opowiadała tę historię. – Spróbuję jej pomóc – oznajmił Ferrar. – Gdybyś dał radę, Cristiánie, Benita przyjechałaby do Paryża i moglibyśmy spędzić razem cudowny wieczór. – Obiecuję zrobić, co w mojej mocy. – O, spójrz, ten biedak złapał gumę! Pomożemy mu? – Obawiam się, że nie bardzo znam się na samochodach. – No to naprzód. Ktoś na pewno się zatrzyma. – A my nie powinniśmy się spóźnić na kolację. Wjechali do jakiegoś miasteczka i zaczęli kluczyć po ulicach. Maria Cristina rozpaczliwie wypatrywała drogowskazów, Ferrar starał się w nic nie uderzyć, a w końcu po raz drugi wjechali na niewielki ryneczek. Ostatecznie pomógł im miejscowy garagiste. – Nikt tędy nie jeździ, łatwo zbłądzić. Powiem wam, co musicie zrobić. Po czym nastąpiły instrukcje, bardzo skomplikowane, ale ostatecznie udało im się opuścić miasteczko, choć nie trafili z powrotem na swoją trasę. Jechali chwilę przekonani, że w przeciwnym kierunku, gdy droga się jednak pojawiła. – O, jest! – zawołała Maria Cristina. – D sto pięćdziesiąt pięć, gdzie ona się podziewała? Wreszcie wjechali do Varengeville, a potem na końcu szutrowej drogi ukazał się Auberge Normande, dwupiętrowy budynek, w połowie drewniany – deski nadszarpnięte zębem czasu, tynk za to świeżo pobielony. Gdy Ferrar podjeżdżał pod drzwi, oprócz chrzęstu opon na żwirze dało się słyszeć plusk fal omywających brzeg, a w otwartych oknach powiewały tiulowe firanki. W środku przywitała ich całkowita cisza oraz zapach wypolerowanych mebli. Ferrar zameldował się w recepcji, młody chłopak zaniósł na górę bagaż. Umieszczono ich w pokoju na drugim piętrze, właściwie były to dwa pokoje, niewielki salon i sypialnia, wszędzie królował ten sam motyw – niebiesko-biała tkanina przedstawiająca wielmożnych państwa na tle wiejskiego krajobrazu. Kiedy zostali sami, Maria Cristina objęła go. – Tu jest ślicznie, ślicznie. Zeszli na kolację, gdzie najpierw w sali pełnej roślin i wiklinowych mebli wypili aperitif. Byli oczywiście inni goście, ale zachowywali się spokojnie i jeśli rozmawiali, to przyciszonymi głosami, jak bardzo dobrze wychowane duchy. Kolacja prawdopodobnie była dobra, ale Ferrar tego nie zarejestrował. Zupa, pstrąg odfiletowany przy stoliku, sałatka, no i koniecznie normandzki camembert. A potem spacer plażą o zachodzie słońca. I z powrotem na górę. Usiedli w saloniku, zapalili, rozmawiając o niczym szczególnym, ot wymiana słów, żadnych drażliwych tematów. – Mam ochotę na kąpiel – powiedziała Maria Cristina, gdy minęło wpół do jedenastej. – Wody z pewnością jest pod dostatkiem – odparł Ferrar. I markiza wyszła. By wrócić po czterdziestu pięciu minutach w szmaragdowozielonej jedwabnej piżamie. – Obawiałam się, że nad oceanem może być chłodno. Podoba ci się?
– O tak, bardzo ładna. – Pewnie powinnam wybrać coś bardziej prowokującego. – Jesteś piękna. W piżamie również. – To miłe z pana strony, monsieur – powiedziała, ignorując komplement. – Czy dama może usiąść panu na kolanach? – Cała przyjemność po mojej stronie, ale może nie od razu. Najpierw połóż się na łóżku, a ja tu chwilę posiedzę. Zawahała się, raczej niepewna niż zaniepokojona. – Dobrze – powiedziała w końcu, pocałowała go w czoło i wyszła do sypialni. Przez otwarte drzwi Ferarr widział, jak siada na łóżku i gasi lampkę nocną. Leżąc na plecach, wyglądała wyczekująco, więc przewróciła się na bok, wsunęła rękę pod poduszkę i zamknęła oczy. Zatrzymanie się tuż na krawędzi to coś, co Ferarr niewątpliwie sobie cenił. Wstał, ostatni raz spojrzał na białe grzywy fal, potem zasunął zasłonki i zgasił światło. W ciemności wrócił na swój fotel i czekał. W sypialni Maria Cristina otworzyła oczy, zobaczyła, że Ferrar został w saloniku, przewróciła się na drugi bok i podkurczyła nogi. Do kolacji wypili sporo wina i Ferrar zmartwił się teraz, że Maria Cristina może faktycznie zasnąć, więc wstał czym prędzej i rozebrał się do bokserek. W sypialni przysiadł na brzegu łóżka, policzył do dwudziestu i zsunął z niej kołdrę. Maria Crisina chciała odwrócić się na plecy, ale powstrzymał ją, kładąc jej rękę na ramieniu. – Jedwab jest piękny dla oka, ale jeszcze lepszy w dotyku. – Zgadzam się. – Mogę pomasować pani plecy, madame? – No… dobrze. Zaczął gładzić jej plecy wierzchem palców, czasami dotykając też paznokciami, czasami nie. Jako wrażliwy kochanek wsłuchiwał się w jej oddech i w ten sposób prowadziła go w te miejsca, gdzie lubiła być dotykana – ramiona, łydki, tył i wnętrze ud, biodra. Od czasu do czasu droczył się z nią, łapiąc gumkę spodni, ale nie posuwając się dalej. Potem przestał się droczyć i powoli zsunął spodnie od piżamy do samych kostek, a potem je zdjął. I jeśli jedwab był miły w dotyku, naga skóra była jeszcze lepsza, a Maria Cristina z każdym wydechem wydawała z siebie delikatne „O”. Kiedy wsunął jej rękę między nogi, uniosła biodra i opuściła je, ocierając się o jego dłoń, po czym to powtórzyła. Sprawiało jej to przyjemność, bo nie przerywała, stopniowo przyspieszając. Ferrar pomagał jej drugą ręką, aż wstrząsnął nią dreszcz i opadła na łóżko. Z wysiłkiem odwróciła się na plecy, sięgnęła do jego bokserek i pociągnęła za nie, dając mu tym znak, by je ściągnął. Tak zrobił, a potem rozpiął górę jej piżamy, pochylił się i pocałował ją w usta. To był długi pocałunek – całował ją na różne sposoby, pieszcząc jej sutek koniuszkami palców – który skończył się dopiero, gdy w nią wszedł. Chciał, żeby to trwało dłużej, ale nie trwało, był zbyt podniecony. A jej ponaglające dłonie, które czuł na plecach, też nie pomagały. Zapalił papierosa, którego wypalili razem, leżąc obok siebie, patrząc na sufit i wsłuchując się w szum fal. Ferrar wiedział, od tego przypadkowego spotkania w Lasku Bulońskim, że musi się dowiedzieć, o co jej tak naprawdę chodzi. – Zastanawiałem się… – Nie teraz, Cristiánie, proszę – przerwała mu Maria Cristina. – Co nie teraz? – Proszę, nie każ mi teraz wyjaśniać. Może jutro, ale dziś niech to będzie weekend kochanków.
– Dobrze. Ja tylko… te wszystkie pytania… Milcząco pokręciła głową i zacisnęła usta. Zatem weekend kochanków. Morze było zbyt zimne na kąpiel, ale razem brodzili wśród fal, rozchlapywali sięgającą do kostek wodę i trzymali się za ręce na długich spacerach. Nocą markiza spała niespokojnie, rzucając się w łóżku. Miała złe sny, mamrotała coś niezrozumiale. Nie zadał jej swoich pytań, ale w zasadzie nie musiał. Wiedział, co ona robi, i wiedział, że nie jest w tym dobra. W niedzielę zjedli wspaniały lunch, klasyczną cielęcinę w sosie śmietanowo-grzybowym. Potem wrócili do Paryża. Max de Lyon nie miał stałego adresu i był to jego wybór. Pomieszkiwał to tu, to tam, w pensjonatach, w hotelach, czasami w mieszkaniu przyjaciółki. Kiedy w poniedziałkowy ranek Ferrar złapał go telefonicznie w Oficina Técnica, zaproponował spotkanie po pracy, w kawiarni od południowej strony Ogrodu Luksemburskiego, gdzie Montparnasse biegnie wzdłuż Szóstej Dzielnicy. De Lyon często tutaj mieszkał, bo była to jedna z bardziej ukrytych dzielnic Paryża – cicha, daleka od klaksonów taksówek i maszerujących komunistów z Saint-Germain. Max wybrał drogą kawiarnię, z kafelkami na podłodze i mosiężnymi stolikami. Kelner podszedł od razu, Ferrar zamówił dwie brandy. – Z twojego telefonu zrozumiałem, że coś jest nie tak – powiedział de Lyon, gdy już usiadł. Ferrar skinął głową. – Poznałem kobietę – zaczął powoli – jako klientkę kancelarii. Zaczęliśmy romans, ale ona przypuszczalnie jest szpiegiem. De Lyon uniósł brwi. – Naprawdę? Dlaczego tak uważasz? Ferrar opowiedział historię od poznania Marii Cristiny, koncentrując się na jej kampanii, by poznać dyplomatę wysokiego stopnia w ambasadzie hiszpańskiej. – A wtedy zacznie się nowy romans – stwierdził de Lyon. – Może tak być, to znany schemat. Kochasz tę kobietę? Przecząca odpowiedź Ferrara była pełna wahania. – To raczej pożądanie, szaleństwo. Nie mogłem przestać o niej myśleć. – Dobrze znam to uczucie – mówił de Lyon. – A kiedy się z nią kochałeś, czy była, hm, doświadczona? Kobieta, która idzie do łóżka, by dostać to, czego chce? Kurtyzana? – Nie. Za pierwszym razem nagle się rozpłakała. Dopiero w ten piątek to zrobiliśmy. – I zastanawiasz się, co dalej? Hm, a może ją do tego zmuszają? Ktoś trzyma ją w szachu i musi robić, co każą, więc próbuje, bo jeśli się nie wywiąże, pozbędą się jej. To tylko jedna z możliwości. Zgodnie z zasadami musisz powiedzieć o tym Molinie i szefowi bezpieczeństwa Zaguanowi. Jeśli uznają twoje podejrzenia za słuszne, przesłuchają ją i się jej pozbędą. Tak czy inaczej – nie przetrwa. – Z tego, co mówisz, wynika, że sprawa jest beznadziejna. – Bo jest. – No to co mam robić? – Zakończ romans, więcej się z nią nie spotykaj, a jeśli chcesz jej pomóc, wymyśl jakieś usprawiedliwienie – powiedz, że zakochałeś się w innej kobiecie. Powtórzy to swojemu szefowi,
może tamten uwierzy. Nie ma możliwości uciec i się ukryć, bo wtedy zrobią to, czym ją szachują. – De Lyon zamilkł zamyślony, po czym dodał: – Wiesz, chyba wpadł mi do głowy pewien pomysł. – Tak? – Twój poprzednik, Castillo, miał kobietę szpiega, ochotniczkę, w każdym razie tak uważał. Szpiegowała rzekomo na rzecz Republiki, ale to stara sztuczka – mylące informacje dla wroga, a tak naprawdę zdobycie informacji o tym, co wroga interesuje. Ta kobieta wyjechała do Madrytu, ale tam ją ścigano, musiała się ukrywać. Jakimś sposobem do Castilla dotarła wiadomość – jej prośba o pomoc. Zdobył więc fałszywe papiery i pojechał ją uratować. I znikł, koniec historii. A jednak okazuje się, że nie. Teraz nasyłają ją na ciebie, prawdopodobnie tajne służby Franco. Chcą, żeby upolowała dyplomatę, ale informacje z Oficina Técnica też się przydadzą, na przykład data ofensywy nad Ebro. Ferrar zapalił papierosa i dokończył brandy. – Czy coś w ogóle da się zrobić? – Niewiele – odparł de Lyon. – Możesz bardzo chcieć ją uratować, ale obawiam się, że ona jest już stracona. – Nie mogę tego zaakceptować. – Będziesz musiał. Po prostu kolejna ofiara wojny. – Ale coś musi się dać zrobić – upierał się Ferrar. – Daj jej alibi na utratę kontaktu z tobą, może się uda. – A jeśli nie? – Zniknie. A oni wezmą kolejną osobę z listy. Ferrar wracał do domu przez Ogród Luksemburski, zachwycający o tej porze roku, ale on w ogóle tego nie zauważał, idąc ze spuszczoną głową. Kiedy otworzył drzwi domu, ona czekała na niego przy skrzynkach pocztowych. – Twój portier to dobry człowiek. Pozwolił mi poczekać tutaj. Była inna, od razu to zauważył – wiosenny niebieski kostium, stosowna torebka. – Mogę wejść na górę? Przyszłam się pożegnać. Już w mieszkaniu zaproponował jej brandy, potem usiedli w gabinecie. – Sądzę, że wiesz, o co chodzi. – Wiem – odparł Ferrar. – Szpiegujesz dla tajnych służb Franco. – Próbuję. Ale to już koniec. – I co zrobisz? – Nie mogę powiedzieć, ale to już bez znaczenia. Chcę cię prosić o wybaczenie. – Masz je. – Zmusili mnie, więżą moją młodszą siostrę, trzymają ją w kwaterze głównej w Burgos, w strzeżonym domu, raz w miesiącu może do mnie pisać. Żeby mi przypomnieć, co mogą jej zrobić. – Jak długo tam jest? – Około ośmiu miesięcy. Uprowadzono ją w Lizbonie i przewieziono do Hiszpanii. W pierwszym liście napisała, że ją zabiją, jeśli nie zrobię tego, co mi każą. Więc próbowałam. – Czy ja byłem twoim pierwszym… celem? – Nie. Pierwszy był Castillo. Potem ty.
– Czy poza listami masz z nimi jakiś kontakt? – O tak, muszą dostawać raporty, dzwonią więc do mnie, do budki telefonicznej na Gare du Nord. Porywacz wypytuje o intymne szczegóły, żeby mnie upokorzyć. To go podnieca, słyszę to w słuchawce. Nie wiem, kim jest, ale wiem, czym jest – to señorito, tak ich nazywają, „mały gentleman”. Mówi idealnym kastylijskim, leciutko sepleniąc. Arystokrata. – Znam ten gatunek – powiedział Ferrar. Nienagannie ubrany, z nienaganną fryzurą i widocznym poczuciem wyższości, señorito znany jest ze swojego władczego spojrzenia, które zdaje się mówić: obrażasz mnie samym swoim istnieniem. Pewien francuski dziennikarz opisał go następująco: „señorito wartość biednego człowieka ocenia na podstawie jego służalczości”. – Niestety, jeśli wygra Franco, to oni będą rządzić Hiszpanią. – Masz jakiś pomysł, co zrobić? – Przez jakiś czas mogę ich zwodzić. Potem nie wiem. – Powiesz, że nadal pracujesz nade mną? Przyjaciel zasugerował, że mógłbym zerwać naszą znajomość, bo zakochałem się w innej kobiecie. Myślisz, że uwierzą? – Może tak, może nie. Ale jeśli nie… myślałam, żeby skończyć ze sobą. Poświęcić się. Może wtedy uwolnią moją siostrę. – A gdybyś udała, że umarłaś? – Udała? – Na przykład wypadek drogowy – oświadczenie policji, wzmianka w gazecie. – Ale jak? Dałoby radę w ogóle coś takiego zrobić? – Władze francuskie pewnie by sobie poradziły. To znaczy Sûreté. Może byliby skłonni ci pomóc, gdyby uznali, że im się przydasz. – Od jednego pana do drugiego, to mi proponujesz? Ferrar skinął. – Musiałabyś dla nich pracować, inaczej ci nie pomogą – oni nie kierują się współczuciem. Z drugiej strony jako markiza miałabyś dostęp do środowisk, które ich interesują. – Nie jestem dziwką, Cristiánie. – Nie ma takiej potrzeby. Kobiety szpiedzy wcale nie muszą sypiać ze swoimi celami – mogą chodzić na przyjęcia i słuchać plotek. Pamiętaj, że romans ze mną to był pomysł señorita. – W zasadzie uznałam, że mogę to zrobić – spodobałeś mi się. Ale potem w Windsorze jakoś nie mogłam. I coś podobnego planowałam w Varengeville, ale mnie przechytrzyłeś. Nie jestem z kamienia i kiedy mnie dotknąłeś, nie mogłam się oprzeć, nie chciałam, żebyś przestał. Ferrar westchnął, potem ze smutkiem pokręcił głową. – Masz jeszcze ochotę na brandy? – Nie, muszę już iść. Wiem, że nie powinnam prosić, ale to nasza ostatnia rozmowa, czy może znasz kogoś w Sûreté? – Nie, ale wierzę, że znajdziesz jakiś sposób, by nawiązać kontakt. Odprowadził ją do drzwi i pocałowali się na do widzenia, lewy policzek, potem prawy. Ferrar wrócił do gabinetu, nalał sobie jeszcze brandy i zapalił gitanes’a. De Lyon miał rację, pomyślał, od tej chwili nic więcej nie powinno go z nią łączyć, nie powinien również ułatwiać jej kontaktu z Sûreté. Współwinny – oto słowo, którego nie chciałby usłyszeć z ust prokuratora. A jednak musiał coś dla niej zrobić i na pewno coś wymyśli. Dyskretnie, tak żeby się o tym nie dowiedziała. Oczywiście, jeśli Sûreté się zgodzi, Maria Cristina nie może zostać w Paryżu. Im dłużej o tym myślał,
tym więcej pojawiało się komplikacji, więc przestał, znalazł zaznaczone miejsce w The Road to Oxiana i dołączył do Roberta Byrona w miejscu, gdzie „górskie roztopy odcięły drogę z Isfahanu”. Tymczasem w Odessie komandor podporucznik Iwan Małkin, zastępca zarządcy zbrojowni Czerwona Gwiazda, kończył pracowity dzień pracy. Zaplanował dziś zabrać żonę i dzieci na piknik – podjechać jedną lub dwie stacje pociągiem, a potem do lasu. Tereny wokół Odessy przypominały zawsze przyjezdnym Prowansję – łagodne wzgórza, niebieskie niebo, spokój. Małkin bardzo tego wszystkiego potrzebował. Zarządzał zbrojownią prawie rok, odkąd jego zwierzchnika, ofiarę stalinowskich czystek, zabrano w środku nocy. To była trudna praca, ale Małkin nie szczędził wysiłków, więc na razie żył. Uzbrojenie dla floty czarnomorskiej produkowano obecnie w pobliskim Terespolu i koleją wysyłano do bazy morskiej w Odessie. To ułatwiało mu pracę – magazynował amunicję, a potem ładował ją na okręty. Na zewnątrz jeden z marynarzy przewoził trzy skrzynie na wózku widłowym, silnik wypuszczał kłęby czarnego dymu, a Małkin słyszał wyraźnie, że coś jest nie tak z tłokiem. Wózek już długo nie pociągnie, pomyślał. Za zbrojownią stało już pięć czy sześć innych, które spokojnie sobie rdzewiały. Oczywiście słał prośby o części zamienne i naprawy, które były akceptowane, ale nie następował żaden ciąg dalszy. Taki rodzaj sowieckiego teatru, teatru biurokracji. Małkin spojrzał na ścienny zegar w swoim gabinecie. Jak długo jeszcze może trwać ten dzień? – zastanawiał się. I wtedy zadzwonił telefon. – Komandor podporucznik Małkin. – Towarzyszu Małkin, tu towarzysz Żenitiew, oficer nadzorujący Biura Bezpieczeństwa Portu, oddział Południowa Ukraina. Dziś wieczorem w zbrojowni Czerwona Gwiazda odbędzie się kontrola. Serce Małkina mocniej zabiło. Pomyślał, że może i faktycznie istnieje takie biuro, ale to nie miało znaczenia – ci ludzie znajdą dowody zbrodni przeciwko państwu, a potem przyjdą czekiści i go aresztują. W Związku Sowieckim wszelkie biura i komitety mnożyły się jak króliki. Śmiertelnie niebezpieczne króliki. – Dziękuję za informację, towarzyszu Żenitiew, jesteśmy gotowi. – Komisja przybędzie za czterdzieści pięć minut. Oczekujemy, że pracownicy opuścili już teren, proszę o to zadbać. Ma pan być sam. – Tak jest, towarzyszu, zrozumiałem. Będę oczekiwał na przybycie komisji. Towarzysz oficer nadzorujący odłożył słuchawkę. Małkin spojrzał śmierci w oczy. Kiedy pojawiały się władze, oznaczało to koniec. Zadzwonił do żony, usiłując zachować spokój, powiedział, że nici z pikniku. Wyczuła, że coś jest nie tak, ale ponieważ telefony w tym kraju były, jakie były, nie spytała o nic w obawie, że odpowie, a ta odpowiedź okaże się niewłaściwa. – Dobrze – odparła krótko. – Może jutro się uda. Znajdą wszystko, tego po prostu nie da się ukryć – skorodowany metal, zepsute maszyny, dziury w suficie, tak wielu rzeczy nie zdołał naprawić. Nie zdołał? Nie, nie. W oczach państwa nie chciał ich naprawić i dlatego zostanie uznany za winnego tej specyficznej formy sabotażu nazywanej szkodnictwem. Co dzień widywał to makabryczne słowo w gazecie. Schował głowę w dłoniach i pomodlił się. Krótko. Potem wstał energicznie i udał się do zbrojowni, by wyzbierać z podłogi
niedopałki. Wszędzie wisiały tabliczki, że palenie zabronione – łatwo sobie wyobrazić, czym to groziło. Był mniej więcej w połowie roboty, gdy przybyła komisja. Razem cztery osoby, trzech typowych aparatczyków, czyli nieforemnych facetów w nieforemnych garniturach, i przerażająca kobieta – małe, podłe oczka, ostre rysy twarzy – z przerażającą teczką, która oznaczała władzę. I siłę. To była jej broń. – Towarzyszka inspektor Kostowa – przedstawiła się oschle. Małkin przywitał się, usiłując ukryć drżenie rąk. Zaproponował wódkę z butelki na biurku. Odmówili, mrużąc oczy. Czyżbyś próbował nas przekupić, towarzyszu? Stara zbrojownia wybudowana przez cara Aleksandra II w roku 1861 miała trzy kondygnacje załadowane amunicją, były tu torpedy, miny głębinowe, amunicja przeciwpancerna, naboje do ciężkiej broni maszynowej. – Może zaczniemy od parteru? – Zaczniemy od góry, towarzyszu – oznajmił jeden z aparatczyków. – Ja sprawdzę gabinet – dodała Kostowa. – Czy to wszystkie szafy z dokumentami? – Tak jest, towarzyszko inspektor. Kiedy Małkin prowadził pozostałych drewnianą rampą, z której obsługiwano wyższe poziomy, wszyscy trzej wyciągnęli notesy i ołówki, by wynotować błędy już wkrótce byłego zastępcy zarządcy zbrojowni. Tymczasem w gabinecie Kostowa, sposobami, które zwykle kojarzą się ze złodziejami, otworzyła dolną szufladę pierwszej szafki z dokumentami. Okazała się pełna oficjalnych formularzy przełożonych kalkami. Kostowa uklękła na podłodze i zaczęła je przeglądać. – Blat’ – zaklęła pod nosem. Początkowo myślała, że wszystkie są identyczne, ale tak nie było. Z każdego rodzaju znajdowało się tam dwanaście sztuk, po K566-Q następowały C-49HH. Przejrzała wszystkie, zabierając po trzy z każdego rodzaju – jeden Bóg wiedział, do czego służyły. Wsunęła je następnie do teczki i zaczęła przeglądać następne i następne. Tymczasem Małkin i reszta zakończyli inspekcję trzeciego poziomu i zeszli piętro niżej, przechodząc między regałami, na których skrzynie z oznaczeniami identyfikacyjnymi stały ułożone od podłogi aż po sufit. W pewnym momencie jeden z aparatczyków się zatrzymał. – Chciałbym policzyć te skrzynie, a wy kontynuujcie, zaraz was dogonię. – Jak sobie życzycie, towarzyszu. Ale aparatczyk niczego nie liczył, wrócił się dwa regały wcześniej, gdzie zauważył coś, co go zainteresowało. Wyciągnął z teczki aparat i zaczął fotografować, skupiając się na oznaczeniu 76MM Model F-22. Kiedy skończył, dołączył do reszty. Zostali przez godzinę, a Małkin był nerwowo wykończony – ocierał właśnie czoło chusteczką. Najbardziej denerwowało go to, że w ogóle nic nie mówili, o nic nie pytali, patrzyli tylko to tu, to tam i skrzętnie notowali. Co znaleźli? Kiedy w końcu wrócili do biura, inspektor Kostowa już na nich czekała. – Skończyliście, towarzyszko? – zapytał aparatczyk, który chyba nimi dowodził. – Tak jest – odparła. – Biuro wydaje się spełniać wymagania. Dowódca odwrócił się do Małkina. – Ale zbrojownia nie – powiedział twardo. Odczekał chwilę, aż informacja dotrze do Małkina, i kontynuował: – Posłuchajcie mnie uważnie, towarzyszu, bardzo wiele rzeczy tu nie gra, nie będę
czytał całej listy, ale jest jasne, że niewiele zrobiono, by utrzymać tę zbrojownię we właściwym stanie. Małkin się skrzywił – to oznaczało, że oskarżą go o szkodnictwo. – Niektóre sprawy trzeba będzie zgłosić – komisja musi się spotkać i to omówić, a później zdecydować, co z wami zrobić. Dopóki jednak decyzja nie zostanie podjęta, nie wolno wam z nikim o tej inspekcji rozmawiać. Z nikim, zrozumiano? Nasza praca jest ściśle tajna, więc jeśli będziecie o tym gadać, zostaniecie uznani za winnego niedotrzymania tajemnicy państwowej. A konsekwencji chyba się domyślacie. Czy to jasne? – Tak jest, towarzyszu inspektorze, całkowicie jasne, całkowicie. Aparatczyk mu się przyglądał – dość długo, może dwadzieścia sekund. Groźba straszniejsza niż jakiekolwiek słowa. Potem komisja opuściła zbrojownię i odjechała wielkim, oficjalnie wyglądającym czarnym samochodem. A więc stało się to, czego się tak obawiał. Następni przyjdą czekiści, zmuszą go, by podpisał przyznanie się do winy. Przynajmniej tyle, że komisja go nie aresztowała, czyli będzie wolny do jakiejś drugiej nad ranem, ulubionej pory czekistów. A może przyjdą dopiero jutro albo pojutrze? Małkin wrócił do gabinetu i zadzwonił do żony. – Niedługo wracam. Wiedziała, co to znaczy – nadal był wolny. – Czekam z obiadem – odparła, w duchu dziękując Bogu. W Oficina Técnica do Maxa de Lyona zadzwonił niejaki Morand, tajny paryski agent gangstera z Odessy. – Mam dla pana telegram. Przypuszczam, że to ważne, proszę więc przyjechać go odebrać. Jestem przy rue de Liège, numer dwanaście, pierwsze piętro. De Lyon wziął taksówkę pod wskazany adres, z łatwością odnalazł biuro. Tabliczka wymalowana na piaskowanym szkle informowała: J.P. MORAND, PRYWATNY DETEKTYW. De Lyon zapukał do drzwi, które otworzył człowiek przypominający nieco, jak uprzedzał Wadik, Olivera Hardy’ego. Najwyraźniej zadowolony z tego podobieństwa detektyw zapuścił sobie również taki sam wąsik. Tuż przy nim stała kobieta, ocierając oczy chusteczką. Morand wzrokiem przywitał de Lyona, po czym zwrócił się do kobiety: – No już, już, proszę nie płakać, wszystko na pewno się ułoży. Próbując powstrzymać łzy, kobieta skinęła głową i zamknęła za sobą drzwi. – To najgorsza część tej roboty – mówił Morand, wprowadzając de Lyona do środka – ale pozwala zarobić na czynsz. A więc mam przyjemność z panem de Lyonem? – Tak. – Oto telegram Wadika, nie chciałem przez telefon wymieniać imienia. Oficjalnie od firmy handlowej z Odessy. Choć Rosjanie nie mieli co jeść, państwo sprzedawało pszenicę, bo potrzebowało twardej waluty. Dlatego telegram zaadresowano do pośrednika w handlu zbożem. Znaleźliśmy poszukiwaną przez pana odmianę pszenicy stop wkrótce przyślemy datę wysyłki stop podpisano R. Szapera w imieniu SovExportBiuro Odessa. – Ma sens? – zapytał Morand.
– Owszem. Wadik znalazł to, czego szukamy. Jeśli chcielibyśmy odpisać, może nam pan pomóc? – W każdej chwili. Za odbiór telegramu obwiązuje opłata, trzy tysiące franków. – Dobrze, akurat mam przy sobie gotówkę. – Pieniądze do ręki to zawsze dobre rozwiązanie. Tymczasem ludzie Wadika rozpoczęli obserwację odeskiej zbrojowni. W czynnej do późna restauracji naprzeciw bramy na trzy długie wieczory zasiadł przy oknie człowiek w ubraniu roboczym. O północy wokół bramy kręcili się pijacy, potem kobieta w chustce na głowie sprzedawała mięso z wiklinowego kosza. Interesowała ich ochrona i wieści nie były dobre – ośmiu strażników, marynarzy z bronią, zjawiało się o ósmej wieczorem, by zwolnić dzienną zmianę. Stawiali się na posterunku punktualnie i całkowicie trzeźwi, nie urywali się na drzemkę, a oficer nadzorujący był młody, energiczny i wyraźnie traktował swoją pracę bardzo poważnie. W wynajmowanym mieszkaniu Wadik spotkał się z pewnym porucznikiem. – Siłą nie damy rady, skończyłoby się jatką. – Fakt. Wyślą czekistów aż z Moskwy, całe setki, i niektórzy z nas się nie wywiną. Jeden z ludzi Wadika wszedł na teren zbrojowni w mundurze marynarza razem z poranną zmianą. Odnalazł regał z amunicją 76 mm i zaczął liczyć skrzynie. Pociski ważyły cztery i pół kilograma sztuka, pakowane po dwadzieścia w skrzynce, żeby mogło ją unieść dwóch ludzi – czyli potrzebują dwóch i pół tysiąca skrzyń. Ale naliczył jedynie tysiąc dziewięćset trzydzieści, co dawało trzydzieści osiem tysięcy sześćset pocisków przeciwlotniczych. Zdał raport Wadikowi, który poszedł się zobaczyć z kolegą w SouExportBiuro i wysłał telegram korygujący ilość towaru i cenę. Tymczasem kobieta, która zagrała inspektor Kostową, a faktycznie bratowa Wadima, ciężko pracowała nad wykradzionymi formularzami. Niełatwa praca, ich język był dziwaczny i sztywny, stworzony przez biurokratycznych bogów z dalekiego nieba. Formularz z prośbą o uzupełnienie zapasów ołówków wymagał wpisania mnóstwa informacji, to znaczy o ile obsługiwane ręcznie narzędzie do pisania z grafitem to rzeczywiście były ołówki, ale cóż jeszcze mogłoby to być. Godzinę później nieźle radziła sobie z językiem urzędowym i wtedy doszła do E-781 L2. Zatwierdzenie wydania towaru w sytuacji nadzwyczajnej. Trzy strony. I znów tysiące niewyobrażalnych szczegółów. Poszła do Wadika, by pokazać mu formularz. – Czy to się przyda? – A co to jest? Kiedy mu wyjaśniła, był bardzo zadowolony. – Uda się? – Normalnie by się nie udało. Nie ma na świecie marynarza, który by uznał taki formularz za wiążący bez jednego chociaż telefonu sprawdzającego. Nie można po prostu wysłać broni w ciemną noc. Ale… – Tak? – To Związek Sowiecki i tu niekoniecznie mądrze jest zadawać pytania, tu mądrze jest wykonywać polecenia, znajdując sposób, by zapewnić sobie bezpieczeństwo. A w tym wypadku wiemy, z kim mamy do czynienia, i to powinno pomóc. Być może. – A jeśli nie? Wadik wzruszył ramionami.
– Uciekać w trzy diabły. Chleb powszedni. Morand umożliwił następnie Wadimowi odbycie rozmowy telefonicznej z de Lyonem, który w tym celu ponownie odwiedził detektywa. – Chyba znaleźliśmy sposób – informował Wadik – wszystko zależy od tego, jak konkretny człowiek oceni konkretny formularz. – Może pomogłyby pieniądze? – Nie tym razem. Spróbujemy czegoś innego… Macie transport? – Załatwiamy. Znasz już datę? – Jeszcze nie. Tydzień, może dziesięć dni. Kiedy de Lyon odłożył słuchawkę, przypomniał sobie Profesora Z. i ten szczególny sposób, w jaki wymawiał słowo „dywersja”. Przy okazji jednej z prowadzonych przez siebie spraw Ferrar poznał pewnego bardzo szanowanego paryskiego pośrednika żeglugowego. Biuro Duprego znajdowało się w pobliżu serca dzielnicy finansowej, w sąsiedztwie Biblioteki Narodowej oraz giełdy, w eleganckim budynku z niesamowicie wolną windą zamykaną metalową kratą. Dupre był natomiast dystyngowanym dżentelmenem starej daty o wspaniałych manierach i poczuciu humoru. W jego gabinecie oparte o ściany stały kwadratowe tablice obite zielonym filcem, do których przypinał niewielkie zapisane karteczki, w rogu zaś znajdował się teleks. Dzięki tym dwom elementom śledził większość handlowych przesyłek morskich na świecie. Jak wyjaśnił Dupre, jeśli chodzi o liniowce, które regularnie kursują pomiędzy dwoma portami, to zwykle ma aktualne informacje o ich pozycji i ładunku, ale co do trampów – bywa różnie. Dupre był właścicielem ogromnego starego biurka – antyku – które dodatkowo zdobił piękny statek w butelce ustawionej na drewnianym stojaku. – Ciężko pan ostatnio pracuje? – zapytał Ferrara, a jego uśmiech wskazywał, że zna odpowiedź. – No tak, przecież jest wojna. – To samo u mnie. I przeklinamy człowieka, który wynalazł torpedę. Co mogę dla pana zrobić, monsieur Ferrar? – Chciałbym znaleźć statek. – Wciąż pływa ich bardzo wiele. Domyślam się, że reprezentuje pan klienta. – Klientem jest Republika Hiszpańska. Dupre wzniósł oczy do nieba. – Coś mi mówi, żeby zatkać sobie uszy. – Nie winiłbym pana, panie Dupre. – Będzie pan musiał znaleźć sposób obejścia paktu o nieinterwencji, ale niektóre trampy wezmą każdy ładunek, jeśli tylko ktoś poprawi manifest. Oczywiście nie polecam tego. A dlaczego nie hiszpański statek? – Pytaliśmy w biurze attaché morskiego – w ciągu dwóch następnych miesięcy nie ma możliwości transportu. A my chcemy wysłać towar jak najszybciej. Dupre znalazł czystą kartkę papieru i zdjął skuwkę z wiecznego pióra. – Skąd dokąd, monsieur Ferrar? – Z portu w Odessie do portu w Walencji.
– Rozumiem. A ładunek? – Pociski przeciwlotnicze w drewnianych skrzyniach. – Będzie pan musiał zapłacić, to ryzykowny towar. Kupujecie od Sowietów? – Nikt inny nie chce nam sprzedać – odparł Ferrar, zgodnie z prawdą, choć nie była to odpowiedź na zadane pytanie. – Tonaż? – Dwieście trzydzieści ton, mniej więcej. Dupre wstał i zaczął przemierzać gabinet, wpatrując się w małe karteczki. – Powinniśmy coś znaleźć, na Morzu Czarnym zawsze są jakieś statki handlowe. A niemal każdy port leży dwa dni drogi od Odessy, nawet dla starszych statków, które robią dziesięć węzłów na godzinę. Gdy Dupre podszedł do kolejnej tablicy, teleks wypluł kawałek zadrukowanej taśmy. – Spróbujmy najpierw u pana sojuszników, kraje południowoamerykańskie i Meksyk transportują do Odessy tony pomarańczy i bananów – lepiej nie stawać między Rosjaninem i bananem. O, mam coś dla pana. Odpiął karteczkę i wrócił do biurka. – Santa Cruz, z Tampico w Meksyku, trzy tysiące dwieście ton, zbudowany w tysiąc dziewięćset dziewiątym. Stoi w Rumunii, w Konstancji, czeka na zlecenie. Mam ustalić cenę? – Wiem, że zwykle tak się robi, ale zapłacimy, ile zażądają. – W takim razie skontaktuję się z nimi. Właścicielem statku jest Compañía Aguilar z Tampico. Oczywiście trzeba będzie płacić z góry – amunicja, okręty podwodne, wojna i tak dalej. Po powrocie do kancelarii Ferrar dowiedział się, że Barabee wzywa go do siebie. Gdy usiadł, Barabee wstał i zamknął drzwi. Od razu przeszedł do rzeczy. – Dziś rano zadzwonił do mnie znajomy z Sûreté. – Co tym razem? – Wygląda na to, że interesują się markizą, choć nie powiedział, z jakiego powodu. Wyjaśniłem, że nie znam dobrze tej sprawy i że to ty ją reprezentowałeś. Poprosił, żebyś do niego zadzwonił. Nie masz nic przeciwko temu, prawda? – Nie. – Czy mamy się o co martwić? – Nie sądzę, ale dam znać po rozmowie. – A propos, to on właśnie pomógł wtedy z Polakami, więc powinieneś się postarać. – Tak zrobię. Z numerem i nazwiskiem pułkownika Ferrar wrócił do siebie. Barabee był raczej szorstki, co było do niego niepodobne, jednak Ferrara wcale to nie dziwiło. Telefony francuskich oficerów służb bezpieczeństwa to nie koniec świata, ale Barabee najwyraźniej tego nie lubił. Ferrar wykręcił numer, jak się okazało, bezpośredni do gabinetu pułkownika. – Monsieur Ferrar? Dziękuję za telefon. Od razu chciałbym zaznaczyć, że to delikatna sprawa, więc proszę o dyskrecję. – Muszę poinformować pana Barabeego, jeśli dotyczy to kancelarii. – Dobrze, ale nikogo poza nim.
– Oczywiście, tylko pana Barabeego. – Ta sprawa dotyczy markizy Marii Cristiny z wieloma tytułami, Bourbon, Braganza i tak dalej. Tytuły męża, jak sądzę. – Też tak uważam. – No więc markiza zgłosiła się do nas. Rozmawiała z młodszym oficerem, ten odesłał ją do starszego oficera, który odesłał ją do mnie. Proszę więc o szczegóły waszej znajomości. – Markiza była klientką kancelarii Coudert – próbowała odzyskać dług, który ktoś zaciągnął u jej zmarłego męża. Potem zostaliśmy przyjaciółmi, jeśli pan rozumie, co mam na myśli. – Bliskimi przyjaciółmi. – Tak. – Długo rozmawialiśmy z markizą i w trakcie tej rozmowy powiedziała, że była klientką waszej kancelarii, więc zadzwoniłem do Barabeego, a on zasugerował, bym porozmawiał z panem. No więc markiza przyszła do nas, by uwolnić się od hiszpańskich nacjonalistycznych tajnych służb, z szalonym pomysłem, by sfingować własną śmierć w wypadku drogowym. Wiedział pan, że jest szpiegiem? – Na początku nie. Kiedy to zrozumiałem, zakończyłem znajomość. – Ale nic jej pan nie powiedział, prawda? To znaczy, niechcący? – Nie, nic. Próbowała, trzeba jej to przyznać, a jest bardzo atrakcyjną kobietą… – W rzeczy samej. –…i bardzo mi się podobała, ale poza tym… – Rozumiem pana uczucia dla niej. Siedziała w moim gabinecie, stosownie ubrana, zachowanie bez zarzutu i w ogóle, a ja z odległości kilku metrów wyczuwałem emanujące z niej ciepło. Formalnie rzecz biorąc, popełniła przestępstwo na francuskiej ziemi, choć nie przeciwko Francji. Jednak musiałem ją aresztować. – Przykro mi to słyszeć. – Proszę się nie martwić. Jest jej wygodnie, nie przebywa w areszcie, a ostatecznie wszystko się dobrze ułożyło. – Ułożyło? To znaczy? – No cóż, im dłużej z nią rozmawiałem, tym bardziej nabierałem przekonania, że może nam pomóc, a ona się zgodziła. Prowadzimy wszechstronne działania, jak lubię to nazywać, i granice państwowe niewiele znaczą w tym budynku, jak pan zapewne wie, ale oczywiście najbardziej interesują nas Niemcy i Włochy. Myślę, że to wpłynęło na jej decyzję. – Czy mówiła panu o swojej siostrze przetrzymywanej w Burgos? – Proszę o cierpliwość, panie Ferrar, zaraz do tego dojdę. Tak, opowiedziała nam o swojej siostrze, więc musieliśmy coś z tym zrobić. Tu w Sûreté wiemy, że najlepiej współpracować z najwyższą instancją służb, z którymi się stykamy, więc zadzwoniłem do swojego odpowiednika w SIM, nacjonalistycznych tajnych służbach, i wypracowaliśmy układ. Oni zostawią w spokoju markizę i jej siostrę, my w zamian zgodziliśmy się, że nic z tej sprawy nie przeniknie do prasy. – Proszę się nie obrazić, pułkowniku, ale powinien pan być prawnikiem. – Ależ ja jestem prawnikiem, albo raczej byłem. – Czy powiedział pan swojemu odpowiednikowi, że markiza będzie teraz pracować dla pana? – Nie musiałem mu tego mówić, sam wiedział. Arystokracja europejska to sfera bardzo nas interesująca, nas wszystkich. Przez całe pokolenia rządzili każdym krajem na tym kontynencie i nadal mają ogromne wpływy – politycy nie mogą im się oprzeć, szczególnie gdy wyglądają tak, jak
markiza. – Szczerze mówiąc, jestem bardziej niż zadowolony, że ją pan uratował. – Robimy, co w naszej mocy. Zastanawiam się, czy teraz, kiedy markiza nie jest już dla pana zagrożeniem, chciałby pan kontynuować tę znajomość? – Nie. Nie po tym, co zaszło. Nie mógłbym. – Monsieur Ferrar, przypomnę raz jeszcze, że obowiązuje pana dyskrecja, i już się pożegnam. Cóż to była za nuta, zastanawiał się Ferrar, ta, którą usłyszał w głosie pułkownika, gdy pytał o znajomość z markizą? Czyżby jego zainteresowanie nią wykraczało poza obowiązki zawodowe? Nie, to niemożliwe! Naprawdę? Coś takiego! W Odessie tymczasem czekiści przyszli jednak po Małkina o drugiej nad ranem. Było ich trzech, żonie kazali iść do sypialni i zamknąć drzwi, potem poczekali, aż się ubierze. Przynajmniej jej nie aresztowali, pomyślał Małkin, bo była to dość powszechna praktyka. Potem zabrali go do samochodu – czarnego kanciastego gaza M1, jakie produkowano dla NKWD, tylko oni nimi jeździli. Małkin, sztywny ze strachu, znał już swoją przyszłość – zabiorą go do piwnicy w więzieniu NKWD i będą przesłuchiwać. Wepchnęli go na tylne siedzenie. Jeden z czekistów, w okularach i kapeluszu, usiadł obok. Małkin wyczuł, że należy do tych, którzy naprawdę wierzą w sprawę – bezwzględnych i bezlitosnych. A jednak nie zabrano go do żadnej piwnicy. Samochód cały czas stał, a czekista zaczął rozmowę. – Towarzyszu Małkin, zaleźliście się w niezłych tarapatach. Jesteście, jak ustaliła komisja, winni przestępstwa szkodnictwa. Czeka was za to dwadzieścia lat w syberyjskiej kopalni złota. Niezbyt przyjemne miejsce, towarzyszu, miejsce, z którego niewielu wraca. Czekista czekał na odpowiedź, ale Małkinowi ledwie udało się skinąć. – Smutny los, towarzyszu. Ale może znalazłby się sposób, żeby tego uniknąć. Małkin spojrzał na niego. Czyżby się przesłyszał? – Uniknąć? – Macie szczęście, bo właśnie dziś możecie nam pomóc, a jeśli zrobicie to dobrze, wasze przestępstwo zostanie zapomniane. – Co mam zrobić? – Jesteśmy w trakcie bardzo ważnej tajnej operacji. Nie mogę powiedzieć, o co chodzi, ale powiem, jak możecie nam pomóc. Znacie formularz E-781 L2? – Nie, co to jest? – Formularz zatwierdzenia wydania towaru w sytuacji nadzwyczajnej. Używaliście tego kiedyś? – Nigdy. – Dzięki niemu, jako zarządzający zbrojownią Czerwona Gwiazda, w nagłej sytuacji kryzysowej możecie wydać amunicję. Nie potrzebujecie wtedy żadnych zamówień ani podpisów, wystarczy wasz. Małkin przełknął ślinę. To było gorsze niż szkodnictwo – musiał mieć zamówienie z marynarki albo przynajmniej telefon od zwierzchnika, nie mógł tego zrobić sam. Kiedy to odkryją, dostanie kulkę w łeb. – Na podstawie czego miałbym to zrobić?
– Na podstawie ustnej instrukcji NKWD i podpisanego formularza. – Oczywiście zrobię, jak sobie życzycie, towarzyszu, ale jak to by miało wyglądać? – Jak zwykle. Każecie pracownikom przetransportować amunicję do portu, gdzie zostanie załadowana na statek. Robicie to przecież codziennie. – No tak, ale… – Rozumiem, odmawiacie. Miszka, jedziemy. Kierowca uruchomił silnik i zaczął zjeżdżać z krawężnika. – Zaraz! Kierowca gwałtownie wcisnął hamulec. – Zrobię, co chcecie. Jeśli to dla dobra narodu, zrobię wszystko, co powiecie, wszystko. – O, i to jest właściwa decyzja. – Kiedy, towarzyszu? – Za dwa, trzy dni, kiedy dopłynie tu nasz statek. A właśnie, to nasz własny statek, na naszych usługach. Nie okręt marynarki. – Rozumiem, dwa, trzy dni, tylko powiedzcie kiedy. – Uprzedzimy was. Ale pamiętajcie, nikomu ani słowa, bo jeśli nie, wrócimy i już nie będziecie mieli tyle szczęścia. – A jeśli później zwierzchnicy zakwestionują moją decyzję? – Pokażecie im formularz. Ale do tego nie dojdzie, marynarka nie jest aż tak głupia, żeby kwestionować nasze operacje. Poprosicie jedynie o uzupełnienie braków. I pozostaniecie wolnym człowiekiem. – Dziękuję, towarzyszu. Małkin zerknął za szybę, dostrzegając sylwetkę żony w nieoświetlonej sypialni. – Skontaktujemy się z wami – powiedział na koniec czekista. – A teraz, towarzyszu, wracajcie do domu. W Hiszpanii, tam gdzie Ebro stanowiła linię obrony dla skupiających się sił republikańskich, trwały przygotowania armii do przekroczenia rzeki i ataku na pozycje nacjonalistów znajdujące się na przeciwległym brzegu. W skład nowej armii wchodziły ostatnie rezerwy Republiki, powoływano więc szesnastolatków i mężczyzn w średnim wieku, a uzupełnienie stanowili jeńcy wojenni – nacjonaliści oraz pracownicy republikańskich hydroelektrowni, znajdujących się wciąż za liniami wroga. Razem około ośmiu tysięcy ludzi, którzy mieli do dyspozycji jakieś sto pięćdziesiąt dział polowych – niektóre wyprodukowano jeszcze w dziewiętnastym wieku – i dwadzieścia sześć dział przeciwlotniczych. Przekroczenie rzeki przez oddziały szturmowe pod ostrzałem było operacją trudną i skomplikowaną, żołnierze ćwiczyli więc od tygodnia w wąwozach wzdłuż wybrzeża, żeby utrzymać operację w tajemnicy. Główną część treningu stanowiły ćwiczenia z mostami pontonowymi, częściowo wyprodukowanymi w Barcelonie. Niemieckie samoloty zwiadowcze, niepowstrzymywane przez zdziesiątkowane hiszpańskie siły powietrzne, obserwowały te przygotowania, a szpiedzy nacjonalistów potwierdzali ich raporty. Franco i jego generałowie wiedzieli więc, co się szykuje, choć początkowo nie mogli uwierzyć, że Republika zdecyduje się na tak ryzykowną akcję. Czyżby republikańscy dowódcy nie zdawali sobie sprawy, co bombowce
nurkujące zrobią z armią przekraczającą szeroką rzekę bez osłony z powietrza? A może woleli nie rozumieć – zwycięska bitwa to teraz jedyne, co mogłoby uratować Republikę, nie mają więc wyboru. Odessa, trzeci lipca. Dzień był gorący, ale teraz, pod wieczór, zetknięcie mas ciepłego powietrza z chłodniejszą wodą Morza Czarnego spowodowało powstanie gęstej mgły, która zawisła nad bazą marynarki, przesuwała się spokojnie w światłach lamp portowych i zasłaniała wierzchołki dźwigów. O dziesiątej wieczorem, kiedy zapadła już ciemność, małe ciężarówki używane przez zbrojownię Czerwona Gwiazda zaczęły wozić drewniane skrzynie na zacumowany w porcie statek. Nazywał się Santa Cruz i był zarejestrowany w Tampico w Meksyku, ale jego nazwa zakryta została zrzuconą z pokładu plandeką. Niecodzienny widok w wojskowej bazie morskiej – stary statek, którego kadłub zżera już rdza, a farba na kominie łuszczy się i kruszy. Oparty o reling kapitan frachtowca, Juan Machado, zapalił papierosa i obserwował załadunek. Był krępym mężczyzną z siwą brodą, w znoszonej szaro-niebieskiej marynarce. Pływał od trzydziestu lat, znał każdy istniejący port, przeżył więc swoją porcję sztormów, stracił też jeden statek, ale wiele innych uratował. Teraz patrzył, jak ładownię jego statku zapełniają palety ze skrzyniami pełnymi amunicji. Czy właściciele Compañia Aguilar o tym wiedzą? Przypuszczał, że tak, to przecież kwestia pieniędzy, chociaż Machado mógł jedynie próbować sobie wyobrazić, ile może kosztować ubezpieczenie takiego towaru. Kilku członków załogi, jedni bez koszul, inni w czapkach z daszkiem, stało przy burcie i obserwowało załadunek. Normalnie mieliby to gdzieś, ale tym razem ich ciekawość obudziły szczególne okoliczności – plandeka zakrywająca nazwę statku oraz strażnicy w cywilu otaczający miejsce załadunku. Strażnicy? No cóż, czemu nie, w Związku Sowieckim nikogo nie dziwią nieznane zagrożenia i niebezpieczeństwa. Załoga cieszyła się na zejście na ląd – liczyli na dobre odeskie burdele, niezłe żarcie i świetnie zorganizowane jaskinie hazardu, w których mijało sporo czasu, zanim udało się im ukraść pieniądze klienta, więc zabawa mogła potrwać i całą noc. Niestety, Machado zapowiedział, że nie tym razem. Tymczasem w zbrojowni komandor podporucznik Małkin stał w otwartych drzwiach budynku i liczył ciężarówki, a stojący obok aparatczyk z komisji, która przeprowadziła inspekcję, liczył niezależnie od niego. Mniej więcej po godzinie w drzwiach pojawił się jeden z pracowników, informując Małkina, że wzywają go pilnie do telefonu. Kiedy podniósł słuchawkę, usłyszał kapitana portu – dzwonił z domu i chciał wiedzieć, co się dzieje. Małkin odpowiedział, że nie ma pewności, ale wypełnił i podpisał formularz zatwierdzenia wydania towaru w sytuacji nadzwyczajnej. – Na czyje polecenie? – Służby bezpieczeństwa, to ich operacja. – O – odparł kapitan. Z przekleństwem na ustach odłożył słuchawkę i położył się spać. To był jedyny raz, kiedy Małkina ktoś o to zapytał. W takich sytuacjach najlepiej wypełnić formularz i zapomnieć o wszystkim – nikt nie miał zamiaru zagłębiać się w operacje tajnej policji i nikt tego nie robił. Natomiast prawdziwe NKWD było tej nocy bardzo zajęte, zresztą jak każdej. Jego funkcjonariusze nieustannie walczyli ze zdradą, która czaiła się dosłownie wszędzie, krążyli w swoich samochodach ulicami miasta, kursując między mieszkaniami i więzieniem, i tak bez końca. O świcie słońce zabarwiło chmury na ognistoczerwony kolor, gdy Santa Cruz powoli wypływał
w morze. W porcie, z rękami w kieszeniach, stał Wadik, obserwując oddalający się statek. W rumuńskiej Konstancy Max de Lyon i Cristián Ferrar jedli obiad na tarasie najlepszej restauracji w mieście. Dla de Lyona Związek Sowiecki był obecnie terytorium zakazanym, przy stosowanych przez nich środkach bezpieczeństwa nie ośmielał się tam zapuszczać, dlatego czekał wraz z Ferrarem w tym czarnomorskim porcie z zamiarem dołączenia do załogi Santa Cruz jeszcze tego wieczoru. Co oznaczało, że przez dziesięć kolejnych dni będą jedli to, co przygotują im w kambuzie. – Damy radę – powiedział wcześniej de Lyon. – Ale za to dziś, dopóki mamy możliwość, wybierzmy się na dobrą kolację. Raczyli się więc wieprzowiną nadziewaną szynką i grzybami oraz butelką ciężkiego rumuńskiego wina. – Co tam w firmie? – pytał de Lyon. – Niewiele. Powiedziałem Barabeemu, że biorę dwa tygodnie urlopu, a on nie miał nic przeciwko. „Uważaj na siebie, jeśli to robota związana z bronią” – powiedział, i tyle. Nie ma pojęcia, co faktycznie robię. I tak jest chyba lepiej. Taras wychodził na port, słyszeli muzykę dochodzącą z tawern – dźwięki akordeonu, cygańskie skrzypce. Dalej, na morzu, światła parowca migotały w nocnej mgle. De Lyon odłożył sztućce i zapalił cygaretkę. – Kiedy Santa Cruz zawinie do portu, dla pewności rzucimy okiem na ładunek, a potem dam znać Molinie, żeby przesłał Wadikowi pieniądze, przez SouExportBiuro w Odessie. – A więc jednak nie rachunek w Szwajcarii. – Zbyt skomplikowane, Wadik musi się podzielić ze swoimi ludźmi, no i nie może wymykać się z kraju za każdym razem, gdy jest w potrzebie. – Zamilkł na moment. – Słyszałem, że w Rosji coraz bardziej dokręcają śrubę, więc wcale się nie zdziwię, jeśli pewnego dnia zobaczę Wadika w Paryżu. Po kolacji poszli na spacer. W tę letnią noc ulice były pełne. Przechadzali się mieszkańcy miasta, pary w każdym wieku, marynarze zdążali do tawern, a prostytutki polowały na klientów. Ferrar nie mógł oderwać wzroku od pięknych Rumunek, drobnych, ciemnych i gibkich, które z nim flirtowały, od ich błyszczących oczu i ślicznych uśmiechów. Santa Cruz zawinął do portu o dwudziestej dwadzieścia. De Lyon zapłacił celnikowi, żeby ich poinformował, więc urzędnik przyszedł do hotelu, a potem odprowadził ich na nabrzeże. De Lyon i Ferrar weszli na trap, znaleźli marynarza i zapytali o kapitana. Zastali go w jego maleńkiej kajucie, całkiem możliwe, że wcześniej pełniła funkcję garderoby. Mieściło się w niej jedynie biurko. Kiedy się przedstawili, Machado przyglądał im się przez chwilę. – Jesteście pewnie tymi pasażerami, dostałem telegram od firmy. – Zgadza się – odparł Ferrar. – Zostajemy do samej Walencji. – Macie coś wspólnego z ładunkiem? – zapytał Machado. – Jest nasz – wyjaśnił de Lyon. – Pracujemy dla Republiki Hiszpańskiej. – Mnie nic do tego – oznajmił, po czym wstał. – Pokażę wam kajutę, choć w zasadzie nie ma tam czego oglądać, ale zawsze to lepsze niż hamak w kubryku. Na końcu wąskiego korytarza zobaczyli małe pomieszczenie z bulajem i dwoma kojami. – W sam raz dla nas – stwierdził de Lyon.
– Dobrze – odparł Machado. – Pasażerowie na statkach handlowych co prawda nie pracują, ale zastanawiałem się, czy mielibyście ochotę wziąć wachtę. Brakuje nam jednego człowieka, więc bardzo byście nam pomogli. De Lyon i Ferrar spojrzeli na siebie. – Pomożemy z radością – powiedział Ferrar. – Myślałem o wachcie od północy do ósmej, podzielonej na pół, cztery godziny każdy, albo możecie się wymienić. – Musimy robić coś konkretnego? – zapytał Ferrar. – Nie zasnąć. Spodziewam się, że podróż upłynie spokojnie. – Machado spojrzał na zegarek. – Wypływamy za kilka godzin, zawinęliśmy tylko po was. Kapitan wrócił do siebie, a Ferrar postawił walizkę pod ścianą przy swojej koi. Jeszcze w Paryżu poszedł kupić ubrania, które przydadzą się na morzu – bawełniany podkoszulek z długimi rękawami, zapinany pod szyją, płócienne spodnie i buty z gumowymi podeszwami. Kiedy zaczął się przebierać, zobaczył, że de Lyon robi to samo. – Zmienię cię o czwartej – powiedział Ferrar. W skład załogi trampa Santa Cruz wchodziło siedemnaście osób, w większości zwykli marynarze i palacze – kocioł parowy opalano węglem – oraz bosman, dodatkowo pełniący funkcję drugiego oficera, radiooficer i kucharz. Marynarze, jak to na ogół bywa wśród załóg statków handlowych, pochodzili z różnych stron świata – kilku urodziło się w Meksyku, reszta to byli Portugalczycy, Algierczycy z francuskimi paszportami, dwóch Niemców i trzech Wenezuelczyków. Zaciągnęli się w różnym czasie w różnych portach i mówili, jak większość marynarzy, pidżin English, umożliwiającym prostą komunikację, szczególnie podczas pracy na morzu. Jeden z Niemców miał na imię Horst. W przeszłości ze względów bezpieczeństwa używał wielu nazwisk, ponieważ był członkiem komunistycznych związków zawodowych marynarzy w Hamburgu, które we wczesnych latach trzydziestych walczyły z nazistami. Przegrali tę wojnę, a ci, którzy przeżyli, opuścili Rzeszę. Horstowi udało się odpłynąć na tureckim frachtowcu, a dwa lata później trafił jako palacz na Santa Cruz. Był dobrze zbudowanym mężczyzną z bliznami na twarzy – pamiątce po walkach w hamburskich dokach. W Konstancy, gdzie często zaglądały statki przemierzające Morze Czarne, Horst miał swój ulubiony bar, gdzie można było usłyszeć niemiecki, a i piwo nie należało do najgorszych. Na dodatek można tam było pogadać z niemieckimi marynarzami, często mającymi podobny życiorys. Kiedy Machado dał swoim ludziom kilka godzin wolnego, Horst poszedł właśnie do tego baru. I po chwili przysiadł się do niego marynarz mówiący po niemiecku. Postawił mu piwo. – Dopiero zawinęliście? – zapytał. – Tak, jakąś godzinę temu. – Z…? – Z Odessy. – Byłem tam, nie najgorsze miejsce dla marynarzy. Ale trzeba uważać na ruskich, piją i szukają okazji do bijatyki. A jak usłyszą niemiecki… no, można mieć kłopoty. – Nie schodziliśmy na ląd, nie tym razem. – O, a to czemu?
Horst wzruszył ramionami. – Nie wiem, byliśmy krótko, może dwadzieścia cztery godziny. – Przywieźliście coś? – Nie, załadowaliśmy towar. – O! Chcesz jeszcze jedno? – Nie odmówię. – Jestem Emil. – A ja Horst. Z Hamburga. Obrócili się na barowych taboretach i uścisnęli sobie dłonie. Dłoń Horsta przez całe lata pracowała łopatą, więc miał skórę jak papier ścierny. Natomiast ręka Emila była miękka. – Niewiele ładuje się w Odessie – zauważył Emil. – Czasami zboże. To wasz ładunek? – Nie. – No to co? Horst bardzo dobrze wiedział, co jest w ładowni Santa Cruz, ale nie miał zamiaru omawiać tego z obcymi. – Nie wiem, jakieś maszyny, w skrzyniach. – Ciekawe. – E tam, transportujemy wszystko, co się da. No, może oprócz bydła. Raz miałem przyjemność i dziękuję bardzo, wolałbym już zatrudnić się w fabryce. Robiłeś przy bydle na statku? – Nie, jak dotąd to szczęście mnie ominęło. – Dokąd teraz płyniesz? – Właściwie szukam czegoś – w Konstancy to niełatwe. – Skoro tak mówisz. – Macie coś wolnego na…? – Santa Cruz, z Tampico. Ludzi brakuje, owszem, ale nie zatrudniają z tego, co wiem. Chcą trochę zaoszczędzić. – No tak, zawsze to samo, dranie. – A ty co, socjalista? – Po wyjeździe z Niemiec skończyłem z polityką. Ale przedtem działałem w związkach, w Rostocku. – Więc musiałeś uciekać, tak jak ja. – Owszem, choć nie jestem pewny, czy dobrze się stało. – Myślisz, żeby wracać? – zapytał Horst. – Moja kolej – dodał i machnął na barmana. – Dzięki. Mają tu niezłe piwo, no nie? – Zgadza się. Myślisz o powrocie do domu? – Czasami. Słyszałem, że nie jest tak źle – dobre pieniądze, a musisz tylko przyznać, że żałujesz swoich grzechów i tyle. Potrzebują marynarzy, co do tego nie ma wątpliwości, więc jeśli umiesz się zachować, to jakbyś nigdy nie wyjechał. – Wygląda na to, że chyba się zdecydowałeś. – Może i tak. A ty? – Nie. Zostanę na swoim statku. – Ktoś mi mówił, że płacą nawet premię. – Naprawdę?
– Owszem. Powinieneś się nad tym zastanowić. – Jeszcze to jedno i muszę lecieć. Miło było cię poznać, Emil. – Jesteś szpiegiem, Emil, nazistowskim szpiegiem, pomyślał. Horst był zadowolony, że nie ujawnił, co przewożą. A potem się zmartwił – może „maszyny w skrzyniach” to już za dużo, ale nie chciał kłamać, bo nie był w tym zbyt dobry. Dziesięć minut przed czwartą rozległo się pukanie do drzwi. Z korytarza dobiegł Ferrara głos. – Tu Silva, bosman, wachta za dziesięć minut, śpi pan? – Zaraz będę – odpowiedział Ferrar, walcząc ze swetrem. Silva czekał przed drzwiami z gumowym płaszczem z kapturem, lornetką i latarką. – Tu jest wszystko – powiedział i poprowadził Ferrara na pokład, a potem metalowymi schodami na niewielki pomost z relingiem, który znajdował się nad sterówką. – W nocy niewiele pan zobaczy – dodał. – Najlepiej obserwować wszystko wkoło. I raz na godzinę otworzyć ładownię, żeby sprawdzić ładunek. Boimy się pożaru, szczególnie przez to, co wieziemy. To tyle. W sterówce siedzi sternik i radiooficer, jakby co, to do nich. Ferrarowi przydał się płaszcz, bo nawet w lipcu na otwartym morzu nocą było jednak zimno, a nieustający wiatr też robił swoje. Tuż pod jego stopami, a nad oknem sterówki, reflektor rzucał snop światła na czarne morze przed nimi. Od czasu do czasu przelotny deszcz przesłaniał mu widok, rękawem koszuli ścierał więc wodę ze szkieł lornetki – przed następną wachtą będzie musiał znaleźć coś innego. Z lornetką przy oczach spojrzał w prawo i w lewo, potem się odwrócił i powtórzył operację, ale niebo było zachmurzone, a księżyca ani śladu, więc widział jedynie ciemność. Stambuł od zawsze przyciągał tajne operacje. To tutaj wschód spotykał się z zachodem, nawzajem się szpiegując. Rok wcześniej Abwehra – niemiecki wywiad wojskowy – nabyła hotel z widokiem na Bosfor i górne piętro służyło im jako punkt obserwacyjny, z którego szpiedzy bacznie śledzili ruch w kierunku morza Marmara i Egejskiego. Tej nocy wartę trzymało dwóch ludzi, porucznik i sierżant. Siedzieli tuż obok siebie z lornetkami przy oczach. Jakiś czas po czwartej nad ranem odezwał się sierżant. – Jest stara łajba w sam raz dla ciebie. – Gdzie? – Dwadzieścia trzy stopnie na północ, jeden komin. – Widzę, to – próbował odczytać nazwę – Santa Cruz. Sierżant już kartkował rejestr statków. – Z Tampico. Ciekawe, skąd płynie. – Jest wiele możliwości – Bułgaria, Rumunia, Rosja. – Wygląda na to, że mają ładunek – zauważył sierżant. – Owszem. – Warto się nim zainteresować? – A po co? To zwykły frachtowiec, płynie pewnie do Grecji. – Spójrz na komin. – Wydobywał się z niego szary dym, który rozwiewał wiatr. – Idą pełną parą. – Spieszą się – przytaknął porucznik. – No i co z tego? – Czy ja wiem, to pewnie zostawimy ich w spokoju.
– Hm. – Porucznik zmrużył oczy. – A właściwie możemy ich sprawdzić. – Odłożył lornetkę na parapet i wypełnił formularz dla radiotelegrafisty: data, godzina, nazwa statku. – Później to zaniosę – powiedział. – W sumie to chętnie poznam ładunek i skąd go zabrali. Pewnie nic szczególnego, ale… Na Santa Cruz w sterówce znajdowało się akurat dwóch marynarzy, radiooficer i sternik. Radiooficer miał na uszach słuchawki, przed nim leżał klucz telegraficzny. Kiedy rozległy się krótkie i długie dźwięki alfabetu Morse’a, zapisał wiadomość w rejestrze. – Co to? – zapytał sternik. – Radiotelegrafista z Grecji, z bazy morskiej w Salonikach. Chce wiedzieć, co wieziemy i dokąd. Sternik przekręcił koło sterowe o kilkanaście centymetrów, aż kompas wrócił na pozycję. – Brzmi dość oficjalnie. I co my na to? – Nie mam pojęcia. – Lepiej zapytaj Machada. Radiooficer czym prędzej zszedł do kajuty kapitana znajdującej pod sterówką. Zapukał. – Wejść! – zawołał ze środka kapitan. Leżał na koi, oparty na poduszce. Czytał. – Wiadomość z bazy morskiej w Salonikach. Chcą znać nasz ładunek i port przeznaczenia. Machado się zamyślił. – Co mam im powiedzieć? – Potwierdź tylko odebranie wiadomości. Jeśli ponowią próbę, zrób to samo. Jesteśmy na wodach międzynarodowych, nie mamy obowiązku im się spowiadać. Stacja bunkrowa w Pireusie, godzina pierwsza trzydzieści. W lekkiej mżawce holownik ciągnął Santa Cruz do portu, gdzie statek zostanie zaopatrzony w paliwo i świeżą wodę. Silva wszedł na pomost i znalazł tam Ferrara, który pełnił swoją wachtę od północy do czwartej. – W porcie pana obowiązkiem jest pilnowanie wejścia na trap – powiedział bosman. – Musi pan mieć przy sobie broń. Wręczył Ferrarowi skórzany pas z rewolwerem. Ferrar zapiął pas, zszedł na pokład główny i stanął przy trapie, gdzie Machado rozmawiał właśnie z palaczem Hectorem. Pireus leżał niedaleko Aten, ale stacja bunkrowa znajdowała się dość daleko od handlowych dzielnic miasta, dlatego pewien przedsiębiorczy kupiec otworzył mały sklepik zaledwie kilkaset metrów od stacji. Dobrze służył załogom parowców, które zawijały po węgiel. Machado sporządzał właśnie listę zakupów. – Dwadzieścia puszek tytoniu, bibułki i kilka puszek aspiryny. – Której? – zapytał Hector. – Obojętnie. Piętnaście powinno wystarczyć. Kup kilka butelek ouzo, każdy codziennie przez parę dni dostanie drinka. – Jeszcze coś? – Nie. Nie mam drachm, tylko tureckie liry, ale na pewno przyjmą. To sporo pieniędzy – zapłać, ile chcą, i przynieś resztę. – Tak jest. – No to ruszaj.
Hector zszedł po trapie i z latarką w ręku oddalił się szutrową drogą. Ferrar został na posterunku. Założył kaptur, chroniąc się przed deszczem. Na dziobie węgiel spadał z łoskotem długą rynną biegnącą od pękatej drewnianej wieży magazynowej z drabiną dochodzącą na sam jej szczyt. – Muszę uzupełnić dziennik pokładowy, będę u siebie. O trzeciej trzydzieści, kiedy zarówno węgiel, jak i woda zostały uzupełnione, Machado znów pojawił się na pokładzie. – Czas ruszać – oznajmił. – Kiedy wrócił Hector? – Ja go nie widziałem. Kapitał się rozzłościł. – Do jasnej cholery, co to ma być? – powiedział, patrząc na zegarek. – Weź Silvę i idźcie go poszukać. Ferrar i bosman poszli więc w ślad za Hectorem. Gdy światła stacji bunkrowej znikły w oddali, zrobiło się ciemno, więc Ferrar kierował snop latarki na ziemię przed sobą. W ciągu piętnastu minut doszli do czegoś, co przypominało starą chatę z kamienia. Wnętrze oświetlała samotna żarówka zwisająca na gołym drucie. Półki od sufitu aż do podłogi zapełniały towary, których mogli potrzebować marynarze. Ponieważ statki zawijające tutaj pochodziły z różnych krajów, właściciel znał po kilka słów w różnych językach, także angielskim. Kiedy podeszli do lady, wydawał się zdenerwowany i przestraszony. – Tak? – zapytał. Głos mu drżał, a spojrzenie wędrowało od twarzy Ferrara do jego rewolweru i z powrotem. – Szukamy człowieka z naszego statku – powiedział Silva. – Wielki facet, był tutaj? Właściciel skinął głową. – Poszedł. – Kiedy? – Dawno. Widziałem to. – Co takiego? – Wyszedł i wtedy go napadli. – Co? – Patrzyłem, jak odchodzi, a potem latarka zaczyna… – Ręką pokazał chaotyczne ruchy światła latarki Hectora. – Zapakowali go do samochodu – dodał właściciel. – I odjechali. – Przesunął jedną ręką po drugiej, pokazując, że znikli. – Lepiej wracajmy na statek – rzucił Silva. Po drodze rozglądali się uważnie wkoło, ale nic nie dostrzegli. Machado czekał przy trapie. Silva zrelacjonował opowieść właściciela sklepu, na co twarz kapitana spochmurniała. – W porcie jest telefon, muszę zadzwonić na policję. – Zamilkł na moment, po czym zwrócił się do Ferrara: – To chyba zwyczajny napad, co? Jak pan sądzi? – No, chyba tak. A cóż innego? – Może ma jakiś związek z ładunkiem i tym, dokąd płyniemy? Ferrar się zawahał.
– Faktycznie, to możliwe. Na pokładzie zebrali się zdenerwowani marynarze. Kiedy Silva i Ferrar wrócili bez Hectora, wieść szybko się rozniosła. Z grupy wystąpił Horst, inny palacz. – Kapitanie, nie wiem, czy to ważne, ale próbowali mnie namówić, żebym zszedł ze statku. – Kto? – Taki jeden Niemiec, w barze w Konstancy. Udawał marynarza, ale na pewno nim nie był. Proponował pieniądze, jeśli wrócę do Niemiec. Machado spojrzał Ferrarowi w oczy. – Muszę wszystko powiedzieć policji, mam nadzieję, że pan to rozumie. Ferrar przytaknął. – Tak. Pojawił się de Lyon i obaj z Ferrarem oddalili się od reszty, żeby spokojnie porozmawiać. – To nie był zwykły napad – stwierdził de Lyon – tylko uprowadzenie. Domyślili się, co robimy, a od Hectora chcą wyciągnąć więcej informacji. Zaczynało już świtać, gdy pojawił się policjant, znużony i przemęczony. Przemęczony, bo musiał się zerwać przed świtem, a znużony, bo całe życie patrzy na ciemną stronę ludzkiej natury i to się już raczej nie zmieni. Był śniady i dobrze zbudowany, przypominał Ferrarowi Stavrosa. W kajucie pasażerskiej de Lyon i Ferrar usiedli na jednej koi, a kapitan Machado i policjant na drugiej. Ponieważ Grecja i Wielka Brytania były przyjaciółmi oraz bliskimi sojusznikami, w miastach drugim językiem był angielski. Gdy Ferrar opowiadał, policjant słuchał z uwagą, od czasu do czasu notując. Na koniec podsumował: – Napadli go i okradli, ale może chodzić o coś więcej. Bo po co mieliby go zabierać? Wystarczyło przecież uderzyć w głowę. – Podejrzewamy uprowadzenie – powiedział de Lyon. – Owszem, to się czasem zdarza w portach. Kapitanowi brakuje załogi, więc wysyła ludzi do barów w poszukiwaniu jakiegoś marynarza. – Policjant rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: Takie życie. – Istnieje możliwość, że został porwany przez niemieckie służby wywiadowcze – oznajmił de Lyon. Funkcjonariusz spojrzał na niego z niedowierzaniem, potem przeniósł wzrok na Ferrara. – Kim pan jest? Marynarzem? Przedstawicielem właściciela? Kim? – Razem z przyjacielem wieziemy do Hiszpanii amunicję. – Która strona? – Republiki. Policjant powiedział coś szybko po grecku. – Dziękuję, że mi mówicie, ale wiecie chyba, co to oznacza – jeśli złożę raport, w sprawę będzie musiał się zaangażować rząd. I utkniecie tu na dobre. – No tak – zgodził się z nim Ferrar. – Czego więc ode mnie oczekujecie? – zapytał policjant. Odpowiedział mu Machado. – Jestem za Hectora odpowiedzialny. Cokolwiek mu się stało, trzeba to zbadać. Może uda się panu
go odnaleźć, ale tak czy inaczej, należy poinformować rodzinę i firmę oczywiście. – A potem? Co dalej? – Nasi żołnierze czekają na ten ładunek – przypomniał Ferrar. Policjant odłożył ołówek. Dwie noce później po dziewiątej wieczorem zaczęło padać – najpierw letni przelotny deszcz, potem stały opad i wiatr. Statkiem nieźle kołysało, gdy walczył z wysoką falą. Na pomoście nad sterówką marynarz trzymający wachtę próbował obserwować morze przez lornetkę, ale sprawa była beznadziejna. Uderzające o kadłub fale odbijały się od niego i porywane wiatrem z pluskiem wpadały na pokład, a marynarz ocierał tylko słoną wodę z piekących oczu. Statek wpłynął już na Morze Śródziemne i znajdował się teraz dziesięć mil od miasta Licata na Sycylii. Marynarz nie ustawał w próbach, wytężając wzrok. Odwracał się i spoglądał za rufę. Wydawało mu się, że dostrzegł tam światło, które jednak szybko znikło. Czyżby miał halucynacje? To się zdarzało na nocnych wachtach – fantom, miraż i tak dalej. Leżał płasko na stanowisku, regularnie oblewany wodą, i usiłował zlokalizować to światło przez lornetkę. Minęła minuta, potem kolejna. W końcu się poddał, przekonując samego siebie, że nic tam nie było. Zaczął wstawać i wtedy znów je zobaczył. Od rufy, po czym znikło lub przesłoniły je szalejące fale. Trzymając się relingu, zszedł do sterówki oświetlonej słabym zielonym światłem kompasu. – Mokro tam – zauważył radiooficer. Na stoliku przy nadajniku stał emaliowany kubek z kawą. – Zimno jak diabli, ale możesz się napić kawy. – Widziałem światło, za rufą. Radiooficer wzruszył ramionami. – Jakiś inny statek. Spróbować ich złapać? – Spróbuj. Radiooficer wstukał jakiś kod, potem nasłuchiwał. – Nie odpowiadają. Powtórzył operację na tej samej częstotliwości, potem na innej, ale odpowiedzią była cisza. Wachtowy nałożył kaptur. – Rozejrzę się jeszcze. Wszedł po metalowych stopniach i znów się położył na pomoście. Wiatr teraz szumiał, a on słyszał każdą falę uderzającą o kadłub i rozbijającą się na miliard kropel. Niemal nie dostrzegłby światła, gdyż szukał tam, gdzie poprzednio, a statki zdążyły zmienić pozycje. Migało po drugiej stronie rufy. Wysoka fala wzbiła się na poziom pokładu i frachtowcem zatrzęsło, gdy się z nią zderzył. Ale znów je dostrzegł. Jaśniejsze. I tym razem nie znikało. Wrócił do sterówki, gdzie sternik mocował się z wielkim kołem, by utrzymać statek na właściwym kursie. Po szybie sterówki spływały strugi wody. – Jak tam, widać coś? – zapytał radiooficer. – Jest statek, zbliża się do nas. – Przy tej pogodzie? Mają źle w głowach? – Lepiej znajdę Silvę – postanowił wachtowy. – A co on tu poradzi? – Tak mi kazał – o wszystkim melduj. No a ci w dodatku utrzymują ciszę radiową, tak?
– No tak. Albo pijani, albo śpią. Kilka minut później marynarz wrócił wraz z Silvą. Bosman kazał próbować nawiązać kontakt na zwykłej częstotliwości, potem obaj weszli na pomost. Sztorm się nasilał, wiatr wył wśród pokładowych dźwigów. Silva i wachtowy skierowali lornetki na rufę. – Jest – pierwszy zauważył światło wachtowy. – Piętnaście stopni na sterburtę. Silva dostrzegł jasny punkt. – Zbliża się. A powinien zmieniać kurs, żeby się oddalić. Ale tego nie robi. – Jest coraz bliżej – stwierdził po kolejnej minucie. – Siedzi nam na ogonie. Ta cholera nas śledzi. Tymczasem w sterówce odezwała się radiostacja. Szybki sygnał z szumem zakłóceń w tle, powtórzony, gdy radiooficer zamieniał alfabet Morse’a na słowa i zapisywał wiadomość. – To oni? – zapytał sternik. – Na częstotliwości awaryjnej. – Co mówią? – To włoska łódź wojskowa Spezia. Rozkazują nam zawinąć do portu w Licacie. – Idź i powiedz Silvie – nakazał sternik. – Niech zawiadomi kapitana. Kiedy Machado dotarł do sterówki, włoska łódź motorowa płynęła niecałe dwieście metrów od ich prawej burty i oświetlała Santa Cruz mocnym reflektorem. – Wyślij to – powiedział kapitan. – Nie możemy spełnić rozkazu. Kapitan Machado. Santa Cruz. Radiooficer wystukał wiadomość i natychmiast nadeszła odpowiedź. Słowa „powtarzamy” i ta sama wiadomość co poprzednio. – Dobra, spróbuj tak: Tu Santa Cruz z Tampico, meksykański statek na wodach międzynarodowych. Radiooficer wysłał wiadomość, ale nie otrzymali odpowiedzi. Mężczyźni w sterówce trzymali się, czego tylko mogli, bo statkiem nieźle huśtało. W pewnym momencie usłyszeli syrenę Spezii, której dźwięk przebijał się przez wyjący wiatr. – Sternik, oświetlić ich! – zawołał Machado. Sternik wcisnął odpowiedni przycisk i oświetlona Spezia z szarego ducha przemieniła się w białą łódź motorową. Na dziobie w metalowej osłonie zobaczyli karabin maszynowy wycelowany w sterówkę Santa Cruz. Potem na pokładzie pojawił się wojskowy w rozpiętym sztormiaku, żeby widzieli jego biały mundur. W ręku trzymał megafon, który uniósł do ust i odezwał się łamanym hiszpańskim. – Santa Cruz, rozkazujemy wam zmienić kurs na port w Licacie, my popłyniemy za wami. Ich własny megafon wisiał na sznurku tuż obok włącznika reflektora. Machado złapał go i wyszedł ze sterówki. – Spezia, nie macie prawa nam rozkazywać. Oficer ze Spezii odpowiedział: – Jeśli się nie podporządkujecie, ostrzelamy was. Machado wrócił do sterówki. – Grozi, że otworzą ogień – oznajmił. Nikt się nie odezwał. Decyzja należała do kapitana. Wszyscy pamiętali o tonach amunicji w ładowni, wystarczy jedna kula. Nagle na dziobie zobaczyli snop iskier.
– Filho da puta – zaklął Silva. – Skurwysyn. – To smugacze – powiedział radiooperator. Pocisk osiągnął cel i wzniecił ogień. – Silva, znajdź broń wachtowego i przynieś z mojej kabiny karabin. – Kiedy Silva się zawahał, dodał: – Jesteśmy w środku jakiejś tajnej operacji, śledzą nas od Morza Czarnego. Co oznacza, że jeśli ich posłuchamy, ryzykujemy więcej niż bezpieczeństwo samego ładunku. Ryzykujemy własne życie, wsadzą nas do więzienia albo jeszcze gorzej. Spróbujemy więc trafić w reflektor i dać nogę. Silva szybko wrócił z bronią – karabin okazał się starym niemieckim mauserem z 1914. Gdy wręczał kapitanowi skrzynkę z nabojami, na dziobie znów zaiskrzyło. Ze Spezii dobiegł głos. – Santa Cruz, to było ostatnie ostrzeżenie. Silva wyjął z kabury ogromny rewolwer, Machado włożył do kieszeni koszuli garść nabojów, po czym załadował broń. Razem, nisko pochyleni, odbiegli od sterówki i położyli się na pokładzie. Machado, zgodnie z zasadami, owinął sobie pas strzelby wokół ramienia, dla lepszej stabilizacji. I wtedy karabin na Spezii wystrzelił w ich kierunku – widzieli, jak pocisk smugowy uderza w kadłub. I tyle. Radiooficer mamrotał modlitwę, a sternik się przeżegnał, jakby gotowy na śmierć. Spezia znów wystrzeliła, tym razem pomarańczowy błysk oświetlił sterówkę, gdy kula przebiła ścianę, a sternik westchnął „ach” i przykląkł na jedno kolano. Na ścianie obok niego pojawiła się krew. Ferrar i de Lyon, ciężko dysząc, wbiegli do środka. Radiooficer próbował zatrzymać krwotok, zaciskając pasek ponad raną na udzie sternika. De Lyon wybiegł na pokład, gdzie Silva strzelał w kierunku Spezii, trzymając rewolwer w obu dłoniach. De Lyon położył się obok kapitana. – Może ja spróbuję? Machado przekrzykiwał wiatr. – To beznadziejne, są w ciągłym ruchu, my też, ale może pan jest w tym lepszy. I podał karabin de Lyonowi. – Człowiek czy reflektor, kapitanie? – Światło. W tym cała nasza nadzieja. De Lyon wystrzelił, ale kula trafiła w sterówkę. Oficer, obrażony, że ktoś śmie do niego strzelać, pogroził im pięścią i pobiegł po pomoc. Jeszcze raz karabin na Spezii wycelował w kadłub Santa Cruz, ale pocisk chybił i odleciał w noc. De Lyon ponownie ładował broń. – Kadłub jest za gruby na lekką broń maszynową – powiedział Machado. – A sterówka? – To cienka stal. Lepiej ich stamtąd ewakuuję. Chwiejnie wstał, a strzelec na Spezii otworzył ogień. Jeden z pocisków uderzył w pokład tuż przed de Lyonem, zrykoszetował i przeleciał mu nad ramieniem. W pełnym skupieniu de Lyon wypuścił powietrze, potem wstrzymał oddech i lekko nacisnął spust. Reflektor wciąż świecił. Machado przejął ster, Ferrar i radiooficer wynieśli sternika i znieśli po schodach prowadzących pod pokład i do kubryku. Tymczasem oficer na Spezii, zdając sobie sprawę, że karabin maszynowy nie przebije kadłuba, wysłał marynarza z większym kalibrem. Ferrar zostawił sternika pod opieką innych i wrócił na górę. – Mamy pożar – informował de Lyona. – Gdzie? – W magazynie. Smugacz trafił w bulaj i spadł na smołowaną linę. Załoga się tym zajęła.
Silva wkładał rewolwer do kabury. – Koniec. Wszystko wystrzelałem. – Wracajmy do sterówki – powiedział de Lyon. – Może coś jeszcze da się zrobić. Machado stał za sterem, usiłując utrzymać statek na kursie. Gdy reszta stanęła przy nim, skinął w kierunku Spezii. Zobaczyli kolejny pomarańczowy błysk wystrzału. – Kapitanie – odezwał się de Lyon. – Pozostała nam jedynie ucieczka. – Są szybsi od nas. – Jeśli obrócimy się do nich rufą, mogą strzelać, ile chcą. Kapitan kiwnął głową i skontaktował się z maszynownią, prosząc o pełną moc, po czym zakręcił kołem, by zmienić pozycję. Chwilę trwało, zanim Spezia zdążyła zareagować, ale ostatecznie znów ich ścigała. Szybsza o kilka węzłów, w parę minut znalazła się niecałe trzydzieści metrów od nich. – Jak nie zwolni, to nas staranują – stwierdził Machado. – Wracam na rufę – oznajmił de Lyon. Wyszedł, a Ferrar za nim. Położyli się na pokładzie, de Lyon załadował karabin. Reflektor Spezii był teraz o wiele bliżej, de Lyon wycelował i nacisnął spust. Reflektor eksplodował. W sterówce Machado od razu wyłączył ich własny reflektor i rozkazał Silvie zrobić to samo z resztą świateł na statku. Marynarze na Spezii potraktowali to jak wyzwanie – zaczęli strzelać w ciemny, niewyraźny kształt majaczący w lejącym deszczu. Kąt nachylenia łodzi działał na ich niekorzyść i pociski szybowały ponad sterówką. Kapitan Spezii utrzymał pozycję przez piętnaście minut, a potem się poddał i rozkazał płynąć do Licaty. Nacjonaliści i ich sojusznicy próbowali potem raz jeszcze. Postawiono w stan gotowości dwa myśliwce na Majorce. Piloci siedzieli w kokpitach, gotowi do startu, gdy Santa Cruz zbliżał się do wyspy, jednak rozkaz nie nadszedł, gdyż sztorm przesuwał się przez Morze Śródziemne na zachód i nic w taką pogodę nie mogło polecieć. Santa Cruz wpłynął do portu w Walencji dwunastego lipca, amunicję przeładowano na ciężarówki, które ruszyły w stronę Ebro. Dwudziestego piątego lipca Armia Republikańska zaczęła przekraczać rzekę, wkrótce po tym nastąpił atak powietrzny. Działa przeciwlotnicze zestrzeliły niektóre z messerschmittów ostrzeliwujących ludzi na mostach pontonowych, ale nie miało to większego znaczenia. Nacjonaliści posiadali ogromne rezerwy. Bitwa trwała miesiąc, armia Ebro została rozbita i kolumny uchodźców ruszyły na północ, szukając azylu we Francji. 26 lipca. W ogrodzie ambasady węgierskiej hrabia Polanyi otarł czoło, mamrocząc coś o pogodzie. – Nie lubię lata – powiedział do Ferrara. – Nie zostałem stworzony do takich upałów, źle sypiam, nie mam apetytu. – To tak jak ja – odparł Ferrar. – Nocą w mieszkaniu jest niemal tak gorąco jak w dzień. – A te biedne stworzenia… – Wskazał na rozciągnięte na żwirku wyżły, dyszące z na wpół przymkniętymi powiekami. – Zabieram je na spacer do lasku, a one zamiast biegać, snują się, obwąchując krzaki. – Wyjeżdża pan w sierpniu?
– Bardzo byśmy chcieli, nieprawdaż? – zwrócił się do psów, które wiedziały, kiedy się do nich mówi, więc podniosły głowy, by zorientować się, o co chodzi. – Ale niestety, ta przeklęta wojna nie chce się zacząć, ale też ani trochę się nie oddala. A w obliczu zbliżającej się wojny szpiedzy mają pełne ręce roboty, więc muszę zostać, być w kontakcie, słać depesze i tak dalej. A dokąd pan się wybiera? – Też zostaję, nasi klienci mają mnóstwo problemów, więc w tym roku w sierpniu pracuję. – To niemal grzech w tej części świata, paryżanie traktują wyjazd w sierpniu jak świętość. A właśnie, co słychać u pańskiej znajomej damy na wierzchowcu? – Już jej nie widuję. – I słusznie, jak sądzę, choć było na co popatrzeć. – Owszem. – Chciałem się z panem zobaczyć, ponieważ podjęliśmy decyzję w naszej sprawie. – Tak? – Nie zrobimy nic. I poinformujemy o tym siostrzeńca. Holding zostanie, jak jest, bank w Budapeszcie działa jak zwykle. Pat. Oczywiście, skoro zarząd nie może funkcjonować, nie może też przeprowadzić głosowania w kwestii wypłaty dla akcjonariuszy, a więc nie ma pieniędzy ani dla nas, ani dla niego. Być może z czasem się zmęczy. To jego ulubiony rodzaj walki. – Odmawia mu pan przyjemności bycia znienawidzonym. – Skąd się biorą tacy ludzie? To dopiero zagadka. Tak czy inaczej, faszyści zajmują Węgry, a on jest jednym z nich, więc gdy zacznie się wojna, będzie zmuszony do nich dołączyć. Wtedy się przekonamy, kto lubi walczyć. – A psy? – Zostaną ze mną i siostrzenicą. W Budapeszcie sprawiano jej trudności natury politycznej, więc znalazłem jej lokum niedaleko mnie. I tak staliśmy się rodziną liczącą pięcioro członków. Jest bardzo domowo z psami, wie pan, posiłki o stałych porach, wieczorem ostatni spacerek – unormowały mi tryb życia. Ferrar się uśmiechnął. – Zazdroszczę panu, hrabio. – Niedługo zamierzamy pokryć sukę, chciałby pan szczeniaczka? – Bardzo, ale stanowczo zbyt wiele czasu spędzam poza domem. – No tak, chyba ma pan rację. Ale jeśli zmieni pan zdanie, proszę dać znać. Pewnej gorącej nocy pod koniec sierpnia, gdy Paryż był już bardzo opustoszały, Ferrar i de Lyon znaleźli stolik przed niewielką knajpką w pobliżu Oficina Técnica. Zdjęli marynarki, powiesili je na oparciach krzeseł, poluzowali krawaty i podwinęli rękawy koszul. Podszedł kelner, zamówili pernod, nalali do szklanek żółtego płynu i dodali wody, co spowodowało, że napój zmętniał i zmienił kolor na biały. Obserwując pustą ulicę, de Lyon wpadł w refleksyjny nastrój. – Jesteś zajęty? – zapytał Ferrar. – Zamykamy biuro, zakupem broni zajmie się ambasada. Chyba niewiele będą robić. – Nie? Przecież walki trwają. – Republika nie ma pieniędzy, wojna jest więc przegrana. A ja bezrobotny. – Nie na długo, Max. We wrześniu Hitler wkroczy do Czechosłowacji i Europa znów zacznie
wojować. Ktoś będzie cię potrzebował. – Całkiem możliwe. W zasadzie proponują mi kupno „Le Cygne” i może się zdecyduję, ale cokolwiek się zdarzy, chcę zostać w Paryżu i pomóc w walce, jeśli tylko zdołam. A ty? – Firma na pewno znajdzie sposób, by walczyć przeciwko faszystom, a ja jestem za stary na zaciągnięcie się do piechoty. Kiedy się zacznie, przeniosę rodzinę do Nowego Jorku. Francja znajdzie się w samym środku zawieruchy i pewnie nas zbombardują. Mimo to sam zamierzam zostać na miejscu. – Jeszcze jeden? – A tak, poproszę. A twoi przyjaciele? – Stavros, Nestor i reszta? – Na myśl o nich się uśmiechnął. – Bandytom wojna służy, wszędzie forsa, czarny rynek kwitnie, policja ma na głowie szpiegów. Poradzą sobie, zresztą robią to od zawsze i są w tym całkiem nieźli. Posiedzieli jeszcze jakiś czas przy pernodzie. Kiedy długi zmierzch w końcu ustąpił miejsca ciemności, poczuli chłodny wiatr. Siedzieli spokojnie, rozmawiając i paląc papierosy, aż do czasu, gdy już po północy kelner poinformował ich, że zamykają. We wrześniu Ferrar musiał pojechać do Nowego Jorku na kilka spotkań w głównej siedzibie Couderta. Pierwszej nocy w Gotham próbował czytać jakieś czasopismo, ale wciąż podnosił wzrok, myśląc o swoich planach na następny dzień. Od tygodni rozmyślał o Eileen Moore, szczególnie odkąd zakończył romans z markizą. Tak, tęsknił za Eileen, ale nie o to chodziło. Chciał wiedzieć, jak potoczyło się jej życie. Eileen Moore konstruowała swoje postaci na podstawie ludzi, których znała, opowiadała o nich Ferrarowi, a jemu się wydawało, że też ich zna. Na przykład panna Feingold, szefowa Eileen, która nadzorowała pracowników nowojorskiej Biblioteki Publicznej. Biedna panna Feingold. W średnim wieku, bardzo znerwicowana, miała skłonności do wpadania w histerię z błahych powodów. Chuda jak szczapa, lekko przygarbiona i obrażona na cały świat – jak taka zaciekłość mogła się pomieścić w tak kruchym opakowaniu? Taksówkarze, kelnerzy, jej pracownicy, wszyscy się nad tym zastanawiali i wszyscy starali się jej nie narazić. Późnym popołudniem następnego dnia Ferrar był na spotkaniu. Podczas przerwy wyszedł z sali, znalazł telefon i zadzwonił do biblioteki. Czy zastał pannę Feingold? Zobaczą, proszę poczekać. Upłynęło dziesięć minut, gdy w końcu usłyszał po drugiej stronie piskliwy głos. – Słucham? Kto mówi? – Dzień dobry, nazywam się Cristián Ferrar, byłem znajomym Eileen Moore… – Ten prawnik? – Tak, to ja. – Pan pomagał jej z rozwodem? – Nie. Bardzo chętnie bym pomógł, ale większość czasu przebywam w Paryżu. Powiedziano mi, że wyszła za mąż i urodziła dziecko. – Eileen? – No tak. – Hm, ja w każdym razie nic nie wiem o żadnym dziecku. Zadurzyła się, głupia dziewczyna, i wyszła za mąż, a potem trudno jej się było z tego wyplątać. W Nowym Jorku nie tak łatwo dostać
rozwód, a nie miała pieniędzy na podróż do Reno. – A teraz? Jak jej się wiedzie? Kiedy Panna Feingold zaczęła odpowiadać, do pokoju zajrzała sekretarka. – Proszą pana do sali konferencyjnej. Podziękował więc pannie Feingold i wrócił do pracy. Wyszedł o siedemnastej trzydzieści. Nie miał pewności, ale z rozmowy telefonicznej wywnioskował, że Eileen nadal pracuje w bibliotece. Wziął taksówkę na Czterdziestą Drugą i wszedł po schodach prowadzących do budynku. Na samej górze usiadł. Co ona narobiła, myślał. Skłamała o ciąży? Mogła tak zrobić, żeby nie myślał, że zwariowała na punkcie tego mężczyzny. Przypominało to jego uczucie do markizy. W ten ciepły wrześniowy wieczór do biblioteki wybrało się sporo ludzi – nastolatki, studenci, artyści, starsze panie i panowie, i te dziwaczne, ekscentryczne typy spędzające lata na zgłębianiu tajników jakiegoś zagadnienia, często ezoterycznego, któremu poświęcają całe swoje życie. Tak, był to niezwykle barwny tłum. Wypatrywał jej. Przychodziła do pracy na szóstą? Tak zapamiętał. Właśnie wybiła punkt szósta. I faktycznie się zjawiła – kasztanowe włosy, jasna cera, krążyła myślami gdzieś daleko, gdy szybkim krokiem wchodziła po schodach spóźniona. Będzie musiała się wytłumaczyć pannie Feingold. I wtedy podniosła wzrok. Stanęła jak wryta, ze zdziwienia otwierając szeroko usta, gdy go spostrzegła. Patrzyli na siebie przez chwilę, a potem jej twarz się rozpromieniła, jakby rozświetlona ciepłym blaskiem. Wyraz jego twarzy w sumie niewiele się różnił. W zasadzie wcale.